Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla

background image

HARRY HARRISON

STALOWY SZCZUR IDZIE DO PIEKŁA

background image

ROZDZIAŁ 1

Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem drugie tyle.
Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.
Smakowało.
Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była
dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczynam
codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja
wątroba.
Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi
domowy komputer:
- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.
- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego
skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.
- Dostawy od "Gary's Grog and Groceries" docierają pocztą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą
się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe.
Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich
przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno
najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na
samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko
upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie
kolejny komunikat:
- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.
- Co znaczy "opadła"?!
- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli opadła na ziemię.
Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając sześciojęzyczne
powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a siniaki i zadrapania na jej
twarzy...
Pognałem z powrotem.
- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.
Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i pobitą. Choć
nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz
i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła:
- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.
Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i spytałem w miarę
spokojnie:
- Gdzie jest automed?
- W bibliotece, Sire.
Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie zdrowi,
pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i
jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie
to mi wystarczało. Teraz przestało.
Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się
zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i strąciłem
analizator, który przywarł mi do karku.
- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na
wszelki wypadek.

background image

Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie ekran
automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam
całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli wszystko, co dało się
zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.
- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.
- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się
przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i opatrzone.
Zaaplikowano stosowne antybiotyki.
Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się kilkanaście
sekund wcześniej.
- Ocuć ją!
- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć
urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.
- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.
- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące
czy inną cholerę. Byle szybko.
- Pacjent przeżył poważny szok i nie...
- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-
ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!
Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie.
- Jim...
- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną!
- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i
zmusiłem do spokoju.
- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła
coś powiedzieć.
- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.
- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę!
O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i
tylko przeszkadza.
- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!
Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem
dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chodniku i
wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy,
porozumiewając się równocześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby
wiedzieć, dokąd jadę.
- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.
Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym kwadratem,
oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że
ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą znali tylko: Angelina,
James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:
- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?
Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie
miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy zmuszeni do
skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z rodziny. Łączność
ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było
przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie;
cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.
Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana gaśnicza
rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla,

background image

który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi
na drodze jakichś dwóch palantów w mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i
natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem
założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:
- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest moja żona...
- Gdyby się pan odsunął i...
- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli łożę między
innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu
powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?
Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem przeciążać go
myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.
- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawiliśmy na wezwanie automatycznego
systemu alarmowego.
- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego domu dotarła
ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była.
Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.
- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i
oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z
własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.
Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o
swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka.
W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące ruiny. Robot
przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dymiące
fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki wypadek. Przez na wpół
wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze
niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na
fruwających pod sufitem wentylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia.
Było pełno dymu i żadnych ciał.
Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii wspomnienia, natomiast ławki,
których było najwięcej, niezbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel kontrolny i aparatura
niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu, gdzie nota bene zaczął się
pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane.
- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na specjalistów.
Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie wypchany czujnikami i
pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc,
na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało
faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.
- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości.
- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. - Na podłodze
odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.
- Jakiego typu? - wycharczałem.
- 0 Rh-.
- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+. Po pięciu minutach
jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi
bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspozycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą
elektronicznego złomu celowo (i skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób
było zgadnąć, do czego mógł służyć.
No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?

background image

Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki znajdujące
się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek podobnego. Należało
się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się od komentarza i wróciłem do
domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu drogowego.
Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te roboty ostatnio
zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe szczęście
zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą i siadłem do
komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w drodze, co
znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w okolicy.
Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki
zmienić się nie da.
Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od techniki, a ta
aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je zanalizować, może
dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i
tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej
zrozumieć.
Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem zmuszony
przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i jeszcze
płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie głupie...
Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi. Musiałem
wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie płacili ci, których
nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosownych argumentów. Zasilili
szeregi pacjentów chirurgii pourazowej. Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z
Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym.
Na przykład: ratowanie wszechświata1 czy fałszowanie wyborów prezydenckich2 daje satysfakcję,
ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka obiecujących
banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył na nich
łapy. Inskipp, odkąd z przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie wzbogacił, a innym
zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej.
W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina nadeszła w
pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne pytanie:
- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?
- To się pije czy wciera?
- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w
reklamówkach...
- Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne: po obejrzeniu
pierwszej zbiera mi się na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To zdaje się jest
wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? Coś mi się obiło o
uszy...
- Nas na pewno stać.
- Pewnie tak...
Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg wydarzeń, oczywiste
się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy - wszystko dokładnie przemyślał,
zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował się tam pojechać. Czyli
Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu - taka wada fabryczna w
charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso,
brak lepszego określenia.
Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami rodzinnymi.
Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych, i dlatego
powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzającej wszechświata. Kuracje były

background image

upiornie drogie i niewiarygodnie skuteczne. Cena wykluczała zwykłych milionerów, ale i tak
kolejki były niezłe. Samo leczenie należało do bezbolesnych, ale długotrwałych - w razie
zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje
się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na uzdrowisko
wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i upchano na tym terenie
wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe -
cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły
swoje, przywracając pacjentom młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia
się ich konta. Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach
poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem.
W przeciwieństwie do Angeliny.
Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją wyrzuciłem razem z
resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych dniach, gdy Angelina przed
wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i dotknęła kącika oka.
- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc ograniczyłem się do
komentarza:
- To tylko światło tak pada.
Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym przystankiem
będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w
tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie.
Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie.
Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;
pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?
prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę obiadem;
pewna: Trzeba iść po zakupy.
Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek wykluczają
się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej korzystna dla mnie okazywała się
najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w rodzinie
uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:
- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do pomieszkania?
Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.
- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. - Co myślisz o...
Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność długów, a nie
pierdoły.

No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem naprawdę
długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których zresztą zgodnie z
lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a
po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je
praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić wspaniale, i to w
towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie nudnych (co do
jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile czasu można mieć przymusowe
wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo.
Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie jedyną. Jakoś tak
wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.
Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo powrót do wojska
zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: po pierwsze, oboje
byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by rezygnować z tego, co
już zostało zapłacone. Po drugie, Angelina doskonale się bawiła, mając pierwszy raz

background image

nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, odkąd
skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co
ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co mieli ochotę;
przecież jest to przywilej młodości.
Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i prawdę
mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O Świątyni
Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią zachwycona.
Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) przerwał mi
sygnał komunikatora.

- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.
- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni. Gdyby
zechciał pan wstąpić do mojego biura...
Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.

ROZDZIAŁ 2

- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana Collina.
Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.
- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs. Vinicultura
cierpi na posttraumatyczną amnezję...
- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?
- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety wymaga to wyjścia
obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.
- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?
- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego, co jak na
gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.
- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i dokładności, z jaką
prowadzone są banki danych...
- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu łagodnie. - Albo
zmienił. Co zrobił?
Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.
- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!
- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co się stało?
- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie i na
pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są oficjalnie wpisani
do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis członków...
- Dlaczego dyskretnie?
- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem Międzygalaktycznej Ustawy o
wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?
- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.
- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w imię ideałów
religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt często zabijała
albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci.
Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ
wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.
- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?
- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go dokładnie, co nie
przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie kultem, rzecz jasna,
dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w ramach ochrony obywateli, i

background image

legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby
kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były
przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór...
- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, o co idzie w
każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.
- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to jedynie w
razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.
- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu wykrztusisz pan, co
tam ciekawego wypłynęło.
- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała regularnie, a pańską
żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam oni to nazywali.
- No i?
- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym wyjątkiem... -
wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...
- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?
Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i potwierdzenie
jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...
- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu jest, czy też był
uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?
- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z drobnym
niedopatrzeniem...
- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to się nazywa
niedopatrzenie?!
- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...
- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w końcu przynosić wyniki.
- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był przyzwyczajony.
- Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i porównaliśmy ją z próbkami
wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne wie, mamy pełną kartotekę szpitalną,
tak na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało dwadzieścia możliwości, a ponieważ
porównywanie komputerowe trwa przez cały czas, obecnie zostało pięcioro podejrzanych... o
przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany!
Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?
- Profesor Justin Slakey. - Daleko?
- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.
Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do przedziału
desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na wszelki wypadek
skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.
Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników i dachu po
wypuszczeniu oddziału antyterrorystycznego, który otoczył sympatycznie wyglądającą willę i
zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.
Bo nikogo nie było.
Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo było zauważyć
- a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.
- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi jakiś
meldunek.
- Był na liście pasażerów liniowca "Star of Serendipity". Wystartowali prawie godzinę temu... -
poinformował mnie Collin ponuro.
- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam prysnął.
Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie będą
go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak

background image

dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż założę
się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim
zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo
udaje, że jest.
- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On naprawdę jest
profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej
dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który
zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest
wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie.
- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -A o to chodzi
w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś drobny oszust?
- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i wszyscy go podziwiali za
fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie musiałby nic więcej
robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie nielogiczne byłoby zwracanie
na siebie uwagi i pchanie się w jakieś oszustwa religijne. Zresztą lekarze są obecnie przesłuchiwani
i z tego, co mi meldują podwładni, żaden nie wierzy, że Slakey to Fanyimadu.
Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.
- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć, za drzwiami
gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się ostra pyskówka
przerwana wtargnięciem policjanta z izolowanym pojemnikiem w objęciach.
- Znaleziono to uprzątając resztki wyposażenia w Świątyni, panie kapitanie - zameldował
służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie miał o niczym
pojęcia...
Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zderzyliśmy głowami, zaglądając przez
przezroczyste wieko. Wewnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z ulgą zauważyłem,
zdecydowanie męska.
- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności? - spytałem,
nawet nie siląc się na uprzejmość.
- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do czynienia z admirałem.
Zawsze byłem pełen podziwu dla szybkości, z jaką wszędzie rozchodziły się plotki.
Zabrzęczał telefon, Collin odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał, wysłuchał krótkiego
meldunku i powoli odłożył słuchawkę.
- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya...
- Czyli zero wątpliwości - ucieszyłem się. - Proszę łaskawie informować mnie o wszystkim,
cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne?
I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku drzwiom. Nim do nich
dotarłem, dodałem przez ramię:
- Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w moim komputerze, zanim dotrę do domu.
I wyszedłem.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo. Teraz należało wziąć się
do roboty.
Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte. Wyjeżdżałem,
a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze złodziejami na tej planecie jeszcze się nie
spotkałem, pod tym względem tutejsza policja była wyjątkowo skuteczna, ale zawsze kiedyś jest
pierwszy raz. Zostawiłem atomcykla przed drzwiami, wyjąłem broń z kabury i wszedłem.
Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki.
- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś się w końcu nauczyć
nas rozróżniać, ojciec.
- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. - Schowałem
gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia.

background image

Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z naczyniem w garści siadłem w miarę
wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo niewiele było
do opowiadania.
- Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje - podsumował James. -
Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze. Naszym zadaniem jest odnaleźć
ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...
- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w kolejce. Właściwie trzeci,
kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie musiała bardzo nad sobą
panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i bierzemy się do roboty.
- Powinien się tu wkrótce zjawić, bo złapałeś go na pokładzie jachtu podczas pomiarów
geologicznych jakiegoś księżyca. To jego najnowsza pasja, a zanim przeszedł w nadświetlną,
skontaktował się ze mną, stąd wiem.
- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?
- Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na giełdzie i na klientach równocześnie? Kupił
jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy?
- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty zajmujesz się
pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami: skopali dochodzenie, a
jedyne, co mogą, to tylko zawalić je do reszty. Fakt, przeprowadzą drobiazgowe i dokładne
poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli go przypadkiem znajdą, w co
zresztą szczerze wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich
informacji o Świątyni Wieczystej Prawdy. A zaczniemy od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista.
Trzy z wypisanych tu niewiast są dobrymi znajomymi twojej matki, więc nie przewiduję
problemów. Zbieraj się!
- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda to podstawa. -
Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone predyspozycje...
- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową limuzynę.
"Odpalić" było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli chyba najbardziej
rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej galaktyce i co ciekawe,
przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo gadanie o silniku spalinowym trafiłbym
do tutejszego pudła. Pojazdy napędzane były mikrostosami (jak atomcykiel) albo bateriami. Albo
jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je na noc do sieci, dzięki czemu silnik
nabierał mocy. Całe to ustrojstwo z przekaźnikami energii przy każdym kole dawało samojazd,
którego rozmiary wymagały określenia co najmniej "limuzyna".
Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie wykładane
złotem drzwi. Opadłem z westchnieniem na śnieżnobiałe pseudofutro, co spowodowało włączenie
się ekranu łączności.
- Sport - poleciłem nie mając ochoty na żadne "wiadomości", "nowości" i tym podobne
propagandowe bzdury.
Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek szampana.
- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe złoto?
- Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z polaryzowanego szkła
pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą, jakbyś
miał jeszcze jakieś wątpliwości.
- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.
- Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie będziemy szukać
innego klucza. Nieprzyzwoicie bogata, rozsądnie atrakcyjna. Powiadomiłem ją, toteż jesteśmy
oczekiwani.
Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało różne fragmenty
opalonego ciała w zależności od jego ruchów. O wszystkim ma się rozumieć wiedziała, bo tutejsze
tak zwane programy informacyjne pełne były opisów i zdjęć. Jak wszystkie manipulatory

background image

publiczne, lubowały się w cudzych nieszczęściach - im bardziej krwawe, tym lepsze. Vivilia
wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ile tych lat faktycznie
miała, nie wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle nie żyją. Kobiety pod tym względem
były mutacją.
Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:
- To mój syn, James.
- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym śmiertelnie
nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc jeśli potrzebujesz
spokojnego miejsca do spania, to służę...
Nie traciła czasu, choć określenie "spokojne" było łagodnie mówiąc eufemizmem.
Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła polować.
To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej najmniejszego
wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto.
- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem, przerywając jej wabienie.
- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was rodzinne...
- Najpierw fakty, potem pierdoły - zaproponowałem uprzejmie, wiedząc z doświadczenia, że
grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.
- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...
- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu.
Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowano kulty religijne wszelakiej maści.
Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej ilości przyjęć i spotkań
towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi fascynującymi przekonaniami. Kobiety z
natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że większość po poznaniu kogoś tak uroczego składała
mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było
następujące:
- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem było nie
sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często przychodził,
gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał "co łaska", to będzie miał możliwość zajrzeć do Nieba.
- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba?
- Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o Niebie? Tak na
marginesie, to jakiego jesteś wyznania?
- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści.
- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej brzmi, a nie wszyscy
rozumieją.
- Jak większość - westchnęła. - Ale bycie praktycznym jest takie nudne... łatwo zrozumieć,
dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś ciekawszego... czegoś wznioślejszego.
Wracając do tematu: gdybyś bardziej uważał w szkole, wiedziałbyś to, co zaraz usłyszysz.
Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem, jest miejscem,
gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli zachowywaliśmy się w życiu właściwie. Zaznamy tam
wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia, jeśli w życiu postępowało się źle
i niewłaściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. Wiem, że to brzmi strasznie prosto i
prymitywnie, że nie wspomnę o nielogiczności. Też miałam takie odczucie, słysząc po raz
pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo, straciłam sporo z... nazwijmy to
sceptycyzmem.
- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.
- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i niewiary. Tak
sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o pobycie w Niebie, ale wiem, kiedy mam do
czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w żaden trans. Nie wiem jak, ale na pewno
byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta głupia Rosebudd za drugą.
Żeby się dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o tym. Przeżyliśmy to samo,

background image

widzieliśmy to samo... było zbyt piękne i realne, by mogło być sugestią hipnotyczną. Było...
inspirujące.
Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej słowniku.
- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem.
- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...
Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak właśnie dało
się słyszeć, obłuda podobnie jak głupota nie miały granic. W każdym razie zeznań odnośnie
Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna, że je odwiedziła.
Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała się za oprowadzanie Jamesa po domu, jasne się stało, że
więcej faktycznie nie wie. Telefon od Bolivara, który właśnie wylądował w tutejszym porcie
kosmicznym, stanowił doskonały powód do zakończenia wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla
Jamesa).
- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu - a potem
gryźć.
- A można się dowiedzieć dlaczego?
- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia.
- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...
- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się religijny jak ty cnotliwy. Religię zawsze
uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy, ale nie o to chodzi.
Denerwuje mnie kant.
- Zawsze miałeś słabość do oszustów...
- Nadal mam, ale do uczciwych oszustów. Tylko widzisz: ułatwianie wydawania pieniędzy
bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie dla gotówki.
Oszukiwanie czyichś uczuć, wykorzystywanie przesądów to zupełnie inna sprawa: to włażenie
komuś z buciorami tam, gdzie nikt nawet delikatnie nie powinien się znaleźć, chyba że go
zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś nie próbuje przekonywać
innych, tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są głupie. To, co zrobił ten
zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż się niedobrze robi. Posłuchaj:
skoro do nieba trafia się po śmierci, to dotarcie tam na wycieczkę za życia i to za pomocą
jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie niemożliwe. Albo rybki, albo akwarium, a tu
mamy zwykły chamski kant oparty na kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który
nie omija większości ludzi. Ci, którzy mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą
uczuciowymi wrakami. Żaden szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć
z jego procederem, niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.
- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej bogatych - konkretnie nas -
jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo już się zacząłem o
ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie powinno postępować.
Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem przyszedł czas na
obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle duże.
- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. - Odwodnione-
nawodnione racje wojskowe na dłuższą metę stają się nudne. Zacząłem dochodzić do etapu
próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się nie różniły.
- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić większy jacht z
przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką!
Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie włączył się komputer.
Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.
- Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze zgodnym jękiem
zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na ciekawy eksperyment. Dokładnie nie
wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu opowiada straszne głupoty i że
chodzi o jakąś podróż. Podejrzewam, że gdzieś poza planetę, ale nic konkretnego na to nie

background image

wskazuje, więc więcej nie mogę ci powiedzieć. Można to nazwać kobiecą intuicją. Może być
niebezpiecznie, toteż jestem przygotowana; gdybyś stracił mój ślad, nie trać nadziei. Do
zobaczenia.
Posłała mi całusa i obraz zniknął.
- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.
- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.
Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości.
- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły?

- Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak proponujesz. Poza
planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania. Proponuję zabrać się za archiwa i
sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia. Bo że się pojawiła albo
lada chwila pojawi, nie mam wątpliwości. Archiwum jest scentralizowane, czyli zajmuje jedną
planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić parametry, według których poszukiwania
mają zostać przeprowadzone.
- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.
- Ojciec! - jęknął James.
- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.
- To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to, że metoda działania
pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek.
- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.
- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.
- A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powinno wyjść, jak zabierzecie się za
poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.
No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od najbliższych.
Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od młodości - od skrzynki na narzędzia
zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.
Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z własnym sprzętem. I
uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani krótkie, ani przyjemne. Znajdowało
się głównie pod hasłem "Eschatologia".
Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich różnorodność była
oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze większa. O słowotwórstwie w nazwach
przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie wspominać, bo jeszcze mi litery przed oczyma
wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś od innych, dzięki czemu udawało się
ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na ogół.
Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowałem się, o co chodzi w teoretycznej
części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w teologicznej...? Nieważne. Dzień był
pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć, gdy przestałem przyswajać
wiedzę. Do łóżka dotarłem na autopilocie - albo jak kto woli na pamięć - i ledwie przyjąłem
pozycję horyzontalną, zapadłem w sen.
Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiektywnie osiem godzin później - ktoś mnie
obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię.
- James...?
- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!
To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka.
- Chyba nie pod tą samą nazwą?
- Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i sposób:
wycieczki do nieba.
- Gdzie?

background image

- Nawet niedaleko: planeta Vulkann. Głównie górnictwo i przemysł, ale ma sympatyczny
archipelag w tropikach, w całości przeznaczony na odpoczynek, rekreację i ośrodki emerytalne.
Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.
- Kiedy ruszamy?
- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina.
Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem.
- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!

ROZDZIAŁ 3

Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwiskami i z nowymi papierami. Tych
ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek. Też wynik
zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy - też na wszelki wypadek - w
zmodyfikowanym przeze mnie sprzęcie fotograficzno-filmowym, którym jako wycieczkowicze
byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać, że wyżej wymieniony sprzęt nadal spełniał swą
podstawową funkcję, czyli robił zdjęcia. Diamentowe spinki i inne podręczne drobiazgi z branży
jubilerskiej, które łatwo wszędzie wymienić na gotówkę, wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z
rzeczywistej potrzeby.
Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie zazwyczaj
spotykały w życiu. Ledwie wysiedliśmy z promu zmieszani z tłumem wycieczkowiczów, zagrała
orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w czarnych szpilkach i czerwonych uniformach
wykonanych techniką oszczędnościową Na komendę dziewczyny stanęły, zrobiły spocznij i
rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła atrakcyjna blondynka z piegami na nosie
- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała
- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee
- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie zgodnym chórem
- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym świecie Mogę
mówić wam po imieniu?
- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem
- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia
- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili
- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale Teraz do
bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla zawartość portfeli i
weryfikuje karty kredytowe, ponieważ wakacje są urocze, ale i kosztowne.
Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło mi się to podobać.
Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie przybyliśmy tu dla przyjemności, byłem
zmuszony wtrącić się w pogawędkę.
- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.
- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi.
- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z elektroplanem. Przy tym placu
jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą dobę.
- Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka wysadziła nas przed wejściem
i natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których każdy porwał po sztuce
bagażu, ustawiając się gęsiego.
- To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was opuszczę, byście
mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie moje imię, postaram się
zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu.
- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchnąłem najbliższego robota - Prowadź do
pokoju.

background image

Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co odpluskwiać - i od
sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar za pomocą wielofunkcyjnego
scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac i wysunął przez niego obiektyw ustawionej
na trójnogu kamery.
- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto tylko przekroczy próg.
- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.
- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do uszkodzenia. Operacja w
pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać. Zobaczymy, co
przyniesie ranek.
Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który zaczął się i
skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie było tragedii. Łóżka
się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie najbardziej mi się podobało - w pełni zautomatyzowanym
hotelu, jak długo płaciło się rachunki, nikt się człowiekiem nie interesował i żadna wścibska
sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno. Ponieważ gapienie się na aparat
miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, wstałem i oznajmiłem.
- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.
- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.
Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie obowiązywało tabu
nagości, stwierdziłem, że reszta osoby pasuje do twarzy i postanowiłem nie robić młodzieży
konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej zimnawa, bo inaczej mógłbym mieć pewne
obiektywne problemy ze zrealizowaniem tego chwalebnego zamiaru.
Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie prezentują
się wierni - wizualnie i akustycznie - robiąc przy tej okazji odbitki każdego wchodzącego do
kościoła.
Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną.
- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas tam nie
wejdzie bez wzbudzania podejrzeń.
- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie suwaka w
kroku nie zamierzam instalować.
- Wychodzi na to, że potrzebujemy fachowej, damskiej pomocy - oceniłem z westchnieniem:
niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.
- Korpus? - spytał James.
- Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie rozmawiałem, ale niestety wszystko, co
dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się z satysfakcją. - W
Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to oznacza, że będę miał przyjemność obudzić naszego
szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać.
Połączenie trafiło naturalnie do elektronicznej sekretarki, ale znałem kod umożliwiający
bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa. Miał on zainstalowaną na
życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny sygnał był głośniejszy, ponieważ Inskipp
ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne formy budzenia.
- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! - zawarczał w
końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w środku nocy?
- Jim di Griz...
- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co do których
miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o...
- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.
- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy Korpusu.
- Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowałem go dokładnie o wszystkim.
Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał całość praktycznie
równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim mówić, został

background image

szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi na cechy charakteru.
Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do dyspozycji miał faktycznie
duże możliwości i wiedział, jak ich użyć.
- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma na imię Sybil.
Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi pod twoje, di Griz.
Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś wątpliwości.
- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.
- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie! - warknął i przerwał połączenie.
I jak go znam, natychmiast zasnął.
Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić wszystko w znanym
wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą niezależnie
od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy nic przedsięwziąć,
więc zabijaliśmy czas.
Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy nazwiska i adresy. Potem
przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz nieprzyzwoicie
bogate. Co nie było żadnym zaskoczeniem: "co łaska" w Kościele Poszukiwaczy Drogi było
wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż nudne.
Potem pozostała tylko obserwacja nagrań i z góry skazane na fiasko zmagania z alkoholem.
Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało.
- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.
Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego.
- Faktycznie: "O"! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie, żeby was nie
deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?
- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.
- Slakey-Fanyimadu?
- We własnej paskudnej osobie.
- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.
- Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. - Jakby ci się
kończyła w nadgarstku.
- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie mówiłem?
Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych zainteresowań - ręka
kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce.
- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.
- Najlepiej imadłem... - dodał James.
Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się, sięgając po
paralizator: drzwi na korytarz, które własnoręcznie zaryglowałem, były gościnnie otwarte na
oścież. W pokoju zaś znajdowała się osoba płci odmiennej, zajęta ich zamykaniem.
- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, prostując się z wdziękiem.
Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i złocistowłose, ubrane zgodnie z najnowszą
modą w te ciuszki wysadzane diamencikami, lśniącymi niczym albedo. Dodać należy, że kiecki
tego typu przylegały niczym druga skóra i trzeba było mieć naprawdę doskonałą figurę, by móc je
nosić. Ona miała...
Zresztą o jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie chwilowo stracili głos,
mówiło to samo za siebie.
- Jestem Jim di Griz - przedstawiłem się, korzystając z chwili spokoju. - To moi synowie: James i
Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?
- Tak.
- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się Slakey.
- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.

background image

- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? - spytała, nie bawiąc się w
konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy kontakt i sprawdzić kościół.
- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto fotografie i charakterystyki. Wszystkie młode
- przynajmniej z wyglądu - i bogate. Odbijają sobie kuracje odmładzające i chodzą praktycznie na
wszystkie ważniejsze imprezy, bale i przyjęcia w okolicy, toteż bez trudu można je spotkać. Oto
lista zabaw na najbliższe dziesięć godzin.
- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Kościoła Poszukujących Drogi.
I wyszła.
Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona faktycznie musi być dobra.
- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.
Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do kościoła przez portal z
czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes - pierwszą z trzech proponowanych przez
nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spojrzała w stronę hotelu i uśmiechnęła się.
Po kolejnym kwadransie znalazła się w naszym pokoju - tym razem wszyscy uważnie
obserwowaliśmy drzwi.
- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.
- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.
- Żeby nie było niedomówień: poprzednim razem nie byłam nieuprzejma, tylko zmęczona, a
podobnie jak wy wolę działać niż gadać. Teraz zrobiłam, co można, więc czas na życie
towarzyskie. Podobnie jak wy uważam, że Angelinę można znaleźć, aczkolwiek na pewno nie na
Lussoso. Czy na Vulkannie, to się jeszcze zobaczy. Razem powinno się to nam szybko udać.
- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką szklankę.
Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:
- Smakuje. Dzięki, Bolivar.
- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.
- Skądże. Oni naprawdę się różnią. James na przykład ma niewielką bliznę na lewym uchu.
Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.
Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.
- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.
- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu uwierzyli.
James się nie odzywał.
- Nabożeństwo wydaje się dokładną repliką opisanego przez was ze Świątyni Wieczystej Prawdy -
Sybil wróciła do tego, co najważniejsze. - Stosowna muzyka organowa i kadzidła maskujące
zapach tylininy, która choć krótko działa, jak zapewne wiecie, skutecznie rozluźnia, wybitnie
ułatwiając sugerowanie rozmaitych rzeczy osobom będącym pod jej wpływem. W tym wypadku to
raczej zbędna profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i tak były głęboko przekonane. Kazanie
było niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja. Głęboko
mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co trzeba zrobić za życia, by tam trafić. Potem znowu
zagrały organy i kilka spośród obecnych zrelacjonowało swoje pobyty w Niebie. Potem było "co
łaska": duże co łaska, zwłaszcza w wydaniu uczestniczek ostatnich wycieczek. Ogólnie do
złudzenia przypominało to opowieść tej Vivilii von Brun.
- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.
- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda. Więcej będę wiedziała po
wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek, ale przyspieszyłam, ile się dało, okres
oczekiwania bez wzbudzania podejrzeń. Tak na marginesie: Slakey oficjalnie nazywa się ojciec
Marablio. Pogratulowałam mu kazania, co go mile zaskoczyło, a przy okazji uścisnęłam mu
serdecznie prawicę. To nie jest proteza, a jeżeli, to tak doskonała, że nikt dotąd o takiej nie słyszał.
Wygląda i funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.

background image

- Niech go szlag! - zirytowałem się. - Sam widziałem jego zmasakrowaną kończynę. Była
definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.
- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?
Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.
Dwa dni i dwa "co łaska" później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka ma się przygotować
do wizyty w Niebie.
Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apartamencie.
- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na paluszkach.
Kobiety zadają to pytanie wyłącznie wtedy, kiedy są pewne efektu i należy wówczas udzielić
właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie "małą czarną", prostą i elegancką, i
drogą jak diabli. Nic dodać, nic ująć. Do całości pasował kapelusz i nieco biżuterii (droższej od
stroju naturalnie).
- Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć? - upewniła się, dotykając niewielkiej diamentowej
broszki pod szyją.
- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego szukasz. - Byłem pewny
swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w spince do krawata. Centralny diament
jest obiektywem, resztę dodałem, żeby zrobić z niego kobiecą ozdóbkę. Tak na marginesie
gwarantuję, że to unikat, drugiej nie ma w całej galaktyce. Obiektyw zmienia obraz w serię
sformatowanych molekuł przenoszonych do pamięci za pomocą ruchów Browna, dla których
źródłem energii jest ciepłota ciała, toteż dla jakiegokolwiek wykrywacza nie ma źródła energii ani
urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo to co dla nas jest kompletnym mrokiem,
broszce spokojnie wystarczy do pracy.
- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...
- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu plany, niech Korpus też coś z tego ma.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.

ROZDZIAŁ 4

Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wyraźny jak zawsze, to patrząc przez
szybę ledwie go widziałem. Sybil była wewnątrz już ponad godzinę i zaczynałem się denerwować.
- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czapkę z daszkiem i logo "Cocaine-Cola".
- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.
- Nie kręć się przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma żebraków - zawtórował mu
James.
- Dzięki za wsparcie i wiarę - warknąłem. - Zawsze wiedziałem, że można na was liczyć.
Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie opanowała. Ta czapeczka ma
pole antyhigroskopijne, a ja się szwendałem koło kościoła, zanim jeszcze byliście w planach.
Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było żywej duszy, a robot-
recepcjonista zignorował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a nie wchodziłem.
Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:
- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa pogoda, sir, ale jutro
będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Jakbym spotkał twojego programistę... - zacząłem i urwałem: moje nerwy musiały być w
opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.
Włączyłem pole i wyszedłem.
Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukrywać przed samym sobą. Nie tylko
martwiłem się - bałem się. Jeżelibym jednak zaczął się nad tym rozwodzić, to przestałbym być

background image

zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na pewno nie były w stanie jej pomóc. Mogłem to
zrobić tylko ja, myśląc i działając, dlatego przestałem wspominać i zająłem się rzeczywistością.
Na spacer wyszedłem nie bez celu - po drugiej stronie placu, dokładnie na wprost wejścia do
kościoła, znajdowała się kawiarnia z ogródkiem osłoniętym markizą wzmocnioną polem, o czym
przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i moje zatrzeszczały, iskrząc, aż ciarki przeszły mi
po plecach. Pstryknąłem w daszek, wyłączając swoje i siadłem przy stoliku nieco w głębi, za to
dającym doskonały widok na kościół.
- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając się.
- Sir, nie madam.
- Czym mogę służyć... sirniemadam?
Na świecie było zdecydowanie za dużo automatów-idiotów i skretyniałych komputerów.
- Piwo: duże i zimne.
- Już podaję sirniemadam.
Stół drgnął, w blacie otworzyła się klapka i uniosło się piwo w oszronionej szklanicy.
Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.
- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.
Dopiero wtedy dostrzegłem podłużny otwór obok szklanki. Wsunąłem weń trzy monety i naczynie
natychmiast znalazło się w mojej dłoni.
- Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc oddać resztę.
Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo smakowało nieźle. Deszcz
sobie padał, ulicą czasem coś przejechało, ja sączyłem alkohol, a drzwi do kościoła nadal
pozostawały zamknięte. W końcu piwo się skończyło, więc żeby głupio nie wyglądać, zamówiłem
drugie.
- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.
- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.
- Bo była specjalna zniżka.
Tym razem ze złośliwą satysfakcją wsunąłem w szczelinę dokładnie odliczoną kwotę i to
najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.
- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać śrubokręta - nie cierpię
przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie padać i wzeszedł jeden z lokalnych
księżyców. A chwilę później wrota kościoła uchyliły się, wypuszczając trzy kobiety. Postały
chwilę na schodach, żywo o czymś dyskutując - kobiety, nie wrota - pożegnały się i rozeszły. Sybil
skierowała się ku kawiarni, toteż nieco się odprężyłem -przynajmniej była bezpieczna. Naturalnie
zignorowała mnie, wchodząc do środka. Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie szedł. Dopiłem
więc piwo i skierowałem się do hotelu.
Po kwadransie Sybil siedziała na sofie, która zaczęła stawać się jej naturalnym miejscem, ze
szklanką czegoś różowo-zielonego i zdecydowanie procentowego w dłoni i zdawała relację. Sądząc
po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było jej niezbędne do normalnego funkcjonowania.
- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od chwili gdy dołączył
do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie widziałam żadnych urządzeń ani żadnej
elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po czym dotknął mojego czoła i coś się stało. Nie potrafię
powiedzieć co: nie zemdlałam, to pewne. Poza tym mogę tylko powtórzyć za panią von Brun: to
było niewiarygodne. Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W pewnym momencie wskazał na coś w
górze i wtedy usłyszałam delikatny dźwięk dzwonków dochodzący z białego obłoku, który
nadlatywał w naszą stronę. Jednocześnie poczułam się jakoś tak... wzniosie. A potem... tylko się
nie śmiejcie, za chmurką zobaczyłam latające stworzenie...
- Ptaka? - spytałem uprzejmie.
- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to dosłownie moment i wszystko zniknęło...
- Ot, tak?

background image

- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawróciliśmy. .. w następnej chwili byłam z
powrotem w kościele razem z pozostałymi. I dziwnie się czułam... jakbym straciła coś bardzo
cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale sprawa jest poważniejsza, niż sądziliśmy.
Wiem, że to oszustwo i nie byłam w żadnym Niebie, ale coś się stało... to co czuję... moje uczucia i
wrażenia są prawdziwe.
- Wierzę ci. Są środki, które bezpośrednio oddziałują na emocje - powiedziałem łagodnie.
- Wiem, ale mimo to... dość! Zamiast słuchać mojego bełkotania, sprawdźmy lepiej zapis.
- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.
Nie tracąc czasu na dalsze komplementy, umieściłem broszkę w aktywatorze i na ekranie pojawił
się obraz zbliżającego się kościoła. Ponieważ nie rozwiązałem jeszcze problemu równoczesnego
zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też milczeliśmy w trakcie projekcji. Najpierw było widać
dwie rozmawiające kobiety, a potem wnętrze kościoła, a później wszedł Slakey. Tym razem nawet
się ubrał odpowiednio do roli - w brązowy habit. Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.
- Do tego miejsca pamiętam wszystko. - W głosie Sybil pojawiła się złość. - Opowiadał bzdety o
czekającej nas radości, skasował czeki na "co łaska" i poszłyśmy za nim... O, właśnie.
Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.
- Nawaliło? - zainteresował się James.
- Wątpię - mruknąłem, przewijając nagranie na podglądzie. Ekran przez dłuższą chwilę pozostawał
czarny, wreszcie pojawiły się na nim znajome postacie w kościele.
- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!
- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też. Przez cały czas
rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego i chwilowo nie potrafię tego
wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie rezultatów nie ma... A ja w cuda nie wierzę!
- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy coś innego, co
wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.
- Musiało - poprawiłem go.
- Musimy to zobaczyć na własne oczy - wtrącił Bolivar. - Skoro zawiodła technika, został
człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego eksplozja spowodowała przecież
pożar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.
- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.
- Co: nie?
- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.
Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem mądrzejszy, bo starszy, a po
drugie mam zdecydowanie więcej doświadczenia w tego typu sprawach. Zawsze byłem
zwolennikiem specjalizacji, dlatego nie zamierzam spierać się z tobą, Bolivar, co do gry na
giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi, że lepiej
zrobi cichy włam czy bezśladowe przeszukanie niż ja. Wmówi mi?... Nie? To dziękuję za
jednomyślność. Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi nie pomożecie.
Zdecydowaliśmy, że najbezpieczniejszą porą będzie środek dnia w czasie nabożeństwa; gdzie
Slakey sypiał, diabli wiedzieli, ale w czasie nabożeństwa zajęty był obrządkiem. W dwóch
miejscach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak wiadomo, nie ma. Nabożeństwo zaczynało się w
południe, toteż godzinę wcześniej spotkaliśmy się na ostatnią odprawę przed akcją.
- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.
- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam. Jeśli nic nie wzbudzi
moich podejrzeń, nacisnę to, jak zacznie się kazanie, rzecz jasna. Uniosła w palcach plastikowy
krążek. - Zewnętrzne drzwi są zawsze zamykane, zanim zacznie się modlitwa.
- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uruchamia baterię, która robi zwarcie w
chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał. Potem całość staje się spalonym
śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. Zamek to

background image

zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem nawet zwolnić
kroku. James, ty jesteś następny.
- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak tylko wejdziesz.
- Bolivar?
- Będę w furgonetce z pasywnymi wykrywaczami magnetowidami i detektorami ciepła.
Powinienem móc śledzić ruchy przebywających wewnątrz, chyba że budynek jest ekranowany. No
i oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.
- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę jeden z zębów
trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.
- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.
- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie akcji serca. Mojego. Jeśli włączy się alarm,
wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie do mnie i do niej. Slakey
przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne. Jakieś uwagi albo pytania?
Nie było.
No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie - bezalkoholowy - i Sybil
wyszła.
Parę minut po niej my także.
Czekałem na sygnał za rogiem, udając zainteresowanie wystawą z pamiątkarską tandetą i
odruchowo sprawdzając zawartość kieszeni. Ponieważ pojęcia nie miałem, co znajdę, wziąłem ze
sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle. Szansa bowiem na to, że
komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się powtórnie złożyć niespodziewaną wizytę, graniczyła
z zerem.
W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem ruszyłem w stronę kościoła.
W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie lewą ręką za klamkę,
otwarcie prawą zamka i przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez zakłóceń. Na wszelki
wypadek przekręciłem zamek i rozejrzałem się.
Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały ciężkie kotary.
Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebranych w dole.
- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę powiadam wam, gdyż
zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie przez Krainę Dobrych Uczynków,
albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...
Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. To znaczy nie z tych dętych
frazesów, tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się rozglądać. Za
drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody prowadziły, żadne z
nas nie wiedziało, najwyższy więc czas było się dowiedzieć.
Cicho otworzyłem drzwi, wszedłem i zamknąłem je za sobą. A potem zgryzłem delikatnie
mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone. Prowadziły w
górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by uniknąć skrzypienia. Na szczycie schodów
znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi duże pomieszczenie, słabo oświetlone blaskiem
wpadającym przez pojedyncze okno.
Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy. Pomieszczenie wypełniały
krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez nie przejść do tylnej ściany. Ponieważ
budynek miał podobny kształt co Świątynia, przede mną znajdowały się drzwi do salki nad
tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się aparatura stanowiąca bramę do Nieba
(górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, pienia na dole ucichły.
Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dźwięki organów zwiastowały zbliżający się koniec
nabożeństwa, najwidoczniej Slakey zaczynał się lenić i skrócił mowę, łajza jedna. Przed sobą
miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho co szybko i kolejne drzwi. Miałem
nadzieję, że ostatnie.

background image

Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbędnym blaskiem, nacisnąłem klamkę i
wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, gdy przestał
być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie lampy, a było ich zaskakująco wiele.
W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya, zadowolonego z
siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.
Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło światło, skoczyłem w bok,
wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.
A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i słyszałem, ale nawet
powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie sparaliżowany, zatem nic dziwnego,
że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu, waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od
którego w uszach mi zadźwięczało. Prawdę mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem
w stanie zamortyzować w żaden sposób upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o posadzkę.
Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamienne płyty, a zobaczyłem jasno
oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie czułem. Jego
promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.
- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony. - I słyszysz. Mój paralizator na te
nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz. Wiem, po co przybyłeś,
jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem wszechwiedzący, ty wszarzu!
Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na podłodze.
Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym stroju galowym,
czyli w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi symbolami, których znaczenia pewnie sam nie
rozumiał. No i ma się rozumieć w koronie na głowie.
Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku górze, dzięki czemu miałem okazję
stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.
- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci. Chciałeś, łachu, obejrzeć
Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to tak dokładnie, że
będziecie mieli serdecznie dość!
Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a sądząc po zmianie kąta widzenia, musiał
mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.
- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.

ROZDZIAŁ 5

Coś się wydarzyło.
Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a przypominać sobie nie miałem
ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg, jak na przykład
myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo nadal byłem sparaliżowany, tyle że leżałem z
policzkiem w jakimś czerwonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni to siarką.
Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to bowiem, że ten cholerny
paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę, dotarło też do mnie, że czuję - co
prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę podłoża, czyli co większe kamienie.
Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bezboleśnie - przeszło kilka takich fal
bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu udręka ustąpiła, a ja mogłem się ruszać.
Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a potem wolno i statecznie, jeśli nie chciałem, żeby mi
głowa odpadła. Okazało się, że teraz cierpiała Sybil, która przecież została sparaliżowana
wcześniej. Ponieważ nie mogłem jej w żaden sposób pomóc, wychrypiałem jedynie parę słów
pocieszenia i zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie, ale bezboleśnie.
Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało Niebo. Znajdowaliśmy
się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone niebo rozciągające się poza nim. Gdzieś

background image

w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga się zatrzęsła, a niebo zasnuła na chwilę chmura
czarnego dymu.
Poczekałem, aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem pozycję pionową, a potem
pomogłem siąść Sybil, oparłem ją plecami o skałę. Próbowała coś powiedzieć, ale dopadł ją
uporczywy atak suchego kaszlu.
- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...
- Wiem, musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem, nie zdając sobie z tego sprawy -
przyznałem uczciwie.
- Musiał - zgodziła się - skrócił kazanie, coś tam bąknął o niespodziewanym spotkaniu, puścił
nagranie organów i poprosił, żeby wszyscy wyszli. Mnie przechwycił w drodze do drzwi pod
pozorem jakiejś ważnej sprawy. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń, posłuchałam, ciężka kretynka.
Ledwie zostaliśmy sami, wycelował we mnie i padłam. To coś, co trzymał w ręku, przypominało
pistolet skrzyżowany z pajęczyną. Zaciągnął mnie do przybudówki, a ja nie mogłam nic zrobić!
Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się zapaliły i znalazłeś się obok mnie na podłodze.
Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic... pustka.
- Zgadza się - mruknąłem ponuro. - Jak otworzyłem oczy, byliśmy już tutaj. Gdziekolwiek to
"tutaj" się znajduje...
Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włączyłem. Nic: głuchy jak pień. Nawet mu
się kontrolka nie paliła. Każde urządzenie, jakie miałem przy sobie, zachowywało się tak samo -
zero energii. Co gorsza - składanego noża nie mogłem otworzyć, gdyż nie wiadomo jakim cudem,
stał się wraz z rękojeścią jedną bryłą metalu. Granat nie eksplodował, ponieważ zmienił się w
jednolity okruch materii z nie działającym zapalnikiem. Taki numer w życiu mi się nie przydarzył:
całe wyposażenie było o kant dupy potłuc - elektronika nie działała, bo nie miała zasilania,
mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa fizyki. Zirytowany zdjąłem z siebie wszystko łącznie
z mini granatami, wytrychami, z którymi nigdy się nie rozstawałem. Nie było sensu nosić
bezużytecznego złomu, Sybil także sprawdziła swój sprzęt - efekt był taki sam. Wszystko, co
metalowe, stanowiło jedność. Przyrzekłem sobie, że jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę
na wszelki wypadek nosić kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie
powtórzyła.
Jak na razie jednak mieliśmy do dyspozycji kupkę złomu i gołe ręce. Żelastwo kopnąłem, rękom
się przyjrzałem i wstałem.
- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.
Na wszelki wypadek jedną ręką podpierałem się ściany - żeby mi się nogi w nogawkach nie
poplątały albo inny psikus nie wydarzył - tak że do wyjścia dotarłem niezbyt szybko, za to
bezpiecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało chyba dłużej niż marsz przy ścianie.
W każdym razie do Sybil wróciłem zdecydowanie szybciej.
- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.
- Na pewno nie Niebo - odparłem z przekonaniem. - Na Raj też nie wygląda; czerwone niebo,
czerwone skały i zero trawy. Geologicznie niestabilny rejon z czynnym wulkanem w pobliżu. Kupa
dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże, jakby nabrzmiałe słońce, niepodobne do żadnej z
gwiazd, jakie znam. Świeci na czerwono, ale to na pewno nie karzeł. Stąd zresztą twarzowy
kolorek otoczenia.
- To gdzie my jesteśmy?
- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektualnych możliwości - i...
- Co i?
- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...
- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś jeszcze trochę siny. To
musiało być niezłe "coś"!

background image

- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo poruszał się szybko i
znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny, reszty nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że miał
ogon... I na pewno był czerwony.
Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.
- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z teologią?
- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za młodu nie traciłem
czasu na te bzdury, ostatnio uzupełniłem wiadomości w związku ze zniknięciem Angeliny.
Upraszczając, są tylko dwa miejsca, gdzie trafia się po śmierci: jeśli żyło się zgodnie z nakazami
religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz przeciwnie - do Piekła. Trafia tam coś, co nazywano
duszą, detali nie sposób poznać poza tym, że jej ani nie widać, ani nie można znaleźć. Skąd się
bierze, też jest nie do końca powiedziane, ale ta cała dusza ma być esencją danej osoby, albo też
daną osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie wymyślam! Przedtem też tego nie
wymyśliłem: nie moje poczucie nonsensu. Aha: jak się dana dusza nie kwalifikuje ani do Nieba,
ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia nazywa się Czyściec.
- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wykrztusiła.
- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do głowy - na co mam szczerą nadzieję -
wydaje mi się to najlogiczniejszym rozwiązaniem.
Znowu w oddali coś zagrzmiało, a podłoga zadrżała. Na domiar złego coś mnie rzuciło na kolana i
przycisnęło do ziemi. Nagle zrobiłem się bardzo ciężki, a Sybil rozpłaszczyła się obok pod tą
niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie niespodziewanie się zaczęło i nagle się skończyło. Nieco
wstrząśnięty pozbierałem się do kupy.
- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.
- Nie mam zielonego pojęcia. Nawet jasnozielonego. Nigdy czegoś takiego nie czułem... fala
grawitacyjna czy co?
- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.
- W takim razie, co to było? Moja zboczona wyobraźnia?! Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł
jej niezły grymas.
I zaczęła drżeć.
- Tylko bez paniki i histerii! - ostrzegłem. - Jesteśmy w jakimś dziwnym miejscu, roboczo
nazwanym Piekłem, ale żywi. Jakoś za duszę ni cholery nie chcę się uznać. Proponuję więc wyjść z
tej jaskini i zobaczyć, jak też to Piekło wygląda. Bądź co bądź teoria głosi, że jesteśmy
zawodowcami, a sława zobowiązuje.
Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta odruchowo złapała się za
włosy i jęknęła.
- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!
Wyszliśmy, z każdym krokiem robiło się cieplej. Gdy minęliśmy solidny skalny załom,
zrozumieliśmy dlaczego - drogę przegradzała nam rzeka lawy, płynąca sobie całkiem żwawo, czyli
mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast - upał był gorszy niż w odlewni (raz mi się
zdarzyło tam znaleźć, wysoce niesympatyczne przeżycie).
Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrakcją stało się sprowadzone przez żar
pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby Sybil czuła się inaczej. Nad pytaniem,
czy w okolicy jest woda, wolałem się nie zastanawiać. Drugim z serii genialnych pytań było - czy
Angelina też tu wylądowała. Też wolałem o tym nie myśleć.
Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy się za to na wydmy z
żużlu i drobnych kamyków. Panowała wysoka temperatura, ale nie za wysoka.
- Chwileczkę. - Sybil usiadła ciężko na najbliższym głazie i uśmiechnęła się przepraszająco. -
Trochę się zmęczyłam.
- Nie dziwię się - siadłem obok - ten jego zasmarkany paralizator na pewno nie poprawił nam
kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.

background image

- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym się z tej akcji, gdybym
wiedziała jak.
Zalała mnie nagła krew.
- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek, obojętnie, ile by mnie
to miało kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym Szczurem, to ją będziesz miał! A tak na
poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest spokojnie, a nie podczas kryzysu. Poza tym jest powietrze
na tej planecie, czyli muszą gdzieś rosnąć drzewa czy inna roślinność. A to oznacza wodę. Nie ma
obaw, wyjdziemy z tego!
- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez przekonania.
- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem. - Najpierw coś do picia, potem się
zobaczy.
Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu doliną dostrzegłem z
przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie wspominać -jakby mi się dajmy na
to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu krokach Sybil także to dostrzegła.
- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...
- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.
Przyspieszyliśmy kroku, zwłaszcza że kamienne wydmy stawały się coraz niższe, przechodząc
wreszcie w równinę porośniętą wysoką mniej więcej do kolan, chłodną i wilgotną trawą. Przed
sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew, potem zagajnik, a dalej prawdziwy las.
- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chlorofil, powinno być następne ogniwo w
łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...
- I woda.
- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...
- Ćśśś! Słyszałeś?... Coś szeleściło, jakby suche liście... Słyszałem. Szelesty i potrzaskiwania
dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew wypadło coś małego i stanęło jak
wryte w trawie.
- I co my tu mamy? - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne stworzenie, które dla
odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.
A potem kwiknęło cienko.
Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej, coś załomotało i na łąkę wypadły dobre dwa metry instynktu
macierzyńskiego - mierząc od czubka ryja do końca ogona - z najeżoną sierścią i postawionym na
sztorc ogonem.
- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.
- Świnia - poinformowałem ją radośnie. - Jeden z gatunków towarzyszących człowiekowi w
podboju kosmosu. Konkretnie mieszaniec domowego wieprzka z dzikiem i paroma pokrewnymi
gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.
Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.
- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?
- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała wątpliwości: warchlak to
ten mały - poinformowałem ją, wolno schylając się po poręczną gałąź. Podejrzliwe oczka - i oczy -
śledziły każdy mój ruch.
- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.
Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem wolno nieco z boku, cały czas
mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej praktyki.
- Spokojnie, Jimmy nie skrzywdzi świnki, Jimmy lubi świnki. Rozgarnąłem jej szczecinę między
uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to sporo sił. Sierść przestała się jeżyć,
świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z wyraźnym zadowoleniem.
- One uwielbiają, jak się je tu drapie - wyjaśniłem Sybil obserwującej przebieg wydarzeń z
otwartymi ustami. - Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą się poczochrać.
- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?

background image

- Z jakim potworem? Masz braki w podstawowym wykształceniu historycznym. Człowiek i świnia
żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów ludzkości, a zmutowany gatunek, którego okaz tu
widzisz, był rozsądnym wyborem przy wyruszeniu w kosmos. Okazały się doskonałymi
towarzyszami i świetną bronią przeciwko niektórym groźniejszym przedstawicielom fauny
kolonizowanych planet.
- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.
- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się na świńskiej farmie i
prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w dzieciństwie. O, zjawił się i dzik!
Dzik wyszedł dostojnie, bo słysząc zadowolone pochrząkiwania, nie miał co się spieszyć, przyjrzał
mi się podejrzliwie czerwonymi ślepiami i uznał, że nie jestem groźny, co było uprzejme z jego
strony. Podczas szarży dzik porusza się naprawdę błyskawicznie, przestaje zaś atakować tylko
wtedy, gdy sam ginie albo gdy rozerwie przeciwnika na strzępy. W nagrodę podrapałem go
energicznie za uszami, co wywołało chrząknięcia znacznie głośniejsze niż u lochy.
- Skąd one się wzięły?
- Z lasu.
- Nie o to mi chodzi! Skąd wzięły się na planecie z aktywnymi wulkanami, falami grawitacyjnymi i
całą resztą.
- Ta planeta musiała kiedyś zostać zasiedlona przez ludzi. Dowiemy się we właściwym czasie.
Najpierw jednak to, co najważniejsze: woda. Świnki powinny nam w tym pomóc.
W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym drzewem, stojącym na
polanie. Odyniec wziął rozpęd i rąbnął w pień, aż się pół lasu zatrzęsło. Żołędzie, niewiele
mniejsze od mojej głowy, posypały się na ziemię i cała rodzinka wzięła się za posiłek. Nie było
rady, dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu krokach wyszliśmy na podmokłą łąkę, poznaczoną
śladami kopyt. Dochodziła do jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała mgła. Skalna półka
umożliwiała dotarcie do wody bez potrzeby taplania się w błocie, toteż natychmiast z niej
skorzystaliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.
- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając usta.
- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi być coś jeszcze poza
trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza jedzenie.
- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. - Jestem dzieckiem miasta,
niewielkiego, ale zawsze. Jedzenie kupowało się w sklepie. Rodzice pracowali przy
oprogramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach czy innym projektowaniu, tak że w
okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego zanieczyszczania środowiska. To było małe miasteczko,
ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością zieleni... i beznadziejnie nudne.
Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się zauważyć zarysy drugiego brzegu.
Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:
- Takie jak to?

ROZDZIAŁ 6

- Jak co? - Aż ją poderwało.
Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je chyba taśmowo
produkować... składać, kleić i pakować. Potem wystarczy umieścić, gdzie się chce, rozłożyć,
podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown. Ledwie skończyłam szkołę - a na uszach
stanęłam, żeby być pierwsza - wyjechałam na studia i nigdy nie wróciłam. Zmora mojego
dzieciństwa...
- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!
- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że tak się uparłaś na
wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.

background image

- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.
Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących. Jednak im bliżej
byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po dalszych
dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:
- Nie!
I stanęła.
- O co chodzi?
- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa. Mówiłam ci,
że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.
- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idź, ja tam idę
poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.
Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się nie poruszało, co dziwniejsze, z miasteczka
wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko nas. Przy niej stała
jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej odległości. Podeszliśmy
bliżej.
Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:
- Przeczytaj!
- Przeczytałem. - I co?
- Nic, zbieg okoliczności...
- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?
- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: "Witamy w Hometown". Zadowolona?
- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?
- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na pewno nie jest
to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.
- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryźć trawę? - Widać było, że jest
zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.
Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:
- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem. Teraz będzie część
druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie musisz, a ja obejrzę miasteczko. Siadaj!
Posłuchała.
Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy dlatego, że była zmęczona,
tego wolałem nie dociekać. Pozbierałem się z pewnym trudem i ruszyłem do Hometown.
Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż kwadrans. Wróciłem,
siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego źdźbła.
- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...
- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby ciebie trafił - za
złośliwość! Mów!
- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto jest puste, nie ma
ludzi, zwierząt, gówniarzy. Nic żywego. Poza tym jest jedną bryłą i najwyraźniej tak zostało
zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a drzwi z kolei są częścią ściany,
dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się przez nie patrzy, nic nie widać,
oprócz tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne czy skończone: to bardziej idea
Hometown niż samo miasteczko.
- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak myśmy powariowali?...
Albo ja?
- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo zbyt dużo
jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy wulkanie. Nie
było nic poza skałami. Aha, słońce tak samo obrzydliwie rozdęte. Potem poszliśmy się rozejrzeć i
trafiliśmy na trawę, las i świnie, jakie pamiętam z mojej młodości.
- A potem na Hometown z mojej.

background image

- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez dwóch zdań
uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego komentarze pod moim adresem, dopóki
ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w którym się ocknęliśmy, faktycznie przypomina Piekło i to
przynajmniej z jednym ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że takie jest, a Slakey dorobił mu
ideologię, czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń Piekła. Wiem, to brzmi
niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją planetarną czy jakoś inaczej.
Załóżmy, że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, ponieważ kształtuje ona fragmenty swej
powierzchni zgodnie z oczekiwaniami istot, które na nią przybywają. Slakey był pierwszy i
skojarzyło mu się Piekło. Może z powodu tego rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili
to nieistotne. Ważne jest, że im bardziej upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna
stawała się okolica. To ma sens!
- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!
- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg: jesteśmy tu i widzieliśmy
to, o czym mówię.
- Jego Piekło?
- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać. Pamiętam, że
przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna od tej, w której się
wychowywałem. .. Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdolności empatyczne albo jeszcze
lepiej jest biernym telepatą, to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A powinna być, bo
jakoś musi odbierać bodźce... cholera, chyba mnie wyobraźnia poniosła!
- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację: byłeś wściekły i to
zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki czemu mogliśmy się napić,
natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja pozostałam i musiałam o tym przez cały czas
myśleć. Że myślałam, to fakt, a przy okazji pewnie przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa.
No a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja. I co zrobimy?
- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni
- Dlaczego?
- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey, to w jaskini,
jeśli moim synom uda się akcja ratunkowa, tez tam się pojawią A poza tym jeśli ten gnojek wysłał
tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani w twojej młodości. W jego Piekle jest szansa.
- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z nawy - Gdybyśmy poczuli pragnienie,
znamy drogę, a co do jedzenia, zobaczymy.
Wróciliśmy po własnych śladach (choć o obecności świń świadczyło wyłącznie chrząkanie, pod
olbrzymim dębem ich nie było) Aż dotarliśmy do końca trasy Tym razem bez trudu
zidentyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy się na wzgórze, skąd roztaczał się niezły
widok na okolicę i mało ciekawy - głównie dymiące wulkany, kamieniste wzgórza i wydmy.
Naturalnie wszystko czerwone.
W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie wygodniejsze od wspinaczki na
coraz wyższe pagórki. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś ni to chrobotanie, ni to drapanie i
oboje stanęliśmy jak wryci
- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.
- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem. Miała trochę racji, a poza tym nie był to
czas i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy do przodu - skrobanie nasiliło się, a
potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to całkiem blisko Znów coś zaczęło skrobać. W
końcu dotarliśmy za skalny załom i wyjrzeliśmy.
Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i płaskim kamieniem drapał po czymś
szarym, co znajdowało się w skale ponad jego głową. Kawałek tego szarego udało mu się
wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął pożerać, mlaskając przy tym, aż echo
niosło.

background image

Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było to, ze kolorek faceta aż bił po oczach - taki bardziej
jasnoczerwony. Za przyodziewek służyła mu para postrzępionych spodni, których nogawki
kończyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na środku tyłka, przez którą wychodził całkiem
pokaźny czerwony ogon.
Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że jest obserwowany, bo nagle się odwrócił. Dzięki temu
zobaczył nas, a my dostrzegliśmy parę niedużych acz foremnych rogów na jego głowie i dziurę z
poszczerbionymi resztkami zębów. W następnym momencie cisnął w naszą stronę trzymanym w
garści odłamkiem, a sam pognał w przeciwną stronę z rączością, o jaką nigdy bym go nie
podejrzewał.
- Czerwony - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?
- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki? Zobaczymy, co robił?
- Naturalnie. I co jadł?
Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym tamten się mozolił. Ze
szczeliny w skale wyrastała jakaś szara i gąbczasta substancja, a ponieważ byłem wyższy od
poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej kawałek.
- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.
- Skąd mam wiedzieć? Raczej pochodzenia roślinnego cóż, on to zjadł, więc nie powinno być
trujące Chcesz gryza? Dobrze, me krzyw się będę robił za królika doświadczalnego.
Było oślizłe i okropne w smaku, a konsystencję miało taką, że mnie szczęki rozbolały, nim
pogryzłem coś, co nieodparcie kojarzyło mi się z kawałkiem torby foliowej. W końcu przełknąłem,
co ułatwiła wilgoć pokrywająca substancję. I mile zostałem zaskoczony - raz połknięta nie
próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na ten temat długie zażalenie.
- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś odżywczego.
Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przyglądając mi się podejrzliwie włożyła do
ust. Pokiwałem z uznaniem głową, zerknąłem w górę i gwałtownym pchnięciem posłałem ją w
bok, skacząc od razu za nią.
W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił solidnych rozmiarów głaz.
- Chyba się zdenerwował niespodziewaną przerwą obiadową - skomentowałem, pomagaj ąc Sybil
wstać. - Proponuję odej ść trochę od skał, żebyśmy widzieli, co się dzieje.
Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.
- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na zapas.
Gdy skończyliśmy posiłek, słońce nie zmieniło swego położenia. Dzień zrobił się cieplejszy, więc
położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.
- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?
- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy, nie było na to czasu
między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.
- Po pierwsze wylądowaliśmy w Piekle made in Slakey. Chwilowo nazwa "Piekło" pasuje.
Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo powariowaliśmy.
- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz próbowano ze mną podobnych numerów i
skoro dotąd mi nie odbiło, to teraz też nie dam się zwariować. Zostaliśmy jakoś przetransportowani
na tę planetę i to za pomocą urządzeń, a nie cudów. Wiemy też coś znacznie ważniejszego: powrót
jest możliwy, ponieważ osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś. Urządzenie i zasada są takie same.
Rozważyć natomiast należy możliwość, że Angelina znalazła się tu przed nami.
- A więc musimy zdobyć więcej informacji.
- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się, co wie. O Angelinie, o
tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.
Przerwało mi zrazu ciche acz zbliżające się szuranie. Odgłos zbliżał się od strony kanionu i
wkrótce dołączył doń pomruk głosów.
- Goście - oznajmiłem wstając.

background image

Nasz rogaty znajomy wyłonił się zza zakrętu. W ślad za nim wyszło z tuzin podobnych, to jest
czerwonych, ogoniastych i rogatych stworzeń w łachmanach. Istoty - jakoś nie bardzo mogłem o
nich myśleć "ludzie" - były obojga płci i obładowane rozmaitego kształtu i wielkości głazami.
Angeliny wśród nich na szczęście nie było. Na nasz widok przystanęli, ale zachęceni przykładem
przywódcy ruszyli dalej i to ze zdecydowanie nie najprzyjaźniejszymi zamiarami.
- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wojowniczo ich szef. - W końcu i tak was
dorwiemy, zabijemy i zjemy.
- Tu faktycznie musi panować przeludnienie - głośno myślałem, nie ruszając się z miejsca.

ROZDZIAŁ 7

Uniosłem ku nim otwartą dłoń w uniwersalnym geście pokoju. Zawsze lepiej zaczynać od
grzeczności. No, prawie zawsze.
- Ostrzegam, że będziemy się bronić - poinformowałem rzeczowo. - I to skutecznie, czyli
niehumanitarnie...
- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:
- Niehumanitarnie?
- Skutecznie - poprawiłem ją. - I pamiętaj, że przynajmniej jeden powinien potrafić mówić.
- Mhm.
Oboje ruszyliśmy do ataku.
Na pierwszego przeciwnika wybrałem szefa, który nawet melodyjnie zawył, gdy walnąłem go
kantem dłoni w nadgarstek. Coś chrupnęło - może kość, może skała, ale wypuścił kamień, a potem
padł elegancko, gdy trzasnąłem go z półobrotu w splot słoneczny. Przyznaję, że zrobiłem to
złośliwie, ale wyjątkowo nie cierpię kanibali. Uważam, że to najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do
jakiego mogą dojść istoty ludzkie. A ci tu nie byli jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie
czekając aż znieruchomieje, wybiłem się i z wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy. Co
prawda łby im nie poodpadały, ale na pewno wyłączyłem delikwentów z dalszej walki.
Wylądowałem na ugiętych nogach, uchyliłem się przed ciosem kamiennej maczugi, uderzyłem jej
właściciela kantem dłoni w kark i okręciłem się na pięcie gotów do dalszej walki. Kamień świsnął
mi obok głowy, toteż dałem dwa szybkie kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem
prawym sierpowym w szczękę kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim
znieruchomiał na kamienistym podłożu. Półobrót i cios wyciągniętą nogą załatwił kolejnego
przeciwnika, a kopniak w krocze kolejnego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnych i
stwierdziłem, że okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi się (bądź nie) postaciami.
- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez kondycji.
- Tym lepiej dla nas - stwierdziłem usuwając stopą co poręczniejsze kamienie poza zasięg
pokonanych. - Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi nie widzę, więc nie trzeba
opatrywać rannych.
Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami - wszyscy także mieli rogi i
ogony, do złudzenia przypominając rysunki diabłów, jakie oglądałem podczas ekspresowego kursu
teologicznego, który zafundowałem sobie na Lussoso. Ponieważ próby pogawędki z dwoma
najmniej uszkodzonymi diablicami okazały się niezbyt udane, odszukałem organizatora tego
proszonego obiadu i strzeliłem go ze trzy razy otwartą dłonią w pysk. Metoda mało delikatna, ale
skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności. Otworzył oczy, jęknął i widząc mnie,
próbował wtopić się w ścianę, przy której go posadziłem, co naturalnie było wysiłkiem z góry
skazanym na niepowodzenie.
- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało to jak groźba. -
Zabijanie i zjadanie było waszym pomysłem, a ja was ostrzegałem. Dostaliście wycisk na własną
prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się mścić. Zjadać was nie zamierzamy, bo jesteście
mało apetyczni. Teraz do rzeczy: jestem Jim i mam do ciebie parę pytań...

background image

Krótki pisk i łupnięcie dobiegające z tyłu świadczyły o skuteczności Sybil jako ochroniarza, czego
zresztą do wiodła dobitnie - dla niektórych w dosłownym tego słowa znaczeniu - właśnie
zakończona potyczka.
- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównawczej z University...
- Zatrzęsienie tych profesorków. No, nic, tak na marginesie, nie za daleko przypadkiem cię zwiało
od uniwersytetu?
Pomacał delikatnie nadgarstek i brzuch, przyjrzał mi się czerwonymi oczkami i westchnął.
- Pewnie za daleko. Nie zastanawiałem się nad tym ostatnio głód i pragnienie skutecznie absorbują
uwagę. Jedzenie jest monotonne i nie bardzo pożywne... pewien jestem, ze brak w nim masy
witamin i aminokwasów...
- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?
- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam nie wiem. Podano
mi tę nazwę, jak się tu zjawiłem, stąd ją znam.
- A jak się tu dostałeś? - spytała Sybil, nie przestając podejrzliwie obserwować pobitych smakoszy.
- Nie wiem. Byłem na urlopie, przyleciałem na Vulkanna, opalałem się na brąz, nie na takie
ohydztwo i tuczyłem się, jedząc i pijąc uczciwie... wszystko, co pamiętam, to to, że którejś nocy
zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.
- A reszta?
- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak powariowali, że nie da się z nimi
rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu przebywa... słuchaj, naprawdę mnie nie zjesz?
- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.
- Teraz tak mówisz, a potem...
- Potem to nogi śmierdzą. Jak raz coś powiedziałem, to mam głupi zwyczaj dotrzymywać słowa. A
propos profesorów: słyszałeś może kiedyś o niejakim Justinie Slakeyu?
- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.
- Szkoda. Dobra, powiedziałeś, jak się tu znalazłeś. Czy ktoś zdołał opuścić to miejsce?
- Tylko jako obiad!
Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:
- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi wyjaśnisz, skąd ten twarzowy kolorek skóry, że nie
wspomnę o ogonie i rogach?
Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:
- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że to nie kwestia
pigmentu, tylko wytworzenia się nowych odgałęzień podskórnych naczyń krwionośnych... -
Pogłaskał ogon - A ogon to efekt mutacji wywołanej tym cholernym słońcem, bo kości w nim me
ma z całą pewnością, jedynie mięśnie i skóra...
Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach, zostawiłem go i dałem znak
Sybil Oddaliliśmy się od eks-przeciwników; ci z nich, którzy odzyskali przytomność, nie
przejawiali wrogich zamiarów Być może dlatego, że marzyli tylko, by znaleźć się w cieniu.
Najenergiczniejszy wycofał się do kanionu, omal się przy tym nie wywracając, gdyż próbował
równocześnie patrzeć, gdzie lezie, i za siebie, czy go przypadkiem me gonimy.
- Coś tu nie gra - oceniła Sybil
- Od początku odniosłem takie wrażenie, a im dłużej tu jesteśmy, tym mniej mi się wszystko
podoba. Oni nie są tubylcami, zostali tu sprowadzeni w jakimś celu, tylko nie wiemy w jakim.
Wiemy natomiast przez kogo i musimy znaleźć sposób, by wrócić, zanim dorobimy się ogonów.
Nie zaczynam przypadkiem czerwienieć?
- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na razie nie mamy
chyba po co wracać?
- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...

background image

Niebo nagle pociemniało na moment i niewidzialna siła przygniotła nas do podłoża. Po paru
sekundach oświetlenie i grawitacja wróciły do normy.
- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody, bo nie będziemy
uzależnieni od źródła pożywienia - zdecydowałem. - I przeszukajmy jaskinię, ponieważ wyszliśmy
z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.
- Co robimy z tą bandą? - spytała.
- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w miarę przystosowani
do tutejszych warunków. Po tej nauczce powinni trzymać się z daleka.
- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!
Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go Sybil, zmieniając
suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem przyjemny dla oka.
- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z jedzeniem.
- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.
Słońce było praktycznie w tym samym miejscu co wtedy, gdy zobaczyliśmy je pierwszy raz, toteż
o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła zresztą trwać wiecznie, jeśliby, dajmy
na to, nie obracała się wokół własnej osi. Rozmyślania te nie przeszkadzały mi, ma się rozumieć,
we wspinaczce ku wejściu do jaskini. Właśnie się potknąłem o jakiś złośliwy odłamek, gdy obok
wystrzelił w górę niezły gejzerek kurzu, a rykoszet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.
- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!
Sybil pomknęła ku pobliskim głazom, a ja zrobiłem przewrót, zjechałem kawałek na tyłku i
podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co najmniej trzy strzały - wszystkie
chybiły - pseudosnajper albo miał zeza, albo pierwszy raz trzymał broń w ręku. Naturalnie nie
byłem z tego powodu rozczarowany.
- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.
- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamieniami.
- W jakim kolorze?
- Lokalnie ulubionym.
- I co teraz?
- Zapolujemy na myśliwego. Skaczemy równocześnie i zachodzimy go z flanki. Równocześnie nie
będzie mógł namierzyć nas obojga. Aha, zostawiłem zapasy, jak ich nie rąbną, to potem je
pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!
Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierwsza kula gwizdnęła mi koło ucha,
druga wzbiła gejzerek między nogami, aż w końcu padłem plackiem za upatrzonym wcześniej
kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała dwukrotnie większą odległość.
Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Ostrzał trwał cały czas - najwyraźniej strzelec nie cierpiał na brak amunicji. Po kolejnym odcinku
zobaczyłem dokładniej przeciwnika - czerwony, gruby, z plecakiem w jednej ręce i jakimś
samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko ogniowe. Pognałem za nim i rozciągnąłem się
jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z półobrotu. Na szczęście w następnej chwili skoncentrował się
na Sybil. Korzystając z chwili spokoju, pozbierałem się i skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć
metrów ode mnie. Prawie go dopadłem, gdy się odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym
kamieniem. A w następnej chwili wyrwałem mu broń i kopnięciem w brzuch posłałem na ziemię.
Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.
Zasapana Sybil dołączyła do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżącej postaci. Gruba, czerwona, z
ogonem i rogami, a mimo to dziwnie znajoma. Dopiero jednak gdy zobaczyłem go z profilu,
rozpoznałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom zmieniają wygląd.
- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał, najwyraźniej szukając drogi
ucieczki. - Przecież to...

background image

- Slakey! - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej. Obiekt, którego pochodzenie poddano krytyce,
przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał niepewnie:
- My się... już spotkaliśmy?
- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?
- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?
- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?
- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który zgasł jak świeczka
na wietrze na widok mojej miny. - A Mitchelsen?... szkoda... to może Harley?... Też nie... A
Epinard?
- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.
- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. - Reakcja spalania trwa
przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z litr...
- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.
- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli mamrocząc coś do siebie.
- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.
- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.
- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.
- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I co my tu mamy,
proszę wycieczki? Sprawny pełen magazynek i jeszcze parę pocisków luzem. Rozpoznajesz ten
drobiazg?
- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.
- Standardowe wyposażenie wszystkich armii wszechświata. Nie ma ruchomych części, bateria
atomowa wystarcza na długo, a pociski w stalowych płaszczach nawet najgłupszy potrafi
załadować poprawnie. Potem tylko trzeba wycelować i wystrzelić. Ciekawe, jak tu się dostała, a
jeszcze ciekawsze, jakim cudem. działa. Z naszego wyposażenia nic nie działało i nie napotkaliśmy
tu dotąd żadnego artefaktu.
Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i wrzeszcząc radośnie,
skoczył ku mnie z wyciągniętymi łapskami. Sybil zgrabnie podstawiła mu nogę, a ja spytałem,
wyraźnie wymawiając słowa:
- Profesorze... skąd to masz?
- Moje. Sam sobie dałem... - Rozejrzał się tępo wokół, położył na ziemi i najbezczelniej w świecie
zachrapał.
- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil. - A już na pewno nie "obfitym".
- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.
- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.
- Do jaskini - zgodziłem się.
Do plecaka wsadziłem rozsypane magazynki i tobołek z pożywieniem, po który zszedłem na dół, i
oboje ruszyliśmy w drogę.
- Nie wydaje ci się, że im dłużej tu jesteśmy, tym więcej rodzi się pytań, na które nie ma
odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.
Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.
- Jesteśmy prawie na miejscu.
Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu znajdowałem się już w wielu
trudnych sytuacjach. Gdyby w jaskini znajdowało się coś godnego uwagi, zauważyłbym to przy
pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy złudzenie, że coś robimy. Nad resztą wolałem się nie
zastanawiać.
Gdy podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnęło, łomotnęło i jaskrawo zapłonęło, tyle
że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy pad z kryciem, a ja odbezpieczyłem broń.
Z wnętrza jaskini dały się słyszeć chrobotania i kroki, a po paru sekundach w wejściu pojawiła się
znajoma sylwetka. Całe szczęście, że zdołałem ją rozpoznać, nim nacisnąłem spust.

background image

- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana pociecha i dodała: - Zbieramy się stąd. I to
już!
- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona chyba naprawdę ich
rozróżnia.

ROZDZIAŁ 8

Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil deptała mi po piętach.
Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco zmienił pozycję.
- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!
Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.
Tego nie można opisać. Nigdy dotąd niczego podobnego nie przeżyłem. Pewien byłem jedynie, że
nie czuję ciepła, zimna, bólu, wzruszenia ani że nie siedzę na krześle elektrycznym.
A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrzasnął:
- Padnij!
Bolivar pociągnął nas na podłogę.
Wybuchła regularna strzelanina przetykana głośniejszymi eksplozjami. Kątem oka dostrzegłem
postać trzymającą broń w lewej ręce i prowadzącą ostrzał - na szczęście nieudolnie - wypuściła
bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się i uciekła. Prawą rękę miała zabandażowaną. Z
boku słychać było lejną palbę i tupot kroków.
- James! - krzyknął Bolivar.
- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z którego jeszcze unosił
się dym, wyłonił się James, strzepując iskry z koszuli i rozmazując sadzę po twarzy.
- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.
- Serdeczne dzięki za sprowadzenie z powrotem - powiedziałem i rozkaszlałem się niczym
chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...
W górze coś zgrzytało, parsknęło i ze świstem uruchomił się automatyczny system
przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.
- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się zjawi!
Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.
Wybiegliśmy na zewnątrz i wskoczyliśmy do wciąż parkującej przy krawężniku półciężarówki.
James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie zdążyliśmy zasunąć drzwi. Był to start z
gatunku tych, o których mówią, że "kamienie z bruku drą", choć przyznam się, że nie do końca
rozumiem to określenie. Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale jęk syren, który od pewnej chwili
nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a potem z tyłu. James zwolnił i przestało
nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu stanął, odsunął drzwi prowadzące do kabiny i
spytał z szelmowskim uśmiechem:
- Nie napilibyście się czegoś?
Przez przednią szybę widać było sporą obrotową reklamę: Automatyczna Knajpa Rowneya a pod
spodem mniejszy acz bardziej bijący w oczy napis: Najtańsze i Najmocniejsze Napoje w Mieście.
Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy barze.
- Witamy w pijackim raju - odezwał się robot-barman zwany potocznie barbotem. - Co podać?
- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...
A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.
- Piwo - zameldował barbot.
Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.
Bolivar zapłacił i zażądał cztery następne, bez słowa wymieniając nam szklanki na pełne.
Przyznaję, że moje jakoś tak wyparowało - mikroklimat czy co. W każdym razie drugie
zdecydowanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić, to jeszcze zaproponowałem:
- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.

background image

- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że sprawdzicie, czy nic wam nie jest. Bo
muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył tata, to obaj omal nie dostaliśmy zawału.
- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie zdążyłem uruchomić!
- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.
- Co ty gadasz? Dajcie mu piwa albo lepiej czegoś mocniejszego! Nie stanęło i nie stoi! -
oburzyłem się, na wszelki wypadek sprawdzając.
Biło.
- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Do środka musieliśmy
wejść dosłownie w sekundy po tym, jak was wyprawił do Piekła, bo nadal siedział przy
komputerze w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go ogłuszył, zanim zdołał coś namieszać.
Twoje serce musiało przestać bić dla odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś się poza planetą. O
tym, że posłał was do Piekła, dowiedzieliśmy się później...
- Znaczy się... on się dowiedział - podjął Bolivar. - Jest całkiem niezły w zaawansowanej hipnozie.
- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się w stresie, a zaraz
potem w szoku. Powiedział grzecznie, gdzie was posłał, i przyznał, że nie zdążył zmienić
współrzędnych, więc Bolivar wybrał się po was, a ja pilnowałem, żeby profesorek czegoś nie
próbował zmajstrować, bo z konieczności on musiał obsługiwać całe to urządzenie. To było to
długie pięć minut, ale się udało.
- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam przynajmniej pięć godzin.
- Różny czas... - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam inną ciekawostkę: kiedy byłem w
Piekle, byłem równocześnie tutaj... to znaczy, widziałem to, co James, i słyszałem to, co on.
- I vice versa.
- Piwo.
- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?
- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić, skąd się wzięła ta
bitwa, w której środek trafiliśmy?
- Tuż przed waszym przybyciem wpadł tam ten z zabandażowaną łapą i zaczął strzelać, więc
zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie, tylko do aparatury, co mu
zresztą nieźle wyszło. Ponieważ nie kazałeś nikogo zabijać, więc obaj uciekli. Jakbyś miał
wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu się przyjrzeć: to był Slakey z bandażem
zamiast prawej dłoni.
- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.
- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą dłonią.
- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle też jest Slakey:
czerwony, z rogami i ogonem. Mnożą się cholery jak zaraza.
Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwencje tej rewelacji - albo ich brak - mogły
okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:
- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii podstawowej:
- Gdzie jest Angelina?
- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co prawda walczyć i w
końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie wybudził się z transu, ale przyznał, że nie
w Piekle. Musiałem go uspokoić, by móc was sprowadzić, a potem miałem zamiar wziąć się za
niego na serio, ale nie wyszło. Przykro mi...
- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Dowiemy się, gdzie jest i jak do niej dotrzeć.
Obaj spisaliście się doskonale, teraz trzeba pomyśleć, co zrobić z tymi wszystkimi zagadkami i
paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierwsze potrzebujemy pomocy, bo nikt z nas nie
może pokazać się Slakeyowi na oczy bez wzbudzania odruchów obronnych. Co prawda, nadal nie

background image

wiem, jak rozszyfrował Sybil, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Hotel jest spalony, a my
musimy złapać Inskippa.
- Wystarczy zwykły telefon - wtrąciła Sybil - mam numer do tutejszego przedstawiciela, reszta
pójdzie automatycznie.
- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościoła, żeby nikt tam nie wlazł i stamtąd nie
wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to migiem. Ktoś, kto potrafi zbudować
działający wehikuł czasu, o innych naukowych cudach nie wspominając, powinien połapać się, o
co tu chodzi. I na wszelki wypadek niech do profesora doda komputer Space Marines, bo cholera
wie, z ilu przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynienia. Do ich przybycia nie podejmiemy
żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż zyskać.
Teoretycznie dwa dni przymusowego urlopu powinny być miłą odmianą - praktycznie były to
pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo miałem spraw do przemyślenia,
problemów i zmartwień (z głównym podstawowym - gdzie jest Angelina?).
Wieczorem pierwszego dnia przeprowadziliśmy burzę mózgów skrzyżowaną z sesją
wspomnieniową i zanotowaliśmy wszystko, co wiedzieliśmy wcześniej i przypuszczaliśmy.
Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie pretendowałem do miana naukowca, a
Korpus na liście płac miał ich z mendel. Przesłaliśmy dzieło naszych umysłów Inskippowi,
wychodząc z założenia, że on może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.
Zameldowaliśmy się - korzystając z fałszywych dokumentów - w Vaska Hulja Holiday Heaven po
tym, jak James i Bolivar wyczyścili nasz apartament z potrzebnego sprzętu. Poza tym Sybil i ja
uzupełniliśmy standardowe wyposażenie, bez którego czułem się goły (nie wiem jak ona).
Poprawiło mi to humor, podobnie jak i brak czerwonego koloru skóry - że o ogonie nie wspomnę -
co regularnie sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale nic na to nie byłem w stanie poradzić.
Trzeciego dnia, schodząc na śniadanie, przestałem mieć nadmiar wolnego czasu, przy stoliku
bowiem siedziała znajoma postać i pałaszowała posiłek kompanii piechoty z podziwu godnym
zapałem.
- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu jesteśmy w komplecie.
- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i koloru nie powstydziłoby się starożytne
zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?
- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?
- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W połączeniu z twoimi notatkami i odzieżą,
którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę prosta.
- Że co proszę?!
- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci powiedzieć, że wymyślenie
time-heliksu było znacznie trudniejsze - oznajmił, pałaszując grzankę z entuzjazmem głodomora.
- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał wiedzieć, co jest grane.
- Proszę uprzejmie. - Wypolerował sobie zęby serwetką podczas ocierania ust i oświadczył: - Kiedy
tylko dowiedziałem się, że zamieszany jest w to Pierdoła Justin, zacząłem być na właściwym
tropie...
- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pierdoła Justin?
- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głupoty, chcąc zaimponować dziewczynom,
więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin, co przyjemniej brzmi dla ucha. Sens ten
sam.
- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.
- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich był dupa, jakich mało, ale poza tym, to już
kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się teorią galaktycznych strun, która,
jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie spokojnie od lat i udowodnił, że jest prawdziwa,
przy okazji wymyślając niezbędny aparat matematyczny. Opublikował na ten temat kilka
artykułów, ale nigdy spójnej pracy. Gdybyś nie wiedział, to wnioskiem końcowym jest istnienie
przejść między galaktykami zwanych "wormhole", choć przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta

background image

nazwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami.3 Wydawało mi się, jak zresztą i wszystkim, że
nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że nie tylko zakończył, ale i zastosował w praktyce.
Coypu przerwał, by opróżnić kubek z kawą, dzięki czemu miałem dość czasu, by pozbierać
szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.
- Może zaczniemy od tego, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz - zaproponowałem
uprzejmie.
- Nic dziwnego: istnienie wormholi między wszechświatami opisuje negatywna matematyka, a
niematematyczny model byłby strasznie topornym uproszczeniem...
- Lubię toporne uproszczenie!
Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.
- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym, sadzonym jajkiem na
patelni pełnej podobnych, złych, sadzonych jajek - Śniadanie najwyraźniej podziałało nań
inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest niewidzialna, ponieważ me ma wymiarów i
nie może w związku z tym być mierzona. Rozumiesz to jak dotąd?
- Próbuję.
- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest entropia, ponieważ
powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata. Gdyby udało się ją odwrócić,
problem byłby łatwy do rozwiązania. Tego nie da rady zrobić, ale można zmierzyć stopień
rozkładu, naturalnie jedynie w drodze obliczeń matematycznych. Udowodniono także, że stopień
entropii jest inny w różnych wszechświatach. Rozumiesz wagę tego odkrycia?
- Nie - przyznałem uczciwie.
- To pomyśl! Jeśli stopień entropii w naszym wszechświecie jest wyższy niż we wszechświecie X,
to dla obserwatora stamtąd nasz wszechświat niszczałby szybciej. Tak?
- Tak.
- W takim razie dla naszego obserwatora stopień entropii we wszechświecie X wyglądałby na
odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I tego właśnie należało dowieść
- powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.
- Miałeś mówić po ludzku i zrozumiale, więc przestań gadać jak potłuczony i powiedz to po
ludzku. - Przestałem być uprzejmy głównie dlatego, że nadal nic me rozumiałem.
- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej matematyką w szkole, byliby może z ciebie
ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej rzecz biorąc, taki fenomen istnieje i
może być matematycznie opisany. A to, co można opisać, da radę zmienić Piękno polega na tym,
że do wykorzystania takich wormholi między światami nie potrzeba energii, ta jest niezbędna
jedynie do stworzenia łącznika Same przejścia są zasilane przez różnice w stopniu entropii. Justin
Slakey to odkrył i jakbym nosił kapelusz, to do końca swoich dni pierwszy bym mu się kłaniał.
Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbowych i wreszcie coś zaczęło mi świtać w
tej kupie naukowego bełkotu.
- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?
- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie: tak i nie
- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro istnieją, to można do
nich dotrzeć dzięki łączącym je w przestrzeni wormholom, nie, to brzmi okropnie, dzięki
przejściom. Jest to możliwe dzięki odmiennemu stopniowi entropii w różnych wszechświatach
Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia. Tak?
Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otworzył usta. Potem pomyślał, zamknął usta i
z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Może być - przyznał
- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego stanu - Panują tam
inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej. Niebo leży w jeszcze innym
wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...
- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.

background image

- Korzystając ze swego wynalazku, Slakey może się w nich pojawiać i to wielokrotnie. Pytanie: czy
to, co on potrafi zmajstrować, ty też potrafisz?
- Tak i nie.
Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a siebie by mi się nie udało.
- A konkretnie?
- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności między entropiami,
które stanowią nieodłączny element oprogramowania. A to właśnie zostało dokładnie zniszczone.
- Są inne egzemplarze.
- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne metro.
- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?
- Slakey.
- Który Slakey?
- Jest tylko jeden Slakey.
- Gówno prawda! - poinformowałem go grzecznie. - Sam widziałem co najmniej trzech: jednego z
ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie normalnego.
- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył wehikułu czasu, by
zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy kończy szkołę, a później, gdy
umiera. Rachunki matematyczne nie pozostawiają co do tego żadnej wątpliwości. Jakoś zdołał się
powielić w różnych czasach. On, oni to jedna istota, tyle że z różnych czasów. Ponieważ są tym
samym indywiduum, mają ze sobą stałą łączność telepatyczną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie,
co inny myśli i co się z nim dzieje. Stąd w kościele pojawił się uszkodzony Slakey: na pomoc temu,
którego złapali twoi synowie. Reszta także by przybyła, gdyby zaszła taka potrzeba. Z twoimi
synami było zresztą tak samo, ponieważ są biologicznymi bliźniętami, czyli pochodzą z tego
samego jaja. To wszystko jest raczej oczywiste.
- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.

- To, że wreszcie wiemy, jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych miejsc, gdzie tylko
będziemy chcieli - odparłem. - Ten tu inteligentny, choć nie wyglądający na to przedstawiciel
świata nauki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych wszechświatach.
- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?
- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. - Skrzywił się Coypu. -
Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie, gdzie planety obdarzone są rozumem.
Kiedy Slakey znalazł się tam po raz pierwszy, planeta była geologicznie aktywna, toteż pomylił ją
z Piekłem. No i stała się Piekłem. A potem wy dołożyliście inne fragmenty z własnych wspomnień.
- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? - Ciekawość kobieca nie
jest łatwa do zaspokojenia, aczkolwiek tym razem Sybil zadawała całkiem logiczne pytania.
- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwielbiał aktywnych słuchaczy. - To byli
normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im przytrafiło. Wy mniej więcej
wiedzieliście, co was spotkało, zwiedziliście w życiu wiele światów i nabraliście więcej
doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym nie jesteście przeciętni czy normalni, bo nigdy
byście nie trafili do Korpusu. Skoro nie podporządkowaliście się tamtej planecie, to ona
podporządkowała się wam: wygrał silniejszy psychicznie.
- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów obronnych czystej rasy
albo czegoś innego, równie niebezpiecznego i dzikiego.
- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?
- Na to ja ci mogę odpowiedzieć. Profesor Coypu będzie uprzejmy zbudować maszynerię, dzięki
której dostaniemy się do tych różnych wszechświatów i sprowadzimy Angelinę.
- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć się tym po śniadaniu.
Najpierw obowiązki, potem przyjemność.

background image

ROZDZIAŁ 9

Poczekałem, aż James i Bolivar dołączą do nas i zaspokoją pierwszy głód, nim poinformowałem
ich, na czym stoimy. A właściwie chwilowo siedzimy. Trzeba przyznać, że przykułem uwagę
obecnych, pomijając Coypu, który liczył coś zawzięcie, zapisując serwetkę za serwetką i
mamrocząc pod nosem.
- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszechświecie i możemy do nich dotrzeć. Do
tego jest jeszcze cholera wie ile innych wszechświatów, a w jednym z nich znajduje się Angelina.
Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki któremu będziemy mogli się tam dostać i sprowadzić ją z
powrotem. Jasne?
- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.
Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając pisania parsknął i
sapnął:
- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udowadniają. ..
- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! - warknąłem. - Tu chodzi o
Angelinę, a to, że nie gryzę wszystkich dokoła, należy zawdzięczać jedynie memu wyjątkowemu
opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj! Powiedziałeś, że możesz zbudować takie urządzenie,
jak ci dostarczę wzór? Powiedziałeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj się w to, na czym się nie znasz,
podobnie jak my nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia i konstrukcje. Wracając do rzeczy:
musimy zdobyć jedno takie urządzenie, jakiego używa Slakey i to nie uszkodzone. Jeśli nie
wynieśli się stąd przy jego pomocy, to parka, którą spotkaliśmy w kościele, nadal przebywa na tej
planecie. Inskipp przekonał tutejsze władze do współpracy i planeta została zamknięta dla
jakiegokolwiek ruchu kosmicznego i odizolowana. Nie wiem, czym ich postraszył, ważne, że
poskutkowało. Akcja poszukiwawcza trwa od wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to
niełatwa sprawa...
- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie Sybil.
Nawet Coypu przestał gryzmolić.
- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie łatwo jest przewidzieć
reakcje innego mężczyzny. Nie wiem, czy dzięki hormonom, czy innemu świństwu, ale łatwo.
Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci, których szukamy, będą spodziewali się dokładnie
tego, co obecnie planujecie, bo oni tak by właśnie postąpili.
- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.
- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na przeoczenie. Pozwólcie im stąd uciec, wtedy
zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.
- Śledzenie ich nie będzie łatwe...
- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia potwierdzające nową teorię.
Nazywa się delimitacja entropiczna.
Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milczeniu, jakie zapanowało, nie tylko mnie.
- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowałem słabo.
Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją
- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej zmieniał dla twojego
widzimisię Do rzeczy. Podczas pobytu w Piekle zaobserwowaliście pewne zmiany zachodzące u
dłużej przebywających tam ludzi - barwę skory, nowe elementy ciała, postępujące szaleństwo, to te
najwyraźniejsze Zostały one wywołane nie tyle procesami fizycznymi, ile zjawiskiem delimitacji,
czyli niekompatybilności materiału z jednego wszechświata z materią innego. To spowodowało
proces, którego efekty zależały od czynników fizycznych, takich jak promieniowanie itd. Kiedy
uświadomiłem sobie, o co chodzi, skonstruowanie wykrywacza zwanego, dajmy na to, "E-mater"
było proste jak drut Oto on - oznajmił i z dumą położył na stole coś niewielkiego, co wyjął z
kieszeni.

background image

Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę odebrało
- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.
- Brawo - pochwalił mnie autentycznie zadowolony - Po przeanalizowaniu twoich raportów,
widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę materii z Piekła Konkretnie z
kieszeni twojego ubrania, Jim. A teraz dowód na skuteczność jego działania. Aha, jakby ktoś nie
zrozumiał dotąd idei działania mojego wynalazku wykrywa osoby, które przebywały w innej
entropii. Im dłużej przebywały, tym łatwiej je wykryć.
Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wyprostował rękę, tak że kamyk zawisł mi
przed nosem. Przyjrzałem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.
- Rusza się? - spytał Coypu
- Wydaje mi się, że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem oskarżycielsko - Ruszasz
sznurkiem.
- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty musisz wszystkich
mierzyć swoją miarką? Zresztą po co pytam. Byłeś po prostu w Piekle wystarczająco długo, by w
twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne zmiany. W jej też - dodał, podchodząc do Sybil.
Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa
- Ty nie byłeś w Piekle
Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromienił z samozadowolenia
- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pierdoła Justin me ma żadnych szans -
Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko wyprodukuję ich parę tysięcy, można
będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w ruchu. Nie mają szans pozostać nie zauważeni, a my
w ogóle me musimy się do nich zbliżać.
- Pięknie - wymruczałem średnio entuzjastycznie - Teraz pozostaje tylko wyprodukować ten cud
techniki w odpowiedniej ilości i tak porozmieszczać, żeby pokrył całą planetę, i wszystkie
możliwości opuszczenia jej.
Sprawa była nieco skomplikowana, jednak nie było to niewykonalne. Tyle że Slakey i spółka
utrudnili nam zadanie, bo zamiast próbować uciec, gdzieś się zaszyli. Gdy przez dwadzieścia cztery
godziny nie było żadnych wyników, Coypu wrócił do warsztatu i zajął się modernizacją
pierwszego modelu. Zbudował potężniejsze wykrywacze ze wzmacniaczami, dzięki czemu działały
na znacznie większe odległości i były znacznie czulsze.
Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych odrzutowcach i okrążenia
planety. W godzinę mieliśmy wyniki.
- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce - Pilot twierdzi, że
skala mu się skończyła.
- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z niejakim zdziwieniem
- Dokładnie w centrum stolicy. Nazywa się Hammar. Od pierwszej rejestracji nie zmieniło
położenia. Poza tym w mieście są jeszcze dwa słabsze źródła, z czego jedno ruchome.
- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden się przemieszczał, a
drugi spał...
- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji należy
się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.
- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?
- W klubie na dole. Przeprowadza badania.
- Badania w nocnym klubie... - powtórzyłem z lekkim osłupieniem. - Niech mu będzie. W którym,
bo jest ich siedem.
- W "Zielonym Jaszczurze". Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.
Etniczność jaszczurek pojąłem po wejściu w gorące i wilgotne wnętrze lokalu wypełnione
pulsowaniem bębnów i wrzaskami jakichś nocnych żyjątek. Ponieważ panował tam półmrok,
najpierw wlazłem na palmę, a potem udało mi się w ostatniej chwili nie powiesić na lianie.

background image

- Czym mogę służyć? - rozległo się pytanie, gdy kończyłem się wyplątywać ze zdradzieckiej
roślinki.
Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było zielone, gołe i bez cienia
wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny przyodziewek miała zieloną farbę,
przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań starego zbereźnika.
- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; nieduży, łyso-siwy z żółtymi zębami.
- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że droga nie była
długa, bo zamiast patrzeć pod nogi miałem przed oczyma znacznie atrakcyjniejszy widok. Po
kilkunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem przód Coypu, który, choć też goły, był
zdecydowanie mniej atrakcyjny.
Profesor siedział za drewnianym stołem, siorbał jakiś płyn z łupiny orzecha posługując się
bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za serwetkę.
- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i siadłem. - Przyznaję,
że cię źle oceniłem - przyznałem. - Podejrzewałem cię o bardziej empiryczne badania...
- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim wykonaniu to podwójnie
podejrzane. Właśnie kończę rozprawę zatytułowaną: "Gadzie substytuty wzmacniające
podświadome pragnienie seksualne".
- Brzmi naukowo...
- Zanim zapytasz, informuję, że wersja popularna będzie zatytułowana "Poradnik seksualny dla
gadofilów". Co cię sprowadza?
- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś robić, więc jestem.
O co chodzi?
- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte, a jak się nam nie uda
za pierwszym razem, to drugiego może już nie być. Slakey nie jest głupi. Skonstruowałem coś, co
może być pomocne.
- Hamulec czasowy zwany temporalnym inhibitorem. Coś jakby pokłosie time-heliksu, do którego
odkrycia przecież się również przyczyniłeś. Używałeś go i wiesz, jak działa. Powinieneś też
pamiętać spotkanie ze strażnikami z przyszłości, używali urządzenia zatrzymującego wszystko
wokół w polu czasowym. Właśnie taką zabawkę wykonałem.
- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.
- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim pokoju na stole,
tylko się nie pomyl, bo wygląda jak latarka. Działa jak wszystkie moje urządzenia - włączysz i
masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko poza tobą lub tobą i tym, kogo dotkniesz,
zostaje zatrzymane w czasie. Teraz żegnam ozięble, ponieważ najwyższy czas na sprawdzenie
moich badań, a znam Angelmę i nie będę ryzykował. Poza tym jesteś podobno żonatym
mężczyzną.
- Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.
Wróciłem do pokoju z latarką po małym włamaniu do pokoju Coypu. Zamknąłem drzwi i
włączyłem ją - nic poza tym, że zamiast świecić, zaczęła buczeć Wyłączyłem, wydłubałem z
kieszeni monetę, rzuciłem ją w górę i włączyłem latarkę. Moneta zawisła nieruchomo. Zadowolony
wyłączyłem urządzenie i złapałem monetę. A potem zadzwoniłem do pokoju bliźniaków.
Nagrana wiadomość poinformowała mnie, ze są w "Waterworldzie", najpopularniejszym nocnym
klubie w hotelu. Wsadziłem latarkę do kieszeni i poszedłem ich szukać.
Knajpę znalazłem bez większego trudu, idąc za odgłosem plusków, chlupotów i szumów, natomiast
przy wejściu stanąłem mając dosyć podobnych lokali po poprzednim. Ten, co prawda, był jasno
oświetlony i panowało w nim zmniejszone ciążenie, co dawało wrażenie pływania, ale nawet
kelnerki zrobione na syreny mnie nie pociągały Bolivar tańczył z Sybil o parę stóp nad parkietem,
James popijał przy stoliku i cała trójka chyba dobrze się bawiła Stwierdziłem, ze na dobrą sprawę
tym razem powinienem sobie sam poradzić, i zawróciłem do pokoju.

background image

Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pisnął i włączył się, a z ekranu spojrzał
na mnie zły Inskipp
- Co wyprawiasz, di Griz?
- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odparłem niewinnie i zgodnie z prawdą - A
ty co jesteś taki ciekawski? Nudzi ci się w bazie?
- Mnie się nie nudzi, a ty nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej nie sam. Jakbyś zapomniał, to wiem o
wszystkim, bo Coypu ma zwyczaj składania regularnych meldunków w przeciwieństwie do
poniektórych. Ostatnio popełniliście zbyt wiele błędów i czas z tym skończyć. Kapitan Grissle,
dowodzący kompanią Space Marines, o którą prosiłeś, czeka na ciebie przy recepcji razem z
plutonem swoich ludzi. Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz wcale.
- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.
Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich dojść, ktoś zapukał.
To, że drzwi jedynie się zatrzęsły, a nie od razu wypadły z zawiasów, należało bardziej
zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności pukającego.
- To dwaj sierżanci wysłani po ciebie - usłyszałem za plecami pełen złośliwej satysfakcji głos
Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę tamtędy się ewakuować A poza
tym oni są po twojej stronie.
Wymruczałem pod nosem wiązankę ulubionych przekleństw i otworzyłem drzwi. Prężył się w nich
potężny podoficer o niskim czole i kwadratowej szczęce, w plamiastym kombinezonie bojowym.
Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu drugiego osobnika, i to było w zasadzie wszystko
- resztę wejścia wypełniała masywna sylwetka pierwszego.
- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierwszy - Proszę przodem, sir.
Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorganizowali wszystko z rzadko spotykaną
precyzją. Na sygnale pognaliśmy na lotnisko, mając bezwzględne pierwszeństwo przejazdu, i
załadowaliśmy się do czekającego z podgrzanymi silnikami transportowca. Ledwie ten
wystartował, kapitan Grissle poinformował mnie o aktualnym stanie operacji.
- Policja Hammar City ma cały teren pod obserwacją i zakaz robienia czegokolwiek bez
uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas urządzenie znajduje się w głównej sali
organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To ekskluzywny klub tylko dla polityków i biznesmenów.
Część jego członków aktualnie jest przesłuchiwana.
- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?
- Wiem, agencie di Griz. Inaczej nie byłbym w stanie zapewnić panu i innym wystarczającego
wsparcia, gdyby zaszła potrzeba. Druga sprawa: w przeciwieństwie do dotychczas napotkanych
stowarzyszeń założonych przez Slakeya klub ten jest wyłącznie męski i ma świecki charakter. Tu
się nie szuka Nieba, tylko władzy i pieniędzy. Przewodzi im przemysłowiec nazwiskiem
Krummung, nawiasem mówiąc, tytułuje się baronem.
- A faktycznie?
- Slakey. Starszy, grubszy i bardziej łysy, ale na pewno Slakey. Cholera, ten profesorek mnożył się
jak parę wieków temu karaluchy, wyjątkowo obrzydliwe robale. Mogło się ich kręcić po galaktyce
kilkunastu, kilkudziesięciu albo jeszcze więcej i wszyscy z tymi samymi wspomnieniami i z
bezpośrednią łącznością. Od samego myślenia o tym włosy mi stanęły dęba. Zaprzestałem więc
tego wyczerpującego procesu.
- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure rozmyślania.
- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.
- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.
- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.
- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sierżantami być tuż obok pana przez cały
czas trwania operacji.
Chyba przestałem go lubić.
Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.

background image

ROZDZIAŁ 10

Przelot po orbicie balistycznej minął piorunem, a dodatkową atrakcje, stanowiły przeciążenia przy
starcie i lądowaniu oraz nieważkość w trakcie podróży. Nieważkość przespałem.
Następnie była przesiadka do cywilnych mikrobusów i cała masa salutowania i trzaskania
obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i spytałem:
- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?
- Nic, sir. - Porucznik wyprężył się. - Detektory nadal śledzą dwa obiekty poza celem. Nie
przemieszczały się ostatnio, a my zgodnie z rozkazami nie zbliżaliśmy się. Żaden z nich nie
znajduje się w pobliżu urządzenia.
- Doskonale. Proszę prowadzić.
Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cieniami, które szły i stawały równocześnie
ze mną. Tym razem postarałem się maksymalnie uprościć całą operację, nie mając najmniejszej
ochoty na trzecią z rzędu fuszerkę. Drzwi wejściowe otwarto wcześniej, starannie wyłączając
alarmy, a w korytarzu prowadzącym do głównej sali czekali poruszający się jak cienie Marines.
Nigdy me lubiłem wojska, ale ta formacja zaczynała mi się podobać - byli dobrze wyszkoleni i
niegłupi, co jak na armię graniczyło z cudem.
- Za tymi drzwiami jest sala konferencyjna - poinformował mnie szeptem porucznik, gdy
znieruchomieliśmy po przekroczeniu progu - Jest okrągła i ma około dwudziestu metrów średnicy
Oto pański czujnik, sir.
Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświetlacza.
- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?
- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.
- Dobra. Więc ostatni raz podchodzimy cicho do drzwi i pan próbuje je otworzyć. Jak będą
zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są otwarte, daje pan znak i otwiera
swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który wygląda jak latarka, i wszystko w pokoju
zamiera. Nikt i nic się nie ruszy, dopóki tego nie wyłączę, a zrobię to dopiero wtedy, gdy
zabezpieczymy aparaturę. Jasne? Dobra, nie musi być jasne. Gotowi? Tak już lepiej. Ruszamy.
Grissle złapał mnie za ramię, sierżanci z kolei za pas i oporządzenie i ostrożnie podeszliśmy do
dwuskrzydłowych wrót Porucznik wsunął klucz w dziurkę i przekręcił - mechanizm był doskonale
utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło. Zaraz potem skinął głową i szarpnięciem otworzył
swoją połówkę drzwi.
Włączyłem hamulec.
W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.
- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.
- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze oraz stojącego w
jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.
- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrzegłem i powoli ruszyłem ku przeciwległej
ścianie.
- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.
W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzące do znacznie mniejszej sali pełnej sprzętu
Bliźniaczo podobnego do tego, który ostatnio widziałem doszczętnie zniszczony. Ten był
nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.
- Po to przyszliśmy? - oświadczyłem pozostałym - Tylko mamy pewien nieprzewidziany problem,
urządzenie działa, więc zanim je ruszymy, musimy odłączyć zasilanie, czyli mówiąc po prostu,
należy wyciągnąć tę wtyczkę z gniazdka. Żeby to zrobić, muszę wyłączyć pole, a wtedy nie
wiadomo, co się stanie. Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

background image

- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłączeniem i złapaniem tego urządzenia. Jak
już je będziemy trzymać, włączy pan pole i po problemie. Nolan i Hendriks strzelać do
wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli przeżyje.
- Tak jest, sir!
Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił
- Teraz! Wyłączyłem pole.
I wszystko stało się równocześnie.
Aparatura ożyła, rozświetlając się niczym wystawa neonów, kapitan wyszarpnął wtyczkę i
światełka zaczęły gasnąć, ktoś pojawił się znikąd obok mnie, huknęły strzały, złapano mnie, też coś
chwyciłem, by nie wylądować na podłodze, usłyszałem gwizd koło ucha i jęk.
Poczułem, że lecę gdzieś, gdzie już byłem, a nie mogłem tego opisać, do innego wszechświata.
Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane okolice, zrobiło się
ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.
Leżałem na czymś nierównym i kanciastym, a ode mnie oderwał się zakrwawiony Slakey. Grubszy
i starszy niż model oryginalny, ale Slakey.
- Mam cię, skurwielu! - Nadal w dłoni trzymałem wynalazek Coypu, zatem czym prędzej go
włączyłem.
Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nieco dalej.
- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś? - spytał złośliwie.
Uczyłem się, tyle że wolno - przywilej wieku. Oparłem się na nieprzydatnej do niczego latarce i
wstałem z rumowiska mniejszych i większych odłamków szkła. To, że nie byłem pocięty na
kawałki, a jedynie nieco podrapany, zawdzięczać mogłem w części szczęściu, a w części
wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał albo szczęścia, albo takiego przyodziewku, bo wyglądał,
jakby uciekł rzeźnikowi spod noża. Niestety żadna z ran nie była na tyle poważna, by go
unieruchomić.
- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?
Faktycznie było niesamowite. I piękne. Nigdy zresztą czegoś podobnego nie widziałem.
Przezroczysty świat kryształu. Wszystko szklane - trawa, krzewy, drzewa i liście, wszystko. Tylko
nie wokół mnie - tu bowiem rozciągał się krąg zniszczenia, zaścielony odłamkami i szklanym
pyłem.
- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.
- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.
- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie, sam sobie szukaj
odpowiedzi!
- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?
- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego zastosowania. Z początku
nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.
- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung? A w rzeczywistości jesteś Slakey.
- Może... Miałeś sienie zbliżać!
- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz mi, o co w tym
wszystkim chodzi.
- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie powiem.
- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.
- Pomyliłem się - przyznał - Nie mogę stamtąd odejść, bo za długo siedziałem, nim się
zorientowałem, czym to grozi. Gdybym teraz zabrał siebie stamtąd, na pewno bym tego nie
przeżył.
- Po co broń?
- Idiotyczne pytanie! Żeby przeżyć: ten cały colinicon prawie nie zawiera przyswajalnych
składników odżywczych. To doskonały wypełniacz żołądka i praktycznie nic więcej. Gdybym
tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią głodową. Broń jest do polowania.

background image

Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło pożywienia, nie licząc szarej brei: ludzie
sprowadzeni tam przez Slakeya, zresztą w tym właśnie celu. Lista grzechów profesorka
niebezpiecznie się wydłużała.
- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.
- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di Griz? Poza tym
jesteś cham: mówić o własnej żonie per "ta kobieta". Wstyd!
Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa odwrócił się i pobiegł
ścieżką wyłamaną w kryształowym lesie. A ja ruszyłem za nim. Byłem szybszy, za to on znał teren.
Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby nie to, że nagle stanął, przesunął się w bok i
zniknął.
Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości powrotu Nie pierwszy
zresztą raz. Poza tym, jak się wróciło z Piekła, to reszta nie powinna być większym problemem Tak
przynajmniej głosiła teoria, którą sobie właśnie wymyśliłem.
Kryształowy las lśnił wokół śliczny i nieruchomy Ruszyłem wolno ścieżką połamanych i
zmienionych w stłuczkę drzew Prowadziła w głąb lasu, potem wzdłuż klifu, na dole połyskiwała
woda, a przynajmniej ciecz do niej podobna Płyn rozciągał się aż po horyzont, a z lewej strony
dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale rozbijały się o skały - też kryształowe - I był to jedyny
dźwięk przerywający ciszę.
Trzeba uczciwie przyznać, ze prawie doszło do trzeciej fuszerki - ten cholerny Slakey musiał
akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku. Jedyne, co było pocieszające,
to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył urządzenie, w związku z czym drugi tak szybko
tam nie trafi, a potem Marines już sobie poradzą. Coypu powinien dostać to, co chciał, i
zmajstrować swoją zabawkę. Jak to zrobi, będą mogli mnie ewakuować z tego cholernie
prześlicznego świata. Pozostało tylko czekać.
Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze powietrze tu nadaje się do
oddychania, a nie miało prawa. Chyba ze zielone wyspy zawdzięczały swój kolor roślinności
Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze wybierał planety nadające się do życia. Ponieważ
podróże międzygalaktyczne w tej wersji były ściśle związane z lokalizacją (na przykład w Piekle w
obie strony można się było dostać jedynie z jaskini, tutaj, żeby się wydostać, należało przejść
kilkadziesiąt metrów), narodził się dylemat - siedzieć i czekać czy spróbować dowiedzieć się
czegoś o planecie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i rozsądne, miało tylko jeden feler - mogłem
umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam
wtopione wkładki z serrngayu - kompozytu elastycznego i mocnego jak stal.
Inaczej wędrówka po tłuczonym szkle błyskawicznie załatwiłaby najpierw buty, potem nogi.
Las przy brzegu był wyższy, przetykany polanami z błękitnawą niby-trawą. Nie zastanawiałem się,
czy to organizmy krzemowe czy efekt działalności jakichś koralowców, czy tez kaprys praw
rządzących tym wszechświatem. Na jednej z polanek zauważyłem coś, co sugerowało jeszcze inną
kombinację- działanie artysty-maniaka. Było to pomarańczowo-żółte zwierzę przypominające lisa i
tak doskonale oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego futrze. Pod drzewem po przeciwnej
stronie polanki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa razy większy ode mnie Sądząc po kłach i
pazurach, wdzięczny byłem, że to rzeźba, nie oryginał. Podszedłem bliżej, podziwiając realizm i
wierność wykonania. Szczególnie wyraziste były ślepia, znajdujące się mniej więcej na wysokości
mojej głowy.
Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie
To było żywe!
Odskoczyłem czym prędzej, bo mogło mi się oberwać za głupotę. Przyjrzałem się uważniej
mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną podniosło.
No, nie - znajdowałem się w świecie kryształowego życia. Co zresztą powinno być dla mnie
oczywiste od samego początku, tyle że jakoś chwilowo miałem refleks szachisty
korespondencyjnego.

background image

Odgarnąłem co większe odłamki ze ścieżki i siadłem sobie, obserwując przebieg polowania i
jednocześnie próbując przypomnieć sobie, co wiem o szkle Wyszło mi, że niewiele, ale nie
wyklucza to życia opartego na krzemie, które najwyraźniej miałem przed oczami. Entropia
osiągnęła tu zdecydowanie inny stopień, bo zanim obiekty mojej obserwacji zrobiły dwa kroki,
zdążyłem ścierpnąć - ubranie było odporne na przebicie, ale nie wyściełane i czułem każdy
kawałek szkła pod tyłkiem.
Wreszcie wstałem i poszedłem ścieżką w dół, ku wodzie (a przynajmniej miałem nadzieję, że jest
to woda) Sądząc po tempie polowania, gdybym wrócił za trzy dni, może ujrzałbym efekty.
Ścieżka doprowadziła mnie do plaży z doskonałym, drobniutkim piaseczkiem. Akurat trwał
odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się mniejsze i większe bajorka. W
najbliższym pływało coś małego - jakby ryba, ale z mackami. I zupełnie nie wyglądało na szklane.

Jeśli nie chciałem umrzeć z pragnienia, należało poeksperymentować. Ostrożnie zmoczyłem palce i
powąchałem. Pachniało jak woda, czyli nijak, skóry mi nie spaliło, czyli nie kwas. Delikatnie
oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym smaku, ale woda. Ucieszony wypiłem parę łyków i z
zadowoleniem stwierdziłem, że zadomowiła się w żołądku i nie wszczyna rewolucji.
Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.
Skierowałem się ku widocznym z prawej strony niewielkim wyspom, wędrując wzdłuż brzegu. Te
leżące najbliżej brzegu były raczej piaszczystymi łachami niż wyspami w pełnym tego słowa
znaczeniu, za to widoczne dalej miały coś zielonego. Detali z tej odległości nie sposób było
zauważyć, ale wyglądało jak las. Cóż, podobno nie ma rzeczy niemożliwych, niby dlaczego na
jednej planecie nie mogły rozwinąć się dwie odmiany życia - węglowe i krzemowe?
Skądś zresztą brał się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy. Zieleń oznaczała, że było
tam coś do jedzenia...
Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy krzaki zatrzęsły się i to
z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie wiał. Tam coś żyło - mogło być
spożywcze, inteligentne, a równie dobrze jedno i drugie. Powstrzymałem odruch padnięcia
plackiem - jeśli było inteligentne, to już i tak dokładnie mnie obejrzało, a poza tym na płaskiej
plaży nie bardzo było gdzie się ukryć, po co więc robić z siebie durnia?
Do wyspy był kawałek, a woda wyglądała na płytką, nie zamierzałem jednakże ryzykować bez
potrzeby, toteż zamiast ruszyć w drogę, nabrałem powietrza w płuca i wrzasnąłem:
- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić krzywdy. Mi vidas vin.
Dirce min pardas esperanto?
Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:
- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!

ROZDZIAŁ 11

Oniemiałem z wrażenia.
Różnych rzeczy się spodziewałem, ale nie tego, że wreszcie ją znajdę. Stałem z głupim uśmiechem
na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła do wody. Dotarła do mnie po
kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co umożliwiło mi jakie takie dojście do siebie.
Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powiedziałem:
- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?
- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?
- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie. Zresztą tak wracając do
początku tej całej afery: rozumiem, że się nudziłaś, ale dlaczego pozwoliłaś się tak potraktować?
- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zjawiłeś się piorunem. Ile tak naprawdę
minęło czasu: ze trzy, cztery dni, nie? Tutaj doby są tak krótkie, że trudno zachować właściwe
poczucie czasu.

background image

- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu widzenia. Dzięki temu nie
zdążyłaś się denerwować. Tyle że wychodzi na to, że w różnych wszechświatach czas płynie z inną
szybkością. Coypu nazywa to zjawisko stopniem entropii.
- Chyba cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z tym czasem? Czy
dobrze się czujesz?
- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od ładnych paru dni i też
nie bardzo rozumiem. Przyjmuję na wiarę słowa Coypu, bo dotąd nie łgał, więc nie ma powodu
obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą wskazuje na to, że chodzi właśnie o różnice w
upływie czasu. Slakey, bo tak się nazywa facet, co organizował lipne wycieczki do Nieba, znalazł
sposób poruszania się między wszechświatami. A w każdym z nich czas płynie inaczej. Dla ciebie
minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie. Opowiem ci później, co nam się przez ten czas przytrafiło,
ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.
- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. - Przestała się uśmiechać. -
Nie doceniłam tego, jak mówisz, Slakeya. Uważałam go za zwykłego hochsztaplera i byłam
pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani przez chwilę nie podejrzewałam go o taką
inteligencję, a tego, że pomoże mu brat bliźniak, to już naprawdę nie dało się przewidzieć...
- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opowiedz po kolei, wolno i w zrozumiałym
języku. Zostawiłaś wiadomość w komputerze, tak?
- Tak, potem wyszłam na umówioną z Roweną wycieczkę do Nieba. Wszystkie się tym tak
podniecały, że musiałam spróbować, a poza tym zirytował mnie stopień kantu i bezczelności i
postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje się na tym, w co ludzie wierzą. Tyle że nie miałam
okazji. Do Nieba nie dotarliśmy, choć byliśmy prawie w drodze, gdy pojawił się drugi, jota w jotę
wyglądający kuglarz i z wrzaskiem rzucił się na mnie. No to zaczęłam się bronić. Rowena,
kretynka jedna, natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się stało, bo znaleźliśmy się w tym
kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali, ponieważ jednemu zdążyłam uciąć łapę, a
drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki. Zanim zdałam sobie sprawę, ze broń nie działa i
nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z pochwy, zdążyli już zniknąć. Jak go następnym razem
spotkam, będzie mile wspominał straconą rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie!
Gdy była w takim humorze, najlepiej było się jej nie sprzeciwiać, gdyż emocje brały górę nad
rozsądkiem.
- Spotkałaś tu jeszcze kogoś? - zmieniłem nieco temat - Tak na marginesie, podczas obrony
koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze go podpaliłaś.
- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na nikogo, mimo że trochę
zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć i żeby zabić nadmiar wolnego czasu. Pić
miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych wysepkach rośnie trawa i krzewy z takimi małymi
pomarańczkami. Trujące jak nie wiem co. Wzięłam małego gryzą, a przeczyściło mnie ze trzy razy,
myślałam, że mi żołądek przenicuje. Zaczęłam się przymierzać do wycieczki na większe wyspy,
gdy doszłam do siebie po tym przeklętym owocku, ale usłyszałam, jak się wydzierasz. Przyznaję,
że był to najprzyjemniejszy wrzask, jaki słyszałam od dłuższego czasu.
Uśmiechnąłem się skromnie - co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem myśli na tyle, na ile
potrafiłem w tak krótkim czasie
- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twojego zniknięcia byłem raczej zajęty.
Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się, że kolejna sekta tego naciągacza
też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać posiłki. Inskipp przysłał agentkę Sybil, Coypu i
Marines. Kościół prowadził Slakey, ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w ogóle, to on się jakoś
powielił, tylko diabli wiedzą w ilu egzemplarzach, i wszyscy są ze sobą w stałym kontakcie
telepatycznym Żeby cię znaleźć, Coypu potrzebował urządzenia i współrzędnych, którymi
posługuje się Slakey, więc Sybil zrobiła to, co ty planowałaś, i faktycznie znalazła się w Niebie.
Kiedy poszliśmy po urządzenie, złapał nas i wylądowaliśmy w Piekle, dopiero chłopcy nas
wyciągnęli, ale przy okazji aparatura została zniszczona. Piekło, Niebo czy Szkło, gdzie teraz

background image

jesteśmy, to planety, każda w innym wszechświecie. Poszukaliśmy dalej, znaleźliśmy kolejną
sektę, tym razem całkowicie męską i wybrałem się tam z Marines. Urządzenie zdobyliśmy, ale
reszta nie do końca się udała i dlatego wylądowałem tu sam, bez żywności i z nie działającym
sprzętem, jeśli nie liczyć jednego noża z węglika spiekanego, bo ten dodałem do normalnego
ekwipunku po pobycie w Piekle. I to mniej więcej wszystko.
- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś więcej o Piekle i o tej całej Sybil.
Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną sztuką - to też o Piekle
opowiedziałem szczegółowo, a po detale dotyczące Sybil odesłałem do młodszego pokolenia. To
była sprawdzona metoda - każda inna reakcja spowodowałaby poważne reperkusje, ponieważ
wbrew ogłaszanym publicznie dezinformacjom Angelina zawsze była zazdrosna.
- No tak, dzieci są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi Inskipp, a Coypu w końcu znajdzie
właściwy sposób - podsumowała wstając - O nich me musimy się martwić.
- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z pragnienia umiera się po
trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.
- Bez jedzenia można wytrzymać ze dwa tygodnie, ale ponieważ zaczynam być porządnie głodna,
proponuję sprawdzić większą wyspę. Nigdzie indziej me znajdziemy nic spożywczego, tam jest
jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś, ze krystaliczne życie trzyma się z dala od wody?
- Nie zauważyłem. Naprawdę?
- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu, ale za to całkowicie.
Sprawdziłam.
- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?
- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?
- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie pływające w bajorze przy
brzegu.
- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi czerpać z tego korzyści Dobrowolnie by
się nie truły, prawda?
- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.
Do najbliższej naprawdę dużej wyspy było ze sto metrów i tam właśnie rosło coś, co mi
przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale najpierw należało się zająć
pewnym drobiazgiem.
- Powinniśmy wrócić i zostawić wiadomość Coypu na tej zmasakrowanej polance, bo inaczej
nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o tym, gdzie konkretnie. Najlepiej
będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.
Ponieważ Angelina była kobietą praktyczną, nie musiałem jej przekonywać i nie tracąc czasu,
wyruszyłem w drogę.
Zanim dotarłem na miejsce, wymyśliłem, jak zostawić wiadomość. Na polanie oczyściłem kawałek
terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na której było moje nazwisko, a następnie
z bezużytecznych granatów i innego wyposażenia ułożyłem gustowną strzałkę i napis WYSPY.
Wyszło mi prawie artystyczne rękodzieło, zrozumiałe nawet dla kompletnego kretyna.
Gdy wróciłem na plażę, zaczynało zmierzchać, dlatego nie zdziwiło mnie, ze Angelina spała.
Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się obok i zasnąłem z poczuciem
dobrze spełnionego obowiązku.
Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.
- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na kąpiel i poszukanie
śniadania.
- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.
Sprawnie rozebrałem się, zrobiłem z ubrania i butów poręczny tobołek i wyruszyliśmy, przy czym
płynąłem korzystając z jednej ręki, drugą kończyną przytrzymując zawiniątko nad głową.
Gdy dotarliśmy na wyspę, odszukaliśmy kawałek piasku, by spokojnie obeschnąć, po czym
ubrałem się i na wszelki wypadek wyjąłem nóż. Nie był imponujący, ale dziesięć centymetrów

background image

ostrego jak brzytwa ostrza z węglika spiekanego mogło sobie poradzić z większością fauny i flory.
Nauczony doświadczeniem z Piekła umieściłem go w papierowej pochwie i teraz wystarczyło
zerwać ją z ostrza. Angelina ze swoim ubiorem me miała problemów, ponieważ jeszcze przed
moim przybyciem przerobiła długą suknię na wygodny strój kąpielowy.
- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju ścieżki - te małe pod
gałęziami, które wyglądają jak skrzyżowanie chorej ośmiornicy ze zdechłym kaktusem. Trujące
świństwo.
- Inne mogą być jadalne, a coś wydeptało tę ścieżkę To coś może być spożywcze, ale i
niebezpieczne.
- W takim razie proszę przodem - Angelina uśmiechnęła się. Solidnie wydeptana ścieżka wiła się
między drzewami, krzewami i czymś, co przypominało skrzyżowanie trawy i mchu. Nic w okolicy
nie wyglądało znajomo albo specjalnie jadalnie. Angelina pierwsza zwróciła uwagę na potencjalne
pożywienie. Rosło na drzewie, przypominało jagody i było niebieskie. Miało miękką skórę i
błękitny sok. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, czy faktycznie jest strawne.
Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika doświadczalnego.
Przyjrzałem się podejrzliwie błękitnym owocom, urwałem jeden, powąchałem i rzuciłem byle
dalej.
- Może to i jest jadalne, ale cuchnie jak skunks. Z powrotem będzie szybciej, niż zdąży się
przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.
Starannie wytarłem palce o ziemię, przełożyłem nóż do prawej dłoni i ponownie ruszyłem
przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.
- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i nastawiłem uszu.
- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.
- Zobaczymy.
Łomoty stały się głośniejsze i bardziej nieregularne - raz rytm zwalniał, raz przyspieszał.
Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się polana całkiem sporych rozmiarów. Ciekawe,
że ścieżka nie przecinała polany - tak by było najkrócej - lecz biegła bokiem wzdłuż linii roślin.
- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścieżkę, najwyraźniej nie miało ochoty iść
krótszą drogą.
- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.
- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A stamtąd właśnie
dobiega to pseudobębnienie.
Na wszelki wypadek przykucnęliśmy za bulwiastym kopcem porośniętym gęstą zieloną szczeciną i
ostrożnie wyjrzeliśmy.
- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.
Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znajdowało się coś szarego, wyglądającego
jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i zwieszało mu się ze szczytu pojedyncze
ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do ziemi. Na tym niby-pnączu rosły, niczym owoce na
gałęzi, połyskujące czerwone kule.
- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.
- Albo niebezpieczne - oceniła Angelina. - Nie podoba mi się to odosobnienie. Coś starannie
omijało albo i nadal omija to paskudztwo.
- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy ścieżką, albo prosto i
sprawdzimy.
- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!
- Zgoda, ale z tyłu.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, łomot umilkł, by po chwili rozbrzmieć ponownie, ale ciszej i
szybciej. Zostaliśmy zauważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej, stanąłem i przyjrzałem się szaremu
tworowi uważniej. Z bliska faktycznie wyglądało jeszcze obrzydliwiej.
W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i rozległ się głęboki, chrypliwy głos:

background image

- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.

ROZDZIAŁ 12

- Gada! - zdziwiła się Angelina.
- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.
- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych zainteresowań.
Angelinę cofnęło.
- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wynośmy się stąd!
- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to szybciej, niżbym
chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół szyi i przyciągnęło.
- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.
Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem - macka miała gąbczastą
strukturę i była upiornie twarda, toteż dydoliłem równo, nie bardzo zwracając uwagę na otoczenie.
Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina zniecierpliwiła się.
- Urżnij to wreszcie! - poleciła i złapała mnie wpół. Dzięki temu niemal mnie powiesiła. Ale dodała
mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej zaciętość, wiedziałem, że nie puści. Po
paru długich jak wieczność sekundach przeciąłem ostatnie włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi
- wraz z uciętym kawałem macki.
Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym razem w przeciwną stronę
i przez własną żonę.
- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało znajomo.
Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji sponiewieraną część ciała.
- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.
- Jak się czujesz?
- Opluty. - Wymownym gestem pokazałem ociekające żółcią kończyny. - Wracamy do wody.
Muszę się umyć, a nie dlatego ryzykowałem przerobienie mnie na zakąskę, żeby nie spróbować
tego tu.
Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule. - To chodźmy. Bo się jeszcze okaże, że
to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie skomentowałem jej słów.
Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczynało zasychać i lepić się, więc uznałem,
że lepiej być mokry niż lepiący. Przy okazji umyłem nóż, gratulując sobie przezorności.
Tymczasem Angelina umyła trofeum, które następnie odcięła od reszty i przepołowiła. Wewnątrz
wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła kawałek i powąchała.
- Nie śmierdzi - oceniła i włożyła do ust. Pogryzła i połknęła, nim zdążyłem cokolwiek zrobić.
- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między krewetką a bekonem.
- Nie powinnaś...
- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej. Poza tym na pewno jestem bardziej głodna niż ty, a
jak widzisz żyję i nic mi nie jest.
- A jak ma opóźnione działanie?
- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mógłbyś uczciwie przyznać, że miałam
rację, chcąc iść ścieżką.
- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!
- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie zwierzę?
- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko o rybę głębinową.
Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki wyrastającą z czubka głowy i
zwisającą przed pysk. Stąd właśnie nazwa. Na końcu tej narośli jest świecące zgrubienie, a
ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło przyciąga inne zwierzęta, dzięki czemu nigdy nie
narzeka na brak żywności.
- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?

background image

- Któż to może wiedzieć? - Westchnąłem. - Może ogłupia tutejsze zwierzęta? Co robisz?
- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce jeszcze bardziej. Nie
przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.
- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.
- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.
- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu, jest tu możliwe
wszystko, co urąga zdrowemu rozsądkowi. - Spróbowałem kawałek. - Nie najgorsze. Ale po
dokładkę nie pójdę.
- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?
- Owszem. Proponuję się zdrzemnąć, a rano dalej ruszyć ścieżką. Co ty na to? -
Zadziwiająco rozsądna propozycja.
- Nie obrażasz mnie przypadkiem?
- Już nie.
- Wiesz... chyba cię nie lubię...
Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem
prowadziła Angelina uzbrojona w nóż. Siłą mi co prawda ustępowała, za to refleks mieliśmy
identyczny, a nóż był jej ukochaną bronią od niepamiętnych czasów. Poza tym kwestię
równouprawnienia przedyskutowaliśmy i przetestowaliśmy naprawdę dawno temu.
Mając motywację w postaci burczących brzuchów, do polany dotarliśmy całkiem szybko.
Poczęstowałem szarego cosia kamieniem, który specjalnie w tym zbożnym celu przyniosłem z
plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:
- Żebym miała piłę łańcuchową!
- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.
- Wolałabym granatnik - przyznała po namyśle Angelina. Okrążyliśmy polanę żegnani
anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym razem nie było go zbyt
dużo, za to ścieżka dość ostro pięła się pod górę. Gdy znaleźliśmy się na zboczu, zatrzymała nas
nagła zmiana krajobrazu. Las i w ogóle roślinność kończyły się raczej gwałtownie, a przed nami
rozciągały się opustoszałe wzgórza. Piasek, skały, po prostu pustynia.
- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.
- Zgadza się.
- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od morza, bo korzenie nie
sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.
- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.
- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się między głazami wielkości domów.
- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym zakrętem.
Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym czubku. Pusta. A parę kroków dalej
następna, tyle ze większa. Też uszkodzona i tez pusta. I następna. Wszystkie znajdowały się w linii
prostej i każda była większa od poprzedniej Razem naliczyliśmy ich trzydzieści.
- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła pogardliwie, schodząc ze
ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.
- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?
- I nic.
- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.
- Niekoniecznie.
- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krzemową, która je piasek, a wydala skałę.
Piramidę buduje wokół siebie, a gdy staje się zbyt duża, rozwala czubek, wychodzi i buduje
następną.
- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław naukowych masz otwartą
drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje piramidę, siedząc wewnątrz, sra w górę?

background image

- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła się, nadal prezentując idealny przykład kobiecej
logiki - Wracamy na ścieżkę.
- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.
- Cosie, nie coś.
- Tym bardziej należy się schować.
Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy, obserwując zbliżające się
cosie.
- Posłuchaj - poleciła Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka słychać chrupanie.
- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.
Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajemniczo - było ich jedenaście, z grubsza
naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się za pomocą kilkunastu ni to nóżek,
ni to macek, którymi energicznie przebierały, wyżej znajdowało się coś, co przypominało kawał
pnia, zarówno z barwy, jak i chropowatości. Na samej górze wyrastała z tego pojedyncza cienka
macka zakończona bulwiastym okiem. Istoty poruszały się w milczeniu, wzniecając niewielką
chmurkę kurzu. Przeszły obok, nie zauważając nas - albo nie reagując na naszą obecność - i
zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.
- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?
- Teraz tak - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś tam chrobocze.
- Wracają.
Tym razem szła inna grupa, choć tez liczyła jedenastu osobników Górna część kadłuba
przypominała przezroczyste czasze pełne wody, która na wybojach ścieżki przelewała się przez
zawinięte do środka brzegi.
- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała Angelina - Dlaczego?
- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odparłem - Iść za nimi.
Może nie było to najmądrzejsze ani najbezpieczniejsze, ale oboje mieliśmy dość zagadek, dlatego
ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.
Nie musieliśmy iść daleko - po kilkudziesięciu metrach ścieżka znikała między głazami.
- Te skały tu umieszczono, to nie jest naturalna formacja - zauważyłem - Czy wchodzimy tam?
Ostatni przypływ ciekawości nie był zbyt...
- Za tobą!
Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana nosiwodów zbliżyła się i
przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas zauważyć - jedynie kompletny ślepiec
mógłby nas nie dostrzec.
- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.
- Ale oni nas - tak. Idziemy. No i poszliśmy.
Za pierwszym pierścieniem głazów był drugi, a potem koliste zagłębienie pełne zieleni, skał i
kamyków. Trzeba przyznać, że obojgu nam odebrał mowę tak niesamowity widok. Konwój,
którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął podlewaniem dziwnych roślin Każdy stwór wylewał
po trochu wodą, aż nic nie zostawało. Potem kręcił się bez celu wraz z innymi w zielonym
labiryncie, by w końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w rządku i wymaszerować po
kolejną porcję.
Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do pająków, najwyraźniej
pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe liście czy fragmenty łodyg, a jeszcze
inne przemieszczały się z czerwonymi, dziwnie znajomymi obiektami w objęciach. Wszystko to
odbywało się w półmroku i ciszy przerywanej jedynie szelestami i szmerami. Za plątaniną zieleni
widać było kolejne skupisko skał, do którego prowadziło mroczne wejście mniej więcej rozmiarów
człowieka.
Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi delikatne pociągnięcie
za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka wiązka chrustu. Po chwili przestało

background image

szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu i poczekało. Widząc - albo nie widząc - brak efektów
wróciło i kontynuowało zaczepki.
- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba kontaktu.
- Albo znalezienia obiadu.
- Skoro już przyszliśmy tak daleko, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić.
Tak tez uczyniliśmy.
Kiedy ruszyliśmy do przodu, chruściak przestał zajmować się ciągnięciem i zajął pilotowaniem.
Gdy stanęliśmy w progu, dosłownie nas zamurowało. Z zewnątrz docierało dość światła, by
dostrzec, co znajdowało się wewnątrz. A ciągnęło się tam rozległe zielone coś, z czego
najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd widzieliśmy - tu dał się zauważyć na wpół
wykształcony nosiwoda, ówdzie częściowo gotowy chruściak, a tu i tam zupełme inne, nie znane
nam istoty, których przeznaczenia nawet nie próbowałem sobie wyobrazić. W pewnym momencie
między nogami przemknął mi pająkopodobny stworek z czerwona kulą w odnóżach, wdrapał się po
boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w otwór, jaki pojawił się w zielonej skórze.
- Patrzy na nas - poinformowała mnie cicho Angelina, wskazując na pęk podobnych do nici
szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w naszą stronę.
- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.

- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.

ROZDZIAŁ 13

- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.
- Gada... gada... gada.
Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.
Pod pękiem szypułek wykształcił się pospiesznie nowy organ, wyglądający na skrzyżowanie tuby z
kwiatem. Owa krzyżówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po czym skoncentrowała się na mojej
osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...
Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.
Ból, wspomnienia, głos.
Krzyk...
Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem gwałtownie i zobaczyłem
trzymającą mnie Angelinę.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona.
- Nie wiem... a co widziałaś?
- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a potem zacząłeś krzyczeć. Wszystko
trwało zaledwie parę sekund.
- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że okazał się. za silny...
- Chciał zrobić ci krzywdę?
- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczułem - Wątpię też, żeby znalazł to, czego
szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się równie inteligentni co on.
Tymczasem tubokwiatek zamknął się i zniknął, a obok nie dokończonego nosiwody coś się
zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od reszty cielska z pyknięciem i
pognał gdzieś w labirynt zielem.
- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii... coś jak królowa wśród
mrówek.
- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.
Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło szypułki z oczami,
jakby tracąc zainteresowanie dla obcych. Nie zapomniało jednakże o naszym istnieniu: kolejny

background image

pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w otwór gębowy cosia, a drugą położył przed
nami.
- Dzięki, królewno - powiedziałem na wszelki wypadek. - Wygląda jak to, które jedliśmy wczoraj.
Czerwona kula pod wpływem pstryknięcia palcem rozłożyła się niby przekrojona pomarańcza.
- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.
Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był to taki sam krewetkowy balonik
mięsny. Nader soczysty, skutecznie gaszący pragnienie. Ponieważ jedna mała przekąska na dwie
dorosłe - i głodne - osoby jedynie poirytowała żołądki, a więcej nam nie zaproponowano,
zastosowałem wypróbowaną metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to uwagi, więc najedliśmy
się do syta.
- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.
- Sugeruję drzemkę.
- Ale na zmianę. Nie mam jakoś zaufania do gospodarza kimkolwiek czy też czymkolwiek jest.
- W takim razie wygodniej będzie wyjść na świeże powietrze i poszukać bezpiecznego miejsca z
dala od ścieżki. Jak zgłodniejemy, zawsze możemy wrócić.
- Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.
Na podobnym nieróbstwie spędziliśmy kolejne dwie doby, przez które dzięki wspólnemu
wysiłkowi udało nam się nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku. Trzeciego dnia Angelina
zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.
- Chudniesz - oświadczyła rzeczowo. - Ja zresztą też. Tutejsze pożywienie może i jest
wypełniające, ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś, jak szybko ponownie robimy się głodni?
- Tak.
- To dlaczego nic nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem cię martwić.
- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, nawet bez przerwy jedząc. Pić nam się nie
chce, czyli organizmy mają dość płynów, za to brak im składników odżywczych. To kwestia
przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.
- Też tak sądzę - przyznałem ponuro. - W pierwszej chwili, jak o tym pomyślałem, wydało mi się
nieco naciągane, ale zdaje się, że rzeczywistość jest bardziej zwariowana od wyobraźni. Nie
pozostało nam nic innego, jak wrócić do krainy kryształów.
- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę, gdzie się zjawiliśmy.
Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.
Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.
Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę zastaliśmy w takim
stanie, jak zostawiliśmy. Coypu najwyraźniej obijał się w sposób haniebny. Wyładowałem złość,
niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to zdało.
Pozostało jedynie czekać.
Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome polowanie - wynik dało się przewidzieć:
większy dorwie mniejszego, ale łowy wciąż trwały. Wróciłem poirytowany bezsilnością, ale
znacznie bardziej stopniem wycieńczenia Angeliny, u której objawy niedożywienia ruszyły nagle z
kopyta - słabła wręcz w oczach.
Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.
Rano zachciało mi się pić, więc po krótkiej pogawędce wybrałem się nad morze. Spacerek zaczynał
być męczący, toteż się nie spieszyłem. Na zmianę chodziliśmy gasić pragnienie, aby w razie czego
ktoś zawsze był na miejscu.
Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu, dlatego nie traciłem sił na
powitalne okrzyki. Doczłapałem do znajomej aż do obrzydzenia przesieki i zamarłem.
Była pusta.
- Angelina!
Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.

background image

Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy okazji zapolować na
mnie, a drugi poczekać lub w najgorszym wypadku zostawić jakąś wiadomość. Tymczasem
sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej informacji. Nie było też śladów walki, ale
biorąc pod uwagę kondycję Angeliny, wszystko mogło przebiec gładko.
Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.
I popadłem w depresję.
A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć
- Tato! Tutaj! Pospiesz się!
Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał Bolivar - albo James - i darł
się, jakby go kto ze skory obdzierał.
Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.
Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj runęliśmy w dół - prosto na dywan pokoju
hotelowego. Uniosłem nieco głowę i spojrzałem na Coypu siedzącego za plątaniną elektrod, kabli i
innego elektronicznego złomu.
W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.
- Mam nadzieję, że dali ci coś uczciwego do jedzenia - powiedziałem zamiast powitania.
- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale Coypu mówił, że ma problemy z dostrojeniem.
- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwierdził Coypu - Ale za każdym razem
idzie szybciej.
- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem byłem tego pewien) -
Jakiś schabowy czy hamburger?
- Nie prowokuj, tylko daj! - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi dostałem kanapkę z
pieczystym i piwo. To, że nie ugryzłem butelki i nie próbowałem popić pieczystym, było raczej
kwestią przypadku niż myślenia. W każdym razie tak piwo, jak zakąska zniknęły błyskawicznie.
- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina - Siadaj przy stole i
spróbuj nie zjeść wszystkiego naraz, bo się rozchorujesz.
- Wałobęche?...
- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszystkich oplujesz. Jedzenia też nikt ci nie
zabierze, nie musisz się spieszyć... no, tak już lepiej... Puść to! Tort i parówka może jeszcze się nie
cofną, ale chili i budyń muszą! Utrapienie z tym chłopem. No, uspokoiłeś się? Ładnie. To jedz
spokojnie, a ja powiem ci, co się stało Bolivar zjawił się po mnie, ale nie mógł czekać, a jakoś nie
przyszło mu do głowy zostawić ci wiadomość, zresztą myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze
się po ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z dostrojeniem. No, w końcu, jak widać, się udało
i możemy przestać się martwić.
- Dopiero zaczniemy - warknął jak zwykle przyjaźnie nastawiony do ludzi i świata Inskipp,
wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć, nie mówię, że macie się martwić, ale jak kto ma
obowiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości. Zwłaszcza że grzebiemy się jak muchy w
gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.
Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie i czekałem na zrozumiały
ciąg dalszy.
- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapaliśmy żadnego Slakeya, bo ledwie nam się
udało któregoś zapędzić w kozi róg, zjawiał się inny - albo paru innych - i uwalniał go z opresji. A i
tak najwięcej uwagi musieliśmy poświęcić wyciąganiu ciebie, di Griza, z kłopotów. A koszty
rosną. Jak cię znam, pomysł wynajęcia pokoju hotelowego i zamienionego na centrum operacji był
twój, nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało do tej pory?
- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze jakieś piwo, bo
ostatnie mi wyparowało? Serdeczne dzięki. Co do wydatków to przestań zrzędzić, sknerusie.
Marines mieli doskonałe ćwiczenia, programy informacyjne takie ożywienie, jakiego najstarsi
dziennikarze me pamiętają, a obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś mi dziękować, a nie
mieć pretensje, że raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i tak nie ma co zrobić.

background image

Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przynajmniej raz trafiłem w czuły punkt.
Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby się to z potężną falą akustyczną -
odezwała się Angelina:
- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na cywilizowanych planetach nie
ma śladu Slakeya. Działalność, którą prowadził, przerwał, ale poszukiwania musiały objąć nie
tylko cywilizowane, ale wszystkie znane planety. A to faktycznie podnosi koszty.
- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.
- Ja zaraz skończę z tobą, cymbale ekonomiczny - zirytowałem się nie na żarty. - Wszystkie
cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd nawet nie chciały od ciebie
rozliczenia ogólnego, że nie wspomnę o szczegółowym. Mamy do czynienia z poważnym
zagrożeniem, a ciebie interesują groszowe oszczędności. Kutwa, nie szef!
- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jednego oszusta ma wspólnego z groźbą dla
ludzkości?!
- Pomyśl! Zresztą, czego ja od ciebie wymagam... lepiej słuchaj. Slakey zaczął jako znany
naukowiec, uważany za geniusza, ale to skakanie między wszechświatami nie tylko go
rozmnożyło, także nieco poprzestawiało mu klepki. Mamy więc do czynienia z bliżej nie
podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnożyli w nieskończoność? Bo mogą. Wiemy, że
wysłał do Piekła niewinnych ludzi, żeby jego zupełnie zwariowane wcielenie tam żyjące miało co
jeść; wobec czego, najłagodniej rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co jeszcze wymyśli,
trudno powiedzieć, ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego znaczenia, a jego szare
komórki pracują pełną parą. Poza tym, podstawowa sprawa, którą byłeś uprzejmy przeoczyć:
stworzył sieć kościołów i klubów dla naiwnych, z których czerpał godziwe zyski. Gdyby chodziło
mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby żyć dostatnio, nie musiał mieć aż takich
dochodów. Dlaczego więc to robił? Odpowiedź jest oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak
olbrzymie sumy? Jak mi powiesz, że po prostu lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie
butelką. A jak będziesz twierdził, że dla dobra ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz
wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?

ROZDZIAŁ 14

- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może faktycznie tym razem
odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem...
- Jak cię słucham, to zaczynam żałować, że nie zająłeś się polityką. Marnuje się twój talent
oratorski.
- Słuchaj no, di Griz! Przyznałem się do pomyłki? To przestań mnie do cholery obrażać i wymyślać
od polityków!
- Faktycznie, trochę mnie poniosło. Nie jesteś aż takie bydlę, by można cię było porównywać do
polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych pieniędzy wręcz temu zaprzecza.
Cofam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do rzeczy: kto notuje?
- Włączyłam dyktafon. - Sybil uśmiechnęła się. - Tak a propos: witamy w domu. Zaczynaliśmy się
już o ciebie martwić.
- Podzielałem wasze uczucie - przyznałem skromnie - Slakeyowi i tak bym nie popuścił za
Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie darować, nie tylko zemstę.
- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A miano wicie?
- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie me było, zdołaliście dokumentnie stracić jego
ślad?
- Można to tak ująć.
- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urządzenie?
- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.
- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie dostęp?

background image

Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:
- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak dotąd do czterdziestu jeden.
- Niebo leży w jednym z nich?
- Nie, ale nadal szukamy. W urządzeniu, które zdobyliśmy, jest znacznie więcej koordynat, ale nie
są opisane, dlatego jedynym sposobem jest metoda prób i błędów, którą obecnie stosujemy.
- A Piekło? - Co "A Piekło"?
- Czy mamy do niego dostęp?
- Bez najmniejszych problemów, i to od samego początku. Jakbyś zapomniał, to namiary pamiętał
James od czasu zahipnotyzowania Slakeya.
- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Można by zamówić coś do jedzenia. Chyba
ktoś się do nas dosiadł ...
- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw mów, co masz do
powiedzenia, potem będziesz się obżerał!
- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony! Dobra, najpierw konkrety. Piekło jest tak
istotne, ponieważ tam na pewno znajdziemy Slakeya. Co prawda z ogonem i zbzikowanego, ale
jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można go stamtąd zabrać, bo za duże zmiany
zaszły w jego organizmie i po prostu by tego nie przeżył. Zorganizujemy więc małą wyprawę, a
raczej dużą, i poddamy go hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak dowiedzą się, co się święci,
zjawią się, by nam to uniemożliwić. Za pomocą hipnozy wydusimy z niego odpowiedzi na dwa
pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o co tu chodzi. Co ty na to, James7
- Nie powinno być problemu, tato.
- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?
Zaletą planu była prostota - na pewno, jak Slakey dowie się, co się dzieje, to gwałtownie zareaguje.
A górował nad nami technicznie, bo Coypu nadal me rozgryzł, jak wysyłać sprzęt do innego
wszechświata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey nie ma podręcznej zbrojowni, nigdy mu
bowiem nie była potrzebna. Wobec czego należało liczyć na dwie rzeczy - przewagę liczebną i
szybkość ataku.
Tak więc grupa uderzeniowa mająca za zadanie unieszkodliwienie i przesłuchanie diabelskiego
Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie, Angeliny, Jamesa i Bolivara. A grupa osłony z
całej kompanii Marines pod dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli przewodnika. Marines
co prawda musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich wypadku ręce i nogi powinny
ją skutecznie zastąpić. W tej zresztą sprawie odbyłem naradę z nieszczęśliwym kapitanem
Grissle'em.
- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy dowiedział się wszystkiego.
- A co, nie uczą ich walki wręcz?
- Uczą, ale granat zawsze się przyda.
- Będzie działał równie skutecznie jak kamień, szkoda nosić, na miejscu jest pod dostatkiem
kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go rzeczowo.
- Bagnety?
- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w dłoniach.
Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po głowie, ale to
może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować znacznie większe przejście
niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić uzbrojenie, które wymyśliłem. Przy okazji oboje z
Angeliną mieliśmy dość okazji, by nadrobić braki w wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z
entuzjazmem.
Nowe urządzenie robiło wrażenie - Coypu podłączył się bezpośrednio do głównej sieci
energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali balowej
zamienionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu stały pełnowymiarowe drzwi dużego

background image

garażu wraz z framugą i podtrzymującym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, bo nie miały tyłu.
Albo go nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.
- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie pomogło mi
wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.
- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.
- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu... spróbuj teraz!
Spróbowałem
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem drzwi
pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę - wyjaśniłem - Równie
skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się zjeść. Zastanawiałem się nad
kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w papierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten
sam efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpliwości (na Marines wolałem me
spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać wyłącznie kije, bo
kilkudziesięciu ludzi z gołymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu Marines, proszenie się o
kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po pierwsze w razie
przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas
atakować, tylko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we wprawnych rękach to aż za
dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem nią drzwi do
garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale wyszkoleni.
Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch tubylców naskoczyło
na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za bardzo się przyłożył i pękło
salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało przy tym zapachnieć
smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał kiełbasy i pognał, aż się
za nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.

background image

- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek założyliśmy
szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak lekka
przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne - po
kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli się
jeńcem, a Marines utworzyli wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy
wokół kawałka terenu, na którym działaliśmy. Większy miał powstrzymać atak Slakeyów,
mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo
zmaterializował za nim.
Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by umożliwić
Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie pracowałem z
takim wariatem.
- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co przyniosło
natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.
- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem go słuchać, bo
zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż Slakey padł jak
ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że wzięliśmy
tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze trzy tuziny napastników i to
pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym kręgiem. Sądząc po braku
uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo
zabawki majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli. Jeden zmaterializował się prawie
między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była Angelina. Od momentu pojawienia się aż do
zniknięcia cały czas służył jej za worek treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego
szczęście, że nie miała przy sobie noża. Wróciłby tam, skąd przybył, w postaci plasterków,
podejrzewam, że niezbyt grubych (by na dłużej starczyło przyjemności).
I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się radosnym
przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.
- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.
- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest tajemnicą, że podał
mi koordynaty Nieba, ale o co chodzi, nie da się z niego wydusić, gdyż w jego przypadku
szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo zobaczyli mizerny skutek swojej akcji.
- Zapamiętałeś koordynaty?
- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!
ROZDZIAŁ 15

Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przyznać, że powoli wracałem do normy po
przymusowej głodówce. Spędzałem tam sporo czasu, ponieważ następne zadanie zależało od mojej
dobrej kondycji. Miałem stanowić jednoosobowy zwiad, a do tego musiałem być w pełni sprawny,
a nie dostawać zadyszki po paru minutach ćwiczeń.
Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu dwa g, zrozumiałem, że
jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co usłyszy.
Miałem rację.
- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.
Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w lokalu nie było.

background image

- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym całym Niebie; żeby nie
wzbudzać podejrzeń, należy wysłać jednego zwiadowcę, a nie całą wycieczkę. A kto się do tego
lepiej nadaje niż niejaki Stalowy Szczur alias Rustimuna Stalneto albo Stainless Steel Rat vel
Ratinox...
- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!
- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadający się do tej roboty!
Zapadła długa cisza, przerwał ją dopiero bulgot w słomce, gdy skończyła drinka. Automat, widać
wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał wdzięcznym barytonem:
- Czy madame życzy sobie powtórkę "różowej rakiety"?
- Dlaczego nie?
Metalowa macka owinęła się wokół nóżki kielicha i błyskawicznie go zabrała. W ladzie otworzyła
się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen płynu.
- A Sire?
- Dietetyczny bourbon, kusicielu.
- Nie mogę się z tobą sprzeczać, bo masz rację. Faktycznie najlepiej się do tego nadajesz.
- Dziękuję za uznanie.
- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia faktu, że nie będziesz tam sam:
idę z tobą.
- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...
- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a potem tak cię urządzę, że nigdzie nie
pójdziesz przez tydzień!
Sądząc po tonie, nie żartowała.
- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez sensu i niepotrzebnie
naraziłoby cię na niebezpieczeństwo. To robota dla jednego.
- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kiedy ruszasz?
- Dowiem się dzisiaj. Coypu sądzi, że wreszcie poradził sobie z niuansami podróży między
wszechświatami.
- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.
- Miał wtedy zły dzień.
- Pójdę z tobą. I poszła.
Coypu poprzyłączał wszystko do nowej czarnej konsoli, która ginęła za girlandami kabli,
przewodów i drutów, błyskając różnokolorowymi światełkami jak banda pijanych świetlików.
- Aha - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufladzie. - Mam tu coś dla ciebie... tylko
muszę znaleźć... Aaa!
Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w środku i podał
mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.
- Nie jestem melomanem, ale dzięki za pamięć - powiedziałem nieco stropiony prezentem.
- Mój drogi, nie musisz się zachowywać, jakbyś miał inteligencję pierwotniaka. - Coypu był
wyjątkowo uprzejmy. - Wszyscy wiemy, że jesteś odrobinę mądrzejszy. Trzymasz w ręku nie
jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny szacunku wynalazek. Nie ma ruchomych części i
pracuje na pseudoelektronach, które poruszają się z zerową szybkością, więc przejście do innego
wszechświata nie może go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można by go wykryć, ale nie twierdzę,
że to niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych wszechświatach, zatem gwarantuję, że
działa.
- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to służy?
- Bilet powrotny. Uruchomiony wysyła sygnał do głównego urządzenia zainstalowanego w tej sali,
które z kolei emituje wiązkę energii i ściąga urządzenie do siebie. Proste?
- Owszem. A jak się to włącza?
- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej częstotliwości fal mózgowych.

background image

Przyjrzałem się krążkowi z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, obracając go na palcu. A niech
to, wystarczy pomyśleć "Do domu"...
Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie największego w okolicy urządzenia.
Palec najmocniej przyciśnięty przez krążek uważał, że został amputowany.
- Duszę się... - wychrypiałem.
Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na posadzce.
- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.
- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.
- Robi wrażenie - przyznała Angelina. - Tylko wolałabym, żeby nieco mniej energicznie go
rozpłaszczał: nie lubię dwuwymiarowych mężczyzn. Kiedy Jim może wyruszyć?
- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie zabuczało. -Ale zanim to
zrobi, proponowałbym kilka zabezpieczeń. Tak na wszelki wypadek posłałem do Nieba analizator.
Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza w zbiorniku. Badania dały ciekawe wyniki. Zobaczcie
sami.
Na podręcznym ekranie przesunęły się kolumny cyfr, symboli chemicznych i wykresów.
- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?
Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).
- Coś ty wyniósł ze szkoły?!
- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...
Zatkało go na dobrą chwilę.
- Więc co jest ciekawego w tej atmosferze? - spytała rzeczowo Angelina, gdy odzyskała głos.
- Pewien składnik, z którym nigdy się nie zetknąłem, dlatego nazwałem go azotek, bo ma
właściwości nieco zbliżone do podtlenku azotu.
- To gaz rozweselający.
- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie dużej przyjemności,
podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim przypadku. Im dłużej jest się pod jego
działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do siebie po powrocie. Taka lekka depresja.
- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów, alkohol w postaci
gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś zaradzić?
- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówiłem o zabezpieczeniach. Oto antidotum,
jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po problemie.
Nadstawiłem się i z cichym psyknięciem podciśnieniowej strzykawki purpurowa zawartość
ampułki znalazła się we mnie.
- Ślicznie - ucieszył się Coypu. - Po drugie, proponuję, żebyś ten dysk umieścił w elemencie
garderoby, z którym się z zasady nie rozstajesz, a który się trudno niszczy. Przyszedł mi do głowy
obcas w bucie.
- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?
- Jak na razie wszystko. Gotów?
- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać. Skąd mam wiedzieć,
kiedy przytrafi się następna okazja?
Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.
Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od pewnego momentu
czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być przytomny i na chodzie, pozostali
- Angelina, James, Sybil i Bolivar - nie, toteż wieczór zakończył się wyjątkowo wcześnie.
Rano dałem Angelinie pożegnalnego całusa i pomaszerowałem na spotkanie przeznaczenia, czyli
Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.
- To nie randka. Jestem gotowy.
- Masz dysk?
- W obcasie, jak sugerowałeś.
- W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. - Drzwi są otwarte.

background image

Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.
Wyglądało miło.
No to wyszedłem.
Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym niebie, po którym pływały białe obłoczki.
Tyle że nisko, bo na wysokości głowy. Pstryknąłem najbliższy - odleciał dzwoniąc cicho.
Krajobraz był sielski do obrzydliwości - łagodne pagórki porośnięte zieloną trawą, przez którą
biegła niezbyt szeroka droga wyłożona miękkimi kamieniami. Ścieżka ginęła wśród drzew (na
prawo) i w dolinie między pagórkami (na lewo). Doszedłem do niej i zatrzymałem się,
zastanawiając, w którą stronę pójść.
Od strony wzgórz, rozległ się jakby odległy grzmot i jak zwykle ciekawość zwyciężyła -
poszedłem w lewo. Dobrze zrobiłem - po kilkunastu metrach trafiłem na stojący przy rozwidleniu
drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był jako ŚMIETNIK. W prawo skierowana
była strzałka z napisem: RAJ, w lewo: WALHALLA. Trudny wybór - nie licząc ma się rozumieć
Śmietnika - gdyby nie kartka przybita pod Rajem, na której ktoś nagryzmolił:
ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.
Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z rogatymi osobnikami,
śniegiem, piwem i postawnymi blondynkami o dużych niebieskich oczach.
Droga wiła się wśród wzgórz przez kilkaset metrów, po czym schodziła w sporą dolinę i kończyła
się palisadą z potężnych, nie okorowanych pni. Znajdowały się w niej metalowe drzwi, które nie
chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚCIE SŁUŻBOWE.
Sugerowało to niedwuznacznie istnienie przynajmniej jednego wejścia gościnnego, toteż ruszyłem
wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.
Minąłem narożnik i przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było główne wejście solidne,
złote filary podtrzymywały kryształowy portyk nad złotymi wrotami (wysadzanymi zresztą drogimi
kamieniami). Bezguście kompletne, ale robiło wrażenie Niespodziewanie zagrzmiały rogi, a potem
skoczny marsz. Ignorując muzyczkę ostrożnie zbliżyłem się do wejścia, nad którym przesuwał się
świetlisty napis. Nic z niego nie zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z
powiązanych patyków. Nad napisem połyskiwał złoty młot skrzyżowany ze złotym toporem.
- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.
Prawie podskoczyłem. Opanowałem się na tyle, by się w miarę naturalnie odwrócić - muzyka
skutecznie zagłuszyła jego kroki, bo niemożliwe, żeby łysawy grubasek w wykrochmalonej koszuli
i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił podejść do mnie bezszelestnie. Do kompletu miał
wiśniowy krawat ze złotym haftem przedstawiającym skrzyżowane siekierę i młotek.
- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.
- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po śmierci, prawda?
Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem dołączyły do nich bębny i
złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ się niewieści głos.
- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdźcie i zobaczcie, co was czeka przez
całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o węża!
- Ładny wąż - W poprzek wejścia leżało łuskowate cielsko o metrowej średnicy, końca me było
widać Leniwie zafalowało, gdy nad mm przełaziłem, toteż przyspieszyłem, mimo że zdawałem
sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a najprawdopodobniej jedno i drugie).
- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.
- Pospieszcie się! - polecił niewieści głos - Nie macie bowiem wiele czasu mogę rozchylić zasłony
jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze miał słabość do was, wojownicy, a
ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej łaskawości zezwolił wam zerknąć w przyszłość.
Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.
Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem czołem w niewidzialną
barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.
- Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że jest, trzeba być martwym, by przez nią przejść.

background image

- Mhm - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny - No, no!
Po drugiej stronie przezroczystej ściany ukazała się wielka sala. W potężnym palenisku trzeszczał
ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa. Umeblowanie składało się głównie z
długich drewnianych stołów i ław zajętych przez blond osiłków z szerokimi barami, którzy
doskonale się bawili żrąc i pijąc co się zowie. Drewniane kufle i rogi z pienistym piwem oraz
półmiski pełne pieczystego stanowiły główną atrakcję. W zasadzie słychać było jedynie pijackie
wrzaski i przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach robiły za kelnerki, a od czasu do czasu za
towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach. Chóralne śpiewy i obmacywania dopełniły obrazu
żywcem wyjętego z marzeń absolwenta męskiego liceum. Światła przygasły i wnętrze hali
pogrążyło się w mroku.
- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.
- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu przyjemności.
Nie zepsułem - gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdziłem, ze znów jestem sam. Czym
prędzej wyszedłem, a wrota mało mi nie przytrzasnęły pięty. Impreza najwyraźniej dobiegła końca.
Zostawało odwiedzenie Raju, gdyż to, co widziałem, na pewno nie było Niebem opisywanym przez
Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey zorganizował kilka takich miejsc według zasady
"dla każdego coś miłego". Miałem nadzieje, że wszystkie na tej samej planecie.
Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.
Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie basowy odgłos potężnego silnika. Odgłos
dochodził z przodu, dlatego przypadłem do ziemi i czołgając się, dotarłem do pobliskich zarośli.
Potem, kierując się słuchem, ruszyłem dalej, znacznie ostrożniej, aż w końcu rozchyliłem kolejne
krzaki i zamarłem.
ROZDZIAŁ 16

Miałem przed sobą normalną, solidnych rozmiarów budowę, za którą widać było niskie białe
budynki z mnóstwem kolumn stojących wokół niebrzydkiego jeziorka. To, co budowano,
wyglądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało się wielu robotników i pracowały dźwigi
oraz spychacze. Ludzie posługiwali się esperanto i wszystko wyglądało tak normalnie, że zacząłem
się zastanawiać, czy naprawdę jestem nadal w innym wszechświecie.
Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmuszony byłem albo wycofać się, niczego
nie ustalając, albo spróbować pogadać z budowlańcami. Najpierw jednak musiałem się upewnić, że
nie kręci się wśród nich Slakey.
Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wygrać z sennością. Slakeya nigdzie nie
zauważyłem, a jedynym wyróżniającym się osobnikiem był majster w kapeluszu. Zanim
zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co znacznie ułatwiło mi zadanie. Jak to na
budowie - gwizdek nie przebrzmiał, a sprzęt już był wyłączony, narzędzia porzucone, a przy
samobieżnej kantynie stała kolejka. Kantyna też była do obrzydliwości typowa - takie same
obsługiwały tysiące zakładów i budów w znanym wszechświecie. Wszędzie tez proponowały ten
sam zestaw: kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych kalmarów. Wystarczyło nacisnąć
guzik. Obrzydlistwo.
Reakcje robotników były normalne - poklęli, pośmiali się i zjedli. W ich fachu należało
przyzwyczaić się do takiego żarcia albo zmienić pracę. Ci się przyzwyczaili. Z dymiącymi
naczyniami porozłazili się i porozsiadali, gdzie któremu było wygodniej. Kilku wybrało trawiasty
stok w pobliżu mego krzaka, ale niestety nie na tyle blisko, by dało się podsłuchać, o czym
rozmawiali. Majster był jednym z nich.
Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły, i wyszedłem
z krzaków pogwizdując.
- Miły dzionek, prawda? - zagaiłem radośnie. Odpowiedziała mi ciężka od podejrzliwości cisza.
- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.
- A jak ma iść? - burknął jeden.

background image

- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.
- Księgowym Pracuj ę dla szefa - Dla Slakeya?
- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?
- Grusher. Jestem tu kierownikiem.
- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak cementu?
- Niczego me zgłaszałem! O co tu chodzi!?! - Teraz wszyscy przyglądali mi się podejrzliwie.
- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?
- Nie jestem taki pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata robię, ludzi najmuję,
materiały zamawiam i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem. Buduję, co chce w tym cyrku, a
on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.
- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje udo - Mówiłeś, ze nie
będzie problemów, ino że miejsce w tajemnicy, aby się konkurencja nie dowiedziała. Gotówka do
łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?
- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.
- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.
- Powitajcie go jak na złodzieja od podatków przystało - zachęcił Grusher - Cementem się
interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech się przyjrzy z bliska.
Odskoczyłem przed kluczem francuskim, dałem jego właścicielowi w zęby i stwierdziłem, że nic tu
po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-bokserski, ale oni mi nic nie zrobili -
poza obelżywym uznaniem za poborcę podatkowego - a co więcej, nic ciekawego się od nich nie
mogłem dowiedzieć Toteż zdecydowałem, że najwyższy czas wracać do domu i znów
rozpłaszczyłem się na obudowie buczącej machiny niczym żaba na betonie.
- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! - ucieszył się Coypu. Musiał przy okazji wyłączyć
zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.
Pozbierałem się na nogi, wściekły jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie piwo, więc najpierw
je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.
- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską śmiercią lotnika,
przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.
- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o mnie.
- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roztargnienie szlag mnie trafi. Testuj na
sobie te cholerne wynalazki! Dowiedziałem się niewiele, bo mi gwałtownie przerwano wycieczkę.
Zwiedziłem przedmieście zwane Walhallą, dotarłem do Raju w budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak
tylko poślesz mnie z powrotem, byle nie w to samo miejsce, jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a
zwłaszcza Angelina, to wszystko w porządku.
- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko, jak cię nie było.
Kilometr w bok pasuje?
- Daj trzy na wszelki wypadek.
- Proszę uprzejmie.
Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.
- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.
Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem chmurki, no, jednym
słowem przepięknie. Obłoków było sporo, a niektóre szły ostro pod wiatr, co było, delikatnie
mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną ścieżkę, zatem ruszyłem nią, uważając na to, co
mi przelatuje nad głową. Ścieżka po kilkunastu metrach zmieniła się w znajomą drogę, brukowaną
żółtymi cegłami o dziwnie miękkiej powierzchni, a w przedzie ukazała się jakaś biała konstrukcja.
Ponad drogą, między kilkunastoma dzwoniącymi chmurami, latało z tuzin jakichś takich różowych,
które im bliżej do nich podchodziłem, tym bardziej znajomo wyglądały.
W końcu do mnie dotarło, skąd je znam i co za jedne - uzupełniając wiedzę teologiczną, chcąc nie
chcąc, zetknąłem się z inspirowaną przez nie sztuką. Nazywała się sakralna i była kiedyś
zadziwiająco popularna. Jednym z częściej przewijających się motywów w malarstwie sakralnym

background image

były gołe niemowlaki ze skrzydełkami zwane amorkami albo cherubinkami jedne miały łuki,
drugie harfy.
Harfy rozumiem - żeby robić hałas, trzeba mieć narzędzie, ale łuki chyba do polowania na wróble,
co by stało w jawnej sprzeczności z ogólną miłością, którą ponoć uosabiały. Nie pierwszy zresztą
tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.
Istotne było to, że stadko takich różowych golasów o złocistych lokach, białych skrzydłach i nie
określonej płci - zasłoniętej jakąś szmatką - zaczęło latać mi nad głową niczym chmara
uprzykrzonych komarów. Z trudem się powstrzymałem, by nie złapać któregoś w celu
dokładniejszych oględzin. Do dzwonienia, jakie dochodziło z chmur, doszły śmiechy, a po chwili i
muzyka, gdy zjawiło się drugie stadko wyposażone w złote harfy.
Najpierw pobrzdąkały trochę, każdy na swoją nutę, potem zaśpiewały cienko i odleciały.
Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej, że gdy skończyły i
odleciały, pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające esperanto, w związku z czym treść
utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o rymach nie wspominając - że resztki dobrego
smaku zaczęły strajk okupacyjny, uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne myślenie. Niestety w
pobliżu nie było żadnych poręcznych kamieni, za pomocą których pozbyłbym się natrętów.
Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w głowie mi dzwoniło.
Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie przygrzewało, a ja zaczynałem się czuć jak na
wycieczce - żadnych przyjemności, same przykrości.
Nastrój mi się poprawił, gdy minąłem zakręt - stał tam przestronny namiot wyposażony w ozdobne
krzesła i stoły, a przy jednym z nich siedziała kobieta w białej sukni popijająca coś z białego
pucharka. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, co mnie podniosło na duchu, dopóki nie
podszedłem bliżej i nie stwierdziłem, że uśmiech jest raczej sztuczny, a wzrok siedzącej dość
tępawy, jak po solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka oszronionych pucharków z
zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i zdecydowanie procentowa.
- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.
- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania konwersacji.
Jakoś to zwróciło jej uwagę - ciemne oczy spojrzały na mnie, a pełne czerwone usta spytały
gardłowo:
- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.
- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowany. - Chyba wyszedłem z wprawy...
Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyjrzałem się podejrzliwie pucharkowi i
zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie poszedłem jej śladem. Nigdzie nie było żadnej
zapadni, ukrytych drzwi czy czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna, cholerna turystka, od
której Slakey wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Po kwadransie ostrego marszu dotarłem przez pełną kwiatków dolinkę do białej, stojącej na
niewielkim wzgórzu budowli. Do marmurowej kolumnady prowadziły kamienne stopnie, które
ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły bezszelestnie w górę.
Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.
Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku. Była to jedna wielka
komnata o lśniącej marmurowej posadzce, na której stał okazały tron. A na nim siedział gruby,
stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą harfą w dłoniach, na której brzdąkał od czasu
do czasu. Najwyraźniej mieli tu bzika na punkcie harf.
Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.
- Witam w niebie, di Griz.
Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.
- Jak to miło spotkać znajomego Pana Boga, Slakey. Szkoda tylko, że to znowu imitacja...

ROZDZIAŁ 17

background image

- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.
- Coś ty taki grzeczny?
- A jaki niby mam być?
- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej, miałeś mord w oczach
i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.
- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam przebieg wydarzeń. Użyłeś doskonałego
salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?
Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy raz, bądź co bądź,
miałem okazję z nim porozmawiać bez użycia gróźb, wymysłów i ostrych narzędzi. I vice versa.
- Gdzie jest Niebo? - spytałem.
- Wszędzie wokół. Podoba ci się?

- I tak faktycznie wygląda Niebo, do którego mają nadzieję trafić przypadki beznadziejnie
religijne?
- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.
- To dlaczego ty tu jesteś?
- Z podobnych powodów co i ty.
- Momencik! Jesteś zatwardziałym oszustem i wielokrotnym mordercą. Nie patrz się na mnie,
jakbym ci harmonią przyłożył, o pardon - harfą - wszyscy, których wysłałeś do Piekła, to w
zasadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno proste pytanie: po co to wszystko? Co
robisz z tą całą górą pieniędzy wyciśniętą z naiwniaków chcących zobaczyć, jak wygląda Niebo?
Masz zresztą inne rzeczy do pokazania, ale to już szczegół techniczny.
- Zaczynasz być nużący. - Tym razem był to normalny Slakey, bez fałszywej uprzejmości. - i
męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?
- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie lubię. Wątpię też,
żebym polubił.
- Miło, że jesteś szczery. W Niebie nie powinno być obłudy. Nie usiadłbyś? Wygodniej by się nam
gawędziło...
Faktycznie - w pobliżu tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było, albo ja go nie
zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem się wygodnie. Rozpiąłem
koszulę, zdjąłem buty... I nagle mnie olśniło: rzuciłem się w stronę obuwia i padłem jak długi,
podcięty przez łańcuch zakończony masywną obręczą, która obejmowała moją prawą kostkę.
Łańcuch i obręcz były złote, ale solidne, i do butów nie sięgnąłem. To znaczy nie dokładnie:
dotknąłem jednego, pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły, ale ja zostałem.
Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi koniec ginął w podłodze. Buty stykały się
ze sobą, tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To się nazywa płacić za własną głupotę.
- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.
- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma czego: jesteś głupi i
łatwo być sprytniejszym. To twoje urządzenie wykryłem bez kłopotów. Żebyś nie narozrabiał,
użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła delikatna sugestia, resztę zrobiłeś już sam. Tak
przy okazji, to nie dość że jestem panem entropii, to jeszcze twojego życia i śmierci. Wiesz ile
mam lat?
- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to interesuje.
- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem tysięcy wiosen. To zasługuje na powagę i
szacunek!
- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie dałbym ci więcej jak
trzy... no, cztery tysiące!...
- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w końcu będę cię miał z
głowy! Bierz go!

background image

Polecenie adresowane było do klocowatego robota humanoidalnego kształtu o pordzewiałym i
pokiereszowanym kadłubie, pokrytym pyłem węglowym. Elektroniczny zabytek miał tylko jedno
oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i rozsiewało wokół atmosferę strachu i zagrożenia. Wprawnym
gestem zerwał łańcuch, złapał mnie w połowie skoku i oburącz przycisnął do swej metalowej i
wyjątkowo brudnej piersi. Łapy miał rozmiarów solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się
szarpać.
Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo moje stopy nie dotykały
podłogi. Zeszliśmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i Slakey tupnął trzy razy. Powierzchnia
ze skrzypnięciem uniosła się niczym przerośnięty jęzor, ukazując czarny otwór, z którego powiało
smrodem.
- To wycieczka w jedną stronę - poinformował mnie Slakey z pełnym satysfakcji uśmiechem. - Do
Czyśćca marsz!
Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.
Była to jedna z tych okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej. Nieważne gdzie, byle gdzie
indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało, za to kamienne ściany sztolni i owszem.
I to z dużą szybkością.
Spojrzałem w dół i natychmiast pożałowałem tego pomysłu - zbliżaliśmy się do potężnej jaskini
rozświetlonej sporadycznymi wytryskami ognia, mrocznej i ponurej. I to z prędkością
zdecydowanie przekraczającą bezpieczną.
Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w powietrzu, by powoli opaść na kamienisty
grunt. Z metalicznym brzękiem, nogi robota bowiem łupnęły o ziemię. Nie wypuszczając mnie z
objęć, maszyna ruszyła z kopyta do sobie tylko znanego celu, dzięki czemu miałem okazję
podziwiać widoki. W powietrzu unosił się jakiś pył, skutecznie blokując co jakiś czas nos,
śmierdziało do tego może nie tyle silnie, ile irytująco i szybko dopadł mnie kaszel. Jakby w
odpowiedzi zakaszlało z przodu: gdy wyminęliśmy skalny załom, zobaczyłem źródło dźwięków.
Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi niski stół. Po obu
jego stronach stały pochylone kobiety, przebierające dłońmi czarny pył dostarczany przez biegnący
środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał śmierdział tak przeraźliwie. Całość była słabo
oświetlona, co nie pomagało w obserwacji. Prawdę mówiąc, nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety
przesuwały palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły. Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy,
niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa palce i włożyła do pojemnika przytwierdzonego
do pasa. I wróciła do pracy.
Na mnie czy na robota - który bynajmniej nie zachowywał się cicho - żadna nie zwróciła choćby
najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął się i ciągnął niczym zapalenie
płuc z przerzutem na wątrobę. Co gorsza, one ze sobą w ogóle nie rozmawiały, co jak na taką
liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.
W końcu dotarliśmy do początku - lub końca, zależy jak się patrzy - całego urządzenia, które ginęło
w ścianie, i do masywnych, metalowych drzwi umieszczonych tamże. Robot stanął otworzył je i
wszedł.
Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgłosach zorientowałem się, że wspinamy się
po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył inne drzwi i cisnął mną do wnętrza
jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze podczas mego lotu ktoś zgasił światło...
Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszechświecie.
I rąbnąłem o kamienną płaszczyznę oświetloną silnym reflektorem. To była podłoga: do tego
zimna, gdyż trzy ściany stanowiły skały, a czwartą metalowe pręty, przez które wpadał śnieg i
lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się rozejrzałem, a właściwie to wcześniej. Najpierw
mną telepało, a potem zauważyłem w jednej ze ścian metalowe drzwi. Bez klamki.
A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rękawicami i goglami. Do ubrania się
nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże, a całość miała przygnębiającą barwę
popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się najważniejsze.

background image

Ledwie umocowałem na twarzy maskę z goglami i skończyłem wkładać rękawice, gdy drzwi
otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać mojego wzrostu, acz znacznie bardziej
masywną. Nowo przybyły trzymał w ręku coś, co wyglądało na metalową szpicrutę i od
pierwszego spojrzenia zdecydowanie mi się nie podobało.
- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzadko z niego korzystał. - To jest bioclast.
Może zabić, może zaboleć. Zrobisz, co każę, będziesz żył. Nie zrobisz, będziesz cierpiał. Tak!
Zamachnął się tym całym bioclastem, więc uskoczyłem. Tyle że nie tak do końca - czubek
metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.
Wrażenie należało do mocnych - jakby mi ktoś rozciął rękę aż do kości i polał kwasem. Ledwo nie
upadłem, ściskałem kurczowo bolące miejsce i czekałem, aż ból minie. Gdy wreszcie ustąpił,
podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.
- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie nauczysz się, umrzesz.
Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczonym zasobie słów była marnowaniem
czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała - więc i racja była po jego
stronie.
- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.
I znalazłem się w jasno oświetlonym lodowym piekle. Była to potężna kopalnia odkrywkowa, po
której poruszały się masywne urządzenia wydobywcze i transportowe. Maszyny były w większości
samobieżne i w pierwszej chwili sądziłem, że są całkowicie zautomatyzowane, dopiero po
parunastu sekundach, gdy panujące wokół zamieszanie nabrało sensu, dostrzegłem, że każda z nich
ma jak nie kierowcę, to operatora - wystarczał jeden na maszynę, ale był na każdej.
- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przymocowaną do burty klamrą.
Wspiąłem się na górę do osłoniętej jedynie z przodu kabiny i siadłem w zużytym, niegdyś
wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i ledwie cokolwiek było przez nią
widać.
- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj się!
Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątkową inteligencję.
- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.
- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfikuj się!
- Dlaczego?
- Zidentyfikuj się!
Chyba doszliśmy do granicy jego możliwości, co wcale nie poprawiło mojego humoru.
- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójinteres.
- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójmteres.
Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.
- Zaczynam szkolenie.
Ktoś, kto układał ten program, musiał mieć przykre doświadczenia z przedstawicielami gatunku
ludzkiego - albo uważał, że do górnictwa trafiają wyłącznie osobnicy o poziomie umysłowym
nieco powyżej kompletnego kretyna - gdyż poziom obliczony był na średnio normalnego idiotę.
Dzięki temu nie sposób było się nie nauczyć i nie nudzić. Dzięki temu też miałem dość czasu, by
się rozejrzeć i zastanowić. Wniosek był średnio optymistyczny wydostanie się stąd nie będzie
proste.
- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z rozmyślań.
Dźwignie i pedały kontrolowały kierunek ruchu i prędkość. Wajcha z przyciskami, manipulator
wystający z przodu pod kabiną. Należało dotknąć nim ściany skalnej i nacisnąć spust. Ładunek na
końcu ramienia eksplodował, wysyłając odłamki na wszystkie strony - w stronę kabiny też, stąd
stan niegdyś przezroczystej szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy uznawałem, że mam dość
nakruszonego materiału, wciskałem podświetlony na czerwono klawisz wzywający wywrotkę,

background image

która podpełzała na dwóch rzędach monstrualnych opon. Kolejny klawisz zamieniał manipulator w
koparkę i zajmowałem się załadowaniem wywrotki. Po skończeniu ładowania z powrotem do
kruszenia skał i tak w kółko.
Zmrok powitałem z ulgą - no to koniec pracy. Gówno prawda, jak ma się do dyspozycji
strategicznie umieszczone baterie reflektorów dużej mocy. Slakey miał. Noc została jednym
pstryknięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me wspomniał o końcu pracy. Na dobitkę
zaczął padać śnieg.
Po bliżej nieokreślonym acz długim czasie z głośnika dobiegło ćwierknięcie i ktoś wyłączył
zasilanie Przyjąłem to za sygnał upragnionego końca zmiany, tym bardziej że z sąsiedniego
kombajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem się szybciej od niego, ale poczekałem,
żeby wskazał drogę. Gadać się żadnemu z nas nie chciało.
Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi korytarz. Za
korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu przepoconych ciał. Było to jeszcze
gorsze od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie indziej nie spotkałem takiego zrezygnowania -
wszyscy obecni byli całkowicie pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad nimi skutecznie
popracował - nazywano to niegdyś praniem mózgu.
Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za innymi podszedłem do
stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na zawartość poobijanej
tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zdarzyło mi się czegoś podobnego zjeść.
Nim wyszedłem z szoku, na moje ramię opadła ciężka łapa, a nachalny głos oznajmił:
- Zjem twoje kreno!
Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna sięgnęła po
dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem, aż złapie ochłap, i ścisnąłem
natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.
Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności, tylko pociągnąłem za
rączkę. Pochylił się grzecznie i dostał kantem dłoni w nasadę nosa. Wrzasnął, to dostał na
uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem całości zwalić się
na ziemię i wydłubałem ochłap z zaciśniętych paluchów. A potem rozejrzałem się z uśmiechem.
- Są jeszcze jacyś smakosze?
Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta nawet go nie podniosła, zajęta
pałaszowaniem brei i ochłapów. Ciamkanie, siorbanie, czknięcia i mlaskanie wypełniały
pomieszczenie.
- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty przeze mnie typ
zaczął chrapać.

ROZDZIAŁ 18

Minęły dwa ogłupiające dni.
Żarcie - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota otępiająca i męcząca -
pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto kończył i zjadł,
walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do roboty. Drugiego dnia
odbyłem przeszkolenie na wywrotce - równie inteligentne jak na koparce - i okazało się, że jej
obsługa była jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do potężnego metalowego zbiornika, i to
wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziemną grotą, gdzie przetwarzano skały, albo nad
bramą do innego wszechświata. Znając Slakeya podejrzewałem to drugie. Ze współwięźniami
praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic
nie wiedzieli. Jedynie przy okazji dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez
te dwa dni zresztą łaził z twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem,
wyładowując złość na innych ofiarach.
Trzeciego dnia popełniłem błąd.

background image

Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż taki wpływ. Ponieważ
Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie - kończyłem
posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazywało siedzenie przy stole nad resztkami
- gdy zauważyłem minę faceta naprzeciwko. Patrzył przerażonym wzrokiem nad moim ramieniem,
toteż natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać
czaszkę, jak planował Lasche. Ryknąłem i odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe
ramię zdrętwiało i stało się bezużyteczne, a nóż znajdował się pod lewą pachą. Byłem więc
bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą
mnie rąbnął.
- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.
A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z doskonałym wyczuciem podstawioną -
nogę. Skorzystałem z okazji, podstawiając kolano pod jego gębę, a potem częstując solidnym
kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.
- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pracować, Buboe cię wykończy - ostrzegł
właściciel wyciągniętej nogi.
Skinąłem głową i poczęstowałem zwiniętego Lasche'a na pożegnanie krótkim kopniakiem
nasennym.
- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.
Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych smarem wżartym w skórę.
- Nazywam się Berkk - przedstawił się.
- Jim.
- Umiesz spawać? - Koncertowo.
- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie radzić.
Chodźmy pogadać z Buboe.
Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo robota szła sprawnie -
zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym luksusem. Miał
też własny grzejnik, na którym, gdy weszliśmy, podgrzewał w obtłuczonym garnku jakąś
pomarańczową breję. Wyglądała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w porównaniu z tym,
co nam serwowano, było dużym postępem.
- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.
- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.
- Dlaczego?
- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.
Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grzebać w garnku. Widać było, że dwie
czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie sprawiało mu wysiłek.
Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były mu obce. W
końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a ja za nim.
- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.
- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.
- To było obrazowe chrząknięcie.
- Inaczej powiedziałby nie.
- Aha. Chciałbym ci podziękować.
- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brudna robota. Idziemy - i przy okazji
drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.
Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi zamkniętych na głucho.
Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do niego - zawsze
wygodniej siedzieć niż stać.
Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki posiłku. Otworzył drzwi,
poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.
- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o spawaniu.

background image

- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać obwody drukowane
itp , itd.
- Zobaczymy.
Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego zaczęliśmy - ja
wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe, które obaj podwieźliśmy na
wózku i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robotów była to robota ciężka, choć prosta.
- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce - Obserwowałem cię, nie
zachowujesz się jak większość tych umięśnionych przygłupów.
- Ty tez nie.
- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika - Uśmiechnął się bez cienia
wesołości - Wszystkich ściągnięto siłą albo spito i obudzili się tutaj, ja natomiast odpowiedziałem
na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za dobre wynagrodzenie. Idiota patentowany to ja.
Spotkałem się z profesorem Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił światło i obudziłem się tu.
- A to tu jest gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia A ty?
- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu można z planety Niebo.
Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem. Żebyś miał pełen obraz, to znajdujemy się
w innym wszechświecie, a ja jestem przy zdrowych zmysłach.
Trochę trwało, nim go przekonałem i wprowadziłem dokładniej w poczynania profesorka. W końcu
mi uwierzył z braku innego wyjścia. Równocześnie pracowaliśmy, by zagłuszyć konwersację - tak
na wszelki wypadek - toteż koniec opowieści i pracy jakoś tak zbiegły się ze sobą.
Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrzanie wyglądającego płynu.
- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy - Fermentacja nie była rzeczą
łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu ma aż za dużo, natomiast smak.
- Pozwolisz, ze ocenię? - spytałem, delikatnie wyjmując mu z rąk drogocenne naczynie.
I przetestowałem (od razu solidnie, jakby się okazało, że jest gorsze, ni z podejrzewałem). Było.
- Jest to najgorsze świństwo, jakie piłem w życiu - oznajmiłem, gdy wreszcie udało mi się
przekonać żołądek, by nie traktował płynu jak depozytu - A degustowałem w życiu różne
świństwa.
- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też zajzajerem, jak mnie
poinformował twórca - miała jeszcze jedną ciekawą właściwość. Jej smak nie poprawiał się w
miarę picia, w przeciwieństwie do większości wyrobów alkoholowych. Miała natomiast
sympatyczną zawartość alkoholu, który szybko zaczął działać, dzięki czemu całe to doświadczenie
kiperskie nabrało sensu.
- Wychodzi, że tak - Berkk oddał mi słoik po kolejnej kolejce - Mieliśmy tu krótko jednego
takiego, co się chwalił, że naprawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce. Twierdził, że przerabiano tam
nasz urobek.
- Powiedział, gdzie to robił?
- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie i o czym mówię Ściany mają uszy.
- Wiadomo. Slakey słucha, a konkretnie komputer nastawiony na słowa-klucze. Inaczej byłoby to
fizycznie niewykonalne. To, co tu wydobywamy, zostaje przesłane gdzieś do rozdrobnienia, a
potem wysłane do Nieba. Tam kobiety sortują drobnicę, wybierając z niej substancję, o którą
chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to takiego, ale musi być niesamowicie drogocenne. Aby to dostać,
poświęcił kupę forsy i sporo ludzkich istnień.

- Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy tutaj - dodał Berkk. - A żeby się stąd wydostać,
potrzebuję pomocnika.
- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?
- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą, raczej nie mamy
szans wrócić, prawda?

background image

- Prawda - przyznałem. - Bramą steruje Slakey i stąd na pewno nie zdołamy jej uruchomić. Okolicę
sobie obejrzałem i co z tego, że na górę można się wspiąć? Dokąd potem? Zamarznąć żadna sztuka,
a to prawdopodobnie jest goła planeta na jakimś zadupiu, gdzie jedynie ta kopalnia ma coś
wspólnego z cywilizacją.
- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...
- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie indziej, być może do innego wszechświata,
tyle że jak tam wskoczymy, to szybciej rozdrobni nas niż kamienie...
- Jeśli wskoczymy, tak jak stoimy, to tak... Wiem, jak trzeba wskoczyć, żeby nie przerobiło nas na
mielone, ale o tym potem.. Pomoc mi do tego potrzebna, a teraz mi się w głowie kręci... do
roboty...
Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncentrowanie się na dwóch rzeczach
jednocześnie, dla własnego bezpieczeństwa skupiliśmy się na pracy. Poszło nam tak ładnie, że
naprawiliśmy kombajn, a wezwany waleniem w rurę Buboe otworzył wrota prowadzące na
zewnątrz. Berkk wyprowadził urządzenie i wrócił, po czym wrota zostały zamknięte, my
przeszukani, a dopiero potem wpuszczeni przez drzwi do części mieszkalnej. Przeszukiwanie było
amatorskie - jakbym próbował ukryć pół metra stalowego pręta, to by go wykrył, ale mojego noża
nie miał prawa. I nie wykrył.
Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk do przerwy słowem
nie wracał do wczorajszej rozmowy, za to potem i owszem. Okazało się, że ukończenie naprawy
wywrotki było niezbędną częścią planu. A właśnie skończyliśmy.
- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznajmił niespodziewanie. - A więc musimy to
zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też walczyć, a musimy albo zabić, albo
przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.
- Tym się zajmę. Co potem?
- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać się do pojemnika
razem z ładunkiem...
"To" ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze stalowych prętów, a raczej płaskowników
grubych na palec i solidnie pospawanych. Jedna ścianka miała zawiasy, aby można było wczołgać
się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć. Poza tym wewnątrz znalazły się solidne uchwyty
na dłonie i nogi.
- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem uczciwie. - Ta jest jedną z
bardziej wyrafinowanych.

ROZDZIAŁ 19

- No, to do dzieła. - W głosie Berkka zdecydowanie brakowało entuzjazmu, za to była
determinacja.
Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po poręczny kawałek grubego acz giętkiego
plecionego przewodu w twarzowej, czerwonej izolacji. Ładnie wysuwał się z rękawa, a jako
urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był ostatecznością i wolałem go nie używać, jego widok
jedynie spłoszyłby ofiarę. Berkk zaczął walić w rurę, po parunastu sekundach przestał, bo nam
zaczęło w uszach dzwonić, i pozostało jedynie czekać.
Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś wybitnie się ociągała z
przyjściem.
- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.
- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.
- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc się na mnie: - Won! Do pracy!
- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.

background image

W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest - dając mi okazję do
podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie spuszczał ze mnie wzroku, a bioclast
skutecznie uniemożliwiał podejście. Pozostało tylko jedno - rzut nożem, ale w tym nie byłem
mistrzem i jeśli miał dobry refleks, mógł odbić ostrze bioclastem, a wtedy znaleźlibyśmy się w
prawdziwych tarapatach.
Berkk zdążył wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja na dole nie uległa zmianie. Powoli
ruszyłem ku drzwiom, rozchylając jednocześnie poły kurtki.
Silnik parsknął i zgasł.
- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znieruchomieliśmy.
Ja sięgając po nóż, Buboe unosząc metalową szpicrutę. No i Berkk kurczowo ściskający
kierownicę, który nie wiedział co dalej. Na szczęście Buboe był niezdolny do zajmowania się
dwoma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet zacząłem je wykonywać, toteż
skoncentrował się na nowości.
- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.
- A to! - odparłem, dając dwa długie susy i otwierając lewą dłoń zaciśniętą na przewodzie.
Ten grzecznie wyślizgnął się z rękawa i wpadł w przygotowaną prawą dłoń. Doprowadzenie do
bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe było dziełem sekundy. Ponowne
zetknięcie było zbędne - Buboe runął na podłogę niczym betonowy blok. Na wszelki wypadek
odebrałem mu bioclast i przygotowanym na tę radosną okoliczność drutem związałem mu ręce i
nogi. Mógł się co prawda rozwiązać, ale dopiero po jakimś czasie. Berkk natomiast zajął się
trumnami - nim skończyłem, już załadował pierwszą. Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy
nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do skrzyni ładunkowej. Wywrotka tak jak kombajn
miała jednoosobową oświetloną kabinę i dwóch chłopa w niej musiałoby zwrócić uwagę, bo jak
Berkk twierdził, nigdy tu niczego podobnego me widział.
- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.
- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrzasnąłem.
Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłyszałem, jak zaciąga hamulec i zapanowała
cisza.
- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale jeszcze nie zapadł, toteż
nie włączono iluminacji. Korzystając z półmroku, wysunąłem głowę nad krawędź skrzyni i
rozejrzałem się.
- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.
- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?
- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.
- To zwolnij i objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a ja na wszelki wypadek się
schowałem.
Po paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do pojemnika, a potem silnik zgasł. Czym
prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji zorientowałem się, że nadal mam przy
sobie bioclast - i wyskoczyłem za nimi. Berkk stał obok wywrotki i otwartych klatek. Wyrzuciłem
bioclast do ziejącego przed nami otworu i dostrzegłem, że mój towarzysz trzęsie się jak opętany.
- Nnnnie mmmogę! - wykrztusił, szczękając zębami. Westchnąłem, podszedłem i przyłożyłem mu
w szczękę. Złapałem nieprzytomnego i z pewnym trudem umieściłem wewnątrz pierwszej klatko-
trumny. Potem podsunąłem całość do brzegu i kopniakiem posłałem w dół. To było stosunkowo
proste. Gorzej było samemu wleźć, bo pojemnik musiał być tak ustawiony, by za wcześnie nie
poleciał w dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł zostać ze mną w środku. W końcu udała mi
się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające się reflektory następnej wywrotki.
Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem do przodu. I poleciałem w ciemność.
Teoria głosi, że człowiek uczy się na błędach - także własnych - i że w miarę zdobywania
doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że mnie się to nie udało, czego
dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik jest bramą do innego wszechświata miałem

background image

rację - dowodziło tego znajome już uczucie przekrętu w pewnym momencie spadania. Zaraz potem
w dole pojawiła się czerwona poświata, szybko nabierająca mocy. Wyglądało, że spadam prosto w
palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam tego chciałem.
Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnęło w czarną kupę skał, gdyby nie to,
że miała kształt zaokrąglonego stożka, pewnikiem zostałyby ze mnie potrzaskane szczątki. Tak
tylko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale część siły uderzenia zmieniła się w ślizg po zboczu.
Przypominało to bobsleje dla wariatów, ale na szczęście nie trwało długo - z hukiem klatka
znieruchomiała, zaklinowana między dwa większe kawałki skały, a ja dostałem napadu aktywności
- w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd nie wyniosę, to jeśli mnie nie zmiażdży, to
przysypie.
Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderzeniu, ale panika dodała mi sił, o jakie
sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy szczęście - elementy metalowe nie stały
się jedną całością przy przejściu między wszechświatami (być może tak to działało jedynie w
przypadku wyjścia z naszego wszechświata) Nieważne, to była zagwozdka dla Coypu. Dla mnie
najważniejsze było to, iż zdołałem się wydostać z ażurowej trumny na czas. Czym prędzej
oddaliłem się. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem podłoże też. Okazało się, że
wlazłem na szeroki taśmociąg, najprawdopodobniej przenoszący urobek do kruszarki. Czym
prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.
- Berkk!
Cisza, jeśli nie liczyć naturalnych - to jest skalno-maszynowych - hałasów. Sterta urobku była
duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem ją obchodzić, co uświadomiło
mi dwie rzeczy - że kłuje mnie w boku - najwidoczniej jakiś dłuższy fragment dziabnął mnie przez
pręty trumny, czego nawet nie zauważyłem - i że podłoże jest nierówne, co przy słabym
oświetleniu stwarzało niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To ostatnie naturalnie uświadomiłem
sobie po fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się do pionu i w trakcie tej czynności
trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.
Zabrałem się do kopania niczym zwariowany kret - trumna była na wpół zasypana, element
ruchomy jakimś cudem znalazł się na wierzchu. Przy moim szczęściu tego dnia powinien być pod
spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się wydostać z niej zawartość i odciągnąć ją kawałek. A
potem siły mnie opuściły.
- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas przysypie! Rusz się, do
ciężkiej cholery!
Ruszył się.
Dzięki temu zdołaliśmy jakoś odpełznąć, nim z góry sypnęła się następna porcja. Padliśmy na
posadzkę.
- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kontemplacji jego pokrwawionej, brudnej i
upapranej pyłem twarzy.
- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.
Spojrzałem na aktualną piramidę, na nasze podarte ubrania i stwierdziłem, że mieliśmy więcej
szczęścia niż rozumu. Zdecydowanie.

Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.
- Zbieraj dupę - poleciłem Berkkowi. - Najgorsze za nami, ale nadal jesteśmy w królestwie
Slakeya. A ze zrozumiałych względów wolałbym je jak najszybciej opuścić. Ty chyba też, nie?

ROZDZIAŁ 20

Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęknięte, ale chyba nie złamane. Niezłe i to.
Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.
- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.

background image

- Każdemu może się przydarzyć.
- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...
- Lata wprawy, nie przejmuj się. Też mi poprzednio uratowałeś życie, więc powiedzmy, że
jesteśmy kwita. Lepiej ci?
- Lepiej. Ale i tak decyduj, co dalej. Może i miałem dobry plan, ale ty go znacznie lepiej
realizujesz. Co robimy?
- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył. Jak na jeden dzień
mam dość wrażeń.
Ruszyliśmy wzdłuż taśmociągu w stronę kruszarki. Po drodze minęliśmy jedno ze źródeł
oświetlenia - nieco z boku dziurę pełną jakiegoś płynu - być może wody - i podświetloną od dna.
Wrzuciłem w nią kamyk zatonął spokojnie, bez żadnych ąbelków czy tym podobnych .Kolejna
zagwozdka dla Coypu.
- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk
- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w cieniu.
No to przeleźliśmy.
Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął wolno.
Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliżały, a podłoga usłana była odłamkami,
które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym szliśmy, można je było dostrzec i
ominąć. Gdy dotarliśmy do końca taśmociągu, ostrożnie wyjrzałem i zlustrowałem teren.
Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą kruszarkę, to widział
wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic nowego w tej dziedzinie nie było sensu
wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała do szerokiego leja i dostawała się między ustawione
parami metalowe rolki, coraz to mniejsze Stopniowo skały były rozdrabniane, aż kończyły jako
pył, który już widziałem na innym taśmociągu. Pytanie tylko, czy znajdował się on w tym
wszechświecie.
Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i wyjrzeliśmy. Ktoś go uprzejmie
oświetlił, dzięki czemu można było bez trudu zauważyć, ze kruszarkę ustawiono w solidnej i
zagospodarowanej dziurze Wokół urządzenia zbudowano koliście biegnące schody, przerywane w
regularnych odstępach podestami Zapewne, by umożliwić obsługę i naprawy, bo jeszcze nie
słyszałem, żeby ktoś zbudował nie psujące się urządzenie mechaniczne. Na samym dole znajdował
się pulpit sterowniczy tego przerośniętego młynka
- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.
- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.
- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!
Miał racją - chwilowo dzielenie sił było bezsensownym posunięciem, ale przyzwyczajenie jest
drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.
- No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustąpiłem. - Uważaj i jakby co, to osłaniaj
tyły. Gotów?
- Nie - przyznał szczerze - I pewnie nigdy nie będę, więc nie ma na co czekać. Idziemy!
Szybko się uczył skubany.
Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego podestu, machnąłem
na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą warstwę kurzu i pyłu na podłodze - nie
było na nim żadnych śladów - poza naszymi - a warstwa miała grubość wskazującą, ze od paru
ładnych lat nic jej nie naruszyło. Co nie zmieniało faktu, iż na dole mógł oczekiwać komitet
powitalny. Jak na razie mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było to dość istotne, ponieważ im
niżej, tym poziom decybeli był wyższy.
Ślady pojawiły się dopiero na najniższym poziomie, przy pulpicie sterowniczym. Prowadziły od
niego do masywnych drzwi w ścianie i wpuszczonej w nią grubej rury. Wskazałem na wejście,
starając się gestami wytłumaczyć, o co mi chodzi - hałas był taki, że własnych myśli nie słyszałem.
Poszedłem przodem. Pośrodku stalowej blachy znajdowało się koło otwierające blokadę -

background image

wskazałem je Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić. Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył
na karku, to nic mu z tego me wyszło.
Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.
Poszło prawie bez oporu, tyle że drzwi jedynie się uchyliły. Naparłem na nie ramieniem i ustąpiły.
Grube i osadzone w solidnej warstwie uszczelki, za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie
o metalowych ścianach i kolejnych drzwiach.
W środku było pusto.
Czym prędzej weszliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą pancerne przejście. Poziom hałasu
obniżył się do odległego hurgotu.
- Wygląda jak śluza powietrzna. - Ledwie słyszałem Berkka, tak mi dzwoniło w uszach.
- Bardziej śluza dźwiękowa.
Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do mnie docierał. I to z
góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura przecinała pomieszczenie i to ona
stanowiła źródło hałasu.
- Otwieramy następne? - spytał Berkk.
- Jak mi przestanie dudnić we łbie.
Oprócz rury pod sufitem wisiała jedynie lampa. W pomieszczeniu była jeszcze wycieraczka.
Skończyłem kontemplację i jej użyłem.
- Z drugiej strony powinna być cywilizacja - oceniłem. - Jak komuś kurz przeszkadza, to
zdecydowanie...
Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.
- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.
Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości, zdążyliby podnieść alarm.
Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następnie reszta robota. Z ulgą puściłem
rękojeść noża. Automat starannie zamknął za sobą drzwi, zignorował nas i skierował się do
przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego karku tabliczkę znamionową.
- Compbot typ 707. Ślicznie: samobieżny miernik, głupszy od trzonka od łopaty. Używałeś kiedyś
takiego?
- W fabryce miałem ich pod sobą piętnaście. - Berkk uśmiechnął się. - Po zaprogramowaniu nic
więcej nie mieści się im w pamięci. On nawet nie wie, że tu jesteśmy.
- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obserwując, jak maszyna znika za drugimi
drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. - Zobaczmy, skąd przyszedł!
Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to otworzyłem je szerzej i
wyszedłem.
- Poczekaj - poleciłem Berkkowi. - Nie ma sensu, żebyśmy obaj pakowali się w kłopoty.
Znajoma rura przebiegała pod sufitem przez całą długość dobrze oświetlonego korytarza.
Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na przeciwległym końcu. Zacząłem
od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż wszedłem. Okazało się, że jest to jakiś magazyn,
czyli idealna kryjówka.
Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.
- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.
- Łapiemy oddech i myślimy. - Też czułem, jak opuszcza mnie napięcie, a wraz z nim siły,
osunąłem się obok niego. - Podział zadań jest następujący: ty odpoczywasz, ja się zastanawiam i
robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy, wrócę.
I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.
Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące: magazyny podręczne, ale nigdzie nic spożywczego.
Za to kolejny okazał się składem medykamentów - oprócz bandaży i środków dezynfekcyjnych
znalazłem środki przeciwbólowe i flaszkę medycznej brandy. Wszystko to skonfiskowałem w
trybie nagłym i wróciłem do Berkka.
Jakieś pół godziny później byliśmy opatrzeni, odkażeni i znieczuleni. A flaszka pokazała dno.

background image

- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę, jak będę mógł
najszybciej.
- Powodzenia.
- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie należy na nie liczyć.
Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi usytuowanych na jego końcu.
Prowadziły do dużego, pustego pomieszczenia. Mniej więcej do jego środka dochodziła znana już
rura, zginała się pod kątem prostym i znikała w podłodze. Pod ścianami znajdowały się pulpity i
krzesła na kółkach, ale ani żywej duszy. Martwej zresztą też nie. Konsolety mrugały światełkami,
monitory podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś z oddali dochodził monotonny szum
maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste, nie oznaczało, że długo takie pozostanie.
Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem przez salę i przez
uchylne drzwi do następnej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była pusta.
Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana sprawa. Teraz jednak trzeba
było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się ściany, przez kolejną halę, a raczej zacząłem
iść, gdyż w połowie drogi zauważyłem w ścianie drzwi z okrągłym okienkiem, toteż zajrzałem
przez nie. Wewnątrz znajdowała się automatyczna kuchnia.
Zanim drzwi się za mną zamknęły, zdążyłem nacisnąć kombinację kawy, i to podwójnej. Kofeina
była tym, czego chwilowo najbardziej potrzebowałem... Wypiłem duszkiem dwa kubki, nim
zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie mikrofalówki.
Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.
Za zakrętem korytarza, na który wychodziły drzwi przestronnej sali, sceneria się zmieniła - schody
i betonowe, surowe ściany. Ponieważ rura, która musiała być ważna, biegła w dół, też tam
poszedłem.
Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku znajdowało się rurowate
coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z polerowanej stali i znacznie grubsze niż rura,
którą dotąd co krok napotykałem. Do metrowego cylindra przymocowano pęk przewodów i
znacznie cieńszy cylinder pełen jakiegoś elektronicznego wyposażenia. Ponieważ wszystko
stanowiło jedną wielką zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.
Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe techniczne cudo łagodnie
zakręcają, a po dalszych kilkunastu, że zakręcają, cały czas tworząc delikatny wycinek koła,
którego średnicy nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. W każdym razie "wielkie" to
najwłaściwsze określenie. Coś w tym było znajomego, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć
co...
Dalsze spekulacje przerwał mi odgłos zbliżających się z przeciwka kroków, które niespodziewanie
zamilkły. Każdy rozsądny wziąłby szybko i cicho nogi za pas i nie nadużywał szczęścia. Ja od
dawna przestałem być rozsądny, więc cicho ruszyłem, ale do przodu (zdejmując uprzednio buty,
jako że trudno jest poruszać się bezszelestnie w walonkach).
Ciekawość zaspokoiłem szybciej, niż się spodziewałem, mniej więcej po piętnastu krokach
zobaczyłem o parę metrów przed sobą Slakeya wpatrującego się przez niewielkie okienko we
wnętrze cylindra z polerowanej stali.

ROZDZIAŁ 21

Cofnąłem się czym prędzej, ale kroków nie było słychać - najwyraźniej mnie nie zauważył, toteż
nie tracąc czasu, rozpocząłem odwrót strategiczny na z góry upatrzone pozycje (starając się jednak
o zachowanie ciszy). Szuranie rozległo się ponownie, zatem przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by
dopaść schodów wystarczająco szybko, a ponieważ biegły prosto, nie po łuku, gdybym zaczął na
nie wchodzie, po prostu musiałby mnie zobaczyć. Pozostało mi tylko jedno - mroczna wnęka pod
schodami, dlatego czym prędzej tam wskoczyłem, przykleiłem się do ściany i nastawiłem uszu.

background image

Mogłem go naturalnie ogłuszyć czy zabić, ale nie na tyle szybko, by mnie nie rozpoznał, co w
efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu jestem! Odgłos kroków zbliżał
się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W tej sytuacji po prostu nie miał prawa mnie
dostrzec.
Gdy kroki ucichły, odetchnąłem z ulgą, siadłem i założyłem buty - latanie w skarpetkach po
betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem czekać.
Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od siedzenia na betonie, po czym najciszej, jak
potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół głowy, przez co omal sobie nie
skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza. Wszędzie panowała ta sama podejrzana
pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic poza wyobraźnią dotarłem do magazynu, w którym
zostawiłem Berkka. Wszedłem tam i zamarłem.
Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego, równie niemiłego - w
każdym razie był w stanie agonalnym. Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że ani jedno,
ani drugie - on po prostu tak idiotycznie chrapał.
- Wydawanie takich dźwięków powinno być karalne - oświadczyłem, trącając go energicznie.
Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.
- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co odkryłeś?
- Kuchnię z zapasami na początek. No proszę, jak cię poderwało silny, zwarty, gotowy. O reszcie
powiem ci, jak zjesz.
W kuchni zabawiliśmy przelotem, biorąc podgrzane wiktuały - stałe i płynne - z powrotem do
magazynu. Nigdy nie wiadomo, kiedy Slakey zgłodnieje i zabraliśmy się do jedzenia, to jest
głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż skończy - żeby się nie udławił albo
co innego.
- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po pierwsze, skały są
wydobywane, po drugie, przesyłane do innego wszechświata i mielone, po trzecie, przesyłane
grubą rurą tutaj (a nadal jesteśmy pod ziemią). Nie mam pojęcia, po jaką cholerę ten kolisty
cylinder i resztę aparatury zamontowano w wykutym w skale korytarzu. Ty masz?
- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam brakuje.
- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa się w tym samym
miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co tu się odbywa, jest operacją
kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek wskazuje, iż powinno tu się kończyć. A to
może oznaczać, że jesteśmy w Niebie, a raczej w podziemiach Nieba, czyli w sercu operacji
Slakeya. To, na czym mu najbardziej zależy i na co wydał górę forsy, musi być gdzieś w pobliżu a
Coypu wie, jak się dostać do Nieba!
- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A co nam to daje?
- Chwilowo nic - przyznałem uczciwie - Jak znajdziemy się na powierzchni, pomyślimy.
- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy do tych kobiet, o
których mówiłeś, i do wyjścia. Musimy iść śladem pyłu.
- To może nie być takie proste.
- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.
- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami skalnego pyłu.
- Zaraz, teraz?
- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy i może mieć towarzystwo, ale istnieje zbyt duże
niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy i zaczną się kłopoty Ruszamy!
Ruszyliśmy. Przez rozmaite pomieszczenia pełne tajemniczych, przynajmniej dla mnie, urządzeń.
W pewnym momencie pojawiła się znajoma rura, stanowiąca przedłużenie jakiejś maszynerii, i
zajęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było następna sala i rura ginęła w szerokim otworze w
podłodze. Kolejna bardziej przypominała jaskinię z betonową posadzką, i to na dodatek słabo
oświetloną, ale widać było rurę (tym razem biegnącą po podłodze).

background image

- Coś przez nią przelatuje - stwierdził Berkk, dotykając ścianki. Informacja była miła,
rzeczywistość mniej - rura znikała w ledwie obrobionej ścianie, w której nie było widać żadnego
otworu.
- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!
- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment odebrały mi mowę.
- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzbogacając o coś po drodze nie po to, by je
wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest sortowanie, którego sam byłem świadkiem.
Skoro jest tak cenne, to musi być do tego cały czas łatwy dostęp. Tyle że drzwi nie znajdują się tuż
obok rury. Należy ich poszukać, którą stronę proponujesz?
- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy
- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała efektów - oświetlenie
błyskawicznie się skończyło, tak że byliśmy zmuszeni poruszać się niemal w kompletnych
ciemnościach, macając chropowatą ścianę. Rezultat - zero (nie licząc poobijanych paluchów).
Dotarliśmy do narożnika, potem do drugiego i przed sobą zobaczyliśmy światła i rurę -
zatoczyliśmy kółko.
No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.
- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?
- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.
Miał rację - znajome, metalowe, z kołem pośrodku. Koło stawiało co prawda z początku bierny
opór, ale we dwóch daliśmy mu radę. Zgrzytając i piszcząc od długotrwałego nie używania,
przekręciło się i drzwi stanęły otworem.
Prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, słabo oświetlonego zielonkawymi panelami na
ścianach. Światła wystarczyło, by dostrzec kolejne wejście w przeciwległej ścianie. Bez koła tym
razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym. Zdołałem złapać Berkka za kołnierz, nim on chwycił
za klamkę.
- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?
- Nie, a ty?
- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało - odparłem skromnie - zresztą zgodnie z prawdą - i
zająłem się oględzinami. - Ale antyk! On już był zabytkiem przed moimi narodzinami. Stary
znajomy.
- Możesz go otworzyć?
- Zależy. Jak zamykał go ktoś dokładny, to będzie kłopot, bo ustrójstwo nie ma zapadek, których
odgłos pomógłby mi dobrać kombinację. Jeśli zamykał ktoś normalny, problemu nie będzie; żeby
ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw skasować kombinację, która była, gdy je otwierałeś, a
dopiero potem wprowadzić nową. Niewiele osób o tym pamięta.
Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani drgnęły.
No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genialnym posunięciem).
Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.

ROZDZIAŁ 22

- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!
I cisza.
Otworzyłem szeroko drzwi, by wpuścić trochę światła z pokoju, w którym się znajdowaliśmy, i
ujrzałem niezbyt równą podłogę zasłaną śmieciami i poobijaną wywieszkę na ścianie z ledwie
fosforyzującym napisem:
BĽD? UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W JAKIM JE ZASTAŁEŚ.
Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkownik musiał być brudasem i niechlujem co
się zowie (jeśli uwierzyłoby się napisowi).
- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.

background image

- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna sortownia ma taką woń.
To ten cholerny pył. Jesteśmy w Niebie.
- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!
- Tam jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie jest nad nami i tam ładnie pachnie. Tu jest
tylko sortownia, Niebo jest w górze.
- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.
- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, nazywa się Niebo.
- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?
- Doskonałe pytanie, na które chwilowo nie mam odpowiedzi. Zacznijmy od wydostania się stąd po
kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się rozejrzę.
Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwały śmieci do pionowej szczeliny, z
której dobiegał słaby blask. Jak zajrzałem, zobaczyłem znany z przelotnego pobytu krajobraz
rozświetlony blaskiem - albo i płomieniami - wydobywającym się z dziur w podłodze, a raczej
skale, gdyż betonu nie było ani siadu. Znacznie mocniejszy smrodek upewnił mnie w
podejrzeniach.
- Berkk.
- Tak?
- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę mocnego. Te ściany są z blachy i to nie najstaranniej
złączonej.
W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z metalu, ale i tak sprawiły nam spory
kłopot z braku narzędzi. W końcu udało nam się wpierw wyłupać kawałek umożliwiający
wsadzenie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń - duży kawał. Puścił z niezbyt głośnym
acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to zgrzytem i mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Czyli z
mniejszego więzienia do większego.
Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.
- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są przecież spore.
- Obejrzymy je?
- Naturalnie.
Teren był płaski, bez miejsc umożliwiających ukrycie się, ale po pierwsze pogrążony w
czerwonawym półmroku, po drugie nic się w zasięgu wzroku me ruszało - ani żywego, ani
mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli. Wyglądała jak blok mieszkalny, tylko
zamiast drzwi miała jedynie ciemne otwory. Wewnątrz zamontowano kilka zielonkawych płyt
świetlnych, zatem można było cos zobaczyć. Stały tam rzędy prycz, identycznych jak na lodowej
planecie, gdzie mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta, najwyraźniej jedna zmiana spała.
Slakey miał choć na tyle przyzwoitości, że każdy miał własne łóżko (pewnie transport był tańszy).
- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i gapił się jak oniemiały - Tak jak my
pracują na dwie zmiany.
Minęliśmy budowlę, potem następną i ujrzałem obrzydliwie znajomy obrazek początek taśmociągu
stołu sortowniczego z pochylonymi nad nim kobietami.
- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy wiedzą więcej niżmy.
Jakoś je tu dostarczono i założę się, że to nie jest przejście jednostronne.
- Nie zostanę tu. Idziemy razem.
No to poszliśmy. A raczej pobiegliśmy do stołu i przykucnęliśmy w cieniu, jaki rzucał, w pobliżu
nóg najbliższej sortowaczki. Najmniejszym gestem nie zdradziła, że nas dostrzegła.
- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto? W pierwszej chwili nie odezwała
się, wodząc dłońmi nad powierzchnią stołu. Potem znieruchomiała, ale nie spojrzała w dół.
- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?
- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?

background image

- Nic. Pracujemy, szukając tego, co musi być odnalezione, a kiedy odnajdziemy wystarczającą
ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera, i wtedy można zjeść i iść spać. Potem się wstaje i znowu pracuje.
To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły powolny ruch nad stołem
- Jaka rzecz? - Zrozumiałem, że niewiele się dowiem, musiały być pod wpływem jakiegoś
halucynogenu - i co cię zmusza do pracy?
Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.
Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.
- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję jak Buboe.
- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim świadczyło.
- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak jest znacznie szybszy od człowieka i jak nas dostrzeże, to w
najlepszym razie wylądujemy z powrotem w kopalni.
Automat wędrował wraz z jedną z kobiet w stronę budynku, który niedawno opuściliśmy, dlatego
obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem. Wtopienie w tło nie wyszło, reszta i
owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie zniknął we wnętrzu sypialni, zerwałem się na
równe nogi
- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w nogach!
Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kondycji niż ja, motywację chyba miał
lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się za nami nie oglądał, a bezszelestnie nie biegliśmy.
- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do tyłu i natychmiast
objąłem prowadzenie.
- Zobaczył nas - rzuciłem.
Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot stalowych nóg. I to
coraz bliżej.
Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu, stając na wprost mnie.
Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym szarpnięciem posłała na ziemię. Moment
później wylądował na mnie Berkk, a ułamek później ona.
- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na ciebie czekać?

ROZDZIAŁ 23

Zamrugałem, gwałtownie oślepiony błyskiem świateł Berkk jęknął, próbując wydostać się z
plątaniny, jaką stworzyliśmy, i sądząc po odgłosach, dusząc się przy tej okazji. Odsunąłem się
nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę w usmolony nos.
- Jak skończycie się czulić, to może byście powiedzieli, co wiecie - rozległ się zdegustowany głos
Coypu, więc pozbieraliśmy się do pionu.
Za Coypu widniało znajome laboratorium.
- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.
- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że taniej, dwa, że
bezpieczniej. Slakey ze trzy razy już próbował się tu dostać, jak cię nie było. Jak dotąd bez skutku.
- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.
- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na samobieżny barek.
- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.
Mój towarzysz niedoli siedział na podłodze z opuszczoną szczęką i wytrzeszczem. Szklankę
przyjął niejako odruchowo, a wypił automatycznie. Zawartość miała odpowiednią moc, wobec
czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.
- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsuwając szklankę po dolewkę - może byś mi
tak uprzejmie wyjaśnił, co Angelina tam robiła i jak nas ściągnąłeś z powrotem?
Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum wpadli po kolei
James, Bolivar i Sybil.

background image

Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał brutalnie Berkk, waląc
się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na szczęście - na podłogę. Prawie się zderzyłem
z medbotem, który opadł z sufitu - te nowinki medyczne w bazie zaczynały mi działać na nerwy,
choć przyznaję, że znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo medbot zdążył przycisnąć mu do czoła
analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez otwarte z impetem drzwi wpadł dyżurny
łapiduch. Automat umieścił Berkka na metalowej pajęczynie z kółkami - która po rozłożeniu nóżek
okazała się noszami - i wyjechał z nim czym prędzej. Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc
miał wybór - albo mi odpowie, albo wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo
puścić nie zamierzałem.
- Chirurg jest już w drodze. Wstępne badanie wykazuje niewielki skrzep w mózgu,
najprawdopodobniej powstał w wyniku silnego uderzenia w głowę. Powinien z tego wyjść -
wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.
Sybil wyszła zaraz za nim, obiecując poinformować nas, jak tylko będzie coś wiadomo.
To skutecznie stłumiło w pozostałych świąteczny nastrój - popijaliśmy w milczeniu i nim
skończyliśmy, mieliśmy "namacalny" dowód szybkości, z jaką działała współczesna medycyna,
zadzwonił telefon i okazało się, że to Sybil z meldunkiem o udanej operacji. Odebrał Coypu i po
odłożeniu słuchawki poinformował nas o sytuacji.
- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, dopóki nie skończą kuracji.
- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem - To co Angelina tam
robiła i jak nas wyciągnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się zastanawiać, co wiemy, a czego się
domyślamy.
- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zrozumie. Ja też. Jak twoje buty wróciły
bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku, a mianowicie, że moje urządzenie
zostało jakoś wykryte. Przyznaję, że mnie to zaskoczyło, niemniej natychmiast zabrałem się za
usprawnienia.
- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.
- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku. Okazuje się, że takie
sąsiedztwo bardzo korzystnie wpływa na szybkość badań naukowych. Ponieważ postanowiłam
sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie zainteresowana w niewykrywalności sposobu powrotu.
Nie lubię fuszerek.
- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek zrobiłem trzy różne
urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.
- Pierwsze miałam w podwójnym dnie torebki, drugie zaszyte pod pachą, o tu - pokazała długą,
poszarpaną bliznę i dodała - Chyba muszę coś z tym zrobić.
- Nie tylko z tym trzeba będzie coś zrobić - powiedziałem miękko. - Temu konkretnemu Slakeyowi
osobiście wypruję flaki w ramach nieudanych zabiegów chirurgicznych.
- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierwszy znalazł bez trudu, drugi także
wykrył szybko, choć kosztowało go to sporo wysiłku. Jak w końcu dopiął swego, był tak
zadowolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie przyszło.
- A gdzie jest trzeci?
- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów odszukać się nie da,
więc musiał wykrywać obwody i ścieżki, po których się poruszały. Zatem zlikwidowałem
wszystko, nakładając matrycę urządzenia bezpośrednio na system nerwowy Angeliny, którego
aktywność skutecznie zamaskowała całą resztę.
- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządzenie?
- Upraszczając wszystko do nieprzyzwoitości, można to i tak nazwać Ruch pseudoelektronów nie
może oddziaływać na normalne elektrony, dlatego nie było żadnego ryzyka. No i naturalnie
przełącznik znajdował się w mózg.u To znaczy, jest tam nadal.
- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się moczyć i tobie radzę to
samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.

background image

- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...
- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!
Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka i przyjrzałem się oskarżycielsko
Coypu.
- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.
- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby miałem robić?
- Próbować.
- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną możesz sobie sam próbować, ma do ciebie
słabość, to cię od razu me zabije. Co ci się przytrafiło?
Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumowaniu, opowiedziałem mu dokładnie, co
się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku do końca.
- I to wszystko - zakończyłem mało oryginalnie - Co się działo, odkąd wylądowaliśmy na
podłodze, sam widziałeś.
- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co i jak robi, chociaż nie wiemy po co - ucieszył się
Coypu, zaczynając zwyczajowy spacer po laboratorium.
- Nie rozumiem, prawda? - spytałem uprzejmie, nauczony, że z wariatami należy postępować
łagodnie (przynajmniej z początku).
- Przecież to oczywiste. No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły. Po pierwsze, miałeś
rację, Niebo jest głównym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie, położenie kopalni chwilowo jest
bez znaczenia, ponieważ urobek zostaje dostarczony do Nieba i po zbombardowaniu w
cyklotronie...
- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!
- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym korytarzu, a to co się w niej dzieje, nazywa się
bombardowaniem. To stare i dość prymitywne urządzenie, które obecnie rzadko znajduje
zastosowanie. Upraszczając, to duża rura biegnąca po obwodzie koła. Szczelna i pozbawiona
powietrza. Do niej wpompowuje się jony, które dzięki odpowiednio rozmieszczonym
elektromagnesom utrzymywane są z dala od ścian, za to w ciągłym ruchu po okręgu. Jonom nadaje
się ogromną szybkość, następnie nakierowuje się je tak, by uderzały w metalowy cel. To jest
właśnie bombardowanie.
- A dlaczego?
- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to pierwszy raz zrobił?
- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.
- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkolwiek szkoły? - zdziwił się dla odmiany
Coypu.
- Sfałszowałem - oświeciłem go, nieco zaskoczony zmianą tematu - I ukradłem. To znaczy
najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.
- Co? Jak?
- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą rozmawiamy. Miałeś mi
powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im tam.
- A po to, żeby na przykład z platyny otrzymać pierwiastek 104 zwany unnilquadium albo z
izotopu ołowiu unnilhexium.
- A co to takiego?
- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?
- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co ich wymówić nie
można?
- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedynie dziewięćdziesiąt osiem pierwiastków,
z których najcięższy to uran. Jak potem zaczęto odkrywać nowe w miarę rozwoju badań,
ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych dyrdymałach Cunum na przykład od boga,
który leczy, czyli kuruje, a przynajmniej mnie się tak wydaje, bo ponazywano je w jakimś
dziwacznym i dawno zapomnianym języku. Nie o to zresztą chodzi Slakey, jak podejrzewam,

background image

stworzył (albo odkrył - jak kto woli) nowy pierwiastek o znacznie wyższym numerze niż 104 czy
105. Oczywiste jest, że potrzebuje go sporo, wytwarza niewiele, a do tego zmieszany z oryginalną
rudą. Maszyny trudno skalibrować na tak niewielkie ilości i dlatego do odszukania go wykorzystuje
kobiety. Najwyraźniej mężczyźni się do tego nie nadają. Angelina powinna więcej nam o tym
powiedzieć.
- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście - padło od drzwi - A o
czym konkretnie chcielibyście posłuchać?
Umyła się, uczesała i ubrała w jakiś trawkowo-seledynowy kombinezon, w którym było jej nawet
do twarzy.
- O tym, czego szukałyście na tym stole.
- Pojęcia me mam.
- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?
- A takie tam. Wszystkie te drobiny wyglądały dokładnie tak samo, ale niektóre, jak się ich
dotknęło, były wolne, to jedyne właściwe określenie. Albo wszystkie inne były szybsze. To trudno
opisać, ale jak się raz poczuło, nie sposób zapomnieć. I tego właśnie szukałam.
- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Produkuje pierwiastek o innej entropii.
- Po co?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.
- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - zawsze znajdujesz. I idź się wreszcie umyć,
do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić, przynajmniej nie upaćka innych w praniu.
Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek do kąpieli oprócz
potrójnej porcji mydła dołożyłem podwójną dawkę środków odkażających i zanurzyłem się po
uszy.
Obudziłem się, jak ktoś usiłował mnie utopić. Dopiero po chwili rozpaczliwej szamotaniny
zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny. Osuszyłem się byle szybciej i
lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam dotarłem i padłem, i ktoś zgasił światło.
Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie drinki, korzystając z
chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a młodzież gdzieś się szwendała.
- Masz obmyślany jakiś sposób wykończenia Slakeya? - spytałem, wracając do tematu, który
ostatnio był modny.
- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie uraz ze starych
czasów, a tej starej świni sprawiało przyjemność obserwować, jak mnie ten robot ciął, by wydostać
implant. Ciebie miał w kopalni, to mną się nie przejmował i posłał na dół do roboty. Jedna z kobiet
pokazała mi ziarno tego, czego szukałyśmy, i to było całe przygotowanie do pracy. Tyle że w
odróżnieniu od pozostałych wiedziałam, że w każdej chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie,
ale pospieszyłeś się. A tego cholernego robota własnoręcznie przerobię na surowce wtórne.
Cybernetyczne bydlę!
Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.
- Mógłbyś mi coś powiedzieć po starej znajomości? - spytałem, gdy skończył się oblizywać po
połowie szklanki.
- Jasne.
- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata? Ostatnio miałeś z tym spore problemy.
- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy prosty, należy umieścić
urządzenie w polu energetycznym, wtedy przechodzi nie uszkodzone. A bo co?
- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w Piekle, bo było za
mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli tutaj, gdzie nie musimy się
spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?
- Byśmy z niego wycisnęli, co chcemy. Mamy fachowców i sprzęt, który pozwala zrobić z
pamięcią czy umysłem praktycznie wszystko. No, wyleczyć to go nie wyleczymy - cuda nie są

background image

naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co trzeba. Tyle że go nie mamy i nie będziemy
mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż przesłuchać. Za długo był w Piekle, zmiany są, jak wiesz,
nieodwracalne.
- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz innego świra, który prawie zniszczył
Korpus?
- Naturalnie, ze pamiętam. Gdyby nie ty, udałoby mu się to trwale. Tak zniszczył nas tylko
czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.
- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspominki chodzi, tylko o coś, co wtedy
zbudowałeś. Nazywało się modulator czasowy i zapisywało wspomnienia danej osoby, które co
jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z powrotem w pamięć, żeby nie zapominał, że on to
on, i nadal istniał.
- Pewnie, ąe pamiętam modulator czasowy, nie tylko go zbudowałem, ale i wynalazłem. Tak na
wszelki wypadek mamy ich sporo pod ręką, jakby się komuś jeszcze zachciało wojny w czasie. A
dlaczego pytasz?
- Bo skoro mogłem wtedy mieć ze sobą twoje wspomnienia, których użyłem, by zbudować time-
hehks, który notabene też wynalazłeś, to mogę wziąć ze sobą pusty modulator, udać się do Piekła i
wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego umysł i zabierzecie się do badań. Potem
przywróci się ochotnikowi jego własną osobowość i po kłopocie.
- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy, żebym cię tym razem
puściła samego.
W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po głosie, Angelina nie
żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie sprzeczać.
- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt ciepło. I za bardzo się
nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez kiełbasy, za to z ciężkim sprzętem i bronią.
Na Slakeya salami drugi raz nie wystarczy, potrzebne będą cegły.
- Też ciężkostrawne. Marines lepiej zostawić w domu, pojedziemy we dwoje pancerką
zwiadowczą. Będzie znacznie szybciej, a na Slakeya wystarczy, możesz mi wierzyć - Uśmiechnęła
się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.
- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Podobno mam dwa złamane zebra.
- Gdybyś nie chodził ciągle na znieczuleniu w płynie, to sam byś dawno o tym wiedział -
Westchnęła z rezygnacją - Bez ciebie przemysł rektyfikacyjny może by tak całkiem nie
zbankrutował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?
- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.
Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była mikrochirurgia, całość odbyła się
pod miejscowym znieczuleniem. Miałem dwa pęknięte żebra, które wyglądały średnio normalnie
na hologramie. Zabieg sprowadzał się do wsadzenia mi w klatkę piersiową elastycznej żyły, którą
doprowadzono do pękniętych kości. Następnie wypuszczono z niej zgraję nanorobotów - czyli
automatów o molekularnej wielkości - które złapały wpierw krańce kości, potem siebie nawzajem i
ściągnęły gnaty na właściwe miejsce. Akcję powtórzono z drugim żebrem i było po sprawie - nowa
tkanka kostna obrośnie złamane końce i nanoroboty, nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych
nieprzyjemności, jak starożytny gips czy leżenie w łóżku.
Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.
W laboratorium czekała Angelina i uniwersalny transporter opancerzony. Tak na pierwszy rzut oka
trudno było określić, które było lepiej uzbrojone. Prywatnie obstawiałem Angelinę ubraną w
twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby nie odstawać od reszty, i wziąłem pojemnik z
modulatorem.
- Gotowa? - spytałem.
- Gotowa, a ty?
- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?

background image

- Za moment, chcę uświadomić Coypu pewien drobiazg, mianowicie, że nie planujemy osiedlenia
się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki wypadek.
- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowiedziałem.
- Dokładnie.
- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony. - Tym razem
wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.
- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.
- To po co je zdejmowałeś? Transporter ma między warstwami pancerza jedno urządzenie, ty w
obcasie drugie, a Angelina cały czas trzecie. W najgorszym razie wystarczy, jak się do niej
przytulisz...
- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.
- Co?!... A prawda, wystarczy, jak cię złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla odmiany zdziwił się
Coypu. - O co chodzi?
- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chciałam cię zapytać, dlaczego nigdy się nie
ożeniłeś. Już nie muszę.
- Nic nie rozumiem...
- Nie przejmuj się - pocieszyłem go. - U kobiet to normalne. Bierz się do roboty, dość już
zmarnowaliśmy czasu.
Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się przełącznikami, klawiaturą i
całą resztą aparatury. Po paru sekundach jego zmartwione oblicze pojawiło się na ekranie
komunikatora przed moim nosem.
- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...
- Jak mały?
- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.
- Co?!
- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.

ROZDZIAŁ 24

Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.
- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. - Zgubić całą planetę?
Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.
- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie ma na miejscu!
- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!
- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne pomysły...
- Przestańcie robić mi wodę z mózgu! - jęknął Coypu. - Nie mogę się tam dostać, wykorzystując
dotychczasowe koordynaty. Wygląda na to, że tam w ogóle nie ma wszechświata.
- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.
- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.
- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.
- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i zastygł.
Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!
- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usłyszał pochłonięty klawiaturą i piętrowymi
wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.
- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świata i ludzi. Jeśli ktoś może dojść do
ładu, co się porobiło z wszechświatami, to właśnie on. Lepiej mu nie przeszkadzać.
Cicho wyszliśmy.
W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogramowany, by trzymać się w pobliżu.
- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,
- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleciłem: - Daj no piwo. Dla ciebie też?

background image

- Nie o tej porze.
- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu, okazał się nie najgorszy,
i wróciłem do tematu. - Zastanówmy się: Coypu niech szuka, w tym mu nie pomożemy, ale
możemy zrobić coś innego. Przed wyruszeniem na Vulkann uruchomiliśmy program
poszukiwawczy innych pseudo-świątyń Slakeya. Dzięki niemu znaleźliśmy tę na Vulkannie, ale
program został przerwany. Zobaczymy, czego się ciekawego w tym czasie dowiedział.
Wybrałem na komunikatorze numer Jamesa i pierwsze, co usłyszałem, to pluski i piski.
- Jakbyś miał chwilkę czasu, to chciałbym ci zadać jedno krótkie pytanie i nie interesuje mnie, co
robisz i z kim.
- Mam. Zadawaj.
- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program poszukiwawczy znalazł
jakieś nowe szwindle Slakeya? Ten, który namierzył nam kościół na Vulkannie, jakbyście,
robaczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.
- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?
- W laboratorium.
Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypiliśmy z Angeliną herbatę i poważnie
zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się James i Bolivar z wydrukiem.
Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.
- I co?
- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych i jeden pewny - zameldował James - Kółko
Beczącej Owcy.
- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.
- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa. Wyłącznie damskie i
wyłącznie dla bogatych. A mieści się na planecie Cliaand
- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wrażenie - To świat pełen durni, ale żeby aż
tak.
- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.
- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie mówiąc już o tym, że
próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina. Opowiemy wam przy okazji Teraz to świat-
muzeum.
- Muzeum czego?
- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Eksponatów i specjalistów mieli w nadmiarze,
a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne. Ostatnio była to raczej biedna
planeta, ale turystyka powinna poprawić ten stan rzeczy. Proponuję, abyśmy się tam wybrali i
złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.
- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.
- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności - wyjaśniła mu Angelina -
Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie źle na ciebie wpływa.
Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w desperację.
- To wszystko nie ma najmniejszego sensu! Piekło, Niebo, wszystko zniknęło - Wyglądał na
autentycznie załamanego.
- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy następną oazę kantu Slakeya. Zamiast w
Piekle zdejmiemy mu pamięć na Cliaand, tyle że tym razem trzeba wszystko dokładnie
zaplanować, bo następnego razu może już nie być.

Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:
- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?
- Jaką znowu latarkę?
- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.
- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z nim zrobiłeś?

background image

- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Slakeya sądząc, to nic nie wiedział o tym
wynalazku. Po prostu mieliśmy pecha, że się tam akurat wtedy pojawił.
- A w takim razie w ogóle nie ma przeciwwskazań. Można zresztą używać obu urządzeń
jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.
- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie atakujemy w czasie nabożeństwa czy jak się
tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na miejscu. Zatrzymujemy czas, zdejmujemy
mu pamięć i znikamy, nim się połapie, że ktoś mu zrobił kuku. Tyle tylko, że będziemy
potrzebować większego urządzenia niż latarka, jeśli mamy unieruchomić cały kościół. A na
wszelki wypadek dobrze byłoby objąć polem cały budynek, wtedy nie będzie żadnych
niespodzianek.
- Nie widzę trudności. Chcesz duży hamulec czasowy, będziesz miał. Osobisty anulator też, żebyś
mógł tam wejść podczas działania hamulca i zrobić, co chcesz. - Coypu był nieco zdziwiony. - To
w czym problem?
- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie zagłuszyła.
- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w tej całej historii
wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się w kłopoty. Skończyło się
łażenie samopas!
- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa fotel, na którym siedziała
Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj się u mnie! Natychmiast albo jeszcze
szybciej!
- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.
- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne. Operacją Korpusu
kieruje Korpus, a nie rodzinne układy. Jasne? Są pewne zasady...
- Jakie zasady? Pokaż mi zasady użycia modulatora czasowego w kościele, to pogadamy.
- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.
- A co ona ma tam do roboty?
- Rozpoznanie celu.
- Już raz to robiła...
- Każdy się uczy na błędach!
- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?
- Przestanę.
- No to biorę.
- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego cygarem i wyszedłem.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego krążownika Korpusu na
miejsce dotarliśmy po trzech dniach. Okręt i Marines zostawiliśmy na orbicie, a sami
wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca turystycznego, w który na wszelki wypadek
się wmieszaliśmy (w tłum, nie w liniowiec naturalnie). Broń i sprzęt przybyły w bagażu
dyplomatycznym, też tak na wszelki wypadek.
- Z uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym hotelu w mieście "Zlato-
Zlato".
- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali cię zabić, jak
przyjechaliśmy na wakacje.
- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiechnąłem się. - Wtedy po raz pierwszy
byliśmy w czwórkę...
- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.
Gdy wysiedliśmy z taksówki, powitał nas właściciel - wysoki, przystojny, szpakowaty i
uśmiechnięty.
- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz, jako że to drugi raz.
- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?

background image

- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś miał cień szansy, skoro synowie
dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.
Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz czekała Sybil.
- Cel rozpoznany - oznajmiła, wręczając mi teczkę. - Najbliższe zgromadzenie wiernych jutro rano
o jedenastej.
- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwipunek dotrze na czas.
- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.
Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał popularny alarm przeciw
włamaniowy, dlatego na ścianie budynku zajętego przez Koło Owcy nie powinien zwrócić niczyjej
uwagi Uruchomiłem holoprojektor i zajęliśmy się studiowaniem budowli dokładnie sfilmowanej i
zmierzonej przez Sybil.
Na koniec przyczepiłem do paska najnowszy wynalazek Coypu i uruchomiłem. Wszyscy poza mną
zamarli. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i zwinąłem cały sprzęt Nadszedł czas na małą
uroczystość.
Trwała cały wieczór.
Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.
Angelina z musicmanem na pasku i słuchawką w uchu była pierwsza na miejscu. Musicman był nie
do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny mikrofon kierunkowy i wzmacniacz. Szyba w
oknie działała jak doskonała membrana.
- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podszedłem - Slakey trzy minuty temu zaczął
opowiadać bzdury zwane kazaniem.
- Czas - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie i Bolivar przytknął do tylnej ściany torbę z
hamulcem czasowym.
Torbę zdjął, urządzenie wyglądające na używany alarm przeciw włamaniowy uruchomił i
spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.
- Ruszamy.
Oboje z Angelma przeszliśmy przez ulicę, uruchomiłem przymocowany do paska anulator. Nic się
nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o to chodziło.
- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.
Powietrze przed drzwiami minimalnie drgnęło, gdy pole anulatora zetknęło się z polem hamulca i
James zajął się zamkiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy. Wraz z Angeliną weszliśmy James
zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się. Dopóki nie wyłączę hamulca, nikt z obecnych niczego
się nie domyśli, a jedyne, co będą wiedzieli potem, to to, że tym razem czas na kazaniu jakoś
dziwnie przeleciał.
- Ale bezguście! - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglądając na dwuskrzydłowe drzwi przed
nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.
James z Bolivarem otworzyli błękitne paskudztwo - zwane drzwiami - w dłoni Angeliny pojawił
się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.
Gapił się na nas.
Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt nie strzelił, dowodziło
naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie oddychał, podobnie jak reszta
obecnych za drzwiami.
Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała modulator Przytknęła
go Slakeyowi do czoła. Skopiowanie pamięci i myśli Slakeya trwało krócej niż sekundę, ale
człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów czasowych.
- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.
- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.

ROZDZIAŁ 25

background image

Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie - jak dotąd Slakey za każdym razem
robił coś nieoczekiwanego i żadna akcja nam do końca nie wyszła, a to, że żadna także nie
skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało bardziej naszej pomysłowości i improwizacji niż
jego błędom. Można by powiedzieć, że zacząłem dostawać świra na jego punkcie. Na szczęście w
początkowym stadium, to jest stosunkowo niegroźnym.
Dotarliśmy jednak bez żadnych ekscesów, a w laboratorium oczekiwał nas spory tłumek - obecny
był nawet Berkk, wypuszczony wreszcie ze szpitala Z należytym dostojeństwem wręczyłem Coypu
modulator.
- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.
- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powodów, dla których miałoby go tam nie być
- Coypu był zupełnie spokojny - Teraz pozostaje tylko problem ochotnika. Zabieg nie jest
przyjemny, gdyż przypomina samobójstwo, choć całkowicie bezbolesny i nie pozostawia śladu
wspomnień ładowanych. Na wszelki wypadek unieruchomimy drania, bo nie wiadomo, co mu
strzeli do łba, jak się zorientuje w sytuacji. Na zahipnotyzowanie potrzeba trochę czasu i lepiej nie
dawać mu okazji do samozniszczenia. No to kto się zgłasza?
Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową zasadą, że ochotnicy
wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało najmniejszego znaczenia). Wyszło na to, że
chyba znowu będę musiał zrobić coś głupiego, łamiąc zasadę nie narażania się bez potrzeby, gdy
odezwał się Berkk:
- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzięczam, zwłaszcza Jimowi, że tak po
prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym stopniowo w lodowej kopalni. Jedno pytanie, jest pan
pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie wyrzucić, żebym był znowu sobą?
- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po kłopocie.
- A co wtedy będzie ze mną?
- Faktycznie. Ładunek ustawia synapsy na stan neutralny, likwidując wszystko. Bezpieczniej
będzie zdjąć ci zapis i po prostu załadować go, jak skończymy ze Slakeyem.
- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie dziwiłem mu się.
Coypu musiał trzymać paralizator w kieszeni, bo strzelił, ledwie Berkk skończył, i oboje z
Angeliną w ostatnim momencie złapaliśmy walącego się na podłogę ochotnika, który właśnie
stracił przytomność.
- Nie majak finezja - mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym posłaniu zaopatrzonym
w wymyślny system pasów bezpieczeństwa. Coypu najwyraźniej nie próżnował w czasie naszej
nieobecności, podłączył drugi modulator, zdjął zapis pamięci Berkka i mrucząc coś radośnie,
sprawdził zawartość urządzenia zawierającego świadomość Slakeya. Jego asystenci tymczasem
pozapinali pasy wokół nieprzytomnego ochotnika, dodali do tego klamry - też wyściełane - i
zameldowali, że są gotowi. Coypu połączył wszystko ze sobą, umieścił modulator na czole
leżącego i podsunął mu pod nos mikrofon. Następnie coś tam przełączył i zaczął monotonny
zaśpiew:
- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie budzisz się, bo jesteś
śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?
W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozumiały głos:
- Słyszę.
- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak makiem zasiał. Głośnik
ponownie westchnął i powiedział:
- Jestem... Justin Slakey...
Cisza zmieniła się w radosną owację.
Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowywał się, jakby dostał ataku padaczki,
choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł sobie wargę i otworzył oczy.
- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...

background image

I umilkł wiotczejąc, gdy Coypu zaaplikował mu kolejną narkozę podręcznym miotaczem.
Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.
I nie poszło.
James pomagał Coypu, ale sprawa wydawała się beznadziejna - jak tylko zdołali zahipnotyzować
jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała zabawa zaczynała się od początku. Za
każdym razem powodowało to miotanie się ciała, w którym przebywali, i istniała duża szansa na to,
że ciało się zużyje, nim skończą się Slakeyowie.
- Czas na zawodowców - zdecydował Coypu, ocierając pot z czoła. - Doktor Mastigophort jest w
drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie poradzi, to nikt sobie nie poradzi.
Tak zarekomendowany gość nie wyglądał imponująco - prawdę mówiąc, na zagłodzonego,
kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać należy, że zjawił się w
rekordowo krótkim czasie.
- Wszyscy proszę won - oznajmił uprzejmie. - Poza profesorem Coypu i pacjentem, ma się
rozumieć.
Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię własności ciała i związaną z
tym troskę o jego nie zużyty stan.
- Coypu, kiedy ty dorośniesz? - jęknął psychosomatyk i powtórzył zdecydowanie mniej uprzejmie:
- Powiedziałem wszyscy won, to won!
No to wszyscy wyszli.
Zaczynałem poważnie przymierzać się do łóżka, gdy odezwał się komunikator. Informacja była
krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w laboratorium. Gwałty co prawda przestały
nas bawić, ale poszliśmy z czystej ciekawości.
Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczerpania i skrajnej depresji, zwisających z
klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.
- Niewykonalne - jęknął na nasz widok psychiatra. - Żadnej kontroli, nie da się nanieść blokad, nie
da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej osobowości w życiu nie widziałem. Mój kolega,
tu leżący, co prawda wyjaśnił mi, o co chodzi, ale przez tę przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie
da się zrobić. Ich jest po prostu za dużo.
- Nic - zawtórował głucho Coypu.
- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim spokój, a zajmijmy
się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi być sposób, żeby ją zmusić do
ponownej kolaboracji.
Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.
- Sprawdziłem wszystko jeszcze raz, nawet przerwałem inne projekty, nad którymi pracował
główny komputer Bazy. Gdybyś nie wiedział, jest to największy i najszybszy komputer w znanym
wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten księżyc? Prawie jedna trzecia naszej Bazy to jest
właśnie ten komputer. Jak dotąd zużyłem równowartość coś koło miliona lat jego czasu.
- I co?
- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożliwa zmiana koordynat.
- A to się właśnie stało? - upewniłem się.
- Naturalnie.
- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic naturalnego, o czym bądź łaskaw pamiętać! -
warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej nieżyczliwie.
A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.
- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie jest, tylko właśnie
wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.
- Zaraz wam powiem - ocknąłem się - Ten przerośnięty komputer ma całkowitą rację,
wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa oczywisty wniosek. Należy szukać
prawdziwego powodu, dla którego nie możemy dostać się do tych wszechświatów. Co, nadal nie

background image

rozumiecie? Po minach widzę, że nie. Mówiąc prosto, skoro wszechświat nie zmienił swego
położenia, to ktoś zmienił współrzędne w urządzeniu, czyli mamy do czynienia z sabotażem.
- Przecież własnoręcznie je wprowadzałem! - zaprotestował Coypu - Sprawdziłem wyliczenia i
wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.
- A sprawdziłeś początkowe koordynaty? - spytałem niewinnie - Te stanowiące podstawę obliczeń?
Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.
- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.
Gwałtownie wyszarpnięta szuflada huknęła o podłogę, ujawniając upchniętą zawartość, na którą
składały się między innymi puste puszki, niedopałki cygar, połamane (albo i nie) ołówki, kłębki
sznurka, ze dwa kilo spinaczy luzem, różnokolorowy drut i z pięć kilo pomiętych papierów.
Spośród tych bardziej ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie kartkę i wygładził z triumfem.
- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do klawiatury konsolety.
Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem kartce. A potem im.
A potem znów kartce - zupełnie jakby obserwował grę w niewidzialnego ping-ponga.
- Niemożliwe - wychrypiał w końcu.
- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.
- Wiem - odparłem skromnie.
Coypu z zaciętą miną zaczął wprowadzać poprawki, czyli odtwarzać pierwotny stan zapisów,
Mastigophort zaś sprawdził, co porabia pacjent. Pacjent leżał grzeczny, bo nieprzytomny, jak się
dowiedziałem, zdesperowani naukowcy zaaplikowali mu podwójną dawkę paralizatora, nie mogąc
go inaczej spacyfikować.
- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!
Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte słońce.
- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę zmieniono początkowe
dane, stanowiące podstawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej błąd wzrastał, a liczenia było sporo.
Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?
- Już ci mówiłem, sabotażysta - przypomniałem łagodnie - Albo mówiąc inaczej, szpieg.
- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A zwłaszcza tu, w Głównej
Bazie! Bzdura!
- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w Bazie jest jeden
szpieg Slakeya i mogę ci powiedzieć kto, tylko strasznie nie lubię gadać z meblem.
- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!
- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do łóżka i ani drgnie.
Szpiegiem, moi drodzy, jest nikt inny jak Berkk, którego tu osobiście przyprowadziłem, żeby go
nagła krew zalała.

ROZDZIAŁ 26

- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.
- Uratował. Ja jemu też.
- Był więźniem. Nie szpiegowałby.
- Był i szpiegował.
- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły mechanik, jak mówiłeś. Do
tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry matematyk. Inaczej od razu zauważyłbym zmiany...
- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie prościej go o to zapytać?
Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw zaaplikował mu solidny
ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w wiązkę wolnych elektronów, a potem
załadował świadomość Berkka w jego własne ciało. Doktor Mastigophort dał mu następnie
zastrzyk - Berkkowi ma się rozumieć, Coypu był przytomny, a przynajmniej sprawiał takie
wrażenie - i leżący na stole jęknął i otworzył oczy.

background image

- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.
- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyjaśniłem. - A właściwie żeby cię Slakey nie
wykończył. Tak a propos, to można go rozpiąć.
Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.
- O kurczę... - jęknął Berkk siadając i obmacując wargi. - Warto chociaż było? Dowiedzieliście się,
czego chcieliście?
- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdziemy, chciałbym ci zadać jedno krótkie i
proste pytanie. Dlaczego próbowałeś zepsuć transporter międzywszechświatowy?
- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.
Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.
- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.
Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W końcu Berkk się
uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:
- Z powrotem do kopalni...
- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poirytowany.
- Ja... mnie jest dwóch i ja właśnie wróciłem do lodowej kopalni, ten cholerny jednooki robot przed
chwilą mnie tam wrzucił...
Nagle mnie olśniło.
- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?
- Tak, ale tylko raz.
- No to wszystko jasne!
- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to szybko!
- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umieścił mnie w kopalni, ale widać nie
dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał. Postanowił więc umożliwić mi ucieczkę,
by wiedzieć, co będzie robił Coypu i Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał pojęcia, że jestem
Stalowym Szczurem, inaczej zabiłby mnie od ręki. Byłem dla niego narzędziem, a chodziło mu o
wprowadzenie tu swojego człowieka. Tym kimś był zdublowany Berkk, bo mając jeden
egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy, lecz także jeszcze na bieżąco
wiedzieć wszystko, co wie towarzyszący mi Berkk. Każdy egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to
samo co pozostałe. Jak cię zmusił do współpracy?
- Prądem i torturami... ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do ściany w laboratorium.
- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.
- Powinniście zginąć, a nie uciec...
- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie mógł budzić, bo
inaczej zacząłbym coś podejrzewać. A że groźny? A co to Slakeya obchodziło? Jemu nic nie
groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia cyklotronu, a dopiero na samym końcu napuścił
na nas robota, żeby zobaczyć, jak tym razem uciekniemy. No i zobaczył.
- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak czego, ale szpicli nigdy nie lubiłam. I
nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz to zmienię, żeby się rachunki
zgadzały!
- A co miałem robić?! - oburzył się Berkk. - Może was się bólem nie zmusi do współpracy, ja
jestem zwykłym człowiekiem, nie superagentem i mam granice wytrzymałości.
- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma rację...
- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca uwierzył.
- Obudziłem się po operacji i nikogo w pobliżu nie było. Przyszedłem tu, pan spał, toteż Slakey
skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń dokonał sam, ja tylko naniosłem
poprawki do programu
- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić7

background image

- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się nie uda Powiedział
mi jak już było za późno.
- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po chwili namysłu - Dla
Slakeya jesteś już bezużyteczny, nam możesz się okazać pomocny Jeśli nie będziesz próbował
oszukiwać, to może zdołamy uratować twój drugi egzemplarz.
- Naprawdę?
- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się odpowiedzieć na kilka
pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i sortowaniem skał. Po co mu ten
pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno nazwał?
- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak mówił o tym, co
kobiety znajdowały w sortowni.
- Do czego mu to potrzebne?
- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak naprawdę się nie liczy.
Ponieważ cały czas trzymał mnie w pobliżu, więc mogłem sporo usłyszeć i zaobserwować. Stąd
znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a co nie. Pytajcie, jak będę wiedział, to powiem .
- W sumie to najważniejszy jest etap końcowy - odezwał się Coypu - Wykopać to sobie może na
dowolnej planecie, ważne jest, co robi z uzyskanym pierwiastkiem, a odpowiedź na to pytanie
znajduje się w Niebie.
- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?
- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszechniona. Dlatego.
- Wiesz, co to takiego?
- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej analizy. To węgiel, dość
popularny na większości planet. Po obróbce w cyklotronie przerabia go na pierwiastek 119 i tak go
zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć wśród węglowego miału, a dalej zabiera go robot Tylko
nadal me wiem po co.
- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdziemy - poradziłem mu.
- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.
- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście - Space Marines
zostali stworzeni z myślą o takich zadaniach.
- Żadne takie! I nie wyobrażaj sobie, ze dokończysz moją operację - ostudziłem jego zapał -
Marines jako osłona, to i owszem, bo nalęgło się diabli wiedzą ile sztuk Slakeya, ale tylko jako
osłona. Pierwsze skrzypce gramy my i mam nadzieję, ze Coypu wymyślił jakieś atrakcyjne
uzbrojenie ochronne. Zaczepnego mamy aż nadto.
- A i owszem - oświadczył z dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne na gazy hipnotyczne i
broń energetyczną, także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne konwencjonalne sposoby uszkadzania.
Nacisnął jakiś przycisk i ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co wyglądało jak przezroczysty
skafander kosmiczny.
- Własne zasilanie, zamknięty obieg tlenu, przenikliwość powłoki mniejsza niż milimetr,
niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować. Gwarancja na sto godzin
ciągłego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście - zareklamował Coypu i z szybkością, o
jaką bym go nigdy me podejrzewał, rozebrał się do rosołu - dzięki czemu mieliśmy okazję
podziwiać majtki wyszywane w złote robociki - i założył kombinezon wraz z kulistym hełmem.
- Zaczynamy od broni sieczno-kłujących - oznajmił, otwierając pojemnik ze skalpelami.
Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włączył grawitator i odbił się od sufitu. A
potem wyszliśmy, bo gazy bojowe i rykoszety zaczęły zdecydowanie bardziej zagrażać nam niż
jemu.
Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.
- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.
- Skończyłem i wywietrzyłem. A tak w ogóle, to nie twój interes! To moje laboratorium!

background image

- Zwykła ciekawość. Jak skończyłeś, możemy pogadać. Potrzebuję na początek sześć takich
ubranek na wycieczkę do Nieba. Szósty dla Berkka, gdybyś się pytał. Jeśli Inskipp uzna, że
Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne więcej, ale to jego decyzja. Plan jest taki,
że idziemy sami, utrzymując z wami stałą łączność, przy pierwszych oznakach kłopotów
przysyłacie wojsko. To na kiedy będą wdzianka?
- Na rano.
- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie proponuję małą imprezkę a konto zwycięstwa.
Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.
- Słuchaj no, di Griz - zakończył wyrazy uznania ten ostatni. - Intryguje mnie to unnildecnovum.
Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.
- Jak się da, to się zrobi, szefie.
- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.

ROZDZIAŁ 27

Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod kombinezony założyliśmy
stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało atrakcyjne wrażenia wizualne. Swoją
drogą dobrze, że nie było z nami Marines, bo chłopy by sobie krzywdę zrobili na pierwszej
nierówności terenu - jak się nie patrzy pod nogi, to się przeważnie tak kończy. A gwarantuję, że by
nie patrzyli (pod nogi, ma się rozumieć).
- Sprawdzenie wyposażenia - zarządziłem, gdy wszyscy byli już w kombinezonach. - Każdy
powinien mieć paralizator, pojemnik z granatami usypiającymi i drugi z dymnymi. Nóż, ładunek
wybuchowy i zapas kajdanek.
- Plus jedna piła tarczowa z diamentowym ostrzem w moim wypadku - dodała Angelina.
- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten plecak z czerwonym
krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje ubiory. Inskipp, jesteś tam, słoneczko?
- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne słoneczko, szczególnie dla ciebie. Marines
gotowi do akcji.
- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.
Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do garażu, zgasła, a
zapaliła się umieszczona obok zielona.
Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i wszedłem.
- A, miałem się wcześniej spytać - przypomniałem sobie, odganiając natrętny obłoczek. - Co jest z
tymi chmurkami? Nachalne jakieś i nisko latają.
- Forma życia charakterystyczna dla tej planety - odezwał się Coypu w moim uchu. - Mają
krystaliczne wnętrzności, stąd ciche dzwonienie, a unoszą się dzięki wytwarzaniu metanu.
Nachalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż mogą eksplodować.
Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraźniej Slakey miał nas pod obserwacją i
otworzył ogień. Poza oślepiającym błyskiem nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia:
kombinezon faktycznie był niezły. Uprzedzeni zajęliśmy się rozstrzeliwaniem obłoczków, zanim
dotarły w pobliże, co stanowiło miłe urozmaicenie marszu przez zieloną łączkę.
- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal budują. Budynek, w
którym dałem z siebie zrobić głupka, jest gdzieś w tamtym kierunku, wystarczy kierować się
wzdłuż tej żółtej drogi.
- Byłoby tu całkiem miło, gdyby nie ta menda Slakey - oznajmiła Angelina, rozglądając się wokół z
uznaniem.
- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomniałem jej.
- Też racja. Coś tu gra!
- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.

background image

- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cherubin. Aseksualne i strasznie hałaśliwe:
nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.
Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się zowie. Było ich
znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był wyższy. Coś mi zaczęło świtać.
- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.
- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę... - mruknąłem, czekając na dogodny moment.
Gdy najbliższy znalazł się nade mną, skoczyłem i złapałem go za nogę, nim zdążył odlecieć. Nie
zrobiło to na nim wrażenia - nadal się wydzierał, jakby mc nie zaszło. Obmacałem go dokładnie,
ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do dłoni, nic nie odkryłem. Toteż ukręciłem mu
łeb.
Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do zamilknięcia.
- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumowałem zadowolony. - Slakey też musiał
czytać o amorkach i dodał je dla lokalnego kolorytu.
Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ reszta śpiewającej bandy pospiesznie
odleciała. Odetchnąłem z ulgą.
Droga łagodnie zakręcała, zakręt porastały kwiatki i krzewy i spomiędzy tych ostatnich nagle
wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.
- Nareszcie! - ucieszyła się Angelina i pobiegła na spotkanie, uruchamiając po drodze piłę
tarczową.
Spotkanie piły i jednookiego robota było krótkie. Wygrała piła, którą Angelina operowała z
wprawą urodzonego drwala. Najpierw poodcinała mu ręce, potem, gdy ją próbował kopnąć, nogę, a
po chwili następną.
- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z satysfakcją Angelina
leżącemu w trawie korpusowi. - Wiem, że nas obserwuje, więc niech patrzy uważnie: jest następny
w kolejce.
Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty głowę. Poczekała, aż
zgaśnie ocalałe oko, i z zadowoleniem kopnęła je w krzaki.
- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłączając piłę. - Teraz pora na szefa. Ciekawe,
co Slakey przeciwko nam wyśle...
Jej słowa przypomniały mi coś.
- Won z drogi! - wrzasnąłem.
Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych nóg, ukazując czarną
otchłań.
- Grawitatory! - wrzasnął James.
Zatrzymaliśmy się o metry nad wierzchołkami stalagmitów i ostrzy powbijanych w ziemię w
miejscach, gdzie nie było naturalnych szpikulców. Bez przeszkód wznieśliśmy się na poziom
gruntu i po wyłączeniu grawitatorów opadliśmy na trawnik. Dalej spokojnie wędrowaliśmy po
trawie obok drogi.
- Jest! - Wskazałem białą kolumnadę na wzgórzu. - Tam spotkałem tutejszego Slakeya. Ciekawe,
czy nadal tam siedzi.
Schody tym razem się nie ruszały, zatem pokonaliśmy je na wszelki wypadek ostrożnie. Nic się nie
stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio siedział Slakey z aureolką, ale tym
razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to dość paskudnie.
- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.
- Tylko bez chamstwa i niegościnności - odwarknąłem. - Odpowiesz na kilka pytań, to sobie
pójdziemy.
- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we mnie.
Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z siłą, która posłała mnie na kolana. Gdy
uniosłem głowę, zobaczyłem Slakeya - razem z tronem - znikającego w podłodze. Ledwie zniknął,
sufit zaczął się opuszczać - najwyraźniej podtrzymujące go kolumny były jedynie maskowaniem

background image

dla hydraulicznych podnośników. Przyznać należy, że opuszczał się szybko - przygniótł nas, zanim
zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie patentowy przyodziewek Coypu, rozgniótłby na mało
apetyczne, mokre abstrakcje. Tak przyciśnięte kombinezony zmobilizowały strukturę molekularną i
zmieniły się w pancerne opakowania, nie poddające się naciskowi. Do złudzenia przypominające
stalowe trumny.
- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.
Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradziliby sobie z sufitem od zewnątrz. W
tym przypadku jednak było to mało atrakcyjne wyjście, nie zamierzałem bezczynnie czekać na
ratunek.
Ponieważ przygwoździło mnie w pozycji horyzontalnej, ręce miałem wyciągnięte wzdłuż ciała, a
dłonie w miarę swobodne. Operowanie nimi było nieco kłopotliwe, ale po paru próbach
odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy, uaktywniłem i przykleiłem do sufitu najdalej,
jak mogłem sięgnąć.
Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę zaświeciło słońce. Od pasa w górę byłem
wolny, a gdy kombinezon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem resztę, po prostu wyciągając ją spod
rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do tandetnych, gdyż mój ładunek spowodował utworzenie
się sieci pęknięć, dzięki której zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle swobody, że powtórzył moje
poczynania.
A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil wygrzebaliśmy z gruzu, w który zmienił się sufit.
- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.
- Wątpię, żebyś miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego tereny produkcyjne, a
wątpię, by tam przygotował podobne niespodzianki. Okazałyby się mało praktyczne w codziennym
życiu. Pierwsza dziura, w jaką zmieniła się droga, była tylko dziurą, druga tu niedaleko jest
wejściem do podziemnej sortowni.
Podszedłem do odpowiedniego miejsca i przy użyciu ładunku Berkka wywaliłem w nim solidny
lej, otwierając drogę do sztolni, w którą poprzednim razem skoczył wraz ze mną mechaniczny
oprawca.
- Będę przewodnikiem, ponieważ ja już zaliczyłem tę trasę turystyczną -poinformowałem
pozostałych i uruchomiłem grawitator.
Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy w znajomej ponurej
jaskini, rozświetlonej nieregularnymi erupcjami płomieni z podziemnych jeziorek. Wkrótce
dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym razem dla odmiany nie było nikogo. Z prostego
powodu, wszystkie kobiety zbiły się w tłum przed budynkami. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się
dlaczego - były powiązane razem mniej więcej po dziesięć, a za każdą dziesiątką stał Slakey z
bronią gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:
- Wynocha albo je pozabijam!
To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie starej grze).
- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie odezwał).
- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...
- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).
Zanim padło "trzy", powietrze łagodnie pyknęło, jak przy sporej różnicy ciśnień, i nagle wszystkie
kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły. Pojęcia nie mam jak, ale sądząc po głupich
minach Slakey'ów, była to sprawka Coypu. Nie tracąc czasu na zastanawianie się, jakim cudem mu
ten numer wyszedł, złapałem miotacz i otworzyłem ogień. Pozostali zrobili to samo i rozpętała się
regularna bitwa, gdzie przewagę miał Slakey (liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po
efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla nich, dlatego
nic dziwnego, że po kilkunastu sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak trafieni. Poszło im to na tyle
sprawnie, że po jakichś dziesięciu sekundach nie mieliśmy w kogo strzelać.
- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.

background image

- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się. - Nie ma sensu iść tam, skąd przychodzi
węgiel, a tak dokąd trafia to unicośtam. Więźniami z kopalni zajmiemy się później.
- W takim razie trzeba odszukać miejsce, gdzie trafia pierwiastek - zgodziła się Angelina. - W którą
stronę?
- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem przewodnictwo.
Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje. Zagadką było jedynie, jakie
niespodzianki na nas czekają.
Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze zadudniło i za mną
eksplodowało, wywołując mini trzęsienie ziemi, a z sufitu posypały się odłamki. Podłoże dało mi
solidnego kopa. Musiało to być działo sporego kalibru, a przed bezpośrednim trafieniem takim
pociskiem nawet kombinezony Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z przodu błysnęło ponownie
i wybuchło przede mną - jak znałem zasadę wstrzeliwania się w cel, to trzeci pocisk po prostu
musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.
- Mam je - rozległ się za to radosny głos Coypu w słuchawce. - Zdalnie sterowane działo
oblężnicze na poduszce grawitacyjnej. Spuściłem je w wulkan na Piekle. Są następne?
- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...
Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.
Przed nami był zakręt, a za zakrętem metalowa budowla dziwnie kojarząca się z fortyfikacją.
Skojarzenie okazało się prawidłowe, gdy w stalowych ścianach ukazały się furty strzelnicze,
wysunęły się wielolufowe działka i otworzyły ogień. Ziemia i skały wokół dosłownie się
zagotowały, a nasz pancerny desant rozpłaszczył się w różnych dziwacznych pozach i
nieustających podrygach.
Tym razem Coypu błyskawicznie stanął na wysokości zadania - między nami a twierdzą pojawiła
się pancerka plująca ogniem, zanim jeszcze dotknęła gruntu, a po niej następna i następna.
Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone. Mniej więcej po minucie tej ogłuszającej
kanonady dwie dymiące i podziurawione zniknęły, a w trzeciej -przypominającej uczciwy ser
szwajcarski, a nie durszlak - otworzył się właz, z którego wyjrzał ciężko zadowolony kapitan
Grissle. Za nim stał cichy, dymiący i dziurawy sprzęt. Największa dziura ziała w miejscu, gdzie
przed chwilą były drzwi (też pancerne).
- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyknąć. Zaraz wymienię wóz na nowy.
- Dzięki. - Otrzepałem się, wstając, i nakazałem: - Naprzód! Dotarliśmy do postrzępionej dziury,
która była drzwiami.
- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.
- Głośno i wyraźnie.
- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.
- Już się robi.
Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po złorzeczeniach, nie starczyło
mu amunicji. Odgłosy wybuchów dowodziły, że demolował coraz dalsze elementy budowli.
- Poczekajcie, zaraz wracam - rozległo się w słuchawce. - Już jestem w drodze powrotnej!
Pojazd zniknął, a po paru sekundach pojawił się nowy - bez jednego choćby zadrapania. I
naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos Grissle'a:
- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?
- Wystarczy. Wchodzimy.
Wnętrze roiło się od pułapek i automatycznych stanowisk strzeleckich. Roiło się to właściwe
określenie, bo w czasie przeszłym dokonanym. Kanonada wybiła poszarpany tunel w tym
wszystkim, a ogień, jaki zapłonął w kilku miejscach, dokończył dzieła. Jedynym problemem było
przedarcie się. przez rumowisko, bo o latarkach naturalnie wszyscy zapomnieli. Był to jednak
żaden problem w porównaniu z tym, co by nas czekało, gdyby nie artyleria.
Końcowa część drogi była znacznie łatwiejsza, gdyż przez dziurę w ścianie wpadało światło.
Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.

background image

- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do celu.

ROZDZIAŁ 28

Przed nami rozpościerała się malownicza dolina porośnięta trawą. W górze było błękitne niebo, a
całości dopełniał przyjemny wietrzyk. W dolinie ustawiono białe markizy i niewielkie budynki o
spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi ogródkami. Wszędzie wiły się dróżki, gdzieniegdzie
pluskały fontanny i sterczały rzeźby. No, słowem taki sielski landszafcik, że obrzydliwość brała.
Całe to bezguście otaczało najdziwniejszy obiekt, jaki w życiu widziałem, a widziałem wiele
dziwactw. Była to matowo-czarna kula o średnicy przynajmniej dziesięciu metrów, gładka i
bezpłciowa niczym zwykła bila.
Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:
- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni. Czujecie?
Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie ważył, wrażenie
ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni według Coypu nie wyczuwali
owego promieniowania, ale widocznie w kuli zgromadzono tyle pierwiastka 119, że dotarło nawet
do chłopów.
- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy niewielkim tempie, w jakim
uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.
- Po co to robił? - spytała Angelina.
- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowiemy. Zobacz, kto idzie.
Slakey ze świątyni wytoczył się z jednego z budynków i pomaszerował ku stołowi
konferencyjnemu ustawionemu na pobliskim trawniku. Stół otaczały fotele, toteż opadł w
największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.
- To pułapka - oceniła Angelina. - Najprawdopodobniej, choć nie na pewno. Skoro mamy w
zasięgu to, co jest dla niego tak cenne, może nabrał ochoty na uczciwe negocjacje. Chcemy
sprawdzić, musimy pogadać.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bronią gotową do strzału - ale nic się nie
wydarzyło. Siadłem wraz z Angelina, odebrałem od Jamesa apteczkę. Pozostali ustawili się,
strategicznie otaczając stół, ale zwróceni doń plecami. Czego jak czego, ale nieufności Slakey mógł
uczyć, i to już w przedszkolu.
- Wolałbym się zabić, niż z tobą rozmawiać, di Griz - zagaił Slakey. - To był zresztą mój
podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.
- Człowiek istota omylna - zgodziłem się. - Ja też powinienem zacząć od eksterminacji. W końcu i
na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego sprawę.
Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się promiennie - ktoś kiedyś powiedział, że
zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się wypowiadać, ale uczucie było przyjemne.
- Ponieważ pewne było, że cię w końcu dorwiemy - przerwałem ciszę - poczyniłem pewne
przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.
I położyłem na stole apteczkę.
- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!
- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.
Pod spodem też był czerwony symbol - jak świat długi i szeroki oznaczający radioaktywność. A
pod nim napis wykonany sporym drukiem, dzięki czemu wyraźnie widoczny:
BOMBA ATOMOWA - MOC 10 MEGATON.
NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.
- Żebyś nie miał głupich złudzeń, uzbroiłem ją, zanim położyłem na stole - uprzedziłem. - Na
wszelki wypadek twój szkolny kolega Coypu ma drugi detonator i jakbyś jakim cudem zdołał mnie
obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas obserwuje i nic na to nie poradzisz.
- Nie możesz...

background image

- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przystąpimy do finału. Teraz, Coypu.
Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem Coypu do kolaboracji -
Angelina, Sybil, Berkk i bliźniacy zniknęli. Wolałem nie myśleć, co się rozpętało w Bazie:
pozostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod ręką wystarczającą liczbę Marines, by ich
obezwładnić.
- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałego Slakeya. - Gdyby tu zostali, to może
bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz to sprawa tylko między nami, Slakey. A
to oznacza koniec!
- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...
- Żadnych układów. Interesuje mnie wyłącznie bezwarunkowa kapitulacja. I to szybko, bo mi się
palec na guziku męczy.
- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynuował tymczasem Slakey, jakby mnie w
ogóle nie słyszał. - Widzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty na to?
Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A Slakey do normalnych
na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na wszelki wypadek.
- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak wiesz, ale nie znasz
wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz pierwiastków z grupy transuranowców
przeszedłem dawno do praktycznego wykorzystania wyników. Okazuje się, że im pierwiastek ma
wyższą liczbę, atomową, tym bardziej spowalnia entropią, najlepiej robi to 119. Praktyka to
potwierdziła, a logiczne było, że im go więcej, tym szybszy efekt. Chodź, pokażę ci.
- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.
- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął Slakey, ale się uspokoił i
pomaszerował ku czarnej kuli.
Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po plecach maszerowały mi
ciarki.
- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje wahanie posłuchał
własnej rady.
Ostrożnie zrobiłem to samo.
Wrażenie było niesamowite, ale nader przyjemne. Można by nawet powiedzieć podniecające.
- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do białych stopni prowadzących do wejścia
otwieranego automatycznie.
Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.
Ściany były grube przynajmniej na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż dotąd. Pustą przestrzeń
wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z przezroczystymi wiekami. W najbliższej leżał
Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą ręką na piersiach. Zamiast dłoni miał malutką różową narośl
wyglądającą niczym łapka niemowlaka.
- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podnieceniem gruby Slakey. - Samo przebywanie
tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do kuli, tym szybciej przebiega cały
proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się do mnie, a będziesz żył wiecznie.
Propozycja była zatem prawdziwa.
A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.
Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie byłem normalny, co już dawno zostało
naukowo dowiedzione, a empirycznie sprawdzone. Przyznaję, że perspektywa była kusząca, ale to
byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z Angeliną). No owszem: z Angeliną i chłopakami
mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy Coypu i Inskipp też by chcieli, Sybil pewnie też i zrobiłoby
się strasznie tłoczno...
Powoli odwróciłem się i wyszedłem.
Naprawdę powoli.
- Przyznaję, że propozycja faktycznie jest z gatunku tych nie do odrzucenia - powiedziałem do
postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze większą niechęcią niż ja).

background image

- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?
- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pewne sprawy.
Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem ją z uczuciem.
- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zagaiłem.
- Niemożliwe!
- Możliwe, możliwe. Nie będę się wdawał w komunały, ilu zabiłeś, żeby móc przedłużyć swój
nędzny żywot. Przyjmijmy, że nie pociąga mnie coś, co jest nudne, a wieczność prędzej czy
później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do ciebie i twojej przyszłości. Przyznaję,
że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i mieć cię z głowy, ale tak się głupio składa, że nie mam
skłonności samobójczych. Oto co zrobisz, żeby uratować skórę: zamkniesz kopalnię, a górnicy
wrócą do domów. I nie próbuj cichcem wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu
się coś przytrafi, to tobie też, tylko na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa. Cyklotron
na złom, to trzy. Kobietami z sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko: aktywną część swego
żywota możesz uznać za zakończoną.
- Nie będę...
- Teraz będziesz cicho, bo jeszcze nie skończyłem. To, że nie mam skłonności samobójczych, nie
oznacza, że jak mnie wkurzysz, to nas nie wysadzę, więc nie próbuj. Budowlańcom zapłacisz i
odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę świętych kółek różańcowych, które prowadzisz, i
je zamkniesz. Na zawsze. Sprawdzimy, więc nie kantuj. Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu
pozostanie. Na zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru,
że rozwalę na atomy całą tę planetę.
- Nie zrobisz tego!
- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!
- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.
- Nie masz wyboru.
- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.
- Nie, chyba że mnie do tego zmusisz. Widzisz, ta bombka to nasze wzajemne ubezpieczenie. Tak
naprawdę to nigdy nie będziemy mieli pewności, że któreś twoje ja nie zamelinowało się gdzieś i
nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy sprawdzać, ale zawsze zostanie cień wątpliwości, a
taka możliwość jest zbyt niebezpieczna dla wszystkich. Ty za bardzo kochasz życie, by
zaryzykować i skazać się na śmierć. To swoisty paradoks, ale wbrew pozorom rozwiązanie jest
logiczne. Zastanów się nad tym. To jedyna oferta, jaką dostałeś i na jaką możesz liczyć.
Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:
- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt męczący dzień!

ROZDZIAŁ 29

- Jest ich tam przynajmniej z pół setki - oceniła z niesmakiem Angelina. - I wszyscy równie
obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i spokojniej.
- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na monitor, na którym kłębił się tłum Slakeyów.
Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie najszczęśliwszy.
- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby jeden gdzieś się
zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się zamaskuje, że w życiu go nie
znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając na siebie uwagi, w końcu wie, że ma do
dyspozycji naprawdę dużo czasu...
- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.
Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I tyle im to zajęło. Dwa
rosłe chłopy przytwierdziły bombę wodorową do boku kuli. Grissle ją uaktywnił i wszyscy
zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się, ukazując twarz Berkka.
- Wszystkie układy sprawne, aparatura sprawdzająca i autozapalnik działają - zameldował.

background image

- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.
- No to się wyłączam.
Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.
- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą - poprawił się z lekkim
grymasem. - Pomógł mi opracować autozapalnik. Tym razem faktycznie nie ma prawa zawieść.
- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.
- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zobaczyć, co porabia Coypu - wyjaśniłem. -
Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.
- Czym?
- A gdyby któryś Slakey faktycznie został na wolności? A gdyby wybudował wystarczająco duże
przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować całą tę kulę? Reszta pognałaby za
nim natychmiast i zaczęła wszystko od początku. No to wymyśliliśmy rozwiązanie. Bomba
wodorowa z urządzeniem, dzięki któremu raz przyłożona do boku kuli łączy się z nią molekularnie,
tworząc jedną całość.
- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. - Jeśli ktoś ją spróbuje
ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.
- No dobrze - przyznała Angelina po chwili. - Nie ruszy. Ale nie rozwiązuje to zagrożenia, jakie
stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy poradzić?
Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).
- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowaliśmy temat jako abstrakcyjne zagadnienie,
które w formie testów ma zostać sprawdzone na wszystkich uczelniach galaktyki. Ktoś może wpaść
na coś genialnie prostego - wyjaśniłem ciężko. - Jak długo do tego nie dojdzie, możemy jedynie
czekać i obserwować.
- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała ponuro Angelina.
Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieniłem temat.
- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mogły się wykazać. Teraz tak: kobiety nie
wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które chciały, z odpowiednim zabezpieczeniem
kapitałowym. Pieniądze uzyskano z różnorakich interesów Slakeya, które w całości
skonfiskowano. To samo dotyczy górników, z wyjątkiem Buboe, który trafił do czubków. Teoria
głosi, że może da się go wyleczyć. Zobaczymy.
- A diabełki?
- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich nigdzie przetransportować, zatem pomoc
musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje charytatywne zaczęły już budowę ośrodków, a
pierwsze grupy ochotników udzielają pomocy medycznej i żywieniowej. Nie wszystkim zdołamy
pomóc, część jest za bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali zjadać się nawzajem. Przy
okazji wyszła ciekawostka najlepiej wskazująca, że są gusta i guściki. Powstała firma turystyczna
"Wakacje w Piekle" i z tego, co wiem, cieszy się sporym zainteresowaniem. Tubylcy mogą
pozować za odpłatnością, a jeśli doda się do tego inne korzyści materialne związane z turystyką, to
lokalna populacja w niedługim czasie może stać się samowystarczalna finansowo.
- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?
- Nie będzie. Zanim się tam zjawiliśmy na dobre, reszta miała dość robienia za zwierzynę łowną i
zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.
- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfakcją Angelina. - Resztę też by można im
podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać - po co ich się tylu namnożyło? Oboje z
Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i jakoś nas nie przybyło.
Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.
- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do samego siebie?
Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy zrobienia przekrętu, robił następną
kopię samego siebie i problem przestawał istnieć. Sposób odkryłem przez przypadek. Jak
sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego urządzenia, przy którego zdobyciu Jim wylądował na

background image

Szkle, znalazłem między innymi planetę, którą nazwałem Gemelli. Ponieważ w różnych
wszechświatach panują odmienne warunki, wysłałem pancerny analizator do pomiarów
temperatury, grawitacji, ciśnienia i składu atmosfery. Z Gemelli wróciły dwa, stąd zresztą nazwa,
jaką nadałem tej planecie. Dokładniejsze badania wykazały, że wszystkie częstotliwości są tam
zdublowane, toteż materia z naszego wszechświata przy powrocie z tamtego także ulega
podwojeniu. Interesujący fenomen. A ciekawostką jest to, że jesteś dziś drugą osobą, która o to
pyta.
- A kto był pierwszy?
- Ja - oznajmiła Sybil, wchodząc. - Przyszłam zresztą w oficjalnym celu. Zakochałam się w
waszym synu i chciałabym za niego wyjść.
- W którym? - spytała odruchowo Angelina.
Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.
- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i stając obok pierwszej.
Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina jakoś nie miała tych
problemów.
- Ponieważ nie mogłaś się zdecydować, zdublowałaś się - powiedziała ze zrozumieniem.
- Nie miałam innego wyjścia - przyznała Sybil - chórem - co było kolejnym przykładem babskiej
logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.
- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.
- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.
- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby nie wchodzić sobie w
paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.
- Dopiero teraz będą mieli problem, żebyście się im nie pomyliły - mruknąłem proroczo. - Swoją
drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...
- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z naganą w głosie. - Co ty
na to, panie mężu?
- Co "co ja"? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.
- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. - Miło, że sam do tego wniosku doszedłeś.
- Obaj powinni zaraz tu być - odezwała się w dwugłosie Sybil. - Zostawiłam im wiadomość, nim tu
przyszłam.
James i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo jak ja (prawdę
mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie). Na szczęście inicjatywę
przejęła Sybil, a na pocałunek obaj zareagowali właściwie (przestałem mieć dylemat). Ponieważ
podglądanie nie leży w mojej naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się taktownie - odgłosy - a
raczej szepty - dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.
A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.
Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych koszmarach nie miał
prawa przewidzieć. Naturalną rzeczą było, że przy ustalaniu okoliczności tak podniosłej
uroczystości raczyliśmy się wyłącznie szampanem (za to w hurtowych ilościach). Gdy
automatyczny barman rozlał pierwszą butelkę, spytałem:
- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?
- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała Angelina.
Faktycznie, nie był standardowy, zwłaszcza w ustach troskliwej mamusi. No to wypiliśmy.
Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala wykluczała inną kwalifikację -
dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała niespodziewanie:
- Stać nas na cyklotron?
- Jak nie stać, to się ukradnie i będzie stać. Na kopalnię węgla też - odparłem ugodowo. - A
konkretnie, po co ci jedno i drugie?
- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezentu ślubnego...

background image

DIABELNIE DOBRA RADA

Jim di Griz ostatnimi czasy strasznie się nadął, jak się dowiedział, że nie licząc angielskiego (i
amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach. Oprócz Europy Zachodniej jego
przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i Estonii. A niedługo będzie także pierwsze
wydanie Rustimuna aci Stalcato Naskiacigas, czyli Narodzin Stalowego Szczura w esperanto.
Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym językiem płynnie, podobnie jak większość
tych, z którymi ma styczność podczas swych rozlicznych przygód. Język ten jest językiem
sztucznym i jak najbardziej realnym - istnieje obecnie i ma coraz szersze zastosowanie na świecie.
Skonstruowano go tak, by był łatwy do nauki i konwersacji (jest znacznie praktyczniejszy niż
klingoński). Wiele gazet i książek jest już publikowanych w esperanto, a liczba znających go sięga
milionów i z dnia na dzień staje się większa.
Nie zwlekaj więc (bądź pierwszy w okolicy!) i zacznij się go uczyć. Zabawa murowana. Żeby
zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:

ESPERANTO
PO BOX 1129
EL CEPJUTO CA 94530
USA

I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!
Harry Harrison.
1 Opisane w "Stalowy Szczur ocala świat", wyd Amber 1994.
2 Opisane w "Stalowy Szczur prezydentem", wyd. Amber 1994, 1995.
3 ang. worm - robak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
11 Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry Stalowy szczur 09 Stalowy Szczur idzie do piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła Notatnik
Harry Harrison Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry SSR 09 Stalowy Szczur idzie do piekla (rtf)
10 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur śpiewa bluesa

więcej podobnych podstron