Harrison Harry SSR 09 Stalowy Szczur idzie do piekla (rtf)

HARRY HARRISON




Stalowy Szczur idzie do piekła


(Przekład: Jarosław Kotarski)



ROZDZIAŁ 1


Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się cało­ści podejrzliwie i dolałem drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.

Smakowało.

Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacz­nie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczy­nam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja wątroba.

Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi domowy komputer:

- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.

- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego skutku: komputery z za­sady nie mają poczucia humoru.

- Dostawy od ”Gary's Grog and Groceries” docierają pocz­tą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe.

Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zde­cydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat:

- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.

- Co znaczy ”opadła”?!

- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiot­czała i powoli opadła na ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając sześciojęzyczne po­witanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a si­niaki i zadrapania na jej twarzy...

Pognałem z powrotem.

- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.

Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wy­glądała na nieprzytomną i pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szep­nęła:

- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.

Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem za­trzasnąłem drzwi i spytałem w miarę spokojnie:

- Gdzie jest automed?

- W bibliotece, Sire.

Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajdu­je się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz prze­stało.

Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.

- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na wszelki wypadek.

Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.

- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozu­mienia.

- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się przyjemny dla ucha bary­ton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.

Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się kilkanaście sekund wcześniej.

- Ocuć ją!

- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.

- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umil­kła.

- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szyb­ko.

- Pacjent przeżył poważny szok i nie...

- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!

Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie.

- Jim...

- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną!

- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i zmusiłem do spo­koju.

- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kie­dy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła coś powiedzieć.

- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.

- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę!

O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i tylko przeszkadza.

- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!

Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chod­niku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równo­cześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę.

- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczy­stej Prawdy.

Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym kwadratem, oznaczającym cel, i takąż krop­ką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awa­ryjnej, którą znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:

- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?

Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekun­dach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne za­grożenie dla kogoś z rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopa­ki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.

Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana gaśnicza rozpylana przez helikopter: pia­ny przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch pa­lantów w mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:

- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona...

- Gdyby się pan odsunął i...

- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Pła­cę cholerne podatki, czyli łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?

Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświad­czeń, ale nie chciałem przeciążać go myśleniem. Nie przyzwycza­jonym szkodzi.

- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawili­śmy na wezwanie automatycznego systemu alarmowego.

- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczy­stej Prawdy. Do mojego domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była.

Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.

- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.

Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka.

W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem we­szliśmy w dymiące ruiny. Robot przedzierał się przez rumowi­sko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dy­miące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod sufitem wen­tylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego znisz­czenia. Było pełno dymu i żadnych ciał.

Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i bo­azerii wspomnienia, natomiast ławki, których było najwięcej, nie­zbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomiesz­czeniu, gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porząd­nie zmasakrowane.

- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie ka­pitan Collin. - Pora na specjalistów.

Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, praw­dopodobnie wypchany czujnikami i pozostający w stałej łączno­ści z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wy­branej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ocho­tę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.

- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości.

- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldo­wał mechanicznym głosem. - Na podłodze odkryto plamy czer­wonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.

- Jakiego typu? - wycharczałem.

- 0 Rh-.

- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+. Po pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspo­zycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą elektronicz­nego złomu celowo (i skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do czego mógł służyć.

No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?

Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszu­kała wszystkie jednostki znajdujące się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek podobnego. Należa­ło się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzyma­łem się od komentarza i wróciłem do domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu drogowego.

Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawio­nym, leniwe się te roboty ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie prze­chodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczni­czą, zrobiłem drugą i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środ­ki transportu w okolicy. Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki zmienić się nie da.

Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki ma­szynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuści­łem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.

Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wpraw­dzie niechętnie, ale byłem zmuszony przyznać. O ironio losu, nie­nawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie głupie...

Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi. Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosow­nych argumentów. Zasilili szeregi pacjentów chirurgii pourazo­wej. Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym.

Na przykład: ratowanie wszechświata1 czy fałszowanie wy­borów prezydenckich2 daje satysfakcję, ale nie przysparza go­tówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka obie­cujących banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył na nich łapy. Inskipp, odkąd z przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie wzbogacił, a in­nym zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej.

W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina nadeszła w pewne słoneczne popo­łudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne pytanie:

- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?

- To się pije czy wciera?

- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w reklamówkach...

- Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne: po obejrzeniu pierwszej zbiera mi się na wymio­ty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To zdaje się jest wiej­ski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? Coś mi się obiło o uszy...

- Nas na pewno stać.

- Pewnie tak...

Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach od­tworzyłem ten ciąg wydarzeń, oczywiste się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy - wszystko dokładnie przemy­ślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu - taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego określenia.

Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydla­nych zwanych serialami rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na ge­nialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych, i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzają­cej wszechświata. Kuracje były upiornie drogie i niewiarygodnie skuteczne. Cena wykluczała zwykłych milionerów, ale i tak ko­lejki były niezłe. Samo leczenie należało do bezbolesnych, ale długotrwałych - w razie zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje się nud­ny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i re­laks. A starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta. Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzi­nach poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i na­tychmiast o całej sprawie zapomniałem.

W przeciwieństwie do Angeliny.

Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, po­chyliła się i dotknęła kącika oka.

- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc ograniczyłem się do komentarza:

- To tylko światło tak pada.

Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym przystankiem będzie ten cholerny, odmła­dzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc pro­ste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie.

Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;

pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?

prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pew­nie będziesz mi zaraz zawracał głowę obia­dem;

pewna: Trzeba iść po zakupy.

Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek wykluczają się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej korzystna dla mnie okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:

- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekaw­szej planety do pomieszkania?

Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.

- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromie­niona Angelina. - Co myślisz o...

Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność długów, a nie pierdoły.

No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem naprawdę długie okresy świętego spo­koju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których zresztą zgod­nie z lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowa­łem się na tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie moż­na tu było spędzić wspaniale, i to w towarzystwie samych mło­dych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile cza­su można mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, któ­rych właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo.

Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie naj­ważniejszą ani też nie jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.

Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem po­wodów, by rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po dru­gie, Angelina doskonale się bawiła, mając pierwszy raz nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, odkąd skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co mieli ocho­tę; przecież jest to przywilej młodości.

Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i prawdę mówiąc, niewiele mnie to obcho­dziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O Świątyni Wie­czystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któ­raś tam jest nią zachwycona.

Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) przerwał mi sygnał komunikatora.

- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.

- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziw­ne informacje o Świątyni. Gdyby zechciał pan wstąpić do moje­go biura...

Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.


ROZDZIAŁ 2


- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana Collina.

Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.

- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpi­tal: wygląda na to, że Mrs. Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję...

- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?

- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć prze­czesać, ale niestety wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.

- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pań­ską wiadomość?

- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na au­tentycznie zażenowanego, co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.

- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu za­bezpieczeń i dokładności, z jaką prowadzone są banki danych...

- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił?

Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.

- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!

- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co się stało?

- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie i na pierwszy rzut oka wszystko wy­gląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są oficjalnie wpi­sani do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis członków...

- Dlaczego dyskretnie?

- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariu­szem Międzygalaktycznej Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?

- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.

- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w imię ideałów religijnych, przecież z fanaty­kami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt często zabijała albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci. Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.

- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy waria­tów?

- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go dokładnie, co nie przeszkadza nam intereso­wać się każdym nowo powstającym na tej planecie kultem, rzecz jasna, dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór...

- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, o co idzie w każdym przypadku religijne­go maniactwa - podsumowałem.

- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.

- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypły­nęło.

- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świą­tyni. Uczęszczała regularnie, a pańską żonę przyprowadziła do­kładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam oni to nazywali.

- No i?

- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegóło­we z jednym drobnym wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...

- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?

Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...

- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?

- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyre­sortowej, co w połączeniu z drobnym niedopatrzeniem...

- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to się nazywa niedopatrzenie?!

- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...

- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledz­two zacznie w końcu przynosić wyniki.

- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był przyzwyczajony. - Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i porównaliśmy ją z prób­kami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapew­ne wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, tak na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało dwadzieścia możliwości, a ponieważ porównywanie komputerowe trwa przez cały czas, obecnie zo­stało pięcioro podejrzanych... o przepraszam już tylko troje, z cze­go dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany!

Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?

- Profesor Justin Slakey. - Daleko?

- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.

Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do przedziału desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na wszelki wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.

Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny star­tujące z trawników i dachu po wypuszczeniu oddziału antyter­rorystycznego, który otoczył sympatycznie wyglądającą willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.

Bo nikogo nie było.

Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stoją­cych rzędem, więc łatwo było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.

- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi jakiś meldunek.

- Był na liście pasażerów liniowca ”Star of Serendipity”. Wystartowali prawie godzinę temu... - poinformował mnie Collin ponuro.

- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączno­ści. Czyli, że nam prysnął. Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż zało­żę się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan zaalarmować zało­gę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo udaje, że jest.

- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie.

- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -A o to chodzi w tym całym interesie, praw­da? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś drobny oszust?

- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskona­łych lekarzy i wszyscy go podziwiali za fachowość. Oszust ma­jący tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie musiałby nic więcej robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie nielogiczne byłoby zwracanie na siebie uwagi i pchanie się w jakieś oszustwa religijne. Zresztą lekarze są obec­nie przesłuchiwani i z tego, co mi meldują podwładni, żaden nie wierzy, że Slakey to Fanyimadu.

Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.

- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć, za drzwiami gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się ostra pyskówka przerwana wtargnięciem policjanta z izolowa­nym pojemnikiem w objęciach.

- Znaleziono to uprzątając resztki wyposażenia w Świątyni, panie kapitanie - zameldował służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie miał o niczym pojęcia...

Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zde­rzyliśmy głowami, zaglądając przez przezroczyste wieko. We­wnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z ulgą zauważyłem, zdecydowanie męska.

- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwe­mu zbiegowi okoliczności? - spytałem, nawet nie siląc się na uprzejmość.

- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wie­dział, że ma do czynienia z admirałem. Zawsze byłem pełen po­dziwu dla szybkości, z jaką wszędzie rozchodziły się plotki.

Zabrzęczał telefon, Collin odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał, wysłuchał krótkiego meldunku i powoli odłożył słu­chawkę.

- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya...

- Czyli zero wątpliwości - ucieszyłem się. - Proszę łaskawie informować mnie o wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło i ja­kiekolwiek błahe by to było. Jasne?

I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skie­rowałem ku drzwiom. Nim do nich dotarłem, dodałem przez ra­mię:

- Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w mo­im komputerze, zanim dotrę do domu.

I wyszedłem.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo. Teraz należało wziąć się do roboty.

Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte. Wyjeżdżałem, a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze złodziejami na tej planecie jeszcze się nie spotkałem, pod tym względem tutejsza policja była wyjątkowo skuteczna, ale zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Zostawiłem atomcykla przed drzwiami, wyjąłem broń z kabury i wszedłem.

Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki.

- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś się w końcu nauczyć nas rozróżniać, ojciec.

- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. - Schowałem gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia.

Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z na­czyniem w garści siadłem w miarę wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo nie­wiele było do opowiadania.

- Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje - podsumował James. - Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze. Naszym zadaniem jest odnaleźć ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...

- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w kolejce. Właściwie trzeci, kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie musiała bar­dzo nad sobą panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i bierzemy się do roboty.

- Powinien się tu wkrótce zjawić, bo złapałeś go na pokła­dzie jachtu podczas pomiarów geologicznych jakiegoś księżyca. To jego najnowsza pasja, a zanim przeszedł w nadświetlną, skon­taktował się ze mną, stąd wiem.

- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?

- Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na gie­łdzie i na klientach równocześnie? Kupił jacht, jak spalił garnitu­ry, i lata po księżycach. Co robimy?

- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty zajmujesz się pierwszym, ja dru­gim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami: skopali dochodzenie, a jedyne, co mogą, to tylko zawalić je do reszty. Fakt, przeprowadzą drobiazgowe i dokładne poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli go przypadkiem znajdą, w co zresztą szczerze wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich informacji o Świątyni Wie­czystej Prawdy. A zaczniemy od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista. Trzy z wypisanych tu niewiast są dobrymi znajomymi twojej matki, więc nie przewiduję problemów. Zbieraj się!

- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć po­dejść, a strój i uroda to podstawa. - Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone predyspozycje...

- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową limuzynę.

Odpalić” było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli chyba najbardziej rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej galaktyce i co ciekawe, przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo ga­danie o silniku spalinowym trafiłbym do tutejszego pudła. Pojaz­dy napędzane były mikrostosami (jak atomcykiel) albo bateriami. Albo jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je na noc do sieci, dzięki czemu silnik nabierał mocy. Całe to ustrojstwo z przekaźnikami energii przy każdym kole dawało samojazd, którego rozmiary wymagały określenia co najmniej ”limu­zyna”.

Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie wykładane złotem drzwi. Opadłem z we­stchnieniem na śnieżnobiałe pseudofutro, co spowodowało włą­czenie się ekranu łączności.

- Sport - poleciłem nie mając ochoty na żadne ”wiadomo­ści”, ”nowości” i tym podobne propagandowe bzdury.

Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek szampana.

- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery po­dziw. - Prawdziwe złoto?

- Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z polaryzowanego szkła pancernego. Karoseria ma się ro­zumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą, jakbyś miał jeszcze jakieś wątpliwości.

- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.

- Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie będziemy szukać innego klucza. Nieprzyzwo­icie bogata, rozsądnie atrakcyjna. Powiadomiłem ją, toteż jeste­śmy oczekiwani.

Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało różne fragmenty opalonego ciała w zależno­ści od jego ruchów. O wszystkim ma się rozumieć wiedziała, bo tutejsze tak zwane programy informacyjne pełne były opisów i zdjęć. Jak wszystkie manipulatory publiczne, lubowały się w cu­dzych nieszczęściach - im bardziej krwawe, tym lepsze. Vivilia wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ile tych lat faktycznie miała, nie wiedziałem, wie­działem natomiast, że ludzie tyle nie żyją. Kobiety pod tym wzglę­dem były mutacją.

Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:

- To mój syn, James.

- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym śmiertelnie nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc jeśli potrze­bujesz spokojnego miejsca do spania, to służę...

Nie traciła czasu, choć określenie ”spokojne” było łagodnie mówiąc eufemizmem.

Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła polować. To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej najmniejsze­go wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto.

- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświad­czyłem, przerywając jej wabienie.

- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pew­na, że to u was rodzinne...

- Najpierw fakty, potem pierdoły - zaproponowałem uprzej­mie, wiedząc z doświadczenia, że grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.

- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...

- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu.

Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowa­no kulty religijne wszelakiej maści. Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej ilości przyjęć i spot­kań towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi fascy­nującymi przekonaniami. Kobiety z natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że większość po poznaniu kogoś tak uroczego skła­dała mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam powtór­nie. Wyjaśnienie według Vivilii było następujące:

- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem było nie sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często przychodził, gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał ”co łaska”, to będzie miał możliwość zajrzeć do Nieba.

- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba?

- Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o Niebie? Tak na marginesie, to jakiego jesteś wyznania?

- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści.

- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagod­nie. - To ładniej brzmi, a nie wszyscy rozumieją.

- Jak większość - westchnęła. - Ale bycie praktycznym jest takie nudne... łatwo zrozumieć, dlaczego osoby bardziej uczucio­we poszukiwały czegoś ciekawszego... czegoś wznioślejszego.

Wracając do tematu: gdybyś bardziej uważał w szkole, wiedział­byś to, co zaraz usłyszysz. Przejdziesz przyspieszony kurs teolo­giczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem, jest miejscem, gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli zachowywaliśmy się w życiu właściwie. Zaznamy tam wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia, jeśli w życiu postępowało się źle i nie­właściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. Wiem, że to brzmi strasznie prosto i prymitywnie, że nie wspomnę o nielo­giczności. Też miałam takie odczucie, słysząc po raz pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo, straciłam sporo z... nazwijmy to sceptycyzmem.

- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.

- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i niewiary. Tak sama myślałam, gdy opo­wiedziano mi pierwszy raz o pobycie w Niebie, ale wiem, kiedy mam do czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w ża­den trans. Nie wiem jak, ale na pewno byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta głupia Rosebudd za drugą. Żeby się dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o tym. Przeżyliśmy to samo, widzieliśmy to samo... było zbyt piękne i realne, by mogło być sugestią hipnotyczną. Było... in­spirujące.

Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej słowniku.

- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem.

- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...

Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak właśnie dało się słyszeć, obłuda podob­nie jak głupota nie miały granic. W każdym razie zeznań odnośnie Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna, że je odwiedziła. Kiedy w końcu zmieniła temat i za­brała się za oprowadzanie Jamesa po domu, jasne się stało, że więcej faktycznie nie wie. Telefon od Bolivara, który właśnie wylądował w tutejszym porcie kosmicznym, stanowił dosko­nały powód do zakończenia wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla Jamesa).

- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu - a potem gryźć.

- A można się dowiedzieć dlaczego?

- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia.

- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...

- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się re­ligijny jak ty cnotliwy. Religię zawsze uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy, ale nie o to chodzi. Denerwuje mnie kant.

- Zawsze miałeś słabość do oszustów...

- Nadal mam, ale do uczciwych oszustów. Tylko widzisz: uła­twianie wydawania pieniędzy bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie dla gotówki. Oszu­kiwanie czyichś uczuć, wykorzystywanie przesądów to zupełnie inna sprawa: to włażenie komuś z buciorami tam, gdzie nikt nawet delikatnie nie powinien się znaleźć, chyba że go zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś nie próbuje przekonywać innych, tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są głupie. To, co zrobił ten zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż się niedobrze robi. Posłuchaj: skoro do nieba trafia się po śmierci, to dotarcie tam na wycieczkę za życia i to za pomocą jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie niemożliwe. Albo rybki, albo akwarium, a tu mamy zwykły chamski kant oparty na kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który nie omija większości ludzi. Ci, którzy mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą uczuciowymi wrakami. Żaden szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć z jego procederem, niezależ­nie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.

- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej bogatych - konkretnie nas - jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo już się za­cząłem o ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie powinno postępować.

Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem przyszedł czas na obiad i autocook dostał zlece­nie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle duże.

- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. - Odwodnione-nawodnione racje wojskowe na dłuższą metę stają się nudne. Zacząłem dochodzić do etapu próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się nie różniły.

- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsk­nął James. - Kupić większy jacht z przyzwoitym robotem ku­chennym i lodówką!

Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i nie­spodziewanie włączył się komputer. Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.

- Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze zgodnym jękiem zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na ciekawy eksperyment. Do­kładnie nie wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu opowiada straszne głupoty i że chodzi o jakąś pod­róż. Podejrzewam, że gdzieś poza planetę, ale nic konkretnego na to nie wskazuje, więc więcej nie mogę ci powiedzieć. Można to nazwać kobiecą intuicją. Może być niebezpiecznie, toteż jestem przygotowana; gdybyś stracił mój ślad, nie trać nadziei. Do zoba­czenia.

Posłała mi całusa i obraz zniknął.

- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.

- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.

Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpli­wości.

- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś po­mysły?

- Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak proponujesz. Poza planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania. Proponuję zabrać się za archiwa i sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia. Bo że się pojawiła albo lada chwila pojawi, nie mam wątpliwości. Archiwum jest scentralizowane, czyli zajmuje jedną planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić parametry, według których poszukiwania mają zostać przeprowadzone.

- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.

- Ojciec! - jęknął James.

- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.

- To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambi­cją. - Chodzi o to, że metoda działania pozostanie taka sama, obo­jętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek.

- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.

- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.

- A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powin­no wyjść, jak zabierzecie się za poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.

No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od najbliższych. Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od młodości - od skrzynki na narzę­dzia zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.

Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z własnym sprzętem. I uzupełniłem braki w wy­kształceniu religijnym, co nie było ani krótkie, ani przyjemne. Znajdowało się głównie pod hasłem ”Eschatologia”.

Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich różnorodność była oszałamiająca. Sposobów wy­znawania i obrządków jeszcze większa. O słowotwórstwie w na­zwach przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie wspomi­nać, bo jeszcze mi litery przed oczyma wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś od innych, dzięki czemu udawało się ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na ogół.

Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowa­łem się, o co chodzi w teoretycznej części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w teologicznej...? Nieważne. Dzień był pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć, gdy przestałem przyswajać wiedzę. Do łóżka dota­rłem na autopilocie - albo jak kto woli na pamięć - i ledwie przy­jąłem pozycję horyzontalną, zapadłem w sen.

Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiek­tywnie osiem godzin później - ktoś mnie obudził używając bodź­ców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię.

- James...?

- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!

To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na bacz­ność obok łóżka.

- Chyba nie pod tą samą nazwą?

- Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i sposób: wycieczki do nieba.

- Gdzie?

- Nawet niedaleko: planeta Vulkann. Głównie górnictwo i przemysł, ale ma sympatyczny archipelag w tropikach, w cało­ści przeznaczony na odpoczynek, rekreację i ośrodki emerytalne.

Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.

- Kiedy ruszamy?

- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina.

Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem.

- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!


ROZDZIAŁ 3


Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwi­skami i z nowymi papierami. Tych ostatnich miałem kilkana­ście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek. Też wynik zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy - też na wszelki wypadek - w zmodyfikowanym przeze mnie sprzęcie fotograficzno-filmowym, którym jako wycieczkowicze byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać, że wyżej wy­mieniony sprzęt nadal spełniał swą podstawową funkcję, czyli robił zdjęcia. Diamentowe spinki i inne podręczne drobiazgi z branży jubilerskiej, które łatwo wszędzie wymienić na go­tówkę, wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby.

Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie zazwyczaj spotykały w życiu. Ledwie wy­siedliśmy z promu zmieszani z tłumem wycieczkowiczów, za­grała orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w czarnych szpilkach i czerwonych uniformach wykonanych techniką oszczędnościową Na komendę dziewczyny stanęły, zrobiły spo­cznij i rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła atrakcyjna blondynka z piegami na nosie

- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała

- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee

- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformo­waliśmy ją prawie zgodnym chórem

- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym świecie Mogę mówić wam po imieniu?

- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem

- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia

- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili

- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale Teraz do bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla zawartość portfeli i weryfikuje karty kredytowe, ponieważ waka­cje są urocze, ale i kosztowne.

Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w tu­rystyce i zaczęło mi się to podobać. Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie przybyliśmy tu dla przyjemno­ści, byłem zmuszony wtrącić się w pogawędkę.

- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.

- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi.

- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsul­tacji z elektroplanem. Przy tym placu jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą dobę.

- Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka wysadziła nas przed wejściem i natychmiast zo­staliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których każ­dy porwał po sztuce bagażu, ustawiając się gęsiego.

- To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was opuszczę, byście mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie moje imię, postaram się zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu.

- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchną­łem najbliższego robota - Prowadź do pokoju.

Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co odpluskwiać - i od sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar za pomocą wielofunkcyjnego scy­zoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac i wysunął przez niego obiektyw ustawionej na trójnogu kamery.

- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto tylko przekroczy próg.

- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.

- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w prak­tyce nie do uszkodzenia. Operacja w pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać. Zobaczymy, co przyniesie ranek.

Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który zaczął się i skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie było tra­gedii. Łóżka się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie najbardziej mi się podobało - w pełni zautomatyzowanym hotelu, jak dłu­go płaciło się rachunki, nikt się człowiekiem nie interesował i żadna wścibska sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez fil­mujemy przez okno. Ponieważ gapienie się na aparat miało ty­leż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, wstałem i oznajmiłem.

- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.

- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.

Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie obowiązywało tabu nagości, stwierdziłem, że resz­ta osoby pasuje do twarzy i postanowiłem nie robić młodzieży konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej zimnawa, bo inaczej mógłbym mieć pewne obiektywne problemy ze zrealizo­waniem tego chwalebnego zamiaru.

Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie prezentują się wierni - wizualnie i aku­stycznie - robiąc przy tej okazji odbitki każdego wchodzącego do kościoła.

Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wo­jenną.

- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas tam nie wejdzie bez wzbudzania po­dejrzeń.

- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie suwaka w kroku nie zamierzam insta­lować.

- Wychodzi na to, że potrzebujemy fachowej, damskiej po­mocy - oceniłem z westchnieniem: niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.

- Korpus? - spytał James.

- Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie roz­mawiałem, ale niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się z satysfak­cją. - W Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to oznacza, że będę miał przyjemność obudzić naszego szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać.

Połączenie trafiło naturalnie do elektronicznej sekretarki, ale znałem kod umożliwiający bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa. Miał on zainstalowaną na życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny sygnał był głośniejszy, ponieważ Inskipp ignorował, jak mógł, wszelkie pa­sywne formy budzenia.

- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! - zawarczał w końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w środku nocy?

- Jim di Griz...

- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co do których miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o...

- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.

- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrze­buję pomocy Korpusu.

- Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowa­łem go dokładnie o wszystkim.

Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą kompu­terową, toteż dostał całość praktycznie równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim mówić, został szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi na cechy charakteru. Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do dyspozycji miał faktycznie duże możliwości i wiedział, jak ich użyć.

- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma na imię Sybil. Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi pod twoje, di Griz. Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdy­byś miał jakieś wątpliwości.

- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.

- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowie­cie! - warknął i przerwał połączenie.

I jak go znam, natychmiast zasnął.

Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić wszystko w znanym wszechświecie, a nie podejrzewa­łem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą niezależnie od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy nic przedsięwziąć, więc zabijaliśmy czas.

Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy nazwiska i adresy. Potem przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz nieprzyzwo­icie bogate. Co nie było żadnym zaskoczeniem: ”co łaska” w Kościele Poszukiwaczy Drogi było wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż nudne.

Potem pozostała tylko obserwacja nagrań i z góry skazane na fiasko zmagania z alkoholem. Skazane na fiasko, bo jakkol­wiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało.

- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.

Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, bie­gnąc do niego.

- Faktycznie: ”O”! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie, żeby was nie deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?

- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.

- Slakey-Fanyimadu?

- We własnej paskudnej osobie.

- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.

- Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. - Jakby ci się kończyła w nadgarstku.

- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się Ja­mes. - A nie mówiłem?

Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych zainteresowań - ręka kończyła się dłonią w czarnej, skór­kowej rękawiczce.

- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął po­dejrzliwie Bolivar.

- Najlepiej imadłem... - dodał James.

Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się, sięgając po paralizator: drzwi na korytarz, które własnoręcznie zaryglowałem, były gościnnie otwarte na oścież. W pokoju zaś znajdowała się osoba płci odmiennej, zajęta ich zamykaniem.

- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, pro­stując się z wdziękiem.

Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i zło­cistowłose, ubrane zgodnie z najnowszą modą w te ciuszki wy­sadzane diamencikami, lśniącymi niczym albedo. Dodać nale­ży, że kiecki tego typu przylegały niczym druga skóra i trzeba było mieć naprawdę doskonałą figurę, by móc je nosić. Ona miała...

Zresztą o jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie chwilowo stracili głos, mówiło to samo za siebie.

- Jestem Jim di Griz - przedstawiłem się, korzystając z chwili spokoju. - To moi synowie: James i Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?

- Tak.

- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się Slakey.

- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.

- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? - spytała, nie bawiąc się w konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy kontakt i sprawdzić kościół.

- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto foto­grafie i charakterystyki. Wszystkie młode - przynajmniej z wy­glądu - i bogate. Odbijają sobie kuracje odmładzające i chodzą praktycznie na wszystkie ważniejsze imprezy, bale i przyjęcia w okolicy, toteż bez trudu można je spotkać. Oto lista zabaw na naj­bliższe dziesięć godzin.

- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Ko­ścioła Poszukujących Drogi.

I wyszła.

Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.

- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona faktycznie musi być dobra.

- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.

Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do kościoła przez portal z czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes - pierwszą z trzech propo­nowanych przez nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spoj­rzała w stronę hotelu i uśmiechnęła się.

Po kolejnym kwadransie znalazła się w naszym pokoju - tym razem wszyscy uważnie obserwowaliśmy drzwi.

- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.

- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.

- Żeby nie było niedomówień: poprzednim razem nie byłam nieuprzejma, tylko zmęczona, a podobnie jak wy wolę działać niż gadać. Teraz zrobiłam, co można, więc czas na życie towarzyskie. Podobnie jak wy uważam, że Angelinę można znaleźć, aczkolwiek na pewno nie na Lussoso. Czy na Vulkannie, to się jeszcze zoba­czy. Razem powinno się to nam szybko udać.

- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką szklankę.

Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:

- Smakuje. Dzięki, Bolivar.

- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.

- Skądże. Oni naprawdę się różnią. James na przykład ma niewielką bliznę na lewym uchu. Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.

Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.

- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.

- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu uwierzyli.

James się nie odzywał.

- Nabożeństwo wydaje się dokładną repliką opisanego przez was ze Świątyni Wieczystej Prawdy - Sybil wróciła do tego, co najważniejsze. - Stosowna muzyka organowa i kadzidła maskujące zapach tylininy, która choć krótko działa, jak zapewne wiecie, sku­tecznie rozluźnia, wybitnie ułatwiając sugerowanie rozmaitych rze­czy osobom będącym pod jej wpływem. W tym wypadku to raczej zbędna profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i tak były głę­boko przekonane. Kazanie było niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja. Głęboko mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co trzeba zrobić za życia, by tam trafić. Potem znowu zagrały organy i kilka spośród obecnych zrelacjono­wało swoje pobyty w Niebie. Potem było ”co łaska”: duże co łaska, zwłaszcza w wydaniu uczestniczek ostatnich wycieczek. Ogólnie do złudzenia przypominało to opowieść tej Vivilii von Brun.

- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.

- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda. Więcej będę wiedziała po wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek, ale przyspieszyłam, ile się dało, okres oczekiwania bez wzbudzania podejrzeń. Tak na margine­sie: Slakey oficjalnie nazywa się ojciec Marablio. Pogratulowa­łam mu kazania, co go mile zaskoczyło, a przy okazji uścisnęłam mu serdecznie prawicę. To nie jest proteza, a jeżeli, to tak dosko­nała, że nikt dotąd o takiej nie słyszał. Wygląda i funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.

- Niech go szlag! - zirytowałem się. - Sam widziałem jego zmasakrowaną kończynę. Była definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.

- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?

Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.

Dwa dni i dwa ”co łaska” później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka ma się przygotować do wizyty w Niebie.

Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apar­tamencie.

- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na palusz­kach.

Kobiety zadają to pytanie wyłącznie wtedy, kiedy są pewne efektu i należy wówczas udzielić właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie ”małą czarną”, prostą i elegancką, i drogą jak diabli. Nic dodać, nic ująć. Do całości pasował kape­lusz i nieco biżuterii (droższej od stroju naturalnie).

- Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć? - upewniła się, dotykając niewielkiej diamentowej broszki pod szyją.

- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego szukasz. - Byłem pewny swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w spince do krawata. Centralny diament jest obiektywem, resztę dodałem, żeby zrobić z niego kobiecą ozdóbkę. Tak na marginesie gwarantuję, że to unikat, drugiej nie ma w całej galaktyce. Obiektyw zmienia obraz w se­rię sformatowanych molekuł przenoszonych do pamięci za po­mocą ruchów Browna, dla których źródłem energii jest ciepłota ciała, toteż dla jakiegokolwiek wykrywacza nie ma źródła energii ani urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo to co dla nas jest kompletnym mrokiem, broszce spokojnie wystarczy do pracy.

- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...

- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu pla­ny, niech Korpus też coś z tego ma.

- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.


ROZDZIAŁ 4


Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wy­raźny jak zawsze, to patrząc przez szybę ledwie go widziałem. Sybil była wewnątrz już ponad godzinę i zaczynałem się denerwować.

- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czap­kę z daszkiem i logo ”Cocaine-Cola”.

- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.

- Nie kręć się przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma żebraków - zawtórował mu James.

- Dzięki za wsparcie i wiarę - warknąłem. - Zawsze wie­działem, że można na was liczyć. Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie opanowała. Ta czapeczka ma pole antyhigroskopijne, a ja się szwendałem koło kościoła, zanim jeszcze byliście w planach.

Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było żywej duszy, a robot-recepcjonista zigno­rował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a nie wchodziłem.

Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:

- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.

- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.

- Jakbym spotkał twojego programistę... - zacząłem i urwałem: moje nerwy musiały być w opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.

Włączyłem pole i wyszedłem.

Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukry­wać przed samym sobą. Nie tylko martwiłem się - bałem się. Jeżelibym jednak zaczął się nad tym rozwodzić, to przestałbym być zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na pewno nie były w stanie jej pomóc. Mogłem to zrobić tylko ja, myśląc i dzia­łając, dlatego przestałem wspominać i zająłem się rzeczywisto­ścią.

Na spacer wyszedłem nie bez celu - po drugiej stronie placu, dokładnie na wprost wejścia do kościoła, znajdowała się kawiar­nia z ogródkiem osłoniętym markizą wzmocnioną polem, o czym przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i moje zatrzesz­czały, iskrząc, aż ciarki przeszły mi po plecach. Pstryknąłem w da­szek, wyłączając swoje i siadłem przy stoliku nieco w głębi, za to dającym doskonały widok na kościół.

- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając się.

- Sir, nie madam.

- Czym mogę służyć... sirniemadam?

Na świecie było zdecydowanie za dużo automatów-idiotów i skretyniałych komputerów.

- Piwo: duże i zimne.

- Już podaję sirniemadam.

Stół drgnął, w blacie otworzyła się klapka i uniosło się piwo w oszronionej szklanicy. Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.

- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.

Dopiero wtedy dostrzegłem podłużny otwór obok szklanki. Wsunąłem weń trzy monety i naczynie natychmiast znalazło się w mojej dłoni.

- Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc oddać resztę.

Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo smakowało nieźle. Deszcz sobie padał, ulicą czasem coś przejechało, ja sączyłem alkohol, a drzwi do kościoła nadal pozo­stawały zamknięte. W końcu piwo się skończyło, więc żeby głu­pio nie wyglądać, zamówiłem drugie.

- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.

- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.

- Bo była specjalna zniżka.

Tym razem ze złośliwą satysfakcją wsunąłem w szczelinę dokładnie odliczoną kwotę i to najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.

- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać śrubokręta - nie cierpię przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie padać i wzeszedł je­den z lokalnych księżyców. A chwilę później wrota kościoła uchy­liły się, wypuszczając trzy kobiety. Postały chwilę na schodach, żywo o czymś dyskutując - kobiety, nie wrota - pożegnały się i rozeszły. Sybil skierowała się ku kawiarni, toteż nieco się od­prężyłem -przynajmniej była bezpieczna. Naturalnie zignorowa­ła mnie, wchodząc do środka. Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie szedł. Dopiłem więc piwo i skierowałem się do hotelu.

Po kwadransie Sybil siedziała na sofie, która zaczęła stawać się jej naturalnym miejscem, ze szklanką czegoś różowo-zielonego i zdecydowanie procentowego w dłoni i zdawała relację. Są­dząc po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było jej nie­zbędne do normalnego funkcjonowania.

- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od chwili gdy dołączył do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie widziałam żadnych urzą­dzeń ani żadnej elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po czym dotknął mojego czoła i coś się stało. Nie potrafię powiedzieć co: nie zemdlałam, to pewne. Poza tym mogę tylko powtórzyć za panią von Brun: to było niewiarygodne. Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W pewnym momencie wskazał na coś w górze i wtedy usłyszałam delikatny dźwięk dzwonków dochodzący z białego obłoku, który nadlatywał w naszą stronę. Jednocze­śnie poczułam się jakoś tak... wzniosie. A potem... tylko się nie śmiejcie, za chmurką zobaczyłam latające stworzenie...

- Ptaka? - spytałem uprzejmie.

- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to do­słownie moment i wszystko zniknęło...

- Ot, tak?

- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawrócili­śmy. .. w następnej chwili byłam z powrotem w kościele razem z pozostałymi. I dziwnie się czułam... jakbym straciła coś bar­dzo cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale spra­wa jest poważniejsza, niż sądziliśmy. Wiem, że to oszustwo i nie byłam w żadnym Niebie, ale coś się stało... to co czuję... moje uczucia i wrażenia są prawdziwe.

- Wierzę ci. Są środki, które bezpośrednio oddziałują na emocje - powiedziałem łagodnie.

- Wiem, ale mimo to... dość! Zamiast słuchać mojego be­łkotania, sprawdźmy lepiej zapis.

- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.

Nie tracąc czasu na dalsze komplementy, umieściłem broszkę w aktywatorze i na ekranie pojawił się obraz zbliżającego się kościoła. Ponieważ nie rozwiązałem jeszcze problemu równo­czesnego zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też milczeliśmy w trakcie projekcji. Najpierw było widać dwie rozmawiające ko­biety, a potem wnętrze kościoła, a później wszedł Slakey. Tym razem nawet się ubrał odpowiednio do roli - w brązowy habit. Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.

- Do tego miejsca pamiętam wszystko. - W głosie Sybil po­jawiła się złość. - Opowiadał bzdety o czekającej nas radości, skasował czeki na ”co łaska” i poszłyśmy za nim... O, właśnie.

Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.

- Nawaliło? - zainteresował się James.

- Wątpię - mruknąłem, przewijając nagranie na podglądzie. Ekran przez dłuższą chwilę pozostawał czarny, wreszcie po­jawiły się na nim znajome postacie w kościele.

- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!

- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też. Przez cały czas rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego i chwilowo nie potrafię tego wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie re­zultatów nie ma... A ja w cuda nie wierzę!

- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy coś innego, co wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.

- Musiało - poprawiłem go.

- Musimy to zobaczyć na własne oczy - wtrącił Bolivar. - Skoro zawiodła technika, został człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego eksplozja spowodowała przecież po­żar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.

- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.

- Co: nie?

- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.

Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem mądrzejszy, bo starszy, a po drugie mam zdecydowanie więcej doświadczenia w tego typu sprawach. Zawsze byłem zwolennikiem specjalizacji, dlatego nie zamierzam spierać się z to­bą, Bolivar, co do gry na giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi, że lepiej zrobi cichy włam czy bezśladowe przeszukanie niż ja. Wmówi mi?... Nie? To dziękuję za jednomyślność. Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi nie pomożecie.

Zdecydowaliśmy, że najbezpieczniejszą porą będzie środek dnia w czasie nabożeństwa; gdzie Slakey sypiał, diabli wiedzieli, ale w czasie nabożeństwa zajęty był obrządkiem. W dwóch miej­scach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak wiadomo, nie ma. Nabożeństwo zaczynało się w południe, toteż godzinę wcześniej spotkaliśmy się na ostatnią odprawę przed akcją.

- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.

- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam. Jeśli nic nie wzbudzi moich podejrzeń, naci­snę to, jak zacznie się kazanie, rzecz jasna. Uniosła w palcach plastikowy krążek. - Zewnętrzne drzwi są zawsze zamykane, zanim zacznie się modlitwa.

- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uru­chamia baterię, która robi zwarcie w chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał. Potem całość staje się spalo­nym śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. Zamek to zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem nawet zwolnić kroku. James, ty jesteś następny.

- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak tylko wejdziesz.

- Bolivar?

- Będę w furgonetce z pasywnymi wykrywaczami magnetowidami i detektorami ciepła. Powinienem móc śledzić ru­chy przebywających wewnątrz, chyba że budynek jest ekranowa­ny. No i oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.

- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę jeden z zębów trzonowych, urwę je­den z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.

- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.

- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie ak­cji serca. Mojego. Jeśli włączy się alarm, wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie do mnie i do niej. Slakey przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne. Jakieś uwagi albo pytania?

Nie było.

No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie - bezalkoholowy - i Sybil wyszła.

Parę minut po niej my także.

Czekałem na sygnał za rogiem, udając zainteresowanie wy­stawą z pamiątkarską tandetą i odruchowo sprawdzając zawar­tość kieszeni. Ponieważ pojęcia nie miałem, co znajdę, wziąłem ze sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle. Szansa bowiem na to, że komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się powtórnie złożyć niespodziewaną wizytę, gra­niczyła z zerem.

W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem ruszyłem w stronę kościoła. W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie lewą ręką za klamkę, otwarcie prawą zamka i przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez zakłóceń. Na wszelki wypadek przekręciłem zamek i rozejrzałem się.

Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały ciężkie kotary. Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebra­nych w dole.

- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pew­ność. Zaprawdę powiadam wam, gdyż zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie przez Krainę Dobrych Uczynków, albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...

Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłysza­łem. To znaczy nie z tych dętych frazesów, tylko z tego, że ga­dał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się rozglądać. Za drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody prowadziły, żadne z nas nie wiedziało, najwyż­szy więc czas było się dowiedzieć.

Cicho otworzyłem drzwi, wszedłem i zamknąłem je za sobą. A potem zgryzłem delikatnie mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone. Prowadziły w górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by unik­nąć skrzypienia. Na szczycie schodów znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi duże pomieszczenie, słabo oświetlone blaskiem wpadającym przez pojedyncze okno.

Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy. Pomieszczenie wypełniały krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez nie przejść do tylnej ściany. Ponieważ bu­dynek miał podobny kształt co Świątynia, przede mną znajdowały się drzwi do salki nad tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się aparatura stanowiąca bramę do Nieba (górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, pienia na dole ucichły.

Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dźwięki orga­nów zwiastowały zbliżający się koniec nabożeństwa, najwidocz­niej Slakey zaczynał się lenić i skrócił mowę, łajza jedna. Przed sobą miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho co szybko i kolejne drzwi. Miałem nadzieję, że ostatnie.

Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbęd­nym blaskiem, nacisnąłem klamkę i wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, gdy przestał być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie lampy, a było ich zaskakująco wiele.

W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya, zadowolonego z siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.

Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło światło, skoczyłem w bok, wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.

A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i słyszałem, ale nawet powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie sparaliżowany, zatem nic dziwnego, że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu, waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od którego w uszach mi zadźwięczało. Prawdę mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem w stanie zamortyzować w żaden sposób upad­ku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o posadzkę.

Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamien­ne płyty, a zobaczyłem jasno oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie czułem. Jego pro­mieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.

- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zado­wolony. - I słyszysz. Mój paralizator na te nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz. Wiem, po co przybyłeś, jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem wszech­wiedzący, ty wszarzu!

Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na podłodze. Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym stroju galowym, czyli w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi symbola­mi, których znaczenia pewnie sam nie rozumiał. No i ma się ro­zumieć w koronie na głowie.

Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku gó­rze, dzięki czemu miałem okazję stwierdzić brak blizny na pra­wym nadgarstku.

- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Nieza­leżnie od płci. Chciałeś, łachu, obejrzeć Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to tak dokładnie, że będziecie mieli serdecznie dość!

Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a są­dząc po zmianie kąta widzenia, musiał mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.

- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.


ROZDZIAŁ 5


Coś się wydarzyło.

Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opi­sać, a przypominać sobie nie miałem ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg, jak na przykład myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo nadal by­łem sparaliżowany, tyle że leżałem z policzkiem w jakimś czer­wonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni to siarką.

Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to bowiem, że ten cholerny paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę, dotarło też do mnie, że czuję - co prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę podłoża, czyli co większe kamienie.

Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bez­boleśnie - przeszło kilka takich fal bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu udręka ustąpiła, a ja mogłem się ruszać. Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a potem wolno i statecznie, jeśli nie chciałem, żeby mi głowa odpadła. Okazało się, że teraz cierpiała Sybil, która przecież została sparaliżowana wcześniej. Ponieważ nie mogłem jej w żaden sposób pomóc, wychrypiałem jedynie parę słów pocieszenia i zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie, ale bezboleśnie.

Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało Niebo. Znajdowaliśmy się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone niebo rozciągające się poza nim. Gdzieś w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga się zatrzę­sła, a niebo zasnuła na chwilę chmura czarnego dymu.

Poczekałem, aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem pozycję pionową, a potem pomogłem siąść Sybil, oparłem ją plecami o skałę. Próbowała coś powiedzieć, ale dopadł ją uporczywy atak suchego kaszlu.

- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...

- Wiem, musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem, nie zdając sobie z tego sprawy - przyznałem uczciwie.

- Musiał - zgodziła się - skrócił kazanie, coś tam bąknął o niespodziewanym spotkaniu, puścił nagranie organów i popro­sił, żeby wszyscy wyszli. Mnie przechwycił w drodze do drzwi pod pozorem jakiejś ważnej sprawy. Nie chcąc wzbudzać podej­rzeń, posłuchałam, ciężka kretynka. Ledwie zostaliśmy sami, wycelował we mnie i padłam. To coś, co trzymał w ręku, przy­pominało pistolet skrzyżowany z pajęczyną. Zaciągnął mnie do przybudówki, a ja nie mogłam nic zrobić! Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się zapaliły i znalazłeś się obok mnie na podło­dze. Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic... pustka.

- Zgadza się - mruknąłem ponuro. - Jak otworzyłem oczy, byliśmy już tutaj. Gdziekolwiek to ”tutaj” się znajduje...

Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włą­czyłem. Nic: głuchy jak pień. Nawet mu się kontrolka nie paliła. Każde urządzenie, jakie miałem przy sobie, zachowywało się tak samo - zero energii. Co gorsza - składanego noża nie mogłem otworzyć, gdyż nie wiadomo jakim cudem, stał się wraz z rękojeścią jedną bryłą metalu. Granat nie eksplodował, ponieważ zmie­nił się w jednolity okruch materii z nie działającym zapalnikiem. Taki numer w życiu mi się nie przydarzył: całe wyposażenie było o kant dupy potłuc - elektronika nie działała, bo nie miała zasila­nia, mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa fizyki. Ziryto­wany zdjąłem z siebie wszystko łącznie z mini granatami, wytry­chami, z którymi nigdy się nie rozstawałem. Nie było sensu nosić bezużytecznego złomu, Sybil także sprawdziła swój sprzęt - efekt był taki sam. Wszystko, co metalowe, stanowiło jedność. Przyrzekłem sobie, że jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę na wszelki wypadek nosić kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie powtórzyła.

Jak na razie jednak mieliśmy do dyspozycji kupkę złomu i gołe ręce. Żelastwo kopnąłem, rękom się przyjrzałem i wstałem.

- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.

Na wszelki wypadek jedną ręką podpierałem się ściany - żeby mi się nogi w nogawkach nie poplątały albo inny psikus nie wy­darzył - tak że do wyjścia dotarłem niezbyt szybko, za to bez­piecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało chyba dłużej niż marsz przy ścianie. W każdym razie do Sybil wróciłem zdecydowanie szybciej.

- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.

- Na pewno nie Niebo - odparłem z przekonaniem. - Na Raj też nie wygląda; czerwone niebo, czerwone skały i zero trawy. Geologicznie niestabilny rejon z czynnym wulkanem w pobliżu. Kupa dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże, jakby na­brzmiałe słońce, niepodobne do żadnej z gwiazd, jakie znam. Świeci na czerwono, ale to na pewno nie karzeł. Stąd zresztą twarzowy kolorek otoczenia.

- To gdzie my jesteśmy?

- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektu­alnych możliwości - i...

- Co i?

- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...

- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś jeszcze trochę siny. To musiało być niezłe ”coś”!

- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo poruszał się szybko i znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny, reszty nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że miał ogon... I na pewno był czerwony.

Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.

- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z teologią?

- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za młodu nie traciłem czasu na te bzdury, ostatnio uzupełniłem wiadomości w związku ze zniknięciem Angeliny. Upraszczając, są tylko dwa miejsca, gdzie trafia się po śmierci: jeśli żyło się zgodnie z nakazami religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz przeciwnie - do Piekła. Trafia tam coś, co nazywano du­szą, detali nie sposób poznać poza tym, że jej ani nie widać, ani nie można znaleźć. Skąd się bierze, też jest nie do końca powie­dziane, ale ta cała dusza ma być esencją danej osoby, albo też daną osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie wymyślam! Przedtem też tego nie wymyśliłem: nie moje poczu­cie nonsensu. Aha: jak się dana dusza nie kwalifikuje ani do Nie­ba, ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia nazywa się Czyściec.

- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wy­krztusiła.

- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do gło­wy - na co mam szczerą nadzieję - wydaje mi się to najlogicz­niejszym rozwiązaniem.

Znowu w oddali coś zagrzmiało, a podłoga zadrżała. Na do­miar złego coś mnie rzuciło na kolana i przycisnęło do ziemi. Nagle zrobiłem się bardzo ciężki, a Sybil rozpłaszczyła się obok pod tą niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie niespodziewanie się zaczęło i nagle się skończyło. Nieco wstrząśnięty pozbiera­łem się do kupy.

- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.

- Nie mam zielonego pojęcia. Nawet jasnozielonego. Nigdy czegoś takiego nie czułem... fala grawitacyjna czy co?

- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.

- W takim razie, co to było? Moja zboczona wyobraźnia?! Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej niezły grymas.

I zaczęła drżeć.

- Tylko bez paniki i histerii! - ostrzegłem. - Jesteśmy w ja­kimś dziwnym miejscu, roboczo nazwanym Piekłem, ale żywi. Jakoś za duszę ni cholery nie chcę się uznać. Proponuję więc wyjść z tej jaskini i zobaczyć, jak też to Piekło wygląda. Bądź co bądź teoria głosi, że jesteśmy zawodowcami, a sława zobo­wiązuje.

Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta odruchowo złapała się za włosy i jęknęła.

- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!

Wyszliśmy, z każdym krokiem robiło się cieplej. Gdy minęli­śmy solidny skalny załom, zrozumieliśmy dlaczego - drogę prze­gradzała nam rzeka lawy, płynąca sobie całkiem żwawo, czyli mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast - upał był gorszy niż w odlewni (raz mi się zdarzyło tam znaleźć, wy­soce niesympatyczne przeżycie).

Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrak­cją stało się sprowadzone przez żar pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby Sybil czuła się inaczej. Nad pyta­niem, czy w okolicy jest woda, wolałem się nie zastanawiać. Dru­gim z serii genialnych pytań było - czy Angelina też tu wylądo­wała. Też wolałem o tym nie myśleć.

Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy się za to na wydmy z żużlu i drobnych kamy­ków. Panowała wysoka temperatura, ale nie za wysoka.

- Chwileczkę. - Sybil usiadła ciężko na najbliższym głazie i uśmiechnęła się przepraszająco. - Trochę się zmęczyłam.

- Nie dziwię się - siadłem obok - ten jego zasmarkany paralizator na pewno nie poprawił nam kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.

- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym się z tej akcji, gdybym wiedziała jak.

Zalała mnie nagła krew.

- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek, obojętnie, ile by mnie to miało kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym Szczurem, to ją będziesz miał! A tak na poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest spokojnie, a nie podczas kryzysu. Poza tym jest powietrze na tej planecie, czyli muszą gdzieś rosnąć drzewa czy inna roślinność. A to ozna­cza wodę. Nie ma obaw, wyjdziemy z tego!

- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez prze­konania.

- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem. - Najpierw coś do picia, potem się zobaczy.

Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu doliną dostrzegłem z przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie wspominać -jakby mi się dajmy na to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu krokach Sybil także to dostrzegła.

- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...

- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.

Przyspieszyliśmy kroku, zwłaszcza że kamienne wydmy sta­wały się coraz niższe, przechodząc wreszcie w równinę poro­śniętą wysoką mniej więcej do kolan, chłodną i wilgotną trawą. Przed sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew, potem zagajnik, a dalej prawdziwy las.

- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chloro­fil, powinno być następne ogniwo w łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...

- I woda.

- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...

- Ćśśś! Słyszałeś?... Coś szeleściło, jakby suche liście... Słyszałem. Szelesty i potrzaskiwania dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew wypadło coś małego i stanęło jak wryte w trawie.

- I co my tu mamy? - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne stworzenie, które dla odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.

A potem kwiknęło cienko.

Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej, coś załomotało i na łąkę wypadły dobre dwa metry instynktu macierzyńskiego - mierząc od czubka ryja do końca ogona - z najeżoną sierścią i postawio­nym na sztorc ogonem.

- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.

- Świnia - poinformowałem ją radośnie. - Jeden z gatun­ków towarzyszących człowiekowi w podboju kosmosu. Konkret­nie mieszaniec domowego wieprzka z dzikiem i paroma pokrew­nymi gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.

Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.

- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?

- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała wątpliwości: warchlak to ten mały - poinformo­wałem ją, wolno schylając się po poręczną gałąź. Podejrzliwe oczka - i oczy - śledziły każdy mój ruch.

- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.

Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Pod­szedłem wolno nieco z boku, cały czas mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej praktyki.

- Spokojnie, Jimmy nie skrzywdzi świnki, Jimmy lubi świnki. Rozgarnąłem jej szczecinę między uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to sporo sił. Sierść przestała się jeżyć, świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z wyraźnym zadowoleniem.

- One uwielbiają, jak się je tu drapie - wyjaśniłem Sybil obserwującej przebieg wydarzeń z otwartymi ustami. - Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą się poczochrać.

- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?

- Z jakim potworem? Masz braki w podstawowym wykszta­łceniu historycznym. Człowiek i świnia żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów ludzkości, a zmutowany gatunek, którego okaz tu widzisz, był rozsądnym wyborem przy wyruszeniu w ko­smos. Okazały się doskonałymi towarzyszami i świetną bronią przeciwko niektórym groźniejszym przedstawicielom fauny kolonizowanych planet.

- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.

- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się na świńskiej farmie i prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w dzieciństwie. O, zjawił się i dzik!

Dzik wyszedł dostojnie, bo słysząc zadowolone pochrząkiwania, nie miał co się spieszyć, przyjrzał mi się podejrzliwie czer­wonymi ślepiami i uznał, że nie jestem groźny, co było uprzejme z jego strony. Podczas szarży dzik porusza się naprawdę błyska­wicznie, przestaje zaś atakować tylko wtedy, gdy sam ginie albo gdy rozerwie przeciwnika na strzępy. W nagrodę podrapałem go energicznie za uszami, co wywołało chrząknięcia znacznie głośniejsze niż u lochy.

- Skąd one się wzięły?

- Z lasu.

- Nie o to mi chodzi! Skąd wzięły się na planecie z aktywny­mi wulkanami, falami grawitacyjnymi i całą resztą.

- Ta planeta musiała kiedyś zostać zasiedlona przez ludzi. Dowiemy się we właściwym czasie. Najpierw jednak to, co naj­ważniejsze: woda. Świnki powinny nam w tym pomóc.

W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym drzewem, stojącym na polanie. Odyniec wziął rozpęd i rąbnął w pień, aż się pół lasu zatrzęsło. Żołędzie, niewiele mniejsze od mojej głowy, posypały się na ziemię i cała rodzinka wzięła się za posiłek. Nie było rady, dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu krokach wyszliśmy na podmokłą łąkę, poznaczo­ną śladami kopyt. Dochodziła do jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała mgła. Skalna półka umożliwiała dotarcie do wody bez potrzeby taplania się w błocie, toteż natychmiast z niej skorzy­staliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.

- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając usta.

- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi być coś jeszcze poza trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza jedzenie.

- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. - Jestem dzieckiem miasta, niewielkiego, ale zawsze. Jedzenie kupowało się w sklepie. Rodzice pracowali przy opro­gramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach czy in­nym projektowaniu, tak że w okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego zanieczyszczania środowiska. To było małe miasteczko, ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością zieleni... i bez­nadziejnie nudne.

Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się za­uważyć zarysy drugiego brzegu. Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:

- Takie jak to?


ROZDZIAŁ 6


- Jak co? - Aż ją poderwało.

Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.

- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dło­nią. - Muszą je chyba taśmowo produkować... składać, kleić i pako­wać. Potem wystarczy umieścić, gdzie się chce, rozłożyć, podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown. Ledwie skończyłam szkołę - a na uszach stanęłam, żeby być pierwsza - wyjechałam na studia i nigdy nie wróciłam. Zmora mojego dzieciństwa...

- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!

- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedze­nie... No, chyba że tak się uparłaś na wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.

- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.

Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących. Jednak im bliżej byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po dalszych dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:

- Nie!

I stanęła.

- O co chodzi?

- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa. Mówiłam ci, że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.

- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idź, ja tam idę poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.

Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się nie poru­szało, co dziwniejsze, z miasteczka wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko nas. Przy niej stała jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej odległości. Podeszliśmy bliżej.

Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:

- Przeczytaj!

- Przeczytałem. - I co?

- Nic, zbieg okoliczności...

- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pi­sze?

- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: ”Wi­tamy w Hometown”. Zadowolona?

- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?

- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na pewno nie jest to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.

- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryźć trawę? - Widać było, że jest zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.

Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:

- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, wła­śnie to sprawdziłem. Teraz będzie część druga, czyli podział za­dań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie musisz, a ja obejrzę mia­steczko. Siadaj!

Posłuchała.

Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspomi­nając - czy dlatego, że była zmęczona, tego wolałem nie docie­kać. Pozbierałem się z pewnym trudem i ruszyłem do Hometown.

Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż kwadrans. Wróciłem, siadłem ciężko i zająłem się żu­ciem kolejnego źdźbła.

- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...

- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby ciebie trafił - za złośliwość! Mów!

- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto jest puste, nie ma ludzi, zwierząt, gównia­rzy. Nic żywego. Poza tym jest jedną bryłą i najwyraźniej tak zostało zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a drzwi z kolei są częścią ściany, dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się przez nie patrzy, nic nie widać, oprócz tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne czy skończone: to bardziej idea Hometown niż samo miasteczko.

- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak myśmy powariowali?... Albo ja?

- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo zbyt dużo jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy wulkanie. Nie było nic poza skałami. Aha, słońce tak samo obrzydliwie roz­dęte. Potem poszliśmy się rozejrzeć i trafiliśmy na trawę, las i świ­nie, jakie pamiętam z mojej młodości.

- A potem na Hometown z mojej.

- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez dwóch zdań uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego komentarze pod moim adre­sem, dopóki ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w którym się ocknęliśmy, faktycznie przypomina Piekło i to przynajmniej z jednym ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że takie jest, a Sla­key dorobił mu ideologię, czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń Piekła. Wiem, to brzmi niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją planetarną czy jakoś inaczej. Załóżmy, że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, ponie­waż kształtuje ona fragmenty swej powierzchni zgodnie z ocze­kiwaniami istot, które na nią przybywają. Slakey był pierwszy i skojarzyło mu się Piekło. Może z powodu tego rozdętego słoń­ca, może szukał Piekła, w tej chwili to nieistotne. Ważne jest, że im bardziej upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna stawała się okolica. To ma sens!

- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!

- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko je­den drobiazg: jesteśmy tu i widzieliśmy to, o czym mówię.

- Jego Piekło?

- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać. Pamiętam, że przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna od tej, w której się wy­chowywałem. .. Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdol­ności empatyczne albo jeszcze lepiej jest biernym telepatą, to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A powinna być, bo jakoś musi odbierać bodźce... cholera, chyba mnie wyobraźnia poniosła!

- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóż­my, że masz rację: byłeś wściekły i to zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki czemu mogliśmy się napić, natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja pozostałam i musiałam o tym przez cały czas myśleć. Że myśla­łam, to fakt, a przy okazji pewnie przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. No a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja. I co zrobimy?

- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni

- Dlaczego?

- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey, to w jaskini, jeśli moim synom uda się ak­cja ratunkowa, tez tam się pojawią A poza tym jeśli ten gnojek wysłał tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani w two­jej młodości. W jego Piekle jest szansa.

- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z na­wy - Gdybyśmy poczuli pragnienie, znamy drogę, a co do jedze­nia, zobaczymy.

Wróciliśmy po własnych śladach (choć o obecności świń świadczyło wyłącznie chrząkanie, pod olbrzymim dębem ich nie było) Aż dotarliśmy do końca trasy Tym razem bez trudu ziden­tyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy się na wzgó­rze, skąd roztaczał się niezły widok na okolicę i mało ciekawy - głównie dymiące wulkany, kamieniste wzgórza i wydmy. Na­turalnie wszystko czerwone.

W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie wygodniejsze od wspinaczki na coraz wyższe pagórki. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś ni to chrobotanie, ni to drapanie i oboje stanęliśmy jak wryci

- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.

- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem. Miała trochę racji, a poza tym nie był to czas i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy do przodu - skroba­nie nasiliło się, a potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to całkiem blisko Znów coś zaczęło skrobać. W końcu dotarli­śmy za skalny załom i wyjrzeliśmy.

Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i pła­skim kamieniem drapał po czymś szarym, co znajdowało się w skale ponad jego głową. Kawałek tego szarego udało mu się wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął pożerać, mlaskając przy tym, aż echo niosło.

Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było to, ze kolorek faceta aż bił po oczach - taki bardziej jasnoczerwony. Za przyodziewek służyła mu para postrzępionych spodni, których nogawki koń­czyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na środku tyłka, przez którą wychodził całkiem pokaźny czerwony ogon.

Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że jest obserwowany, bo nagle się odwrócił. Dzięki temu zobaczył nas, a my dostrze­gliśmy parę niedużych acz foremnych rogów na jego głowie i dziu­rę z poszczerbionymi resztkami zębów. W następnym momen­cie cisnął w naszą stronę trzymanym w garści odłamkiem, a sam pognał w przeciwną stronę z rączością, o jaką nigdy bym go nie podejrzewał.

- Czerwony - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?

- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki? Zobaczymy, co robił?

- Naturalnie. I co jadł?

Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym tamten się mozolił. Ze szczeliny w skale wy­rastała jakaś szara i gąbczasta substancja, a ponieważ byłem wyższy od poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej kawałek.

- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.

- Skąd mam wiedzieć? Raczej pochodzenia roślinnego cóż, on to zjadł, więc nie powinno być trujące Chcesz gryza? Do­brze, me krzyw się będę robił za królika doświadczalnego.

Było oślizłe i okropne w smaku, a konsystencję miało taką, że mnie szczęki rozbolały, nim pogryzłem coś, co nieodparcie ko­jarzyło mi się z kawałkiem torby foliowej. W końcu przełknąłem, co ułatwiła wilgoć pokrywająca substancję. I mile zostałem zaskoczony - raz połknięta nie próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na ten temat długie zażalenie.

- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś odżywczego.

Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przy­glądając mi się podejrzliwie włożyła do ust. Pokiwałem z uzna­niem głową, zerknąłem w górę i gwałtownym pchnięciem po­słałem ją w bok, skacząc od razu za nią.

W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił so­lidnych rozmiarów głaz.

- Chyba się zdenerwował niespodziewaną przerwą obiado­wą - skomentowałem, pomagając Sybil wstać. - Proponuję odejść trochę od skał, żebyśmy widzieli, co się dzieje.

Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.

- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na zapas.

Gdy skończyliśmy posiłek, słońce nie zmieniło swego poło­żenia. Dzień zrobił się cieplejszy, więc położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.

- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?

- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy, nie było na to czasu między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.

- Po pierwsze wylądowaliśmy w Piekle made in Slakey. Chwilowo nazwa ”Piekło” pasuje. Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo powariowaliśmy.

- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz pró­bowano ze mną podobnych numerów i skoro dotąd mi nie od­biło, to teraz też nie dam się zwariować. Zostaliśmy jakoś przetransportowani na tę planetę i to za pomocą urządzeń, a nie cudów. Wiemy też coś znacznie ważniejszego: powrót jest moż­liwy, ponieważ osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś. Urządzenie i zasada są takie same. Rozważyć natomiast należy możliwość, że Angelina znalazła się tu przed nami.

- A więc musimy zdobyć więcej informacji.

- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się, co wie. O Angelinie, o tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.

Przerwało mi zrazu ciche acz zbliżające się szuranie. Od­głos zbliżał się od strony kanionu i wkrótce dołączył doń po­mruk głosów.

- Goście - oznajmiłem wstając.

Nasz rogaty znajomy wyłonił się zza zakrętu. W ślad za nim wyszło z tuzin podobnych, to jest czerwonych, ogoniastych i ro­gatych stworzeń w łachmanach. Istoty - jakoś nie bardzo mo­głem o nich myśleć ”ludzie” - były obojga płci i obładowane roz­maitego kształtu i wielkości głazami. Angeliny wśród nich na szczęście nie było. Na nasz widok przystanęli, ale zachęceni przy­kładem przywódcy ruszyli dalej i to ze zdecydowanie nie najprzyjaźniejszymi zamiarami.

- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wo­jowniczo ich szef. - W końcu i tak was dorwiemy, zabijemy i zjemy.

- Tu faktycznie musi panować przeludnienie - głośno my­ślałem, nie ruszając się z miejsca.


ROZDZIAŁ 7


Uniosłem ku nim otwartą dłoń w uniwersalnym geście po­koju. Zawsze lepiej zaczynać od grzeczności. No, prawie zawsze.

- Ostrzegam, że będziemy się bronić - poinformowałem rze­czowo. - I to skutecznie, czyli niehumanitarnie...

- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:

- Niehumanitarnie?

- Skutecznie - poprawiłem ją. - I pamiętaj, że przynajmniej jeden powinien potrafić mówić.

- Mhm.

Oboje ruszyliśmy do ataku.

Na pierwszego przeciwnika wybrałem szefa, który nawet melodyjnie zawył, gdy walnąłem go kantem dłoni w nadgarstek. Coś chrupnęło - może kość, może skała, ale wypuścił kamień, a potem padł elegancko, gdy trzasnąłem go z półobrotu w splot słoneczny. Przyznaję, że zrobiłem to złośliwie, ale wyjątkowo nie cierpię kanibali. Uważam, że to najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do jakiego mogą dojść istoty ludzkie. A ci tu nie byli jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie czekając aż znieruchomieje, wy­biłem się i z wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy. Co prawda łby im nie poodpadały, ale na pewno wyłączyłem deli­kwentów z dalszej walki. Wylądowałem na ugiętych nogach, uchyliłem się przed ciosem kamiennej maczugi, uderzyłem jej właści­ciela kantem dłoni w kark i okręciłem się na pięcie gotów do dalszej walki. Kamień świsnął mi obok głowy, toteż dałem dwa szybkie kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem prawym sier­powym w szczękę kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim znieruchomiał na kamienistym podłożu. Półobrót i cios wyciągniętą nogą załatwił kolejnego przeciwnika, a kopniak w krocze kolejnego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnych i stwierdziłem, że okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi się (bądź nie) postaciami.

- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez kondycji.

- Tym lepiej dla nas - stwierdziłem usuwając stopą co poręczniejsze kamienie poza zasięg pokonanych. - Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi nie widzę, więc nie trze­ba opatrywać rannych.

Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami - wszyscy także mieli rogi i ogony, do złudzenia przy­pominając rysunki diabłów, jakie oglądałem podczas ekspreso­wego kursu teologicznego, który zafundowałem sobie na Lussoso. Ponieważ próby pogawędki z dwoma najmniej uszkodzonymi diablicami okazały się niezbyt udane, odszukałem organizatora tego proszonego obiadu i strzeliłem go ze trzy razy otwartą dło­nią w pysk. Metoda mało delikatna, ale skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności. Otworzył oczy, jęknął i wi­dząc mnie, próbował wtopić się w ścianę, przy której go posadziłem, co naturalnie było wysiłkiem z góry skazanym na niepo­wodzenie.

- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało to jak groźba. - Zabijanie i zjadanie było wa­szym pomysłem, a ja was ostrzegałem. Dostaliście wycisk na własną prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się mścić. Zjadać was nie zamierzamy, bo jesteście mało apetyczni. Teraz do rzeczy: jestem Jim i mam do ciebie parę pytań...

Krótki pisk i łupnięcie dobiegające z tyłu świadczyły o sku­teczności Sybil jako ochroniarza, czego zresztą do wiodła dobitnie - dla niektórych w dosłownym tego słowa znaczeniu - właśnie zakończona potyczka.

- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównaw­czej z University...

- Zatrzęsienie tych profesorków. No, nic, tak na marginesie, nie za daleko przypadkiem cię zwiało od uniwersytetu?

Pomacał delikatnie nadgarstek i brzuch, przyjrzał mi się czer­wonymi oczkami i westchnął.

- Pewnie za daleko. Nie zastanawiałem się nad tym ostatnio głód i pragnienie skutecznie absorbują uwagę. Jedzenie jest mo­notonne i nie bardzo pożywne... pewien jestem, ze brak w nim masy witamin i aminokwasów...

- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?

- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam nie wiem. Podano mi tę nazwę, jak się tu zja­wiłem, stąd ją znam.

- A jak się tu dostałeś? - spytała Sybil, nie przestając po­dejrzliwie obserwować pobitych smakoszy.

- Nie wiem. Byłem na urlopie, przyleciałem na Vulkanna, opalałem się na brąz, nie na takie ohydztwo i tuczyłem się, jedząc i pijąc uczciwie... wszystko, co pamiętam, to to, że którejś nocy zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.

- A reszta?

- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak powariowali, że nie da się z nimi rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu przebywa... słuchaj, naprawdę mnie nie zjesz?

- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.

- Teraz tak mówisz, a potem...

- Potem to nogi śmierdzą. Jak raz coś powiedziałem, to mam głupi zwyczaj dotrzymywać słowa. A propos profesorów: sły­szałeś może kiedyś o niejakim Justinie Slakeyu?

- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.

- Szkoda. Dobra, powiedziałeś, jak się tu znalazłeś. Czy ktoś zdołał opuścić to miejsce?

- Tylko jako obiad!

Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:

- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi wyjaśnisz, skąd ten twarzowy kolorek skóry, że nie wspomnę o ogonie i rogach?

Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:

- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że to nie kwestia pigmentu, tylko wytworzenia się nowych odgałęzień podskórnych naczyń krwionośnych... - Pogłaskał ogon - A ogon to efekt mutacji wywołanej tym cho­lernym słońcem, bo kości w nim me ma z całą pewnością, jedy­nie mięśnie i skóra...

Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach, zostawiłem go i dałem znak Sybil Oddaliliśmy się od eks-przeciwników; ci z nich, którzy odzyskali przytomność, nie przejawiali wrogich zamiarów Być może dlatego, że marzyli tylko, by znaleźć się w cieniu. Najenergiczniejszy wycofał się do kanio­nu, omal się przy tym nie wywracając, gdyż próbował równocze­śnie patrzeć, gdzie lezie, i za siebie, czy go przypadkiem me gonimy.

- Coś tu nie gra - oceniła Sybil

- Od początku odniosłem takie wrażenie, a im dłużej tu je­steśmy, tym mniej mi się wszystko podoba. Oni nie są tubylcami, zostali tu sprowadzeni w jakimś celu, tylko nie wiemy w jakim. Wiemy natomiast przez kogo i musimy znaleźć sposób, by wró­cić, zanim dorobimy się ogonów. Nie zaczynam przypadkiem czer­wienieć?

- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na razie nie mamy chyba po co wracać?

- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...

Niebo nagle pociemniało na moment i niewidzialna siła przy­gniotła nas do podłoża. Po paru sekundach oświetlenie i grawita­cja wróciły do normy.

- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody, bo nie będziemy uzależnieni od źródła pożywie­nia - zdecydowałem. - I przeszukajmy jaskinię, ponieważ wy­szliśmy z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.

- Co robimy z tą bandą? - spytała.

- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w miarę przystosowani do tutejszych warun­ków. Po tej nauczce powinni trzymać się z daleka.

- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!

Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go Sybil, zmieniając suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem przyjemny dla oka.

- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z jedzeniem.

- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.

Słońce było praktycznie w tym samym miejscu co wtedy, gdy zobaczyliśmy je pierwszy raz, toteż o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła zresztą trwać wiecznie, jeśli­by, dajmy na to, nie obracała się wokół własnej osi. Rozmyślania te nie przeszkadzały mi, ma się rozumieć, we wspinaczce ku wejściu do jaskini. Właśnie się potknąłem o jakiś złośliwy odła­mek, gdy obok wystrzelił w górę niezły gejzerek kurzu, a ryko­szet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.

- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!

Sybil pomknęła ku pobliskim głazom, a ja zrobiłem przewrót, zjechałem kawałek na tyłku i podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co najmniej trzy strzały - wszystkie chybiły - pseudosnajper albo miał zeza, albo pierwszy raz trzy­mał broń w ręku. Naturalnie nie byłem z tego powodu rozcza­rowany.

- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.

- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamie­niami.

- W jakim kolorze?

- Lokalnie ulubionym.

- I co teraz?

- Zapolujemy na myśliwego. Skaczemy równocześnie i za­chodzimy go z flanki. Równocześnie nie będzie mógł namierzyć nas obojga. Aha, zostawiłem zapasy, jak ich nie rąbną, to potem je pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!

Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierw­sza kula gwizdnęła mi koło ucha, druga wzbiła gejzerek między nogami, aż w końcu padłem plackiem za upatrzonym wcześniej kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała dwukrotnie większą odległość.

Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.

A potem jeszcze raz.

I jeszcze.

Ostrzał trwał cały czas - najwyraźniej strzelec nie cierpiał na brak amunicji. Po kolejnym odcinku zobaczyłem dokładniej przeciwnika - czerwony, gruby, z plecakiem w jednej ręce i ja­kimś samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko ognio­we. Pognałem za nim i rozciągnąłem się jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z półobrotu. Na szczęście w następnej chwili skon­centrował się na Sybil. Korzystając z chwili spokoju, pozbiera­łem się i skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć metrów ode mnie. Prawie go dopadłem, gdy się odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym kamieniem. A w następnej chwili wy­rwałem mu broń i kopnięciem w brzuch posłałem na ziemię.

Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.

Zasapana Sybil dołączyła do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżą­cej postaci. Gruba, czerwona, z ogonem i rogami, a mimo to dziw­nie znajoma. Dopiero jednak gdy zobaczyłem go z profilu, rozpo­znałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom zmieniają wygląd.

- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał, najwyraźniej szukając drogi ucieczki. - Przecież to...

- Slakey! - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej. Obiekt, którego pochodzenie poddano krytyce, przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał niepewnie:

- My się... już spotkaliśmy?

- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?

- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?

- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?

- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który zgasł jak świeczka na wietrze na widok mojej miny. - A Mitchelsen?... szkoda... to może Harley?... Też nie... A Epinard?

- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.

- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. - Reakcja spalania trwa przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z litr...

- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.

- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli mamrocząc coś do siebie.

- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.

- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.

- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.

- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I co my tu mamy, proszę wycieczki? Sprawny pełen magazynek i jeszcze parę pocisków luzem. Rozpoznajesz ten drobiazg?

- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.

- Standardowe wyposażenie wszystkich armii wszechświa­ta. Nie ma ruchomych części, bateria atomowa wystarcza na dłu­go, a pociski w stalowych płaszczach nawet najgłupszy potrafi załadować poprawnie. Potem tylko trzeba wycelować i wystrze­lić. Ciekawe, jak tu się dostała, a jeszcze ciekawsze, jakim cudem. działa. Z naszego wyposażenia nic nie działało i nie napotkaliśmy tu dotąd żadnego artefaktu.

Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i wrzeszcząc radośnie, skoczył ku mnie z wycią­gniętymi łapskami. Sybil zgrabnie podstawiła mu nogę, a ja spy­tałem, wyraźnie wymawiając słowa:

- Profesorze... skąd to masz?

- Moje. Sam sobie dałem... - Rozejrzał się tępo wokół, po­łożył na ziemi i najbezczelniej w świecie zachrapał.

- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil. - A już na pewno nie ”obfitym”.

- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.

- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.

- Do jaskini - zgodziłem się.

Do plecaka wsadziłem rozsypane magazynki i tobołek z pożywieniem, po który zszedłem na dół, i oboje ruszyli­śmy w drogę.

- Nie wydaje ci się, że im dłużej tu jesteśmy, tym więcej ro­dzi się pytań, na które nie ma odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.

Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.

- Jesteśmy prawie na miejscu.

Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu znajdowałem się już w wielu trudnych sytuacjach. Gdyby w jaskini znajdowało się coś godnego uwagi, zauważyłbym to przy pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy złudzenie, że coś robimy. Nad resztą wolałem się nie zastanawiać.

Gdy podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnę­ło, łomotnęło i jaskrawo zapłonęło, tyle że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy pad z kryciem, a ja odbezpie­czyłem broń. Z wnętrza jaskini dały się słyszeć chrobotania i kroki, a po paru sekundach w wejściu pojawiła się znajoma sylwetka. Całe szczęście, że zdołałem ją rozpoznać, nim nacisnąłem spust.

- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana po­ciecha i dodała: - Zbieramy się stąd. I to już!

- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona chyba naprawdę ich rozróżnia.


ROZDZIAŁ 8


Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil deptała mi po piętach. Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco zmienił pozycję.

- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!

Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.

Tego nie można opisać. Nigdy dotąd niczego podobnego nie przeżyłem. Pewien byłem jedynie, że nie czuję ciepła, zimna, bólu, wzruszenia ani że nie siedzę na krześle elektrycznym.

A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrza­snął:

- Padnij!

Bolivar pociągnął nas na podłogę.

Wybuchła regularna strzelanina przetykana głośniejszymi eksplozjami. Kątem oka dostrzegłem postać trzymającą broń w le­wej ręce i prowadzącą ostrzał - na szczęście nieudolnie - wypu­ściła bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się i uciekła. Prawą rękę miała zabandażowaną. Z boku słychać było lejną palbę i tupot kroków.

- James! - krzyknął Bolivar.

- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z którego jeszcze unosił się dym, wyłonił się Ja­mes, strzepując iskry z koszuli i rozmazując sadzę po twarzy.

- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.

- Serdeczne dzięki za sprowadzenie z powrotem - powiedziałem i rozkaszlałem się niczym chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...

W górze coś zgrzytało, parsknęło i ze świstem uruchomił się automatyczny system przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.

- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się zjawi!

Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.

Wybiegliśmy na zewnątrz i wskoczyliśmy do wciąż parkują­cej przy krawężniku półciężarówki. James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie zdążyliśmy zasunąć drzwi. Był to start z gatunku tych, o których mówią, że ”kamienie z bruku drą”, choć przyznam się, że nie do końca rozumiem to określenie. Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale jęk syren, który od pewnej chwili nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a po­tem z tyłu. James zwolnił i przestało nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu stanął, odsunął drzwi prowadzące do ka­biny i spytał z szelmowskim uśmiechem:

- Nie napilibyście się czegoś?

Przez przednią szybę widać było sporą obrotową reklamę: Automatyczna Knajpa Rowneya a pod spodem mniejszy acz bardziej bijący w oczy napis: Najtańsze i Najmocniejsze Napoje w Mieście. Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy barze.

- Witamy w pijackim raju - odezwał się robot-barman zwa­ny potocznie barbotem. - Co podać?

- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...

A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.

- Piwo - zameldował barbot.

Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.

Bolivar zapłacił i zażądał cztery następne, bez słowa wymie­niając nam szklanki na pełne. Przyznaję, że moje jakoś tak wypa­rowało - mikroklimat czy co. W każdym razie drugie zdecydo­wanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić, to jeszcze zaproponowałem:

- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.

- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że spraw­dzicie, czy nic wam nie jest. Bo muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył tata, to obaj omal nie dostaliśmy zawału.

- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie zdążyłem uruchomić!

- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.

- Co ty gadasz? Dajcie mu piwa albo lepiej czegoś mocniej­szego! Nie stanęło i nie stoi! - oburzyłem się, na wszelki wypa­dek sprawdzając.

Biło.

- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Do środka musieliśmy wejść dosłownie w se­kundy po tym, jak was wyprawił do Piekła, bo nadal siedział przy komputerze w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go ogłu­szył, zanim zdołał coś namieszać. Twoje serce musiało przestać bić dla odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś się poza planetą. O tym, że posłał was do Piekła, dowiedzieliśmy się później...

- Znaczy się... on się dowiedział - podjął Bolivar. - Jest ca­łkiem niezły w zaawansowanej hipnozie.

- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się w stresie, a zaraz potem w szoku. Powie­dział grzecznie, gdzie was posłał, i przyznał, że nie zdążył zmie­nić współrzędnych, więc Bolivar wybrał się po was, a ja pilno­wałem, żeby profesorek czegoś nie próbował zmajstrować, bo z konieczności on musiał obsługiwać całe to urządzenie. To było to długie pięć minut, ale się udało.

- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam przynajmniej pięć godzin.

- Różny czas... - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam inną ciekawostkę: kiedy byłem w Piekle, byłem równocześnie tutaj... to znaczy, widziałem to, co James, i słyszałem to, co on.

- I vice versa.

- Piwo.

- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?

- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić, skąd się wzięła ta bitwa, w której środek trafiliśmy?

- Tuż przed waszym przybyciem wpadł tam ten z zabanda­żowaną łapą i zaczął strzelać, więc zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie, tylko do aparatury, co mu zresztą nieźle wyszło. Ponieważ nie kazałeś nikogo zabijać, więc obaj uciekli. Jakbyś miał wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu się przyjrzeć: to był Slakey z bandażem zamiast prawej dłoni.

- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.

- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą dłonią.

- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle też jest Slakey: czerwony, z rogami i ogo­nem. Mnożą się cholery jak zaraza.

Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwen­cje tej rewelacji - albo ich brak - mogły okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:

- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.

Nikt nie zgłosił sprzeciwu.

Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii podstawowej:

- Gdzie jest Angelina?

- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co prawda walczyć i w końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie wybudził się z transu, ale przy­znał, że nie w Piekle. Musiałem go uspokoić, by móc was spro­wadzić, a potem miałem zamiar wziąć się za niego na serio, ale nie wyszło. Przykro mi...

- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Do­wiemy się, gdzie jest i jak do niej dotrzeć. Obaj spisaliście się doskonale, teraz trzeba pomyśleć, co zrobić z tymi wszystkimi zagadkami i paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierw­sze potrzebujemy pomocy, bo nikt z nas nie może pokazać się Slakeyowi na oczy bez wzbudzania odruchów obronnych. Co prawda, nadal nie wiem, jak rozszyfrował Sybil, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Hotel jest spalony, a my musimy zła­pać Inskippa.

- Wystarczy zwykły telefon - wtrąciła Sybil - mam numer do tutejszego przedstawiciela, reszta pójdzie automatycznie.

- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościo­ła, żeby nikt tam nie wlazł i stamtąd nie wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to migiem. Ktoś, kto potrafi zbudować działający wehikuł czasu, o innych naukowych cudach nie wspominając, powinien połapać się, o co tu chodzi. I na wszelki wypadek niech do profesora doda komputer Space Marines, bo cholera wie, z ilu przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynie­nia. Do ich przybycia nie podejmiemy żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż zyskać.

Teoretycznie dwa dni przymusowego urlopu powinny być miłą odmianą - praktycznie były to pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo miałem spraw do przemyśle­nia, problemów i zmartwień (z głównym podstawowym - gdzie jest Angelina?).

Wieczorem pierwszego dnia przeprowadziliśmy burzę mózgów skrzyżowaną z sesją wspomnieniową i zanotowaliśmy wszystko, co wiedzieliśmy wcześniej i przypuszczaliśmy. Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie pretendowałem do miana na­ukowca, a Korpus na liście płac miał ich z mendel. Przesłaliśmy dzieło naszych umysłów Inskippowi, wychodząc z założenia, że on może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.

Zameldowaliśmy się - korzystając z fałszywych dokumen­tów - w Vaska Hulja Holiday Heaven po tym, jak James i Bolivar wyczyścili nasz apartament z potrzebnego sprzętu. Poza tym Sybil i ja uzupełniliśmy standardowe wyposażenie, bez którego czu­łem się goły (nie wiem jak ona). Poprawiło mi to humor, podob­nie jak i brak czerwonego koloru skóry - że o ogonie nie wspo­mnę - co regularnie sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale nic na to nie byłem w stanie poradzić.

Trzeciego dnia, schodząc na śniadanie, przestałem mieć nadmiar wolnego czasu, przy stoliku bowiem siedziała znajoma postać i pa­łaszowała posiłek kompanii piechoty z podziwu godnym zapałem.

- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu je­steśmy w komplecie.

- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i ko­loru nie powstydziłoby się starożytne zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?

- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?

- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W po­łączeniu z twoimi notatkami i odzieżą, którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę prosta.

- Że co proszę?!

- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci powiedzieć, że wymyślenie time-heliksu było znacznie trudniejsze - oznajmił, pałaszując grzankę z entuzjazmem gło­domora.

- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał wiedzieć, co jest grane.

- Proszę uprzejmie. - Wypolerował sobie zęby serwetką podczas ocierania ust i oświadczył: - Kiedy tylko dowiedziałem się, że zamie­szany jest w to Pierdoła Justin, zacząłem być na właściwym tropie...

- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pier­doła Justin?

- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głu­poty, chcąc zaimponować dziewczynom, więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin, co przyjemniej brzmi dla ucha. Sens ten sam.

- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.

- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich był dupa, jakich mało, ale poza tym, to już kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się teorią galaktycznych strun, która, jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie spokojnie od lat i udowodnił, że jest prawdziwa, przy okazji wymyślając nie­zbędny aparat matematyczny. Opublikował na ten temat kilka ar­tykułów, ale nigdy spójnej pracy. Gdybyś nie wiedział, to wnio­skiem końcowym jest istnienie przejść między galaktykami zwanych ”wormhole”, choć przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta na­zwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami.3 Wydawało mi się, jak zresztą i wszystkim, że nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że nie tylko zakończył, ale i zastosował w praktyce.

Coypu przerwał, by opróżnić kubek z kawą, dzięki czemu miałem dość czasu, by pozbierać szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.

- Może zaczniemy od tego, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz - zaproponowałem uprzejmie.

- Nic dziwnego: istnienie wormholi między wszechświatami opisuje negatywna matematyka, a niematematyczny model był­by strasznie topornym uproszczeniem...

- Lubię toporne uproszczenie!

Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.

- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym, sadzonym jajkiem na patelni pełnej podobnych, złych, sadzonych jajek - Śniadanie najwyraźniej podziałało nań inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest niewidzial­na, ponieważ me ma wymiarów i nie może w związku z tym być mierzona. Rozumiesz to jak dotąd?

- Próbuję.

- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest entropia, ponieważ powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata. Gdyby udało się ją odwrócić, pro­blem byłby łatwy do rozwiązania. Tego nie da rady zrobić, ale moż­na zmierzyć stopień rozkładu, naturalnie jedynie w drodze obliczeń matematycznych. Udowodniono także, że stopień entropii jest inny w różnych wszechświatach. Rozumiesz wagę tego odkrycia?

- Nie - przyznałem uczciwie.

- To pomyśl! Jeśli stopień entropii w naszym wszechświe­cie jest wyższy niż we wszechświecie X, to dla obserwatora stam­tąd nasz wszechświat niszczałby szybciej. Tak?

- Tak.

- W takim razie dla naszego obserwatora stopień entropii we wszechświecie X wyglądałby na odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I tego właśnie należało dowieść - powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.

- Miałeś mówić po ludzku i zrozumiale, więc przestań gadać jak potłuczony i powiedz to po ludzku. - Przestałem być uprzej­my głównie dlatego, że nadal nic me rozumiałem.

- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej mate­matyką w szkole, byliby może z ciebie ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej rzecz biorąc, taki fenomen istnieje i może być matematycznie opisany. A to, co można opi­sać, da radę zmienić Piękno polega na tym, że do wykorzystania takich wormholi między światami nie potrzeba energii, ta jest nie­zbędna jedynie do stworzenia łącznika Same przejścia są zasila­ne przez różnice w stopniu entropii. Justin Slakey to odkrył i jak­bym nosił kapelusz, to do końca swoich dni pierwszy bym mu się kłaniał.

Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbo­wych i wreszcie coś zaczęło mi świtać w tej kupie naukowego bełkotu.

- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?

- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie: tak i nie

- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro istnieją, to można do nich dotrzeć dzięki łączącym je w przestrzeni wormholom, nie, to brzmi okropnie, dzięki przejściom. Jest to możliwe dzięki odmiennemu stopniowi entropii w różnych wszechświatach Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia. Tak?

Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otwo­rzył usta. Potem pomyślał, zamknął usta i z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Może być - przyznał

- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego stanu - Panują tam inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej. Niebo leży w jeszcze innym wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...

- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.

- Korzystając ze swego wynalazku, Slakey może się w nich pojawiać i to wielokrotnie. Pytanie: czy to, co on potrafi zmaj­strować, ty też potrafisz?

- Tak i nie.

Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a siebie by mi się nie udało.

- A konkretnie?

- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności między entropiami, które stanowią nieodłączny element oprogramowania. A to właśnie zostało dokładnie zniszczone.

- Są inne egzemplarze.

- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne metro.

- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?

- Slakey.

- Który Slakey?

- Jest tylko jeden Slakey.

- Gówno prawda! - poinformowałem go grzecznie. - Sam widziałem co najmniej trzech: jednego z ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie normalnego.

- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył wehikułu czasu, by zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy kończy szkołę, a później, gdy umiera. Rachunki matematyczne nie pozostawiają co do tego żadnej wątpliwości. Jakoś zdołał się powielić w różnych czasach. On, oni to jedna istota, tyle że z różnych czasów. Ponieważ są tym samym indywiduum, mają ze sobą stałą łączność telepatycz­ną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie, co inny myśli i co się z nim dzieje. Stąd w kościele pojawił się uszkodzony Slakey: na pomoc temu, którego złapali twoi synowie. Reszta także by przy­była, gdyby zaszła taka potrzeba. Z twoimi synami było zresztą tak samo, ponieważ są biologicznymi bliźniętami, czyli pochodzą z tego samego jaja. To wszystko jest raczej oczywiste.

- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.

- To, że wreszcie wiemy, jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych miejsc, gdzie tylko będziemy chcieli - odparłem. - Ten tu inteligentny, choć nie wyglądający na to przedstawiciel świata na­uki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych wszechświatach.

- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?

- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. - Skrzywił się Coypu. - Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie, gdzie planety obdarzone są rozumem. Kiedy Slakey znalazł się tam po raz pierwszy, planeta była geologicznie aktywna, toteż pomylił ją z Piekłem. No i stała się Piekłem. A potem wy dołożyliście inne fragmenty z własnych wspomnień.

- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? - Ciekawość kobieca nie jest łatwa do zaspokojenia, aczkolwiek tym razem Sybil zadawała całkiem logiczne pytania.

- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwiel­biał aktywnych słuchaczy. - To byli normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im przytrafiło. Wy mniej więcej wiedzieliście, co was spotkało, zwiedziliście w życiu wiele świa­tów i nabraliście więcej doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym nie jesteście przeciętni czy normalni, bo nigdy byście nie trafili do Korpusu. Skoro nie podporządkowaliście się tamtej planecie, to ona podporządkowała się wam: wygrał silniejszy psychicznie.

- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów obronnych czystej rasy albo czegoś innego, rów­nie niebezpiecznego i dzikiego.

- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?

- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?

- Na to ja ci mogę odpowiedzieć. Profesor Coypu będzie uprzejmy zbudować maszynerię, dzięki której dostaniemy się do tych różnych wszechświatów i sprowadzimy Angelinę.

- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć się tym po śniadaniu. Najpierw obowiązki, po­tem przyjemność.


ROZDZIAŁ 9


Poczekałem, aż James i Bolivar dołączą do nas i zaspokoją pierwszy głód, nim poinformowałem ich, na czym stoimy. A wła­ściwie chwilowo siedzimy. Trzeba przyznać, że przykułem uwa­gę obecnych, pomijając Coypu, który liczył coś zawzięcie, zapi­sując serwetkę za serwetką i mamrocząc pod nosem.

- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszech­świecie i możemy do nich dotrzeć. Do tego jest jeszcze cholera wie ile innych wszechświatów, a w jednym z nich znajduje się Angelina. Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki któremu będziemy mogli się tam dostać i sprowadzić ją z powrotem. Jasne?

- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.

Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając pisania parsknął i sapnął:

- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udo­wadniają. ..

- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! - warknąłem. - Tu chodzi o Angelinę, a to, że nie gryzę wszystkich dokoła, należy zawdzięczać jedynie memu wyjątko­wemu opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj! Powiedziałeś, że możesz zbudować takie urządzenie, jak ci dostarczę wzór? Powie­działeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj się w to, na czym się nie znasz, podobnie jak my nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia i kon­strukcje. Wracając do rzeczy: musimy zdobyć jedno takie urządze­nie, jakiego używa Slakey i to nie uszkodzone. Jeśli nie wynieśli się stąd przy jego pomocy, to parka, którą spotkaliśmy w kościele, nadal przebywa na tej planecie. Inskipp przekonał tutejsze władze do współpracy i planeta została zamknięta dla jakiegokolwiek ru­chu kosmicznego i odizolowana. Nie wiem, czym ich postraszył, ważne, że poskutkowało. Akcja poszukiwawcza trwa od wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to niełatwa sprawa...

- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie Sybil.

Nawet Coypu przestał gryzmolić.

- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie łatwo jest przewidzieć reakcje innego mężczyzny. Nie wiem, czy dzięki hormonom, czy innemu świństwu, ale łatwo. Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci, których szukamy, będą spodziewali się dokładnie tego, co obecnie planujecie, bo oni tak by właśnie postąpili.

- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.

- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na prze­oczenie. Pozwólcie im stąd uciec, wtedy zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.

- Śledzenie ich nie będzie łatwe...

- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia potwierdzające nową teorię. Nazywa się delimitacja entropiczna.

Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milcze­niu, jakie zapanowało, nie tylko mnie.

- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowa­łem słabo.

Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją

- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej zmieniał dla twojego widzimisię Do rzeczy. Pod­czas pobytu w Piekle zaobserwowaliście pewne zmiany zacho­dzące u dłużej przebywających tam ludzi - barwę skory, nowe elementy ciała, postępujące szaleństwo, to te najwyraźniejsze Zostały one wywołane nie tyle procesami fizycznymi, ile zjawi­skiem delimitacji, czyli niekompatybilności materiału z jednego wszechświata z materią innego. To spowodowało proces, które­go efekty zależały od czynników fizycznych, takich jak promie­niowanie itd. Kiedy uświadomiłem sobie, o co chodzi, skonstru­owanie wykrywacza zwanego, dajmy na to, ”E-mater” było proste jak drut Oto on - oznajmił i z dumą położył na stole coś niewiel­kiego, co wyjął z kieszeni.

Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę odebrało

- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.

- Brawo - pochwalił mnie autentycznie zadowolony - Po przeanalizowaniu twoich raportów, widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę materii z Piekła Konkretnie z kieszeni twojego ubrania, Jim. A teraz dowód na skuteczność jego działania. Aha, jakby ktoś nie zrozumiał dotąd idei działania mojego wynalazku wykrywa osoby, które przebywały w innej entropii. Im dłużej przebywały, tym łatwiej je wykryć.

Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wy­prostował rękę, tak że kamyk zawisł mi przed nosem. Przyjrza­łem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.

- Rusza się? - spytał Coypu

- Wydaje mi się, że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem oskarżycielsko - Ruszasz sznurkiem.

- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty musisz wszystkich mierzyć swoją miarką? Zresztą po co pytam. Byłeś po prostu w Piekle wystarczająco długo, by w twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne zmiany. W jej też - dodał, podchodząc do Sybil.

Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa

- Ty nie byłeś w Piekle

Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromie­nił z samozadowolenia

- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pier­doła Justin me ma żadnych szans - Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko wyprodukuję ich parę tysięcy, można będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w ruchu. Nie mają szans pozostać nie zauważeni, a my w ogóle me musimy się do nich zbliżać.

- Pięknie - wymruczałem średnio entuzjastycznie - Teraz pozostaje tylko wyprodukować ten cud techniki w odpowiedniej ilości i tak porozmieszczać, żeby pokrył całą planetę, i wszystkie możliwości opuszczenia jej.

Sprawa była nieco skomplikowana, jednak nie było to nie­wykonalne. Tyle że Slakey i spółka utrudnili nam zadanie, bo zamiast próbować uciec, gdzieś się zaszyli. Gdy przez dwadzie­ścia cztery godziny nie było żadnych wyników, Coypu wrócił do warsztatu i zajął się modernizacją pierwszego modelu. Zbudo­wał potężniejsze wykrywacze ze wzmacniaczami, dzięki czemu działały na znacznie większe odległości i były znacznie czulsze.

Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych odrzutowcach i okrążenia planety. W godzinę mie­liśmy wyniki.

- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce - Pilot twierdzi, że skala mu się skończyła.

- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z nie­jakim zdziwieniem

- Dokładnie w centrum stolicy. Nazywa się Hammar. Od pierwszej rejestracji nie zmieniło położenia. Poza tym w mieście są jeszcze dwa słabsze źródła, z czego jedno ruchome.

- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden się przemieszczał, a drugi spał...

- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji należy się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.

- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?

- W klubie na dole. Przeprowadza badania.

- Badania w nocnym klubie... - powtórzyłem z lekkim osłu­pieniem. - Niech mu będzie. W którym, bo jest ich siedem.

- W ”Zielonym Jaszczurze”. Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.

Etniczność jaszczurek pojąłem po wejściu w gorące i wil­gotne wnętrze lokalu wypełnione pulsowaniem bębnów i wrza­skami jakichś nocnych żyjątek. Ponieważ panował tam półmrok, najpierw wlazłem na palmę, a potem udało mi się w ostatniej chwili nie powiesić na lianie.

- Czym mogę służyć? - rozległo się pytanie, gdy kończyłem się wyplątywać ze zdradzieckiej roślinki.

Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było zielone, gołe i bez cienia wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny przyodziewek miała zieloną farbę, przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań starego zbereźnika.

- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; niedu­ży, łyso-siwy z żółtymi zębami.

- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że droga nie była długa, bo zamiast patrzeć pod nogi miałem przed oczyma znacznie atrakcyjniejszy widok. Po kil­kunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem przód Coypu, który, choć też goły, był zdecydowanie mniej atrakcyjny.

Profesor siedział za drewnianym stołem, siorbał jakiś płyn z łupiny orzecha posługując się bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za serwetkę.

- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i siadłem. - Przyznaję, że cię źle oceniłem - przy­znałem. - Podejrzewałem cię o bardziej empiryczne badania...

- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim wykonaniu to podwójnie podejrzane. Właśnie kończę rozprawę zatytułowaną: ”Gadzie substytuty wzmacniające pod­świadome pragnienie seksualne”.

- Brzmi naukowo...

- Zanim zapytasz, informuję, że wersja popularna będzie zatytułowana ”Poradnik seksualny dla gadofilów”. Co cię spro­wadza?

- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś robić, więc jestem. O co chodzi?

- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte, a jak się nam nie uda za pierwszym razem, to drugiego może już nie być. Slakey nie jest głupi. Skonstruowa­łem coś, co może być pomocne.

- Hamulec czasowy zwany temporalnym inhibitorem. Coś jakby pokłosie time-heliksu, do którego odkrycia przecież się rów­nież przyczyniłeś. Używałeś go i wiesz, jak działa. Powinieneś też pamiętać spotkanie ze strażnikami z przyszłości, używali urzą­dzenia zatrzymującego wszystko wokół w polu czasowym. Wła­śnie taką zabawkę wykonałem.

- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.

- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim pokoju na stole, tylko się nie pomyl, bo wy­gląda jak latarka. Działa jak wszystkie moje urządzenia - włą­czysz i masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko poza tobą lub tobą i tym, kogo dotkniesz, zostaje zatrzymane w czasie. Teraz żegnam ozięble, ponieważ najwyższy czas na sprawdzenie moich badań, a znam Angelmę i nie będę ryzykował. Poza tym jesteś podobno żonatym mężczyzną.

- Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.

Wróciłem do pokoju z latarką po małym włamaniu do poko­ju Coypu. Zamknąłem drzwi i włączyłem ją - nic poza tym, że zamiast świecić, zaczęła buczeć Wyłączyłem, wydłubałem z kie­szeni monetę, rzuciłem ją w górę i włączyłem latarkę. Moneta zawisła nieruchomo. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i zła­pałem monetę. A potem zadzwoniłem do pokoju bliźniaków.

Nagrana wiadomość poinformowała mnie, ze są w ”Waterworldzie”, najpopularniejszym nocnym klubie w hotelu. Wsadzi­łem latarkę do kieszeni i poszedłem ich szukać.

Knajpę znalazłem bez większego trudu, idąc za odgłosem plu­sków, chlupotów i szumów, natomiast przy wejściu stanąłem mając dosyć podobnych lokali po poprzednim. Ten, co prawda, był jasno oświetlony i panowało w nim zmniejszone ciążenie, co dawało wrażenie pływania, ale nawet kelnerki zrobione na syre­ny mnie nie pociągały Bolivar tańczył z Sybil o parę stóp nad parkietem, James popijał przy stoliku i cała trójka chyba dobrze się bawiła Stwierdziłem, ze na dobrą sprawę tym razem powi­nienem sobie sam poradzić, i zawróciłem do pokoju.

Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pi­snął i włączył się, a z ekranu spojrzał na mnie zły Inskipp

- Co wyprawiasz, di Griz?

- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odpa­rłem niewinnie i zgodnie z prawdą - A ty co jesteś taki ciekaw­ski? Nudzi ci się w bazie?

- Mnie się nie nudzi, a ty nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej nie sam. Jakbyś zapomniał, to wiem o wszystkim, bo Coypu ma zwyczaj składania regularnych meldunków w przeciwień­stwie do poniektórych. Ostatnio popełniliście zbyt wiele błę­dów i czas z tym skończyć. Kapitan Grissle, dowodzący kom­panią Space Marines, o którą prosiłeś, czeka na ciebie przy recepcji razem z plutonem swoich ludzi. Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz wcale.

- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.

Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich dojść, ktoś zapukał. To, że drzwi jedynie się zatrzęsły, a nie od razu wypadły z zawiasów, należało bardziej zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności pukającego.

- To dwaj sierżanci wysłani po ciebie - usłyszałem za pleca­mi pełen złośliwej satysfakcji głos Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę tamtędy się ewakuować A po­za tym oni są po twojej stronie.

Wymruczałem pod nosem wiązankę ulubionych przekleństw i otworzyłem drzwi. Prężył się w nich potężny podoficer o ni­skim czole i kwadratowej szczęce, w plamiastym kombinezonie bojowym. Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu dru­giego osobnika, i to było w zasadzie wszystko - resztę wejścia wypełniała masywna sylwetka pierwszego.

- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierw­szy - Proszę przodem, sir.

Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorgani­zowali wszystko z rzadko spotykaną precyzją. Na sygnale po­gnaliśmy na lotnisko, mając bezwzględne pierwszeństwo prze­jazdu, i załadowaliśmy się do czekającego z podgrzanymi silnikami transportowca. Ledwie ten wystartował, kapitan Grissle poin­formował mnie o aktualnym stanie operacji.

- Policja Hammar City ma cały teren pod obserwacją i zakaz robienia czegokolwiek bez uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas urządzenie znajduje się w głównej sali organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To ekskluzywny klub tylko dla polityków i biznesmenów. Część jego członków aktualnie jest przesłuchiwana.

- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?

- Wiem, agencie di Griz. Inaczej nie byłbym w stanie zapew­nić panu i innym wystarczającego wsparcia, gdyby zaszła po­trzeba. Druga sprawa: w przeciwieństwie do dotychczas napo­tkanych stowarzyszeń założonych przez Slakeya klub ten jest wyłącznie męski i ma świecki charakter. Tu się nie szuka Nieba, tylko władzy i pieniędzy. Przewodzi im przemysłowiec nazwi­skiem Krummung, nawiasem mówiąc, tytułuje się baronem.

- A faktycznie?

- Slakey. Starszy, grubszy i bardziej łysy, ale na pewno Slakey. Cholera, ten profesorek mnożył się jak parę wieków temu karaluchy, wyjątkowo obrzydliwe robale. Mogło się ich kręcić po galaktyce kilkunastu, kilkudziesięciu albo jeszcze więcej i wszy­scy z tymi samymi wspomnieniami i z bezpośrednią łącznością. Od samego myślenia o tym włosy mi stanęły dęba. Zaprzesta­łem więc tego wyczerpującego procesu.

- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure roz­myślania.

- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.

- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.

- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.

- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sier­żantami być tuż obok pana przez cały czas trwania operacji.

Chyba przestałem go lubić.

Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.


ROZDZIAŁ 10


Przelot po orbicie balistycznej minął piorunem, a dodatkową atrakcje, stanowiły przeciążenia przy starcie i lądowaniu oraz nie­ważkość w trakcie podróży. Nieważkość przespałem.

Następnie była przesiadka do cywilnych mikrobusów i cała masa salutowania i trzaskania obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i spytałem:

- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?

- Nic, sir. - Porucznik wyprężył się. - Detektory nadal śle­dzą dwa obiekty poza celem. Nie przemieszczały się ostatnio, a my zgodnie z rozkazami nie zbliżaliśmy się. Żaden z nich nie znajduje się w pobliżu urządzenia.

- Doskonale. Proszę prowadzić.

Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cienia­mi, które szły i stawały równocześnie ze mną. Tym razem postarałem się maksymalnie uprościć całą operację, nie mając najmniejszej ochoty na trzecią z rzędu fuszerkę. Drzwi wejścio­we otwarto wcześniej, starannie wyłączając alarmy, a w koryta­rzu prowadzącym do głównej sali czekali poruszający się jak cie­nie Marines. Nigdy me lubiłem wojska, ale ta formacja zaczynała mi się podobać - byli dobrze wyszkoleni i niegłupi, co jak na armię graniczyło z cudem.

- Za tymi drzwiami jest sala konferencyjna - poinformował mnie szeptem porucznik, gdy znieruchomieliśmy po przekrocze­niu progu - Jest okrągła i ma około dwudziestu metrów średni­cy Oto pański czujnik, sir.

Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświe­tlacza.

- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?

- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.

- Dobra. Więc ostatni raz podchodzimy cicho do drzwi i pan próbuje je otworzyć. Jak będą zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są otwarte, daje pan znak i otwiera swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który wygląda jak latarka, i wszystko w pokoju zamiera. Nikt i nic się nie ruszy, dopóki tego nie wyłączę, a zrobię to dopiero wtedy, gdy zabez­pieczymy aparaturę. Jasne? Dobra, nie musi być jasne. Goto­wi? Tak już lepiej. Ruszamy.

Grissle złapał mnie za ramię, sierżanci z kolei za pas i opo­rządzenie i ostrożnie podeszliśmy do dwuskrzydłowych wrót Porucznik wsunął klucz w dziurkę i przekręcił - mechanizm był doskonale utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło. Zaraz potem skinął głową i szarpnięciem otworzył swoją połówkę drzwi.

Włączyłem hamulec.

W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.

- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.

- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze oraz stojącego w jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.

- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrze­głem i powoli ruszyłem ku przeciwległej ścianie.

- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.

W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzą­ce do znacznie mniejszej sali pełnej sprzętu Bliźniaczo po­dobnego do tego, który ostatnio widziałem doszczętnie zniszczony. Ten był nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.

- Po to przyszliśmy? - oświadczyłem pozostałym - Tylko mamy pewien nieprzewidziany problem, urządzenie działa, więc zanim je ruszymy, musimy odłączyć zasilanie, czyli mówiąc po prostu, należy wyciągnąć tę wtyczkę z gniazdka. Żeby to zrobić, muszę wyłączyć pole, a wtedy nie wiadomo, co się stanie. Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłą­czeniem i złapaniem tego urządzenia. Jak już je będziemy trzymać, włączy pan pole i po problemie. Nolan i Hendriks strzelać do wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli przeżyje.

- Tak jest, sir!

Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił

- Teraz! Wyłączyłem pole.

I wszystko stało się równocześnie.

Aparatura ożyła, rozświetlając się niczym wystawa neonów, kapitan wyszarpnął wtyczkę i światełka zaczęły gasnąć, ktoś pojawił się znikąd obok mnie, huknęły strzały, złapano mnie, też coś chwyciłem, by nie wylądować na podłodze, usłyszałem gwizd koło ucha i jęk.

Poczułem, że lecę gdzieś, gdzie już byłem, a nie mogłem tego opisać, do innego wszechświata.

Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane okolice, zrobiło się ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.

Leżałem na czymś nierównym i kanciastym, a ode mnie ode­rwał się zakrwawiony Slakey. Grubszy i starszy niż model ory­ginalny, ale Slakey.

- Mam cię, skurwielu! - Nadal w dłoni trzymałem wynala­zek Coypu, zatem czym prędzej go włączyłem.

Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nie­co dalej.

- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczy­łeś? - spytał złośliwie.

Uczyłem się, tyle że wolno - przywilej wieku. Oparłem się na nieprzydatnej do niczego latarce i wstałem z rumowiska mniejszych i większych odłamków szkła. To, że nie byłem pocięty na kawałki, a jedynie nieco podrapany, zawdzięczać mogłem w części szczęściu, a w części wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał albo szczę­ścia, albo takiego przyodziewku, bo wyglądał, jakby uciekł rzeźnikowi spod noża. Niestety żadna z ran nie była na tyle poważna, by go unieruchomić.

- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?

Faktycznie było niesamowite. I piękne. Nigdy zresztą czegoś podobnego nie widziałem. Przezroczysty świat kryształu. Wszyst­ko szklane - trawa, krzewy, drzewa i liście, wszystko. Tylko nie wokół mnie - tu bowiem rozciągał się krąg zniszczenia, zaścielo­ny odłamkami i szklanym pyłem.

- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.

- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.

- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie, sam sobie szukaj odpowiedzi!

- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?

- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego zastosowania. Z początku nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.

- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung? A w rzeczywistości jesteś Slakey.

- Może... Miałeś się nie zbliżać!

- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie powiem.

- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.

- Pomyliłem się - przyznał - Nie mogę stamtąd odejść, bo za długo siedziałem, nim się zorientowałem, czym to grozi. Gdybym teraz zabrał siebie stamtąd, na pewno bym tego nie przeżył.

- Po co broń?

- Idiotyczne pytanie! Żeby przeżyć: ten cały colinicon pra­wie nie zawiera przyswajalnych składników odżywczych. To doskonały wypełniacz żołądka i praktycznie nic więcej. Gdybym tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią głodową. Broń jest do polowania.

Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło po­żywienia, nie licząc szarej brei: ludzie sprowadzeni tam przez Slakeya, zresztą w tym właśnie celu. Lista grzechów profesorka nie­bezpiecznie się wydłużała.

- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.

- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di Griz? Poza tym jesteś cham: mówić o własnej żonie per ”ta kobieta”. Wstyd!

Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa odwrócił się i pobiegł ścieżką wyłamaną w kryształo­wym lesie. A ja ruszyłem za nim. Byłem szybszy, za to on znał teren. Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby nie to, że nagle stanął, przesunął się w bok i zniknął.

Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości powrotu Nie pierwszy zresztą raz. Poza tym, jak się wróciło z Piekła, to reszta nie powinna być większym problemem Tak przynajmniej głosiła teoria, którą sobie właśnie wymyśliłem.

Kryształowy las lśnił wokół śliczny i nieruchomy Ruszyłem wolno ścieżką połamanych i zmienionych w stłuczkę drzew Pro­wadziła w głąb lasu, potem wzdłuż klifu, na dole połyskiwała woda, a przynajmniej ciecz do niej podobna Płyn rozciągał się aż po horyzont, a z lewej strony dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale rozbijały się o skały - też kryształowe - I był to jedyny dźwięk przerywający ciszę.

Trzeba uczciwie przyznać, ze prawie doszło do trzeciej fu­szerki - ten cholerny Slakey musiał akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku. Jedyne, co było pocie­szające, to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył urzą­dzenie, w związku z czym drugi tak szybko tam nie trafi, a po­tem Marines już sobie poradzą. Coypu powinien dostać to, co chciał, i zmajstrować swoją zabawkę. Jak to zrobi, będą mogli mnie ewakuować z tego cholernie prześlicznego świata. Pozo­stało tylko czekać.

Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze powietrze tu nadaje się do oddychania, a nie miało pra­wa. Chyba ze zielone wyspy zawdzięczały swój kolor roślinności Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze wybierał planety nadające się do życia. Ponieważ podróże międzygalaktyczne w tej wersji były ściśle związane z lokalizacją (na przykład w Piekle w obie strony można się było dostać jedynie z jaskini, tutaj, żeby się wy­dostać, należało przejść kilkadziesiąt metrów), narodził się dylemat - siedzieć i czekać czy spróbować dowiedzieć się czegoś o plane­cie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i rozsądne, miało tylko je­den feler - mogłem umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam wtopione wkładki z serrngayu - kompozytu elastycznego i mocnego jak stal.

Inaczej wędrówka po tłuczonym szkle błyskawicznie załatwiłaby najpierw buty, potem nogi.

Las przy brzegu był wyższy, przetykany polanami z błękitnawą niby-trawą. Nie zastanawiałem się, czy to organizmy krzemowe czy efekt działalności jakichś koralowców, czy tez kaprys praw rządzących tym wszechświatem. Na jednej z polanek za­uważyłem coś, co sugerowało jeszcze inną kombinację- działa­nie artysty-maniaka. Było to pomarańczowo-żółte zwierzę przy­pominające lisa i tak doskonale oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego futrze. Pod drzewem po przeciwnej stronie polan­ki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa razy większy ode mnie Sądząc po kłach i pazurach, wdzięczny byłem, że to rzeź­ba, nie oryginał. Podszedłem bliżej, podziwiając realizm i wier­ność wykonania. Szczególnie wyraziste były ślepia, znajdujące się mniej więcej na wysokości mojej głowy.

Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie

To było żywe!

Odskoczyłem czym prędzej, bo mogło mi się oberwać za głupotę. Przyjrzałem się uważniej mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną podniosło.

No, nie - znajdowałem się w świecie kryształowego życia. Co zresztą powinno być dla mnie oczywiste od samego początku, tyle że jakoś chwilowo miałem refleks szachisty korespondencyjnego.

Odgarnąłem co większe odłamki ze ścieżki i siadłem sobie, obserwując przebieg polowania i jednocześnie próbując przypo­mnieć sobie, co wiem o szkle Wyszło mi, że niewiele, ale nie wyklucza to życia opartego na krzemie, które najwyraźniej mia­łem przed oczami. Entropia osiągnęła tu zdecydowanie inny sto­pień, bo zanim obiekty mojej obserwacji zrobiły dwa kroki, zdą­żyłem ścierpnąć - ubranie było odporne na przebicie, ale nie wyściełane i czułem każdy kawałek szkła pod tyłkiem.

Wreszcie wstałem i poszedłem ścieżką w dół, ku wodzie (a przynajmniej miałem nadzieję, że jest to woda) Sądząc po tem­pie polowania, gdybym wrócił za trzy dni, może ujrzałbym efekty.

Ścieżka doprowadziła mnie do plaży z doskonałym, drob­niutkim piaseczkiem. Akurat trwał odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się mniejsze i większe ba­jorka. W najbliższym pływało coś małego - jakby ryba, ale z mac­kami. I zupełnie nie wyglądało na szklane.

Jeśli nie chciałem umrzeć z pragnienia, należało poeksperymentować. Ostrożnie zmoczyłem palce i powąchałem. Pach­niało jak woda, czyli nijak, skóry mi nie spaliło, czyli nie kwas. Delikatnie oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym smaku, ale woda. Ucieszony wypiłem parę łyków i z zadowoleniem stwierdziłem, że zadomowiła się w żołądku i nie wszczyna re­wolucji.

Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.

Skierowałem się ku widocznym z prawej strony niewielkim wyspom, wędrując wzdłuż brzegu. Te leżące najbliżej brzegu były raczej piaszczystymi łachami niż wyspami w pełnym tego słowa znaczeniu, za to widoczne dalej miały coś zielonego. Detali z tej odległości nie sposób było zauważyć, ale wyglądało jak las. Cóż, podobno nie ma rzeczy niemożliwych, niby dlaczego na jednej planecie nie mogły rozwinąć się dwie odmiany życia - węglowe i krzemowe?

Skądś zresztą brał się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy. Zieleń oznaczała, że było tam coś do jedzenia...

Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy krzaki zatrzęsły się i to z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie wiał. Tam coś żyło - mogło być spożywcze, inteligentne, a równie dobrze jedno i dru­gie. Powstrzymałem odruch padnięcia plackiem - jeśli było in­teligentne, to już i tak dokładnie mnie obejrzało, a poza tym na płaskiej plaży nie bardzo było gdzie się ukryć, po co więc robić z siebie durnia?

Do wyspy był kawałek, a woda wyglądała na płytką, nie za­mierzałem jednakże ryzykować bez potrzeby, toteż zamiast ru­szyć w drogę, nabrałem powietrza w płuca i wrzasnąłem:

- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić krzywdy. Mi vidas vin. Dirce min pardas esperanto?

Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:

- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!


ROZDZIAŁ 11


Oniemiałem z wrażenia.

Różnych rzeczy się spodziewałem, ale nie tego, że wreszcie ją znajdę. Stałem z głupim uśmiechem na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła do wody. Dotarła do mnie po kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co umożliwiło mi jakie takie dojście do siebie.

Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powie­działem:

- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?

- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?

- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie. Zresztą tak wracając do początku tej całej afery: rozu­miem, że się nudziłaś, ale dlaczego pozwoliłaś się tak potraktować?

- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zja­wiłeś się piorunem. Ile tak naprawdę minęło czasu: ze trzy, cztery dni, nie? Tutaj doby są tak krótkie, że trudno zachować właściwe poczucie czasu.

- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu widzenia. Dzięki temu nie zdążyłaś się denerwo­wać. Tyle że wychodzi na to, że w różnych wszechświatach czas płynie z inną szybkością. Coypu nazywa to zjawisko stopniem entropii.

- Chyba cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z tym czasem? Czy dobrze się czujesz?

- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od ładnych paru dni i też nie bardzo rozumiem. Przyj­muję na wiarę słowa Coypu, bo dotąd nie łgał, więc nie ma po­wodu obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą wskazuje na to, że chodzi właśnie o różnice w upływie czasu. Slakey, bo tak się nazywa facet, co organizował lipne wycieczki do Nieba, znalazł sposób poruszania się między wszechświatami. A w każ­dym z nich czas płynie inaczej. Dla ciebie minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie. Opowiem ci później, co nam się przez ten czas przytrafiło, ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.

- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. - Przestała się uśmiechać. - Nie doceniłam tego, jak mówisz, Slakeya. Uważałam go za zwykłego hochsztaplera i by­łam pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani przez chwi­lę nie podejrzewałam go o taką inteligencję, a tego, że pomoże mu brat bliźniak, to już naprawdę nie dało się przewidzieć...

- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opo­wiedz po kolei, wolno i w zrozumiałym języku. Zostawiłaś wia­domość w komputerze, tak?

- Tak, potem wyszłam na umówioną z Roweną wycieczkę do Nieba. Wszystkie się tym tak podniecały, że musiałam spró­bować, a poza tym zirytował mnie stopień kantu i bezczelności i postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje się na tym, w co ludzie wierzą. Tyle że nie miałam okazji. Do Nieba nie dotarliśmy, choć byliśmy prawie w drodze, gdy pojawił się drugi, jota w jotę wyglądający kuglarz i z wrzaskiem rzucił się na mnie. No to zaczęłam się bronić. Rowena, kretynka jedna, natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się stało, bo znaleźliśmy się w tym kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali, ponieważ jednemu zdążyłam uciąć łapę, a drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki. Zanim zdałam sobie sprawę, ze broń nie działa i nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z pochwy, zdążyli już znik­nąć. Jak go następnym razem spotkam, będzie mile wspominał straconą rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie! Gdy była w takim humorze, najlepiej było się jej nie sprzeci­wiać, gdyż emocje brały górę nad rozsądkiem.

- Spotkałaś tu jeszcze kogoś? - zmieniłem nieco temat - Tak na marginesie, podczas obrony koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze go podpaliłaś.

- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na nikogo, mimo że trochę zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć i żeby zabić nadmiar wolnego czasu. Pić miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych wy­sepkach rośnie trawa i krzewy z takimi małymi pomarańczkami. Trujące jak nie wiem co. Wzięłam małego gryzą, a przeczyściło mnie ze trzy razy, myślałam, że mi żołądek przenicuje. Zaczęłam się przymierzać do wycieczki na większe wyspy, gdy doszłam do siebie po tym przeklętym owocku, ale usłyszałam, jak się wydzierasz. Przyznaję, że był to najprzyjemniejszy wrzask, jaki słyszałam od dłuższego czasu.

Uśmiechnąłem się skromnie - co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem myśli na tyle, na ile potrafiłem w tak krótkim czasie

- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twoje­go zniknięcia byłem raczej zajęty. Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się, że kolejna sekta tego naciągacza też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać posiłki. Inskipp przysłał agentkę Sybil, Coypu i Marines. Kościół prowadził Slakey, ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w ogóle, to on się jakoś powielił, tylko diabli wiedzą w ilu egzemplarzach, i wszy­scy są ze sobą w stałym kontakcie telepatycznym Żeby cię zna­leźć, Coypu potrzebował urządzenia i współrzędnych, którymi posługuje się Slakey, więc Sybil zrobiła to, co ty planowałaś, i faktycznie znalazła się w Niebie. Kiedy poszliśmy po urządze­nie, złapał nas i wylądowaliśmy w Piekle, dopiero chłopcy nas wyciągnęli, ale przy okazji aparatura została zniszczona. Piekło, Niebo czy Szkło, gdzie teraz jesteśmy, to planety, każda w innym wszechświecie. Poszukaliśmy dalej, znaleźliśmy kolejną sektę, tym razem całkowicie męską i wybrałem się tam z Marines. Urządze­nie zdobyliśmy, ale reszta nie do końca się udała i dlatego wylądowałem tu sam, bez żywności i z nie działającym sprzętem, jeśli nie liczyć jednego noża z węglika spiekanego, bo ten dodałem do normalnego ekwipunku po pobycie w Piekle. I to mniej więcej wszystko.

- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś wię­cej o Piekle i o tej całej Sybil.

Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną sztuką - to też o Piekle opowiedziałem szczegóło­wo, a po detale dotyczące Sybil odesłałem do młodszego pokole­nia. To była sprawdzona metoda - każda inna reakcja spowodo­wałaby poważne reperkusje, ponieważ wbrew ogłaszanym publicznie dezinformacjom Angelina zawsze była zazdrosna.

- No tak, dzieci są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi Inskipp, a Coypu w końcu znajdzie właściwy sposób - podsumo­wała wstając - O nich me musimy się martwić.

- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z pragnienia umiera się po trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.

- Bez jedzenia można wytrzymać ze dwa tygodnie, ale ponie­waż zaczynam być porządnie głodna, proponuję sprawdzić więk­szą wyspę. Nigdzie indziej me znajdziemy nic spożywczego, tam jest jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś, ze krystalicz­ne życie trzyma się z dala od wody?

- Nie zauważyłem. Naprawdę?

- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu, ale za to całkowicie. Sprawdziłam.

- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?

- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?

- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie pływające w bajorze przy brzegu.

- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi czerpać z tego korzyści Dobrowolnie by się nie truły, prawda?

- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.

Do najbliższej naprawdę dużej wyspy było ze sto metrów i tam właśnie rosło coś, co mi przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale najpierw należało się zająć pewnym drobiazgiem.

- Powinniśmy wrócić i zostawić wiadomość Coypu na tej zmasakrowanej polance, bo inaczej nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o tym, gdzie konkretnie. Najlepiej będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.

Ponieważ Angelina była kobietą praktyczną, nie musiałem jej przekonywać i nie tracąc czasu, wyruszyłem w drogę.

Zanim dotarłem na miejsce, wymyśliłem, jak zostawić wia­domość. Na polanie oczyściłem kawałek terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na której było moje na­zwisko, a następnie z bezużytecznych granatów i innego wy­posażenia ułożyłem gustowną strzałkę i napis WYSPY. Wyszło mi prawie artystyczne rękodzieło, zrozumiałe nawet dla kom­pletnego kretyna.

Gdy wróciłem na plażę, zaczynało zmierzchać, dlatego nie zdziwiło mnie, ze Angelina spała. Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się obok i zasnąłem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.

- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na kąpiel i poszukanie śniadania.

- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.

Sprawnie rozebrałem się, zrobiłem z ubrania i butów poręczny tobołek i wyruszyliśmy, przy czym płynąłem korzystając z jed­nej ręki, drugą kończyną przytrzymując zawiniątko nad głową.

Gdy dotarliśmy na wyspę, odszukaliśmy kawałek piasku, by spokojnie obeschnąć, po czym ubrałem się i na wszelki wypadek wyjąłem nóż. Nie był imponujący, ale dziesięć centymetrów ostre­go jak brzytwa ostrza z węglika spiekanego mogło sobie pora­dzić z większością fauny i flory. Nauczony doświadczeniem z Pie­kła umieściłem go w papierowej pochwie i teraz wystarczyło zerwać ją z ostrza. Angelina ze swoim ubiorem me miała problemów, ponieważ jeszcze przed moim przybyciem przerobiła dłu­gą suknię na wygodny strój kąpielowy.

- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju ścieżki - te małe pod gałęziami, które wyglądają jak skrzy­żowanie chorej ośmiornicy ze zdechłym kaktusem. Trujące świństwo.

- Inne mogą być jadalne, a coś wydeptało tę ścieżkę To coś może być spożywcze, ale i niebezpieczne.

- W takim razie proszę przodem - Angelina uśmiechnęła się. Solidnie wydeptana ścieżka wiła się między drzewami, krze­wami i czymś, co przypominało skrzyżowanie trawy i mchu. Nic w okolicy nie wyglądało znajomo albo specjalnie jadalnie. Angeli­na pierwsza zwróciła uwagę na potencjalne pożywienie. Rosło na drzewie, przypominało jagody i było niebieskie. Miało miękką skórę i błękitny sok. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, czy faktycznie jest strawne.

Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika do­świadczalnego.

Przyjrzałem się podejrzliwie błękitnym owocom, urwałem jeden, powąchałem i rzuciłem byle dalej.

- Może to i jest jadalne, ale cuchnie jak skunks. Z powrotem będzie szybciej, niż zdąży się przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.

Starannie wytarłem palce o ziemię, przełożyłem nóż do pra­wej dłoni i ponownie ruszyłem przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.

- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i nastawiłem uszu.

- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.

- Zobaczymy.

Łomoty stały się głośniejsze i bardziej nieregularne - raz rytm zwalniał, raz przyspieszał. Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się polana całkiem sporych rozmiarów. Ciekawe, że ścież­ka nie przecinała polany - tak by było najkrócej - lecz biegła bokiem wzdłuż linii roślin.

- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścież­kę, najwyraźniej nie miało ochoty iść krótszą drogą.

- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.

- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A stamtąd właśnie dobiega to pseudobębnienie.

Na wszelki wypadek przykucnęliśmy za bulwiastym kopcem porośniętym gęstą zieloną szczeciną i ostrożnie wyjrzeliśmy.

- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.

Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znaj­dowało się coś szarego, wyglądającego jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i zwieszało mu się ze szczytu poje­dyncze ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do ziemi. Na tym niby-pnączu rosły, niczym owoce na gałęzi, połyskujące czer­wone kule.

- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.

- Albo niebezpieczne - oceniła Angelina. - Nie podoba mi się to odosobnienie. Coś starannie omijało albo i nadal omija to pa­skudztwo.

- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy ścieżką, albo prosto i sprawdzimy.

- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!

- Zgoda, ale z tyłu.

Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, łomot umilkł, by po chwili rozbrzmieć ponownie, ale ciszej i szybciej. Zostaliśmy za­uważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej, stanąłem i przyjrzałem się szaremu tworowi uważniej. Z bliska faktycznie wyglądało jesz­cze obrzydliwiej.

W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i roz­legł się głęboki, chrypliwy głos:

- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.


ROZDZIAŁ 12


- Gada! - zdziwiła się Angelina.

- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.

- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych za­interesowań.

Angelinę cofnęło.

- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wyno­śmy się stąd!

- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to szybciej, niżbym chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół szyi i przyciągnęło.

- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.

Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem - macka miała gąbczastą strukturę i była upiornie twar­da, toteż dydoliłem równo, nie bardzo zwracając uwagę na otocze­nie. Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina zniecierpliwiła się.

- Urżnij to wreszcie! - poleciła i złapała mnie wpół. Dzięki temu niemal mnie powiesiła. Ale dodała mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej zaciętość, wiedzia­łem, że nie puści. Po paru długich jak wieczność sekundach prze­ciąłem ostatnie włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi - wraz z uciętym kawałem macki.

Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym razem w przeciwną stronę i przez własną żonę.

- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało zna­jomo.

Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji sponiewieraną część ciała.

- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.

- Jak się czujesz?

- Opluty. - Wymownym gestem pokazałem ociekające żó­łcią kończyny. - Wracamy do wody. Muszę się umyć, a nie dla­tego ryzykowałem przerobienie mnie na zakąskę, żeby nie spró­bować tego tu.

Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule. - To chodźmy. Bo się jeszcze okaże, że to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie skomentowałem jej słów.

Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczy­nało zasychać i lepić się, więc uznałem, że lepiej być mokry niż lepiący. Przy okazji umyłem nóż, gratulując sobie przezorności. Tymczasem Angelina umyła trofeum, które następnie odcięła od reszty i przepołowiła. Wewnątrz wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła kawałek i powąchała.

- Nie śmierdzi - oceniła i włożyła do ust. Pogryzła i połknęła, nim zdążyłem cokolwiek zrobić.

- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między kre­wetką a bekonem.

- Nie powinnaś...

- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej. Poza tym na pewno jestem bardziej głodna niż ty, a jak widzisz żyję i nic mi nie jest.

- A jak ma opóźnione działanie?

- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mó­głbyś uczciwie przyznać, że miałam rację, chcąc iść ścieżką.

- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!

- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie zwierzę?

- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko o rybę głębinową. Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki wyrastającą z czubka gło­wy i zwisającą przed pysk. Stąd właśnie nazwa. Na końcu tej narośli jest świecące zgrubienie, a ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło przyciąga inne zwierzęta, dzięki czemu nigdy nie narzeka na brak żywności.

- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?

- Któż to może wiedzieć? - Westchnąłem. - Może ogłupia tutejsze zwierzęta? Co robisz?

- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce jeszcze bardziej. Nie przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.

- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.

- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.

- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu, jest tu możliwe wszystko, co urąga zdrowe­mu rozsądkowi. - Spróbowałem kawałek. - Nie najgorsze. Ale po dokładkę nie pójdę.

- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?

- Owszem. Proponuję się zdrzemnąć, a rano dalej ruszyć ścieżką. Co ty na to? - Zadziwiająco rozsądna propozycja.

- Nie obrażasz mnie przypadkiem?

- Już nie.

- Wiesz... chyba cię nie lubię...

Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ru­szyliśmy w dalszą drogę. Tym razem prowadziła Angelina uzbro­jona w nóż. Siłą mi co prawda ustępowała, za to refleks mieli­śmy identyczny, a nóż był jej ukochaną bronią od niepamiętnych czasów. Poza tym kwestię równouprawnienia przedyskutowali­śmy i przetestowaliśmy naprawdę dawno temu.

Mając motywację w postaci burczących brzuchów, do pola­ny dotarliśmy całkiem szybko. Poczęstowałem szarego cosia kamieniem, który specjalnie w tym zbożnym celu przyniosłem z plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:

- Żebym miała piłę łańcuchową!

- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.

- Wolałabym granatnik - przyznała po namyśle Angelina. Okrążyliśmy polanę żegnani anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym razem nie było go zbyt dużo, za to ścieżka dość ostro pięła się pod górę. Gdy znaleźliśmy się na zboczu, zatrzymała nas nagła zmiana krajobrazu. Las i w ogóle roślinność kończyły się raczej gwałtownie, a przed nami roz­ciągały się opustoszałe wzgórza. Piasek, skały, po prostu pustynia.

- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.

- Zgadza się.

- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od morza, bo korzenie nie sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.

- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.

- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się mię­dzy głazami wielkości domów.

- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym za­krętem.

Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym czubku. Pusta. A parę kroków dalej następna, tyle ze większa. Też uszkodzona i tez pusta. I następna. Wszystkie znajdowały się w linii prostej i każda była większa od poprzedniej Razem naliczyliśmy ich trzydzieści.

- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła pogardliwie, schodząc ze ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.

- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?

- I nic.

- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.

- Niekoniecznie.

- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krze­mową, która je piasek, a wydala skałę. Piramidę buduje wokół siebie, a gdy staje się zbyt duża, rozwala czubek, wychodzi i bu­duje następną.

- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław naukowych masz otwartą drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje piramidę, siedząc wewnątrz, sra w górę?

- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła się, nadal prezentując idealny przykład kobiecej logiki - Wracamy na ścieżkę.

- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.

- Cosie, nie coś.

- Tym bardziej należy się schować.

Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy, obserwując zbliżające się cosie.

- Posłuchaj - poleciła Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka słychać chrupanie.

- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.

Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajem­niczo - było ich jedenaście, z grubsza naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się za pomocą kilkunastu ni to nóżek, ni to macek, którymi energicznie przebierały, wyżej znajdowało się coś, co przypominało kawał pnia, zarówno z barwy, jak i chropowatości. Na samej górze wyrastała z te­go pojedyncza cienka macka zakończona bulwiastym okiem. Istoty poruszały się w milczeniu, wzniecając niewielką chmurkę kurzu. Przeszły obok, nie zauważając nas - albo nie reagując na naszą obecność - i zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.

- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?

- Teraz tak - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś tam chrobocze.

- Wracają.

Tym razem szła inna grupa, choć tez liczyła jedenastu osob­ników Górna część kadłuba przypominała przezroczyste czasze pełne wody, która na wybojach ścieżki przelewała się przez za­winięte do środka brzegi.

- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała Angelina - Dlaczego?

- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odpa­rłem - Iść za nimi.

Może nie było to najmądrzejsze ani najbezpieczniejsze, ale oboje mieliśmy dość zagadek, dlatego ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.

Nie musieliśmy iść daleko - po kilkudziesięciu metrach ścież­ka znikała między głazami.

- Te skały tu umieszczono, to nie jest naturalna formacja - zauważyłem - Czy wchodzimy tam? Ostatni przypływ cieka­wości nie był zbyt...

- Za tobą!

Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana nosiwodów zbliżyła się i przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas zauważyć - jedynie kompletny ślepiec mógłby nas nie dostrzec.

- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.

- Ale oni nas - tak. Idziemy. No i poszliśmy.

Za pierwszym pierścieniem głazów był drugi, a potem koli­ste zagłębienie pełne zieleni, skał i kamyków. Trzeba przyznać, że obojgu nam odebrał mowę tak niesamowity widok. Konwój, którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął podlewaniem dziw­nych roślin Każdy stwór wylewał po trochu wodą, aż nic nie zostawało. Potem kręcił się bez celu wraz z innymi w zielonym labiryncie, by w końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w rządku i wymaszerować po kolejną porcję.

Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do pająków, najwyraźniej pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe liście czy fragmenty łodyg, a jesz­cze inne przemieszczały się z czerwonymi, dziwnie znajomymi obiektami w objęciach. Wszystko to odbywało się w półmroku i ciszy przerywanej jedynie szelestami i szmerami. Za plątaniną zieleni widać było kolejne skupisko skał, do którego prowadziło mroczne wejście mniej więcej rozmiarów człowieka.

Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi delikatne pociągnięcie za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka wiązka chrustu. Po chwili przestało szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu i poczekało. Widząc - albo nie widząc - brak efektów wróciło i kontynuowało zaczepki.

- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba kontaktu.

- Albo znalezienia obiadu.

- Skoro już przyszliśmy tak daleko, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić.

Tak tez uczyniliśmy.

Kiedy ruszyliśmy do przodu, chruściak przestał zajmować się ciągnięciem i zajął pilotowaniem. Gdy stanęliśmy w progu, dosłownie nas zamurowało. Z zewnątrz docierało dość światła, by dostrzec, co znajdowało się wewnątrz. A ciągnęło się tam roz­ległe zielone coś, z czego najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd widzieliśmy - tu dał się zauważyć na wpół wykształ­cony nosiwoda, ówdzie częściowo gotowy chruściak, a tu i tam zupełme inne, nie znane nam istoty, których przeznaczenia nawet nie próbowałem sobie wyobrazić. W pewnym momencie między nogami przemknął mi pająkopodobny stworek z czerwona kulą w odnóżach, wdrapał się po boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w otwór, jaki pojawił się w zielonej skórze.

- Patrzy na nas - poinformowała mnie cicho Angelina, wska­zując na pęk podobnych do nici szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w naszą stronę.

- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.

- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.


ROZDZIAŁ 13


- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.

- Gada... gada... gada.

Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.

Pod pękiem szypułek wykształcił się pospiesznie nowy or­gan, wyglądający na skrzyżowanie tuby z kwiatem. Owa krzy­żówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po czym skoncentro­wała się na mojej osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...

Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.

Ból, wspomnienia, głos.

Krzyk...

Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem gwałtownie i zobaczyłem trzymającą mnie Angelinę.

- Co się stało? - spytała zaniepokojona.

- Nie wiem... a co widziałaś?

- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a po­tem zacząłeś krzyczeć. Wszystko trwało zaledwie parę sekund.

- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że okazał się. za silny...

- Chciał zrobić ci krzywdę?

- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczu­łem - Wątpię też, żeby znalazł to, czego szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się równie inteligentni co on.

Tymczasem tubokwiatek zamknął się i zniknął, a obok nie dokończonego nosiwody coś się zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od reszty cielska z pyknięciem i pognał gdzieś w labirynt zielem.

- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii... coś jak królowa wśród mrówek.

- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.

Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło szypułki z oczami, jakby tracąc zainteresowanie dla obcych. Nie zapomniało jednakże o naszym istnieniu: kolejny pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w otwór gębo­wy cosia, a drugą położył przed nami.

- Dzięki, królewno - powiedziałem na wszelki wypadek. - Wygląda jak to, które jedliśmy wczoraj.

Czerwona kula pod wpływem pstryknięcia palcem rozłożyła się niby przekrojona pomarańcza.

- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.

Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był to taki sam krewetkowy balonik mięsny. Nader soczysty, sku­tecznie gaszący pragnienie. Ponieważ jedna mała przekąska na dwie dorosłe - i głodne - osoby jedynie poirytowała żołądki, a więcej nam nie zaproponowano, zastosowałem wypróbowaną metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to uwagi, więc najedli­śmy się do syta.

- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.

- Sugeruję drzemkę.

- Ale na zmianę. Nie mam jakoś zaufania do gospodarza kimkolwiek czy też czymkolwiek jest.

- W takim razie wygodniej będzie wyjść na świeże powie­trze i poszukać bezpiecznego miejsca z dala od ścieżki. Jak zgłod­niejemy, zawsze możemy wrócić.

- Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.

Na podobnym nieróbstwie spędziliśmy kolejne dwie doby, przez które dzięki wspólnemu wysiłkowi udało nam się nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku. Trzeciego dnia Angelina zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.

- Chudniesz - oświadczyła rzeczowo. - Ja zresztą też. Tutejsze pożywienie może i jest wypełniające, ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś, jak szybko ponownie robimy się głodni?

- Tak.

- To dlaczego nic nie mówiłeś?

- Bo nie chciałem cię martwić.

- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, na­wet bez przerwy jedząc. Pić nam się nie chce, czyli organizmy mają dość płynów, za to brak im składników odżywczych. To kwestia przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.

- Też tak sądzę - przyznałem ponuro. - W pierwszej chwi­li, jak o tym pomyślałem, wydało mi się nieco naciągane, ale zdaje się, że rzeczywistość jest bardziej zwariowana od wy­obraźni. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do krainy kryształów.

- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę, gdzie się zjawiliśmy. Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.

Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.

Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę zastaliśmy w takim stanie, jak zostawiliśmy. Coypu najwyraźniej obijał się w sposób haniebny. Wyładowałem złość, niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to zdało.

Pozostało jedynie czekać.

Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome po­lowanie - wynik dało się przewidzieć: większy dorwie mniejsze­go, ale łowy wciąż trwały. Wróciłem poirytowany bezsilnością, ale znacznie bardziej stopniem wycieńczenia Angeliny, u której objawy niedożywienia ruszyły nagle z kopyta - słabła wręcz w oczach.

Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.

Rano zachciało mi się pić, więc po krótkiej pogawędce wy­brałem się nad morze. Spacerek zaczynał być męczący, toteż się nie spieszyłem. Na zmianę chodziliśmy gasić pragnienie, aby w ra­zie czego ktoś zawsze był na miejscu.

Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu, dlatego nie traciłem sił na powitalne okrzyki. Do­człapałem do znajomej aż do obrzydzenia przesieki i zamarłem.

Była pusta.

- Angelina!

Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.

Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy okazji zapolować na mnie, a drugi poczekać lub w najgorszym wypadku zostawić jakąś wiadomość. Tymczasem sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej informacji. Nie było też śladów walki, ale biorąc pod uwagę kondycję Ange­liny, wszystko mogło przebiec gładko.

Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.

I popadłem w depresję.

A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć

- Tato! Tutaj! Pospiesz się!

Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał Bolivar - albo James - i darł się, jakby go kto ze skory obdzierał.

Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.

Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj ru­nęliśmy w dół - prosto na dywan pokoju hotelowego. Uniosłem nieco gło­wę i spojrzałem na Coypu siedzącego za plątaniną elektrod, kabli i innego elektronicznego złomu.

W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.

- Mam nadzieję, że dali ci coś uczciwego do jedzenia - po­wiedziałem zamiast powitania.

- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale Coypu mówił, że ma problemy z dostrojeniem.

- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwier­dził Coypu - Ale za każdym razem idzie szybciej.

- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem byłem tego pewien) - Jakiś schabowy czy hamburger?

- Nie prowokuj, tylko daj! - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi dostałem kanapkę z pieczystym i piwo. To, że nie ugryzłem butelki i nie próbowałem popić pieczystym, było raczej kwestią przypadku niż myślenia. W każdym razie tak piwo, jak zakąska zniknęły błyskawicznie.

- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina - Siadaj przy stole i spróbuj nie zjeść wszyst­kiego naraz, bo się rozchorujesz.

- Wałobęche?...

- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszyst­kich oplujesz. Jedzenia też nikt ci nie zabierze, nie musisz się spie­szyć... no, tak już lepiej... Puść to! Tort i parówka może jeszcze się nie cofną, ale chili i budyń muszą! Utrapienie z tym chłopem. No, uspokoiłeś się? Ładnie. To jedz spokojnie, a ja powiem ci, co się stało Bolivar zjawił się po mnie, ale nie mógł czekać, a ja­koś nie przyszło mu do głowy zostawić ci wiadomość, zresztą myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze się po ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z dostrojeniem. No, w końcu, jak wi­dać, się udało i możemy przestać się martwić.

- Dopiero zaczniemy - warknął jak zwykle przyjaźnie nasta­wiony do ludzi i świata Inskipp, wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć, nie mówię, że macie się martwić, ale jak kto ma obo­wiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości. Zwłaszcza że grze­biemy się jak muchy w gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.

Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie i czekałem na zrozumiały ciąg dalszy.

- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapali­śmy żadnego Slakeya, bo ledwie nam się udało któregoś zapę­dzić w kozi róg, zjawiał się inny - albo paru innych - i uwalniał go z opresji. A i tak najwięcej uwagi musieliśmy poświęcić wy­ciąganiu ciebie, di Griza, z kłopotów. A koszty rosną. Jak cię znam, pomysł wynajęcia pokoju hotelowego i zamienionego na centrum operacji był twój, nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało do tej pory?

- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze jakieś piwo, bo ostatnie mi wyparowało? Serdeczne dzięki. Co do wydatków to przestań zrzędzić, sknerusie. Marines mieli doskonałe ćwiczenia, programy informacyjne takie ożywienie, jakiego najstarsi dziennikarze me pamiętają, a obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś mi dziękować, a nie mieć pretensje, że raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i tak nie ma co zrobić.

Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przy­najmniej raz trafiłem w czuły punkt. Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby się to z potężną falą akustycz­ną - odezwała się Angelina:

- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na cywilizowanych planetach nie ma śladu Slakeya. Dzia­łalność, którą prowadził, przerwał, ale poszukiwania musiały objąć nie tylko cywilizowane, ale wszystkie znane planety. A to fak­tycznie podnosi koszty.

- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.

- Ja zaraz skończę z tobą, cymbale ekonomiczny - zirytowa­łem się nie na żarty. - Wszystkie cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd nawet nie chciały od ciebie rozliczenia ogólnego, że nie wspomnę o szczegółowym. Mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem, a ciebie interesują gro­szowe oszczędności. Kutwa, nie szef!

- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jedne­go oszusta ma wspólnego z groźbą dla ludzkości?!

- Pomyśl! Zresztą, czego ja od ciebie wymagam... lepiej słu­chaj. Slakey zaczął jako znany naukowiec, uważany za geniusza, ale to skakanie między wszechświatami nie tylko go rozmnożyło, także nieco poprzestawiało mu klepki. Mamy więc do czynienia z bliżej nie podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnoży­li w nieskończoność? Bo mogą. Wiemy, że wysłał do Piekła nie­winnych ludzi, żeby jego zupełnie zwariowane wcielenie tam ży­jące miało co jeść; wobec czego, najłagodniej rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co jeszcze wymyśli, trudno powiedzieć, ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego znaczenia, a jego szare komórki pracują pełną parą. Poza tym, podstawowa sprawa, którą byłeś uprzejmy przeoczyć: stworzył sieć kościo­łów i klubów dla naiwnych, z których czerpał godziwe zyski. Gdyby chodziło mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby żyć dostatnio, nie musiał mieć aż takich dochodów. Dlaczego więc to robił? Odpowiedź jest oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak olbrzymie sumy? Jak mi powiesz, że po prostu lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie butelką. A jak będziesz twierdził, że dla dobra ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?


ROZDZIAŁ 14


- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może faktycznie tym razem odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem...

- Jak cię słucham, to zaczynam żałować, że nie zająłeś się polityką. Marnuje się twój talent oratorski.

- Słuchaj no, di Griz! Przyznałem się do pomyłki? To prze­stań mnie do cholery obrażać i wymyślać od polityków!

- Faktycznie, trochę mnie poniosło. Nie jesteś aż takie bydlę, by można cię było porównywać do polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych pieniędzy wręcz temu zaprzecza. Co­fam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do rzeczy: kto notuje?

- Włączyłam dyktafon. - Sybil uśmiechnęła się. - Tak a pro­pos: witamy w domu. Zaczynaliśmy się już o ciebie martwić.

- Podzielałem wasze uczucie - przyznałem skromnie - Slakeyowi i tak bym nie popuścił za Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie darować, nie tylko zemstę.

- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A mianowicie?

- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie nie było, zdołaliście dokumentnie stracić jego ślad?

- Można to tak ująć.

- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urzą­dzenie?

- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.

- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie do­stęp?

Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:

- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak do­tąd do czterdziestu jeden.

- Niebo leży w jednym z nich?

- Nie, ale nadal szukamy. W urządzeniu, które zdobyliśmy, jest znacznie więcej koordynat, ale nie są opisane, dlatego jedy­nym sposobem jest metoda prób i błędów, którą obecnie stosu­jemy.

- A Piekło? - Co ”A Piekło”?

- Czy mamy do niego dostęp?

- Bez najmniejszych problemów, i to od samego początku. Jakbyś zapomniał, to namiary pamiętał James od czasu zahipno­tyzowania Slakeya.

- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Moż­na by zamówić coś do jedzenia. Chyba ktoś się do nas dosiadł ...

- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw mów, co masz do powiedzenia, potem bę­dziesz się obżerał!

- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony! Dobra, najpierw konkrety. Piekło jest tak istotne, ponieważ tam na pew­no znajdziemy Slakeya. Co prawda z ogonem i zbzikowanego, ale jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można go stamtąd zabrać, bo za duże zmiany zaszły w jego organizmie i po prostu by tego nie przeżył. Zorganizujemy więc małą wyprawę, a raczej dużą, i poddamy go hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak dowiedzą się, co się święci, zjawią się, by nam to uniemożli­wić. Za pomocą hipnozy wydusimy z niego odpowiedzi na dwa pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o co tu cho­dzi. Co ty na to, James7

- Nie powinno być problemu, tato.

- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?

Zaletą planu była prostota - na pewno, jak Slakey dowie się, co się dzieje, to gwałtownie zareaguje. A górował nad nami technicznie, bo Coypu nadal me rozgryzł, jak wysyłać sprzęt do innego wszech­świata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey nie ma podręcznej zbrojowni, nigdy mu bowiem nie była potrzebna. Wobec czego na­leżało liczyć na dwie rzeczy - przewagę liczebną i szybkość ataku.

Tak więc grupa uderzeniowa mająca za zadanie unieszkodli­wienie i przesłuchanie diabelskiego Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie, Angeliny, Jamesa i Bolivara. A grupa osłony z całej kompanii Marines pod dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli przewodnika. Marines co prawda musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich wypadku ręce i nogi powinny ją skutecznie zastąpić. W tej zresztą sprawie odbyłem naradę z nieszczęśliwym kapitanem Grissle'em.

- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy do­wiedział się wszystkiego.

- A co, nie uczą ich walki wręcz?

- Uczą, ale granat zawsze się przyda.

- Będzie działał równie skutecznie jak kamień, szkoda nosić, na miejscu jest pod dostatkiem kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go rzeczowo.

- Bagnety?

- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w dłoniach. Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po głowie, ale to może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.

Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować znacznie większe przejście niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić uzbrojenie, które wymyśliłem. Przy oka­zji oboje z Angeliną mieliśmy dość okazji, by nadrobić braki w wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z entuzjazmem.

Nowe urządzenie robiło wrażenie - Coypu podłączył się bez­pośrednio do głównej sieci energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali balowej zamie­nionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu stały pełnowymiarowe drzwi dużego garażu wraz z framugą i podtrzymują­cym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, bo nie miały tyłu. Albo go nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.

- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.

Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie pomogło mi wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.

- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.

- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu... spróbuj teraz!

Spróbowałem

I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.

- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?

- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.

Więc zawołałem.

Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprę­żyli się na baczność.

- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.

James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem drzwi pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.

- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jed­nym na głowę - wyjaśniłem - Równie skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się zjeść. Zastanawia­łem się nad kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w pa­pierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten sam efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.

- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.

Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpli­wości (na Marines wolałem me spoglądać).

- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W prakty­ce można by zabrać wyłącznie kije, bo kilkudziesięciu ludzi z go­łymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu Marines, proszenie się o kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po pierwsze w razie przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas atakować, tyl­ko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we wpraw­nych rękach to aż za dużo jak na Slakeya.

- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Je­steśmy gotowi!

Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem nią drzwi do garażu.

- Gotowe, Coypu?

- Cały czas.

- W takim razie do ataku biegiem marsz!

Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale wyszkoleni. Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.

My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.

Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.

- Upiorne miejsce - przyznała Angelina

Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzę­sąc podłożem.

- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch tubylców naskoczyło na jednego z żołnie­rzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za bardzo się przy­łożył i pękło salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało przy tym zapachnieć smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał kiełbasy i po­gnał, aż się za nim zakurzyło.

- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!

- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.

- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!

Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.

- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek założyliśmy szpital polowy.

Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak lekka przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne - po kilku­nastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli się jeńcem, a Marines utworzyli wokół po­dwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy wokół kawałka terenu, na którym działaliśmy. Większy miał powstrzy­mać atak Slakeyów, mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo zmateriali­zował za nim.

Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by umożliwić Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.

- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie pracowałem z takim wariatem.

- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co przyniosło natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.

Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.

- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.

- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem go słuchać, bo zaczęło być ciekawie.

- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gna­jąc ku nam.

Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok gło­wy (mierzonym, gdyż Slakey padł jak ścięty, a salami pozostało całe).

A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wro­ga. Dobrze się złożyło, że wzięliśmy tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze trzy tuziny napastników i to pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za ze­wnętrznym kręgiem. Sądząc po braku uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo zabawki majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli. Jeden zmaterializował się prawie między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była Angelina. Od momentu pojawienia się aż do zniknięcia cały czas służył jej za worek treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego szczęście, że nie miała przy sobie noża. Wróciłby tam, skąd przybył, w postaci plasterków, podejrzewam, że niezbyt grubych (by na dłużej starczyło przy­jemności).

I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się radosnym przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.

- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.

- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest tajemnicą, że podał mi koordynaty Nieba, ale o co chodzi, nie da się z niego wydusić, gdyż w jego przypadku szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo zoba­czyli mizerny skutek swojej akcji.

- Zapamiętałeś koordynaty?

- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!

ROZDZIAŁ 15


Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przy­znać, że powoli wracałem do normy po przymusowej głodówce. Spędzałem tam sporo czasu, ponieważ następne zadanie zależało od mojej dobrej kondycji. Miałem stanowić jednoosobowy zwiad, a do tego musiałem być w pełni sprawny, a nie dostawać zadyszki po paru minutach ćwiczeń.

Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu dwa g, zrozumiałem, że jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co usłyszy.

Miałem rację.

- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.

Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w lokalu nie było.

- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym całym Niebie; żeby nie wzbudzać podejrzeń, należy wysłać jednego zwiadowcę, a nie całą wycieczkę. A kto się do tego lepiej nadaje niż niejaki Stalowy Szczur alias Rustimuna Stalneto albo Stainless Steel Rat vel Ratinox...

- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!

- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadają­cy się do tej roboty!

Zapadła długa cisza, przerwał ją dopiero bulgot w słomce, gdy skończyła drinka. Automat, widać wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał wdzięcznym barytonem:

- Czy madame życzy sobie powtórkę ”różowej rakiety”?

- Dlaczego nie?

Metalowa macka owinęła się wokół nóżki kielicha i błyska­wicznie go zabrała. W ladzie otworzyła się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen płynu.

- A Sire?

- Dietetyczny bourbon, kusicielu.

- Nie mogę się z tobą sprzeczać, bo masz rację. Faktycznie najlepiej się do tego nadajesz.

- Dziękuję za uznanie.

- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia faktu, że nie będziesz tam sam: idę z tobą.

- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...

- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a po­tem tak cię urządzę, że nigdzie nie pójdziesz przez tydzień!

Sądząc po tonie, nie żartowała.

- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez sensu i niepotrzebnie naraziłoby cię na niebezpie­czeństwo. To robota dla jednego.

- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kie­dy ruszasz?

- Dowiem się dzisiaj. Coypu sądzi, że wreszcie poradził so­bie z niuansami podróży między wszechświatami.

- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.

- Miał wtedy zły dzień.

- Pójdę z tobą. I poszła.

Coypu poprzyłączał wszystko do nowej czarnej konsoli, któ­ra ginęła za girlandami kabli, przewodów i drutów, błyskając róż­nokolorowymi światełkami jak banda pijanych świetlików.

- Aha - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufla­dzie. - Mam tu coś dla ciebie... tylko muszę znaleźć... Aaa!

Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w środku i podał mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.

- Nie jestem melomanem, ale dzięki za pamięć - powiedzia­łem nieco stropiony prezentem.

- Mój drogi, nie musisz się zachowywać, jakbyś miał inteli­gencję pierwotniaka. - Coypu był wyjątkowo uprzejmy. - Wszys­cy wiemy, że jesteś odrobinę mądrzejszy. Trzymasz w ręku nie jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny szacunku wy­nalazek. Nie ma ruchomych części i pracuje na pseudoelektronach, które poruszają się z zerową szybkością, więc przejście do innego wszechświata nie może go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można by go wykryć, ale nie twierdzę, że to niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych wszechświatach, za­tem gwarantuję, że działa.

- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to służy?

- Bilet powrotny. Uruchomiony wysyła sygnał do głównego urządzenia zainstalowanego w tej sali, które z kolei emituje wiąz­kę energii i ściąga urządzenie do siebie. Proste?

- Owszem. A jak się to włącza?

- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej często­tliwości fal mózgowych.

Przyjrzałem się krążkowi z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, obracając go na palcu. A niech to, wystarczy pomyśleć ”Do domu”...

Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie największego w okolicy urządzenia. Palec najmocniej przyciśnię­ty przez krążek uważał, że został amputowany.

- Duszę się... - wychrypiałem.

Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na posadzce.

- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.

- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.

- Robi wrażenie - przyznała Angelina. - Tylko wolałabym, żeby nieco mniej energicznie go rozpłaszczał: nie lubię dwuwy­miarowych mężczyzn. Kiedy Jim może wyruszyć?

- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie zabuczało. -Ale zanim to zrobi, proponowałbym kil­ka zabezpieczeń. Tak na wszelki wypadek posłałem do Nieba analizator. Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza w zbior­niku. Badania dały ciekawe wyniki. Zobaczcie sami.

Na podręcznym ekranie przesunęły się kolumny cyfr, sym­boli chemicznych i wykresów.

- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?

Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).

- Coś ty wyniósł ze szkoły?!

- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...

Zatkało go na dobrą chwilę.

- Więc co jest ciekawego w tej atmosferze? - spytała rze­czowo Angelina, gdy odzyskała głos.

- Pewien składnik, z którym nigdy się nie zetknąłem, dlatego nazwałem go azotek, bo ma właściwości nieco zbliżone do pod­tlenku azotu.

- To gaz rozweselający.

- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie dużej przyjemności, podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim przypadku. Im dłużej jest się pod jego działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do siebie po powrocie. Taka lekka depresja.

- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów, alkohol w postaci gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś zaradzić?

- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówi­łem o zabezpieczeniach. Oto antidotum, jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po problemie.

Nadstawiłem się i z cichym psyknięciem podciśnieniowej strzykawki purpurowa zawartość ampułki znalazła się we mnie.

- Ślicznie - ucieszył się Coypu. - Po drugie, proponuję, że­byś ten dysk umieścił w elemencie garderoby, z którym się z za­sady nie rozstajesz, a który się trudno niszczy. Przyszedł mi do głowy obcas w bucie.

- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?

- Jak na razie wszystko. Gotów?

- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać. Skąd mam wiedzieć, kiedy przytrafi się następna okazja?

Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.

Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od pewnego momentu czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być przytomny i na chodzie, pozostali - Angelina, James, Sybil i Bolivar - nie, toteż wieczór zakończył się wyjątkowo wcześnie.

Rano dałem Angelinie pożegnalnego całusa i pomaszerowa­łem na spotkanie przeznaczenia, czyli Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.

- To nie randka. Jestem gotowy.

- Masz dysk?

- W obcasie, jak sugerowałeś.

- W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. - Drzwi są otwarte.

Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.

Wyglądało miło.

No to wyszedłem.

Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym nie­bie, po którym pływały białe obłoczki. Tyle że nisko, bo na wysokości głowy. Pstryknąłem najbliższy - odleciał dzwoniąc cicho. Krajobraz był sielski do obrzydliwości - łagodne pagórki porośnięte zieloną trawą, przez którą biegła niezbyt szeroka dro­ga wyłożona miękkimi kamieniami. Ścieżka ginęła wśród drzew (na prawo) i w dolinie między pagórkami (na lewo). Dosze­dłem do niej i zatrzymałem się, zastanawiając, w którą stronę pójść.

Od strony wzgórz, rozległ się jakby odległy grzmot i jak zwy­kle ciekawość zwyciężyła - poszedłem w lewo. Dobrze zrobi­łem - po kilkunastu metrach trafiłem na stojący przy rozwidleniu drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był jako ŚMIETNIK. W prawo skierowana była strzałka z napisem: RAJ, w lewo: WALHALLA. Trudny wybór - nie licząc ma się rozu­mieć Śmietnika - gdyby nie kartka przybita pod Rajem, na której ktoś nagryzmolił:

ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.

Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z rogatymi osobnikami, śniegiem, piwem i po­stawnymi blondynkami o dużych niebieskich oczach.

Droga wiła się wśród wzgórz przez kilkaset metrów, po czym schodziła w sporą dolinę i kończyła się palisadą z potęż­nych, nie okorowanych pni. Znajdowały się w niej metalowe drzwi, które nie chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚ­CIE SŁUŻBOWE.

Sugerowało to niedwuznacznie istnienie przynajmniej jedne­go wejścia gościnnego, toteż ruszyłem wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.

Minąłem narożnik i przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było główne wejście solidne, złote filary podtrzymy­wały kryształowy portyk nad złotymi wrotami (wysadzanymi zresztą drogimi kamieniami). Bezguście kompletne, ale robiło wrażenie Niespodziewanie zagrzmiały rogi, a potem skoczny marsz. Ignorując muzyczkę ostrożnie zbliżyłem się do wejścia, nad którym przesuwał się świetlisty napis. Nic z niego nie zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z powią­zanych patyków. Nad napisem połyskiwał złoty młot skrzyżo­wany ze złotym toporem.

- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.

Prawie podskoczyłem. Opanowałem się na tyle, by się w mia­rę naturalnie odwrócić - muzyka skutecznie zagłuszyła jego kro­ki, bo niemożliwe, żeby łysawy grubasek w wykrochmalonej koszuli i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił podejść do mnie bezszelestnie. Do kompletu miał wiśniowy krawat ze złotym haftem przedstawiającym skrzyżowane siekierę i młotek.

- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.

- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po śmierci, prawda?

Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem dołączyły do nich bębny i złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ się niewieści głos.

- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdź­cie i zobaczcie, co was czeka przez całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o węża!

- Ładny wąż - W poprzek wejścia leżało łuskowate cielsko o metrowej średnicy, końca me było widać Leniwie zafalowało, gdy nad mm przełaziłem, toteż przyspieszyłem, mimo że zdawa­łem sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a najprawdopo­dobniej jedno i drugie).

- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.

- Pospieszcie się! - polecił niewieści głos - Nie macie bo­wiem wiele czasu mogę rozchylić zasłony jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze miał słabość do was, wojownicy, a ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej łaskawości zezwolił wam zerknąć w przyszłość. Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.

Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem czołem w niewidzialną barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.

- Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że jest, trzeba być martwym, by przez nią przejść.

- Mhm - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny - No, no!

Po drugiej stronie przezroczystej ściany ukazała się wielka sala. W potężnym palenisku trzeszczał ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa. Umeblowanie składało się głównie z długich drewnianych stołów i ław zajętych przez blond osił­ków z szerokimi barami, którzy doskonale się bawili żrąc i pijąc co się zowie. Drewniane kufle i rogi z pienistym piwem oraz pół­miski pełne pieczystego stanowiły główną atrakcję. W zasadzie słychać było jedynie pijackie wrzaski i przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach robiły za kelnerki, a od czasu do czasu za towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach. Chóralne śpie­wy i obmacywania dopełniły obrazu żywcem wyjętego z ma­rzeń absolwenta męskiego liceum. Światła przygasły i wnętrze hali pogrążyło się w mroku.

- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.

- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu przyjemności.

Nie zepsułem - gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdzi­łem, ze znów jestem sam. Czym prędzej wyszedłem, a wrota mało mi nie przytrzasnęły pięty. Impreza najwyraźniej dobiegła końca.

Zostawało odwiedzenie Raju, gdyż to, co widziałem, na pew­no nie było Niebem opisywanym przez Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey zorganizował kilka takich miejsc według zasady ”dla każdego coś miłego”. Miałem nadzieje, że wszystkie na tej samej planecie.

Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.

Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie baso­wy odgłos potężnego silnika. Odgłos dochodził z przodu, dlate­go przypadłem do ziemi i czołgając się, dotarłem do pobliskich zarośli. Potem, kierując się słuchem, ruszyłem dalej, znacznie ostrożniej, aż w końcu rozchyliłem kolejne krzaki i zamarłem.

ROZDZIAŁ 16


Miałem przed sobą normalną, solidnych rozmiarów budowę, za którą widać było niskie białe budynki z mnóstwem kolumn stojących wokół niebrzydkiego jeziorka. To, co budowano, wy­glądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało się wielu robotników i pracowały dźwigi oraz spychacze. Ludzie posługi­wali się esperanto i wszystko wyglądało tak normalnie, że zaczą­łem się zastanawiać, czy naprawdę jestem nadal w innym wszech­świecie.

Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmu­szony byłem albo wycofać się, niczego nie ustalając, albo spró­bować pogadać z budowlańcami. Najpierw jednak musiałem się upewnić, że nie kręci się wśród nich Slakey.

Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wy­grać z sennością. Slakeya nigdzie nie zauważyłem, a jedynym wyróżniającym się osobnikiem był majster w kapeluszu. Za­nim zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co znacznie ułatwiło mi zadanie. Jak to na budowie - gwizdek nie przebrzmiał, a sprzęt już był wyłączony, narzędzia porzucone, a przy samobieżnej kantynie stała kolejka. Kantyna też była do obrzydliwości typowa - takie same obsługiwały ty­siące zakładów i budów w znanym wszechświecie. Wszędzie tez proponowały ten sam zestaw: kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych kalmarów. Wystarczyło nacisnąć guzik. Obrzydlistwo.

Reakcje robotników były normalne - poklęli, pośmiali się i zje­dli. W ich fachu należało przyzwyczaić się do takiego żarcia albo zmienić pracę. Ci się przyzwyczaili. Z dymiącymi naczyniami porozłazili się i porozsiadali, gdzie któremu było wygodniej. Kilku wybrało trawiasty stok w pobliżu mego krzaka, ale niestety nie na tyle blisko, by dało się podsłuchać, o czym rozmawiali. Maj­ster był jednym z nich.

Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły, i wyszedłem z krzaków pogwizdując.

- Miły dzionek, prawda? - zagaiłem radośnie. Odpowiedziała mi ciężka od podejrzliwości cisza.

- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.

- A jak ma iść? - burknął jeden.

- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.

- Księgowym Pracuję dla szefa - Dla Slakeya?

- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?

- Grusher. Jestem tu kierownikiem.

- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak ce­mentu?

- Niczego me zgłaszałem! O co tu chodzi!?! - Teraz wszyscy przyglądali mi się podejrzliwie.

- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?

- Nie jestem taki pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata robię, ludzi najmuję, materiały zamawiam i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem. Buduję, co chce w tym cyrku, a on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.

- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje udo - Mówiłeś, ze nie będzie problemów, ino że miejsce w tajemnicy, aby się konkurencja nie dowiedziała. Gotówka do łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?

- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.

- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.

- Powitajcie go jak na złodzieja od podatków przystało - zachęcił Grusher - Cementem się interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech się przyjrzy z bli­ska.

Odskoczyłem przed kluczem francuskim, dałem jego wła­ścicielowi w zęby i stwierdziłem, że nic tu po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-bokserski, ale oni mi nic nie zrobili - poza obelżywym uznaniem za poborcę podat­kowego - a co więcej, nic ciekawego się od nich nie mogłem dowiedzieć Toteż zdecydowałem, że najwyższy czas wracać do domu i znów rozpłaszczyłem się na obudowie buczącej machiny niczym żaba na betonie.

- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! - ucieszył się Coypu. Musiał przy okazji wyłączyć zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.

Pozbierałem się na nogi, wściekły jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie piwo, więc najpierw je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.

- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską śmiercią lotnika, przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.

- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o mnie.

- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roz­targnienie szlag mnie trafi. Testuj na sobie te cholerne wynalazki! Dowiedziałem się niewiele, bo mi gwałtownie przerwano wy­cieczkę. Zwiedziłem przedmieście zwane Walhallą, dotarłem do Raju w budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak tylko poślesz mnie z powrotem, byle nie w to samo miejsce, jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a zwłaszcza Angelina, to wszystko w porządku.

- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko, jak cię nie było. Kilometr w bok pasuje?

- Daj trzy na wszelki wypadek.

- Proszę uprzejmie.

Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.

- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.

Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem chmurki, no, jednym słowem przepięknie. Obłoków było sporo, a niektóre szły ostro pod wiatr, co było, delikatnie mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną ścieżkę, zatem ruszyłem nią, uważając na to, co mi przelatuje nad głową. Ścieżka po kilkunastu metrach zmieniła się w znajomą drogę, brukowaną żółtymi cegłami o dziwnie miękkiej powierzch­ni, a w przedzie ukazała się jakaś biała konstrukcja. Ponad drogą, między kilkunastoma dzwoniącymi chmurami, latało z tuzin ja­kichś takich różowych, które im bliżej do nich podchodziłem, tym bardziej znajomo wyglądały.

W końcu do mnie dotarło, skąd je znam i co za jedne - uzupełniając wiedzę teologiczną, chcąc nie chcąc, zetknąłem się z inspirowaną przez nie sztuką. Nazywała się sakralna i była kiedyś zadziwiająco popularna. Jednym z częściej przewijających się motywów w malarstwie sakralnym były gołe niemowlaki ze skrzydełkami zwane amorkami albo cherubinkami jedne miały łuki, drugie harfy.

Harfy rozumiem - żeby robić hałas, trzeba mieć narzędzie, ale łuki chyba do polowania na wróble, co by stało w jawnej sprzeczności z ogólną miłością, którą ponoć uosabiały. Nie pierw­szy zresztą tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.

Istotne było to, że stadko takich różowych golasów o złoci­stych lokach, białych skrzydłach i nie określonej płci - zasłonię­tej jakąś szmatką - zaczęło latać mi nad głową niczym chmara uprzykrzonych komarów. Z trudem się powstrzymałem, by nie złapać któregoś w celu dokładniejszych oględzin. Do dzwonie­nia, jakie dochodziło z chmur, doszły śmiechy, a po chwili i mu­zyka, gdy zjawiło się drugie stadko wyposażone w złote harfy.

Najpierw pobrzdąkały trochę, każdy na swoją nutę, potem zaśpiewały cienko i odleciały.

Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to prze­szkadzało. Gorzej, że gdy skończyły i odleciały, pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające esperanto, w związku z czym treść utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o rymach nie wspominając - że resztki dobrego smaku zaczęły strajk okupa­cyjny, uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne myślenie. Nie­stety w pobliżu nie było żadnych poręcznych kamieni, za pomo­cą których pozbyłbym się natrętów.

Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w głowie mi dzwoniło. Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie przygrzewało, a ja zaczynałem się czuć jak na wycieczce - żadnych przyjemności, same przykrości.

Nastrój mi się poprawił, gdy minąłem zakręt - stał tam prze­stronny namiot wyposażony w ozdobne krzesła i stoły, a przy jednym z nich siedziała kobieta w białej sukni popijająca coś z białego pucharka. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, co mnie podniosło na duchu, dopóki nie podszedłem bliżej i nie stwierdziłem, że uśmiech jest raczej sztuczny, a wzrok siedzą­cej dość tępawy, jak po solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka oszronionych pucharków z zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i zdecydowanie procentowa.

- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.

- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania kon­wersacji.

Jakoś to zwróciło jej uwagę - ciemne oczy spojrzały na mnie, a pełne czerwone usta spytały gardłowo:

- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.

- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowa­ny. - Chyba wyszedłem z wprawy...

Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyj­rzałem się podejrzliwie pucharkowi i zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie poszedłem jej śladem. Nigdzie nie było żadnej zapadni, ukrytych drzwi czy czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna, cholerna turystka, od której Slakey wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.

Po kwadransie ostrego marszu dotarłem przez pełną kwiat­ków dolinkę do białej, stojącej na niewielkim wzgórzu budowli. Do marmurowej kolumnady prowadziły kamienne stopnie, które ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły bezszelestnie w górę.

Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.

Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku. Była to jedna wielka komnata o lśniącej mar­murowej posadzce, na której stał okazały tron. A na nim siedział gruby, stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą harfą w dłoniach, na której brzdąkał od czasu do czasu. Najwy­raźniej mieli tu bzika na punkcie harf.

Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.

- Witam w niebie, di Griz.

Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.

- Jak to miło spotkać znajomego Pana Boga, Slakey. Szkoda tylko, że to znowu imitacja...


ROZDZIAŁ 17


- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.

- Coś ty taki grzeczny?

- A jaki niby mam być?

- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej, miałeś mord w oczach i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.

- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam prze­bieg wydarzeń. Użyłeś doskonałego salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?

Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy raz, bądź co bądź, miałem okazję z nim poroz­mawiać bez użycia gróźb, wymysłów i ostrych narzędzi. I vice versa.

- Gdzie jest Niebo? - spytałem.

- Wszędzie wokół. Podoba ci się?

- I tak faktycznie wygląda Niebo, do którego mają nadzieję trafić przypadki beznadziejnie religijne?

- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.

- To dlaczego ty tu jesteś?

- Z podobnych powodów co i ty.

- Momencik! Jesteś zatwardziałym oszustem i wielokrotnym mordercą. Nie patrz się na mnie, jakbym ci harmonią przyłożył, o pardon - harfą - wszyscy, których wysłałeś do Piekła, to w za­sadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno proste pyta­nie: po co to wszystko? Co robisz z tą całą górą pieniędzy wyci­śniętą z naiwniaków chcących zobaczyć, jak wygląda Niebo? Masz zresztą inne rzeczy do pokazania, ale to już szczegół techniczny.

- Zaczynasz być nużący. - Tym razem był to normalny Slakey, bez fałszywej uprzejmości. - i męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?

- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie lubię. Wątpię też, żebym polubił.

- Miło, że jesteś szczery. W Niebie nie powinno być obłudy. Nie usiadłbyś? Wygodniej by się nam gawędziło...

Faktycznie - w pobliżu tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było, albo ja go nie zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem się wygodnie. Rozpiąłem koszulę, zdjąłem buty... I nagle mnie olśniło: rzuciłem się w stronę obuwia i padłem jak długi, podcięty przez łańcuch zakończony masywną obręczą, która obejmowała moją prawą kostkę. Łań­cuch i obręcz były złote, ale solidne, i do butów nie sięgnąłem. To znaczy nie dokładnie: dotknąłem jednego, pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły, ale ja zostałem.

Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi ko­niec ginął w podłodze. Buty stykały się ze sobą, tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To się nazywa płacić za własną głupotę.

- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.

- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma czego: jesteś głupi i łatwo być sprytniejszym. To twoje urządzenie wykryłem bez kłopotów. Żebyś nie narozra­biał, użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła delikat­na sugestia, resztę zrobiłeś już sam. Tak przy okazji, to nie dość że jestem panem entropii, to jeszcze twojego życia i śmierci. Wiesz ile mam lat?

- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, nie­wiele mnie to interesuje.

- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem ty­sięcy wiosen. To zasługuje na powagę i szacunek!

- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie dałbym ci więcej jak trzy... no, cztery tysią­ce!...

- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w końcu będę cię miał z głowy! Bierz go!

Polecenie adresowane było do klocowatego robota humanoidalnego kształtu o pordzewiałym i pokiereszowanym kadłu­bie, pokrytym pyłem węglowym. Elektroniczny zabytek miał tylko jedno oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i rozsiewało wokół atmosferę strachu i zagrożenia. Wprawnym gestem ze­rwał łańcuch, złapał mnie w połowie skoku i oburącz przyci­snął do swej metalowej i wyjątkowo brudnej piersi. Łapy miał rozmiarów solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się szar­pać.

Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo moje stopy nie dotykały podłogi. Zeszli­śmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i Slakey tupnął trzy razy. Powierzchnia ze skrzypnięciem uniosła się niczym przerośnięty jęzor, ukazując czarny otwór, z którego powiało smrodem.

- To wycieczka w jedną stronę - poinformował mnie Slakey z pełnym satysfakcji uśmiechem. - Do Czyśćca marsz!

Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.

Była to jedna z tych okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej. Nieważne gdzie, byle gdzie indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało, za to kamienne ściany sztolni i ow­szem. I to z dużą szybkością.

Spojrzałem w dół i natychmiast pożałowałem tego pomysłu - zbliżaliśmy się do potężnej jaskini rozświetlonej sporadycznymi wytryskami ognia, mrocznej i ponurej. I to z prędkością zdecy­dowanie przekraczającą bezpieczną.

Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w po­wietrzu, by powoli opaść na kamienisty grunt. Z metalicznym brzękiem, nogi robota bowiem łupnęły o ziemię. Nie wypusz­czając mnie z objęć, maszyna ruszyła z kopyta do sobie tylko znanego celu, dzięki czemu miałem okazję podziwiać widoki. W powietrzu unosił się jakiś pył, skutecznie blokując co jakiś czas nos, śmierdziało do tego może nie tyle silnie, ile irytująco i szybko dopadł mnie kaszel. Jakby w odpowiedzi zakaszlało z przodu: gdy wyminęliśmy skalny załom, zobaczyłem źródło dźwięków.

Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi niski stół. Po obu jego stronach stały pochy­lone kobiety, przebierające dłońmi czarny pył dostarczany przez biegnący środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał śmier­dział tak przeraźliwie. Całość była słabo oświetlona, co nie po­magało w obserwacji. Prawdę mówiąc, nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety przesuwały palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły. Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy, niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa palce i włożyła do pojemnika przytwierdzonego do pasa. I wróciła do pracy.

Na mnie czy na robota - który bynajmniej nie zachowywał się cicho - żadna nie zwróciła choćby najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął się i ciągnął niczym zapale­nie płuc z przerzutem na wątrobę. Co gorsza, one ze sobą w ogóle nie rozmawiały, co jak na taką liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.

W końcu dotarliśmy do początku - lub końca, zależy jak się patrzy - całego urządzenia, które ginęło w ścianie, i do masywnych, metalowych drzwi umieszczonych tamże. Robot stanął otworzył je i wszedł.

Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgło­sach zorientowałem się, że wspinamy się po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył inne drzwi i cisnął mną do wnętrza jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze podczas mego lotu ktoś zgasił światło...

Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszech­świecie.

I rąbnąłem o kamienną płaszczyznę oświetloną silnym re­flektorem. To była podłoga: do tego zimna, gdyż trzy ściany stanowiły skały, a czwartą metalowe pręty, przez które wpadał śnieg i lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się ro­zejrzałem, a właściwie to wcześniej. Najpierw mną telepało, a potem zauważyłem w jednej ze ścian metalowe drzwi. Bez klamki.

A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rę­kawicami i goglami. Do ubrania się nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże, a całość miała przygnębiającą barwę popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się najważniejsze.

Ledwie umocowałem na twarzy maskę z goglami i skończy­łem wkładać rękawice, gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać mojego wzrostu, acz znacznie bar­dziej masywną. Nowo przybyły trzymał w ręku coś, co wyglą­dało na metalową szpicrutę i od pierwszego spojrzenia zdecydo­wanie mi się nie podobało.

- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzad­ko z niego korzystał. - To jest bioclast. Może zabić, może za­boleć. Zrobisz, co każę, będziesz żył. Nie zrobisz, będziesz cier­piał. Tak!

Zamachnął się tym całym bioclastem, więc uskoczyłem. Tyle że nie tak do końca - czubek metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.

Wrażenie należało do mocnych - jakby mi ktoś rozciął rękę aż do kości i polał kwasem. Ledwo nie upadłem, ściskałem kur­czowo bolące miejsce i czekałem, aż ból minie. Gdy wreszcie ustąpił, podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.

- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie nauczysz się, umrzesz.

Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczo­nym zasobie słów była marnowaniem czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała - więc i racja była po jego stronie.

- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.

I znalazłem się w jasno oświetlonym lodowym piekle. Była to potężna kopalnia odkrywkowa, po której poruszały się ma­sywne urządzenia wydobywcze i transportowe. Maszyny były w większości samobieżne i w pierwszej chwili sądziłem, że są całkowicie zautomatyzowane, dopiero po parunastu sekundach, gdy panujące wokół zamieszanie nabrało sensu, dostrzegłem, że każda z nich ma jak nie kierowcę, to operatora - wystarczał je­den na maszynę, ale był na każdej.

- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przy­mocowaną do burty klamrą.

Wspiąłem się na górę do osłoniętej jedynie z przodu kabiny i siadłem w zużytym, niegdyś wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i ledwie cokolwiek było przez nią widać.

- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj się!

Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątko­wą inteligencję.

- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.

- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfi­kuj się!

- Dlaczego?

- Zidentyfikuj się!

Chyba doszliśmy do granicy jego możliwości, co wcale nie poprawiło mojego humoru.

- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.

- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójinteres.

- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!

- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójmteres.

Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.

- Zaczynam szkolenie.

Ktoś, kto układał ten program, musiał mieć przykre doświad­czenia z przedstawicielami gatunku ludzkiego - albo uważał, że do górnictwa trafiają wyłącznie osobnicy o poziomie umysłowym nieco powyżej kompletnego kretyna - gdyż poziom obliczony był na średnio normalnego idiotę. Dzięki temu nie sposób było się nie nauczyć i nie nudzić. Dzięki temu też miałem dość czasu, by się rozejrzeć i zastanowić. Wniosek był średnio optymistycz­ny wydostanie się stąd nie będzie proste.

- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z roz­myślań.

Dźwignie i pedały kontrolowały kierunek ruchu i prędkość. Wajcha z przyciskami, manipulator wystający z przodu pod kabi­ną. Należało dotknąć nim ściany skalnej i nacisnąć spust. Ładu­nek na końcu ramienia eksplodował, wysyłając odłamki na wszystkie strony - w stronę kabiny też, stąd stan niegdyś prze­zroczystej szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy uznawa­łem, że mam dość nakruszonego materiału, wciskałem podświe­tlony na czerwono klawisz wzywający wywrotkę, która podpełzała na dwóch rzędach monstrualnych opon. Kolejny klawisz zamieniał manipulator w koparkę i zajmowałem się za­ładowaniem wywrotki. Po skończeniu ładowania z powrotem do kruszenia skał i tak w kółko.

Zmrok powitałem z ulgą - no to koniec pracy. Gówno praw­da, jak ma się do dyspozycji strategicznie umieszczone baterie reflektorów dużej mocy. Slakey miał. Noc została jednym pstryk­nięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me wspomniał o końcu pracy. Na dobitkę zaczął padać śnieg.

Po bliżej nieokreślonym acz długim czasie z głośnika dobie­gło ćwierknięcie i ktoś wyłączył zasilanie Przyjąłem to za sygnał upragnionego końca zmiany, tym bardziej że z sąsiedniego kom­bajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem się szybciej od niego, ale poczekałem, żeby wskazał drogę. Gadać się żadne­mu z nas nie chciało.

Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi korytarz. Za korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu przepoconych ciał. Było to jeszcze gor­sze od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie indziej nie spotka­łem takiego zrezygnowania - wszyscy obecni byli całkowicie pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad nimi skutecznie po­pracował - nazywano to niegdyś praniem mózgu.

Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za innymi podszedłem do stołu. Siadłem na wolnym miej­scu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na zawartość poobi­janej tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zda­rzyło mi się czegoś podobnego zjeść. Nim wyszedłem z szoku, na moje ramię opadła ciężka łapa, a nachalny głos oznajmił:

- Zjem twoje kreno!

Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna sięgnęła po dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem, aż złapie ochłap, i ścisnąłem natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.

Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności, tylko pociągnąłem za rączkę. Pochylił się grzecz­nie i dostał kantem dłoni w nasadę nosa. Wrzasnął, to dostał na uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem całości zwalić się na ziemię i wydłubałem ochłap z zaciśniętych paluchów. A potem rozejrzałem się z uśmiechem.

- Są jeszcze jacyś smakosze?

Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta na­wet go nie podniosła, zajęta pałaszowaniem brei i ochłapów. Ciamkanie, siorbanie, czknięcia i mlaskanie wypełniały pomieszczenie.

- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty przeze mnie typ zaczął chrapać.


ROZDZIAŁ 18


Minęły dwa ogłupiające dni.

Żarcie - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota otępiająca i męcząca - pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto kończył i zjadł, walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do roboty. Drugiego dnia odbyłem przeszkolenie na wywrotce - równie inteligentne jak na koparce - i okazało się, że jej obsługa była jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do potężnego metalowego zbiorni­ka, i to wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziem­ną grotą, gdzie przetwarzano skały, albo nad bramą do innego wszechświata. Znając Slakeya podejrzewałem to drugie. Ze współwięźniami praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic nie wiedzie­li. Jedynie przy okazji dowiedziałem się, że amator ochłapów nazy­wał się Lasche. Przez te dwa dni zresztą łaził z twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem, wyłado­wując złość na innych ofiarach.

Trzeciego dnia popełniłem błąd.

Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż taki wpływ. Ponieważ Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie - kończy­łem posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazy­wało siedzenie przy stole nad resztkami - gdy zauważyłem minę faceta naprzeciwko. Patrzył przerażonym wzrokiem nad moim ramieniem, toteż natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać czaszkę, jak pla­nował Lasche. Ryknąłem i odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe ramię zdrętwiało i stało się bezużyteczne, a nóż znajdował się pod lewą pachą. Byłem więc bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą mnie rąbnął.

- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.

A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z do­skonałym wyczuciem podstawioną - nogę. Skorzystałem z oka­zji, podstawiając kolano pod jego gębę, a potem częstując solid­nym kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.

- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pra­cować, Buboe cię wykończy - ostrzegł właściciel wyciągniętej nogi.

Skinąłem głową i poczęstowałem zwiniętego Lasche'a na pożegnanie krótkim kopniakiem nasennym.

- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.

Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych smarem wżartym w skórę.

- Nazywam się Berkk - przedstawił się.

- Jim.

- Umiesz spawać? - Koncertowo.

- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie radzić. Chodźmy pogadać z Buboe.

Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobud­ką, jak długo robota szła sprawnie - zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym luksusem. Miał też własny grzejnik, na którym, gdy weszliśmy, podgrze­wał w obtłuczonym garnku jakąś pomarańczową breję. Wyglą­dała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w porównaniu z tym, co nam serwowano, było dużym postępem.

- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.

- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.

- Dlaczego?

- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.

Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grze­bać w garnku. Widać było, że dwie czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie sprawiało mu wysiłek. Najpraw­dopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były mu obce. W końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a ja za nim.

- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.

- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.

- To było obrazowe chrząknięcie.

- Inaczej powiedziałby nie.

- Aha. Chciałbym ci podziękować.

- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brud­na robota. Idziemy - i przy okazji drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.

Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydło­wych drzwi zamkniętych na głucho. Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do niego - zawsze wygodniej siedzieć niż stać.

Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżu­wający resztki posiłku. Otworzył drzwi, poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.

- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o spawaniu.

- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urzą­dzenie, naprawiać obwody drukowane itp , itd.

- Zobaczymy.

Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego zaczęliśmy - ja wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe, które obaj podwieź­liśmy na wózku i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robo­tów była to robota ciężka, choć prosta.

- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce - Obserwowałem cię, nie zachowujesz się jak więk­szość tych umięśnionych przygłupów.

- Ty tez nie.

- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotni­ka - Uśmiechnął się bez cienia wesołości - Wszystkich ściągnięto siłą albo spito i obudzili się tutaj, ja natomiast odpowiedziałem na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za dobre wynagrodzenie. Idiota patentowany to ja. Spotkałem się z profesorem Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił światło i obudziłem się tu.

- A to tu jest gdzie?

- Nie mam zielonego pojęcia A ty?

- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu można z planety Niebo. Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem. Żebyś miał pełen obraz, to znajdu­jemy się w innym wszechświecie, a ja jestem przy zdrowych zmysłach.

Trochę trwało, nim go przekonałem i wprowadziłem dokład­niej w poczynania profesorka. W końcu mi uwierzył z braku in­nego wyjścia. Równocześnie pracowaliśmy, by zagłuszyć kon­wersację - tak na wszelki wypadek - toteż koniec opowieści i pracy jakoś tak zbiegły się ze sobą.

Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrza­nie wyglądającego płynu.

- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy - Fermentacja nie była rzeczą łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu ma aż za dużo, natomiast smak.

- Pozwolisz, ze ocenię? - spytałem, delikatnie wyjmując mu z rąk drogocenne naczynie.

I przetestowałem (od razu solidnie, jakby się okazało, że jest gorsze, ni z podejrzewałem). Było.

- Jest to najgorsze świństwo, jakie piłem w życiu - oznajmi­łem, gdy wreszcie udało mi się przekonać żołądek, by nie trakto­wał płynu jak depozytu - A degustowałem w życiu różne świń­stwa.

- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też zajzajerem, jak mnie poinformował twórca - miała jeszcze jedną ciekawą właściwość. Jej smak nie poprawiał się w miarę picia, w przeciwieństwie do większości wyrobów alkoholowych. Miała natomiast sympatyczną zawar­tość alkoholu, który szybko zaczął działać, dzięki czemu całe to doświadczenie kiperskie nabrało sensu.

- Wychodzi, że tak - Berkk oddał mi słoik po kolejnej kolej­ce - Mieliśmy tu krótko jednego takiego, co się chwalił, że na­prawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce. Twierdził, że przerabiano tam nasz urobek.

- Powiedział, gdzie to robił?

- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie i o czym mówię Ściany mają uszy.

- Wiadomo. Slakey słucha, a konkretnie komputer nastawiony na słowa-klucze. Inaczej byłoby to fizycznie niewykonalne. To, co tu wydobywamy, zostaje przesłane gdzieś do rozdrobnienia, a potem wysłane do Nieba. Tam kobiety sortują drobnicę, wy­bierając z niej substancję, o którą chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to takiego, ale musi być niesamowicie drogocenne. Aby to dostać, poświęcił kupę forsy i sporo ludzkich istnień.

- Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy tutaj - dodał Berkk. - A żeby się stąd wydostać, potrzebuję pomocnika.

- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?

- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą, raczej nie mamy szans wrócić, prawda?

- Prawda - przyznałem. - Bramą steruje Slakey i stąd na pewno nie zdołamy jej uruchomić. Okolicę sobie obejrzałem i co z tego, że na górę można się wspiąć? Dokąd potem? Za­marznąć żadna sztuka, a to prawdopodobnie jest goła planeta na jakimś zadupiu, gdzie jedynie ta kopalnia ma coś wspólnego z cywilizacją.

- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...

- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie in­dziej, być może do innego wszechświata, tyle że jak tam wsko­czymy, to szybciej rozdrobni nas niż kamienie...

- Jeśli wskoczymy, tak jak stoimy, to tak... Wiem, jak trzeba wskoczyć, żeby nie przerobiło nas na mielone, ale o tym potem.. Pomoc mi do tego potrzebna, a teraz mi się w głowie kręci... do roboty...

Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncen­trowanie się na dwóch rzeczach jednocześnie, dla własnego bezpie­czeństwa skupiliśmy się na pracy. Poszło nam tak ładnie, że napra­wiliśmy kombajn, a wezwany waleniem w rurę Buboe otworzył wrota prowadzące na zewnątrz. Berkk wyprowadził urządzenie i wrócił, po czym wrota zostały zamknięte, my przeszukani, a do­piero potem wpuszczeni przez drzwi do części mieszkalnej. Prze­szukiwanie było amatorskie - jakbym próbował ukryć pół metra stalowego pręta, to by go wykrył, ale mojego noża nie miał prawa. I nie wykrył.

Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk do przerwy słowem nie wracał do wczorajszej roz­mowy, za to potem i owszem. Okazało się, że ukończenie naprawy wywrotki było niezbędną częścią planu. A właśnie skończyliśmy.

- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznaj­mił niespodziewanie. - A więc musimy to zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?

- Dlaczego o to pytasz?

- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też wal­czyć, a musimy albo zabić, albo przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.

- Tym się zajmę. Co potem?

- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać się do pojemnika razem z ładunkiem...

To” ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze sta­lowych prętów, a raczej płaskowników grubych na palec i solid­nie pospawanych. Jedna ścianka miała zawiasy, aby można było wczołgać się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć. Poza tym wewnątrz znalazły się solidne uchwyty na dłonie i nogi.

- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem uczciwie. - Ta jest jedną z bardziej wyrafinowanych.


ROZDZIAŁ 19


- No, to do dzieła. - W głosie Berkka zdecydowanie brako­wało entuzjazmu, za to była determinacja.

Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po po­ręczny kawałek grubego acz giętkiego plecionego przewodu w twarzowej, czerwonej izolacji. Ładnie wysuwał się z rękawa, a jako urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był osta­tecznością i wolałem go nie używać, jego widok jedynie spło­szyłby ofiarę. Berkk zaczął walić w rurę, po parunastu sekun­dach przestał, bo nam zaczęło w uszach dzwonić, i pozostało jedynie czekać.

Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś wybitnie się ociągała z przyjściem.

- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.

- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.

- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc się na mnie: - Won! Do pracy!

- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.

W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest - dając mi okazję do podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie spuszczał ze mnie wzroku, a bioclast skutecznie uniemożliwiał podejście. Pozostało tylko jedno - rzut nożem, ale w tym nie byłem mistrzem i jeśli miał dobry refleks, mógł odbić ostrze bioclastem, a wtedy znaleźlibyśmy się w praw­dziwych tarapatach.

Berkk zdążył wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja na dole nie uległa zmianie. Powoli ruszyłem ku drzwiom, rozchy­lając jednocześnie poły kurtki.

Silnik parsknął i zgasł.

- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znierucho­mieliśmy.

Ja sięgając po nóż, Buboe unosząc metalową szpicrutę. No i Berkk kurczowo ściskający kierownicę, który nie wiedział co dalej. Na szczęście Buboe był niezdolny do zajmowania się dwo­ma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet za­cząłem je wykonywać, toteż skoncentrował się na nowości.

- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.

- A to! - odparłem, dając dwa długie susy i otwierając lewą dłoń zaciśniętą na przewodzie.

Ten grzecznie wyślizgnął się z rękawa i wpadł w przygoto­waną prawą dłoń. Doprowadzenie do bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe było dziełem sekundy. Ponowne zetknięcie było zbędne - Buboe runął na podłogę ni­czym betonowy blok. Na wszelki wypadek odebrałem mu bio­clast i przygotowanym na tę radosną okoliczność drutem zwią­załem mu ręce i nogi. Mógł się co prawda rozwiązać, ale dopiero po jakimś czasie. Berkk natomiast zajął się trumnami - nim skoń­czyłem, już załadował pierwszą. Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do skrzyni ładunkowej. Wywrotka tak jak kombajn miała jednooso­bową oświetloną kabinę i dwóch chłopa w niej musiałoby zwrócić uwagę, bo jak Berkk twierdził, nigdy tu niczego podobnego me widział.

- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.

- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrza­snąłem.

Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłysza­łem, jak zaciąga hamulec i zapanowała cisza.

- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale jeszcze nie zapadł, toteż nie włączono iluminacji. Korzystając z półmroku, wysunąłem głowę nad krawędź skrzyni i rozejrzałem się.

- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.

- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?

- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.

- To zwolnij i objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a ja na wszelki wypadek się schowałem.

Po paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do po­jemnika, a potem silnik zgasł. Czym prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji zorientowałem się, że nadal mam przy sobie bioclast - i wyskoczyłem za nimi. Berkk stał obok wywrotki i otwartych klatek. Wyrzuciłem bioclast do ziejącego przed nami otworu i dostrzegłem, że mój towarzysz trzęsie się jak opętany.

- Nnnnie mmmogę! - wykrztusił, szczękając zębami. Westchnąłem, podszedłem i przyłożyłem mu w szczękę. Zła­pałem nieprzytomnego i z pewnym trudem umieściłem wewnątrz pierwszej klatko-trumny. Potem podsunąłem całość do brzegu i kopniakiem posłałem w dół. To było stosunkowo proste. Go­rzej było samemu wleźć, bo pojemnik musiał być tak ustawiony, by za wcześnie nie poleciał w dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł zostać ze mną w środku. W końcu udała mi się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające się reflektory następnej wywrotki.

Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem do przodu. I poleciałem w ciemność.

Teoria głosi, że człowiek uczy się na błędach - także wła­snych - i że w miarę zdobywania doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że mnie się to nie udało, czego dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik jest bramą do innego wszechświata miałem rację - dowodziło tego znajome już uczucie przekrętu w pewnym momencie spadania. Zaraz potem w dole pojawiła się czerwona poświata, szybko na­bierająca mocy. Wyglądało, że spadam prosto w palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam tego chciałem.

Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnę­ło w czarną kupę skał, gdyby nie to, że miała kształt zaokrąglonego stożka, pewnikiem zostałyby ze mnie potrzaskane szczątki. Tak tyl­ko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale część siły uderzenia zmieniła się w ślizg po zboczu. Przypominało to bobsleje dla waria­tów, ale na szczęście nie trwało długo - z hukiem klatka znierucho­miała, zaklinowana między dwa większe kawałki skały, a ja dosta­łem napadu aktywności - w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd nie wyniosę, to jeśli mnie nie zmiażdży, to przysypie.

Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderze­niu, ale panika dodała mi sił, o jakie sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy szczęście - elementy metalowe nie stały się jedną całością przy przejściu między wszechświatami (być może tak to działało jedynie w przypadku wyjścia z naszego wszech­świata) Nieważne, to była zagwozdka dla Coypu. Dla mnie najważ­niejsze było to, iż zdołałem się wydostać z ażurowej trumny na czas. Czym prędzej oddaliłem się. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem podłoże też. Okazało się, że wlazłem na szero­ki taśmociąg, najprawdopodobniej przenoszący urobek do kruszar­ki. Czym prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.

- Berkk!

Cisza, jeśli nie liczyć naturalnych - to jest skalno-maszynowych - hałasów. Sterta urobku była duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem ją obchodzić, co uświado­miło mi dwie rzeczy - że kłuje mnie w boku - najwidoczniej jakiś dłuższy fragment dziabnął mnie przez pręty trumny, czego na­wet nie zauważyłem - i że podłoże jest nierówne, co przy sła­bym oświetleniu stwarzało niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To ostatnie naturalnie uświadomiłem sobie po fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się do pionu i w trakcie tej czynno­ści trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.

Zabrałem się do kopania niczym zwariowany kret - trumna była na wpół zasypana, element ruchomy jakimś cudem znalazł się na wierzchu. Przy moim szczęściu tego dnia powinien być pod spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się wydostać z niej zawartość i odciągnąć ją kawałek. A potem siły mnie opuściły.

- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas przysypie! Rusz się, do ciężkiej cholery!

Ruszył się.

Dzięki temu zdołaliśmy jakoś odpełznąć, nim z góry sypnęła się następna porcja. Padliśmy na posadzkę.

- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kon­templacji jego pokrwawionej, brudnej i upapranej pyłem twarzy.

- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.

Spojrzałem na aktualną piramidę, na nasze podarte ubrania i stwierdziłem, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zdecy­dowanie.

Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.

- Zbieraj dupę - poleciłem Berkkowi. - Najgorsze za nami, ale nadal jesteśmy w królestwie Slakeya. A ze zrozumiałych wzglę­dów wolałbym je jak najszybciej opuścić. Ty chyba też, nie?


ROZDZIAŁ 20


Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęk­nięte, ale chyba nie złamane. Niezłe i to. Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.

- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.

- Każdemu może się przydarzyć.

- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...

- Lata wprawy, nie przejmuj się. Też mi poprzednio urato­wałeś życie, więc powiedzmy, że jesteśmy kwita. Lepiej ci?

- Lepiej. Ale i tak decyduj, co dalej. Może i miałem dobry plan, ale ty go znacznie lepiej realizujesz. Co robimy?

- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył. Jak na jeden dzień mam dość wrażeń.

Ruszyliśmy wzdłuż taśmociągu w stronę kruszarki. Po dro­dze minęliśmy jedno ze źródeł oświetlenia - nieco z boku dziurę pełną jakiegoś płynu - być może wody - i podświetloną od dna. Wrzuciłem w nią kamyk zatonął spokojnie, bez żadnych bąbelków czy tym podobnych. Kolejna zagwozdka dla Coypu.

- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk

- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w cieniu.

No to przeleźliśmy.

Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął wolno.

Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliża­ły, a podłoga usłana była odłamkami, które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym szliśmy, można je było do­strzec i ominąć. Gdy dotarliśmy do końca taśmociągu, ostrożnie wyjrzałem i zlustrowałem teren.

Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą kruszarkę, to widział wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic nowego w tej dziedzinie nie było sensu wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała do szerokiego leja i dostawała się między ustawione parami metalowe rolki, coraz to mniejsze Stopniowo skały były rozdrabniane, aż kończyły jako pył, który już widziałem na innym taśmociągu. Pytanie tylko, czy znajdował się on w tym wszech­świecie.

Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i wyjrzeliśmy. Ktoś go uprzejmie oświetlił, dzięki czemu można było bez trudu zauważyć, ze kruszarkę ustawiono w so­lidnej i zagospodarowanej dziurze Wokół urządzenia zbudowa­no koliście biegnące schody, przerywane w regularnych odstę­pach podestami Zapewne, by umożliwić obsługę i naprawy, bo jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś zbudował nie psujące się urzą­dzenie mechaniczne. Na samym dole znajdował się pulpit ste­rowniczy tego przerośniętego młynka

- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.

- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.

- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!

Miał racją - chwilowo dzielenie sił było bezsensownym po­sunięciem, ale przyzwyczajenie jest drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.

- No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustą­piłem. - Uważaj i jakby co, to osłaniaj tyły. Gotów?

- Nie - przyznał szczerze - I pewnie nigdy nie będę, więc nie ma na co czekać. Idziemy!

Szybko się uczył skubany.

Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego podestu, machnąłem na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą warstwę kurzu i pyłu na podło­dze - nie było na nim żadnych śladów - poza naszymi - a war­stwa miała grubość wskazującą, ze od paru ładnych lat nic jej nie naruszyło. Co nie zmieniało faktu, iż na dole mógł oczekiwać komitet powitalny. Jak na razie mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było to dość istotne, ponieważ im niżej, tym poziom decybeli był wyższy.

Ślady pojawiły się dopiero na najniższym poziomie, przy pul­picie sterowniczym. Prowadziły od niego do masywnych drzwi w ścianie i wpuszczonej w nią grubej rury. Wskazałem na wej­ście, starając się gestami wytłumaczyć, o co mi chodzi - hałas był taki, że własnych myśli nie słyszałem. Poszedłem przodem. Pośrodku stalowej blachy znajdowało się koło otwierające blo­kadę - wskazałem je Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić. Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył na karku, to nic mu z tego me wyszło.

Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.

Poszło prawie bez oporu, tyle że drzwi jedynie się uchyliły. Naparłem na nie ramieniem i ustąpiły. Grube i osadzone w solid­nej warstwie uszczelki, za nimi znajdowało się niewielkie pomiesz­czenie o metalowych ścianach i kolejnych drzwiach.

W środku było pusto.

Czym prędzej weszliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą pancerne przejście. Poziom hałasu obniżył się do odległego hurgotu.

- Wygląda jak śluza powietrzna. - Ledwie słyszałem Berkka, tak mi dzwoniło w uszach.

- Bardziej śluza dźwiękowa.

Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do mnie docierał. I to z góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura przecinała pomieszcze­nie i to ona stanowiła źródło hałasu.

- Otwieramy następne? - spytał Berkk.

- Jak mi przestanie dudnić we łbie.

Oprócz rury pod sufitem wisiała jedynie lampa. W pomiesz­czeniu była jeszcze wycieraczka. Skończyłem kontemplację i jej użyłem.

- Z drugiej strony powinna być cywilizacja - oceniłem. - Jak komuś kurz przeszkadza, to zdecydowanie...

Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.

- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.

Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości, zdążyliby podnieść alarm.

Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następ­nie reszta robota. Z ulgą puściłem rękojeść noża. Automat staran­nie zamknął za sobą drzwi, zignorował nas i skierował się do przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego karku tabliczkę znamionową.

- Compbot typ 707. Ślicznie: samobieżny miernik, głupszy od trzonka od łopaty. Używałeś kiedyś takiego?

- W fabryce miałem ich pod sobą piętnaście. - Berkk uśmiech­nął się. - Po zaprogramowaniu nic więcej nie mieści się im w pa­mięci. On nawet nie wie, że tu jesteśmy.

- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obser­wując, jak maszyna znika za drugimi drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. - Zobaczmy, skąd przy­szedł!

Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to otworzyłem je szerzej i wyszedłem.

- Poczekaj - poleciłem Berkkowi. - Nie ma sensu, żebyśmy obaj pakowali się w kłopoty.

Znajoma rura przebiegała pod sufitem przez całą długość dobrze oświetlonego korytarza. Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na przeciwległym końcu. Zaczą­łem od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż wszedłem. Okazało się, że jest to jakiś magazyn, czyli idealna kryjówka.

Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.

- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.

- Łapiemy oddech i myślimy. - Też czułem, jak opuszcza mnie napięcie, a wraz z nim siły, osunąłem się obok niego. - Po­dział zadań jest następujący: ty odpoczywasz, ja się zastanawiam i robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy, wrócę.

I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.

Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące: magazyny pod­ręczne, ale nigdzie nic spożywczego. Za to kolejny okazał się skła­dem medykamentów - oprócz bandaży i środków dezynfekcyj­nych znalazłem środki przeciwbólowe i flaszkę medycznej brandy. Wszystko to skonfiskowałem w trybie nagłym i wróciłem do Berkka.

Jakieś pół godziny później byliśmy opatrzeni, odkażeni i znie­czuleni. A flaszka pokazała dno.

- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę, jak będę mógł najszybciej.

- Powodzenia.

- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie nale­ży na nie liczyć.

Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi usytuowanych na jego końcu. Prowadziły do dużego, pustego pomieszczenia. Mniej więcej do jego środka dochodziła znana już rura, zginała się pod kątem prostym i znikała w podło­dze. Pod ścianami znajdowały się pulpity i krzesła na kółkach, ale ani żywej duszy. Martwej zresztą też nie. Konsolety mrugały światełkami, monitory podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś z oddali dochodził monotonny szum maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste, nie oznaczało, że długo ta­kie pozostanie.

Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem przez salę i przez uchylne drzwi do następ­nej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była pusta.

Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana sprawa. Teraz jednak trzeba było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się ściany, przez kolejną halę, a raczej za­cząłem iść, gdyż w połowie drogi zauważyłem w ścianie drzwi z okrągłym okienkiem, toteż zajrzałem przez nie. Wewnątrz znaj­dowała się automatyczna kuchnia.

Zanim drzwi się za mną zamknęły, zdążyłem nacisnąć kom­binację kawy, i to podwójnej. Kofeina była tym, czego chwilowo najbardziej potrzebowałem... Wypiłem duszkiem dwa kubki, nim zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie mikrofalówki.

Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.

Za zakrętem korytarza, na który wychodziły drzwi przestron­nej sali, sceneria się zmieniła - schody i betonowe, surowe ścia­ny. Ponieważ rura, która musiała być ważna, biegła w dół, też tam poszedłem.

Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku znajdowało się rurowate coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z polerowanej stali i znacznie grubsze niż rura, którą dotąd co krok napotykałem. Do metrowego cylindra przymocowano pęk przewodów i znacznie cieńszy cylinder pełen jakiegoś elektronicznego wyposażenia. Ponieważ wszyst­ko stanowiło jedną wielką zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.

Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe techniczne cudo łagodnie zakręcają, a po dalszych kil­kunastu, że zakręcają, cały czas tworząc delikatny wycinek koła, którego średnicy nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. W każ­dym razie ”wielkie” to najwłaściwsze określenie. Coś w tym było znajomego, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć co...

Dalsze spekulacje przerwał mi odgłos zbliżających się z prze­ciwka kroków, które niespodziewanie zamilkły. Każdy rozsądny wziąłby szybko i cicho nogi za pas i nie nadużywał szczęścia. Ja od dawna przestałem być rozsądny, więc cicho ruszyłem, ale do przodu (zdejmując uprzednio buty, jako że trudno jest poruszać się bezszelestnie w walonkach).

Ciekawość zaspokoiłem szybciej, niż się spodziewałem, mniej więcej po piętnastu krokach zobaczyłem o parę metrów przed sobą Slakeya wpatrującego się przez niewielkie okienko we wnę­trze cylindra z polerowanej stali.


ROZDZIAŁ 21


Cofnąłem się czym prędzej, ale kroków nie było słychać - najwyraźniej mnie nie zauważył, toteż nie tracąc czasu, rozpo­cząłem odwrót strategiczny na z góry upatrzone pozycje (stara­jąc się jednak o zachowanie ciszy). Szuranie rozległo się ponow­nie, zatem przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by dopaść schodów wystarczająco szybko, a ponieważ biegły prosto, nie po łuku, gdybym zaczął na nie wchodzie, po prostu musiałby mnie zobaczyć. Pozostało mi tylko jedno - mroczna wnęka pod schodami, dlatego czym prędzej tam wskoczyłem, przykleiłem się do ścia­ny i nastawiłem uszu.

Mogłem go naturalnie ogłuszyć czy zabić, ale nie na tyle szyb­ko, by mnie nie rozpoznał, co w efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu jestem! Odgłos kroków zbliżał się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W tej sytuacji po prostu nie miał prawa mnie dostrzec.

Gdy kroki ucichły, odetchnąłem z ulgą, siadłem i założyłem buty - latanie w skarpetkach po betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem czekać.

Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od sie­dzenia na betonie, po czym najciszej, jak potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół głowy, przez co omal so­bie nie skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza. Wszędzie panowała ta sama podejrzana pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic poza wyobraźnią dotarłem do magazynu, w którym zostawiłem Berkka. Wszedłem tam i zamarłem.

Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego, równie niemiłego - w każdym razie był w stanie agonalnym. Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że ani jedno, ani drugie - on po prostu tak idiotycznie chrapał.

- Wydawanie takich dźwięków powinno być karalne - oświadczyłem, trącając go energicznie.

Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.

- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co od­kryłeś?

- Kuchnię z zapasami na początek. No proszę, jak cię pode­rwało silny, zwarty, gotowy. O reszcie powiem ci, jak zjesz.

W kuchni zabawiliśmy przelotem, biorąc podgrzane wiktuały - stałe i płynne - z powrotem do magazynu. Nigdy nie wiado­mo, kiedy Slakey zgłodnieje i zabraliśmy się do jedzenia, to jest głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż skończy - żeby się nie udławił albo co innego.

- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po pierwsze, skały są wydobywane, po drugie, przesyłane do innego wszechświata i mielone, po trzecie, prze­syłane grubą rurą tutaj (a nadal jesteśmy pod ziemią). Nie mam pojęcia, po jaką cholerę ten kolisty cylinder i resztę aparatury zamontowano w wykutym w skale korytarzu. Ty masz?

- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam brakuje.

- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa się w tym samym miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co tu się odbywa, jest operacją kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek wskazuje, iż powinno tu się kończyć. A to może oznaczać, że jesteśmy w Niebie, a raczej w podziemiach Nieba, czyli w sercu operacji Slakeya. To, na czym mu najbardziej zależy i na co wy­dał górę forsy, musi być gdzieś w pobliżu a Coypu wie, jak się dostać do Nieba!

- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A co nam to daje?

- Chwilowo nic - przyznałem uczciwie - Jak znajdziemy się na powierzchni, pomyślimy.

- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy do tych kobiet, o których mówiłeś, i do wyj­ścia. Musimy iść śladem pyłu.

- To może nie być takie proste.

- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.

- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami skalnego pyłu.

- Zaraz, teraz?

- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy i może mieć towarzystwo, ale istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy i zaczną się kłopoty Ruszamy!

Ruszyliśmy. Przez rozmaite pomieszczenia pełne tajemniczych, przynajmniej dla mnie, urządzeń. W pewnym momencie pojawiła się znajoma rura, stanowiąca przedłużenie jakiejś maszynerii, i za­jęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było następna sala i rura ginęła w szerokim otworze w podłodze. Kolejna bardziej przy­pominała jaskinię z betonową posadzką, i to na dodatek słabo oświetloną, ale widać było rurę (tym razem biegnącą po podło­dze).

- Coś przez nią przelatuje - stwierdził Berkk, dotykając ścianki. Informacja była miła, rzeczywistość mniej - rura znikała w ledwie obrobionej ścianie, w której nie było widać żadnego otworu.

- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!

- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment ode­brały mi mowę.

- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzboga­cając o coś po drodze nie po to, by je wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest sortowanie, którego sam byłem świadkiem. Skoro jest tak cenne, to musi być do tego cały czas łatwy dostęp. Tyle że drzwi nie znajdują się tuż obok rury. Nale­ży ich poszukać, którą stronę proponujesz?

- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy

- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała efektów - oświetlenie błyska­wicznie się skończyło, tak że byliśmy zmuszeni poruszać się nie­mal w kompletnych ciemnościach, macając chropowatą ścianę. Rezultat - zero (nie licząc poobijanych paluchów). Dotarliśmy do narożnika, potem do drugiego i przed sobą zobaczyliśmy światła i rurę - zatoczyliśmy kółko.

No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.

- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?

- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.

Miał rację - znajome, metalowe, z kołem pośrodku. Koło sta­wiało co prawda z początku bierny opór, ale we dwóch daliśmy mu radę. Zgrzytając i piszcząc od długotrwałego nie używania, przekręciło się i drzwi stanęły otworem.

Prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, słabo oświetlo­nego zielonkawymi panelami na ścianach. Światła wystarczyło, by dostrzec kolejne wejście w przeciwległej ścianie. Bez koła tym razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym. Zdołałem złapać Berkka za kołnierz, nim on chwycił za klamkę.

- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?

- Nie, a ty?

- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało - odparłem skrom­nie - zresztą zgodnie z prawdą - i zająłem się oględzinami. - Ale antyk! On już był zabytkiem przed moimi narodzinami. Stary znajomy.

- Możesz go otworzyć?

- Zależy. Jak zamykał go ktoś dokładny, to będzie kłopot, bo ustrójstwo nie ma zapadek, których odgłos pomógłby mi dobrać kombinację. Jeśli zamykał ktoś normalny, problemu nie będzie; żeby ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw skasować kom­binację, która była, gdy je otwierałeś, a dopiero potem wprowa­dzić nową. Niewiele osób o tym pamięta.

Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani drgnęły.

No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genial­nym posunięciem).

Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.


ROZDZIAŁ 22


- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!

I cisza.

Otworzyłem szeroko drzwi, by wpuścić trochę światła z po­koju, w którym się znajdowaliśmy, i ujrzałem niezbyt równą podło­gę zasłaną śmieciami i poobijaną wywieszkę na ścianie z ledwie fosforyzującym napisem:

BĄDŹ UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W JAKIM JE ZASTAŁEŚ.

Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkow­nik musiał być brudasem i niechlujem co się zowie (jeśli uwie­rzyłoby się napisowi).

- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.

- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna sortownia ma taką woń. To ten cholerny pył. Jeste­śmy w Niebie.

- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!

- Tam jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie jest nad nami i tam ładnie pachnie. Tu jest tylko sortownia, Niebo jest w górze.

- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.

- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, na­zywa się Niebo.

- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?

- Doskonałe pytanie, na które chwilowo nie mam odpowie­dzi. Zacznijmy od wydostania się stąd po kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się rozejrzę.

Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwa­ły śmieci do pionowej szczeliny, z której dobiegał słaby blask. Jak zajrzałem, zobaczyłem znany z przelotnego pobytu krajobraz roz­świetlony blaskiem - albo i płomieniami - wydobywającym się z dziur w podłodze, a raczej skale, gdyż betonu nie było ani siadu. Znacznie mocniejszy smrodek upewnił mnie w podejrzeniach.

- Berkk.

- Tak?

- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę mocnego. Te ściany są z blachy i to nie najstaranniej złączonej.

W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z me­talu, ale i tak sprawiły nam spory kłopot z braku narzędzi. W końcu udało nam się wpierw wyłupać kawałek umożliwiający wsadze­nie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń - duży kawał. Puścił z niezbyt głośnym acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to zgrzytem i mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Czyli z mniejszego więzienia do większego.

Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.

- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są prze­cież spore.

- Obejrzymy je?

- Naturalnie.

Teren był płaski, bez miejsc umożliwiających ukrycie się, ale po pierwsze pogrążony w czerwonawym półmroku, po drugie nic się w zasięgu wzroku me ruszało - ani żywego, ani mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli. Wyglądała jak blok miesz­kalny, tylko zamiast drzwi miała jedynie ciemne otwory. Wewnątrz zamontowano kilka zielonkawych płyt świetlnych, zatem można było cos zobaczyć. Stały tam rzędy prycz, identycznych jak na lodowej planecie, gdzie mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta, najwy­raźniej jedna zmiana spała. Slakey miał choć na tyle przyzwoitości, że każdy miał własne łóżko (pewnie transport był tańszy).

- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i ga­pił się jak oniemiały - Tak jak my pracują na dwie zmiany.

Minęliśmy budowlę, potem następną i ujrzałem obrzydliwie znajomy obrazek początek taśmociągu stołu sortowniczego z po­chylonymi nad nim kobietami.

- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy wiedzą więcej niżmy. Jakoś je tu dostarczo­no i założę się, że to nie jest przejście jednostronne.

- Nie zostanę tu. Idziemy razem.

No to poszliśmy. A raczej pobiegliśmy do stołu i przykucnę­liśmy w cieniu, jaki rzucał, w pobliżu nóg najbliższej sortowaczki. Najmniejszym gestem nie zdradziła, że nas dostrzegła.

- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto? W pierwszej chwili nie odezwała się, wodząc dłońmi nad powierzchnią stołu. Potem znieruchomiała, ale nie spojrzała w dół.

- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?

- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?

- Nic. Pracujemy, szukając tego, co musi być odnalezione, a kie­dy odnajdziemy wystarczającą ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera, i wtedy można zjeść i iść spać. Potem się wstaje i znowu pracuje. To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły powolny ruch nad stołem

- Jaka rzecz? - Zrozumiałem, że niewiele się dowiem, mu­siały być pod wpływem jakiegoś halucynogenu - i co cię zmu­sza do pracy?

Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.

Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.

- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję jak Buboe.

- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim świadczyło.

- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak jest znacznie szybszy od człowieka i jak nas dostrzeże, to w najlepszym razie wylądu­jemy z powrotem w kopalni.

Automat wędrował wraz z jedną z kobiet w stronę budynku, który niedawno opuściliśmy, dlatego obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem. Wtopienie w tło nie wyszło, resz­ta i owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie zniknął we wnętrzu sypialni, zerwałem się na równe nogi

- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w nogach!

Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kon­dycji niż ja, motywację chyba miał lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się za nami nie oglądał, a bezszelestnie nie biegliśmy.

- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do tyłu i natychmiast objąłem prowadzenie.

- Zobaczył nas - rzuciłem.

Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot stalowych nóg. I to coraz bliżej.

Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu, stając na wprost mnie. Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym szarpnięciem posłała na ziemię. Mo­ment później wylądował na mnie Berkk, a ułamek później ona.

- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na ciebie czekać?


ROZDZIAŁ 23


Zamrugałem, gwałtownie oślepiony błyskiem świateł Berkk jęknął, próbując wydostać się z plątaniny, jaką stworzyliśmy, i sądząc po odgłosach, dusząc się przy tej okazji. Odsunąłem się nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę w usmolony nos.

- Jak skończycie się czulić, to może byście powiedzieli, co wiecie - rozległ się zdegustowany głos Coypu, więc pozbierali­śmy się do pionu.

Za Coypu widniało znajome laboratorium.

- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.

- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że taniej, dwa, że bezpieczniej. Slakey ze trzy razy już próbował się tu dostać, jak cię nie było. Jak dotąd bez skutku.

- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.

- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na samobieżny barek.

- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.

Mój towarzysz niedoli siedział na podłodze z opuszczoną szczęką i wytrzeszczem. Szklankę przyjął niejako odruchowo, a wypił automatycznie. Zawartość miała odpowiednią moc, wo­bec czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.

- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsu­wając szklankę po dolewkę - może byś mi tak uprzejmie wyja­śnił, co Angelina tam robiła i jak nas ściągnąłeś z powrotem?

Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum wpadli po kolei James, Bolivar i Sybil.

Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał brutalnie Berkk, waląc się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na szczęście - na podłogę. Prawie się zderzyłem z medbotem, który opadł z sufitu - te nowinki me­dyczne w bazie zaczynały mi działać na nerwy, choć przyznaję, że znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo medbot zdążył przyci­snąć mu do czoła analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez otwarte z impetem drzwi wpadł dyżurny łapiduch. Auto­mat umieścił Berkka na metalowej pajęczynie z kółkami - która po rozłożeniu nóżek okazała się noszami - i wyjechał z nim czym prędzej. Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc miał wy­bór - albo mi odpowie, albo wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo puścić nie zamierzałem.

- Chirurg jest już w drodze. Wstępne badanie wykazuje nie­wielki skrzep w mózgu, najprawdopodobniej powstał w wyniku silnego uderzenia w głowę. Powinien z tego wyjść - wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.

Sybil wyszła zaraz za nim, obiecując poinformować nas, jak tylko będzie coś wiadomo.

To skutecznie stłumiło w pozostałych świąteczny nastrój - popijaliśmy w milczeniu i nim skończyliśmy, mieliśmy ”namacalny” dowód szybkości, z jaką działała współczesna medycyna, zadzwonił telefon i okazało się, że to Sybil z meldunkiem o udanej operacji. Odebrał Coypu i po odłożeniu słuchawki poinformował nas o sytuacji.

- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, do­póki nie skończą kuracji.

- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem - To co Angelina tam robiła i jak nas wycią­gnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się zastanawiać, co wiemy, a czego się domyślamy.

- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zro­zumie. Ja też. Jak twoje buty wróciły bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku, a mianowicie, że moje urządze­nie zostało jakoś wykryte. Przyznaję, że mnie to zaskoczyło, nie­mniej natychmiast zabrałem się za usprawnienia.

- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.

- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku. Okazuje się, że takie sąsiedztwo bardzo ko­rzystnie wpływa na szybkość badań naukowych. Ponieważ po­stanowiłam sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie zaintere­sowana w niewykrywalności sposobu powrotu. Nie lubię fuszerek.

- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek zrobiłem trzy różne urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.

- Pierwsze miałam w podwójnym dnie torebki, drugie za­szyte pod pachą, o tu - pokazała długą, poszarpaną bliznę i doda­ła - Chyba muszę coś z tym zrobić.

- Nie tylko z tym trzeba będzie coś zrobić - powiedziałem miękko. - Temu konkretnemu Slakeyowi osobiście wypruję flaki w ramach nieudanych zabiegów chirurgicznych.

- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierw­szy znalazł bez trudu, drugi także wykrył szybko, choć kosztowa­ło go to sporo wysiłku. Jak w końcu dopiął swego, był tak zado­wolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie przyszło.

- A gdzie jest trzeci?

- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów odszukać się nie da, więc musiał wykrywać obwody i ścieżki, po których się poruszały. Zatem zlikwidowa­łem wszystko, nakładając matrycę urządzenia bezpośrednio na system nerwowy Angeliny, którego aktywność skutecznie za­maskowała całą resztę.

- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządze­nie?

- Upraszczając wszystko do nieprzyzwoitości, można to i tak nazwać Ruch pseudoelektronów nie może oddziaływać na nor­malne elektrony, dlatego nie było żadnego ryzyka. No i natural­nie przełącznik znajdował się w mózgu To znaczy, jest tam nadal.

- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się moczyć i tobie radzę to samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.

- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...

- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!

Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka i przyjrzałem się oskarżycielsko Coypu.

- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.

- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby mia­łem robić?

- Próbować.

- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną mo­żesz sobie sam próbować, ma do ciebie słabość, to cię od razu nie zabije. Co ci się przytrafiło?

Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumo­waniu, opowiedziałem mu dokładnie, co się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku do końca.

- I to wszystko - zakończyłem mało oryginalnie - Co się działo, odkąd wylądowaliśmy na podłodze, sam widziałeś.

- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co i jak robi, cho­ciaż nie wiemy po co - ucieszył się Coypu, zaczynając zwyczajo­wy spacer po laboratorium.

- Nie rozumiem, prawda? - spytałem uprzejmie, nauczony, że z wariatami należy postępować łagodnie (przynajmniej z po­czątku).

- Przecież to oczywiste. No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły. Po pierwsze, miałeś rację, Niebo jest głów­nym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie, położenie kopalni chwi­lowo jest bez znaczenia, ponieważ urobek zostaje dostarczony do Nieba i po zbombardowaniu w cyklotronie...

- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!

- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym koryta­rzu, a to co się w niej dzieje, nazywa się bombardowaniem. To stare i dość prymitywne urządzenie, które obecnie rzadko znajduje zastosowanie. Upraszczając, to duża rura biegnąca po obwodzie koła. Szczelna i pozbawiona powietrza. Do niej wpompowuje się jony, które dzięki odpowiednio rozmieszczonym elektromagnesom utrzymywane są z dala od ścian, za to w ciągłym ruchu po okręgu. Jonom nadaje się ogromną szybkość, następnie nakierowuje się je tak, by uderzały w metalowy cel. To jest właśnie bombardowanie.

- A dlaczego?

- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to pierwszy raz zrobił?

- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.

- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkol­wiek szkoły? - zdziwił się dla odmiany Coypu.

- Sfałszowałem - oświeciłem go, nieco zaskoczony zmianą tematu - I ukradłem. To znaczy najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.

- Co? Jak?

- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą rozmawiamy. Miałeś mi powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im tam.

- A po to, żeby na przykład z platyny otrzymać pierwiastek 104 zwany unnilquadium albo z izotopu ołowiu unnilhexium.

- A co to takiego?

- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?

- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co ich wymówić nie można?

- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedy­nie dziewięćdziesiąt osiem pierwiastków, z których najcięższy to uran. Jak potem zaczęto odkrywać nowe w miarę rozwoju badań, ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych dyrdymałach Cunum na przykład od boga, który leczy, czyli kuruje, a przynajmniej mnie się tak wydaje, bo ponazywano je w jakimś dziwacznym i dawno zapomnianym języku. Nie o to zresztą chodzi Slakey, jak podejrzewam, stworzył (albo odkrył - jak kto woli) nowy pierwiastek o znacznie wyższym numerze niż 104 czy 105. Oczywiste jest, że potrzebuje go sporo, wy­twarza niewiele, a do tego zmieszany z oryginalną rudą. Ma­szyny trudno skalibrować na tak niewielkie ilości i dlatego do odszukania go wykorzystuje kobiety. Najwyraźniej mężczyźni się do tego nie nadają. Angelina powinna więcej nam o tym po­wiedzieć.

- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście - padło od drzwi - A o czym konkretnie chcie­libyście posłuchać?

Umyła się, uczesała i ubrała w jakiś trawkowo-seledynowy kombinezon, w którym było jej nawet do twarzy.

- O tym, czego szukałyście na tym stole.

- Pojęcia me mam.

- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?

- A takie tam. Wszystkie te drobiny wyglądały dokładnie tak samo, ale niektóre, jak się ich dotknęło, były wolne, to jedyne właściwe określenie. Albo wszystkie inne były szybsze. To trud­no opisać, ale jak się raz poczuło, nie sposób zapomnieć. I tego właśnie szukałam.

- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Pro­dukuje pierwiastek o innej entropii.

- Po co?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.

- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.

- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - za­wsze znajdujesz. I idź się wreszcie umyć, do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić, przynajmniej nie upaćka innych w praniu.

Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek do kąpieli oprócz potrójnej porcji mydła doło­żyłem podwójną dawkę środków odkażających i zanurzyłem się po uszy.

Obudziłem się, jak ktoś usiłował mnie utopić. Dopiero po chwili rozpaczliwej szamotaniny zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny. Osuszyłem się byle szybciej i lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam dota­rłem i padłem, i ktoś zgasił światło.

Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie drinki, korzystając z chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a młodzież gdzieś się szwendała.

- Masz obmyślany jakiś sposób wykończenia Slakeya? - spy­tałem, wracając do tematu, który ostatnio był modny.

- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie uraz ze starych czasów, a tej starej świni spra­wiało przyjemność obserwować, jak mnie ten robot ciął, by wy­dostać implant. Ciebie miał w kopalni, to mną się nie przejmował i posłał na dół do roboty. Jedna z kobiet pokazała mi ziarno tego, czego szukałyśmy, i to było całe przygotowanie do pracy. Tyle że w odróżnieniu od pozostałych wiedziałam, że w każdej chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie, ale pospieszyłeś się. A te­go cholernego robota własnoręcznie przerobię na surowce wtór­ne. Cybernetyczne bydlę!

Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.

- Mógłbyś mi coś powiedzieć po starej znajomości? - spyta­łem, gdy skończył się oblizywać po połowie szklanki.

- Jasne.

- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata? Ostatnio miałeś z tym spore problemy.

- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy prosty, należy umieścić urządzenie w polu ener­getycznym, wtedy przechodzi nie uszkodzone. A bo co?

- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w Piekle, bo było za mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli tutaj, gdzie nie musimy się spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?

- Byśmy z niego wycisnęli, co chcemy. Mamy fachowców i sprzęt, który pozwala zrobić z pamięcią czy umysłem praktycz­nie wszystko. No, wyleczyć to go nie wyleczymy - cuda nie są naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co trzeba. Tyle że go nie mamy i nie będziemy mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż przesłuchać. Za długo był w Piekle, zmiany są, jak wiesz, nieodwracalne.

- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz in­nego świra, który prawie zniszczył Korpus?

- Naturalnie, ze pamiętam. Gdyby nie ty, udałoby mu się to trwale. Tak zniszczył nas tylko czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.

- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspo­minki chodzi, tylko o coś, co wtedy zbudowałeś. Nazywało się modulator czasowy i zapisywało wspomnienia danej osoby, któ­re co jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z powrotem w pamięć, żeby nie zapominał, że on to on, i nadal istniał.

- Pewnie, że pamiętam modulator czasowy, nie tylko go zbu­dowałem, ale i wynalazłem. Tak na wszelki wypadek mamy ich sporo pod ręką, jakby się komuś jeszcze zachciało wojny w cza­sie. A dlaczego pytasz?

- Bo skoro mogłem wtedy mieć ze sobą twoje wspomnienia, których użyłem, by zbudować time-heliks, który notabene też wynalazłeś, to mogę wziąć ze sobą pusty modulator, udać się do Piekła i wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego umysł i zabierzecie się do badań. Potem przywróci się ochotni­kowi jego własną osobowość i po kłopocie.

- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy, żebym cię tym razem puściła samego.

W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po głosie, Angelina nie żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie sprzeczać.

- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt ciepło. I za bardzo się nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez kiełbasy, za to z ciężkim sprzętem i bronią. Na Slakeya salami drugi raz nie wystarczy, potrzebne będą cegły.

- Też ciężkostrawne. Marines lepiej zostawić w domu, poje­dziemy we dwoje pancerką zwiadowczą. Będzie znacznie szyb­ciej, a na Slakeya wystarczy, możesz mi wierzyć - Uśmiechnęła się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.

- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Po­dobno mam dwa złamane zebra.

- Gdybyś nie chodził ciągle na znieczuleniu w płynie, to sam byś dawno o tym wiedział - Westchnęła z rezygnacją - Bez ciebie przemysł rektyfikacyjny może by tak całkiem nie zbankru­tował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?

- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.

Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była mikrochirurgia, całość odbyła się pod miejscowym znieczu­leniem. Miałem dwa pęknięte żebra, które wyglądały średnio nor­malnie na hologramie. Zabieg sprowadzał się do wsadzenia mi w klatkę piersiową elastycznej żyły, którą doprowadzono do pęk­niętych kości. Następnie wypuszczono z niej zgraję nanorobotów - czyli automatów o molekularnej wielkości - które złapały wpierw krańce kości, potem siebie nawzajem i ściągnęły gnaty na właściwe miejsce. Akcję powtórzono z drugim żebrem i było po sprawie - nowa tkanka kostna obrośnie złamane końce i nanoroboty, nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych nieprzy­jemności, jak starożytny gips czy leżenie w łóżku.

Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.

W laboratorium czekała Angelina i uniwersalny transporter opancerzony. Tak na pierwszy rzut oka trudno było określić, które było lepiej uzbrojone. Prywatnie obstawiałem Angelinę ubraną w twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby nie odstawać od reszty, i wziąłem pojemnik z modulatorem.

- Gotowa? - spytałem.

- Gotowa, a ty?

- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?

- Za moment, chcę uświadomić Coypu pewien drobiazg, mia­nowicie, że nie planujemy osiedlenia się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki wypadek.

- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowie­działem.

- Dokładnie.

- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony. - Tym razem wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.

- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.

- To po co je zdejmowałeś? Transporter ma między war­stwami pancerza jedno urządzenie, ty w obcasie drugie, a Angelina cały czas trzecie. W najgorszym razie wystarczy, jak się do niej przytulisz...

- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.

- Co?!... A prawda, wystarczy, jak cię złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla odmiany zdziwił się Coypu. - O co chodzi?

- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chcia­łam cię zapytać, dlaczego nigdy się nie ożeniłeś. Już nie muszę.

- Nic nie rozumiem...

- Nie przejmuj się - pocieszyłem go. - U kobiet to normalne. Bierz się do roboty, dość już zmarnowaliśmy czasu.

Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się przełącznikami, klawiaturą i całą resztą aparatury. Po paru sekundach jego zmartwione oblicze pojawiło się na ekranie ko­munikatora przed moim nosem.

- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...

- Jak mały?

- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.

- Co?!

- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.


ROZDZIAŁ 24


Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.

- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. - Zgubić całą planetę?

Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.

- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie ma na miejscu!

- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!

- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne pomysły...

- Przestańcie robić mi wodę z mózgu! - jęknął Coypu. - Nie mogę się tam dostać, wykorzystując dotychczasowe koordyna­ty. Wygląda na to, że tam w ogóle nie ma wszechświata.

- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.

- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.

- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.

- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i za­stygł.

Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!

- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usły­szał pochłonięty klawiaturą i piętrowymi wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.

- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świa­ta i ludzi. Jeśli ktoś może dojść do ładu, co się porobiło z wszech­światami, to właśnie on. Lepiej mu nie przeszkadzać.

Cicho wyszliśmy.

W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogra­mowany, by trzymać się w pobliżu.

- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,

- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleci­łem: - Daj no piwo. Dla ciebie też?

- Nie o tej porze.

- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu, okazał się nie najgorszy, i wróciłem do tematu. - Zastanówmy się: Coypu niech szuka, w tym mu nie pomoże­my, ale możemy zrobić coś innego. Przed wyruszeniem na Vulkann uruchomiliśmy program poszukiwawczy innych pseudo-świątyń Slakeya. Dzięki niemu znaleźliśmy tę na Vulkannie, ale program został przerwany. Zobaczymy, czego się ciekawego w tym czasie dowiedział.

Wybrałem na komunikatorze numer Jamesa i pierwsze, co usłyszałem, to pluski i piski.

- Jakbyś miał chwilkę czasu, to chciałbym ci zadać jedno krótkie pytanie i nie interesuje mnie, co robisz i z kim.

- Mam. Zadawaj.

- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program poszukiwawczy znalazł jakieś nowe szwindle Slakeya? Ten, który namierzył nam kościół na Vulkannie, jakbyście, ro­baczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.

- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?

- W laboratorium.

Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypili­śmy z Angeliną herbatę i poważnie zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się James i Bolivar z wydru­kiem. Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.

- I co?

- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych i je­den pewny - zameldował James - Kółko Beczącej Owcy.

- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.

- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa. Wyłącznie damskie i wyłącznie dla bogatych. A mie­ści się na planecie Cliaand

- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wraże­nie - To świat pełen durni, ale żeby aż tak.

- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.

- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie mówiąc już o tym, że próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina. Opowiemy wam przy okazji Teraz to świat-muzeum.

- Muzeum czego?

- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ekspona­tów i specjalistów mieli w nadmiarze, a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne. Ostatnio była to raczej bied­na planeta, ale turystyka powinna poprawić ten stan rzeczy. Proponuję, abyśmy się tam wybrali i złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.

- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.

- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności - wyjaśniła mu Angelina - Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie źle na ciebie wpływa.

Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w desperację.

- To wszystko nie ma najmniejszego sensu! Piekło, Nie­bo, wszystko zniknęło - Wyglądał na autentycznie zała­manego.

- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy na­stępną oazę kantu Slakeya. Zamiast w Piekle zdejmiemy mu pa­mięć na Cliaand, tyle że tym razem trzeba wszystko dokładnie zaplanować, bo następnego razu może już nie być.

Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:

- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?

- Jaką znowu latarkę?

- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.

- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z nim zrobiłeś?

- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Sla­keya sądząc, to nic nie wiedział o tym wynalazku. Po prostu mie­liśmy pecha, że się tam akurat wtedy pojawił.

- A w takim razie w ogóle nie ma przeciwwskazań. Można zresztą używać obu urządzeń jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.

- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie ataku­jemy w czasie nabożeństwa czy jak się tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na miejscu. Zatrzymujemy czas, zdejmujemy mu pamięć i znikamy, nim się połapie, że ktoś mu zrobił kuku. Tyle tylko, że będziemy potrzebować większego urzą­dzenia niż latarka, jeśli mamy unieruchomić cały kościół. A na wszelki wypadek dobrze byłoby objąć polem cały budynek, wte­dy nie będzie żadnych niespodzianek.

- Nie widzę trudności. Chcesz duży hamulec czasowy, będziesz miał. Osobisty anulator też, żebyś mógł tam wejść pod­czas działania hamulca i zrobić, co chcesz. - Coypu był nieco zdziwiony. - To w czym problem?

- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie za­głuszyła.

- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w tej całej historii wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się w kłopoty. Skończyło się łażenie samopas!

- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa fotel, na którym siedziała Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj się u mnie! Natychmiast albo jeszcze szybciej!

- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.

- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne. Operacją Korpusu kieruje Korpus, a nie rodzin­ne układy. Jasne? Są pewne zasady...

- Jakie zasady? Pokaż mi zasady użycia modulatora czaso­wego w kościele, to pogadamy.

- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.

- A co ona ma tam do roboty?

- Rozpoznanie celu.

- Już raz to robiła...

- Każdy się uczy na błędach!

- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?

- Przestanę.

- No to biorę.

- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego cygarem i wyszedłem.

Wyruszyliśmy następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego krążownika Korpusu na miejsce dotarliśmy po trzech dniach. Okręt i Marines zostawiliśmy na orbicie, a sami wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca turystycz­nego, w który na wszelki wypadek się wmieszaliśmy (w tłum, nie w liniowiec naturalnie). Broń i sprzęt przybyły w bagażu dy­plomatycznym, też tak na wszelki wypadek.

- Z uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym hotelu w mieście ”Zlato-Zlato”.

- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali cię zabić, jak przyjechaliśmy na wakacje.

- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiech­nąłem się. - Wtedy po raz pierwszy byliśmy w czwórkę...

- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.

Gdy wysiedliśmy z taksówki, powitał nas właściciel - wy­soki, przystojny, szpakowaty i uśmiechnięty.

- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz, jako że to drugi raz.

- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?

- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś miał cień szansy, skoro synowie dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.

Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz czekała Sybil.

- Cel rozpoznany - oznajmiła, wręczając mi teczkę. - Naj­bliższe zgromadzenie wiernych jutro rano o jedenastej.

- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwi­punek dotrze na czas.

- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.

Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał popularny alarm przeciw włamaniowy, dlatego na ścianie budynku zajętego przez Koło Owcy nie powinien zwrócić niczyjej uwagi Uruchomiłem holoprojektor i zajęliśmy się stu­diowaniem budowli dokładnie sfilmowanej i zmierzonej przez Sybil.

Na koniec przyczepiłem do paska najnowszy wynalazek Coypu i uruchomiłem. Wszyscy poza mną zamarli. Zadowolony wy­łączyłem urządzenie i zwinąłem cały sprzęt Nadszedł czas na małą uroczystość.

Trwała cały wieczór.

Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.

Angelina z musicmanem na pasku i słuchawką w uchu była pierwsza na miejscu. Musicman był nie do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny mikrofon kierunkowy i wzmacniacz. Szyba w oknie działała jak doskonała membrana.

- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podsze­dłem - Slakey trzy minuty temu zaczął opowiadać bzdury zwa­ne kazaniem.

- Czas - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie i Bolivar przytknął do tylnej ściany torbę z hamulcem czasowym.

Torbę zdjął, urządzenie wyglądające na używany alarm prze­ciw włamaniowy uruchomił i spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.

- Ruszamy.

Oboje z Angelma przeszliśmy przez ulicę, uruchomiłem przy­mocowany do paska anulator. Nic się nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o to chodziło.

- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.

Powietrze przed drzwiami minimalnie drgnęło, gdy pole anulatora zetknęło się z polem hamulca i James zajął się zam­kiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy. Wraz z Angeliną weszliśmy James zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się. Dopóki nie wyłączę hamulca, nikt z obecnych niczego się nie domyśli, a jedyne, co będą wiedzieli potem, to to, że tym razem czas na kazaniu jakoś dziwnie przeleciał.

- Ale bezguście! - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglą­dając na dwuskrzydłowe drzwi przed nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.

James z Bolivarem otworzyli błękitne paskudztwo - zwane drzwiami - w dłoni Angeliny pojawił się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.

Gapił się na nas.

Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt nie strzelił, dowodziło naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie oddychał, podobnie jak reszta obecnych za drzwiami.

Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała modulator Przytknęła go Slakeyowi do czoła. Skopiowanie pamięci i myśli Slakeya trwało krócej niż sekundę, ale człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów czasowych.

- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.

- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.


ROZDZIAŁ 25


Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie - jak dotąd Slakey za każdym razem robił coś nieoczekiwanego i żadna akcja nam do końca nie wyszła, a to, że żadna także nie skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało bardziej naszej pomysłowości i improwizacji niż jego błędom. Można by powie­dzieć, że zacząłem dostawać świra na jego punkcie. Na szczęście w początkowym stadium, to jest stosunkowo niegroźnym.

Dotarliśmy jednak bez żadnych ekscesów, a w laboratorium oczekiwał nas spory tłumek - obecny był nawet Berkk, wypusz­czony wreszcie ze szpitala Z należytym dostojeństwem wręczy­łem Coypu modulator.

- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.

- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powo­dów, dla których miałoby go tam nie być - Coypu był zupełnie spokojny - Teraz pozostaje tylko problem ochotnika. Zabieg nie jest przyjemny, gdyż przypomina samobójstwo, choć całkowicie bezbolesny i nie pozostawia śladu wspomnień ładowanych. Na wszelki wypadek unieruchomimy drania, bo nie wiadomo, co mu strzeli do łba, jak się zorientuje w sytuacji. Na zahipnotyzowanie potrzeba trochę czasu i lepiej nie dawać mu okazji do samoznisz­czenia. No to kto się zgłasza?

Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową zasadą, że ochotnicy wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało najmniejszego znaczenia). Wyszło na to, że chyba znowu będę musiał zrobić coś głupiego, łamiąc za­sadę nie narażania się bez potrzeby, gdy odezwał się Berkk:

- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzię­czam, zwłaszcza Jimowi, że tak po prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym stopniowo w lodowej kopalni. Jedno pytanie, jest pan pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie wy­rzucić, żebym był znowu sobą?

- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po kłopocie.

- A co wtedy będzie ze mną?

- Faktycznie. Ładunek ustawia synapsy na stan neutralny, likwidując wszystko. Bezpieczniej będzie zdjąć ci zapis i po pro­stu załadować go, jak skończymy ze Slakeyem.

- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie dziwiłem mu się.

Coypu musiał trzymać paralizator w kieszeni, bo strzelił, led­wie Berkk skończył, i oboje z Angeliną w ostatnim momencie zła­paliśmy walącego się na podłogę ochotnika, który właśnie stracił przytomność.

- Nie majak finezja - mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym posłaniu zaopatrzonym w wymyślny system pa­sów bezpieczeństwa. Coypu najwyraźniej nie próżnował w cza­sie naszej nieobecności, podłączył drugi modulator, zdjął zapis pamięci Berkka i mrucząc coś radośnie, sprawdził zawartość urzą­dzenia zawierającego świadomość Slakeya. Jego asystenci tym­czasem pozapinali pasy wokół nieprzytomnego ochotnika, dodali do tego klamry - też wyściełane - i zameldowali, że są gotowi. Coypu połączył wszystko ze sobą, umieścił modulator na czole leżącego i podsunął mu pod nos mikrofon. Następnie coś tam przełączył i zaczął monotonny zaśpiew:

- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie budzisz się, bo jesteś śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?

W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozu­miały głos:

- Słyszę.

- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak makiem zasiał. Głośnik ponownie wes­tchnął i powiedział:

- Jestem... Justin Slakey...

Cisza zmieniła się w radosną owację.

Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowy­wał się, jakby dostał ataku padaczki, choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł sobie wargę i otworzył oczy.

- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...

I umilkł wiotczejąc, gdy Coypu zaaplikował mu kolejną nar­kozę podręcznym miotaczem.

Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.

I nie poszło.

James pomagał Coypu, ale sprawa wydawała się beznadziej­na - jak tylko zdołali zahipnotyzować jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała zabawa zaczynała się od początku. Za każdym razem powodowało to miotanie się ciała, w którym przebywali, i istniała duża szansa na to, że ciało się zużyje, nim skończą się Slakeyowie.

- Czas na zawodowców - zdecydował Coypu, ocierając pot z czoła. - Doktor Mastigophort jest w drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie poradzi, to nikt sobie nie poradzi.

Tak zarekomendowany gość nie wyglądał imponująco - praw­dę mówiąc, na zagłodzonego, kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać należy, że zjawił się w rekor­dowo krótkim czasie.

- Wszyscy proszę won - oznajmił uprzejmie. - Poza profe­sorem Coypu i pacjentem, ma się rozumieć.

Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię własności ciała i związaną z tym troskę o jego nie zużyty stan.

- Coypu, kiedy ty dorośniesz? - jęknął psychosomatyk i po­wtórzył zdecydowanie mniej uprzejmie: - Powiedziałem wszy­scy won, to won!

No to wszyscy wyszli.

Zaczynałem poważnie przymierzać się do łóżka, gdy ode­zwał się komunikator. Informacja była krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w laboratorium. Gwałty co prawda przestały nas bawić, ale poszliśmy z czystej ciekawości.

Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczer­pania i skrajnej depresji, zwisających z klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.

- Niewykonalne - jęknął na nasz widok psychiatra. - Żadnej kontroli, nie da się nanieść blokad, nie da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej osobowości w życiu nie widziałem. Mój kolega, tu leżący, co prawda wyjaśnił mi, o co chodzi, ale przez tę przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie da się zrobić. Ich jest po prostu za dużo.

- Nic - zawtórował głucho Coypu.

- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim spokój, a zajmijmy się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi być sposób, żeby ją zmu­sić do ponownej kolaboracji.

Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.

- Sprawdziłem wszystko jeszcze raz, nawet przerwałem inne projekty, nad którymi pracował główny komputer Bazy. Gdybyś nie wiedział, jest to największy i najszybszy komputer w zna­nym wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten księżyc? Prawie jedna trzecia naszej Bazy to jest właśnie ten kom­puter. Jak dotąd zużyłem równowartość coś koło miliona lat jego czasu.

- I co?

- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożli­wa zmiana koordynat.

- A to się właśnie stało? - upewniłem się.

- Naturalnie.

- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic natural­nego, o czym bądź łaskaw pamiętać! - warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej nieżyczliwie.

A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.

- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie jest, tylko właśnie wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.

- Zaraz wam powiem - ocknąłem się - Ten przerośnięty komputer ma całkowitą rację, wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa oczywisty wniosek. Należy szukać prawdziwego powodu, dla którego nie możemy dostać się do tych wszechświatów. Co, nadal nie rozumiecie? Po mi­nach widzę, że nie. Mówiąc prosto, skoro wszechświat nie zmie­nił swego położenia, to ktoś zmienił współrzędne w urządzeniu, czyli mamy do czynienia z sabotażem.

- Przecież własnoręcznie je wprowadzałem! - zaprotesto­wał Coypu - Sprawdziłem wyliczenia i wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.

- A sprawdziłeś początkowe koordynaty? - spytałem nie­winnie - Te stanowiące podstawę obliczeń?

Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.

- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.

Gwałtownie wyszarpnięta szuflada huknęła o podłogę, ujaw­niając upchniętą zawartość, na którą składały się między inny­mi puste puszki, niedopałki cygar, połamane (albo i nie) ołów­ki, kłębki sznurka, ze dwa kilo spinaczy luzem, różnokolorowy drut i z pięć kilo pomiętych papierów. Spośród tych bardziej ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie kartkę i wygładził z triumfem.

- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do kla­wiatury konsolety.

Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem kartce. A potem im. A potem znów kartce - zupe­łnie jakby obserwował grę w niewidzialnego ping-ponga.

- Niemożliwe - wychrypiał w końcu.

- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.

- Wiem - odparłem skromnie.

Coypu z zaciętą miną zaczął wprowadzać poprawki, czyli odtwarzać pierwotny stan zapisów, Mastigophort zaś sprawdził, co porabia pacjent. Pacjent leżał grzeczny, bo nieprzytomny, jak się dowiedziałem, zdesperowani naukowcy zaaplikowali mu po­dwójną dawkę paralizatora, nie mogąc go inaczej spacyfikować.

- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!

Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte słońce.

- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę zmieniono początkowe dane, stanowiące pod­stawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej błąd wzrastał, a liczenia było sporo. Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?

- Już ci mówiłem, sabotażysta - przypomniałem łagodnie - Albo mówiąc inaczej, szpieg.

- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A zwłaszcza tu, w Głównej Bazie! Bzdura!

- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w Bazie jest jeden szpieg Slakeya i mogę ci powie­dzieć kto, tylko strasznie nie lubię gadać z meblem.

- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!

- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do łóżka i ani drgnie. Szpiegiem, moi drodzy, jest nikt inny jak Berkk, którego tu osobiście przyprowadziłem, żeby go nagła krew zalała.


ROZDZIAŁ 26


- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.

- Uratował. Ja jemu też.

- Był więźniem. Nie szpiegowałby.

- Był i szpiegował.

- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły mechanik, jak mówiłeś. Do tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry matematyk. Inaczej od razu zauważyłbym zmiany...

- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie pro­ściej go o to zapytać?

Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw zaaplikował mu solidny ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w wiązkę wolnych elektronów, a po­tem załadował świadomość Berkka w jego własne ciało. Doktor Mastigophort dał mu następnie zastrzyk - Berkkowi ma się rozumieć, Coypu był przytomny, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie - i leżący na stole jęknął i otworzył oczy.

- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.

- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyja­śniłem. - A właściwie żeby cię Slakey nie wykończył. Tak a pro­pos, to można go rozpiąć.

Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.

- O kurczę... - jęknął Berkk siadając i obmacując wargi. - Warto chociaż było? Dowiedzieliście się, czego chcieliście?

- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdzie­my, chciałbym ci zadać jedno krótkie i proste pytanie. Dlaczego próbowałeś zepsuć transporter międzywszechświatowy?

- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!

- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.

Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.

- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.

Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W końcu Berkk się uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:

- Z powrotem do kopalni...

- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poiryto­wany.

- Ja... mnie jest dwóch i ja właśnie wróciłem do lodowej kopalni, ten cholerny jednooki robot przed chwilą mnie tam wrzucił...

Nagle mnie olśniło.

- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?

- Tak, ale tylko raz.

- No to wszystko jasne!

- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to szybko!

- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umie­ścił mnie w kopalni, ale widać nie dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał. Postanowił więc umożliwić mi ucieczkę, by wiedzieć, co będzie robił Coypu i Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał pojęcia, że jestem Stalowym Szczurem, inaczej zabiłby mnie od ręki. Byłem dla niego narzędziem, a chodziło mu o wprowadze­nie tu swojego człowieka. Tym kimś był zdublowany Berkk, bo mając jeden egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy, lecz także jeszcze na bieżąco wiedzieć wszystko, co wie towarzyszący mi Berkk. Każdy egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to samo co pozostałe. Jak cię zmusił do współpracy?

- Prądem i torturami... ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do ściany w laboratorium.

- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.

- Powinniście zginąć, a nie uciec...

- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie mógł budzić, bo inaczej zacząłbym coś podej­rzewać. A że groźny? A co to Slakeya obchodziło? Jemu nic nie groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia cyklotronu, a dopiero na samym końcu napuścił na nas robota, żeby zoba­czyć, jak tym razem uciekniemy. No i zobaczył.

- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak cze­go, ale szpicli nigdy nie lubiłam. I nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz to zmienię, żeby się rachunki zgadzały!

- A co miałem robić?! - oburzył się Berkk. - Może was się bólem nie zmusi do współpracy, ja jestem zwykłym człowie­kiem, nie superagentem i mam granice wytrzymałości.

- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma rację...

- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca uwierzył.

- Obudziłem się po operacji i nikogo w pobliżu nie było. Przy­szedłem tu, pan spał, toteż Slakey skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń dokonał sam, ja tylko nanio­słem poprawki do programu

- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić7

- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się nie uda Powiedział mi jak już było za późno.

- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po chwili namysłu - Dla Slakeya jesteś już bezuży­teczny, nam możesz się okazać pomocny Jeśli nie będziesz pró­bował oszukiwać, to może zdołamy uratować twój drugi egzem­plarz.

- Naprawdę?

- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i sortowaniem skał. Po co mu ten pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno nazwał?

- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak mówił o tym, co kobiety znajdowały w sor­towni.

- Do czego mu to potrzebne?

- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak naprawdę się nie liczy. Ponieważ cały czas trzymał mnie w pobliżu, więc mogłem sporo usłyszeć i zaobserwować. Stąd znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a co nie. Pytajcie, jak będę wiedział, to powiem .

- W sumie to najważniejszy jest etap końcowy - odezwał się Coypu - Wykopać to sobie może na dowolnej planecie, ważne jest, co robi z uzyskanym pierwiastkiem, a odpowiedź na to py­tanie znajduje się w Niebie.

- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?

- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszech­niona. Dlatego.

- Wiesz, co to takiego?

- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej analizy. To węgiel, dość popularny na większości planet. Po obróbce w cyklotronie przerabia go na pierwiastek 119 i tak go zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć wśród węglowego miału, a dalej zabiera go robot Tylko nadal me wiem po co.

- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdzie­my - poradziłem mu.

- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.

- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście - Space Marines zostali stworzeni z myślą o ta­kich zadaniach.

- Żadne takie! I nie wyobrażaj sobie, ze dokończysz moją operację - ostudziłem jego zapał - Marines jako osłona, to i ow­szem, bo nalęgło się diabli wiedzą ile sztuk Slakeya, ale tylko jako osłona. Pierwsze skrzypce gramy my i mam nadzieję, ze Coypu wymyślił jakieś atrakcyjne uzbrojenie ochronne. Zaczepnego mamy aż nadto.

- A i owszem - oświadczył z dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne na gazy hipnotyczne i broń energetyczną, także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne konwencjonalne sposoby uszkadzania.

Nacisnął jakiś przycisk i ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co wyglądało jak przezroczysty skafander kosmiczny.

- Własne zasilanie, zamknięty obieg tlenu, przenikliwość powłoki mniejsza niż milimetr, niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować. Gwarancja na sto godzin cią­głego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście - zarekla­mował Coypu i z szybkością, o jaką bym go nigdy me podejrze­wał, rozebrał się do rosołu - dzięki czemu mieliśmy okazję podziwiać majtki wyszywane w złote robociki - i założył kom­binezon wraz z kulistym hełmem.

- Zaczynamy od broni sieczno-kłujących - oznajmił, otwie­rając pojemnik ze skalpelami.

Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włą­czył grawitator i odbił się od sufitu. A potem wyszliśmy, bo gazy bojowe i rykoszety zaczęły zdecydowanie bardziej zagrażać nam niż jemu.

Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.

- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.

- Skończyłem i wywietrzyłem. A tak w ogóle, to nie twój interes! To moje laboratorium!

- Zwykła ciekawość. Jak skończyłeś, możemy pogadać. Po­trzebuję na początek sześć takich ubranek na wycieczkę do Nie­ba. Szósty dla Berkka, gdybyś się pytał. Jeśli Inskipp uzna, że Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne więcej, ale to jego decyzja. Plan jest taki, że idziemy sami, utrzymując z wami stałą łączność, przy pierwszych oznakach kłopotów przy­syłacie wojsko. To na kiedy będą wdzianka?

- Na rano.

- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie propo­nuję małą imprezkę a konto zwycięstwa.

Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.

- Słuchaj no, di Griz - zakończył wyrazy uznania ten ostatni. - Intryguje mnie to unnildecnovum. Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.

- Jak się da, to się zrobi, szefie.

- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.


ROZDZIAŁ 27


Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod kombinezony założyliśmy stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało atrakcyjne wrażenia wizu­alne. Swoją drogą dobrze, że nie było z nami Marines, bo chłopy by sobie krzywdę zrobili na pierwszej nierówności terenu - jak się nie patrzy pod nogi, to się przeważnie tak kończy. A gwaran­tuję, że by nie patrzyli (pod nogi, ma się rozumieć).

- Sprawdzenie wyposażenia - zarządziłem, gdy wszyscy byli już w kombinezonach. - Każdy powinien mieć paralizator, po­jemnik z granatami usypiającymi i drugi z dymnymi. Nóż, ładu­nek wybuchowy i zapas kajdanek.

- Plus jedna piła tarczowa z diamentowym ostrzem w moim wypadku - dodała Angelina.

- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten plecak z czerwonym krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje ubiory. Inskipp, jesteś tam, słoneczko?

- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne sło­neczko, szczególnie dla ciebie. Marines gotowi do akcji.

- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.

Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do garażu, zgasła, a zapaliła się umieszczona obok zielona.

Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i wszedłem.

- A, miałem się wcześniej spytać - przypomniałem sobie, odganiając natrętny obłoczek. - Co jest z tymi chmurkami? Na­chalne jakieś i nisko latają.

- Forma życia charakterystyczna dla tej planety - odezwał się Coypu w moim uchu. - Mają krystaliczne wnętrzności, stąd ciche dzwonienie, a unoszą się dzięki wytwarzaniu metanu. Na­chalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż mogą eksplodować.

Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraź­niej Slakey miał nas pod obserwacją i otworzył ogień. Poza ośle­piającym błyskiem nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia: kombinezon faktycznie był niezły. Uprzedzeni zajęliśmy się roz­strzeliwaniem obłoczków, zanim dotarły w pobliże, co stanowiło miłe urozmaicenie marszu przez zieloną łączkę.

- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal budują. Budynek, w którym dałem z siebie zro­bić głupka, jest gdzieś w tamtym kierunku, wystarczy kierować się wzdłuż tej żółtej drogi.

- Byłoby tu całkiem miło, gdyby nie ta menda Slakey - oznaj­miła Angelina, rozglądając się wokół z uznaniem.

- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomnia­łem jej.

- Też racja. Coś tu gra!

- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.

- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cheru­bin. Aseksualne i strasznie hałaśliwe: nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.

Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się zowie. Było ich znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był wyższy. Coś mi zaczęło świtać.

- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.

- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę... - mrukną­łem, czekając na dogodny moment.

Gdy najbliższy znalazł się nade mną, skoczyłem i złapałem go za nogę, nim zdążył odlecieć. Nie zrobiło to na nim wrażenia - nadal się wydzierał, jakby mc nie zaszło. Obmacałem go dokład­nie, ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do dłoni, nic nie odkryłem. Toteż ukręciłem mu łeb.

Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do zamilknięcia.

- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumo­wałem zadowolony. - Slakey też musiał czytać o amorkach i do­dał je dla lokalnego kolorytu.

Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ resz­ta śpiewającej bandy pospiesznie odleciała. Odetchnąłem z ulgą.

Droga łagodnie zakręcała, zakręt porastały kwiatki i krzewy i spomiędzy tych ostatnich nagle wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.

- Nareszcie! - ucieszyła się Angelina i pobiegła na spotkanie, uruchamiając po drodze piłę tarczową.

Spotkanie piły i jednookiego robota było krótkie. Wygrała piła, którą Angelina operowała z wprawą urodzonego drwala. Najpierw poodcinała mu ręce, potem, gdy ją próbował kopnąć, nogę, a po chwili następną.

- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z satysfakcją Angelina leżącemu w trawie korpuso­wi. - Wiem, że nas obserwuje, więc niech patrzy uważnie: jest następny w kolejce.

Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty głowę. Poczekała, aż zgaśnie ocalałe oko, i z za­dowoleniem kopnęła je w krzaki.

- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłącza­jąc piłę. - Teraz pora na szefa. Ciekawe, co Slakey przeciwko nam wyśle...

Jej słowa przypomniały mi coś.

- Won z drogi! - wrzasnąłem.

Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych nóg, ukazując czarną otchłań.

- Grawitatory! - wrzasnął James.

Zatrzymaliśmy się o metry nad wierzchołkami stalagmitów i ostrzy powbijanych w ziemię w miejscach, gdzie nie było natu­ralnych szpikulców. Bez przeszkód wznieśliśmy się na poziom gruntu i po wyłączeniu grawitatorów opadliśmy na trawnik. Da­lej spokojnie wędrowaliśmy po trawie obok drogi.

- Jest! - Wskazałem białą kolumnadę na wzgórzu. - Tam spotkałem tutejszego Slakeya. Ciekawe, czy nadal tam siedzi.

Schody tym razem się nie ruszały, zatem pokonaliśmy je na wszelki wypadek ostrożnie. Nic się nie stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio siedział Slakey z aureolką, ale tym razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to dość paskudnie.

- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.

- Tylko bez chamstwa i niegościnności - odwarknąłem. - Odpowiesz na kilka pytań, to sobie pójdziemy.

- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we mnie.

Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z si­łą, która posłała mnie na kolana. Gdy uniosłem głowę, zobaczy­łem Slakeya - razem z tronem - znikającego w podłodze. Led­wie zniknął, sufit zaczął się opuszczać - najwyraźniej podtrzymujące go kolumny były jedynie maskowaniem dla hy­draulicznych podnośników. Przyznać należy, że opuszczał się szybko - przygniótł nas, zanim zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie patentowy przyodziewek Coypu, rozgniótłby na mało apetyczne, mokre abstrakcje. Tak przyciśnięte kombinezony zmo­bilizowały strukturę molekularną i zmieniły się w pancerne opa­kowania, nie poddające się naciskowi. Do złudzenia przypomina­jące stalowe trumny.

- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.

Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradzili­by sobie z sufitem od zewnątrz. W tym przypadku jednak było to mało atrakcyjne wyjście, nie zamierzałem bezczynnie czekać na ratunek.

Ponieważ przygwoździło mnie w pozycji horyzontalnej, ręce miałem wyciągnięte wzdłuż ciała, a dłonie w miarę swobodne. Operowanie nimi było nieco kłopotliwe, ale po paru próbach odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy, uaktywniłem i przykleiłem do sufitu najdalej, jak mogłem sięgnąć.

Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę za­świeciło słońce. Od pasa w górę byłem wolny, a gdy kombine­zon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem resztę, po prostu wycią­gając ją spod rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do tandetnych, gdyż mój ładunek spowodował utworzenie się sieci pęknięć, dzięki której zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle swo­body, że powtórzył moje poczynania.

A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil wygrzebali­śmy z gruzu, w który zmienił się sufit.

- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.

- Wątpię, żebyś miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego tereny produkcyjne, a wątpię, by tam przygo­tował podobne niespodzianki. Okazałyby się mało praktyczne w codziennym życiu. Pierwsza dziura, w jaką zmieniła się dro­ga, była tylko dziurą, druga tu niedaleko jest wejściem do pod­ziemnej sortowni.

Podszedłem do odpowiedniego miejsca i przy użyciu ładun­ku Berkka wywaliłem w nim solidny lej, otwierając drogę do sztol­ni, w którą poprzednim razem skoczył wraz ze mną mechanicz­ny oprawca.

- Będę przewodnikiem, ponieważ ja już zaliczyłem tę trasę turystyczną -poinformowałem pozostałych i uruchomiłem grawitator.

Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy w znajomej ponurej jaskini, rozświetlonej nie­regularnymi erupcjami płomieni z podziemnych jeziorek. Wkrót­ce dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym razem dla odmiany nie było nikogo. Z prostego powodu, wszystkie kobiety zbiły się w tłum przed budynkami. Gdy podeszliśmy bliżej, oka­zało się dlaczego - były powiązane razem mniej więcej po dzie­sięć, a za każdą dziesiątką stał Slakey z bronią gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:

- Wynocha albo je pozabijam!

To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie sta­rej grze).

- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie odezwał).

- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...

- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).

Zanim padło ”trzy”, powietrze łagodnie pyknęło, jak przy spo­rej różnicy ciśnień, i nagle wszystkie kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły. Pojęcia nie mam jak, ale sądząc po głupich minach Slakey'ów, była to sprawka Coypu. Nie tracąc czasu na zastanawianie się, jakim cudem mu ten numer wyszedł, złapałem miotacz i otworzyłem ogień. Pozostali zrobili to samo i rozpętała się regularna bitwa, gdzie przewagę miał Slakey (liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla nich, dlatego nic dziwnego, że po kilkunastu sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak trafieni. Poszło im to na tyle sprawnie, że po jakichś dziesięciu sekundach nie mieliśmy w kogo strzelać.

- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.

- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się. - Nie ma sensu iść tam, skąd przychodzi węgiel, a tak dokąd trafia to unicośtam. Więźniami z kopalni zajmiemy się później.

- W takim razie trzeba odszukać miejsce, gdzie trafia pier­wiastek - zgodziła się Angelina. - W którą stronę?

- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem prze­wodnictwo.

Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje. Zagadką było jedynie, jakie niespodzianki na nas czekają.

Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze zadudniło i za mną eksplodowało, wywołując mini trzęsienie ziemi, a z sufitu posypały się odłamki. Podłoże dało mi solidnego kopa. Musiało to być działo sporego kalibru, a przed bezpośrednim trafieniem takim pociskiem nawet kombinezony Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z przodu błysnęło po­nownie i wybuchło przede mną - jak znałem zasadę wstrzeliwa­nia się w cel, to trzeci pocisk po prostu musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.

- Mam je - rozległ się za to radosny głos Coypu w słuchaw­ce. - Zdalnie sterowane działo oblężnicze na poduszce grawita­cyjnej. Spuściłem je w wulkan na Piekle. Są następne?

- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...

Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.

Przed nami był zakręt, a za zakrętem metalowa budowla dziw­nie kojarząca się z fortyfikacją. Skojarzenie okazało się prawidło­we, gdy w stalowych ścianach ukazały się furty strzelnicze, wysu­nęły się wielolufowe działka i otworzyły ogień. Ziemia i skały wokół dosłownie się zagotowały, a nasz pancerny desant rozpłaszczył się w różnych dziwacznych pozach i nieustających podrygach.

Tym razem Coypu błyskawicznie stanął na wysokości zada­nia - między nami a twierdzą pojawiła się pancerka plująca ogniem, zanim jeszcze dotknęła gruntu, a po niej następna i następna. Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone. Mniej więcej po minucie tej ogłuszającej kanonady dwie dymiące i po­dziurawione zniknęły, a w trzeciej -przypominającej uczciwy ser szwajcarski, a nie durszlak - otworzył się właz, z którego wyjrzał ciężko zadowolony kapitan Grissle. Za nim stał cichy, dy­miący i dziurawy sprzęt. Największa dziura ziała w miejscu, gdzie przed chwilą były drzwi (też pancerne).

- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyk­nąć. Zaraz wymienię wóz na nowy.

- Dzięki. - Otrzepałem się, wstając, i nakazałem: - Naprzód! Dotarliśmy do postrzępionej dziury, która była drzwiami.

- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.

- Głośno i wyraźnie.

- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.

- Już się robi.

Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po złorzeczeniach, nie starczyło mu amunicji. Odgłosy wybuchów dowodziły, że demolował coraz dalsze elementy bu­dowli.

- Poczekajcie, zaraz wracam - rozległo się w słuchawce. - Już jestem w drodze powrotnej!

Pojazd zniknął, a po paru sekundach pojawił się nowy - bez jednego choćby zadrapania. I naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos Grissle'a:

- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?

- Wystarczy. Wchodzimy.

Wnętrze roiło się od pułapek i automatycznych stanowisk strzeleckich. Roiło się to właściwe określenie, bo w czasie przeszłym dokonanym. Kanonada wybiła poszarpany tunel w tym wszystkim, a ogień, jaki zapłonął w kilku miejscach, dokończył dzieła. Jedynym problemem było przedarcie się. przez rumowi­sko, bo o latarkach naturalnie wszyscy zapomnieli. Był to jednak żaden problem w porównaniu z tym, co by nas czekało, gdyby nie artyleria.

Końcowa część drogi była znacznie łatwiejsza, gdyż przez dziurę w ścianie wpadało światło. Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.

- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do celu.


ROZDZIAŁ 28


Przed nami rozpościerała się malownicza dolina porośnięta trawą. W górze było błękitne niebo, a całości dopełniał przyjem­ny wietrzyk. W dolinie ustawiono białe markizy i niewielkie bu­dynki o spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi ogródkami. Wszędzie wiły się dróżki, gdzieniegdzie pluskały fontanny i ster­czały rzeźby. No, słowem taki sielski landszafcik, że obrzydli­wość brała.

Całe to bezguście otaczało najdziwniejszy obiekt, jaki w ży­ciu widziałem, a widziałem wiele dziwactw. Była to matowo-czarna kula o średnicy przynajmniej dziesięciu metrów, gładka i bezpłcio­wa niczym zwykła bila.

Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:

- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni. Czujecie?

Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie ważył, wrażenie ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni według Coypu nie wyczu­wali owego promieniowania, ale widocznie w kuli zgromadzono tyle pierwiastka 119, że dotarło nawet do chłopów.

- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy niewielkim tempie, w jakim uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.

- Po co to robił? - spytała Angelina.

- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowie­my. Zobacz, kto idzie.

Slakey ze świątyni wytoczył się z jednego z budynków i po­maszerował ku stołowi konferencyjnemu ustawionemu na po­bliskim trawniku. Stół otaczały fotele, toteż opadł w największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.

- To pułapka - oceniła Angelina. - Najprawdopodobniej, choć nie na pewno. Skoro mamy w zasięgu to, co jest dla niego tak cenne, może nabrał ochoty na uczciwe negocjacje. Chcemy sprawdzić, musimy pogadać.

Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bro­nią gotową do strzału - ale nic się nie wydarzyło. Siadłem wraz z Angelina, odebrałem od Jamesa apteczkę. Pozostali ustawili się, strategicznie otaczając stół, ale zwróceni doń plecami. Czego jak czego, ale nieufności Slakey mógł uczyć, i to już w przedszkolu.

- Wolałbym się zabić, niż z tobą rozmawiać, di Griz - zagaił Slakey. - To był zresztą mój podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.

- Człowiek istota omylna - zgodziłem się. - Ja też powinie­nem zacząć od eksterminacji. W końcu i na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego sprawę.

Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się pro­miennie - ktoś kiedyś powiedział, że zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się wypowiadać, ale uczucie było przyjemne.

- Ponieważ pewne było, że cię w końcu dorwiemy - prze­rwałem ciszę - poczyniłem pewne przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.

I położyłem na stole apteczkę.

- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!

- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.

Pod spodem też był czerwony symbol - jak świat długi i sze­roki oznaczający radioaktywność. A pod nim napis wykonany sporym drukiem, dzięki czemu wyraźnie widoczny:

BOMBA ATOMOWA - MOC 10 MEGATON.

NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.

- Żebyś nie miał głupich złudzeń, uzbroiłem ją, zanim poło­żyłem na stole - uprzedziłem. - Na wszelki wypadek twój szkol­ny kolega Coypu ma drugi detonator i jakbyś jakim cudem zdołał mnie obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas obserwu­je i nic na to nie poradzisz.

- Nie możesz...

- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przy­stąpimy do finału. Teraz, Coypu.

Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem Coypu do kolaboracji - Angelina, Sybil, Berkk i bliź­niacy zniknęli. Wolałem nie myśleć, co się rozpętało w Bazie: po­zostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod ręką wystar­czającą liczbę Marines, by ich obezwładnić.

- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałe­go Slakeya. - Gdyby tu zostali, to może bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz to sprawa tylko między nami, Slakey. A to oznacza koniec!

- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...

- Żadnych układów. Interesuje mnie wyłącznie bezwarun­kowa kapitulacja. I to szybko, bo mi się palec na guziku męczy.

- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynu­ował tymczasem Slakey, jakby mnie w ogóle nie słyszał. - Wi­dzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty na to?

Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A Slakey do normalnych na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na wszelki wypadek.

- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak wiesz, ale nie znasz wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz pierwiastków z grupy transuranowców przeszedłem dawno do praktycznego wykorzystania wyników. Okazuje się, że im pierwiastek ma wyższą liczbę, ato­mową, tym bardziej spowalnia entropią, najlepiej robi to 119. Prak­tyka to potwierdziła, a logiczne było, że im go więcej, tym szyb­szy efekt. Chodź, pokażę ci.

- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.

- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął Slakey, ale się uspokoił i pomaszerował ku czarnej kuli.

Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po plecach maszerowały mi ciarki.

- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje wahanie posłuchał własnej rady.

Ostrożnie zrobiłem to samo.

Wrażenie było niesamowite, ale nader przyjemne. Można by nawet powiedzieć podniecające.

- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do bia­łych stopni prowadzących do wejścia otwieranego automatycznie.

Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.

Ściany były grube przynajmniej na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż dotąd. Pustą przestrzeń wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z przezroczystymi wiekami. W najbliższej leżał Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą ręką na piersiach. Zamiast dłoni miał malutką różową narośl wyglądającą niczym łapka niemowlaka.

- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podniece­niem gruby Slakey. - Samo przebywanie tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do kuli, tym szybciej przebie­ga cały proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się do mnie, a będziesz żył wiecznie.

Propozycja była zatem prawdziwa.

A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.

Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie by­łem normalny, co już dawno zostało naukowo dowiedzione, a em­pirycznie sprawdzone. Przyznaję, że perspektywa była kusząca, ale to byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z Angeliną). No owszem: z Angeliną i chłopakami mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy Coypu i Inskipp też by chcieli, Sybil pewnie też i zrobiłoby się strasznie tłoczno...

Powoli odwróciłem się i wyszedłem.

Naprawdę powoli.

- Przyznaję, że propozycja faktycznie jest z gatunku tych nie do odrzucenia - powiedziałem do postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze większą niechęcią niż ja).

- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?

- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pew­ne sprawy.

Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem ją z uczuciem.

- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zaga­iłem.

- Niemożliwe!

- Możliwe, możliwe. Nie będę się wdawał w komunały, ilu zabiłeś, żeby móc przedłużyć swój nędzny żywot. Przyjmijmy, że nie pociąga mnie coś, co jest nudne, a wieczność prędzej czy później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do ciebie i twojej przyszłości. Przyznaję, że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i mieć cię z głowy, ale tak się głupio składa, że nie mam skłonności samobójczych. Oto co zrobisz, żeby uratować skórę: zamkniesz kopalnię, a górnicy wrócą do domów. I nie próbuj cich­cem wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu się coś przytrafi, to tobie też, tylko na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa. Cyklotron na złom, to trzy. Kobieta­mi z sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko: aktywną część swego żywota możesz uznać za zakończoną.

- Nie będę...

- Teraz będziesz cicho, bo jeszcze nie skończyłem. To, że nie mam skłonności samobójczych, nie oznacza, że jak mnie wkurzysz, to nas nie wysadzę, więc nie próbuj. Budowlańcom zapłacisz i odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę świętych kółek różańcowych, które prowadzisz, i je zamkniesz. Na zawsze. Spraw­dzimy, więc nie kantuj. Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu pozostanie. Na zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru, że rozwalę na atomy całą tę planetę.

- Nie zrobisz tego!

- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!

- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.

- Nie masz wyboru.

- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.

- Nie, chyba że mnie do tego zmusisz. Widzisz, ta bombka to nasze wzajemne ubezpieczenie. Tak naprawdę to nigdy nie bę­dziemy mieli pewności, że któreś twoje ja nie zamelinowało się gdzieś i nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy sprawdzać, ale zawsze zostanie cień wątpliwości, a taka możliwość jest zbyt niebezpieczna dla wszystkich. Ty za bardzo kochasz życie, by zaryzykować i skazać się na śmierć. To swoisty paradoks, ale wbrew pozorom rozwiązanie jest logiczne. Zastanów się nad tym. To jedyna oferta, jaką dostałeś i na jaką możesz liczyć.

Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:

- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt mę­czący dzień!


ROZDZIAŁ 29


- Jest ich tam przynajmniej z pół setki - oceniła z niesma­kiem Angelina. - I wszyscy równie obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i spokojniej.

- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na moni­tor, na którym kłębił się tłum Slakeyów.

Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie najszczęśliwszy.

- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby jeden gdzieś się zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się zamaskuje, że w życiu go nie znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając na siebie uwagi, w końcu wie, że ma do dyspozycji naprawdę dużo czasu...

- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.

Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I tyle im to zajęło. Dwa rosłe chłopy przytwierdziły bombę wodorową do boku kuli. Grissle ją uaktywnił i wszyscy zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się, ukazując twarz Berkka.

- Wszystkie układy sprawne, aparatura sprawdzająca i autozapalnik działają - zameldował.

- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.

- No to się wyłączam.

Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.

- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą - poprawił się z lekkim grymasem. - Pomógł mi opra­cować autozapalnik. Tym razem faktycznie nie ma prawa za­wieść.

- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.

- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zoba­czyć, co porabia Coypu - wyjaśniłem. - Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.

- Czym?

- A gdyby któryś Slakey faktycznie został na wolności? A gdyby wybudował wystarczająco duże przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować całą tę kulę? Reszta pognałaby za nim natychmiast i zaczęła wszystko od początku. No to wymyśliliśmy rozwiązanie. Bomba wodorowa z urządze­niem, dzięki któremu raz przyłożona do boku kuli łączy się z nią molekularnie, tworząc jedną całość.

- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. - Jeśli ktoś ją spróbuje ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.

- No dobrze - przyznała Angelina po chwili. - Nie ruszy. Ale nie rozwiązuje to zagrożenia, jakie stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy poradzić?

Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).

- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowali­śmy temat jako abstrakcyjne zagadnienie, które w formie testów ma zostać sprawdzone na wszystkich uczelniach galaktyki. Ktoś może wpaść na coś genialnie prostego - wyjaśniłem ciężko. - Jak długo do tego nie dojdzie, możemy jedynie czekać i obser­wować.

- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała po­nuro Angelina.

Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieni­łem temat.

- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mo­gły się wykazać. Teraz tak: kobiety nie wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które chciały, z odpowiednim zabezpie­czeniem kapitałowym. Pieniądze uzyskano z różnorakich intere­sów Slakeya, które w całości skonfiskowano. To samo dotyczy górników, z wyjątkiem Buboe, który trafił do czubków. Teoria głosi, że może da się go wyleczyć. Zobaczymy.

- A diabełki?

- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich ni­gdzie przetransportować, zatem pomoc musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje charytatywne zaczęły już budowę ośrodków, a pierwsze grupy ochotników udzielają pomocy me­dycznej i żywieniowej. Nie wszystkim zdołamy pomóc, część jest za bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali zjadać się na­wzajem. Przy okazji wyszła ciekawostka najlepiej wskazująca, że są gusta i guściki. Powstała firma turystyczna ”Wakacje w Pie­kle” i z tego, co wiem, cieszy się sporym zainteresowaniem. Tubyl­cy mogą pozować za odpłatnością, a jeśli doda się do tego inne korzyści materialne związane z turystyką, to lokalna populacja w nie­długim czasie może stać się samowystarczalna finansowo.

- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?

- Nie będzie. Zanim się tam zjawiliśmy na dobre, reszta miała dość robienia za zwierzynę łowną i zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.

- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfak­cją Angelina. - Resztę też by można im podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać - po co ich się tylu namnoży­ło? Oboje z Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i jakoś nas nie przybyło.

Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.

- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do samego siebie? Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy zrobienia przekrętu, robił następną kopię samego siebie i problem przestawał istnieć. Spo­sób odkryłem przez przypadek. Jak sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego urządzenia, przy którego zdobyciu Jim wylą­dował na Szkle, znalazłem między innymi planetę, którą nazwa­łem Gemelli. Ponieważ w różnych wszechświatach panują od­mienne warunki, wysłałem pancerny analizator do pomiarów temperatury, grawitacji, ciśnienia i składu atmosfery. Z Gemelli wróciły dwa, stąd zresztą nazwa, jaką nadałem tej planecie. Do­kładniejsze badania wykazały, że wszystkie częstotliwości są tam zdublowane, toteż materia z naszego wszechświata przy powrocie z tamtego także ulega podwojeniu. Interesujący feno­men. A ciekawostką jest to, że jesteś dziś drugą osobą, która o to pyta.

- A kto był pierwszy?

- Ja - oznajmiła Sybil, wchodząc. - Przyszłam zresztą w ofi­cjalnym celu. Zakochałam się w waszym synu i chciałabym za niego wyjść.

- W którym? - spytała odruchowo Angelina.

Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.

- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i stając obok pierwszej.

Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina jakoś nie miała tych problemów.

- Ponieważ nie mogłaś się zdecydować, zdublowałaś się - powiedziała ze zrozumieniem.

- Nie miałam innego wyjścia - przyznała Sybil - chórem - co było kolejnym przykładem babskiej logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.

- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.

- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.

- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby nie wchodzić sobie w paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.

- Dopiero teraz będą mieli problem, żebyście się im nie po­myliły - mruknąłem proroczo. - Swoją drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...

- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z naganą w głosie. - Co ty na to, panie mężu?

- Co ”co ja”? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.

- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. - Miło, że sam do tego wniosku doszedłeś.

- Obaj powinni zaraz tu być - odezwała się w dwugłosie Sybil. - Zostawiłam im wiadomość, nim tu przyszłam.

James i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo jak ja (prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie). Na szczęście inicjaty­wę przejęła Sybil, a na pocałunek obaj zareagowali właściwie (przestałem mieć dylemat). Ponieważ podglądanie nie leży w mojej naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się taktownie - odgłosy - a raczej szepty - dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.

A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.

Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych koszmarach nie miał prawa przewidzieć. Natu­ralną rzeczą było, że przy ustalaniu okoliczności tak podniosłej uroczystości raczyliśmy się wyłącznie szampanem (za to w hur­towych ilościach). Gdy automatyczny barman rozlał pierwszą bu­telkę, spytałem:

- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?

- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała Angelina.

Faktycznie, nie był standardowy, zwłaszcza w ustach tro­skliwej mamusi. No to wypiliśmy.

Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala wykluczała inną kwalifikację - dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała niespodziewanie:

- Stać nas na cyklotron?

- Jak nie stać, to się ukradnie i będzie stać. Na kopalnię węgla też - odparłem ugodowo. - A konkretnie, po co ci jedno i drugie?

- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezen­tu ślubnego...


DIABELNIE DOBRA RADA


Jim di Griz ostatnimi czasy strasznie się nadął, jak się do­wiedział, że nie licząc angielskiego (i amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach. Oprócz Europy Zachod­niej jego przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i Estonii. A niedługo będzie także pierwsze wydanie Rustimuna aci Stalcato Naskiacigas, czyli Narodzin Stalowego Szczura w esperanto.

Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym ję­zykiem płynnie, podobnie jak większość tych, z którymi ma styczność podczas swych rozlicznych przygód. Język ten jest językiem sztucznym i jak najbardziej realnym - istnieje obecnie i ma coraz szersze zastosowanie na świecie. Skonstruowano go tak, by był łatwy do nauki i konwersacji (jest znacznie praktyczniejszy niż klingoński). Wiele gazet i książek jest już publi­kowanych w esperanto, a liczba znających go sięga milionów i z dnia na dzień staje się większa.

Nie zwlekaj więc (bądź pierwszy w okolicy!) i zacznij się go uczyć. Zabawa murowana. Żeby zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:


ESPERANTO

PO BOX 1129

EL CEPJUTO CA 94530

USA


I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!

Harry Harrison.

1 Opisane w ”Stalowy Szczur ocala świat”, wyd Amber 1994.

2 Opisane w ”Stalowy Szczur prezydentem”, wyd. Amber 1994, 1995.

3 ang. worm - robak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry SSR 04 Stalowy Szczur idzie do wojska (rtf)
Harrison Harry SSz 11 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry SSR 10 Stalowy Szczur wstepuje do cyrku (rtf)
Harrison Harry Stalowy szczur 09 Stalowy Szczur idzie do piekla
Harrison Harry SSz 03 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
11 Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła Notatnik
Harry Harrison Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry SSR 03 Stalowy szczur ocala swiat (rtf)
Harrison Harry SSR 05 Stalowy Szczur prezydentem (rtf)
Harrison Harry SSR 07 Stalowy Szczur i piata kolumna (rtf)
Harrison Harry SSR 08 Stalowy Szczur śpiewa bluesa (rtf)
Stalowy Szczur Idzie Do Piekła

więcej podobnych podstron