Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska


HARRY HARRISON

Stalowy Szczur idzie do wojska

(Przełożył: Jarosław Kotarski)

1

Byłem za młody, by umierać!

Zazwyczaj nie umiera się, mając osiemnaście lat, ale niestety, to mi właśnie groziło. Palce słabły z sekundy na sekundę, a szyb windy pod moimi stopami miał chyba z kilometr głębokości. Jakby co, to nawet mokra plama nie zostanie. Rzadko poddaję się panice, ale tym razem nie widziałem żadnego wyjścia z sytuacji, w którą, co gorsza, sam się wpakowałem ignorując dobre rady, zarówno moje własne, jak i Hetmana.

Może zresztą zasłużyłem sobie, by tak skończyć. Jeśli miałem naprawdę być Stalowym Szczurem, to w tak idiotycznej postaci, jak w tej chwili, nie miałem na to szans i skrócenie moich męczarni byłoby samarytańskim uczyn­kiem. Metalowa framuga pokryta była jakimś smarem i dłonie ślizgały się coraz bardziej, palcami stóp zaś ledwie sięgałem wąziutkiej półeczki. Ból mięśni nóg dołączał powoli do kilku innych dolegliwości, gnębiących mnie od dłuższej chwili.

A przecież plan był taki prosty i logiczny zarazem, taki inteligentny! Teraz gotów byłem uznać go za szczyt idiotyzmu i to twierdzenie z pewnością było bliższe prawdy. Na dobitkę, z nieznanych zupełnie powodów przygryzłem sobie wargę, na co dopiero teraz zwróciłem uwagę. Czym prędzej wyplułem krew z ust, dzięki czemu prawa dłoń niemal omsknęła się z framugi. Adrenalina jednak czyni cuda; złapałem się ponownie, choć przed sekundą gotów byłem przysięgać, że nie dam rady ruszyć palcem.

Czas płynął, adrenalina, z czystej złośliwości zapewne, przestała się wydzielać, a sytuacja pozostała bez zmian, jeśli nie liczyć postępującego wyczerpania. Zanosiło się na to, że pozostanę tu na wieczność, czyli dopóki nie odpadnę, zmęczony... Trzymałem się chyba tylko dzięki wbitemu mi do głowy przez Hetmana uporowi, by nigdy się nie poddawać. Nagle usłyszałem odległy, ale jakoś znajomy, drażniący ucho wizg. Dłuższą chwilę go ignorowałem, co można położyć na karb ogólnego otępienia. W szybie było ciemno, ale powoli odwróciłem głowę i spojrzałem w dół, gdzie coś najwyraźniej leciutko pobłyskiwało.

Winda była w ruchu! I to w górę!

Nie był to przesadny powód do radości, jeśli wziąć pod uwagę, że gmach miał dwieście trzydzieści trzy piętra i małe było prawdopodobieństwo, że winda zatrzyma się gdzieś blisko pode mną. Mogło również się zdarzyć, że pojedzie wyżej, zamieniając mnie po drodze w rozgniecioną pluskwę. Póki co, zbliżała się ze świstem wypychanego powietrza.

Znieruchomiała pod moimi nogami, co zakrawało na cud. Usłyszałem jak otwierają się drzwi, a po chwili dotarła do mnie następująca wymiana poglądów:

- Będę cię osłaniał, ale lepiej odbezpiecz broń.

- Serdeczne dzięki! Nie przypominam sobie, bym zgłosił się na ochotnika.

- Ja cię zgłosiłem. Jestem starszy rangą i to załatwia sprawę, nie? Młodszy rangą wartownik wymruczał coś niepochlebnego i jak potrafił najciszej, ruszył ku drzwiom. Gdy jego cień zamajaczył w szparze, delikatnie postawiłem lewą nogę na dachu windy. Obaj wykonaliśmy swoje manewry równo­cześnie, toteż drugi wartownik niczego nie zauważył. Z prawą nogą poszło równie łatwo, problem jednak stanowiły kończyny górne: tak zawzięcie wczepiły się w futrynę, że palce nijak nie chciały się teraz rozprostować.

- Korytarz pusty - dobiegło z pewnej odległości.

- Sprawdź czujniki zbliżeniowe. Ten w korytarzu warknął coś niezrozumiale, a ja uwol­niłem wreszcie prawą dłoń.

- Jeśli nie liczyć mnie, to ostatnio był tu ktoś o osiem­nastej, ale wtedy obsługa szła do domu.

- No to mamy zagadkę - ucieszył się, zupełnie nie wiedzieć czemu, ten w windzie. - Odczyt wskazuje, że winda dotarła do tego piętra, a gdy ściągnęliśmy ją w dół, była pusta. A teraz ty twierdzisz, że nikt z niej nie wysiadał. Zastanawiające.

- Nic dziwnego, zwykła awaria. Komputer zgłupiał i sam wydał sobie polecenie uruchomienia windy.

- Z przykrością muszę przyznać ci rację. Wracamy do karciochów.

Wartownik wszedł z powrotem, drzwi windy zamknęły się, a ja siadłem spokojnie na dachu i wszyscy razem ruszyliśmy w dół. Strażnicy wysiedli na poziomie więzien­nym, a ja zająłem się prostowaniem palców i rozmasowywaniem skurczów, które jeden po drugim pojawiały się w moim, zwykle odpornym, organizmie.

Po odzyskaniu względnej kontroli nad własnym ciałem ostrożnie otworzyłem klapę, na której dotąd siedziałem, i opuściłem się do kabiny. Wartownicy rżnęli w karty w dyżurce, a zatem nie należało się ich tutaj spodziewać. W miarę spokojny wróciłem do celi tą samą drogą, którą wyszedłem. Drzwi na korytarz i do celi otworzyłem i zamknąłem za sobą wytrychem, który umieściłem w wy­próbowanym schowku, jakim jest wydrążony obcas. Z wes­tchnieniem ulgi, od którego aż echo poszło po miejscu mego uwięzienia, zwaliłem się na pryczę. Bałem się mówić głośno, ale w duchu skląłem się od ostatnich, i to całkiem zasłużenie. Zachowałem się jak skończony, patentowany kretyn, który tylko dzięki zbiegowi okoliczności nie powięk­szył grona aniołków. Drugi raz trudno byłoby liczyć na tyle szczęścia.

Pośpiech wskazany jest na ogół jedynie przy łapaniu pcheł, przy ucieczce z więzienia zaś stać się może gwoździem do trumny. Pierwszą, pospieszną próbę miałem już za sobą, druga musi zatem być dobrze zaplanowana i o wiele bardziej rozważna.

Szczególnie że oficer Marynarki Ligi, który mnie aresz­tował, niejaki kapitan Warod, wiedział o moim wytrychu, a mimo to zostawił go na miejscu. Przyznał też, że nie lubi więzień, choć jest zwolennikiem przestrzegania prawa, wymiar kary zaś, który mógłby mnie spotkać na mojej rodzinnej planecie Rajski Zakątek, byłby znaczną przesa­dą. Osobiście miałem podobne zdanie, a ponieważ, jak wspomniałem, wiedział o wytrychu i słowa nie pisnął, nie musiałem się spieszyć. Łatwiej poza tym było planować ucieczkę nie z doskonale strzeżonego i pełnego cudów techniki więzienia leżącego na terenie bazy Ligi, ale w czasie transportu z planety Steren-Gwandra, którą znałem zresztą tylko z nazwy. Odpoczynek, regularne posiłki i święty spokój były miłą odmianą po trudach wojny na Spiovente. Należało korzystać z sytuacji i regene­rować siły.

Wszystko to wiedziałem już wcześniej, ale teoria z prak­tyką rozminęły się za sprawą pewnej dziewczyny, którą spotkałem przypadkiem i natychmiast rozpoznałem. Efek­tem tego zdarzenia była właśnie ta niemal fatalna w skutkach ucieczka, która o mało co nie zakończyła mojej tak wspaniale zapowiadającej się kariery przestępczej. I pomyś­leć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie...

Sprawa wynikła bowiem podczas popołudniowego spa­ceru, czyli głównej atrakcji dnia polegającej na wypusz­czeniu wszystkich z cel i zezwoleniu im na tupanie w kółko po żelbetowej płycie wewnętrznego dziedzińca, gdzie zaży­wać mogli łagodnego blasku obu słońc tutejszego systemu. Jak co dnia pałętałem się z wolna, starając się ignorować resztę towarzystwa, co nie było zresztą specjalnie trudne: obecna tu banda rzezimieszków (określenie ich przestępcami byłoby niezasłużonym komplementem) charakteryzowała się twarzyczkami nie skażonymi wręcz inteligencją. W pew­nej chwili jednak coś tak ich ożywiło, że pognali całą gromadą do drucianej siatki przedzielającej podwórze. Coś takiego nigdy jeszcze się nie zdarzyło. Sytuację wyjaśniły rozmaite wulgarne propozycje i świńskie okrzyki, które zaczęli z siebie wydawać: po drugiej stronie były kobiety. One i alkohol stanowiły jedyne bodźce, mogące wyrwać na chwilę szare komórki moich kompanów z typowego dla nich otępienia.

Na drugiej części dziedzińca faktycznie pojawiły się trzy nowe więźniarki, o czym przekonałem się naocznie, dawszy uprzednio w ucho pierwszemu byczemu karkowi, który zasłaniał mi widok. Właściciel karku nawet nie pisnął, tylko grzecznie osunął się na ziemię, a ja zobaczyłem, co chciałem. Na dwie spośród nich nie było zresztą sensu zwracać uwagi, jako że należały do tego samego podgatunku co moi towarzysze i równie żywo jak oni odpowiadały na zaczepki, uzupełniając słowa wymownymi gestami. Trzecia jednak była inna - szła spokojnie, ponuro wpat­rując się w ziemię i ignorując całe zamieszanie. Co zaś dziwniejsze, wydawało mi się, że gdzieś ją już widziałem. Interesujące, jeśli zważyć, że nie miałem dotąd bliższych kontaktów z płcią przeciwną, nigdy wcześniej nie słyszałem nawet o tej planecie, drogę z lądowiska do więzienia zaś przebyłem mało przytomny. Z tak niewielkiej odległości trudno jednak było się pomylić: panienka była znajoma, i to tak dalece, że pamiętałem nawet jej imię.

Była to Bibs, szczególny załogant na statku niejakiego kapitana Gartha.

Dla mnie przede wszystkim mogła okazać się cenna jako ślad prowadzący do dowódcy, z którym miałem rachunek do wyrównania. To on nas porzucił i sprzedał na Spiovente, on był przyczyną śmierci Hetmana. Musiałem zatem z nią porozmawiać, jako że odczuwałem nieodpartą chęć stania się przyczyną zejścia Gartha z tego padołu.

To było właśnie powodem, iż pchany nieopanowanym entuzjazmem, wypuściłem się na ową nocną przechadzkę, która zakończyła się dobrze wyłącznie dlatego, że kompletni idioci miewają dubeltowe szczęście. Uczyniłem to nie myśląc i zakładając (naiwnie), że w całym tym ogromnym budynku środki bezpieczeństwa wyglądają wszędzie identycznie. Owszem, drzwi wyposażono w śmiesznie proste zamki bez alarmów, jednakże w innych częściach gmachu roiło się wprost od czujników. Winda była uprzejma poinformować strażników, że jedzie, a ledwie drzwi na najwyższym piętrze się otwarły, dostrzegłem detektor na korytarzu. Dlatego właśnie ewakuowałem się przez dach windy, chcąc dotrzeć do mechanizmu na szczycie szybu.

Ale żadnego mechanizmu tam nie było. Znalazłem jedynie drzwi, które prowadziły na kondygnację nie uwzględnioną wśród przycisków windy. Właziłem właśnie na górę, gdy strażnicy ściągnęli windę w dół, zostawiając mnie na ścianie niczym małpę, pozbawionego możliwości wykonania jakie­gokolwiek ruchu, poza zapoczątkowaniem swobodnego opadania, rzecz jasna; jednak ten wariant specjalnie mnie nie interesował.

Musiałem powtórzyć sobie, że nie zawsze można liczyć na szczęście i że wskazane jest opracowanie rzetelnego planu. Odłożyłem zatem sprawę nieszczęsnej eskapady ad acta i zacząłem kombinować, jak by tu skontaktować się z dziewczyną. Zdumiałem się przy tym nieco, bowiem wyszło mi, że najprościej byłoby zrobić to uczciwie, chociaż samo to słowo brzmi tutaj cokolwiek osobliwie.

- Klawisz! Pobudka! - ryknąłem, waląc pięściami w drzwi celi. - Przestać śnić o dupach i zaprowadzić mnie do kapitana Waroda. Klawisz! Natychmiast, albo jeszcze szybciej!

Jak można było przewidzieć, najpierw przebudzili się współwięźniowie, wściekli za przerwanie im zasłużonego odpoczynku. Zorientowawszy się, komu zawdzięczają po­budkę, poczęstowali mnie piętrową, choć mało pomysłową litanią zawierającą groźby użycia przemocy fizycznej, na co odpowiedziałem ochoczo, inicjując w ten sposób piękną pyskówkę. To dopiero sprowadziło wściekłego jak wszyscy diabli strażnika.

- Cześć, słodziutki - przywitałem go radośnie. - Miło zobaczyć kogoś życzliwego.

- Chcesz zarobić guza, dzieciaku? - spytał strażnik, nie odbiegając zbytnio poziomem od pozostałych obecnych.

- Niespecjalnie, ale cię lubię, więc nie chcę, żebyś dostał po łbie. Masz mnie zaprowadzić natychmiast do kapitana Waroda, gdyż znajduję się w posiadaniu infor­macji tak ważnych, że aż strach o tym mówić. Jak wyjdzie, że przez ciebie nie dotarły na czas gdzie trzeba, to naprawdę ci nie zazdroszczę.

Pogroziliśmy sobie jeszcze trochę, ale widać było, że moja kwestia dotarła do strażnika, który dobrze wiedział, iż najlepszym sposobem na spokojną służbę jest meldowanie o wszystkim przełożonym. Polazł zatem w końcu do telefonu. Efekt był piorunujący - już po kilku minutach zjawiła się para przerośniętych klawiszy-kulturystów. Ot­worzyli drzwi mojej celi, założyli mi kajdanki i pognali do windy. Nie minęło wiele czasu, a znaleźliśmy się w dość prymitywnie urządzonym pokoju, gdzie przykuli mnie do przyśrubowanego do podłogi krzesła i wyszli. Kilka minut później pojawił się niezbyt szczęśliwy i zasadniczo zaspany porucznik.

- Chcę Waroda - oświadczyłem. - Nie rozmawiam z fagasami.

- Zamknij się, diGriz, bo wpadniesz w jeszcze większe kłopoty. Kapitan jest w przestrzeni, więc nawet jakby chciał, to teraz się z tobą nie zobaczy. Jestem z jego departamentu i albo powiesz, o co chodzi, albo zaraz odeślę cię do celi.

Propozycja godna była rozważenia. Zresztą nie miałem wyboru.

- Słyszał pan kiedykolwiek o szwendającej się po kosmosie świni, rodem z Yenian, o nazwisku Garth?

- Pewnie, że słyszałem - ziewnął przejmująco. - Śle­dziłem twoją sprawę na bieżąco. Czegóż to takiego nam jeszcze nie powiedziałeś, robaczku?

- Mam dodatkowe informacje o tym przemytniku broni. Jak sądzę, nie zdołaliście jeszcze go przymknąć, co?

- Od pytań to ja tu jestem. Taki zwyczaj... - warknął, ale przestał ziewać. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to Garth zdołał im ostatnio prysnąć.

- Zobaczyłem dziś nową klientkę tego uzdrowiska - poinformowałem go w końcu. - Dziewczyna o imieniu Bibs.

- Dobra. A może powiesz jeszcze, co mnie obchodzą twoje fantazje erotyczne?

- Żadne fantazje. Ta panienka jest z załogi Gartha.

Podziałało. Nie miał tyle doświadczenia co jego szef i nie potrafił ukryć wrażenia.

- Jesteś pewien?

- Proszę sobie sprawdzić. W kartotece powinny być dane nowych.

Siadł za metalowym biurkiem, odsłonił klawiaturę i za­brał się do roboty. Po paru sekundach spojrzał na mnie krzywo.

- Dziś dostarczono tu trzy kobiety i żadna nie nazywa się Bibs.

- Być nie może! Czyżby kryminaliści na tym zadupiu zaczęli używać pseudonimów? - zdziwiłem się, niezbyt starannie skrywając ironię.

Zamiast odpowiedzi wcisnął coś tam i drukarka wypluła trzy podobizny. Bez chwili wahania wybrałem właściwą. Porucznik stuknął znów w klawiaturę.

- To by się zgadzało - mruknął w końcu. - Marianney Giuffrida, lat dwadzieścia pięć, zawód elektrotechnik z doświadczeniem w przestrzeni. Aresztowana na podstawie anonimowego telefonu. Twierdzi, że ktoś ją wrobił... hmm...

- Proszę ją spytać o Gartha, a przy odrobinie łagodnej perswazji powinna nieco powiedzieć...

- Serdeczne dzięki za dobre rady. Podziękowanie za pomoc znajdzie się w twoich aktach, ale poza tym oglądałeś zbyt wiele filmów. Nie ma sposobu, by zmusić kogoś do współpracy, możemy ją tylko pytać i wyciągać wnioski. Ci dwaj odprowadzą cię do celi.

- Dzięki za nic. Nie mógłbym się choć dowiedzieć, jak długo mnie tu potrzymacie?

- Mógłbyś - zgodził się, wstając od klawiatury. - Opuścisz nas pojutrze. Zostaniesz załadowany na statek zatrzymujący się między innymi w miejscu zwanym Rajski Zakątek, gdzie najpewniej czeka cię proces i wyrok.

- Teoria głosi, że do chwili ogłoszenia wyroku jestem niewinny - oświadczyłem z dumą, starając się ukryć radość. Dwa dni przeżyje, a potem będę wolny Pod­trzymywany na duchu tą perspektywą, dałem się spokojnie odprowadzić do celi.

Problemem nie było zatem wyjście na wolność, ale skłonienie Bibs do szczerości…

2

Podpisz tutaj.

Podpisałem. Siwy strażnik z brodą podał mi prze­zroczysty woreczek z moim majątkiem ruchomym za­branym mi przy użyciu siły, gdy trafiłem do tego przybyt­ku. Sięgnąłem łapczywie, ale gruby klawisz był jeszcze bardziej zachłanny.

- Moje! - zaprotestowałem.

- Nie szkodzi. Zostanie przekazane miejscowym wła­dzom wraz z aresztantem - pouczył mnie, chowając torebkę do kieszeni. - Odzyskasz to ewentualnie, gdy będziesz już po wyroku. Gotowe, Rasco?

- Nie nazywam się Rasco! - warknąłem.

- Ale ja tak - odezwał się drugi strażnik. - A w ogóle, to się zamknij!

Ponieważ był wyjątkowo muskularnie zbudowany i do tego paskudnej urody, a w dodatku moją lewą rękę łączył z jego prawą dłonią srebrzysty łańcuszek kajdanek, zanie­chałem dalszych protestów. Dla dodania powagi swym słowom szarpnął za owo połączenie, dzięki czemu wy­strzeliłem w jego stronę jak rakieta.

- Będziesz robił, co każę, i żadnego gadania, jasne? - huknął.

- Tak jest, sir. Przepraszam, sir - wypaliłem i spuś­ciłem wzrok z pozornym posłuszeństwem.

To ostatnie zrobiłem naturalnie po to, by lepiej przyjrzeć się kajdankom. Był to standardowy model zwany Chwyt Buldoga, dość popularny w całej znanej galaktyce i opat­rzony przez producenta gwarancją skuteczności. Producent mógł sobie gwarantować, ja otwierałem je niezawodnie w dwie sekundy.

Grubas maszerował po mojej prawej, Rosco po lewej, a ja trzymałem tempo ciekaw, jak wygląda świat poza bazą Ligi. Przywieźli mnie tu ciupasem, niezbyt przytomnego i w opancerzonej furgonetce, dzięki czemu nie zobaczyłem niczego. Niemniej ta właśnie planeta miała na pewien czas zostać moim nowym domem, musiałem zatem nieco ją poznać.

Opuszczenie budynku nie było wcale takie proste, gdyż wieżowiec przypominał raczej bunkier. Wcześniej powinienem się tego domyślić, ale cóż... Trzeba było przejść kolejno przez trzy bramy, hermetyczne niczym właz śluzy w statku kosmicznym, za każdym razem okazując to samo, czyli wsuwane do słota komputera przepustki, sprawdzane automatycznie odciski palców i dno oka.

Po trzeciej kontroli znaleźliśmy się na stopniach schodów i wtedy stanąłem zdumiony niczym autentyczny parobek od gnoju, po raz pierwszy widzący miasto. Dobrze, że chociaż zamknąłem gębę, ale to tylko przez przypadek. Wokół było ciepło, a do moich uszu docierała kakofonia dźwięków. Nigdy dotąd nie ujrzałem niczego podobnego, czemu zresztą trudno się dziwić - była to dopiero trzecia planeta, na jakiej się znalazłem, a harowanie na świńskiej farmie na Rajskim Zakątku czy taplanie się w bagnach na Spiovente trudno było uznać za szczególnie edukujące i przygotowujące na widok prawdziwej metropolii.

Oprócz dziwnych dźwięków i nieznanych zapachów, zdumiały mnie tłumy ludzi, liczne pojazdy i czworonogi. Na jednym z nich mijał mnie właśnie z łoskotem jakiś facet, czworonóg zaś wyszczerzył ku mnie potężne żółte zębiska i wydał taki dźwięk, że aż się cofnąłem. Strażnicy zareago­wali salwą śmiechu.

- Spokojnie, spokojnie, obronimy cię przed marghiem. - I obaj ponownie się roześmiali.

Może dla nich to był margh, dla mnie to był koń, tyle że po raz pierwszy widziany na żywo, a nie na filmie podczas szkolnej lekcji historii. Zwierzę to pomocne było niegdyś w rozwoju rolnictwa, również w początkach kolonizacji Rajskiego Zakątka, ale nie przetrwało kon­frontacji z miejscową fauną. Ze wszystkich stworzeń przywiezionych przez ludzi przeżyły wyłącznie tuczniki, które dały początek późniejszym wielkim tuczarniom. Przyjrzałem się koniowi bliżej i naocznie przekonałem się, że faktycznie ma niegroźne w sumie zęby roślinożercy. Był jednak duży.

Dwa kolejne zwierzęta przyciągnęły w nasze pobliże pudłopodobny pojazd na dużych kołach. Siedzący na wierzchu woźnica usłyszał gwizd Rasco i zatrzymał zaprzęg kombinacją okrzyków, jednocześnie ciągnąc za skórzane pasy łączące go z końmi.

- Właź - polecił gruby, otwierając drzwiczki w boku pudła.

Cofnąłem się, pełen obrzydzenia.

- Tam jest brudno! Czy Marynarka Ligi nie potrafi zapewnić człowiekowi właściwych warunków nawet...

- Właź i nie pyskuj! - Rasco poczęstował mnie solidnym szturchańcem w plecy, po którym bardziej wle­ciałem, niż wszedłem do środka.

Obaj strażnicy wgramolili się za mną.

- Zasadą Marynarki jest wykorzystywanie tubylczych środków transportu i surowców. Ponoć pomaga to miejsco­wym systemom ekonomicznym, zamknij się więc i podziwiaj.

Zamknąłem się, ale nie podziwiałem. Wpatrywałem się nie widzącym wzrokiem w tłum na zewnątrz i zastanawia­łem się, jak najlepiej będzie prysnąć, dokuczając przy tym nieco obstawie. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie po drodze, czyli zaraz, ich zaś trzeba pozbawić przytomno­ści, żeby nie narobili wrzasku. Czym prędzej wprowadziłem zamiar w czyn. Pochyliłem się gwałtownie i podrapałem po kostce.

- Coś mnie ugryzło! - jęknąłem. - Tu się roi od robactwa!

- Jak cię gryzie, to też gryź. - I oba sadystyczne wesołki znów zarechotały, dzięki czemu żaden nie zauważył, że mam już w dłoni wytrych.

Miałem właśnie otworzyć kajdanki, gdy pojazd stanął z szarpnięciem, a gruby otworzył drzwi.

- Wysiadaj - polecił.

Rasco szarpnął łańcuszkiem, a ja ze zdumieniem przy­jrzałem się marmurowej budowli, przed którą staliśmy.

- To nie jest port kosmiczny! - stwierdziłem podejrzliwie.

- Bystry chłopak - mruknął Rasco, ciągnąc mnie ku wejściu. - To tutejsza wersja dworca kolejowego. Idziemy.

Iść nie miałem najmniejszej ochoty, ale nic innego mi nie pozostało, jak posłuchać i czekać na okazję. Pierwsza trafiła się, gdy przechodziliśmy obok również marmurowego przybytku z dumnym napisem PYCHER PYSA GORRYTH, którego to napisu nie pojąłem ni w ząb, ale wchodzili tam i wychodzili wyłącznie mężczyźni, zatem musiał to być męski wychodek.

- Muszę tam! - oznajmiłem, pokazując palcem, aby nie było nieporozumień.

- Nie ma mowy - parsknął Rasco.

- Zabierz go - wsparł mnie niespodziewanie grubas. - To będzie długa podróż.

Rasco mruknął coś niezbyt miłego, ale gruby musiał być wyższy stopniem. Nie zwlekając pchnął mnie w kierunku wychodka. Ubikacja była równie prymitywna co reszta metropolii - rowek pod ścianą, nad którym ustawiali się w rządku klienci. Skierowałem się ku wolnemu miejscu w rogu i zacząłem grzebać przy rozporku. Rasco obser­wował mnie z wyraźnym obrzydzeniem.

- Nic nie zrobię, jak będziesz się na mnie gapił - jęknąłem.

Wzniósł oczy do nieba, i to było wszystko, czego potrzebowałem. Złapałem go dwoma palcami za splot słoneczny i ze sporą satysfakcją obserwowałem, jak osuwa się nieprzytomny na posadzkę. Łupnął w nią z łoskotem, ja zaś zająłem się moją częścią kajdanek. Ponieważ zaś nie miałem ochoty zostać bez grosza, udając, że badam straż­nikowi puls, świsnąłem mu również portfel. Wstałem potem i obróciłem się. Wszyscy obecni wpatrywali się we mnie z uwagą wartą lepszej sprawy.

- Zemdlał - oświadczyłem, ale nie doczekałem się żadnej reakcji publiczności. - Li svenas - dodałem jeszcze, pokazując na klawisza i na siebie. - Lecę po pomoc. Uważajcie na niego. Zaraz będę z powrotem.

Żaden nie poszedł za mną, czemu trudno zresztą się dziwić. Naturalnie w drzwiach wpadłem prosto w objęcia grubego, który wrzasnął i rzucił się na mnie, ale byłem szybszy. Prysnąłem na ulicę, aż się za mną kurzyło. Skręciłem w pierwszą boczną alejkę i wkrótce całe zamie­szanie zostało daleko poza mną. Alejka wychodziła na kolejną ulicę, równie zatłoczoną. Bez pośpiechu dołączyłem do przechodniów i wolny, pogwizdując przyglądałem się okolicy i mijanym ludziom. Większość kobiet miała za­słonięte twarze, głowy mężczyzn zaś zdobiły turbany, ale na szczęście nie było to regułą.

Obiektywnie rzecz biorąc, moja sytuacja nie była taka znowu wspaniała. Sam, na obcej planecie, bez znajomości języka, ścigany przez władze. Właściwie to nie miałem powodów do radości. Ledwie jednak minąłem róg ulicy, powód znalazł się sam. Stół, krzesła i bufet z interesującym zestawem napitków. Nad bufetem widniał napis SOSTEN HA GWYRAS, co naturalnie nic mi nie mówiło, szczęśliwie pod spodem doczytałem NI PAROLOS ESPERANTO, BONYENUU. Siadłem przy stoliku pod ścianą mając nadzieję, że lepiej tu mówią w esperanto, niż piszą, i pstryk­nąłem na wiekowego kelnera.

- Dhe'th plegadow - oznajmił, podchodząc.

- Plegadow jest dla innych - odparłem. - My poga­damy w esperanto. Co macie do picia, dziadku?

- Piwo, wino, dowr-tam-yo.

- Ciekawie brzmi, ale nie mam odpowiedniego nastroju. Duże jasne poproszę.

Gdy kelner odszedł, wyjąłem portfel Rasco i sprawdziłem go dokładnie. Popieranie lokalnej ekonomii powinno wiązać się z posiadaniem przez członków Marynarki miejscowej waluty; faktycznie, w jednej z przegródek znajdowały się ciężkie metalowe monety. Wyjąłem jedną i obejrzałem: na awersie wybita była cyfra 2, a na rewersie widniał napis ARGHAN.

- Należy się jeden arghan - oświadczył kelner, stawia­jąc przede mną napełniony gliniany kufel.

- Weź to sobie, dobry człowieku - podałem mu oglądaną właśnie monetę. - Reszta dla ciebie.

- Wy, spoza planety, jesteś hojni - mruknął ten, sprawdzając metal zębami. - Tutejsi są głupi i złośliwi. Chcesz dziewczynę? Chłopca? Kewarghen?

- Może później. Na razie wystarczy piwo. Jak będę coś chciał, dam ci znać.

Odszedł, mamrocząc coś pod nosem, a ja pociągnąłem solidny łyk pienistego napoju, i natychmiast tego pożało­wałem. Odruchowe przełknięcie było jeszcze większym błędem. Piwo składało się głównie z bąbelków, które dość gwałtownie zaprotestowały przeciwko uwięzieniu ich w przełyku, skutkiem czego czknąłem, aż echo poszło. Zdecydowanie odstawiłem kufel. Wystarczy, pomyślałem. Uczciłem powrót na wolność, a teraz trzeba zastanowić się, co z nią zrobić.

Chwilowo nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy, a szukanie natchnienia w obrzydliwie fałszowanym piwie byłoby zasadniczą pomyłką. Ponowne pojawienie się kel­nera przyjąłem zatem z zadowoleniem.

- Jest świeża dostawa kewarghen, prosto z pola - zameldował konspiracyjnym szeptem. - Jedna dawka starczy na wiele, wiele dni. Chcesz trochę? Nie? Szkoda. A panienkę z pejczem? Wężami? Skórzane pasy i gorące błoto...

- Na razie dość mam używek - przerwałem mu, lekko zdegustowany. - Teraz chciałbym się dowiedzieć, jak dojść do ratusza.

- Gdzie?!

- Do dużego, wysokiego budynku, w którym mieszka masa przybyszów spoza planety.

- Aaa... Chodzi ci o lys! Zaprowadzę cię tam za arghana.

- Za arghana powiesz mi, jak tam trafić. Goście poumierają z pragnienia, jak zaczniesz mnie oprowadzać.

Przyznał mi rację, a poza tym nic nie mógł poradzić na mój upór. Zapamiętałem jego wskazówki, dałem mu monetę i ledwie się oddalił, wyszedłem, mając w głowie już gotowy plan.

Pomysł był prosty: należało dotrzeć do Bibs. Garth uciekł, ale mogła coś o nim wiedzieć. Zeznania przed urzędnikami Ligi to jedno, a normalna rozmowa to drugie. Jak się jednak do niej dostać? Oczywiście, mogłem podać się za krewnego, dajmy na to za Hasenpeffera Giuffrida; podrobienie tutejszych papierów nie powinno być prob­lemem, jeśli jednak system identyfikacyjny gmachu weźmie mnie na celownik, to bez wątpienia rozpozna we mnie zbiegłego więźnia. Grubas zapewne zdążył wrócić już z przytomnym (albo i nie) Rasco i zameldował bez wąt­pienia o ucieczce. Pomysł był kuszący, ale ostatnimi czasy niezbyt lubiłem więzienia.

Tak sobie rozmyślając, skręciłem w następną przecznicę i znalazłem się naprzeciw gigantycznej budowli, która była celem mojej wędrówki. Na tle reszty zabudowy przypominała raczej skałę i sprawiała należyte wrażenie. Przeszedłem wzdłuż stopni obserwując, jak wchodzi do środka jakiś tubylec. Przypominało to wpuszczanie do skarbca ban­kowego, chociaż było zapewne ciut mniej skomplikowane. No dobrze, wejść się da, ale wyjść...

Zamyślony oparłem się o ceglany murek w pobliżu wejścia, co nie było akurat szczytem rozsądku, ostatecznie nadal miałem na sobie więzienny przyodziewek. Na moją korzyść działał fakt, że tubylcy zwykli ubierać się na tyle rozmaicie, że nikt nie zwrócił dotąd na mnie najmniejszej uwagi. Zanim zgłodniałem, problem rozwiązało nie olśnie­nie (na które podświadomie czekałem), ale przypadek. Drzwi otworzyły się, wypuszczając trzy osoby. Dwóch klawiszów i dziewczynę przykutą do jednego z nich.

To była Bibs.

Spełnienie marzeń było tak nieoczekiwane, że zastygłem jak sparaliżowany. Zdążyli zejść na ulicę i zatrzymać lokalną taksówkę o czworonożnym silniku, a w zasadzie nawet dwóch silnikach, a ja nadal tkwiłem nieruchomo, niczym osobnik ociężały umysłowo. Bok pojazdu zasłonił mi widok, ale i tak wiedziałem, co się dzieje. Gdy strzelił bat woźnicy, ruszyłem wreszcie za pojazdem i nim ten się rozpędził, skoczyłem do drzwiczek. Stojąc na niskim stop­niu, otworzyłem je szarpnięciem.

- Won! - polecił bliżej siedzący strażnik, odwracając się w moim kierunku. - Ten pojazd jest zajęty...

Zamilkł, jako że rozpoznaliśmy się w tym samym momen­cie. Miał dyżur tej nocy, gdy zachciało mi się rozmawiać w sprawie Bibs. Sięgnął ku mnie ze zdławionym okrzykiem, ale ja byłem szybszy - wylądowałem mu na karku. Był silny, ale nie dość zwinny. Kątem oka zarejestrowałem zdumioną minę dziewczyny, po czym skoncentrowałem się na tym, co miałem pod ręką i kantem dłoni zdzieliłem stróża porządku w kark.

Ledwie osunął się bezwładnie, postanowiłem zająć się jego towarzyszem, który jednak, jak się okazało, miał już swoje kłopoty i wcale się mną nie interesował. Posługując się wolną ręką, Bibs robiła wszystko, aby go udusić i sądząc po odgłosach, niewiele dzieliło ją od sukcesu.

- Poczekaj, zaraz skończę... - szepnęła.

Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, że swojego unieszkod­liwiłem tylko chwilowo, złapałem ją za łokieć i ścisnąłem, dzięki czemu straciła na moment władzę w ręce, a zanim zdążyła się odezwać, ogłuszyłem niedoszłego nieboszczyka i rozpiąłem kajdanki.

- Pojęcia nie mam, skąd się wziąłeś, ale dzięki za pomoc - oznajmiła o wiele spokojniejszym głosem, niż można by oczekiwać, i przyjrzała mi się uważnie. - Przecież ja cię znam... Naturalnie, byłeś pasażerem na statku... Jimmy Jakiśtam.

- Mniej więcej. Jim diGriz. Do usług. Roześmiała się radośnie, przeszukując jednocześnie straż­ników i przenosząc zawartość ich kieszeni do swoich. Nie należało przerywać tak pożytecznego zajęcia, toteż po­czekałem, aż skończy i skułem obu kajdankami.

- Lepiej ich załatwić - powiedziała.

- Lepiej nie. Teraz jesteśmy oboje drobnymi złodziejasz­kami, na których tak naprawdę nikomu nie zależy. Jak utrupimy dwóch z Marynarki, to przenicują to zadupie, żeby nas znaleźć.

- Też racja - zgodziła się po chwili namysłu, choć z niechęcią, i przyłożyła każdemu z nieprzytomnych po kopniaku.

- Nic nie czują...

- Ale poczują, jak się obudzą! Więc gdzie teraz, diGriz?

- Gdzie poprowadzisz. Nie znam tej planety i absolutnie nic o niej nie wiem - przyznałem szczerze.

- Ja wiem aż za dużo.

- To prowadź.

Kiedy tylko pojazd zaczął zwalniać, wymknęliśmy się spokojnie przez cicho uchylone drzwi i wmieszaliśmy się w tłum.

3

Bibs wzięła mnie pod rękę, a raczej doprowadziła do tego, że to ja ją wziąłem pod ramię, co było całkiem miłe, i poprowadziła ulicą. Podejrzewam, że wszędzie indziej nasze szare, workowate ubiory ozdobione szkarłatnymi strzałami wzbudziłyby zainteresowanie, o ile nie pode­jrzenia, ale pomiędzy tą gamą barw i materiałów, w których gustowali tubylcy, nasze stroje mogły uchodzić za nieprzesadnie efektowne. Mijały nas kobiety w różnokolorowych zwojach materii, wojownicy w skórach i stali, broda­cze w skafandrach. Mijało nas wszystko, co można było sobie wyobrazić, i jeszcze trochę nadto.

- Masz pieniądze? - spytała po chwili Bibs.

- Jakieś drobne skonfiskowane strażnikowi. Uciekłem jakąś godzinę temu.

Uniosła brwi (atrakcyjne, muszę przyznać, podobnie jak oczy).

- To dlatego mi pomogłeś? Za co cię wsadzili? Wiem tylko, że ciebie i tego starszego faceta zostawiliśmy na Spiovente, a plotka głosiła, że Garth sprzedał was jako niewolników.

- Sprzedał, przez co mój przyjaciel zginął. Lubiłem Hetmana, wiele mnie nauczył... pomagałem mu też, ale to już inna historia. Rodzinną planetę opuszczaliśmy w pewnym pośpiechu i może pamiętasz, że zapłaciliśmy Garthowi małą fortunę za przewiezienie nas w bezpieczne miejsce. To chamidło zaś uważało, że może zarobić na nas więcej sprzedając nas w niewolę, w wyniku czego Bishop zmarł. Jak możesz sobie chyba wyobrazić, nie ucieszyło mnie to, podob­nie jak zresztą inne jeszcze rzeczy, które spotkałem na Spioyente, jednym wielkim, gównianym bagnie. Rozumiesz zatem, że żywię do Gartha głębokie i serdeczne uczucia i mam nieodpartą ochotę wyrównać nasze rachunki. Na dobitkę złapała mnie Marynarka Ligi i właśnie zamierzali odstawić mnie na moją planetę, żebym sobie stanął przed sądem.

- Z powodu?

- Napadu na bank, porwania, ucieczki z więzienia i paru podobnych drobiazgów.

- Nieźle! - roześmiała się wesoło. - Pomagając mnie, pomogłeś sam sobie. Znam tę planetę, wiem skąd zdobyć pieniądze i komu zapłacić, by się stąd wydostać. Ty rąbniesz forsę, ja ją wydam i oboje na tym skorzystamy.

- Całkiem do rzeczy pomysł - przyznałem. - Czy moglibyśmy porozmawiać o szczegółach przy jedzeniu? Od śniadania minęło już sporo czasu.

- Naturalnie. Chodź!

Restauracyjka była mała i spokojna, a miejscowy specjał - felyon ha kyk mogh - smakował znacznie lepiej, niż się nazywał. Uzupełniliśmy go dzbanem riith glvyn, co okazało się całkiem niezłym czerwonym winem. Najedzony podłubałem w zębach wykałaczką i rozparłem się wygodnie na ławie.

- Mogę cię o coś zapytać?

Upiła łyk wina i kiwnęła przyzwalająco głową.

- Wiesz już, czemu mnie przymknęli, ale czemu ty się tam znalazłaś? Bez obrazy, naturalnie.

Odstawiła kubek z takim trzaskiem, aż pękł, czego nawet nie zauważyła.

- Przez niego! Przez tego bękarta cfiulo! - warknęła, używając najgorszego przekleństwa istniejącego w esperan­to. - Znaczy się, przez Gartha. Wiedział, że Marynarka jest cięta na przemytników, więc rozpuścił załogę. Następ­nego dnia zostałam aresztowana za posiadanie tutejszego procha, całkiem zresztą niezłego. Tyle że ja nie używam narkotyków, ktoś mi go podłożył, no i zjawili się u mnie na skutek anonimowego donosu. Proste, nie? Aresztowali mnie za handel narkotykami... Niech go dostanę w swoje łapy, a żywy nie wyjdzie!

- Jesteś druga w kolejce - poinformowałem ją uprzej­mie. - Ja chcę wyrównać rachunki za Hetmana. Ale czemu właściwie chciał, żeby cię aresztowano?

- Z zemsty. Wykopałam go z wyra, bo nie lubię perwersyjnych zboczeńców.

Akurat w tym momencie przełykałem, tylko cudem udało mi się nie udusić. Popracowawszy nieco przeponą, dostałem ataku kaszlu i uszedłem cało. Bibs nie zwróciła na to uwagi.

- Zabiłabym to ścierwo z prawdziwą przyjemnością - powtórzyła, patrząc w przestrzeń. - Wiem, że to niemoż­liwe, ale załatwiłabym swołocz.

- Dlaczego niemożliwe? - zainteresowałem się, odzys­kawszy głos.

- Co ty wiesz o tej planecie?

- Nic, prócz nazwy Steren-Gwandra.

- Co po tutejszemu oznacza „planeta". Tubylcy nie mają specjalnych talentów językowych ni jakichkolwiek innych. Przynajmniej ci tutaj, na Brastyr. Jak większość planet, nie mieli kontaktu z nikim od czasu Załamania. Brastyr, bo tak nazywa się kontynent, na którym jesteśmy, ma niewiele surowców, zatem w niecałe sto lat udało im się stracić większość zdobyczy techniki. Tak się cofnęli w roz­woju, że większość zapomniała nawet esperanto. Zanim ponownie udało im się nawiązać kontakt z galaktyką, stanęli na pseudofeudalizmie.

- Jak Spiovente?

- Nie całkiem. Poza tym kontynentem jest bowiem jeszcze wyspa zwana Nevenkebla, oddzielona od stałego lądu niezbyt szeroką cieśniną. Dziwnym zrządzeniem losu większość surowców tej półkuli znajduje się właśnie na tej wyspie. Dlatego została zasiedlona jako pierwsza, a dopiero druga fala kolonistów znalazła się na kontynencie. Ustalono, że domeną wyspy będzie przemysł, a kontynentu rolnictwo, co było całkiem logicznym posunięciem. Potem jednak, gdy przyszły ciężkie czasy, kontakty pomiędzy obydwiema grupami uległy praktycznie zerwaniu. Obecnie żaden wy­spiarz nie ma prawa wstępu na kontynent, tutejsi kupcy mogą przybijać jedynie do wyznaczonych przystani wyspy, a i to w umówionym czasie. Garth przebywa na wyspie i dlatego nie zdołamy go zabić. Nigdy tam nie dotrzemy.

- Nadal nie bardzo rozumiałem. Garth, tak jak i ty, pochodzi z Yenianu, tak? Jest kapitanem veniańskiego statku, prawda? Z jakiej racji niby władze wyspy miałyby go chronić?

- Bo nie jest Yenianinem. Wyspą rządzi wojsko, które kupiło statek, zostawiając go oficjalnie pod banderą Yenia­nu. Garth został mianowany jego dowódcą, reszty załogi nie ruszano. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, płacili doskonale, a dla Yenianina to bardzo istotne. Garth jest teraz tubylcem i to szychą w ich armii. Broń, którą przewoziliśmy, była tutejszej produkcji i operacje były całkiem zyskowne. Gdy Marynarka zaczęła się nami za bardzo interesować, zwinęli interes, zapłacili i szukaj wiatru w polu. Nie ma sposobu, aby utrupić go na tej wyspie.

- Ja już znajdę sposób.

- Mam nadzieję. Pomogę ci, na ile będę mogła, ale najpierw pomyślimy o najważniejszym. Musimy się gdzieś ukryć, bo na pewno będą nas szukać. Pewnie już zaczęli. A żeby się ukryć, potrzebujemy pieniędzy, dużo pieniędzy. Ile masz?

Wysypaliśmy gotówkę na stół i przeliczyliśmy.

- Mało - uznała Bibs. - Papiery, kryjówki, łapówki... to sporo kosztuje. Znam tu jednego takiego, który za odpowiednią opłatą załatwi nam schronienie...

- Nie! - sprzeciwiłem się stanowczo. - Żadnych kontaktów z tutejszym marginesem. Tam zaczną węszyć za nami w pierwszym rzędzie. Ktoś nas sprzeda, ledwie ogłoszą wysokość nagrody, a uczynią to szybko, bo to sprawdzony sposób. Są tu jakieś hotele? Takie drogie i luksusowe.

- Nie ma. Są jedynie ostele, w których zatrzymują się bogaci, ale nikt spoza planety w nich nie sypia.

- Doskonale. Uda ci się udawać miejscową?

- Bez trudu. Tobie też, przy pewnych staraniach. Tyle jest tu dialektów i akcentów, że nikt się nie połapie.

- Dzięki. Musimy zatem postarać się o spory zapas gotówki, kupić drogie stroje i biżuterię, i stanąć w najlep­szym ostelu w mieście. Zgoda?

- Zgoda - roześmiała się. - Jesteś miłą odmianą na tym zadupiu. Podoba mi się twój styl, ale ostrzegam, że to pierwsze nie będzie takie łatwe. Oni nie mają tu banków, tylko sieć kantorów obsługiwanych przez prywatnych właścicieli, zwanych hoghas. Mieszkają w małych fortecach, a ich domy są jednocześnie miejscem załatwiania interesów. Strażnicy wywodzą się z rodziny, co zmniejsza ryzyko przekupienia, a całość jest dość odporna na złodziei.

- Zobaczymy. I tak trzeba będzie obejrzeć to na własne oczy. Potem wrócimy nocą i załatwimy sobie bezzwrotną pożyczkę.

- Mówisz serio?

- Nigdy nie mówiłem poważniej.

- Nie spotkałam dotychczas nikogo takiego jak ty. Wyglądasz jak dzieciak, ale faktycznie potrafisz dbać o siebie.

Nie bardzo przypadła mi do gustu ta uwaga, ale przezor­nie jej nie skomentowałem.

- Spróbujemy wymienić część arghanów na walutę wyspy - zdecydowała Bibs. - To wymaga czasu, zdążysz zatem dobrze się rozejrzeć. Ja zagadam, ty będziesz robił za obstawę i trzymał gębę na kłódkę. Musisz tylko najpierw postarać się o solidną pałę, jaką noszą ochroniarze, i nikt nawet nie zwróci na ciebie specjalnej uwagi.

- No to chodźmy poszukać sklepu z pałami - za­proponowałem, i wyszliśmy.

Odnalezienie rzeczonego sklepu nie nastręczyło większych kłopotów. Praktycznie wszystkie wąskie uliczki były baza­rami pełnymi straganów, sklepików i przekupniów oferują­cych niewyczerpane zasoby strojów, owoców, posiłków opakowanych w liście, noży, siodeł, namiotów no i, natural­nie, pałek. Kupiec, którego wybraliśmy, zachwalał towar dość niewyraźnie, a to z uwagi na spowijające mu szyję i brodę sploty tkaniny. Kolejno ważyłem argumenty w dło­ni. Zdecydowałem się na metrowej długości pałkę z twar­dego drewna, wzmocnioną żelaznymi obręczami.

- To będzie to - poinformowałem w końcu. Handlarz pokiwał głową, skasował należność i znów coś wymamrotał.

- On twierdzi, że na każdą jest rok gwarancji i że musisz ją wypróbować. W razie reklamacji wymieni.

Próbowanie odbywało się na solidnym pionowym złomie skalnym, któremu niegdyś nadano z grubsza ludzkie kształ­ty, zostały one już jednak zatarte przez lata obijania. Twarzy brakowało nosa, głowie uszu i tak dalej. Zważyłem narzędzie w dłoni i machnąłem nim kilkakrotnie. Stałem plecami do rzeźby oddychając głęboko i koncentrując się. Dyszałem jak miech kowalski, ale warto było.

Wszystko jest sprawą odpowiedniego zgrania w czasie oraz treningu. Wypuściłem w końcu z krzykiem powietrze i z półobrotu zdzieliłem posąg, wkładając w ten cios całą siłę i wszelkie umiejętności. Ostatnia z żelaznych obręczy trafiła w bok kamiennej głowy i rozległ się trzask. Przez sekundę nic się nie działo, ale po chwili kawał kamienia z hukiem runął na posadzkę. Na żelazie zaś widniała jedynie mała szczerba.

- To jest to - stwierdziłem nonszalancko. Oboje byli pod wrażeniem. Prawdę mówiąc, ja też; nie sądziłem, że stać mnie na aż tak dobry cios.

- Często przytrafia ci się coś takiego? - spytała cicho Bibs.

- Zawsze gdy nie mam innego wyjścia. Teraz zaprowadź mnie do tego całego hogh.

Odpowiedni cel znaleźliśmy kilka przecznic dalej, po­znając go po szkielecie tkwiącym w żelaznej klatce wiszącej nad ogromnym wejściem.

- Ładny znak cechu - przyznałem. - I pomyśleć, że bardziej by pasował drewniany arghan.

- To praktyczniejsze. Szczątki ostatniego złodzieja, którego złapali.

- Mili ludzie.

- To wszystko kwestia tradycji, osobiście nic do niego nie mieli - pocieszyła mnie Bibs. Ostatecznie to nie ona miała kraść.

Niezbyt podniesiony na duchu ruszyłem za nią ku parze wyjątkowo mało urodziwych ciężarowców opartych o włó­cznie i osłaniających obitą żelazem furtkę.

- Hogh - oświadczyła Bibs, spoglądając na nich nieżyczliwie.

Odpowiedzieli podobnym stwierdzeniem i użyli kołatki. Furtka uchyliła się, ukazując następny zespół, tyle że dwakroć liczniejszy i z mieczami. Drzwi zostały zatrzaśnięte i zaryglowane, nas zaś poprowadzono przez mroczną sień na okolony wysokim murem podwórzec. Mur ten zwień­czały okazałe ostrza i ozdabiali kolejni wartownicy. Bliższe oględziny wykazały, że nie był to klasyczny mur, ale dachy budynków. Na środku podwórza siedział hogh we własnej osobie. Za siedzisko służyła mu podłużna skrzynia przy­kryta poduszkami, przed słońcem chronił go płócienny daszek, a przed wrogim światem następnych dwóch war­towników uzbrojonych w piki.

- Założę się, że na niej śpi - mruknąłem cicho.

- Wygrałeś.

Szef całego interesu był tak nadskakujący i miły, że robiło mi się niedobrze. Widząc wyjętą przez Bibs gotówkę, kazał pomocnikom otworzyć skrzynię. Przyjrzałem się jej wnętrzu ze sporym zainteresowaniem, strażnicy zaś bliżej przyjrzeli się mojej osobie. Skrzynia podzielona była na kilka przegródek, a każdą z nich wypełniały skórzane worki i woreczki. Jeden z tych ostatnich został właśnie wyjęty, a skrzynia zamknięta i obłożona ponownie podusz­kami. Z westchnieniem ulgi stary zasiadł znów na swoim miejscu i zaczęło się targowanie. Ja natomiast, udając znudzenie, zlustrowałem otoczenie. Zdrętwiałem. Sytuacja nie wyglądała wesoło. Na noc zamykają z pewnością to wszystko na trzy spusty. Do wejścia przez mur zniechęcała konieczność przekradania się przez pordzewiałe żelastwo i liczna straż. Potem trzeba by zejść na dół, dać staremu w łeb, otworzyć skrzynię, zabrać worek albo i kilka, i prysnąć tą samą drogą. Przy tej okazji trzeba by się liczyć z możliwością zadźgania, pocięcia na plasterki, spałowania i czego tam jeszcze. Nie był to najlepszy z możliwych sposobów zwiększenia naszych funduszów. Konieczna była tu brutalna siła, a w tym nigdy nie czułem się specjalistą. Ponadto stara prawda głosiła, że i Herkules dupa, kiedy mieczy kupa, i z tym się zgadzałem. Potrzebny był zupełnie nowy plan.

Łatwiej wyjść, niż wejść... Coś zaświtało mi w głowie. Żeby nie dać poznać po sobie, że intensywnie główkuję, wykrzywiłem się do najbliższego strażnika. Odpowiedział mi tym samym. Wyszło mi, że przy odrobinie szczęścia skok powinien się udać, co więcej, było to jedyne technicznie wykonalne rozwiązanie. Majtnąłem wiec zniecierpliwony pałką i zwróciłem się do Bibs.

- Pospiesz się, panienko, bo będziemy tu nocować.

- Co proszę?

- Słyszałaś. Wynajęłaś mnie, obiecując dobrą płacę za niezbyt długą pracę. Praca dłuży się coraz bardziej, a płaca wygląda coraz mniej atrakcyjnie.

Gdyby hogh nie znał esperanto, cały plan zapewne wziąłby w łeb, sądząc jednak po natężeniu z jakim przy­słuchiwał się naszej rozmowie, musiał wszystko świetnie rozumieć. Pozostało zatem kontynuować z nadzieją, że nie przygotowana dziewczyna podejmie grę w ciemno.

- Słuchaj no, ty przerośnięty cymbale. Za połowę ceny mogę mieć lepszych od ciebie - parsknęła, reagując jak należy. - Żaden taki z bicepsami zamiast mózgu nie będzie mi mówił, jak mam załatwiać interesy!

- Tak? No to wymawiam posadę! - wrzasnąłem, celując w nią pałką.

Drewno przeleciało milimetry od jej głowy, poprawiłem zatem rękojeścią w czoło. Straciła przytomność. Nie groziło jej nic poza guzem, którego miała poczuć dopiero po obudzeniu, wolałem jednak wyłączyć ją z samej sprawy kradzieży, która właśnie miała się rozpocząć.

Kolejny cios przewrócił jeden z masztów, na których wspierał się daszek przeciwsłoneczny. Postąpiłem krok i pod osłoną zwojów płótna zdzieliłem hogha w ucho. Złapałem worek, zanim ten wysunął się z jego bezwładnych rąk, i wsadziłem za koszulę. Żeby tam wlazł, musiałem go nieco opróżnić, co dodało tylko kolorytu napaści - wala­jące się monety zawsze robią wówczas dobre wrażenie.

Sądząc po wrzaskach i szarpaniu za materię, obstawa ocknęła się już z odrętwienia. Wyplątanie się spod bal­dachimu zajmie im jeszcze chwilkę.

- Tylko durnie pracują dla kobiet! - rzuciłem przez ramię, odchodząc. - Poszukaj sobie innego strażnika.

Wartownicy spoglądali to na mnie, to na dwóch swoich kompanów szarpiących się z materiałem. Wyraźnie nie wiedzieli, co robić. Problem rozwiązał się sam: jeden ze zbrojnych wyciągnął nieprzytomnego szefa i wrzasnął coś wściekle. Bez tłumacza zrozumiałem, o co chodzi, gdyż reszta rzuciła się na mnie. Zawróciłem więc w miejscu i pognałem w przeciwną stronę, oddalając się tym samym od jedynego wyjścia, ale zbliżając się do drewnianych schodów prowadzących na dach.

Stojący na stopniach strażnik robił co mógł, by mnie nadziać na włócznię, ale odbiłem ją pałką, jego zaś kop­nąłem w miejsce, w którym w przypadku mężczyzny cios daje zawsze największe efekty. Przeskoczyłem potem przez zwinięte z bólu ciało i pognałem po dwa schodki w górę. Na szczycie zjawił się następny wartownik, tym razem z mieczem, przeturlałem się zatem po deskach podcinając mu nogi i gubiąc przy tej szamotaninie nieco gotówki, zrzucając za to podciętego ze schodów prosto na gnającą już za mną pogoń.

Trzej inni strażnicy rzucili się na mnie z wrzaskiem, ja zaś (bez wrzasku) skoczyłem ku krawędzi dachu. I zakląłem. Bruk ulicy był zbyt nisko, by skoczyć nie ryzykując połamania kości. Z półobrotu cisnąłem pałką w najbliższego strażnika. Dostał w głowę i runął jak długi, przewracając drugiego. Więcej nie widziałem, gdyż opuściłem się na rękach z krawędzi dachu. Gdy spojrzałem w górę, trzeci strażnik właśnie dobywał miecza, by obciąć mi dłonie. Puściłem się zatem, rąbnąłem o bruk, przetoczyłem się i pozbierałem na nogi. Czułem ból w kostce, ale specjalnie się tym nie przejmowałem; zbyt wiele spadało teraz na ulicę dzid, włóczni, pałek i innych narzędzi mordu. Pospiesznie pokuśtykałem za najbliższy róg ciesząc się, że strażnicy wyraźnie nie potrafią porządnie wycelować, a pokonanie zamków przy drzwiach musi zająć im parę chwil i uczynić pościg praktycznie daremnym.

Uliczka wychodziła na jakieś targowisko, potem była jeszcze jedna, i jeszcze... W końcu przestałem się spieszyć. Wrzaski wartowników umilkły w oddali, a ja z ulgą opadłem na stołek w pierwszym napotkanym barze i z przy­jemnością wypiłem kufel tutejszego, wyjątkowo obrzyd­liwego piwa.

4

Worek z gotówką wypychał mi więzienne wdzianko i dopiero ta niewygoda uświadomiła mi, że jestem patentowanym osłem, by nie użyć bardziej dosadnego określenia. Do tej pory mój rysopis powinien dotrzeć do innych hoghów, bo chociaż z pewnością nie tworzyli oni żadnej sieci na wzór konsorcjum banków, to pewnie przynajmniej połowa strażników przeszukiwała teraz miasto wypytując o faceta w szarym ubranku ozdobionym czerwonymi strzałami. A kogoś takiego raczej nie trudno zapamiętać…

Najprościej byłoby wymienić gotówkę u kelnera, któremu na widok miejscowych pieniędzy zaświeciły się oczy. Naturalnie nie próbowałem wymienić u niego większej kwoty, ale i tak dostałem parę kilo arghanów. Nie ulegało wątpliwości że musiał mnie oszukać, niemniej tym razem nie robiło mi to różnicy.. Rozstaliśmy się zadowoleni, a ledwie zniknąłem mu z oczu, zająłem się uzupełnianiem garderoby. Kupowałem rzeczy pojedynczo, podobnie jak stopniowo pozbywałem się więziennych ciuchów i części wcześniejszych nabytków. Po przejściu przez kolejny bazar prezentowałem się już jak tubylec: skórzany kapelusz z piórem, szarawary, biała koszula, płaszcz-peleryna i skórzana torba na gotów­kę. Zabrało mi to trochę czasu i miało się już ku wieczorowi, a w dodatku nieco pobłądziłem. Należało znaleźć budynek Ligi, który był jedynym znanym mi punktem orientacyjnym, i odszukać Bibs.

Gdy dotarłem do restauracyjki, z której wyruszyliśmy po gotówkę, było już ciemno, a ja czułem się naprawdę zmęczony, Z prawdziwą ulgą przysiadłem na krześle z na­dzieją, że Bibs także tu wróci, inaczej mogliśmy szukać się w tym mieście do uśmiechniętej śmierci. Zdjąłem kapelusz, gdy ktoś delikatnie objął moją szyję.

- Zdrajca! - usłyszałem szept dziewczyny i prawie straciłem przytomność, zanim zwolniła uścisk.

Druciana garotta opadła mi na kolana, a Bibs siadła na sąsiednim krześle i bez słowa podała mi chusteczkę. Na­stępnie zajrzała do torby i nieco się rozchmurzyła. Miała podbite oko i rozciętą wargę, ale ogólnie wydawała się nie uszkodzona.

- Miałam, ochotę cię zabić - oznajmiła rzeczowo. - Powstrzymał mnie tylko widok torby. Wtedy zrozumiałam, że wszystko zaplanowałeś i jesteś uczciwym wspólnikiem. Ponieważ jednak trochę mnie poobijali, postanowiałam wyrównać rachunki. Chcesz wina?

- Chcesz... - wycharczałem i przeszedłem na normalniejszy ton. - Dałem ci w ucho, byś miała alibi. Widzę, że poskutkowało...

- Inaczej by mnie nie było. Mieli trochę pretensji, ale byli tak wstrząśnięci, że ulotniłam się w zamieszaniu. Łaziłam potem bez celu, zastanawiając się, co z tobą zrobię, gdy cię w końcu dopadnę, bo nie dość, że nie miałam pieniędzy, to jeszcze mam śliwkę na oku. Twoje szczęście, że nie skreśliłam cię całkowicie.

- Serdeczne dzięki - stwierdziłem lekko obcym jeszcze głosem i czym prędzej opróżniłem kubek. Poskutkowało. - To była jedyna szansa na sukces. Obejrzałem sobie zabezpie­czenia, gdy się targowałaś, i doszedłem do wniosku, że najtrudniej jest dostać się do środka. Byliśmy już wewnątrz, a zatem należało skorzystać z okazji. No i skorzystałem.

- Wspaniale. Mogłeś mi powiedzieć.

- Właśnie że nie mogłem. Stary znał esperanto. Pozo­stało ogłuszyć cię, by nie zaczęli czegoś podejrzewać. Przepraszam, ale naprawdę musiałem ci przyłożyć. Tego akurat nie można było zamarkować.

Po raz pierwszy się uśmiechnęła.

- Masz rację. Warto było za te parę sińców... Teraz zbierajmy się. Ty już się przebrałeś, teraz kolej na mnie.

- A potem do najlepszego ostelu w mieście.

- Ciepła kąpiel i uczciwy posiłek... idziemy!

Ostel przypominał fortecę ukrytą za wysokim murem. Do pokoi, a raczej apartamentów, wchodziło się z zewnęt­rznego podwórca. Wzięliśmy najlepszy z numerów, przynaj­mniej jeśli brać pod uwagę ilość ukłonów, jaka towarzyszyła transakcji. Wszędzie panował miły chłód, pokoje były wyłożone miękkimi dywanami, tu i ówdzie stały tace z owocami, a w łazience, zamiast wanny, znaleźliśmy niewielki basen, który natychmiast zaanektowała Bibs.

Wyszła po dłuższym czasie owinięta w puchaty ręcznik, do tego głodna jak stado wilków. Szczęśliwie nie zawracano tu sobie głowy takimi rzeczami jak restauracja. Służba sprawnie dostarczyła posiłek na tacach i zaraz dyskretnie zniknęła. Zjawili się potem na pierwszy dźwięk dzwonka i posprzątali. Gdy wyszedł ostatni, profilaktycznie za­mknąłem drzwi na solidny skobel. Może i byli dobrze ułożeni, ale służący zawsze potrafią być również wścibscy, a tego nie tolerowałem od najmłodszych lat. Napełniłem kryształowy puchar winem i z lubością wyciągnąłem się na sofie.

- To jest życie - stwierdziła spoczywająca na sąsiedniej leżance Bibs.

- Jest - zgodziłem się. - Teraz dobrze byłoby jeszcze uczciwie się wyspać, by jutro poczuć się wreszcie jak człowiek.

Przyjrzała mi się spod na wpół przymkniętych powiek, a raczej powieki - podbite oko wolała trzymać zamknięte. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

- Jesteś niesamowity, Jimmy. Jako pierwszy w dziejach tej planety oskubałeś hogha i nie dałeś się złapać.

- Szczęście - skwitowałem wyczyn, zadowolony z po­chwały, ale nie zapomniałem jeszcze epitetu „dzieciak".

- Wątpię. Poza tym uratowałeś mnie i ukradłeś dość, bym mogła opuścić tę planetę. Chciałabym ci podziękować.

- Nie trzeba. Pomóż mi tylko odnaleźć Gartha i bę­dziemy kwita - ziewnąłem. - Chcę się dowiedzieć o nim wszystkiego, co ty wiesz, ale do tego wrócimy rano. Teraz muszę się wyspać.

- Powiedziałam, że chcę ci podziękować, Jimmy - uśmiechnęła się ponownie. - Na mój własny sposób.

Niby przypadkiem ręcznik zsunął się na podłogę, od­słaniając jej wdzięki, a trzeba przyznać, że pomimo sinego oczodołu, robiła wciąż całkiem dobre wrażenie.

I co niby można zrobić innego w takiej sytuacji?

Po pierwsze, nie strzępić gęby. Takie sprawy należą do prywatnych elementów więzi łączącej dwie zainteresowane osoby i nikomu nic do tego.

Wstałem dopiero przy popołudniowym słonku. Wyką­pałem się, zjadłem śniadanie połączone z obiadem i czeka­łem na powrót Bibs.

- Naprawdę nie odlecisz ze mną? - spytała, poruszając raz jeszcze wcześniej rozpoczęty temat. - Nie chcesz?

- Pewnie, że chcę, ale dopiero, gdy wyrównam ra­chunki.

- On znajdzie cię pierwszy. I zabije.

- Jeśli znajdzie mnie pierwszy, to tylko zaoszczędzi mi wysiłku, a co do zabicia, to śmiem wątpić w jego talenty. Przekrzywiła wdzięcznie główkę i uśmiechnęła się.

- Gdyby powiedział to ktoś inny, to uznałabym, że fantazjuje. Tobie może się udać, ale i tak się o tym nie dowiem. Zdecydowanie wolę przetrwanie od zemsty. Jak zacznę cokolwiek z nim wyrównywać, to będę miała małą szansę, by pożyć jeszcze trochę, zatem wolę spasować. Ciekawa jestem jednak wyniku rozgrywki. Kiedy wyjdziesz z tego, to daj mi znać, dobrze? Przekaż wiadomość na adres Yeniańskiego Związku Pilotów, a dotrze do mnie, choć może nie od razu. Tu jest wszystko, co jeszcze sobie przypomniałam, a czego jeszcze nie usłyszałeś. Głównie nazwiska i miejsca. Podała mi kartkę.

- Generał - przeczytałem z lekkim obrzydzeniem. - Zennor lub Zennar...

- Nie jestem pewna, nigdy nie widziałam tego na piśmie. Słyszałam tylko, jak jeden z oficerów tak się do niego zwrócił, gdy myślał, że są sami...

- Co to takiego Mortstertoro?

- Wielka baza wojskowa, być może największa na wyspie. Z niej właśnie zabieraliśmy broń, ale nie wypusz­czano nas ze statku, tylko po Gartha przyjeżdżała biała limuzyna z proporczykiem, na którym była masa gwiazdek. Wszyscy salutowali mu pierwsi. On tam faktycznie jest szychą i na pewno coś wiąże go z bazą. Przykro mi, ale nic więcej już nie wiem.

- I tak wiele - schowałem kartkę. - I co dalej?

- Dziś w nocy powinniśmy dostać papiery. Drogie, ale autentyczne, wystawione przez niewielkie księstwo w głębi kontynentu, które cierpi na chroniczny niedostatek obcej waluty. Dzięki nim mogę dostać bilet na każdy odlatujący statek, chyba żeby ktoś z pracowników Marynarki mnie rozpoznał. Zdołałam się wkupić w skład delegacji hand­lowej, która zarezerwowała miejsca już dość dawno, ale jeden z ważniaków nagle zachorował.

- Kiedy odlatujesz?

- O północy - odparła cicho.

- Tak szybko?

- Właśnie dlatego. Nie lubię długich związków, Jim.

- Nie rozumiem...

- To dobrze. Zniknę, zanim zrozumiesz.

Poczułem się głupio. Muszę bowiem przyznać, że do poprzedniego wieczora moje kontakty z przeciwną płcią były, jak by to powiedzieć... dość sporadyczne i zdecydo­wanie mniej bliskie. Teraz nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, a nie przytrafia mi się to zbyt często. Bibs przyjęła to z całkowitym zrozumieniem. Dotarło do mnie, że jest cała masa spraw, dotyczących kontaktów z kobieta­mi, o których nie mam pojęcia. I chyba nigdy nie będę miał.

- Nie robiłem precyzyjnych planów... - zacząłem, ale uciszyła mnie, kładąc mi palec na ustach.

- Robiłeś - sprzeciwiła się. - I nie będziesz musiał zmieniać ich z mojego powodu. Byłeś mocno zdetermino­wany i dokładnie wiedziałeś, co zamierzasz.

- I nadal jestem. Twój człowiek wziął łapówkę za przewiezienie mnie na Nevenkeblę?

- Najpierw ją podwoił. Kiedy odkryją, że zniknąłeś z pokładu, stary Grbonja nigdy już nie uzyska zgody na wpłynięcie do ich portu, a to oznacza przymusową emeryturę. Ta kwota jest jedynie uzupełnieniem jego funduszu emerytalnego.

- A czym zajmuje się poza tym?

- Eksportuje owoce i warzywa. Popłyniesz z nim jako załogant. Nic mu nie zrobią, jeśli uciekniesz, ale zabiorą mu zezwolenie na zawijanie do portu. Z tym już się pogodził.

- Kiedy się z nim zobaczę?

- Dziś po zmroku w jego magazynie.

- Wiec...

- Zostawię cię tam i pójdę swoją drogą. Jesteś głodny?

- Dopiero co jadłem.

- Nie o to mi chodziło...

Ulice oświetlały jedynie pochodnie rozmieszczone na niektórych narożnikach. Maszerowaliśmy w milczeniu; być może powiedzieliśmy już sobie wszystko (nie wykazywałem zbytniego doświadczenia w tych kwestiach). Na wszelki wypadek miałem ze sobą świeże nabytki: sztylet i nową pałkę, którą od czasu do czasu postukiwałem w mur, by ewentualni napastnicy nie żywili złudzeń.

Dość szybko dotarliśmy do magazynu, gdzie Bibs za­stukała do niewielkich zielonych drzwiczek. Po szeptanej konwersacji znaleźliśmy się wewnątrz. Otoczył nas słodki aromat owoców, których skrzynie majaczyły w niewielkim kręgu światła rzucanego przez latarnię. Siedział przy niej starzec z siwą brodą i takimiż włosami sięgającymi pasa. Oprócz imponującego owłosienia odznaczał się również okazałym kałdunem i pajęczymi nóżkami oraz zakrywającą jedno oko opaską. Drugim okiem przyjrzał mi się jednak uważnie.

- To jego masz zabrać - oznajmiła Bibs.

- Zna esperanto?

- Od urodzenia - wtrąciłem.

- Daj mi pieniądze.

- Nie, bo go nie zabierzesz. Ploveci da ci forsę, gdy będziecie w porcie.

- Chcę je zobaczyć. Może ich być mniej, albo co... - spojrzał na mnie w taki sposób, że od razu zrozumiałem: to ja jestem Ploveci.

Wyjąłem z zanadrza sakiewkę i pokazałem mu część zawartości. Mruknął zadowolony, schowałem więc wszyst­ko. Nagle poczułem na karku powiew chłodnego powietrza. Obróciłem się błyskawicznie.

Bibs zniknęła.

- Możesz tu spać. - Stary wskazał na stertę worków przy ścianie. - O świcie ładujemy i wypływamy.

Wstał, wziął latarnię i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.

Siadłem z westchnieniem i oparłem się plecami o ścianę. Pałkę ułożyłem na kolanach. Naszły mnie niezbyt wesołe rozmyślania na temat: co zrobiłem, co mam zamiar zrobić i co ja tu w ogóle robię.

Jako osobnik rzadko pogrążający się w problemy natury filozoficznej, szybko zasnąłem i następną rzeczą, którą ujrzałem, było światło słoneczne wpadające przez otwarte właśnie drzwi. Po chwili dopiero zorientowałem się, że leżę z twarzą wtuloną w worek, a pałka spoczywa obok. Zerwałem się na równe nogi, sprawdziłem, czy sakiewka jest na miejscu (była) i przeciągnąłem się, ziewając przy tej okazji niemiłosiernie.

Otwarto wrota z drugiej strony magazynu. Za nimi było nabrzeże, przy którym cumował spory żaglowiec. Starzec schodził właśnie z pokładu.

- Ploveci! Pomóż im ładować!

W ślad za nim w magazynie pojawił się co najmniej tuzin facetów, którzy zaczęli przenosić rozmaite worki, skrzynki i kosze. Nie rozumiałem ani słowa z tego, co mówili, ale to i tak nie miało znaczenia. Robota była monotonna i brudna, a w dodatku niektóre worki zawierały jakieś wyjątkowo śmierdzące zielsko, i od tego smrodu zaczęły mi łzawić oczy. Co ciekawe, jedynie ja tak reagowałem. Robota skończyła się po zapełnieniu ładowni, przy czym nie uznawano tu takich wynalazków jak przerwy śniadaniowe; dopiero po zakończeniu pracy można było siąść w cieniu i ugasić pragnienie cienkim piwem, którego beczułka (wraz z kuflami na mocnych linkach) stała na pokładzie.

Grbonja zjawił się, ledwie zdołałem opróżnić drugi kufel, i wygulgotał coś, co pewnie było rozkazem odcumowania, bowiem obecni zerwali się do roboty, przekształcając się z tragarzy w matrosów. Na tym już w ogóle się nie znałem, stanąłem zatem z boku, żeby nie plątać się im pod nogami i przyglądałem się tylko. Nie zezwoliwszy na dłuższe leniuchowanie, stary polecił mi iść do kabiny, do której sam wmaszerował kilka minut później.

- Pieniądze - polecił zwięźle.

- Żadne takie, dziadku. Dostaniesz, gdy będziemy na brzegu, tak jak zostało to uzgodnione.

- Nikt nie może widzieć, że je biorę!

- Nie ma strachu, nie zobaczy. Stój koło trapu, ja się potknę i wyląduję na tobie. Jak się pozbieram, to będziesz miał sakiewkę za pazuchą. Teraz powiedz mi, co zastanę na brzegu.

- Kłopoty! - jęknął, próbując sobie wyrwać brodę. - Nigdy nie powinienem się na to zgodzić! Znajdą cię i zabiją, a i mnie załatwią przy tej okazji...

- Bez nerwów, popatrz na to. - Potrząsnąłem sakiew­ką. - To spokój na stare lata, domek z ogródkiem i beczułka piwa, micha szynki... Pomyśl o radośniejszej stronie życia. Pomyślał, czy nie, brzęk pieniędzy miał na niego zaiste zbawienny wpływ. Przestał wyrywać sobie siwe kudły, dałem mu zatem garść szczęścia.

- Masz tu zadatek, na dowód mojej dobrej woli - powiedziałem. - Teraz zastanów się. Im więcej będę wiedział o wyspie, tym łatwiej będzie mi uciec. Nikt nie będzie cię podejrzewał, powiedz zatem, co wiesz.

- Niewiele... - wymamrotał, koncentrując uwagę na monetach. - Jest tam sporo doków, za nimi zaś targ. Wszystko otoczone jest wysokim murem, za którym nigdy nie byłem. Nie słyszałem, by ktokolwiek tam dotarł.

- Bramy?

- Są, i to duże, ale silnie strzeżone.

- A ten targ... Rozległy?

- Ogromny. Największy na wyspie. Ciągnie się wiele myldyrów wzdłuż brzegu.

- A ile ma taki myldyrówl

- Myldyr. Myldyrów to liczba mnoga. Jeden ma siedem­set lathów.

- Wiele mi to mówi. No nic, sam zobaczę.

Przy wtórze posapywań i narzekań, stary otworzył niewielką klapę w pokładzie i zniknął gdzieś w dole, zapewne po to, by ukryć gotówkę. Ja stwierdziłem, że dość mam zaduchu kabiny i wyszedłem na otwarty dziób, gdzie nikomu nie przeszkadzałem. Słońce rozpraszało poranną mgłę i ze zdumieniem stwierdziłem, że przepływamy obok potężnej wieży wyłaniającej się z morskich fal. Była poobi­jana i bez dwóch zdań bardzo stara, ale musiałem wysoko zadrzeć głowę, by dojrzeć wierzchołek. Nieźle tu budowano w dawnych czasach.

Ze szczytu wieży zwisały szczątki mostu, przedłużenia dawnej autostrady, strasząc przerdzewiałymi linami o ponad dwóch metrach średnicy każda. Całość nadal robiła wraże­nie. Zniszczyć takie dzieło mogła jedynie nie byle jaka katastrofa... albo i nie. Bardziej prawdopodobne, że była to sprawka władców wyspy, którzy pragnęli odciąć się całkowicie od pogrążającego się w barbarzyństwie kon­tynentu.

Zanim zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać, przed dziobem wyrósł szary i smukły patrolowiec najeżony działkami, który okrążył nasz statek przy wtórze wyzwisk i gwizdów całej załogi. Brałem w tym aktywny udział. Po pierwsze po to, żeby się nie wyróżniać, po drugie, byliśmy tu legalnie. Kapitan patrolowca musiał dojść do tego samego wniosku, gdyż pożegnał nas obraźliwym buczeniem syreny i odpłynął w swoją stronę.

W pół godziny później zamajaczyła przed nami wyspa. Z początku jedynie jako masyw szarej skały i kęp zieleni, potem ujrzeliśmy zarys potężnego miasta wzniesionego nad prawie kolistą zatoką. Pomimo wczesnej pory, robota paliła się tu w dłoniach, kominy dymiły na całego. Wejścia do portu broniły dwa szare, groźnie przycupnięte na końcach falochronów forty. Lufy dział śledziły nasz statek, choć przecież nie stanowił on żadnego zagrożenia. Ci faceci nie żartowali...

Zaczęło mi się wydawać, że ta jednoosobowa krucjata nie była najlepszym pomysłem mojego życia. Tyle że nie miałem już odwrotu...

5

Opuścić żagle! - ryknął wzmocniony przez megafon głos. - Przyjąć cumy!

Ryk nadchodził z krępego holownika, który podpłynął do burty. Starzec czym prędzej przetłumaczył polecenia i załoga rzuciła się do pracy.

Wszystko w Nevenkebli było zorganizowane do ostat­niego szczegółu, przypadkowi nie pozostawiono nawet cienia szansy. Zanim zdążono zrefować żagle, holownik pociągnął nas na wyznaczone miejsce, czyli do pierwszego wolnego kawałka nabrzeża. Wszędzie wkoło cumowały przeróżne statki, zajęte wyładunkiem przywiezionych dóbr.

- Z różnych stron przybywają - wyszeptał starzec, stając obok mnie. - Ten jest z Penpilick, ten z Grampound, a ta cholera nawet z Praze-an-Beeble, żeby ich zaraza wytłukła! Daj mi pieniądze, na brzegu może nie być okazji.

- Umowa to umowa, dziadku - przypomniałem mu grzecznie. - Dostaniesz je tak, jak powiedziałem. Ani sekundy wcześniej.

Sapnął rozgoryczony.

- Najpierw pójdę do magazyniera. Dopiero potem zaczniemy rozładunek. Zabiorą ci papiery i pozwolą chodzić po magazynie. Potem dasz mi pieniądze.

- Pewnie, że dam. Nie przejmuj się i pomyśl o emery­turze.

Z brzegu obserwowało nas paru uzbrojonych strażników, gdy parowa winda opuściła na pokład trap, po którym stary wdrapał się na nabrzeże. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie przyszło mu do głowy wydać mnie, może tutaj płacili nagrody za takich jak ja...

Wrócił po kilku minutach i pogonił załogę do roboty, a ja sprawdziłem, czy sztylet, wytrych i gotówka tkwią za pazuchą; jakby co, nie miałem zamiaru poddać się bez walki. Pałkę zostawiłem w kabinie, nie przydałaby się tutaj na wiele, a na pewno rzuciłaby się niepotrzebnie w oczy. Śladem innych złapałem pierwszy z brzegu worek i ruszyłem po trapie. Każdy kolejno oddawał papiery oficerowi, który wpychał je do pudła, a następnie przypinał do koszuli lub kurtki delikwenta znaczek identyfikacyjny. Wyglądał na ciężko znudzonego tą czynnością, co dodało mi pewności siebie.

Przeszło mi, gdy dostałem znaczek. Przypiął mi go nie do ubrania, ale do gołej skóry. Zacisnąłem zęby i odskoczyłem. Oficer uśmiechnął się z wyraźnie sadystycznym zacięciem.

- Ruszaj się, durniu! Następny!

Znalazłem się na brzegu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Idąc za poprzednikiem, wyniosłem bagaż do mrocz­nego magazynu, gdzie zwaliłem worek na stertę, obok której stał siwowłosy. Na mój widok ożywił się i zawołał coś, machając zawzięcie.

- Pieniądze! - szepnął, gdy podszedłem.

Zatoczyłem się na szefa. Gdy się pozbierałem, stary sapnął z ulgą, a ja rozejrzałem się po betonowych ścianach i stalowych dźwigarach, i poszedłem po drugi worek. Przy czwartym worku zacząłem tracić cierpliwość. Jeszcze trochę, a statek zostanie rozładowany, a ja poprzestanę na dłuższej wycieczce morskiej połączonej z ćwiczeniami siło­wymi. Z tego budynku po prostu nie było wyjścia innego, jak tylko na nabrzeże, nie było też miejsca, by się ukryć. Cóż, gospodarze naprawdę nie lubili nieproszonych gości i zrobili co tylko w ich mocy, by utrudnić im wstęp na wyspę. Potrzebowałem czasu do namysłu.

- Zrób przerwę na piwo! - poleciłem staremu cicho, mijając go przy wejściu na trap.

Oficer poszedł już w cholerę, ale dwaj ponurzy wartow­nicy tkwili na molo jak wrośnięci.

- Nigdy nie robię przerw w pracy! - zaprotestował obrażony kapitalista.

- Dziś będzie inaczej. Dzień jest gorący, a ty wolałbyś, żeby tutejsze władze nie dowiedziały się, że wynajęto cię do przemytu, co?

Jęknął coś, ale posłusznie wrzasnął kilka zdań, które załoga przyjęła z lekkim zaskoczeniem, ale bez protestów. Pospiesznie zebrali się wokół beczułki. Sam też się napiłem, po czym siadłem na nadburciu obok trapu. Zerknąłem w górę: buty wartownika. Zerknąłem w dół: woda... I wolna przestrzeń pomiędzy palami, na których wspierało się molo. Czyli jednak coś...

Poczekałem, aż buty znikną z horyzontu, a stary raczy się wreszcie odwrócić, i zsunąłem za burtę zwój liny przyczepiony do czegoś na pokładzie. Przy beczce wywią­zała się tymczasem różnica poglądów na temat zasad racjonowania napoju, co wszystkich żywo interesowało, mogłem zatem nie zauważony zsunąć się cicho i szybko po linie. Mając stopy w wodzie, puściłem sznur i bez plusku pogrążyłem się w portowe odmęty. Czym prędzej od­płynąłem pod molo i rozejrzałem się uważnie.

Prawdę mówiąc, niewiele tu było do oglądania. Pokryte szlamem deski łączyły równie oślizłe słupy. Wokół pływały najrozmaitsze śmieci, a całość śmierdziała wychodkiem. Skierowałem się ku mroczniejszym zakątkom bliżej brzegu, gdzie natknąłem się na chropowatą betonową ścianę na­brzeża. Posuwając się wzdłuż muru, dotarłem na drugą stronę mola, gdzie statki zacumowane były jednak tak gęsto, że nie dało się miedzy nimi przecisnąć. Nie był to mój najlepszy dzień!

Wracać nie mogłem, pozostało tylko jedno: nurkować pod kadłubem najbliższego statku. Teoretycznie powinien być obły, zostawiający nieco wody pod kilem. Miałem nadzieję, że statki budują tu tak samo jak gdzie indziej.

Czekać też nie było na co, zdjąłem więc buty, zrobiłem kilka głębokich wdechów i zanurkowałem.

Było to nader nieprzyjemne doświadczenie. Lewą dłonią przesuwałem po kadłubie, nie napotykając szczęśliwie żadnej przeszkody, niemniej musiał to być wyjątkowo duży statek. W końcu pojaśniało i wynurzyłem się przy dziobie, starając się nie parskać jak wieloryb. Uniosłem głowę - i spojrzałem prosto na stojącego przy burcie marynarza, który właśnie się ku mnie odwracał.

Czym prędzej zanurkowałem ponownie i ruszyłem ku następnemu statkowi. Goniąc resztką sił, wynurzyłem się przy sterze tak niefortunnie, że głowa utknęła mi między nim a burtą i trwało chwilę, nim wydostałem się z pułapki wynosząc w skalpie kilka wbitych drzazg.

Tak zaczęła się nudna wędrówka od mola do mola. Był to wyjątkowo mokry i nudny sposób spędzania dnia. Początkowo za każdym razem sprawdzałem nabrzeże, ale wszędzie napotykałem lity beton, postanowiłem zatem dotrzeć jak najszybciej do końca portu. Gdzieniegdzie trafiałem na puste miejsca zamiast statków, co tylko ożywiało monotonię wyprawy. Wczesnym popołudniem dotarłem do ostatniego mola.

Był odpływ, toteż statki siedziały nisko na wodzie, dając mi lepszą osłonę. Kolejne nurkowanie i wynurzyłem się przy sterze ostatniej jednostki, obok znanej mi do obrzydzenia szarej ściany betonu.

Falochron!

Niestety, nabrzeże łączyło się w jedno z falochronem, nie zostawiając żadnej szczeliny dość szerokiej, by się w nią wcisnąć. Co za cholerni pedanci to budowali!?

Kółko się zamknęło, a ja wyszedłem na durnia. Ewen­tualny brak pomysłów groził, że wkrótce może to być dureń martwy. Owszem, można było się poddać, ale zanadto opanowała mnie wściekłość. Gdyby tak ukryć się pod którymś z pomostów... Nie, ledwie odkryją, że znik­nąłem, przeszukają je dokładnie. Magazyny odpadały w przedbiegach. Co zatem? To, co niemożliwe, jak mawiał Hetman. A co było niemożliwe?

Ukrycie się przed żołnierzami, którzy będą mnie szukać. Należało zatem do nich dołączyć, czyli zjawić się tam, gdzie za nic nie będą się mnie spodziewali: w forcie na główce falochronu.

Pomysł był czysto wariacki, ale jednak wykonalny. Tym bardziej, że na pokładzie nade mną rozległy się komendy i tupot stóp, świadczące o rychłym wypłynięciu. Była to jedyna nadzieja na dotarcie do fortu, bowiem samodzielnie żeglującego wypatrzyliby mnie błyskawicznie, przylepionego do kadłuba, a nie powinni.

Podniesiono żagiel i ruszyliśmy. Podróż nie należała do miłych, ale dała się przeżyć. Z początku płynąłem pod wodą trzymając się kurczowo steru, by nie zostać zauwa­żonym z brzegu. Potem pokazał się pienisty kilwater i omal nie udusiłem się, próbując złapać powietrze, jednak nie mając innego wyjścia, szybko opanowałem tę sztukę.

Gdy byliśmy już dalej, sam prąd przyciskał mnie do pióra steru i wystarczyło trzymać głowę nad wodą, by przemieszczać się całkiem wygodnie i w kompletnej anonimowości. Na szczęście kurs zmieniano tylko raz i udało mi się w porę przesunąć dłonie, dzięki czemu ster mnie nie zabił, a sternik niczego nie zauważył.

Fort rósł w oczach, ale poczekałem, aż będzie naprawdę blisko, i dopiero wtedy wziąłem głęboki oddech, puściłem ster i popłynąłem. Perspektywa zakończenia wędrówki dodawała mi sił, dzięki czemu bez przeszkód pokonałem prąd płynąc przy samym dnie. Myślałem, że mi płuca pękną, gdy wynurzyłem się wreszcie przy kamiennej ścianie, z której spoglądały w różne strony działa rozmaitych kalibrów. Między kamieniami było dość szczelin, aby przytrzymać się podczas opływania fortu wokoło i spraw­dzania, co jest po drugiej stronie falochronu.

Okazało się, że normalna plaża, przystań jachtowa i cała masa kajaków, motorówek, rowerów i skuterów wodnych, z których niechybnie by mnie dostrzeżono, gdybym próbo­wał wylądować na brzegu. Tutaj też nie za bardzo mogłem pozostać, a to ze względu na obserwatorów na prze­pływających statkach. Pozostało tylko jedno: wspiąć się na szczyt fortu, póki nikt nie mija wejścia do portu dość oddalonego, bym był niewidoczny dla nieuzbrojonego oka. Fort zaś był częściowo betonowy i wspinaczka po zaokrąglonych ścianach nie przedstawiała problemu. W teo­rii, naturalnie.

W rzeczywistości wyglądało to nieco mniej radośnie, ale dotarłem szczęśliwie do połowy drogi i zrobiłem sobie chwilę przerwy pomiędzy dwoma strzelnicami, z których wyglądały wielkolufe działa. Pusta powierzchnia wody była dobre dwadzieścia metrów pode mną. Nie należało jednak przeciągać struny, bo w każdej chwili coś mogło nadpłynąć, na przykład tutejsza kanonierka.

- Jim, daj ognia - usłyszałem, i omal się nie puściłem.

Dotarł do mnie aromatyczny dym cygara. Żeby trafić na dyżurnego artylerzystę o tym samym imieniu, naprawdę trzeba mieć pecha. Na szczęście wciąż nikt nie zwrócił na mnie uwagi, ale wobec bliskości załogi nie śmiałem nawet drgnąć.

- Ten nowy kapitan... coś trzeba będzie z nim zrobić - usłyszałem.

- A trzeba, bo to bydlę. Trutka na szczury?

- Nie. Słyszałem, że na północy załatwili tak jakiegoś gnojka, ale potem zdziesiątkowano cały pułk. Wiesz, rozwalono co dziesiątego.

- Gówno prawda. Zwykłe gówniane plotki. Tak jak obdzieranie ze skóry. Wszyscy o tym mówią, ale nikt nie widział...

- Kapitan!

Niedopałek poszybował obok mnie, a z wnętrza dobiegł pospieszny tupot. Korzystając z okazji, ruszyłem w górę i po minucie byłem już na zaokrąglonym dachu, przegania­jąc przy okazji wyraźnie zdegustowaną mewę. Poza obłością przy brzegach, dach był płaski i pokryty historycznymi wręcz pokładami ptasiego gówna. Położyłem się na plecach i rozejrzałem. Nic, tylko niebo i szczyt jakiejś odległej góry. Ślicznie, znaczyło to bowiem, że można mnie dostrzec jedynie z powietrza, a nie widziałem tu przez cały dzień żadnych samolotów, helikopterów ani lotni. Na pewno istniały, ale najwyraźniej nie zapuszczały się w te okolice. Słoneczko przygrzewało jeszcze miło, przymknąłem więc oczy i natychmiast zasnąłem.

Obudziłem się nagle, bo chmura przysłoniła słońce, a mnie wydało się, że ktoś nade mną stanął. Zasypianie nie było zbyt mądrym posunięciem, ale przymusowa kąpiel nazbyt mnie wykończyła. Poza tym najwyraźniej nikt niczego nie zauważył. Słońce stało już znacznie niżej, co oznaczało rychły zmierzch i możliwość ruszenia się z tych wysokości. Byłem głodny, przede wszystkim zaś chciało mi się pić. Na razie jednak duch musiał być ważniejszy od materii i pozostało mi ćwiczyć silną wolę.

Wreszcie zapadł mrok i oczekiwanie dobiegło końca. W forcie rozbłysły światła i rozległy się komendy. Podpełzłem na skraj dachu. Na dziedzińcu żołnierze maszerowali w małych grupach w tę i z powrotem przy wtórze ryków oficerów. W końcu jedna grupa zniknęła w środku, druga zaś ruszyła szerokim falochronem w kierunku portu. Drogę oświetlali sobie latarnią, poczekałem zatem profilaktycznie, aż znajdą się na stałym lądzie.

A potem zgasły wszystkie światła.

Zamrugałem gwałtownie oczami, nie wierząc własnemu szczęściu. Dopiero po chwili wrócił mi rozsądek - wyga­szanie świateł było logicznym posunięciem: artylerzyści mieli nocną służbę i lepiej było nie świecić im po oczach, jeśli mieli widzieć cokolwiek. Ktoś tu myślał.

Odczekałem, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności i w blasku gwiazd zszedłem ostrożnie na dziedziniec. Jedyne widoczne w murze fortu pancerne drzwi były zamknięte na głucho. Nie one zresztą interesowały mnie najbardziej, pospiesznie ruszyłem zatem ku brzegowi, starając się przy tym zachować ciszę.

W miarę jak fort zostawał z tyłu, szedłem coraz spokoj­niej, rozglądając się po okolicy. Z lewej miałem kotwicowisko jachtów, w większości ciemnych, choć z nie­których bił blask aż oczy bolały i słychać było pijackie śpiewy. Powietrze było rześkie, droga równa, ale niestety, zawsze mówiłem, że nadmierna pewność siebie zgubiła już niejednego. Pogrążony w rozmyślaniach, jak ostatnia ślepa fujara, wlazłem na metalową barierkę oddzielającą falochron od molo i natychmiast znalazłem się w blasku co najmniej trzech reflektorów, a okolica rozjarzyła się niczym w trakcie pożaru. Jedyną korzyścią była możliwość stwier­dzenia, że dalszą drogę przegradza mi płot i zamknięta metalowa furtka.

6

Odskoczyłem od płotu jak oparzony, rozejrzałem się gorącz­kowo wokół i padłem na ziemię, oczekując nieuniknionej komendy.

Która nie zabrzmiała. Światła jaśniały, port był pusty, a mną nikt się nie interesował. Tyle tylko, że nabrzeżem maszerował w moją stronę oddział żołnierzy. Małe były szansę, aby mnie dostrzegli, natomiast rozważania, czy włączyłem jakieś urządzenie alarmowe, czy też cały ten lunapark był dla nich, żeby sobie krzywdy nie zrobili, były zupełnie nie na miejscu. Portu miałem dość, przeczołgałem się zatem na skraj falochronu od strony kotwicowiska jachtów i ostrożnie zsunąłem się po spadzistej ścianie, aż dotknąłem stopami chłodnej wody. Przez chwilę myślałem, czyby nie zostać w tej pozycji, ale nie. Wystarczył mały błysk latarki, żeby odkryto mnie rozpłaszczonego jak żaba na betonie i podobnie bezradnego. Nie po to wysilałem się cały dzień, by teraz tak głupio ryzykować. Czym prędzej schowałem się w wodzie i najciszej, jak potrafiłem, po­płynąłem do brzegu, gotów w każdej chwili nurkować, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie zaszła; patrol przedreptał mimo, otworzył sobie bramę, przeszedł, zamknął ją za sobą i ruszył w stronę fortu. Diabli wiedzą, co to było: nie­spodziewana inspekcja, wzmocnienie garnizonu czy inne licho. Zresztą nie było to moje zmartwienie.

Należało natomiast zdecydować się, co dalej, i to moż­liwie szybko, gdyż promenada była coraz bliżej. Bosy, mokry i nie znający okolicy, musiałem póki co pozostać niezauważony. Zaraz, zaraz, czemu właściwie mokry i bosy? A jachty? Powoli odbiłem nieco w bok, wpływając pomiędzy zakotwiczone jednostki. Było za wcześnie na spoczynek, toteż należało założyć, że te ciche i ciemne są jednocześnie puste. Poszukałem dużego jachtu motorowego i wlazłem na jego pokład po umocowanej na rufie drabince. Światło gwiazd i poblask z brzegu pozwoliły dostrzec wygodny fotel, koło sterowe i zejściówkę prowadzącą pod pokład. Zamkniętą.

Było to miłe, znaczyło bowiem, że właściciel trzyma tam coś wartego kradzieży. Bez trudności dostałem się do środka i zabrałem się za mozolne przeszukiwanie kabiny, które przeprowadzić trzeba było po omacku. Wnętrze było typowe: koje wzdłuż burty, pod nimi szafki, powyżej półki. Co prawda niektórych rzeczy nie rozpoznawałem, nieco też się poobijałem i zdrowo nakląłem, ale w końcu zwinąłem łupy w koc, wyniosłem je na pokład i obejrzałem dokładnie.

To, co po omacku przypominało butelkę z zakrętką, rzeczywiście było butelką z zakrętką, którą natychmiast zdjąłem i ostrożnie spróbowałem zawartości naczynia, maczając w niej palec. Bardzo słodkie wino, którego normalnie bym nie ruszył, ale po takim dniu smakowało niczym ambrozja. Metalowe pudełko zawierało suchary (zgodnie z przypuszczeniami), ale tak twarde, że omal nie połamałem sobie zębów (niezgodnie z przypuszczeniami). Wymoczone w winie nieco zmiękły, zjadłem je zatem do ostatniego, czknąłem i poczułem się nieco lepiej.

Dalsze przeszukiwanie trofeów prowadziłem w nadziei znalezienia jakiejś garderoby. Pierwsza wpadła mi w ręce skórzana minisukienka, potem koronkowe majtki. Ładne, ale nie na mnie. To, co niezbyt dawało się zidentyfikować, skłonny byłem uznać za damskie, resztę zaś eliminowałem metodą prób i błędów, dochodząc w końcu do względnego ładu, chociaż zestawienie kolorystyczne stroju miało pozo­stać do rana tajemnicą. Spodnie były za luźne, ale linka zamiast paska rozwiązała ten problem. Koszula pasowała nieco lepiej, a sięgająca kolan marynarka mogła być ostatnim krzykiem tutejszej mody. Buty trzymały się na stopach znacznie lepiej po wypchaniu czubków pończocha­mi. Rozebrałem się, zadowolony, wpakowałem rzeczy w pudło po sucharach i włożyłem moje stare ubranie. Puszkę zapakowałem w foliowy worek mając jedynie nadzieję, że okaże się szczelny, resztę zaś zdobyczy zniosłem z powrotem do kabiny.

Zaczynało się robić chłodno, toteż najwyższy był czas ruszać dalej. Byłem zmęczony i potrzebowałem snu, ale nie mogłem sobie na razie nań pozwolić. Dopiłem wino, wyrzuciłem butelkę za burtę i zszedłem do wody. Na szczęście do brzegu było niedaleko, jedną ręką bowiem podtrzymywać musiałem na głowie ładunek, drugą zaś machać w wodzie we wzmożonym tempie. Dość wypompo­wany wydostałem się w końcu na brzeg i pod osłoną skał zmieniłem przyodziewek, zakopując stary w piasku. W chole­wkę buta wsunąłem sztylet, gotówkę umieściłem za pazuchą i z wytrychem w kieszeni ruszyłem na podbój wyspy.

Przede wszystkim miałem ochotę znaleźć jakieś spokojne miejsce, aby się zdrzemnąć, ale to byłby największy możliwy błąd. Ci tutaj sprawy bezpieczeństwa traktowali nader poważnie, schronienie mogłem zatem znaleźć jedynie w mie­ście. Ruszyłem więc w cieniu promenady do prowadzących na nią schodków.

Na szczęście pokonałem je ostrożnie, a jeszcze ostrożniej wyjrzałem na górę. Stało tam, niestety, dwóch umun­durowanych i uzbrojonych osobników, toteż pospiesznie wróciłem na plażę. Policzyłem do dwustu i wyjrzałem ponownie. Indywidua zniknęły, przechodniów było niewie­lu, toteż spokojnie wylazłem na promenadę i skierowałem się ku miastu. Skręciłem w pierwszą prowadzącą od brzegu uliczkę, gdzie minąłem parę osób. Moje ubranie nie zwróciło ich uwagi, co podniosło mnie na duchu. Za następny cel wybrałem najbliższe źródło głośnej muzyki.

Przeczucie mnie nie zawiodło - hałas dochodził z baru opatrzonego napisem: TAŃCE I NAPITKI - WEJDŹ, A NIE WYJDZIESZ.

Należało to zapewne rozumieć jako zaproszenie na wieczorek taneczno-bokserski, ale wszedłem do środka.

Kształt i wygląd barów są zwykle wszędzie podobne, może dlatego, że jak wszechświat długi i szeroki, muszą one spełniać te same funkcje, czyli pomagać w spożyciu jak największej ilości napojów alkoholowych w możliwie naj­krótszym czasie, do czego niezbędne są: krzesła, stoły, bufet i półki na butelki. Reszta jest kwestią folkloru.

Siadłem przy pierwszym wolnym stole, reszta gości zaś zignorowała mnie w podobny sposób, jak ja ich. Zamówi­łem u pulchnej kelnerki w kusej spódniczce piwo. Kelnerka z kolei zignorowała dochodzące od sąsiedniego stolika gwizdy kilku nastolatków, raczących się mocniejszymi spirytualiami.

Wróciła zadziwiająco szybko, a piwo okazało się całkiem niezłe i zimne. Należność odliczyła sobie z monet, które wzorem innych gości położyłem po prostu na blacie, i wróciła za bufet. Zdołałem oderwać się od kufla dopiero, gdy została w nim ledwie jedna trzecia zawartości. Otarłem pianie z ust, kiedy do wnętrza wpadł zdyszany młodzik i podbiegł do sąsiedniego stolika.

- Gliny! - wychrypiał.

Słysząc to, dwóch młodzieńców zerwało się na nogi i pognało ku tylnemu wyjściu. Zebrałem gotówkę, dopiłem piwo i pospiesznie ruszyłem w ich ślady. Coś wisiało w powietrzu, choć dokładnie nie wiedziałem co. Słowo „gliny" w całej galaktyce oznacza policję, a sądząc z reakcji małolatów, instytucja ta uznawana była w okolicy za realne niebezpieczeństwo. Na ostrożności jeszcze nikt nie stracił, pomyślałem, przemierzając mroczny korytarzyk. Właśnie miałem otworzyć drzwi, gdy z drugiej strony jęknęła syrena, a przez szpary wdarł się ostry blask reflektora.

- Co ja widzę? - zdziwił się jakiś przepity głos. - Czyżbyście znowu próbowali prysnąć tylnymi drzwiami, ledwo od frontu pojawił się patrol? Dokumenty!

- Nic nie zrobiliśmy.

- To się okaże. Dalej! Znieruchomiałem, czekając na ciąg dalszy.

- No, no - zarechotał sznapsbaryton. - Oba przeter­minowane. Nie uchylacie wy się przypadkiem od poboru, rybeńki?

- Tego... źle wpisali w urzędzie...

- Sprawdzimy. Coś dużo takich ostatnio. No, to po­prosimy z nami do wyjaśnienia.

Światło i odgłosy oddaliły się. Odczekałem jeszcze chwilę i wyszedłem. Aleja była ciemna i cicha. Uśmiechnąłem się; po najeździe policji bar wydawał mi się najbezpieczniejszym miejscem w okolicy. Policzyłem do stu, ale nikt za mną nie wyszedł. Policzyłem jeszcze do trzystu i wróciłem do sali. Policji nie znalazłem, wpadł mi za to do głowy pewien pomysł.

Przy stoliku siedziało jeszcze czterech młodych facetów, w tym posłaniec, który przyniósł wieść o policji. Siadłem przy nich na wolnym stołku.

- Dorwali obu - oznajmiłem smutno.

- Mówiłem Bilowi, że potrzebuje nowych papierów, ale nie chciał słuchać - mruknął blondyn, posłaniec. - Ale ty musisz mieć niezłe flepy.

- Moje flepy od dawna są nieważne - odparłem, kiwając na kelnerkę.

- To powineneś był zostać w Pensildelphii -powiedział młodzieniec w złoto-zielonej koszuli, od której aż oczy bolały.

- A skąd wiesz, że stamtąd jestem?

- A niby skąd masz być, jak gadasz z takim akcentem?

Doskonale. Miałem przed sobą grupę kombinatorów nie mających żadnej ochoty pójść do wojska, z których jeden był najprawdopodobniej policyjnym kapusiem, ja zaś mogłem spokojnie twierdzić, że pochodzę z miasta na wyspie. Nieźle się zaczynało.

- Powinieneś postarać się o nowe flepy - powiedział przypuszczalny kapuś.

- Łatwo gadać. U nas się nie da - warknąłem.

- Tu też niełatwo. Chyba że ma się chody.

- Ja nie mam. - Wstałem. - Cześć, miło się gadało.

Zanim wyszedłem, sprawdziłem jeszcze, czy jakiś glina nie szwenda się po okolicy, ale nic. Stanąłem parę kroków od drzwi i czekałem. Niedługo. Blondyn zjawił się, nim minęło pół minuty.

- Cwany jesteś - przyznał. - Po co wszyscy mają wiedzieć, o co chodzi. Jestem Jak.

- Ja Jim.

- Też ładnie. Ile masz?

- Niewiele, rok nie był najlepszy.

- Skontaktuję cię z facetem, który ma lewe flepy za trzy kawałki. Same papierki kosztują dwadzieścia.

- Papiery nie są warte więcej niż dziesięć, a dla ciebie mam półtora.

- Popatrz no, jak to się na prowincji wyrobili. Dobra, dawaj łapę i gotówkę.

Dałem mu jedno i drugie, a potem przyłożyłem mu sztylet do grdyki, naciskając leciutko, tak tylko, by ledwie przebiło skórę, i pokazałem mu ostrze z kroplą jego własnej krwi. Przez cały czas ani drgnął.

- Takie ubezpieczenie na wszelki wypadek - wyjaś­niłem łagodnie. - Gliniarze czekali przy tylnym wyjściu, a nie wierzę w cuda. Grasz na obie strony, ale to mnie mało obchodzi; wolałbym, żebyś na razie pozostał po mojej stronie. Jak nie, to znajdę cię i załatwię ci trwały uśmiech od ucha do ucha. Wolny wybór. Jasne?

- Rozumiem - wykrztusił.

Schowałem nóż i poklepałem go po ramieniu.

- Podobasz mi się, Jak. Szybko się uczysz.

Ruszyliśmy w milczeniu. Miałem nadzieję, że ma charak­ter odmienny od mojego, ja bowiem na groźby reaguję tym większym uporem. No, ale ja nie byłem kapusiem.

Mijaliśmy liczne bary, do których Jak niezmiennie zaglądał, ale wszedł dopiero do piątego. Miejsce pełne było tytoniowego dymu i ogłuszającego łoskotu dobywającego się z głośników wielkich niczym szafy. Na szczęście gruby jegomość we wściekle jaskrawym garniturku siedział w dość cichym kącie. Oprócz jadowitego wdzianka wyróż­niała go szklanka z drinkiem, który sądząc po barwie i konsystencji był albo z drinków dojrzewających, albo wprost trujący.

- Cześć, Kapitanie - powitał go mój przewodnik.

- Spadaj. Nie pasujesz do mebli.

- Żarty się pana trzymają. Mam tu materiał na akt miłosierdzia. Ten tutaj unikał złego losu, ale żeby dalej mu się wiodło, potrzebuje nowych flepów.

- Ile masz przy sobie? -małe oczka zainteresowały się po raz pierwszy moją osobą.

- Jak powiedział, że dla niego półtora, dla pana dziesięć. Swoje już dostał.

- Zełgał. Cena to dwanaście, a dolę ja mu odpalam.

- Zgoda.

Transakcja odbyła się natychmiast. Ja dałem pieniądze, on oprawną w plastik książeczkę, w której znalazłem zdjęcie młodzieńca, za jakiego mogłem uchodzić i który przypomi­nał połowę męskiej populacji wyspy do lat dwudziestu pięciu.

- Tu jest napisane, że mam piętnaście lat - zaprotes­towałem.

- Młodo wyglądasz. Jak sobie dodasz parę latek, to witaj w armii.

- Młodnieję w oczach - mruknąłem, chowając doku­menty. - Dzięki za pomoc.

- Nie ma za co, do usług. Jak będziesz miał bejmy, naturalnie.

Wyszedłem z baru, znalazłem niedaleko ciemną bramę i znieruchomiałem, obserwując wyjście. Jak pojawił się po paru minutach i pogwizdując ruszył ulicą. Poszedłem za nim i dopadłem go w niezbyt dobrze oświetlonym przejściu. Odwrócił się, spłoszony.

- Spokojnie, to tylko ja. Chciałem ci podziękować.

- Drobiazg.

- I poprosić o jeszcze jedno. Pokaż mi swoje papiery. Nie lubię nikogo podejrzewać, ale wolę upewnić się, że Kapitan nie walnął mnie w rogi.

- Nie zrobiłby tego!

- Też tak myślę, ale wolę mieć pewność. - Światło jedynej w okolicy latarni sugestywnie odbijało się w ostrzu sztyletu. Czym prędzej podał mi dokumenty.

Obejrzałem je dokładnie. Wyglądały łudząco podobnie do moich, zatem zwracając mu jego własność, przezornie je zamieniłem. To był jednak podejrzliwy typ. Sprawdził, co dostał i szczęka mu opadła.

- To nie moje... - warknął.

- Święta prawda. Sam mówiłeś, że są dobre, no to możesz ich spokojnie używać. Ja chwilowo nacieszę się twoimi.

Nie zwracając uwagi na jego protesty, skierowałem się ku położonemu na wzgórzu centrum miasta. Byle dalej od portu, bliżej lepszych dzielnic, gdzie mniej jest drobnych złodziejaszków. Byłem z siebie zadowolony. Te dokumenty, które kupiłem, mogły nawet być autentyczne, wówczas Jak nic na tym nie tracił, jednak jego papiery musiały na pewno być w porządku, o to zatroszczyła się już z pewnością policja.

W miarę oddalania się od portu budynki stawały się coraz wyższe, ulice czyściejsze, całość spokojniejsza. Ja zaś czułem się coraz bardziej zmęczony, zatem kolejny bar przyciągnął mnie niczym magnes. Pluszowe zasłony, łagodne oświetlenie, skórzane obicia i zgrabna kelnerka oznaczały miejsce o wiele ciekawsze od niedawno po­znanego. Mój strój nie zwrócił niczyjej uwagi, ale spo­jrzano na mnie osobliwie, gdy dałem napiwek przy płaceniu za piwo.

Nareszcie miałem trochę spokoju. Miałem, niestety, czyli ma tu zastosowanie czas przeszły. To miasto roiło się od policji, która zwykła łazić parami. Właśnie kolejny taki zestaw władował się do środka, zanim skończyłem piwo. Nie spiesząc się, sprawdzali kolejno dokumenty. W końcu podeszli do mojego stolika.

- Dobry wieczór panom - powitałem ich uprzejmie.

- Bez wygłupów. Dokumenty!

Podałem im je spokojnie. Wyższy zerknął, wytrzeszczył oczy i parsknął, dziwnie czymś ucieszony.

- I kogo tu mamy! - zarechotał. - Zbyt daleko kapucha odszedł od domciu. Brzydko, Jak, bardzo brzydko.

- To wolny kraj.

- Dla ciebie już nie, robaczku. Układ był tylko między tobą a posterunkiem portowym, mój chłopcze. Kręcisz się po ich rewirze i wydajesz kumpli, w zamian za co oni cię nie ruszają. Skrewiłeś, wszedłeś na cudze podwórko.

- To ja już wracam.

- Za późno! - Jakoś im to zgodnie wyszło. - Wypad­łeś z interesu, bratku. Witamy w armii!

Mieli zbyt dużą przewagę, aby walczyć, toteż spokojnie dałem się wyprowadzić. Kląłem przy tym w duchu własną przebiegłość ile wlezie. Przechytrzyłem się samodzielnie, dobrowolnie i na własną prośbę, w wyniku czego właśnie miałem iść w kamasze.

7

Cela była mała, wyrko twarde, ale to mi nie przeszkadzało. Zachrapałem, zanim jeszcze uczciwie się położyłem. Spałem martwym bykiem, aż obudziło mnie słońce i do chwili, gdy przypomniałem sobie, gdzie właściwie jestem, czułem się całkiem dobrze. Potem dopadła mnie niejaka depresja w towarzystwie głodu. Pobieżna rewizja wykazała, że odebrano mi jedynie sztylet, mogłem zatem ewentualnie próbować stąd wyjść.

- Jestem głodny! - zawył gdzieś niedaleko młodzień­czy głos.

- Jeść! - dołączyły inne. - Nie jesteśmy krymi­nalistami!

- Mama zawsze przynosiła mi śniadanie do łóżka... Ta ostatnia kwestia niezbyt mi się spodobała, ale ochoczo dołączyłem do chóru.

- Dobra, dobra, zamknijcie się - rozległ się starszy i solidnie przepity głos. - Żarcie w drodze. I tak macie szczęście, bo za uchylanie nic nie powinniście dostać.

- A sierżant jakoś też nie w armii - wypalił ktoś odważniejszy niż cała reszta razem wzięta.

Oczekiwanie faktycznie było krótkie, chociaż i tak nie za bardzo było na co czekać. Otrzymaliśmy cieniutką i ledwie jadalną zupkę jarzynową. Niezbyt miły akcent na początek dnia, który nie wiadomo właściwie co obiecywał.

Pora karmienia minęła i zostawiono nas w spokoju, miałem zatem dużo czasu, by wpatrywać się w popękany sufit, dochodząc z wolna do optymistycznego wniosku, że właściwie to nie jest tak źle. Byłem cały i zdrowy, w miarę najedzony, przebywałem legalnie (!) na terytorium Neven-kebla, chwilowo poza podejrzeniami, na dodatek czekała mnie obiecująca kariera w wojsku, do której po Spiovente miałem zdecydowanie lepsze przygotowanie niż ktokolwiek inny w tym zakładzie. Poza tym Garth alias Zennor też był w wojsku, co mogło zostać wykorzystane dla realizacji moich planów. No i miałem wytrych, dzięki któremu powinno udać się zniknąć w razie nagłej potrzeby...

Gdzieś koło południa, gdy zaczęły się już rozlegać wycia na temat kolejnego posiłku, dosłyszałem trzaskanie drzwi do cel. Wycia momentalnie zmieniły się w jęki skuwanych łańcuchami w jeden szereg nieszczęśników. Łącznie zebrało się nas piętnastu.

Wśród licznych, acz mało urozmaiconych przekleństw zaprowadzono nas do furgonu napędzanego szczęśliwie elektrycznością, dzięki czemu nie musiałem wdychać smro­du spalin. Pojechaliśmy przez miasto, które wyglądało całkiem normalnie, jak w każdym w miarę zaawansowanym technologicznie świecie. Nic dziwnego, że odcięli się od reszty tej planety.

Wewnątrz karetki więziennej nie było naturalnie siedzeń, rzucało więc nami na każdym wyboju i zakręcie.

- Ile czasu unikałeś? - spytał szczupły brunet przykuty do mego prawego nadgarstka.

- Całe życie.

- Zabawne. Ja tylko sześć miesięcy, a teraz mogiła.

- Przecież nie umrzesz. To tylko wojsko.

- A co za różnica? Mojego brata wzięli w zeszłym roku. Przemycił list do mnie, wtedy zdecydowałem się unikać. Wiesz, co mi napisał?

Tego akurat nigdy się nie dowiedziałem, gdyż karetka zatrzymała się z szarpnięciem, drzwi stanęły otworem i polecono nam wysiąść. Scenka, jaka przedstawiła się naszym oczom u wejścia na plac, była jakby wyjęta z marzeń sadysty, czyli wojskowego. Plac pełen był karetek więzien­nych i rozmaitych innych środków lokomocji, z których pod konwojem wyganiano do wysokiego budynku podobne naszej grupki młodych mężczyzn, wśród których większość stanowili wyraźnie ci, którzy zjawili się tutaj bez dodat­kowych zabiegów policji. Widocznie drobiazg, czy ktoś usiłował uniknąć poboru, czy nie, nie miał żadnego znacze­nia dla tutejszych specjalistów. Liczyła się sztuka, a nie sposób, w jaki ją zdobyto.

Zaraz za drzwiami zdięto nam kajdanki i zapędzono do kolejki razem z normalnymi poborowymi.

I zaczął się młyn.

Z początku nawet tak źle to nie wyglądało. Kolejka przesuwała się ku rzędowi okienek, za którymi urzędowały grube matrony w wieku mocno średnim. Wszystkie w oku­larach, z siwymi włosami, dwoma palcami stukające na maszynach do pisania. Tutaj delikwenci nawiązywali pierw­szy oficjalny kontakt z armią.

- Dokumenty, młodzieńcze - odezwała się z uśmie­chem ta, przed którą stanąłem.

Dałem jej, co chciała, i z przyjemnością obserwowałem, jak umieszcza fałszywe dane na całym stosie formularzy, a ponieważ urządzenie było podłączone do grubego kabla ginącego w podłodze, zatem łgarstwa owe musiały auto­matycznie trafić do centralnej maszynki. Mocno ułatwi mi to zadanie, gdy zdecyduję się na urlop, pomyślałem.

- Teraz proszę z tym wszystkim na cztery pe - podała mi, nadal z uśmiechem, plik papierów. - I życzę szczęścia w wojsku.

Podziękowałem uprzejmie, żeby nie wyjść na chama, i skręciłem ku wyjściu. Drogę blokował naturalnie rząd ponurych żandarmów z pałami.

- Cztery pe - poinformowałem najbliższego i skręciłem ponownie, tym razem w kierunku wskazanym przez koń­cówkę pałki.

Winda miała rozmiary dźwigu towarowego w sporym magazynie, mieściła ze czterdzieści osób i odjeżdżała dopiero po skompletowaniu ściśniętego tłumu. Podróż do cztery pe dawała przedsmak tego, co nas czeka i zdawała się po­twierdzać najgorsze obawy.

Ledwie drzwi się otworzyły, powitała nas postać w mun­durze z mnóstwem medali i naszywek oraz czerwoną gębą i wytrenowanymi płucami.

- Ruszać się! Nie stać tu, kurwa! Ruszać się! - ryknął, aż winda wpadła w rezonans. - Z lady naprzeciw każdy se weźmie pudełko i igielitowy woreczek, potem przejdzie na drugi koniec sali i rozbierze się. Znaczy, kompletnie. Wsadzi potem prywatne rzeczy do torby, torbę w lewą łapę i czekać. Ubranie do pudła, potem pudło zanieść tam - wskazał pod ścianę - do zapieczętowania i zaadresowania, i do odesłania do domów. Tam odzyskacie je po wojnie, albo i nie, bo możecie zginąć bohatersko za ojczyznę. Teraz jazda! Dawajcie!

Zaczęliśmy się poruszać, niechętnie i bez entuzjazmu. Nie mieliśmy jednak wyboru. W tutejszym społeczeństwie golizna otoczona musiała być jakimś tabu, bo rozebrani młodzieńcy kryli się jeden za drugim lub usiłowali wleźć w ścianę. Znalazłem się nagle sam pośrodku sali oraz w centrum uwagi podoficera. Ponieważ nie lubię, gdy ktokolwiek mi się zbytnio przygląda, pospiesznie dołączy­łem do reszty. I tak wyszło, że przy ladzie, gdzie zdawaliśmy ubrania, zjawiłem się jako pierwszy. Stojący tu znudzony śmiertelnie szeregowy zaplombował błyskawicznie pudło i wskazał wiszący na kablu ogryzek ołówka.

- Nazwisko, adres, kod, najbliższy krewny - wyrecy­tował.

Dla mnie były to puste słowa, dla niego formułka. Napisałem więc adres posterunku, na którym spędziłem noc, i puściłem ogryzek. Ledwo się odsunąłem, paczka zniknęła, i reszta ołówka zawisła mi nad głową. Niech tam. Z torbą w lewej, a papierami w prawej, dołączyłem do grupki drżących golasów z opuszczonymi głowami, czeka­jących na dalszy rozwój wypadków. Tracąc ubrania, tracili również całą resztę odwagi i wiele z poczucia indywidualności.

- Teraz na osiemnaście pe! - wrzasnął podoficer.

Opuściłem rękę zorientowany już, że to ma być badanie, i natychmiast dostałem w brzuch.

- Przepukliny brak! Kaszlnąć!

To ostatnie było do mnie, kaszlnąłem więc, a ten obmacywał mnie dalej.

Szczegóły wolę pominąć, trudno jednak opuścić niektóre dalsze wydarzenia.

Badanie moczu.

Kolejka stojących na palcach (zasikana podłoga) nie­szczęśników z papierowymi kubkami w dłoniach, wzdłuż której wędruje powoli sanitariusz odziany w gumowy kombinezon ochronny; wkłada do każdego kubka ten sam kroplomierz i przenosi kilka kropli na wgłębienie w olb­rzymiej tacy. Zezuje potem na to, co wyświetla się z boku tacy i wrzeszczy:

- Następny!

Znowu do windy i całą czterdziestką na górę, potem prosto do schizofrenicznej odmiany medycznego raju, czyli na posiedzenie lekarskiej komisji wojskowej, którą z prawdziwą medycyną i lekarzami łączy jedynie nazwa.

Gwar głosów, wrzaski komend, zamaskowani lekarze w bieli; maski pewnie po to, by poborowi nie widzieli twarzy i nie mogli podziękować, jeśli kiedyś jednak wyjdą do cywila. Sanitariuszom musiało być wszystko jedno, łazili bowiem bez masek.

Lekarz, czy też jakiś inny przypadkowy gość, tyle że ze stetoskopem na szyi, zabrał mi papiery, rzucił je sanitariu­szowi i złapał mnie za szyję. Zanim zrewanżowałem mu się tym samym, wrzasnął:

- Tarczyca normalna!

Hemoroidy (badanie teoretyczne).

Rząd wypiętych tyłków, przed którymi przykuca zbocze­niec w białej masce i świeci latarką człowiekowi tam, gdzie słońce nie zagląda.

Szczepienia.

Nie mam pojęcia, skąd brali tak grube i tępe igły, tym bardziej że jakimś cudem rzeczywiście stosowano tu jednorazówki wyrzucane potem do, albo częściej obok przepełnionych koszy. Podczas zastrzyku miałem jednak wrażenie, że ktoś wbija mi gwóźdź. A raczej dwa, bo szczepiono od razu z dwóch stron, prawej i lewej. Potem pchnięcie w plecy, trzy kroki do przodu i powtórka. Łącznie sześć razy. Gdy obolały delikwent docierał do ściany, która akurat nie kłuła, badano mu dla urozmaicenia puls. Sprawna organizacja.

Tuż przede mną znalazł się okaz tężyzny fizycznej, który lojalnie i głośno uprzedził, że boi się igieł. Nie zrobiło to na nikim wrażenia, zemdlał zatem przy pierwszym za­strzyku. Odciągnęli go za nogi, zrobili spokojnie swoje i zostawili z boku, aby oprzytomniał. Wzorowa ogólnowojskowa skuteczność!

Większość zmaltretowanych golasów nie zorientowała się nawet, w którym momencie dobiegł końca atak wesołych sanitariuszy. Dopiero przejście do kolejnej sali, gdzie nie miotał się nikt w bieli i nie narzucano nam się fizycznie, uświadamiało chwilowy koniec tortur. Oczywiście koszmar jako taki trwał dalej.

Przez salę ciągnął się rząd ponumerowanych biurek. Niczym w hali odlotów na lotnisku, za każdym siedział taki sam facecik w takim samym czarnym garniturku. Gdy przyszła moja kolej, głównodowodzący w tym przybytku wrzasnął:

- Do numeru trzynastego biegiem!

Nigdzie nie pobiegłem, ale do biurka numer trzynaście dotarłem nawet szybko. Facecik w grubych okularkach wziął ode mnie papiery, dołożył kolejną kartę i przyjrzał mi się kaprawymi ślepkami.

- Lubisz dziewczyny? - spytał nieoczekiwanie.

- Pewnie, a bo co?

Zamiast odpowiedzi postawił ptaszek w jakiejś rubryce.

- A chłopów?

- Jasne. Mam masę przyjaciół - dodałem, gdy dotarło do mnie, o co chodzi.

- Naprawdę? - Kolejny ptaszek. - Opowiedz mi o swoim pierwszym stosunku homoseksualnym.

- Nie może być! - Tym razem mnie zatkało. - Bada­nie psychiatryczne w formie testu? Teraz on się zacukał.

- Nie pierdol głupot, tylko odpowiadaj! - warknął, odzyskując głos.

- Powinni zabrać ci uprawnienia do wykonywania zawodu, jeśli w ogóle jakiś masz - oznajmiłem słodko.

- Sierżant! - warknął dotknięty do żywego egzemplarz urzędnika ogólnowojskowego. - Poborowy odmawia współpracy!

Odskoczyłem w porę, toteż trzcinka przecięła ze świstem powietrze.

- Proszę zabrać tę małpę, albo nic nie opowiem! - stwierdziłem, nie spuszczając wzroku z podoficera szykują­cego się do kolejnego ciosu. - A mam bogate doświad­czenia!

- Sierżancie, stop!

Podoficer wyraźnie zmarkotniał, ja zaś nabrałem głęboko powietrza i puściłem wodze fantazji.

- Pierwszy raz, to było jak miałem dwanaście lat i z czternastoma kumplami przy pomocy ściągaczy...

Mało pióra nie złamał z przejęcia! Sierżant strzygł uszami, zapominając o trzcince, a ja tworzyłem w natchnieniu, aż się kurzyło.

Po sesji oratorskiej zagnano nas z powrotem do windy. Zamknięto klatkę i opuszczono nas w dół. A potem otwarto drzwi... na złym piętrze.

Prowadziły bowiem one do hali, w której stały biurka, a za każdym biurkiem siedziała panienka pracowicie stukająca w klawiaturę. Papiery z łopotem przysłoniły jej klejnoty pasażerów windy, którzy dodatkowo spiekli raka.

Na szczęścia żadna z panienek nie spojrzała w naszą stronę, obyło się więc bez wrzasków. Po długich jak wieczność paru sekundach drzwi zamknęły się i znów ruszyliśmy w dół. Tym razem wypuszczono nas prosto na podoficera o znajomym, sadystycznym wyglądzie. Swoją drogą, cieka­we, jaka to mutacja spowodowała wyrośniecie tylu typków o byczych karkach, mysich móżdżkach i skłonnościach do znęcania się nad innymi.

- Wychodzić i ustawiać się po dziesięciu! - rozległ się głos. - Pierwsza dziesiątka do tych drzwi! Druga do tych! Dziesiątka, nie sztuka, ty dupo wołowa! Liczyć nie umiesz, bałwanie?!

Weszliśmy do jasno oświetlonego pokoju, gdzie kazano nam stanąć w szeregu naprzeciwko sraczkowato-zielonkawej flagi ozdobionej czarnym młotkiem.

Przed flagą prężył się oficer w nieźle dopasowanym mundurze ze złotymi pistoletami na ramionach.

- Podniosła to chwila - wyjaśnił uroczystym głosem. - Wy, kwiat młodzieży tego narodu, zostaliście wybrani przez okręgowe komisje poborowe, aby jako ochotnicy bronić ojczyzny, którą wszyscy kochamy, przed złem czającym się nad granicami oraz przed tymi, którzy chcą odebrać nam smak wolności. Nadszedł ten wielki moment, na który wszyscy czekaliście z niecierpliwością. Weszliście tu jako beztroscy młodzieńcy, wyjdziecie jako świadomi swych obowiązków żołnierze. Złożycie teraz przysięgę wierności, jak przystało na lojalnych żołnierzy. Unieście prawe dłonie i powtarzajcie za mną.

- Ja nie chcę! - rozległ się jakiś głos.

- To wolny kraj, a wy jesteście ochotnikami - oznajmił ponuro oficer. - Macie prawo nie składać przysięgi. Jeśli ktoś tak zdecydował, to proszę go, by skorzystał z tych drzwi. Prowadzą do federalnego więzienia, w którym spędzi trzydzieści najbliższych lat za lekceważenie obywatelskich obowiązków.

- Ja już chcę! - odezwał się ten sam głos.

- Powtarzajcie więc za mną. Ja, tu podać swoje imię i nazwisko, z własnej, nieprzymuszonej woli...

- Ja, tu podać swoje imię i nazwisko, z własnej, nieprzymuszonej woli...

- Zrobimy to jeszcze raz. - Oficer był cierpliwy. - Tym razem poprawnie, a jak nie, to jeszcze raz. A jak wtedy jeszcze nie, to zaczną się kłopoty!

Zrobiliśmy to jeszcze raz, już poprawnie powtarzając te bzdury i starając się nie wnikać w absurdalność sytuacji.

- Wiernie służyć... szanować starszych rangą... śmierć za nielojalność... śmierć za spanie na służbie... Przysięgam na imię ojca, matki i bóstwa własnego wyboru.

- Opuścić ręce. Gratuluję. Jesteście teraz żołnierzami i podmiotami prawa wojskowego. Pierwszy rozkaz głosi, że postanowiliście na ochotnika oddać dobrowolnie po jednym litrze krwi dla potrzebujących. Odmaszerować!

Osłabieni upuszczeniem krwi i głodni jak wilki dotarliśmy do kolejnego pomieszczenia.

- Ustawić się w szeregu! - rozległa się wyjątkowo cicho wykrzyczana komenda, widocznie podoficer był niedysponowany. - Każdy dostanie teraz jednorazowy mundur, którego nie wyrzuci bez rozkazu, i tymi drzwiami wyjdzie na dach, skąd czeka was transport do Obozu Slimmarco. Tam odbędzie się szkolenie. Przed otrzymaniem munduru należy oddać teczkę z dokumentami. Każdy dostanie krążek z wybitym nazwiskiem i numerem. Jest on podzielony na dwie części, aby łatwiej było go przełamać na pół. Nie wolno go rozłamywać, bo to jest przestępstwo i będzie karane zgodnie z prawem wojskowym.

- A po cholerę robić je tak, żeby można je było łamać, skoro nie wolno ich łamać? - szepnął stojący obok mnie młodzian.

- Bo jak zginiesz, to jedną połówkę ładują ci w gębę, a drugą wysyłają do kadr, by skreślili cię ze stanu i zawia­domili rodzinę, że zginąłeś bohaterską śmiercią lotnika przytrzaśniętego drzwiami do hangaru - wyjaśniłem mu uprzejmie, nie wiedząc jednak, skąd wziął mi się nagle metaliczny posmak w ustach...

8

W innych warunkach przejażdżka tym dziwnym pojaz­dem powietrznym byłaby sporą frajdą. Miał on kształt cygara i bez wątpienia był wypełniony jakimś lekkim gazem. Pod kadłubem wisiała kabina udekorowana ele­gancko w młotki, a na niej umocowano silniki ze śmig­łami. Widok przez okna mógłby być wspaniały, ale okna były tu jedynie w kokpicie. Rekrutów umieszczono w przedziale ładunkowym wyposażonym w rząd plas­tikowych foteli przy ścianach. Fotele te zaprojektować mógł jedynie kompletny sadysta. Niemniej, choć niewygo­dne, służyły do siedzenia, a dotąd udało nam się przysiąść jedynie podczas oddawania krwi. Wszyscy więc klapnęli z ulgą. Plastik chłodził przez papierowe mundury. Naj­większą ciekawostką były buty - warstwa tektury przy­mocowana do podeszew, z drugiej strony przechodząca w papierowe skarpetki. Wdzianko miało tylko jedną kieszeń na brzuchu, dzięki czemu poborowy wyglądał jak kangurzyca w ciąży, mająca obłęd w oczach. Trudno zatem się dziwić, że absolutna większość rekrutów popad­ła w przygnębienie.

- Nigdy jeszcze nie byłem poza domem. - Siedzący obok mnie chłopak smarknął w rękaw.

- Ja owszem - przyznałem uczciwie. - I tu jest nawet lepiej.

- Jedzenie będzie do kitu - jęknął inny. - Nikt tak nie potrafi gotować jak moja mama. Robi najlepsze cebulaki na świecie!

Ciasto cebulowe? Ciekawe...

- W wojsku na pewno i tak by je przypalili - pocie­szyłem go. - Ale pomyśl o innych przyjemnościach. Dużo ruchu, świeże powietrze, możesz cały czas kląć, a na przepustce upić się i złapać jakąś dziewczynkę albo i co innego. Zarumienił się jak dziewica, a z czerwonych uszu prawie się zadymiło.

- Nie chcę niczego łapać! - zapiał dyszkantem. - I umiem pić. Raz poszliśmy z Jojo do stodoły i napiliśmy się piwa... aleśmy sobie potem pospali...

- Nooo... - Od dalszej konwersacji uratowało mnie wejście sierżanta, który łupnął drzwiami i ryknął:

- Baczność, bando durniów!

Natychmiastowe wykonanie rozkazu zagwarantował so­bie naciskając jakiś guzik, za sprawą którego siedziska opadły zwalając klnących i piszczących rekrutów na pod­łogę. Wszystkich prócz mnie, ponieważ stałem już wy­prężony na baczność.

- Co jest, kurwa... - zdziwił się na mój widok sier­żant. - Cwaniaczek, co?

- Nie, sir! Tylko wykonuję rozkazy, sir! - odszczeknąłem, strzelając kopytami, co nie dało należytego efektu z powodu braku obcasów, a przy próbie zasalutowania omal nie wydłubałem sobie oka.

Potem przesłonił mnie purpurowy mur zbierających się na nogi ofiar.

- Cisza! - ryknął podoficer. - Ręce wzdłuż szwów, stopy razem, brzuchy wciągnięte, klaty wypięte, ślepia wybałuszyć i nie oddychać bez rozkazu... Baczność!

Purpurowe osły starały się wykonać rozkaz dosłownie i zamarły w bezruchu.

- Nie oddychać bez rozkazu. - Sierżant potoczył wkoło spojrzeniem. - Pierwszy, który zacznie, będzie miał ze mną do czynienia.

Cisza przeciągała się, aż szereg zaczął lekko falować, co było nieuniknione, bowiem bractwo zaczynało się dusić. Jeden jęknął i padł na podłogę, inny jednak nie wytrzymał i wciągnął głęboko powietrze. Sierżant dopadł go jednym susem i rąbnął w splot słoneczny. Drugi jęk i drugie ciało na pokładzie. Reszta zawyła zgodnym chórem ze zgrozy, oddychając przy tej okazji głęboko.

- To była mała lekcja - oświadczył sierżant. - Zro­zumieliście?

- Tak - mruknąłem pod nosem. - Jesteś tępym trepem.

- Żebyście lepiej pojęli, tym razem wam wytłumaczę: ja wydaję rozkazy, wy je wykonujecie. Natychmiast, dokład­nie, a jak nie, to obrywacie - oznajmił, odsłaniając żółte i zepsute zęby.

Po chwili zrozumiałem, że to był uśmiech.

- Siadajcie, pogadamy - zaproponował niespodziewa­nie normalnym głosem.

Ponieważ fotele pozostawały złożone, musiał mieć na myśli siadanie na podłodze. Poklepał się po wydatnym brzuchu i ciągnął dalej.

- Jestem sierżant Klutz, ze specjalnością musztra. Nie będziecie zwracali się do mnie używając nazwiska, to przywilej starszych lub równych rangą. Wy macie mówić do mnie „panie sierżancie" albo „sir", poza tym będziecie mnie traktowali z szacunkiem, posłuszeństwem i bez gadania albo spotka was stosowna kara. Akurat teraz nie chcę o tym szerzej mówić, bo zjadłem dobrą kolację, a mam delikatny żołądek. Zwykle wystarcza łagodna kara, by nawet najgłupszego nauczyć moresu. Czasami jednak po­trzeba czegoś więcej, czyli drugiej kary, a gdy ktoś jest wyjątkowo tępy, to może otrzymać i trzecią, ale trzeciej kary nie ma. Wiecie dlaczego? - Spojrzał na nas świd­rująco. - Ponieważ jesteście zbyt głupi, by spytać, tym razem jeszcze odpowiem na to pytanie. Trzecią karą jest komora odwadniająca, z której się nie wychodzi, gdyż z ciała zostaje usunięte dziewięćdziesiąt dziewięć procent wody, a tego się nie przeżywa. To nie kara, to koniec. Wiecie, jak wygląda się po takim zabiegu?

Wyjął z kieszeni małą figurkę odwodnionego rekruta w odwodnionym mundurze, z grymasem przerażenia na odwodnionej twarzyczce. Wokół znów rozległ się jęk i kilka głuchych łupnięć, gdyż co bardziej wrażliwi tracili przytom­ność. Sierżant Klutz uśmiechnął się zadowolony.

- Tak właśnie. Tak będziecie wyglądać - powtórzył. - Potem powisicie przez miesiąc na batalionowej tablicy ogłoszeń jako przestroga, a następnie wyślą was w małym pudełku do rodziny, chyba że ktoś wcześniej zabierze was sobie na pamiątkę... Są pytania?

- Czy to jest proces szybki, czy długi i bolesny? - spytał jakiś słaby głosik.

- Czy po pierwszym dniu w wojsku macie jeszcze jakieś wątpliwości?

Odpowiedź skwitowało kolejne głuche łupnięcie.

- Dobra, teraz powiem wam, co jeszcze czeka was w najbliższym czasie - oznajmił wielkodusznie sierżant. - Lecimy do OSR-u w Slimmarco, a raczej do bazy Mortstertoro, której częścią jest OSR. OSR to Ośrodek Szkolenia Rekrutów, gdzie odbędziecie podstawowe przeszkolenie wojskowe, dzięki któremu staniecie się twardymi, gotowymi na wszystko, prawdziwymi żołnierzami. Nie wszyscy, natu­ralnie, bo połowa nie wytrzyma szkolenia i zostanie pochowana z pełnym ceremoniałem wojskowym. Pamiętaj­cie, macie tylko dwie możliwości: albo staniecie się dobrymi żołnierzami, albo będziecie martwi. Zrozumiecie, że kariera wojskowa jest ciężka, ale uczciwa. Pojmiecie to z czasem, rzecz jasna.

- A co w niej jest uczciwego? - zdziwił się jeden z rekrutów, za co dostał kopa od sierżanta.

- To, że wszyscy mają równe szansę. Możecie skończyć szkolenie albo odpaść. Powiem wam coś. - Pochylił się ku nam, w efekcie czego co bliższych odrzuciło, gdy poczuli smród jego oddechu. - Prawda jest taka, że zrobię wszystko, żeby odpadło was jak najwięcej. Każdy rekrut odesłany do domu w trumnie zmniejsza nasze wydatki na zbędne szkolenie, a wam zaoszczędza ran i śmierci na polu walki, gdyby tam dopiero delikwent się załamał. Rozumie­my się?

Jeśli uznać milczenie za wyraz zgody, to porozumienie zostało osiągnięte, chociaż osobiście w to wątpiłem. Jedno musiałem jednak przyznać trepowi: choć nie ma instytucji głupszej niż wojsko, to kieruje się ona jednak swoistą, pokrętną logiką, którą on potrafił wyłożyć prosto i zro­zumiale.

- Są pytania? - Sierżant wyraźnie zamierzał zakończyć dyskusję.

- Tak, sir - wypaliłem. - Kiedy będziemy jedli?

- To się nazywa zdrowy żołądek. Większości, jak widzę, przeszedł apetyt.

- Myślę tylko o swoich obowiązkach, sir. Żeby być dobrym żołnierzem, muszę być silny, a żeby być silnym, muszę jeść, sir.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, co jako nieprzyzwyczajonemu do myślenia musiało mu sprawić nieco kłopotu. Naturalnie doszedł w końcu do wniosku, który wywołał typowe dla przedstawiciela tej profesji zachowanie.

- Właśnie zgłosiliście się na ochotnika, by pobrać racje żywnościowe - zdecydował, używając typowej dla armii całej galaktyki formy ogólnowojskowej. - Pobierzecie je za tymi drzwiczkami po lewej stronie burty. Ruszać się!

Ruszyłem się bardziej z głodu niż z jakiegokolwiek innego powodu. Byłem w wojsku, co samo w sobie było nowiną tragiczną, ale zdążałem do bazy, gdzie Garth-Zennar-Zennor był szychą, a to wyglądało już ciekawiej. Niestety, chwilowo zemsta musiała poczekać; jak się za­aklimatyzuję, to pogadamy. Za drzwiczkami kryła się szafka, w której stało jedno pudło z napisem: YUK-E. BOJOWE RACJE ŻYWNOŚCIOWE

Podniosłem je i stwierdziłem, że jak na tylu głodomorów, jest podejrzanie lekkie.

- Podaj je, kretynie, a nie podziwiaj. - Moje za­chowanie wyprowadziło sierżanta z równowagi do tego stopnia, że zapomniał o ogólnowojskowej formie gramaty­cznej.

Dałem mu to coś.

To, co nam rozdał, przypominało kształtem i kon­systencją połówki cegieł, zapakowane do plastikowych woreczków.

- Racja ta wystarcza za całodzienne wyżywienie i za­wiera wszystkie pierwiastki, witaminy i kalorie, których potrzebujecie - instruował nas Klutz. - Otwiera się ją przez wsadzenie paznokcia we wgłębienie oznaczone napi­sem TU WSADZIĆ. Powoduje to otwarcie i odlepienie się plastiku, który należy schować w formie nienaruszonej, gdyż po zjedzeniu racji udacie się do tego tam kranu, napełnicie woreczki wodą i wypijecie ją. Macie na to minutę, gdyż po takim czasie od chwili rozpakowania worek traci kształt i się kurczy. Należy wówczas starannie go zwinąć i schować do okazania w czasie inspekcji, bo to jest urzędowo zatwierdzona prezerwatywa, której wpraw­dzie przez dłuższy czas nie będziecie jeszcze potrzebować, ale którą macie na stanie. A jak żołnierz ma coś na stanie, to ma to mieć. Teraz możecie jeść.

Przyznaję uczciwie, że spróbowałem. Jedzonko miało konsystencję pieczonej gliny i smak psiego gówna. Z głodu i dzięki zdrowemu rozsądkowi zdołałem to przełknąć, instynkt samozachowawczy zaś nie pozwolił mi się udusić. Zdążyłem w ten sposób do kurka przed innymi i udało mi się napełnić worek wodą dwukrotnie, nim sflaczał. Wes­tchnąłem, schowałem go do kangurzej kieszeni i z niejakim zainteresowaniem obserwowałem kotłowaninę innych przy wodopoju. Siedzenia zdążyły już wrócić do poziomu. Wypróbowałem jedno ostrożnie; wytrzymało test, siadłem więc i prawie natychmiast zasnąłem.

Jak należało przewidzieć, obudziło mnie gwałtowne zetknięcie tyłka z podłogą. Wyplątałem się ze skłębionej na pokładzie gromady i przy wtórze ryków sierżanta udało mi się stanąć na nogi akurat w momencie, w którym pokład zawibrował silniej i znieruchomiał.

- Witamy na terenie OSR-u! - ryknął Klutz i otworzył drzwi, wpuszczając tuman kurzu i sporo zimnego powietrza. Wygramoliliśmy się na zewnątrz i rozejrzeliśmy się po naszym nowym domu. Nie robił szczególnego wrażenia. Jedno z bladych, czerwonych słońc opadało w chmurze pyłu za horyzont, a sądząc po chłodzie i rzadkim powietrzu, baza musiała zostać zbudowana na sporej wysokości. Wnioskując zaś z wymiarów, ulokowano ją zapewne na ogromnym płaskowyżu, gdzie panowały wprawdzie dobre warunki lotne, ale za to kiepskie dla ludzi. Ziemia zadrżała, gdy w oddali wystartował jakiś statek kosmiczny. Z kontemplacji wyrwał mnie głos sierżanta wymachującego spo­rym notesem.

- Teraz zrobimy zbiórkę ze sprawdzaniem obecności! - poinformował nas donośnie. - Zostaniecie wywołani wojskowym nazwiskiem i zapomnicie, że nosiliście kiedykol­wiek jakieś inne. Wojskowe nazwisko to cztery pierwsze cyfry numeru, jaki wam przydzielono. Po wywołaniu każdy wejdzie za mną do baraku, gdzie uda się do przydzielonego łóżka i będzie oczekiwał na dalsze rozkazy. Gordo siedem pięć dziewięć zero, łóżko numer jeden.

Spojrzałem na mój nieśmiertelnik i stałem tak, gapiąc się na barak pomalowany na kolor gówna zmieszanego z bło­tem, aż wywołano 5138. Powlokłem się do drzwi, nad którymi widniał napis: PRZEZ TE DRZWI PRZESZLI NAJLEPSI ŻOŁNIERZE ŚWIATA. I kto tu z kogo robił durnia?

Podłoga była kamienna i nadal mokra po szorowaniu, ściany betonowe i też mokre, a co gorsza, betonowy sufit także był czysty i nadal ściekała zeń woda. Armatką wodną tu sprzątali, czy co?

Łóżko dostałem naturalnie na samej górze, a stały po trzy w pionie. Z niesmakiem obejrzałem plątaninę drutów, mającą służyć mi za legowisko; na szczęście zrolowany kłąb materii sugerował, że przewidziano tu jeszcze jakąś pościel.

- Witamy w nowym domu - oznajmił radośnie sier­żant, gdy znieruchomieliśmy w parodii postawy zasad­niczej. - Pościel jest zrolowana i zapamiętajcie sobie, że tak się ścieli i w takim stanie ma się znajdować poza tymi sporadycznymi chwilami, gdy będziecie spali. Szafki są wmurowane w podłogę pomiędzy pryczami i otwierają się automatycznie, gdy przycisnę co trzeba na pulpicie zdalnego sterowania.

Nacisnął coś i ze skrzypieniem otworzyły się tkwiące w podłodze minigrobowce. Jeden z rekrutów, który akurat stał na drzwiczkach, z wrzaskiem zapadł się aż po pas.

- Światła gasną za piętnaście minut. Można rozłożyć pościel, ale nie można się wcześniej kłaść. Przed snem obejrzycie film informujący was o dniu jutrzejszym. Bę­dziecie oglądać go w pozycji zasadniczej, potem spać; a jak ktoś potrzebuje paciorka, to niech sobie popłacze. W kwestii sumienia w wojsku panuje wolność. Spocznij, rozejść się.

Drzwi huknęły i zostaliśmy sami. To ciekawe, jak ludzkość potrafi traktować samą siebie. Na większości światów, gdyby złapano kogoś traktującego w ten sposób jakieś zwierzę domowe czy inne, na przykład konia, to albo zostałby od ręki zastrzelony, albo otrzymałby długi i spra­wiedliwie zasłużony wyrok. Wzruszyłem ramionami i roz­winąłem pościel składającą się z cieniutkiego materaca i jeszcze cieńszego pledu. Była też nadmuchiwana poduszka, co do której miałem pewność, że do rana straci całe powietrze.

Gdy byliśmy tak zajęci ścieleniem, wzdłuż przejścia zjechały cicho z sufitu ekrany, z których nagle buchnęły fanfary, aż zadzwoniło w uszach. Po sygnale pojawił się na nich jakiś oficerek, który odczytał całkowicie niezrozumiały zlepek zdań zwany Rozkazem Dziennym. Wszyscy go zignorowali.

Przeniosłem zawartość kieszeni do skrytki w podłodze (poza wytrychem, rzecz jasna), i nie zdejmując papierowego munduru, wlazłem pod koc. Monotonne ględzenie było wspaniałym środkiem usypiającym. Nagle znów zostaliśmy zaatakowani przez fanfary, a na ekranie wykwitł wściekle wykrzywiony facet w czarnym mundurze.

- Uwaga - warknął. - Program został przerwany, aby nadać komunikat specjalny. Wczoraj przedostał się do naszego kraju niebezpieczny szpieg i sabotażysta. Miało to miejsce w porcie Marhaveno, a przybył jako członek załogi jednego z żaglowców z Brastyr. Przeszukano port, ale bez rezultatów. Dziś przeszukano okoliczne plaże od­krywając, że szpieg włamał się do jednego z jachtów, z którego ukradł ubranie i szereg przedmiotów. Jego własne rzeczy zostały znalezione w piasku na plaży. Cały obszar objęto szczególnym nadzorem policyjnym i otoczono kordonem. W mieście ogłoszono stan wy­jątkowy, trwa przeszukiwanie budynków. Nakazuje się zwracać baczną uwagę na mężczyznę noszącego to ubranie. Ktokolwiek go zauważy, ma obowiązek donieść o tym natychmiast policji lub Służbie Bezpieczeństwa.

Na ekranie pojawił się komputerowy obraz skradzionego przeze mnie przyodziewku. Symulacja nie miała twarzy, ale biorąc pod uwagę tak imponujące tempo działania, nie należało oczekiwać, by obraz długo pozostał anonimowy. Ciekawe, kiedy odkryją, że chwilowo wzmacniam ich potencjał obronny?

Trzeba by się właściwie zabrać za pracę koncepcyjną, ale byłem zbyt zmęczony. Dalsze rozmyślania przerwał mi zgrzyt zdalnie zamykanego zamka w drzwiach i zgaśniecie świateł.

9

Prawdę mówiąc, zasnąłem nie dzięki stalowym nerwom, ale wyłącznie za sprawą zmęczenia nadmiarem wrażeń. Obudziłem się nagle, jeszcze w mroku i względnym cieple, słysząc dziwny, ledwie odróżnialny dźwięk przypominający szelest liści na betonowej posadzce... Ulotność odgłosu przebudziła mnie skuteczniej niż głośne fanfary. Ale liście? Jakie liście, skąd liście?

Wczorajszy dzień jeszcze dawał znać o sobie, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że to żadne liście, tylko głośniki, przez które ktoś puszczał nagranie, a ja słyszałem właśnie szum rozpoczynającej się płyty. Skoro uszkodzenia słychać tak dobrze, to właściwy dźwięk zabrzmi ogłuszająco...

Niestety, to ostatnie pojąłem z opóźnieniem. Z głośników buchnęła pobudka tak głośna, że wymiotło mnie z pryczy. Równocześnie rozbłysły światła, zgrzytnął zamek, a w drzwiach pojawił się sierżant Klutz drąc się jak opętany.

- Pobudka! Składać pościel! Wyjąć przybory toaletowe i biegiem do latryny! Za dwadzieścia sekund barak zostanie umyty. Już jesteście spóźnieni! Ruszać się, do kurwy nędzy!

Ruszyliśmy żwawo, ale z założenia nie mieliśmy prawa zdążyć. Przedarłem się do latryny w chwili, w której szafki zamknęły się ze zgrzytem, a sierżant odskoczył i zatrzasnął drzwi. Równocześnie z sufitu, ścian i podłogi trysnęły strumienie wody mocząc dokumentnie ponad pół tuzina rekrutów, którzy nie dostali się do latryny, czyli jedynego w miarę suchego miejsca w baraku. Kąpiel miała jeszcze dodatkowy skutek - purpurowe mundurki zaczęły się rozłazić, poczynając od co wilgotniejszych miejsc. Wszyscy tłoczyli się jak stado ogłupiałych baranów nie patrząc, że jest mniej sanitariatów niż chętnych, a wszystkie w użyciu. Przez chwilę zachowywałem się podobnie, zanim dotarło do mnie, że poddaję się w ten sposób skrupulatnie za­planowanemu procesowi niszczenia człowieka w rekrucie, mającemu wyprać go z indywidualizmu i osłabić osobowość. Całe szkolenie rekruckie nastawione jest właśnie na to, by poniżyć, zniszczyć resztki godności i indywidualności, zmienić rozmaicie ukształtowanych ludzi w stado durni, z których można wyprodukować jednakowo tępych i goto­wych wykonać każdy rozkaz żołnierzy.

Gdy w końcu przypomniałem sobie tę oczywistą prawdę, zalała mnie zła krew. Nie miałem najmniejszej ochoty na trepackie pranie mózgu, postanowiłem, że nie dam się ani zastraszyć, ani „wyprać". Tak naprawdę byłem lepszym fachowcem w sprawach armii od przeciętnego trepa. Roz­myślania te nie przeszkodziły mi ogolić się ultradźwiękową żyletką przed fragmentem lustra. Umyłem ponadto zęby i opłukałem oczy lodowato zimną wodą ciurkającą z kranu. Zdążyłem schować przybory do otwartej ponownie szafki, gdy w drzwiach, jak żałosny diabeł z pudełka, pojawił się sierżant Klutz. - Zbiórka! - wrzasnął.

Minąłem go galopem, wyhamowałem pod jedyną w oko­licy rozjaśniającą mrok przedświtu żarówką i wyprężyłem się na baczność.

Zbliżył się do mnie podejrzliwie, obszedł naokoło i przy­jrzał się jak cielęciu z dwoma głowami.

- Co my tu mamy? - warknął, opluwając mnie przy okazji. - Cwaniaczek, co?

- Nie, sir. Melduję, że mój tata był żołnierzem, sir. Mój dziadek też, sir. Obaj nauczyli mnie, że najlepszą rzeczą dla mężczyzny jest być żołnierzem, sir. I że najwyższy stopień to sierżant, sir! - Przestałem wrzeszczeć i dodałem ci­cho: - Proszę tego nie mówić pozostałym, sir, ale zgłosiłem się na ochotnika.

Zamilkł. Co więcej, wzruszył się chłop, dowodząc słusz­ności mojej o nim opinii, że sierżant też człowiek, tylko bardziej tępy, niż przewiduje norma, przerobiony na doda­tek przez wojsko, zmacerowany przez alkohol i wszech­obecną głupotę tej instytucji. Chrząknął, odwrócił się na pięcie i pognał przez beton, by wykopać z baraku spóźnial­skich.

Czekając, aż towarzystwo stanie w możliwie przyzwoitym szeregu, zastanawiałem się, jak rozegrać dalej sprawę i doszedłem do wniosku, że należy jak najszybciej zadbać o awans na podoficera, by przestali mną pomiatać wszyscy, a zaczęli tylko niektórzy, no i żebym miał więcej wolnego czasu. Pod żadnym wszakże pozorem nie należy opuszczać wojska. Bazująca na tępym wykonywaniu rozkazów i na zinstytucjonalizowanej głupocie armia była dla mnie naj­lepszą kryjówką w policyjnym państwie, jakim okazała się wyspa.

Po nie kończących się pomyłkach w wymowie (ciekawe, ile to razy można źle wymówić imię Bil) sierżant zakończył wreszcie sprawdzanie obecności i poprowadził trzęsącą się z zimna grupę do stołówki. Po drodze dołączyły do nas inne pododdziały, tworząc długą i śliniącą się kolumnę.

Gdy w końcu doniosłem kopiasto załadowaną tacę do wolnego miejsca, przez chwilę myślałem, że zaszła jakaś pomyłka. Nie było to ani wykwintne, ani specjalnie smacz­ne, ale poza tym miałem przed sobą normalne jedzenie, w miarę strawne, zupełnie jak w zwykłym, podrzędnym barze. I było tego dużo. Co nie zmieniło faktu, że ledwo opróżniłem tacę, poszedłem po repetę.

Dopiero po uporaniu się z dokładką poczułem, że żarcie w gruncie rzeczy jest podłe i tanie, i uznałem, że jedynym powodem, dla którego nie jest jeszcze gorsze i nie jest go mało, musi być najwidoczniej fakt, że potrzebni jesteśmy wojsku żywi i niezagłodzeni.

Po śniadaniu nastąpiła gimnastyka mająca poprawić nam trawienie (lub je uniemożliwić, zależnie od organizmu). Ponieważ zawsze miałem azbestowy żołądek, lekko po­gnałem za Klutzem na otwarty teren, gdzie wiatr hulał jak w starym kominie. Przejął nas tam kolejny muskularny oprawca, który szerokość barów miał wprost propor­cjonalną do niskiego czółka. Płuca miał za to zdecydowanie lepsze od naszego sierżanta.

- Co jest, do kurwy nędzy! - ryknął. - Spóźniliście się prawie minutę!

- Maminsynki - odparł sierżant, wyjmując z kieszeni cygaro. - Nie można ich było odegnać od koryta.

Większość zatkało na to łgarstwo, ale ja się uśmiech­nąłem. Sprawiedliwość w wojsku z założenia nie występuje, nie występowała i występować nie będzie. A spóźniliśmy się, bo Klutz nie potrafił szybciej przebierać nogami.

- Tak. - Bawole oczka pod niskim czołem rozjarzyły się radością. - No to zobaczymy, jak się spiszą. Padnij! Pięćdziesiąt pompek!

Pomysł był niezły, gdyż z zasady robiłem setkę po śniadaniu, by być w formie. Poza tym dzień mieliśmy chłodny i należało się rozgrzać. Do dwudziestej pompki było jako tako, potem zaczęły się jęki i skamlenia. Przy trzydziestej połowa padła i nie próbowała nawet się ruszyć. Do ostatniej dotarłem tylko ja i ten muskularny chłopak, który zemdlał podczas zastrzyków.

- Drugie pięćdziesiąt! - warknął na ten widok oprawca. Konkurent zmiękł po trzydziestu, a ja dotarłem spokojnie do końca.

- Koniec, czy następne pół setki, sir? - spytałem słodko.

- Powstań! Rozkrok, ramiona w górę i powtarzać za mną. Raz, dwa... trzy, cztery... i raz, i dwa... trzy, cztery...

Skończyliśmy zaprawę miło rozgrzani, gdy Klutz kończył właśnie cygaro. Pięciu rekrutów zdążyło zemdleć, co wpra­wiło sierżanta w zdecydowanie zły humor. Trącił najbliższego butem, co wywołało jedynie bolesny jęk.

- Maminsynki! Mięczaki pierdolone! Zabrać mi w cho­lerę tych symulantów do izby przyjęć. Zaraz zrobimy z was wojsko. Każdego za łeb i za nogi, a potem biegiem w powrotem! Ruszać się!

Ponieważ jeden zemdlał tuż obok mnie, złapałem go w objęcia, a widząc, że tego, który dopadł go z drugiej strony, nogi ledwie noszą, zmieniłem chwyt i obaj wzięliśmy go pod ramiona tak, aby główny ciężar spoczął na mnie.

- Przerzuć jego rękę przez plecy - szepnąłem - i uda­waj, że go niesiesz.

- Dzięki... - wychrypiał. - Nie jestem... w formie...

Faktycznie nie był. Szczupły, przygarbiony, z podkrążo­nymi oczami i zdecydowanie starszy od reszty. Miał chyba ze dwadzieścia pięć lat.

- Morton - przedstawił się.

- Jak - odparłem. - Nie jesteś trochę za stary na ten syf?

- Pewnie, że jestem. Mało się nie zabiłem, żeby skończyć studia, ale przemęczyłem się, zachorowałem, wyleciałem z roku i mnie wzięli. Co z nim robimy?

- Niesiemy go tam, gdzie znoszą innych.

- Nie wygląda dobrze - stwierdził Morton spoglądając na blade oblicze wciąż bezwładnego delikwenta.

- To już jego problem. Ty martw się sobą.

- Zaczynam rozumieć. Chyba jesteśmy na miejscu.

- Połóżcie go obok innych - rozkazał kapral, nawet nie podnosząc głowy znad dźwiękowego komiksu prze­znaczonego dla kompletnych analfabetów.

Spojrzałem na czterech leżących jak worki biedaków.

- Może by ich tak obejrzeć, sir - zaproponowałem. - Jeden wygląda nieszczególnie.

- To jego problem. - Kapral odwrócił kartkę. - Jak się ocknie, wróci na plac, a jak nie, to go w nocy zbadają. Albo i nie, bo nie wiem, czy lekarz przyjdzie, a ja nie jestem łapiduchem. No, dość pierdolenia, zmiatać mi na kompanię, bo podam do raportu.

Wymiotło nas, ale zaraz po minięciu progu przestaliśmy się spieszyć.

- Skąd oni biorą tylu tych zboczeńców?

- To może być każdy. Ty, ja... - W głosie Mortona brzmiał autentyczny smutek. - Choć każde społeczeństwo produkuje takich dewiantów, to tutaj są oni uprzywilejo­wani i zdrowi wykonują ich rozkazy, aby przeżyć. Nasze społeczeństwo opiera się na militaryzmie, szowinizmie i nienawiści, a przy takich podstawach typy od brudnej roboty mnożą się same.

- Tego cię uczyli na studiach?

- Jeśli czegokolwiek mnie tam nauczyli, to czegoś wręcz przeciwnego. Robiłem magisterkę z historii, historii wojskowości, rzecz jasna, toteż mogłem trochę poszperać w archiwach. Lubię czytać, a uniwersytecka biblioteka jest naprawdę stara. Jak złamie się kod zabezpieczający kata­logi, to można czytać, co się chce. Sporo sam się nau­czyłem...

- Mam nadzieję, że przyswoiłeś sobie także sztukę trzymania gęby na kłódkę - mruknąłem.

- Nie zawsze mi wychodzi.

- No to postaraj się, żeby wychodziło, bo napytasz sobie biedy.

Klutz właśnie sprowadzał pododdział z pola, toteż spokojnie i cicho dołączyliśmy docierając do magazynu, gdzie wreszcie wydano nam normalne mundury. Słyszałem, że w wojsku mundury są tylko w dwóch rozmiarach - za duże albo za małe - i okazało się to świętą prawdą. Na szczęście zdołałem złapać duży rozmiar. Podwinąć to i owo zawsze można, doszyć jest nieco trudniej. Oprócz mundurów, pasów i butów wyfasowaliśmy także hełmy, opo­rządzenie, plecaki, manierki i niezbędniki, zestawy krawiec­kie, narzędzia do mordu, łopatki, czujniki promieniowania, bagnet i z pół tony wszelkich ogólnowojskowych śmieci niewiadomego przeznaczenia.

Kiedy już zwaliliśmy te sterty dóbr w baraku, przyszła pora na szkolenie polityczne.

- Nie dość, że znęcają się nad nami fizycznie, to jeszcze będą gnębić psychicznie - szepnął Morton, nie na tyle jednak cicho, by nie usłyszał tego sierżant.

- Zamknąć jadaczki! - wrzasnął. - Rozmowy za­bronione! Jesteście tu, aby słuchać, co ma do powiedzenia kapral Gow, a nie by pyskować!

Kapral Gow wyglądał jak z plakatu reklamującego zaciąg ochotniczy. Doskonale dopasowany, czysty mundur i uśmiech, który na milę zalatywał fałszem.

- Sierżancie, to tylko szkolenie. Dobry żołnierz powinien nie tylko wykonywać rozkazy, ale także rozumieć, czemu jest to niezbędne - oświadczył politruk, usiłując się fraternizować. - Siadajcie wygodnie, krzeseł co prawda nie ma, ale podłoga jest czysta. Doskonale, czy ktoś z was może mi powiedzieć, dlaczego tu jesteście?

- Bo dorwał nas pobór - warknęło spod ściany.

- Ha, ha, ha... Naturalnie, ale nie o to mi chodzi. Czy wiecie, czemu pobór jest niezbędny? Jeśli nie, to znaczy, że wasi nauczyciele nie wywiązywali się należycie z obowiąz­ków. Żeby nie było niejasności, od razu przedstawię wam kilka faktów. Otóż jesteście tu, gdyż groźny wróg chce najechać naszą ojczyznę, a obowiązkiem wojska jest obrona naszej wolności.

- Pieprzone farmazony - mruknąłem.

Morton skinął głową, natomiast Gow udowodnił, że ma dobry refleks.

- Mówiliście coś, żołnierzu? - spytał, gapiąc się na mnie nachalnie.

- Tylko drobne pytanie, sir. Jak zacofane gospodarczo i pozbawione przemysłu społeczeństwo kontynentu może stanowić groźbę dla uprzemysłowionego państwa dysponującego nowoczesną armią?

- Dobre pytanie, żołnierzu. Bardzo dobre! Otóż ci barbarzyńcy nie stanowiliby sami w sobie żadnego niebez­pieczeństwa. Zostali jednak uzbrojeni i podjudzeni przez żądnych naszych bogactw i ziemi przybyszów spoza planety. Dlatego właśnie musicie poświęcić się służbie dla ojczyzny.

Bezczelność kłamstwa odebrała mi mowę. Posłuchałem jednak własnej dobrej rady i zamilkłem. Ja owszem, ale Morton nie...

- Ależ, sir. Liga Międzyplanetarna to pokojowy zwią­zek pokojowo nastawionych planet. Wojna została przez nie odrzucona jako metoda...

- A wy skąd niby to wiecie?

- To ogólnie znany fakt - wtrąciłem się mając nadzieję, że Morton zamknie jadaczkę. - Prawda, sir?

- Nieprawda, ale bardzo mnie zainteresowało, kto wam naopowiadał takich kłamstw. Po zakończeniu szkole­nia chciałbym pogadać sobie na osobności z wami, żoł­nierzu, i z rekrutem obok was. Wracając zaś do tematu, to zapewniam, że wobec międzyplanetarnej inwazji, chcącej zniszczyć nasz kraj, żadna ofiara nie jest zbyt wielka, by ocalić wolność. Dlatego wiem, że z ochotą spełnicie swój żołnierski i obywatelski obowiązek. Traktujcie obecnego tu sierżanta Klutza jak ojca, gdyż jest waszym opiekunem i przewodnikiem po wojskowym życiu. Wykonujcie jego rozkazy, a staniecie się dobrymi żołnierzami, którym nieźle się w wojsku powodzi. Kto wie, może nawet awansujecie, a na pewno będziecie dobrze służyć krajowi. Wiem, że wiele rzeczy może was dziwić i że czeka was jeszcze niejedno zaskoczenie, ale przecież jest to dla was zupełnie nowe doświadczenie. Możecie w takich przypadkach pa­miętać o mnie, gdyż jestem waszym doradcą i pozostaję do waszej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy. Możecie na mnie polegać jak na przyjacielu. Teraz macie dziesięć minut, aby zapoznać się z materiałami pomocnymi w zro­zumieniu pewnych kwestii. Potem możecie pytać, jeśli czegoś nie zrozumiecie. W międzyczasie ja porozmawiam sobie z tymi dwoma rekrutami, którzy mieli pecha i zostali źle poinformowani o realiach politycznych naszego kraju. Wy dwaj tam, chodźcie ze mną, pogawędzimy sobie, złapiemy trochę słonka...

Niechętnie pozbieraliśmy się i ruszyliśmy ku otwartym przez kaprala gościnnie drzwiom. Nic innego i tak nie dałoby się zrobić. Gow zamknął drzwi, odwrócił się i uśmiechnął nieszczerze.

- Ciepło, nie? - zagaił.

- Pewnie, ładna pogoda - przyznałem.

- Skąd dowiedzieliście się wszystkich tych głupot? Najpierw ty. - Spojrzał na mnie.

- Tego, no... Usłyszałem gdzieś, po prostu...

- Wiedziałem. - Uśmiechnął się uszczęśliwiony. - Słu­chaliście obcych radiostacji, tak? Tylko tam można usłyszeć takie kłamstwa.

- Nie bardzo - odpyskował Morton. - Fakty pozo­stają faktami i tak się składa, że mam rację...

Wytrwale kopał sobie mogiłę, mając na dodatek pod­suwane jak na tacy idealne wyjście z sytuacji. Trzeba było zająć się bliżej tą obcą radiostacją.

- Tego, panie kapralu, no... chciałem zełgać, ale pan jest za sprytny. Miał pan rację, słuchałem radia...

- Jasne! Pompują to świństwo przez satelitę na tylu częstotliwościach, że nie da się zagłuszyć. A zbyt wysoko zawiesili to cholerstwo, by je zestrzelić.

- Raz słuchałem, panie kapralu. Wiem, że źle zrobiłem, ale mówili tak logicznie, że...

- Dobrze, żeście się przyznali. A wy? Morton nic nie odpowiedział, na swoje szczęście zresztą, bo kapral wziął milczenie za przytaknięcie.

- Znaczy się obaj - podsumował. - Ale przynajmniej rokujecie szansę na reedukację, co niestety, nie o każdym można powiedzieć. Pewnie, że mówili logicznie, to są fachowcy od ogłupiania takich jak wy. Prawda jest mniej przyjemna, ale trudno, a władza wie lepiej, co dla was jest dobre. No to teraz obaj do środka, a jak skończymy szkolenie, to pogadamy o wymiarze kary. Macie czas zastanowić się nad tym, co zrobiliście i nad tym, co was czeka. W cywilu dostalibyście rok ciężkich robót, tutaj... Dowiecie się. W przyszłości, o ile w ogóle czeka was jakaś przyszłość, nauczycie się nie sprzeciwiać przełożonym.

- To prawda z tym satelitą? - spytałem Mortona, gdy wróciliśmy do środka.

- Pewnie. A co, nigdy nie słuchałeś? Nudne, typowa propaganda z małą zawartością faktów. To, że się przy­znałeś, i tak jest bez znaczenia. Musiał nas ukarać, bo taka jest wojskowa zasada. Teraz dostaniemy w dupę!

Sierżant Klutz spojrzał na nas wściekle, więc zamilkliśmy, a ja uśmiechnąłem się w duchu. Kto dostanie w dupę, to się jeszcze zobaczy, ale chyba nie ja. Właśnie szykowała się szansa, z której należało skorzystać...

10

Gdzieś w oddali zabrzmiał dzwonek i sierżant Klutz ocknął się, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.

- Baczność! - warknął. - Całą godzinę żeście się opierdalali, teraz sobie to odbiję. Następne są zajęcia ze znajomości broni. Jazda, biegiem marsz!

- Tych dwóch zatrzymuję - wtrącił Gow, wskazując na nas. - Pójdą do raportu za sianie defetyzmu. Klutz radośnie wykreślił nas ze spisu.

- Dopóki ilość się zgadza, możesz ich nawet utopić w szambie - oświadczył i zatrzasnął za sobą drzwi. Morton apatycznie oparł się o ścianę, Gow zaś wyciągnął notes i wskazał ołówkiem na mnie.

- Wasze nazwisko, żołnierzu?

- Scroo U2.

- To wasze wojskowe nazwisko, do tego niepełne. Chcę poznać wasze prawdziwe i pełne nazwisko.

- Jestem z Pensildelphii, panie kapralu, a tam uczą, by nie przedstawiać się obcym.

- Jaja sobie ze mnie robicie!? - warknął podejrzliwie.

- To byłoby niemożliwe, sir. Już nie. Sam pan jest

jednym wielkim niesmacznym dowcipem wykorzystującym ludzką ciemnotę. Obaj dobrze wiemy, że temu krajowi naprawdę zagraża tylko będąca u władzy junta wojskowa. To zmilitaryzowane państwo służy obecnie tylko elicie wojskowej.

Morton próbował mnie uciszyć, a Gow sięgnął po telefon.

- Jak mi nie powiesz dobrowolnie, to żandarmeria wyciśnie wszystko z ciebie w parę minut. - Musiałem go nieźle zirytować, skoro przestał zwracać uwagę na ogólnowojskową gramatykę. - Poza tym mylisz się w jednym. Nie tylko elity wojskowe na tym korzystają, ale również korporacje przemysłowe. Jedno nie może istnieć bez dru­giego i każde jest żywotnie zainteresowane dobrym samo­poczuciem partnera.

Powiedział to spokojnie i z uśmiechem, a mnie zatkało.

- To... - W końcu odzyskałem mowę. - Po co opowiada pan te brednie żołnierzom?

- Z pochodzenia jestem właśnie członkiem jednego z rodów przemysłowych i obecna sytuacja mi odpowiada. Wypełniam mą żołnierską powinność głosząc te, jak okreś­liłeś, brednie, a za kilka miesięcy wyjdę stąd i wrócę do normalnego życia. Wciąż zajęte, powiesił się ktoś, czy co... Cóż, przyznaję, że rozmowa sprawiła mi dużą przyjemność, głównie z uwagi na odmienne od ogólnie spotykanego podejście do tematu. Dlatego też chciałbym dać ci coś w prezencie.

Odłożył słuchawkę i otworzył szufladę biurka, a ja okazałem się chwilowo zbyt tępy, by zrozumieć, o co mu chodzi. Gdy zrozumiałem, było niemal za późno, zdołał zrobić dwa kroki w moim kierunku i to z bronią w garści.

- Na twoim miejscu nie robiłbym niczego. Jestem niezłym myśliwym i najpewniej cię zastrzelę. Jeśli nie da się inaczej, to w plecy.

- W porządku, kapralu - uśmiechnąłem się, starając pozostać twarzą do niego. - Wywiad miał zastrzeżenia co do waszych pogadanek i wysłał mnie, bym was sprawdził. Zdaliście egzamin, gratulage. Nie powtórzę waszych uwag o powiązaniach wojska i przemysłu, choć jestem z biednej rodziny i nie wyjdę stąd za kilka miesięcy.

- O kurwa! - jęknął Morton.

- Nie kurwa, tylko podoficer wywiadu, a wy jesteście aresztowani, żołnierzu! Złapaliśmy zdrajcę, a zatem coś dobrego wynikło jednak z waszej pogadanki, prawda, Gow?

- I ja mam w to tak od razu uwierzyć? - spytał podejrzliwie.

- Nie, ale myślę, że uwierzysz, gdy pokażę ci upoważ­nienie - odparłem spokojnie, sięgając do kieszeni.

Może i był niezłym myśliwym, ale zwierzęta się nie bronią, a na pewno nie strzelają. Doświadczenia bitewnego nie miał za grosz. Jak byle amator spojrzał na moją rękę i niczego więcej nie potrzebowałem. Wybiłem w górę dłoń z miotaczem. Pocisk wypalił dziurę w ścianie obok Mortona, który odskoczył z piskiem. Zanim Gow zdołał ponownie nacisnąć spust, dostał w brzuch i upuścił broń. Potem trzasnąłem go jeszcze w kark, dzięki czemu stracił przytomność.

- Dobra robota, Jim - pogratulowałem sam sobie, bo jakoś nikt nie miał zamiaru mnie pochwalić.

- Coś... coś... ty zrobił? - wybełkotał wreszcie Morton.

- Dokładnie to, co widziałeś. Unieszkodliwiłem kaprala, zanim zdążył zrobić nam krzywdę. Poza tym ty nie jesteś aresztowany, a ja nie jestem z wywiadu. Rusz łaskawie dupę, przesuńmy to biurko, zanim ktoś tu wlezie. Jak widzisz, drzwi nie mają zamka.

Podniosłem miotacz, by nie kusił losu ani przedstawiciela rodu przemysłowego, po czym zabrałem się za obdzieranie tego ostatniego z munduru. Oto była okazja na awans w moim stylu. Gdy dotarłem do bielizny, na chwilę znieruchomiałem: na slipkach miał złoty monogram. Na szczęście facet miał nieco nadwagi i był mojego wzrostu, wobec czego uniform pasował, gdy moje mięśnie zastąpiły jego sadło. Buty zatrzymałem swoje, bo miał dziwnie małą stopę. Zawartość kieszeni była zdecydowanie miła - paczka niezłych cygar, cała harmonia gotówki i składany nóż. Pociąłem swój mundur na pasy, którymi związałem nadal nieprzytomnego łobuza.

- Chcesz go zabić? - zaciekawił się Morton.

- Nie, ale lepiej żeby nie znaleźli go, nim my przej­dziemy do następnego etapu... Zaprzyj się plecami i pilnuj drzwi; jak kto spróbuje otworzyć, to nie puszczaj.

Odstawiłem biurko mniej więcej na miejsce i wcisnąłem kaprala pod mebel, tak aby nazbyt nie rzucał się w oczy. Odruchowo sprawdziłem szuflady, jedynie w najwyższej była jakaś teczka z dokumentami. Wziąłem papiery pod pachę i obejrzałem całość dzieła. Jak długo Gow nie odzyska przytomności, nikt go nie znajdzie.

- I co teraz? - spytał Morton, nadal udający zamek w drzwiach.

- Nie mamy odwrotu, zatem idziemy dalej. Kiedy go znajdą, poznają nasze nazwiska, więc najpierw musimy je zmienić, a to oznacza wycieczkę do sztabu. Można by go utrupić, ale to dałoby jeszcze gorsze efekty, a poza tym i tak by się dowiedzieli od Klutza, o kogo chodzi. Przy okazji przeszukają bazę, a do morderców strzela się bez uprzedzenia.

- Poza ostatnim zdaniem niczego nie rozumiem. Jak, dobrze się czujesz?

- Doskonale. Poza tym świetnie wiem, co robię.

Ponieważ nigdzie nie było kabury, broń musiałem zo­stawić. Podoficer paradujący po bazie z gnatem w dłoni zbytnio zwracałby uwagę. Rozładowałem więc broń i pustą wrzuciłem do szuflady.

- Maszeruj przede mną i rób, co ci każę - poleciłem Mortonowi, chowając magazynek do kieszeni. - Najpierw wyjrzyj tylko i sprawdź, czy nikogo nie ma.

Nie było. Ruszyliśmy zatem, tupiąc buciskami. Ja ścis­kałem pod pachą teczkę, Morton chronił całym wysiłkiem woli resztki rozsądku. Za najbliższym rogiem prawie wpadliśmy na żandarma.

- Stój! - zakomenderowałem, zanim Morton zdołał rzucić się do ucieczki. - Szeregowy, chodźcie no tu!

- Ja, sir? - Znający dobrze wojskowe realia żandarm był uprzejmy nas nie zauważyć, co było całkiem rozsądnym zachowaniem.

- A jest tu inny szeregowy? Macie nie zapiętą kieszeń, ale jestem dziś w dobrym humorze. Gdzie tu się mieszczą Wydziały Personalne?

- Prosto, w prawo przy podium dla orkiestry, w lewo przy izbie tortur i drugi budynek po prawej.

- Możecie odmaszerować! - warknąłem. Oddalił się czym prędzej, gorączkowo sprawdzając kie­szenie, a ja poklepałem spoconego ze strachu Mortona.

- Spokojnie, bo się rozpuścisz. To jest przywilej star­szego stopnia. Z niższym rangą możesz w każdym wojsku robić, co chcesz. Gotów?

Skinął głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Ru­szyliśmy.

Na każdym narożniku wykrzykiwałem komendy, żeby się nie wyróżniać i żeby mój podopieczny nie pomylił drogi, toteż na miejsce dotarliśmy szybko i bezproblemowo. Budynek był spory, a ruch panował w nim większy niż w innych. Morton zamarł przy wejściu, podrygując lekko ze strachu.

- Co chcesz zrobić? - szepnął.

- Odpręż się - zajrzałem do teczki i udałem, że porządkuję papiery, by uzasadnić postój. - Idź za mną i nie odzywaj się, rób, co każę, a za parę minut znikniemy bez śladu.

- Pewnie, że znikniemy, jak tylko tam wejdziemy. Złapią nas, będą torturować, zabiją...

- Cisza! - ryknąłem mu w ucho, aż podskoczył. - Nie gadać, nie myśleć! Wykonywać wszystko albo znaj­dziecie się w gównie po uszy!

Przechodzący sierżant pokiwał głową z uznaniem, wobec czego dodałem:

- W lewo zwrot! Naprzód marsz!

Krótko był w armii, ale zadziałało. Odwrócił się i poma­szerował jak ta lala. Dzięki temu spokojnie minęliśmy drzwi i skierowaliśmy się ku stojącemu za nimi żandarmowi.

- Baczność! Spocznij! - warknąłem i nie zniżając głosu zwróciłem się do żandarma: - Gdzie jest sekcja transportu?

- Drugie piętro, pokój dwieście dziewięć. Czy mogę zobaczyć pańską przepustkę, sir?

Spojrzałem nań zimno, przeglądając papiery z teczki i wolno taksując go od stóp do głów. Zaczął się robić nerwowy, co znaczyło, że od niedawna trzyma wartę.

- Nigdy nie widziałem brudniejszych butów, i to w cza­sie pełnienia służby garnizonowej - syknąłem, a gdy odruchowo spojrzał w dół, podsunąłem mu pod nos jakiś papier. - O, jest przepustka.

Nim podniósł wzrok, ja chowałem już dokument do teczki. Chciał coś powiedzieć, ale zamarł, napotkawszy moje spojrzenie.

- Drugie piętro - powtórzyłem, odwracając się do Mortona. - Szeregowy, idziemy!

Potupaliśmy po schodach. Ja nieco spocony, bo była to jednak męcząca robota, on zaś drżący jak w febrze. Nie miałem pojęcia, ile jeszcze wytrzyma i pozostało jedynie żywić nadzieję, że do końca. Dotarliśmy szczęśliwie tam, gdzie trzeba. Otworzyłem drzwi i zajrzałem. Przy ścianie stała ława, poleciłem mu więc, by siadł i czekał tu na mnie, sam zaś poszukałem dyżurnego, który akurat bawił się telefonem. Machnął ręką, żebym poczekał, spojrzałem zatem dalej. Za dyżurnym ciągnęły się rzędy biurek, przy których szeregowi pracowicie wypisywali coś i liczyli. Oni ignorowali mnie całkowicie.

- Tak, sir... Natychmiast, sir. Pewnie błąd kompute­ra, kapitanie... Tak, sir. - Dyżurny odłożył słuchawkę i dodał. - Żeby cię cholera, bydlaku. O co chodzi, kapralu?

- Chcę się widzieć z sierżantem, z szefem...

- Nie da się. Jest na urlopie okolicznościowym. Desperuje, bo kanarek mu zdechł.

- A to uczuciowa bestia. Dobra, kto go zastępuje?

- Kapral Gamin.

- To proszę powiedzieć, że idę do niego.

- Już się robi. - Dyżurny złapał za telefon, a ja pomaszerowałem do drzwi z tabliczką SZEF TRANS­PORTU. Wewnątrz siedział ciemny chudzielec zajęty akurat komputerem.

- Kapral Gamin? - spytałem zamykając drzwi. - Jeśli tak, to przynoszę dobre nowiny.

- Jestem Gamin. Jakie nowiny?

- W kwatermistrzostwie znaleźli wirusa w komputerze i płatnik twierdzi, że mogło dojść do pomyłki w naliczaniu żołdu przez ostatnie miesiące. Między innymi pańskiego. Może nawet i dwie setki panu wyrównają, ale chcą pana widzieć, aby wyjaśnić wszystko do końca.

- Wiedziałem! Dwa razy policzyli mi za ubezpieczenie!

- To wszystko dupki, więc możliwe. - Po raz kolejny okazywało się, że urzędy wszędzie są takie same, a urzęd­nicy, szczególnie co niżsi rangą, zawsze uważają się za oszukiwanych przy wypłacie. - Proponuję się pospieszyć, zanim znów gdzieś to wszystko zgubią. Mogę zadzwonić?

- Jasne. Na centralkę przez dziewięć. - Poprawił kurtkę mundurową, wyłączył komputer. - Założę się, że wiszą mi o wiele więcej!

Ku mojemu szczeremu zadowoleniu wyszedł drugimi drzwiami, prowadzącymi bezpośrednio na korytarz. Ja otworzyłem te pierwsze i wytknąłem głowę.

- Jego też, kapralu? - spytałem, jakby gospodarz był wciąż u siebie. - Dobra... Szeregowy, do mnie!

Morton podskoczył, słysząc mój głos, rozejrzał się roz­paczliwie i doszedł w końcu do wniosku, że o niego chodzi, więc wstał i podszedł do mnie. Wciągnąłem go za nos i zamknąłem drzwi na klucz.

- Siadaj i nie zadawaj głupich pytań. Mam robotę.

Po czym wyjąłem wytrych, na co oczy mojego kompana zrobiły się jeszcze większe, i uruchomiłem komputer. Dostałem się do menu i stwierdziłem, że rzecz jest prostsza, niż się spodziewałem. Program był łatwy, ale nie mógł być inny, wziąwszy pod uwagę jego zwykłych użytkowników. Bez trudu znalazłem rozkazy podróży i wprowadziłem odpowiednie zmiany, posiłkując się danymi z naszych nieśmiertelników.

- Właśnie w południe wyjeżdżamy do Fortu Abomeno - oznajmiłem, gdy brzęczyk pisnął, a drukarka wypluła z siebie kartkę. - Chwilowo jesteśmy bezpieczni, bo już nas tu nie ma.

- Ale jesteśmy...

- Faktycznie tak, ale na papierze udajemy się właśnie do Fortu Abomeno, a w wojsku tylko papier się liczy. Teraz trzeba jeszcze zadbać o nasze nowe dokumenty.

Wróciłem do komputera. Należało się spieszyć. Jeśli cała sprawa miała się udać, trzeba było zniknąć stąd przed powrotem kaprala. Wybrałem dwa nazwiska z listy prze­niesionych, podoficerów, naturalnie, i wprowadziłem dane, gdzie trzeba. Znów pisnęło i drukarka wypluła dwie następne kartki. Złapałem je pospiesznie, wyłączyłem komputer i ruszyłem przez tylne drzwi na korytarz. Morton posłusznie deptał mi po piętach.

Korytarz prowadził do schodów, po których właśnie ktoś wchodził, i sądząc po krokach, mógł to być ktoś nieźle wkurzony. Założyłbym się, że to Gamin, ale wolałem nie sprawdzać.

- W prawo zwrot! - zakomenderowałem półgłosem, kierując się byle dalej od schodów i Morton wlazł jak cielę w pierwsze drzwi po prawej, a ja za nim.

Wewnątrz jakiś pracownik poprawiał fryzurę przed lustrem. Hm... to była kobieta.

- Czyście oszaleli, kapralu? - warknęła. - Albo was czytać nie nauczyli. To damska toaleta!

- Przepraszam, ale w korytarzu jest ciemno. Szeregowy, do jasnej cholery, gdzieście poleźli, to damski kibel! W tył zwrot, do męskiego marsz. I czytać mi tabliczki, bo pogadamy inaczej!

Korytarz na szczęście był pusty, więc czym prędzej wydostaliśmy się z gmachu i skręciliśmy w pierwszą prze­cznicę.

Dwa bloki dalej skręciłem za róg i z ulgą oparłem się o tylną, ślepą ścianę jakiegoś baraku. Tym razem zagrożenie było blisko i napięcie dało znać o sobie. Otarłem spocone czoło i z uśmiechem pokazałem mojemu towarzyszowi dwa papierki.

- Wolność i spokój - oznajmiłem radośnie. - Roz­kazy wyjazdu, a właściwie odwołanie rozkazów wyjazdu. Wreszcie jesteśmy bezpieczni.

- O czym ty mówisz? - spytał grzecznie choć pode­jrzliwie, wytrzeszczając na mnie oczy.

- Dobrze, wyjaśnię ci to prościej. Z punktu widzenia dowództwa zostaliśmy przeniesieni do Fortu Abomeno, a zatem tutaj nikt nas nie będzie szukał. Będą węszyć w miejscu przeniesienia, ale nic nie znajdą. Żeby za szybko się nie wydało, liczba osób w transporcie musi pozostać nie zmieniona, toteż anulowałem rozkaz wyjazdu dwóch in­nych, którzy faktycznie wyjechali, a przy okazji awan­sowałem nas na podoficerów, żeby żaden trep się nas nie czepiał. To właśnie te rozkazy, kapralu. Ja jestem sierżan­tem, żeby była jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Mając te papierki możemy liczyć na kilka spokojnych dni, bo przełożeni tych dwóch wiedzą, że gości nie ma, a nikt nie będzie szukał zbyt gorliwie, skoro sztuki się zgadzają. Możemy bez obaw podawać się za nich w kantynie i hotelu podoficerskim. Przez ten czas zdołam coś wymyślić, spokoj­na głowa. Teraz proponuję zacząć nową, obiecującą karierę zawodowych podoficerów należących do grupy zwanej popularnie trepami. Co ty na to?

- Do licha - wymamrotał, i gdybym go nie pod­trzymał, padłby w najbliższą rabatkę. Oparłem go o ścianę i pokiwałem z satysfakcją głową.

- I ja tak myślę. To faktycznie był pracowity dzień.

11

Zmęczenie można wytrzymać, zignorować pragnienie jest znacznie trudniej, jednak chwilowo musiałem uzbroić się w cierpliwość. Szarża ma swoje przywileje, ale dopiero wtedy, gdy poprze się ją mundurem z właściwymi dystyn­kcjami. Trząsłem Mortonem tak długo, aż zaczął dawać oznaki przytomności, mrugając niezbornie oczami i wpat­rując się we mnie tępo.

- Ostatni wysiłek - poinformowałem go poważnym tonem. - Idę do sklepu wydać trochę nie swoich pieniędzy, a potem udajemy się do kantyny podoficerskiej, aby zjeść coś i wypić. Jesteś gotów?

- Jestem zmęczony, padam na pysk. Nogą nie ruszę. Idź sam, a ja tu poczekam... Chcę umrzeć...

- W takim razie nie zrobi ci różnicy, jeśli zaopiekuje się tobą stojący właśnie za twoimi plecami kapral Klutz...

Dobrze, że byłem przygotowany na to, co właśnie nastąpiło. Morton kwiknął, podskoczył na pół metra i zaczął biec, zanim jeszcze dotknął z powrotem ziemi. Przytrzymałem go za kołnierz.

- Klutz, jako środek dopingowy, czyni cuda. Skoro jesteś już mobilny, to idziemy na zakupy.

Dotarliśmy na pocztę, gdzie z mojego towarzysza defini­tywnie uszło powietrze. Oparłem go więc o skrzynkę pocztową i wręczyłem papiery.

- Czekajcie tu, szeregowy, i nie zgubcie tych dokumen­tów, bo wam łeb przy dupie ukręcę! - I szeptem spytałem jeszcze: - Jaki rozmiar normalnie nosisz?

Wyciągnięcie z niego tej drobnej informacji zabrało mi dobrą chwilę. W końcu ruszyłem do pobliskiego sklepu, gdzie godnie spożytkowałem część majątku kaprala Gow kupując kurtkę mundurową, wstążki do obszycia i tym podobne drobiazgi. Następnie zaciągnąłem Mortona do kantyny podoficerskiej, szczęśliwie niemal pustej o tej porze.

- Kabiny używamy pojedynczo - zastrzegłem, żeby uniknąć spekulacji natury obyczajowej, a gdy chłopak wyszedł, z miejsca awansowałem go na kaprala. Jego stary mundur i papiery powędrowały do zsypu, a my do kasyna.

- Piwo, czy coś mocniejszego? - spytałem rzeczowo.

- Nie piję.

- Teraz już pijesz. I klniesz. Jakbyś zapomniał, to przypominam ci, że jesteś w wojsku. Siedź tu i wykrzywiaj gębę, jak na wzorowego kaprala przystało, a ja zaraz wrócę.

Zamówiłem dwie setki spirytusu i dwa piwa. Alkohol wlałem do kufli, spróbowałem i zadowolony z mieszanki, wróciłem do stolika. Morton grzecznie pociągnął łyk, wybałuszył oczy, wciągnął powietrze i znów popił. Błys­kawicznie zaróżowiły mu się policzki, toteż wychyliłem połowę swego kufla i odsapnąłem z ulgą.

- Nie wiem, jak ci podziękować... - wybąkał.

- Więc nie dziękuj. Pij. Realizowałem akurat własne plany, a ty byłeś pod ręką.

- Kim ty właściwie jesteś? Skąd to wszystko potrafisz?

- Uwierzyłbyś, jakbym ci powiedział, że jestem szpie­giem przysłanym, aby wykraść tajemnice wojskowe?

- Tak - przyznał bez chwili wahania.

- To fajnie. Niestety, albo i stety, nie jestem szpiegiem. Jestem zwykłym poborowym, choć przyznaję, że pochodzę z terenów leżących znacznie dalej niż Pensildelphia. Już wypiłeś? Pojętny uczeń. Zaraz przyniosę następne i coś do żarcia, może mają tu jakieś kanapki czy coś takiego.

Następna kolejka i normalne jedzenie pomogły dość skutecznie. Morton zaczął wyglądać jak człowiek, a ja mogłem przystąpić do obmyślania kolejnych posunięć, w czym wybitnie pomogło mi cygaro i jeszcze jedno wzmocnione piwo.

- Tooo nafrade dobsze. Jestesz wszfaniały,.. - wybeł­kotał Morton i padł na stolik, zasypiając natychmiast.

Kasyno było prawie puste. Nie licząc naszego, zajęty był tylko jeszcze jeden stolik, a jego samotny użytkownik chrapał na blacie podobnie jak Morton. Ot, proste przyjemności żołnierskiego żywota. Upiłem drobny łyk smakując napitek i przebiegłem w myślach wydarzenia ostatnich tygodni. Głównym obiektem tych przemyśleń był Garth. Teraz znajdowaliśmy się w tej samej bazie i wreszcie miałem trochę czasu, by się nim zająć. Ziewnąłem szeroko i nagle usłysza­łem, jak poprzez łomot stojącej w kącie grającej szafy dobiega mnie jakby ciche skrobanie. Coś tam się w narożniku ruszało, spojrzałem więc uważnie i nastawiłem uszu. Najpierw pojawi­ły się wąsy, potem nerwowo wietrzący nos, a na końcu cały szczur, wpatrujący się we mnie czarnymi ślepkami.

- Zmiataj stąd albo zrobię z ciebie schabowy - pora­dziłem mu półgłosem.

Przyzwyczajony widać do wszelkich gości barman nawet nie uniósł głowy.

- Muszę z tobą pogadać - oznajmił niespodziewanie szczur.

To był jednak męczący dzień. Chyba przeceniłem własną wytrzymałość.

- Spierdalaj - syknąłem. - Jesteś elementem mojego delirium, a skoro tak, każę ci przestać istnieć. Nie jesteś normalnym szczurem!

Wychyliłem zawartość kufla jednym haustem, szczur zaś wlazł na szafę grającą, nie przestał się jednak na mnie gapić.

- Pewnie, że nie jestem zwykłym szczurem - zgodził się gryzoń. - Jestem Warod z Marynarki Ligi.

Delikatnie, by nie obudzić Mortona, wyjąłem mu z dłoni jego kufel i również opróżniłem.

- Trochę się pan skurczył od naszego ostatniego spot­kania, kapitanie - stwierdziłem najspokojniej, jak mogłem.

- Przestań strugać durnia! Posłuchaj, diGriz! Ten piep­rzony szczur jest kontrolowany z naszej bazy. Zostałeś rozpoznany i stąd ta rozmowa.

- Przez szczura? Inteligentne bydlę!

- Zamknij się! Nie mam zbyt wiele czasu, bo mogą przerwać transmisję, ostatecznie trochę znają tu radioloka­cję, do cholery. Potrzebujemy twojej pomocy, jesteś pierw­szym agentem, który zdołał spenetrować ich bazę.

- Agentem? Myślałem, że zbiegłym skazańcem...

- Dostałeś awans. I przestań mi, do diabła, przerywać, bo tu chodzi o wojnę. Twoi generałowie planują inwazję, tylko pojęcia nie mamy gdzie. Brastyr to duży kontynent, a oni mogą zaatakować dosłownie wszędzie. Będzie masak­ra, jeśli nie dowiemy się czegoś więcej...

Drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł wymachujący bronią oficer, a w ślad za nim jeszcze trzech wojaków z jakimś sprzętem.

- Sygnał dochodzi z tego kierunku, sir - technik wskazał na mnie.

- Pierdolony lokal! - wrzasnąłem. - Tu są szczury, nie mówiąc o szeregowych!

Celny kop zmienił szczura w coś, co wyglądało sugestyw­nie jak martwe truchło, a szafę grającą w sprzęt cichy i potulny.

- Spokojnie, kapralu, bo wam się woda w dupie zagotuje - warknął oficer. - Prowadzimy śledztwo w sprawie nada...

- Sygnał zniknął, sir - zameldował technik.

- Cholera! - oficer schował broń do kabury. - Prze­cież ta banda alkoholików nie potrafi nawet rozpozać nadajnika, nie mówiąc o obsłudze.

- Sygnał mógł dochodzić z drugiej strony ściany, sir. Tam jest ulica, mógł być w jakimś pojeździe, który od­jechał...

- Macie rację. Idziemy!

Wypadli z kolejnym trzaskiem drzwi, a ja spojrzałem na barmana.

- Często powtarza się taki cyrk?

- Regularnie. To duża baza.

Morton zachrapał i czknął. Niby to przypadkiem przesu­nąłem w kąt truchło szczura, z którego wyleciało jakieś kółko zębate. Niestety, cholera, chyba nie był częścią mojej delirki...

- Jeszcze trochę - poleciłem. - Dla nas obu, bo reszta jak widać zalała się w trupa.

- Miły pan, sierżancie. Świeży w bazie?

- Od dziś.

- Jak mówiłem, to duża baza... - Ciąg dalszy zagłuszył przenikliwy gwizd dochodzący z telewizora, który właśnie się włączył.

Na ekranie pojawił się znany z poprzedniej transmisji czarno odziany smutas.

- Szpieg, który wylądował w Mortstertoro, został utożsamiony, gdy usiłował zaciągnąć się do wojska, udając zwykłego poborowego. Dokładność policji pomogła wydatnie w identyfikacji odzieży, którą odzyskano.

Wyszło na to, że odesłanie odzieży na komisariat nie było aż tak genialnym pomysłem. Cóż, uczymy się na błędach, szkoda tylko, że własnych. W głośniku znów zachrypiało i ujrzeliśmy innego oficera.

- Uwaga! Od tego momentu cała baza zostaje za­mknięta. Ogłaszam hermetyzację bazy! Wszystkie przepus­tki i rozkazy wyjazdów zostają wstrzymane do odwołania! Szpieg został zidentyfikowany jako jeden z rekrutów, którzy dostali przydział do naszej bazy. Oto jego zdjęcie.

Na ekranie pojawiła się fotografia Jaka z jego dokumen­tów. Nadal byłem o krok przed nimi. Zanim zorientują się, że Jak 5138 nie przebywa na terenie bazy, minie jeszcze trochę czasu. Zabrałem drinka i wróciłem do stolika, przy którym siedział dziwnie przytomny Morton.

- Napijesz się? - spytałem, zanim zdążył się odezwać. Zadrżał i wskazał na telewizor.

- Też mi szpieg, który dał się zaciągnąć - parsknąłem pogardliwie, kopiąc mego towarzysza pod stołem. - Mamy czas - szepnąłem. - Potrwa trochę, nim przeszukają bazę.

- Nie zabierze im to aż tak wiele czasu. Wiedzą, gdzie trafiłeś, a reszty dowiedzą się od Klutza i Gowa. Znajdą kaprala i...

- No i co dalej? Przeszukiwanie takiej bazy to kapitalna zabawa. A jak nie znajdą za pierwszym razem, to prze­szukają powtórnie. Są za głupi na dokładne sprawdzenie komputerów.

- Uwaga! - ryknął telewizor. - Właśnie otrzymaliśmy nowe informacje. Szpieg, wraz ze zwerbowanym pomoc­nikiem, zdołali wydostać się z bazy przed jej zamknięciem, wykorzystując dostęp do centralnego komputera. Odwołuje się niniejszym hermetyzację bazy oraz podaje do wiadomo­ści, że cały personel informatyczny został aresztowany.

Tym razem wolałem nie spoglądać na Mortona.

- Teraz wiedzą, gdzie szukać - oznajmił ten głucho. - Ile czasu zajmie im zorientowanie się, że nie było nas w tym transporcie?

- Ile? Trudno powiedzieć. Może kilka godzin, może kilka dni.

- Ile?

Westchnąłem ciężko. Mówienie prawdy przychodzi nie­kiedy z trudem.

- Mają dobrego programistę i dobrego szefa bezpieki. Facet myśli, a to w wojsku jest ewenement. Tak poważnie mówiąc, to mamy najpewniej z pół godziny, nim zaczną szukać konkretnie nas.

Targnęło nim, jakby mu ktoś krzesło podłączył do prądu, ale zdołałem go przytrzymać. Szczęśliwie barman oglądał telewizję.

- Masz rację, należy stąd wyjść. Ale powoli i nie nerwowo. Idź za mną - poleciłem.

Gdy ruszyliśmy ku drzwiom, barman spojrzał w naszą stronę.

- Gdzie są gościnne baraki? - spytałem.

- Trzeba skręcić w prawo, dwieście metrów. Do zoba­czenia.

- Dzięki. Tymczasem.

Wyszliśmy i, naturalnie, skręciliśmy w lewo. Zaczynało zmierzchać, co powinno ułatwić nam wykonanie następnej części planu.

- Co teraz? - spytał Morton z nadzieją. - Jak wydostaniemy się z tego bagna?

- Nie ma strachu. Idziemy do siebie pewnym krokiem, jak przystało na podoficerów. Szacunek zachowujemy tylko dla oficerów.

Ledwie wyszliśmy na głową aleję, wchłonął nas tłum umundurowanych postaci, a ja zastanowiłem się, gdzie, do cholery, może być hotel dla oficerów. Był to nasz następny cel, czyli jedyne, na co zdołałem wpaść w tak krótkim czasie. Nie ulegało wątpliwości, że naszą ostatnią szansą jest następny awans, tym razem do korpusu oficerskiego, bez zostawiania jednak śladu w centralnym banku danych. Tak, to była faktycznie duża baza. W końcu ujrzałem jasno oświetlony budynek z wa­rtownikiem przy drzwiach, przez które przechodzili je­dynie panowie oficerowie. Zadowolony przyspieszyłem kroku.

- Dokąd idziemy? - spytał Morton, oddychając z co­raz większym trudem.

- Tam, czyli do domu samotnych oficerów, jak to się ładnie nazywa. Miejsce, gdzie odsypiają pijaństwa i chwi­lowo nie znęcają się nad podwładnymi.

- To samobójstwo!

- Bez histerii! - przywołałem go do porządku. - Nie wejdziemy tam głównym wejściem, ale to, co ma przód, mieć musi także i tył. A sądząc po znikomej liczbie oświetlonych okien, chyba wszyscy mają dziś służbę.

Z tyłu cichego i mrocznego budynku biegła alejka, też nie grzesząca nadmiernym oświetleniem. Do wewnątrz prowadziły drzwi, nad którymi palił się ostentacyjnie napis: TYLKO DLA OFICERÓW.

Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że zamek jest nader prosty. Sięgnąłem po wytrych.

- Do dzieła - oznajmiłem. - Wejdziemy nie zwal­niając kroku. Jedyną odpowiedzią był monotonny klekot zębów.

- Morton, chłopie, weź się w garść. Rób, co mówię, a będziemy bezpieczni.

Jakoś dało się go dociągnąć do drzwi. Wsunąłem wy­trych, przekręciłem, i nic. Strach mego kumpla zaczął się robić zaraźliwy.

- Ktoś idzie! - pisnął Morton.

- No to co? Takie zamki to ja po omacku lewą nogą...

- Zbliża się!

Puściło! Wystarczyła chwila skupienia i zamknięcie oczu. Ledwo je otworzyłem, złapałem sinego ze strachu towarzy­sza za kołnierz i wciągnąłem go do wnętrza, zatrzaskując drzwi. Przywarłem uchem do dziurki od klucza. Kroki zbliżyły się, a potem zaczęły z wolna cichnąć. Ktoś po prostu przechodził alejką.

- I co, trudne to było? - spytałem spokojnie, choć głos mi się łamał, psując cały efekt.

Morton jednak i tak tego nie zauważył. Tak się trząsł, że nie dostrzegłby nawet słonia.

- Zobacz, jaki ładny ogródek. Ścieżki, ławeczki, fon­tanny. A tam mamy jeszcze ładniejszy, ciemny budynek, z którego wszyscy akurat wyszli.

- Jak, co my tu robimy?

- Myślałem, że to oczywiste. Niedługo już zaczną szukać kaprala i sierżanta, prawda? - Zignorowałem jego jęk. - Zatem my wyjdziemy stąd jako oficerowie, których nikt o nic nie podejrzewa i po których śladu nie ma w komputerze.

Złapałem go, zanim wyrżnął łbem w najbliższą ławkę, i położyłem ostrożnie na trawie. Jak ktoś ma delikatną konstrukcję psychiczną, to takie rzeczy się zdarzają; najlepiej ułożyć wtedy delikwenta i pozwolić mu dojść do siebie.

Trzecie okno, które sprawdziłem, było nie domknięte, otworzyłem je zatem i wszedłem do pokoju wyglądającego jak po całodobowej orgii: rozbebeszone łóżko, otwarta szafa, wszędzie butelki po piwie, brudne skarpetki i podarte gacie (bez monogramów). Wróciłem po Mortona i profilak­tycznie zatkałem mu gębę czapką, co było słusznym posunięciem, bowiem obudzony usiłował wrzasnąć.

Doprowadziłem go do domu, przepchnąłem przez fra­mugę okna i zamknąłem je. Zasunąłem story, by nie prowokować licha, zapaliłem światło i wskazałem na łóżko.

- Połóż się. Możesz dochodzić do sił. Zamknę cię od zewnątrz, żebyś miał spokój, a sam załatwię, co trzeba i wrócę tak szybko, jak tylko się da - poinformowałem go i wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.

Budynek był rzeczywiście pusty, widocznie dowództwo znalazło dla wszystkich jakąś robotę, na przykład zafun­dowało kadrze alarm. Dzięki temu miałem dość czasu i mogłem do woli przebierać w garderobie. Wybierałem starannie, by mundury naprawdę pasowały. Cicho wróciłem do pokoju. Morton zdołał tym razem ograniczyć się do jęku, którym skwitował moje wejście.

- Oto nasze wdzianka - rzuciłem mu rzeczy. - Prze­bieraj się, tylko uważnie, żebyś nie założył spodni na głowę. Krawat sam ci zawiążę, bo jeszcze się na nim powiesisz...

Gdy wyszliśmy w końcu na korytarz i poprawiłem przed lustrem czapkę, Morton przyjrzał się nam obu i odskoczył.

- Co się wygłupiasz? - spytałem łagodnie. - Jedyna różnica polega na tym, że ty jesteś porucznikiem, a ja kapitanem.

- Aaaale ttto... są mundury żandarmerii!

- Właśnie. Nikt nie zadaje pytań gliniarzom i żandar­mom, prawda?

Spokojnie dotarliśmy do dyżurki przy głównym wyjściu. Stał przy niej major z notesem w ręku i wyraźnie wściekłą miną. Słysząc nasze kroki uniósł wzrok.

- Wreszcie was mam! - oznajmił radośnie.

12

Strzeliłem kopytami, stając na baczność i salutując, gdyż tyle tylko przyszło mi do głowy. Miałem nadzieję, że Morton pójdzie w moje ślady, miast skamienieć lub uciekać. Mieliśmy przed sobą tylko dwóch przeciwników -majora i wartownika, i pytanie, które sobie zadałem, brzmiało dość prosto: czy uda mi się dopaść wartownika po ogłusze­niu majora, zanim zdąży on sięgnąć po broń. Sprężyłem się do skoku...

- Minęliśmy się na lądowisku, widocznie przylecieliście panowie wcześniejszym transportem - usłyszałem nagle. - W rozkazach jednak jest mowa o dwóch kapitanach, czy któryś mógłby to wyjaśnić?

Odprężyłem się i wysiliłem szare komórki.

- Mógłbym zobaczyć te rozkazy, sir? Dziś jest wyjąt­kowy dzień, jeśli chodzi o pomyłki.

Major mruknął coś, ale podał mi kartkę, na której widniała lista nazwisk i stopni. Tylko dwa z nich nie były odhaczone.

- Tak jak przypuszczałem, pomyłka, sir. - Oddałem mu listę. - Jestem kapitan Drem, to jest porucznik Hesk, a nie kapitan, jak błędnie napisano.

- No, to w porządku. - Rozpromienił się, naniósł poprawkę i schował wszystko do kieszeni. - Idziemy.

Poszliśmy zatem.

Przed budynkiem parkowała ciężarówka pełna żandar­mów, co stanowiło dość obrzydliwy i szarpiący nerwy widok. Major wlazł do szoferki, wobec czego nam pozostało wdrapać się na pakę, i to szybko, bowiem kątem oka dostrzegłem coś, czego z szoferki nie było widać: dwóch kapitanów żandarmerii, zbliżającycl się od głównego wy­jścia.

- Co jest? - warknąłem widząc, że na pace nie ma żadnego oficera. - Zebranie kółka różańcowego? Odsunąć się, nie pyskować i pomóc wsiąść!

Ledwie wykonano moje polecenia, wóz ruszył zostawiając obu kapitanów w chmurze kurzu, a ja z ulgą opadłem na ławkę. To był faktycznie męczący dzień.

- Wie pan, gdzie jedziemy, sir? - spytał siedzący obok mnie tykowaty sierżant.

- Zamknijcie się!

- Dzięki, sir.

Po tej pogawędce w wozie zapadła cisza, która trwała aż do chwili zatrzymania się i pojawienia przy burcie majora.

- Panie kapitanie, proszę za mrą - polecił. - Reszta z wozu.

- Panie poruczniku, proszę ustawić ludzi - nakazałem Mortonowi, który bezradnie wytrzeszczył oczy.

- Skąd... Jak... Co... - wykrztusił.

- Każ sierżantowi to zrobić, ośle. To stary wojskowy sposób - szepnąłem i ruszyłem za majorem, który zatrzymał się przed wejściem do okazałego budynku i podzwaniał właśnie kluczami, próbując znaleźć wła­ściwy.

Nie mając akurat nic innego do roboty, przyjrzałem się pokrywającym ściany plakatom. A było na co popatrzeć - plakaty były trójwymiarowe i przedstawiały rozmaite roze­brane panienki we wszelkich atrakcyjnych pozach. Panienki poruszały się, gdy tylko zmieniałem kąt widzenia, toteż szybko zaczęło mi się kręcić w głowie.

- Panie kapitanie, niech pan przestanie robić z siebie durnia - przerwał mi major, toteż z niejakim trudem oderwałem wzrok od plakatów i przeczytałem napis nad wejściem: REWIA GARNIZONOWA - TYLKO DLA OFICERÓW.

Major znalazł w końcu właściwy klucz i z trzaskiem otworzył drzwi.

- Dziś nie ma przedstawienia - wyjaśnił. - Zajęliśmy lokal na spotkanie o najwyższym stopniu tajności. Jak tylko technicy sprawdzą, czy nie ma podsłuchu, budynek ma zostać otoczony i zapieczętowany. Za każdym tech­nikiem ma chodzić żandarm. Liczyć wchodzących i wy­chodzących. Pan jest za to odpowiedzialny. Zrozumiano?

- Tak, sir.

- Sprawdzę osobiście wszystkie drzwi, poza tymi tutaj żadne nie mają prawa być otwarte. Proszę brać się za robotę, mamy tylko godzinę.

Zasalutowałem, a major zniknął za rogiem. W co ja się wpakowałem! Ale nic, właśnie podjechała kolejna ciężaró­wka. Z szoferki wygramolił się sierżant i ruszył w moją stronę.

- I co my tu mamy, sierżancie?

- Pluton zwiadu elektronicznego, sir - zameldował. - Dostaliśmy rozkaz, aby...

- Pewnie, że dostaliście - przerwałem mu łagodnie. - Wyładujcie sprzęt i róbcie swoje.

- Tak, sir!

Wróciłem do naszych żandarmów ustawionych elegancko w dwuszereg i wskazałem na Mortona.

- Panie poruczniku, proszę pilnować głównego wejścia. Nikt bez mojej zgody nie ma prawa wejść ani wyjść.

Morton, sierota boża, zaczął się rozglądać, gdy dotarło doń w końcu, czego chcę. Zasalutował, omal nie potknął się o własne nogi i pognał wykonać rozkaz. Ja zaś przyjrzałem się uważnie starszemu sierżantowi sztabowemu, stojącemu na skrzydle oddziału. Szpakowaty, o cerze przypominającej stary rzemień, z rękawem pełnym naszy­wek i trzema rzędami baretek na piersi.

- Jesteście najstarszym stopniem podoficerem w pod­oddziale? - spytałem profilaktycznie.

- Tak, sir.

- Zadanie mamy następujące: ci tam sprawdzą, czy w tym burdelu nie ma pluskiew. Chcę, aby każdemu przez cały czas towarzyszył jeden żandarm, a wchodzących i wychodzących liczyć, żeby stan się zgadzał. Mamy na to czterdzieści minut. Pytania?

- Nie ma, panie kapitanie. Żaden problem, sir.

- Tak myślałem. Wykonać!

Sierżant wyszedł dwa kroki przed front, nabrał powietrza w płuca i jak ryknął, to najbliższemu czapka spadła z głowy. Pokiwałem głową z uznaniem i dołączyłem do Mortona.

- Coś dziwnego się kroi - poinformowałem go po cichu. - Narada o tej porze, to nienormalne. My robimy za obstawę tej narady. Nie pojękuj! Stój prosto i staraj się wyglądać jak jednostka zmilitaryzowana. Trzymaj się z dala od majora, kiedy wróci. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie zaczyna to wszystko solidnie interesować.

Znowu jęknął, więc poszedłem zobaczyć, jak radzi sobie sierżant.

Technicy kończyli kalibrować sprzęt, którym byli ob­juczeni. Jeden sprawdzał coś przy ciężarówce, słuchając popiskiwania w słuchawkach, inny nerwowo kręcił gałkami. Pracowali jak wszyscy diabli.

- Panie kapitanie, jest mały problem - usłyszałem za plecami.

- O co chodzi, sierżancie?

- Ten tu syn osła twierdzi, że ma zwarcie. - Sierżant potrząsnął bladym jak cmentarna mgła technikiem.

- Baterie, sir... - wyjęczał ten. -Albo bezpiecznik...

- Aresztujcie go, sierżancie, za sabotaż. Rozstrzelać o świcie.

Sierżant błysnął zębami w uśmiechu, a technik prawie zemdlał.

- Chyba że potrafi usunąć awarię w ciągu najbliższych sześćdziesięciu sekund. No to jak?

- Potrafię, sir. Zaraz wymienię bezpiecznik.

Pognał, aż się kurzyło, a sierżant za nim. Jakkolwiek by patrzeć, niecodziennie ma się okazję, by kogoś rozstrzelać... Zaczynało mi się podobać bycie oficerem.

Podjechały kolejne ciężarówki pełne Żandarmerii Polo­wej, zjawił się też jakiś major i rozstawił nowo przybyłych tworząc zgrabny i szczelny kordon, oddzielający burdel od reszty świata. Zobaczyłem, że Morton zaczyna rozglądać się nerwowo, więc czym prędzej podszedłem do niego.

- Proszę otworzyć drzwi, panie poruczniku - poleci­łem. - Wejść mogą tylko zespoły kontrolne i chcę, żeby liczył pan tak wchodzących, jak i wychodzących.

Przy wydatnej pomocy werbalnej sierżanta sztabowego, od której aż trząsł się cały budynek, skończyliśmy na czas. Technicy ładowali sprzęt na ciężarówkę, gdy zaczęły podjeżdżać pierwsze limuzyny.

- Co znaleźliście, sierżancie? - spytałem.

- Proste jak piwo i kłębek drutu, sir. Żadnych plu­skiew, sir.

- Doskonale, zbierajcie ludzi, mogą być jeszcze potrzebni.

Obaj z Mortonem odeszliśmy w cień, by nie sterczeć na widoku, a samemu dobrze widzieć, co dzieje się przy wejściu.

- O co tu chodzi? - spytał Morton, wracając do rzeczywistości.

- Przecież ci mówiłem. Nagła i tajna jak cholera, a na dodatek superważna narada. Widzisz, kto idzie. Sami starsi oficerowie sztabowi.

- Musimy wiać! - Morton okazał nietypowe dla siebie zdecydowanie.

- A to niby czemu? Gdzie będziemy bardziej bezpieczni? Jesteśmy oficjalnie częścią obstawy, a takich nikt nie zaczepia. O, proszę, jaka szycha, dziewięć gwiazdek na naramiennikach. Ale ten za nim... nigdy nie widziałem takiego munduru... - zamilkłem, bo obiekt moich zainte­resowań odwrócił się i ujrzałem twarz pod daszkiem czapki ozdobionej pojedynczą, srebrzystą trupią czaszką.

Garth. Ten, przez którego zginął Hetman.

- Zostań tu! - poleciłem, wychodząc z cienia, jak tylko Garth się odwrócił, i podchodząc niemal tuż za nim do drzwi, przy których prężył się znajomy major.

- Wszyscy są już wewnątrz, generale Zennor! - mel­dował.

- Przyjedzie jeszcze jeden wóz, a kiedy jego pasażerowie wejdą, proszę zamknąć budynek i nie wpuszczać nikogo bez mojego rozkazu.

Wycofałem się spokojnie, równo odmierzając krok, aby nie budzić podejrzeń, i dołączyłem do Mortona.

- I co? - zaciekawił się.

- Nic specjalnego, zresztą lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział więcej - mruknąłem, analizując sytuację.

Zatem Garth był tu nie tylko generałem, ale i głównodowodzącym. To zmieniało sytuację w sposób dość drastyczny, poza tym niezbyt byłem skłonny wierzyć w pomysł inwazji na kontynent. Ta armia była zbyt liczna i nazbyt dobrze zorganizowana, by zaatakować jedynie kilka barbarzyńskich państewek.

Tak się zamyśliłem, że nie usłyszałem wołania majora. Do przytomności przywrócił mnie dopiero kop Mortona.

- Tak, sir - szczeknąłem. - Słucham, sir.

- Proszę nie spać na służbie, panie kapitanie.

- Nie spałem, sir. Sprawdzałem w myślach zabez­pieczenie budynku.

- No to niech pan sprawdzi je też w rzeczywistości. Przy każdym wejściu powinien stać wartownik, proszę to sprawdzić.

Zasalutowałem entuzjastycznie: to była okazja, na którą czekałem.

- Panie poruczniku, proszę za mną na obchód inspek­cyjny - poleciłem. - Morton, mój chłopie, tu się dzieje coś dziwnego i mam zamiar dowiedzieć się, co właściwie.

- Sam mówiłeś, żeby się w to nie mieszać.

- Generalnie jest to słuszna zasada, ale w tej chwili czynię od niej wyjątek. Dziś słyszałem, że marny brać udział w jakiejś inwazji, co dotyczy nas osobiście, chcę więc wiedzieć kogo, po co i kiedy mamy najeżdżać, A w tym celu trzeba dostać się do środka.

Właśnie podeszliśmy do bocznych drzwi, przy których stał żandarm. Na nasz widok wyprężył się jak struna. Potrząsnąłem klamką zamkniętych drzwi.

- Drzwi były zamknięte, gdy objęliście posterunek? - warknąłem.

- Tak, sir.

- Ktoś próbował wyjść?

- Nie, sir.

- Jakie macie rozkazy?

- Zabić każdego, kto zbliży się do drzwi, sir. Odruchowo sięgnął po broń.

- Także swego dowódcę? - spytałem słodko. Ręka mu opadła, a czoło aż się zmarszczyło od wysiłku umysłowego.

- Nie, panie kapitanie - odparł w końcu.

- Mylicie się i możecie stanąć przed plutonem eg­zekucyjnym za niewykonanie rozkazu. Dowódca może sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, ale gdyby próbował przez nie przejść, macie go natychmiast zabić! Zro­zumiano?

- Tak, sir!

- Więc przestańcie się tak radośnie uśmiechać na samą myśl o utrupieniu mojej osoby!

- Tak, sir. - Od razu spotumiał.

Warknąłem coś jeszcze, żeby ostatnie słowo należało do mnie, i poszliśmy dalej. Drzwi było sporo, tak że minęło trochę czasu, nim dotarliśmy do tylnego wejścia, gdzie obok metalowych schodów stał następny wartownik.

- Dokąd to prowadzi? - spytałem.

- To droga ewakuacyjna, sir.

- Tam też jest strażnik?

- Naturalnie, sir.

Obaj z Mortonem podreptaliśmy na górę, a ja po drodze wyjąłem wytrych, gestem nakazując Mortonowi milczenie. Schody kończyły się podestem i balustradą, za którą był korytarz, drzwi i wartownik. Żandarm zdążył zdjąć broń z ramienia, zapytałem zatem lodowato:

- Może jeszcze we mnie wycelujecie?

- Nie, sir, - Pospiesznie skierował wylot lufy w ziemię i nieco zzieleniał.

- Wiecie, że za mierzenie w oficera grozi sąd wojenny?

- Nie zasłużyłem na to, sir. Jestem tu sam i nie wiedziałem, kto idzie.

- Nie wierzę wam, coś tu jest nie tak. Stańcie obok porucznika i trzymajcie ręce z dala od broni.

Gdy się odwrócił, błyskawicznie i cicho otworzyłem zamek, zaraz odsuwając się od drzwi, jak gdyby nigdy nic.

- Te drzwi są zamknięte?

- Tak, sir. Naturalnie, że są. Dlatego właśnie przy nich stoję...

Zamilkł, gdyż złapałem za klamkę i spokojnie otworzyłem drzwi. Równie spokojnie je zamknąłem i odwróciłem się do niego.

- Jesteście aresztowani, żołnierzu! - warknąłem. - Panie poruczniku, proszę zabrać mu broń i zaprowadzić do pana majora. Proszę zameldować, cośmy tu zastali, i wrócić razem z majorem. Poczekam tu na was!

Ledwie zniknęli na podeście, tak popsułem zamek, aby nikt nigdy nie był w stanie go zamknąć, i wszedłem ostrożnie, przymykając drzwi za sobą. Dalszą drogę prze­słaniała mi zakurzona kotara, zza której słychać było jakieś głosy. Pochyliłem się, aby lepiej słyszeć, co dało natych­miastowy efekt.

- ...więc całkowite utrzymanie tajemnicy aż do star­tu. - Znałem ten głos aż do obrzydliwości. Garth. - Rozkazów nie otwierać aż do godziny czternastej. Miejscem spotkania jest...

Przyłożyłem oko do szczeliny. Zennor pokazywał coś na przypiętej do rozpadającego się stojaka mapie, którą, starannie sobie obejrzałem i wycofałem się.

Drzwi na korytarz przymknąłem w ostatniej chwili, na schodach aż niosło echo tupania i po paru sekundach, zjawił się w korytarzu purpurowy i mocno zziajany major.

- Co tu się dzieje, panie kapitanie? - wycharczał, z trudem łapiąc oddech.

- Nie jestem do końca pewny, sir. Wartownik miał wyciągniętą broń, gdy przyszliśmy, i zachowywał się podejrzanie, a drzwi nie były zamknięte na klucz. Dlatego posłałem po pana, sir.

- Niemożliwe! Sam je zamykałem. - Złapał za klamkę i oczywiście drzwi ustąpiły. Zbladł. Zamknął je pospiesznie.

- Był pan wewnątrz? - spytał.

- Skądże. Wyraźnie pan powiedział, aby nie wchodzić do budynku. Może zamek jest zepsuty.

- Możliwe... - Gorączkowo poszukał właściwego klucza, wsunął go w zamek i przekręcił. Zachrobotało aż miło i nic.

- Nie chce się zamknąć! - jęknął.

- Mogę spróbować, sir?

Nie czekając na przyzwolenie, wyjąłem mu klucz ze zmartwiałych dłoni i spróbowałem. Z takim samym efektem.

Oddałem mu klucz.

- Będzie śledztwo i będą kłopoty, sir. Nie zasłużył pan sobie na takie traktowanie. Dopilnuję, aby wartownik nie rozpowiadał o zdarzeniu, ściągnę spawacza i zamkniemy te drzwi na amen. Nie sądzi pan, że to będzie najlepsze wyjście, sir?

Major chciał coś powiedzieć, ale najpierw zastanowił się, przyjrzał się drzwiom, potem mojej osobie, po czym schował klucze do kieszeni.

- Tak jak pan powiedział, kapitanie, nic się nie stało. Nie ma co się bawić w dochodzenia. Sam przypilnuję drzwi, a pan niech przyśle spawacza.

- Tak jest, sir. Zaraz się tym zajmę.

Morton wraz z sinozielonym żandarmem czekali przy wejściu na schody. Podszedłem do tego ostatniego i przy­jrzałem mu się surowo.

- Tym razem wam się upiekło - oznajmiłem. - Sądzę, że najrozsądniej będzie, jak zapomnicie o wszystkim. Nazwisko?

- Pip siedem osiem jeden dwa, sir.

- Dobra, Pip. Wracajcie do jednostki, ale jak usłyszę, że krąży jakaś plotka o zamku i drzwiach, to w dwadzieścia cztery godziny będziecie nieboszczykiem. Jasne?

- Jakim zamku, sir?

- Doskonale. Byle tak dalej, a nie będziecie mieli problemów. Zameldujcie sierżantowi, że potrzebuję tu spawacza. Na wczoraj. Ruszajcie się, Pip.

Tak się ruszył, aż iskry z bruku poleciały.

- Po cholerę spawacz? - zapytał Morton

- Żeby oni nie dowiedzieli się, że ja wiem prawie wszystko o ich planach. Tylko co ja miałem zrobić teraz z tymi informacjami?

13

Gdy narada dobiegła końca, skrupulatnie oddaliłem się od głównego wyjścia. Istniała niewielka wprawdzie, ale jednak groźna możliwość, że Garth mnie rozpozna, a nie było sensu wystawiać się na głupie ryzyko. Oficerowie odjechali, obstawa odmaszerowała, bowiem nikt nie przysłał po nią ciężarówek. Major miał co prawda samochód do dyspozycji, ale wyłgałem się z propozycji podwiezienia.

- Mogliśmy skorzystać... - zaczął kwękać Morton.

- A pomyślałeś, gdzie by nas zawiózł? Może do pierdla? Im dalej od starszych stopniem, tym lepiej.

- Jestem zmęczony.

- A ja to niby nie? I nie mów mi nic o głodzie. Chodź, poszukamy na to drugie jakiegoś lekarstwa. Mamy dość forsy, by szybko na coś trafić.

- Jim... Jim diGriz... - głosik był piskliwy i ledwie słyszalny; w normalnych warunkach w ogóle bym go zignorował, ale wcześniejsze spotkanie ze szczurem zmieniło moje podejście do tematu.

- Morton, słyszałeś coś? - spytałem ostrożnie.

- Nie, a powinienem?

- Nie wiem, pewnie mi w uszach dzwoni, przysiągłbym, że ktoś mnie wołał.

- Pewnie ta ćma, która przysiadła ci na ramieniu. Hi, hi, hi...

- Jaka ćma?

- No przecież siedzi na kapitańskich pagonach. Odgonię.

- Ani mi się waż - mruknąłem, odwracając głowę w stronę minirobota, który niespodziewanie przeleciał mi na ucho.

- Idź na... ląbud sść... zaraz...

- Nic nie rozumiem - oznajmiłem półgłosem.

- Pewnie dlatego, że nic nie mówię.

- Zamknij się, Morton. Nie z tobą gadam, tylko z ćmą. Znieruchomiał i opuściwszy szczękę, popatrzył na mnie podejrzliwie.

- Powtórz wiadomość - poleciłem.

- Idź na lądowisko.

- Rozumiem, na lądowisko. Bez odbioru. Ćma odleciała, a ja poklepałem Mortona.

- Odpręż się i nie spoglądaj na mnie jak na wariata. To była elektroniczna ćma, taka latająca radiostacja.

- Czyja?

- Już ci mówiłem, im mniej wiesz, tym zdrowiej dla ciebie.

- Jesteś szpiegiem, tak?

- I tak, i nie. Jestem tu w swoich sprawach, a tacy jedni próbują mnie wykorzystać do własnych celów. Rozumiesz?

- Nie - przyznał uczciwie.

- To dobrze. Chodźmy na lądowisko, sądząc po świat­łach, jest tam dziś spory ruch. Idziesz?

- A mam wybór? Przecież nie można cofnąć tego, co było, nie możemy wrócić do baraku i zacząć od nowa.

- Nie możemy - zgodziłem się, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.

- Ja się do tego nie nadaję - westchnął rozpaczliwie. - Dokąd nas to zaprowadzi...

Pytanie było trafne, ale chwilowo i ja nie potrafiłem na nie odpowiedzieć.

- Prawdę mówiąc, nie wiem. Ale masz moje słowo, że wyciągnę cię z tego tak, jak sam cię w to wpakowałem. Tylko nie pytaj mnie jak, bo na razie nie mam pojęcia.

- Nie musisz się obwiniać. To ja zacząłem pyskować temu durnemu kapralowi.

Maszerowaliśmy tak, gawędząc, całkiem raźnie, drogą ku portowi kosmicznemu będącemu jednocześnie lotnis­kiem. Teren był dobrze oświetlony i obstawiony. Droga biegła łukiem wzdłuż ogrodzenia, a na pobliskim pasie siadał właśnie transportowiec płoszący silnikami wronopodobne ptaki łażące po trawie. Jeden podleciał w naszą stronę, siadł o metr od nas i zagadał:

- Nie jesteś sam!

- Przecież widać. Jego nie musisz się bać. To ty, Warod?

- Kapitan Warod skończył służbę.

- To go obudź. Nie będę gadał z byle wroną.

- Skontaktujemy się z tobą.

Ptak otworzył dziób, rozpostarł skrzydła i wystartował z takim impetem, aż się kurzyło.

- Odrzutowy - mruknąłem z uznaniem. - Sprytne, wlot powietrza w dziobie, wylot gazów w jedynym słusznym miejscu. Idziemy.

Drogą przemknął z wyciem syreny wóz radiolokacyjny.

- Faktycznie się starają.

- Ten ptak to też była radiostacja?

- Widziałeś. Zdalnie sterowany i nie do odróżnienia od innych pierzastych, chyba że nadaje do bazy.

- A gdzie ta baza?

- Coś się zrobił taki ciekawy? Mówiłem ci, Morton, że to niezdrowe. I przestań się martwić. Ci, którzy sterują tymi cudami techniki, nie są wcale wrogo nastawieni ani do ciebie, ani do tego kraju.

- A szkoda! - podniecił się niespodziewanie. - Na­stępnym razem powiedz im, by zlikwidowali wojskowych i ich kumpli, i załatwili wolne wybory. Wiesz, ile lat trwa już stan wyjątkowy? Sprawdziłem, dwieście osiemnaście lat. Miła tymczasowość, co? Możesz im też powiedzieć, niech nastawiają się tak wrogo, jak tylko chcą. Mało mnie to obchodzi. Im gorszy mają stosunek do tego kraju, tym lepiej i dla kraju, i jego mieszkańców.

- Słyszałem - rozległo się nad nami, i na ramieniu wylądował mi nieco ciepły gawron. - Naszym celem nie jest wojna. Próbujemy pokojowo...

- Zamknij dziób, Warod! - warknąłem. - Mamy niewiele czasu. Ich radiolokatory są całkiem dobre i łatwo namierzają ten wasz odrzutowy drób. Wiem, gdzie będzie inwazja!

- Doskonale. - Ptak przekrzywił łebek i łypnął ocz­kiem. - Nagrywam. Mów dalej.

- Inwazja jest planowana na inną planetę, nie na kontynent. Przygotowują właśnie flotę kosmiczną.

- Jesteś pewien?

- Osobiście podsłuchiwałem - sapnąłem oburzony.

- Jak się nazywa ta planeta?

- Pojęcia nie mam.

- Zaraz wrócę, muszę pozbyć się tych szpiclów z nasłuchu.

Ptak wystartował, wykonał zgrabną beczkę i siadł na przejeżdżającej ciężarówce, nadal widocznie transmitując, gdyż w parę chwil później za ciężarówką pognał wóz radiolokacyjny.

- Czego jeszcze dowiedziałeś się o inwazji? - zaintere­sował się Morton.

- Praktycznie to wszystko, poza tym dowodzi nią niejaki Zennar i ma to nastąpić szybko... - Przerwał mi gwizd i nagły ciężar na głowie: ten cholerny ptak wylądował na mojej czapce.

- Musisz się dowiedzieć, jaką planetę zamierzają zaata­kować - oznajmił.

- Po pierwsze, złaź ze mnie! Po drugie, sam sobie się dowiedz. Wystarczy, że polecicie za nimi.

- Niemożliwe. Najbliższa jednostka z detektorami da­lekiego zasięgu jest o cztery dni drogi stąd. Może nie zdążyć.

- To twój problem! Auu! - To ostatnie wywołane było startem ptaka, który zerwał mi przy tej okazji czapkę. Skręciliśmy za róg, by ją odzyskać, gdy minął nas następny wóz najeżony antenami.

- Mieszamy się z tłumem - zdecydowałem. - Mogą zacząć coś podejrzewać, znajdując nas wciąż w pobliżu miejsca transmisji.

- A czy to wymieszanie się z tłumem można by połączyć z jedzeniem i piciem?

- Jak najbardziej - zgodziłem się entuzjastycznie i wyszedłem na środek drogi unosząc rękę.

Naturalnie wlazłem prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę, której kierowca ledwie zdołał wyhamować.

- Nie za szybko jeździcie?! - ryknąłem.

- Nie widziałem pana, panie kapitanie.

- Pewnie, żeście mnie nie widzieli, bo macie popsuty reflektor. Ale co mnie to obchodzi, jestem po służbie. Podrzućcie mnie i pana porucznika do klubu oficerskiego i zapomnę, żeśmy kiedykolwiek się widzieli.

Kierowca nie miał żadnego wyboru, toteż zrobił, co mu kazałem, zadowolony, że wykręcił się tanim kosztem.

Klub oficerski tym różnił się od podoficerskiego, że były tu kelnerki, lepsze trunki i wygodniejsze siedzenia. Mniej więcej jedna czwarta stolików była zajęta, ale szybkość z jaką otrzymaliśmy steki i piwo, mogła być porównywalna jedynie z tempem, w jakim wszystko to wchłonęliśmy. Dopijałem właśnie piwo, gdy drzwi otworzyły się z impetem. W progu stanął oficer w polowym mundurze i tak dmuchnął w gwizdek, aż w uszach mi zadzwoniło.

- Alarm! - oznajmił. -Wszyscy na zewnątrz i zbiórka przy autobusie.

- Właśnie skończyliśmy służbę, panie pułkowniku - jęknąłem.

- I właśnie znów ją zaczynacie, panowie. Poza tym, w odróżnieniu ode mnie, mieliście okazję zjeść coś i wypić, w związku z czym lepiej mnie nie denerwujcie.

- Tak jest, sir!

Obaj z Mortonem i resztą klientów zapakowaliśmy się do oczekującego autobusu, który ruszył, ledwie dołączył do nas pułkownik.

- Panowie, sytuacja jest następująca. Z powodów, które panów nie powinny interesować, nastąpiła zmiana planów. Jedziemy do boju i proszę mi tu nie protestować! Wiem, że wszyscy jesteście biurowymi dekownikami, ale nie zmienia to faktu, że jesteście także żołnierzami. Z powodu przy­spieszenia akcji nie wszyscy oficerowie liniowi zdołali na czas dotrzeć do bazy, zatem zgłosiliście się na ochotnika, aby przejąć ich przydziały. Teraz jedziemy pobrać mundury polowe i broń, potem do jednostek i do transportowców. O pomocy startujemy...

Dalszego ciągu nie było słychać za sprawą niezgodnego, acz spontanicznego chóru przekleństw, wymówek i jęk­liwych skarg, co doprowadziło naturalnie do tego, że pułkownik wyjął broń i zrobił w suficie całkiem sporą, nieregularną dziurę. Zapadła trwożna cisza i oficer ponow­nie stał się ośrodkiem zainteresowania.

- Teraz już lepiej - uśmiechnął się, nie chowając broni. - Ponieważ dojechaliśmy na miejsce, wszyscy wysiadać. Dobry żołnierz to żołnierz posłusznie wykonujący rozkazy, zły żołnierz to martwy żołnierz. Wybór należy do panów. Zbiórka w dwuszeregu! Ochotnicy do służby liniowej trzy kroki naprzód, wystąp!

Wszyscy postąpili zgodnie trzy kroki do przodu.

Pułkownik schował gnata i poprowadził nas do bramy rzęsiście oświetlonego magazynu. Przy uginających się od wszelkiego wojskowego złomu półkach czekali żołnierze, wejście zaś blokował swoją osobą jakiś oficer.

- Proszę się odsunąć - warknął pułkownik, zezując jednocześnie w naszą stronę.

- Nie mogę, sir. Bez podpisanego nakazu z kwatermis­trzostwa i bez pokwitowania nie mogę wydać niczego, a rozkazu nie ma...

Pułkownik swoim zwyczajem wypalił w najbliższą żarów­kę, po czym podsunął dymiący wylot lufy pod nos maga­zyniera.

- Co pan powiedział, bo nie dosłyszałem?

- Rozkazy właśnie nadeszły, sir! Może pan pobrać, co tylko chce.

Biegiem pobraliśmy zatem co trzeba, jako że maniak ze spluwą zdawał się być wszędzie i strzelał regularnie niczym odmierzająca minuty kukułka. Trawnik przed magazynem stał się sceną grupowego striptizu, wszyscy przebierali się w polowe mundury, zakładali oporządzenie i upychali co tylko się dało do plecaków. Ledwie który skończył, węd­rował do zbrojowni po rusznicę, czy jak tam się nazywało to, co tu wydawali. Bez amunicji jednak; pułkownik mógł być maniakiem, ale nie był samobójcą.

- Masz pojęcie, o co tu chodzi? - Morton zwalił swój ładunek obok mojego i oparł się o ścianę, oglądając z zaciekawieniem świeżo otrzymaną broń.

- Pewnie, że mam. W sztabie doszli do wniosku, że szpiedzy wszystko odkryli, co zresztą jest częściowo prawdą, i trzeba przyspieszyć termin inwazji, by pokrzyżować wrogom szyki.

- I co z nami będzie?

- Dokonamy inwazji w randze oficerów, co oznacza, że w razie napotkania oporu będziemy mogli z tyłów rozkazywać większym od nas pechowcom, którzy muszą nas słuchać...

- Otwórz plecak - usłyszałem wyraźnie.

- Co mówiłeś?

- Otwórz plecak, diGriz! - pisnęła rozpaczliwie roz­ładowana ćma, nim padła na trawę obok mego buta, który zaraz ją, naturalnie, przydepnął.

Zaciekawiony rozpiąłem plecak, gdy coś w górze zagwiz­dało i z nieba runął do środka odrzutowy kruk.

- Nie będę ryzykował przemycając to odrzutowe gów­no! - zaprotestowałem kategorycznie.

- Musisz, to nasza jedyna szansa. Uruchamia się przez delikatne naciśnięcie wola. Koniec.

Oczy ptaka zmatowiały i znieruchomiał. Klnąc w duchu, zamknąłem plecak.

- Do wozu! - polecił pułkownik. - Jedziemy do jednostek!

14

Trzeba przyznać, że pułkownik był dobrym organizatorem. Pojazdy zabrały obładowanych jak muły oficerów, ledwie zdołali wytoczyć się ze zbrojowni. Obaj z Mortonem dołączyliśmy do kolejnej jęczącej gromadki, żeby nie stać się przedmiotem nadmiernego zainteresowania ze strony wymachującego wciąż bronią oficera.

- I pomyszlecz, sze własznie szę zaczągnąłem - wyseplenił wspierający się o mnie oficer i z gulgotem pociągnął solidny łyk z piersiówki.

- Podobno należy się dzielić - poinformowałem go, konfiskując naczynie i degustując zawartość. Cholernie to było mocne.

- Nadal nie pijesz? - spytałem Mortona, obserwując błyskawicznie obniżający się poziom płynu w naczyniu.

- Właśnie zacząłem - sapnął i pociągnął solidnie.

Prawowitemu właścicielowi oddałem tylko trzy płytkie łyki. On i tak miał już dosyć.

Gdzieś przed nami błysnęło oślepiająco i zagrzmiało. Kolejny transportowiec startował ostro, topiąc beton pod sobą.

Zatrzymaliśmy się gwałtownie, po czym jeszcze gwałtow­niej wyrzucono nas z pojazdu. Całej akcji przyglądał się z niesmakiem znany już nam pułkownik, tym razem w towarzystwie radiooperatora i tuzina sierżantów. W tle zaś do kolejnego transportowca ładowała się równym krokiem kompania żołnierzy. Pułkownik poczekał, aż kłębowisko oficerów przekształci się w nierówny szereg, co przyspieszył zresztą nieco, odpinając kaburę, i oznajmił donośnie:

- Panowie! Za mną ładują się właśnie dobrzy żołnierze, potrzebujący dobrych oficerów. Niestety, wszystko, co mogę im zaoferować, to banda grubodupych gryzipiórków, czyli kwiat oficerskiego dekownictwa tyłowego. Ponieważ i tak mam was za mało, więc przydzielą po jednym na kompanię i mam nadzieję, że prędzej sami zginiecie, niż wygubicie swoich podkomendnych.

Była to niemiła wiadomość, bo obiecałem Mortonowi, że go z tego wyciągnę, co w przypadku rozdzielenia nas mogło być trudne, a ja zwykłem dotrzymywać obietnic. Złamałem więc własną zasadę i zgłosiłem się na ochotnika, to znaczy wystąpiłem przed front i strzeliłem kopytami jak na paradzie.

- Sir, nie mam grubej dupy i nie jestem dekownikiem - zameldowałem, salutując. - Mam doświadczenie liniowe, jestem dobrym strzelcem i instruktorem walki wręcz. Proszę o przydział do kompanii zwiadu!

- Ni cholery nie wierzę!

Wobec tego złapałem go za klapy, zamiotłem nim trawnik i znieruchomiałem stawiając but na jego grdyce, a następnie rozbroiłem go, odstrzeliłem parę najbliższych żarówek i postawiłem na powrót na nogi. Otrzepując mundur, prawie się uśmiechnął.

- Przydałoby się więcej takich. Ma pan kompanię zwiadu. Nazwisko.

- Drem, sir. Jeśli można, to chciałbym prosić o porucznika Heska jako zastępcę. Jest młody i głupi, ale zacząłem go szkolić dwa tygodnie temu.

- Ma go pan. Proszę iść do transportowca. Są może jeszcze jacyś ochotnicy?

Złapałem plecak i Mortona i pognaliśmy do śluzy.

- Myślałem, że zwariowałeś, jak walnąłeś nim o zie­mię - wysapał Morton. - Sporo ryzykowałeś.

- Życie w ogóle jest ryzykowne, jeśli weźmie się pod uwagę cholesterol i wypadki drogowe... Tfu, ale się ze mnie zrobił filozof ludowy! Postaw te manele, widzę pomoc na

horyzoncie.

Pomoc przybrała postać sierżanta i dwóch szeregowych, którzy pojawili się w śluzie i strzelili kopytami na nasz widok, aż echo poszło.

- Starszy sierżant Blogh, pełniący obowiązki dowódcy kompanii zwiadu - zameldował podoficer. - Pan kapitan Drem?

- We własnej osobie, sierżancie. To porucznik Hesk, mój zastępca.

- Weźcie plecaki panów oficerów - warknął sier­żant. - Za dziesięć minut startujemy, sir.

- No, to w porę nas znaleźliście, sierżancie.

Ledwie wyszliśmy ze śluzy, rampa została podniesiona, a statek zahermetyzowany. Dwa pokłady wyżej dołączyliś­my do reszty kompanii, aktualnie leżącej na fotelach antyprzeciążeniowych. Po chwili rozbłysły czerwone lampki i zaczęło się odliczanie. Do naszych foteli dotarliśmy akurat w chwili, gdy ryknęły silniki.

Naturalnie piloci zafundowali nam takie przeciążenie, abyśmy jedynie nie zdechli od tego, ale w wojsku takie rzeczy zdarzają się nagminnie. Gdy ciążenie wróciło do l G, wstałem i machnąłem na sierżanta.

- Manierki pełne? - spytałem.

- Tak, sir.

- To pozwólcie im się napić, ale tylko jednego... Przerwało mi trzeszczenie w głośniku i zniekształcony głos.

- Wszyscy oficerowie liniowi proszeni są o zamel­dowanie się na pokładzie numer dwa. Natychmiast!

- Panie poruczniku - poleciłem nieco ogłupiałemu Mortonowi. - Do mego powrotu proszę przejąć dowodze­nie... Jakby co, to znajdź robotę podoficerom i nie wyjmuj jeszcze tego cholernego ptaka. - To ostatnie dodałem szeptem.

Stołówka nie była zbyt duża, toteż tłok panował spory. Wszyscy wiedzieli o inwazji, ale nikt nie potrafił powiedzieć nic konkretnego. Jakiś sierżant sztabowy sprawdził obec­ność według listy, którą oddał dwugwiazdkowemu genera­łowi siedzącemu przy stoliku obok kuchni, czyli w najważ­niejszym miejscu, i zaczęła się odprawa.

- Do wiadomości tych, którzy dopiero co zostali przeniesieni do tej dywizji: to jest generał Lowender, dowódca jednostki, który ma dla panów ważny komuni­kat - oznajmił adiutant.

Zapadła cisza, zatem generał kiwnął głową i raczył się odezwać.

- Panowie, nadszedł czas, na który wszyscy niecierpliwie czekaliśmy. Dzień D, godzina H. Kapitan zameldował mi, że leżymy już na kursie, a zatem można otworzyć tajne rozkazy. - Wyjął z szuflady kopertę upstrzoną łąkowymi pieczęciami i rozdarł ją w pełnej nabożnego skupienia ciszy. - Oto rozkazy, panowie. Słyszeliście zapewne plotki, że celem naszego ataku ma być Zemlija. Były to fałszywe informacje, mające wprowadzić w błąd wroga, który wszędzie ma swoich szpiegów. Teraz nie musimy się już chwytać podobnych pomysłów, gdyż jesteśmy w przestrzeni i kieru­jemy się ku nowej, bogatej planecie, która wiele lat temu straciła kontakt z resztą galaktyki, a co ważniejsze, tylko my wiemy o jej istnieniu. Jest ona zamieszkana, ale tubylcy są zacofani i nie zasługują na tak bogaty świat. Teraz opowie wam o tej planecie jej odkrywca, generał Zennor. Coś trzasnęło, zachrypiało, przygaszono światła i przed stołem pojawiła się holograficzna projekcja gęby Gartha.

- Witam was, żołnierze Nevenkebli, którzy udajecie się właśnie na największą wyprawę zdobywczą w dziejach naszego kraju. Zwycięstwo umocni i wzbogaci naszą ojczyznę tak, że już nikt nie odważy się na nią napaść, a skarby nowego świata należeć będą do nas! Świat ten nazywa się Hoyan. - Gęba zniknęła, zastąpiona widokiem błękitnej kuli zawieszonej w przestrzeni. - Przyznaję, że odkryłem go zupełnie przypadkowo, gdy będąc ściganym przez morderców Ligi, uciekałem dokonując przypadko­wych skoków w nadprzestrzeń. W czasie kolejnego znalaz­łem tę planetę. Zresztą, być może, kierowała mną jakaś wyższa siła, mająca na względzie dobro mego kraju...

- Być może on jednak pierdoli jak nawiedzony - mru­knął ktoś w mroku uzyskując powszechną, szemraną aprobatę.

- Wylądowaliśmy i dokonaliśmy badań. To bogata planeta z dużymi zasobami metali ciężkich, wielkimi lasami i czystymi rzekami, mogącymi dostarczyć wielkich bogactw. Jedyne, co tam jest nie w porządku, to mieszkańcy, którzy są co najmniej dziwni. Wyciągnęliśmy do nich przyjazną i pomocną dłoń, proponując handel i kontakt z wyższą cywilizacją. I wiecie, co zrobili?! - W jego głosie po­brzmiewała wściekłość. - Powiem wam, co zrobili! Nic! Zignorowali nas, odrzucili naszą ofertę! Całkowicie nas zlekceważyli!

Planeta zniknęła, ustępując miejsca gębie.

- Rozumiecie więc, panowie oficerowie, dlaczego robi­my to, co robimy. Nasza kultura jest starsza i o wiele bogatsza, a skoro ta banda prymitywów nas odrzuciła, należy udowodnić im, że Nevenkebli nie należy obrażać. Jeśli nie potrafią sami zrozumieć, co jest dla nich dobre, to trzeba ich przekonać, a pretensje będą wówczas mogli mieć tylko do siebie. Niech żyje Nevenkebla! Niech żyje pozytyw­ny pokój!

Ryknęły fanfary, odśpiewano jakąś kretyńską przyśpiew­kę (sądząc po zachowaniu otoczenia, musiał to być hymn), a wszyscy wszystkim odruchowo pogratulowali. Ja też, żeby się nie wyróżniać. Następnie w powietrzu pojawiła się holomapa i głos zabrał Lowender. Używał palucha jako wskaźnika.

- Nasza dywizja, Osiemdziesiąta Ósma, czyli Bojowe Diabły, będzie miała zaszczyt wyzwolić przemysłowy obszar największego miasta zwanego Bellegarrique, cokolwiek by to znaczyło. Tu i tu są kopalnie, tu magazyny i linia kolejowa, a tutaj, o dziesięć kilometrów od miasta, jest tama, która spiętrza wodę rzeki i jest równocześnie hydro­elektrownią. Dla dobra mieszkańców należy zająć te obiek­ty, zanim dojdzie do ich uszkodzenia.

- Pytanie, sir - odezwał się jeden z pułkowników. - Jakiej obrony należy się spodziewać? Jak liczna jest ich armia i czym dysponuje?

- Dobre pytanie, panie pułkowniku. Musimy być przy­gotowani na wszystko, na każdy rodzaj ataku, na wszelkie niespodzianki. Ci ludzie są bowiem niesamowicie podstępni. Ani generał Zennor, ani nasi ludzie nie byli w stanie uzyskać bliższych informacji o wielkości ich armii, nie wiadomo nawet, czy ona istnieje! Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma tam nawet policji! Ponieważ jednak wszyscy wiemy, że jest to niemożliwe, gdyż bez tych instytucji żadne społeczeństwo nie może istnieć, pozostaje przyjąć, iż tak starannie ukryli swe zbrojenia, że musimy być cały czas przygotowani na wrogą napaść. Poza tym tak zdziwaczałe społeczeństwo należy wyleczyć z przesądów. Jesteśmy im to winni jako ludzie.

Jeśli o mnie chodzi, nigdy w życiu nie słyszałem takiego steku bredni, ale sądząc po zachowaniu obecnych, nikt inny nie miał zastrzeżeń do treści odprawy ani do zamiaru, by wyzwolić mieszkańców planety Hoyan za wszelką cenę, choćby nawet trzeba ich było wszystkich w tym celu pozabijać!

15

Wróciłem do kompanii z pakietem zalakowanych rozkazów i głębokim przekonaniem, iż jest to najbardziej kretyńskie przedsięwzięcie, o jakim kiedykolwiek słyszałem, nie wspo­minając o udziale.

- Dziwnie wyglądasz - powitał mnie Morton, gdy wszedłem do kabiny. - Nic takiego, czy może powinienem zacząć się bać?

- Ma pan jakieś rozkazy, sir? - Za moimi plecami pojawił się sierżant Blogh, najwyraźniej także spragniony nowin.

Rzuciłem rozkazy na koję i zająłem się pilniejszymi problemami.

- Sierżancie, jak wygląda w kompanii kwestia picia alkoholu w trakcie drogi na wojnę?

- Tak jak wszędzie, sir. Użycie jest karane sądem polowym. Ale jeden z baków transportera pełen jest dziewięćdziesieciodziewięcioprocentowego spirytusu. Dos­konały po rozmieszaniu pół na pół z wodą i rozwodnionym sokiem pomarańczowym.

- Ślicznie. Ponieważ jedziemy na wojnę, pora wykorzystac przywileje rangi, sierżancie Bogh. Dotąd byliście peł­niącym obowiązki sierżanta sztabowego, od teraz jesteście sierżantem sztabowym.

Morton z trzaskiem postawił na stole trzy kubki i torbę liofilizowanego soku pomarańczowego. Szybko się chłopak przystosował.

Sierżant sztabowy zniknął na chwilę, wracając z dwudziestolitrowym kanistrem. Błyskawicznie, choć nie w cu­downy sposób, przemienił następnie jego zawartość w czterdzieści pięć litrów wódki o niezbyt przesadnej mocy. Zapowiadało się, że spędzimy tę podróż bez ofiar w lu­dziach.

- Średnio obrzydliwe - ocenił Morton po pierwszej kolejce, podstawiając ponownie kubek. - Można usłyszeć, czego się dowiedziałeś?

- Można. Dobrą nowiną jest, że mamy zaanektować i okupować bogatą i nie znaną reszcie wszechświata planetę zwaną Hoyan. Drugą dobrą nowiną jest to, że jest ona zamieszkana przez ludzi, obrazu szczęśliwości zaś dopełnia fakt, że nie istnieje tam ani wojsko, ani policja.

- Niemożliwe - stwierdził sierżant sztabowy, opróż­niając kubek.

- Wszystko jest możliwe w tak dużej galaktyce. Jeśli wierzyć raportom wywiadu, to nie powinniśmy napotkać żadnego oporu. W ogóle nie powinno dojść do rozlewu krwi.

- Niemożliwe - powtórzył sierżant sztabowy. - To pułapka.

- Generał też tak myśli i podejrzewa istnienie zakamuf­lowanych sił zbrojnych.

- Niekoniecznie - sprzeciwił się Morton. - Zanim trafiłem do wojska, studiowałem historię i wiem trochę na ten temat. Ludzkość chadzała rozmaitymi drogami, a jeśli weźmie się pod uwagę ilość zamieszkanych planet w galaktyce, to można powiedzieć, że różnorodność społeczeństw i ustrojów jest praktycznie nieograniczona.

- Jak mają rząd, to mają i armię. Inaczej się nie da - uznał sierżant.

Szybkie tempo konsumpcji miało wpływ na wzrastającą fraternizację podoficera, jak i coraz bardziej manifestacyjną przemądrzałość Mortona; pora była zatem zamknąć bar.

- Dobra! - Wstałem i wsunąłem kanister do kąta. - Sierżancie, zbierzcie podoficerów i przekażcie im, co wam powiedziałem. Niech poinformują żołnierzy. Na razie to wszystko.

Sierżant wyszedł, Morton zachrapał na stole, a ja wykończyłem nie dopitą, trzecią z rzędu szklaneczkę. Żołądek zareagował dziwnym bulgotem, co w zasadzie nie zdarzało mi się po alkoholu, doszedłem zatem do wniosku, że najpewniej wskazane byłoby zjedzenie czegoś. Od spo­życia steku w klubie oficerskim minęło już ładnych parę godzin. Przeprowadziłem zatem remanent w plecaku w po­szukiwaniu racji żywnościowych, natrafiając na czerwone tuby z napisem HOTPUP. Drobnym drukiem wyjaśniono poniżej, że jest to porcja na dwie osoby, a otwiera się ją przebijając nożem biały krąg na denku. Posłusznie wyjąłem nóż zza cholewy, dziabnąłem gdzie kazali, a tuba natych­miast stała się dziwnie gorąca, puściłem ją więc i poprze­stałem na podejrzliwej obserwacji. Przedmiot syknął, zabul­gotał, zagdakał i zaczął rosnąć. Profilaktycznie zmieniłem chwyt noża, na wypadek gdyby to coś chciało mnie zaatakować. Na szczęście wynalazek pękł z trzaskiem, a na stole pojawiła się parówka o gabarytach mego ramienia. Znieruchomiałem. Zapachniało nawet miło, odciąłem więc końcówkę i spróbowałem. Jedynym, czego jeszcze mi brakowało, była musztarda i piwo.

Dni dłużyły się, podobnie jak stopniowo zaczynaliśmy mieć dość hotpupów, bowiem dzięki pomyłce kwatermist­rzostwa było to jedyne żarcie, jakie zapakowano na pokład, i nawet generał był zmuszony się nim zapychać, chociaż nie krył niezadowolenia.

Poza tym co dnia odbywała się seria narad i odpraw nudnych i długich jak zapalenie płuc z przerzutami na wątrobę. Razem z Mortonem zabijaliśmy czas, uszczuplając zapasy alkoholu.

W ten sposób minęło piętnaście dni.

Szesnastego dnia zwołano kolejną odprawę i tym razem było wreszcie inaczej. Salę wypełniały podniecone pogwarki, a ledwie sprawdzono obecność, Lowender rąbnął pięścią w stół.

- Inwazja się zaczęła! Zwiadowcy meldują brak oporu, ale to może być podstęp, mający wciągnąć nasze wojska w zasadzkę sił głównych. Wszyscy znacie rozkazy, wiecie wiec, co robić. Za dwie godziny lądujemy. Jedno tylko mogę dodać, a mianowicie to, byście dokopali im do dupy! - zakończył w iście wojskowym stylu.

Odprawa zamknęła się głośnymi wiwatami.

- Najwyższy czas - ucieszył się sierżant, słysząc nowi­ny. - Ludzie zaczęli się robić leniwi od tego leżenia martwym bykiem.

- Zbierzcie podoficerów, po raz ostatni powtórzymy sobie plan - poleciłem, rozkładając dobrze znaną wszyst­kim mapę.

Tym razem nie było kłopotów z frekwencją. To była odprawa bojowa.

- Powinniśmy wylądować tutaj - stuknąłem w mapę. - Teraz pytanie, ilu z was tak naprawdę wierzy, że pilot zdoła posadzić transportowiec tam, gdzie po­winien?

Odpowiedziała mi cisza.

- No to jesteśmy zgodni - uśmiechnąłem się bez radości. - Mamy wylądować o świcie, czyli najpewniej będzie jeszcze głęboka noc, ewentualnie będzie lać jak z cebra. Coś zdarzy się na pewno. Wyjeżdżamy pierwsi, bo mamy najdłuższą trasę do pokonania. Na początku zjedzie z rampy transporter dowodzenia, bo tak go ustawiono, a zatem będę prowadził. Jak długo pozostanie ciemno, a nikt nie zacznie do nas strzelać, będę jechał z włączonymi światłami.

- Przepraszam, sir, ale generał wyraźnie powiedział, aby nie używać żadnych świateł - wtrącił Bogh.

- Zgadza się. Tyle że generał będzie wyjeżdżał stąd jako ostatni, a my jako pierwsi, poza tym musimy to zrobić szybko, bo z tyłu naciskać będzie już na nas kompania czołgów.

- Jedziemy na światłach! - zdeklarował się sierżant.

- Dotrę do najbliższego wzgórza i sprawdzę, gdzie wylądowaliśmy i gdzie powinniśmy jechać. Pan porucznik zbierze oddział i będzie podążał za mną. Naszym zadaniem jest zajęcie zapory i elektrowni, dostarczającej prąd do tego całego Bellegarriąue. Mamy dopilnować, by prąd płynął dalej. Są pytania? Słucham, kapralu?

- Czy możemy zostawić hotpupy i zdobywać żywność na przeciwniku, sir?

- Tak i nie. Hotpupy weźmiemy na wypadek trafienia na kwatermistrza. Z przyjemnością wypcham go tym świństwem. Najszybciej jak się da, należy zorganizować lokalną żywność, najpierw przynosząc ją do mnie celem sprawdzenia na toksyczność przed rozdaniem żołnierzom. Jeszcze ktoś?

- Kiedy dostaniemy amunicję, sir?

- Powinna już być gotowa do rozdania. Dopilnujcie, aby wszyscy otrzymali swoje przydziały i załadowali magazynki. Przypilnujecie też, żeby żadna broń nie została załadowana. Najgorszą rzeczą, jaka może nam się trafić, jest przypadkowa strzelanina i przedziurawienie kadłuba przy podchodzeniu do lądowania w atmo­sferze.

- Załadowanie broni, znaczy się, po wylądowaniu - podsumował sierżant.

- Załadowanie broni, znaczy się, na mój rozkaz - poprawiłem go. - Skoro nie spodziewamy się oporu, to lepiej będzie nie odstrzelić przez przypadek kogoś z tubyl­ców, bo wtedy na pewno zaczną walczyć. Jeśli broń nie będzie załadowana, to nie będzie wypadków. Jeśli natomiast zostaniemy zaatakowani i zacznie się strzelanina, to wsu­nięcie pełnego magazynka trwa sekundę. Chwilowo broń będzie zatem nie nabita.

Odpowiedział mi pomruk protestu.

- Bez naładowanej broni nie można atakować - sprze­ciwił się kapral Aspya.

- Można, można - odparłem lodowato. - Każdy niemal rozkaz można wykonać prócz przenicowania hehnu, jak wiecie. Dodam jeszcze, że moja osobista broń będzie nabita i zastrzelę każdego, niezależnie od stopnia, kto sprzeciwi się moim rozkazom. Jeszcze jakieś pytania? Nie? To rozejść się. Za trzydzieści minut spotykamy się na rampie.

- Nie uszczęśliwiłeś ich tą nowiną o amunicji - stwier­dził Morton, gdy drzwi zamknęły się za ostatnim podofi­cerem.

- Ich pech. Nie lubię zabijania, a ostre pociski znaczą wypadki, najczęściej zresztą śmiertelne.

- Powinni być w stanie się bronić...

- Morton! - warknąłem. - Spójrz w lustro! Widzisz? Widzisz porucznika jak mu tam i zaczynasz myśleć jak on. Pamiętaj, kim naprawdę jesteś, a jesteś żołnierzem z przymusu. Zapomniałeś? Tak a propos, widziałeś kiedyś trupa?

- Moją ciotkę w trumnie...

- Świetnie! Ja widziałem ciut więcej i zapewniam cię, to nie jest miły obrazek. I jeszcze jedno: kiedy ktoś ginie, to pozostaje martwy i nic nie jest w stanie tego zmienić. Pamiętaj o tym, gdy będziesz słuchał tych rozmaitych piewców nienawiści i domorosłych ideologii. Chcesz zginąć?

Dla lepszego zilustrowania pytania przystawiłem mu nóż do grdyki.

- Nie! - pisnął, zezując na ostrze.

- Ja też nie - przyznałem, błyskawicznie chowając nóż. - I na pewno nie chce zginąć nikt w tym świecie, na którym lądują właśnie tysiące półgłówków obładowanych bronią. Jak ja się w to wpakowałem?

- Jak ja: trafiłeś z poboru - przypomniał mi Morton.

- Serdeczne dzięki. Cholera, zawsze tak jest, że starzy wysyłają na wojnę młodych. Powinno się ustalić dolną granicę wieku poborowych na pięćdziesiąt pięć lat i to by szybko zakończyło takie głupie wojenki, jak ta tutaj!

Dalsze rozważania uniemożliwił mi odgłos klaksonu alarmowego.

- Czas na nas - mruknąłem, patrząc na zegarek. - Idziemy.

Oświetlony czerwonymi lampami pokład ładunkowy pełen był ludzi i sprzętu, tworzących w sumie imponujący bałagan. Przepchnęliśmy się do stojącego przy samym włazie transportera. Pierwszą moją czynnością było zwolnienie łańcuchów mocujących pojazd do pokła­du.

- Klamry mają wybuchowe zwalniacze - wtrącił się sierżant. - Powinny zostać odstrzelone, gdy rampa dotknie ziemi, sir.

- Zobaczę, uwierzę. A jak nie wypalą? Wszystko zała­dowane zgodnie z rozkazami?

- Tak, sir. Zapasy amunicji pod tylnym siedzeniem, sir.

Zapasy amunicji oznaczały żelazną rację dziesięciu ma­nierek wypełnionych rozcieńczonym spirytusem. Wypełniły przestrzeń pomiędzy fałszywym dnem a siedzeniem, mas­kując przy okazji odrzutową wronę. Diabli wiedzą, może trafiliśmy na planetę abstynentów?

Podłoga zaczęła przyciągać mnie jakoś silniej, złapałem się więc klamki. Schodziliśmy do lądowania przy dwóch G.

Ryk silników hamujących ustał równocześnie z po­wrotem normalnego ciążenia. Czym prędzej wsiadłem do pancerki, rampa opadła z hukiem i wokół rozległa się kanonada. Klamry faktycznie eksplodowały. Na zewnątrz padał deszcz.

- Zapalaj! - poleciłem kierowcy. - I włącz światła, bo się zabijemy!

Było ciemno, lało jak z cebra, na dodatek wiał za­cinający strugami wody wiatr. Z wyciem silnika zje­chaliśmy po rampie, pokonaliśmy kałużę i runęliśmy do przodu. W blasku reflektorów widać było jedynie potoki deszczu.

- Przed nami woda, sir. - Kierowca miał widać lepsze oczy. - Dużo wody, sir.

- To skręć, idioto, i nie próbuj nas utopić, to nie amfibia. W prawo i wzdłuż brzegu.

W górze ryknęło i błysnęło, ale na szczęście nie był to ostrzał z orbity, tylko zwykła burza.

- Za tymi drzewami coś jest. - Trzepnąłem kierowcę w ramię. - Jedziemy tam.

- To jest płot, sir.

- No to przejedź przez niego! - westchnąłem ciężko. - To opancerzony wóz bojowy, a nie trzykołowy wózek, jakim ostatnio jeździliście, szeregowy.

Gdy wreszcie dotarliśmy na szczyt wzniesienia, za­czynało już świtać, choć na deszcz nie miało to naj­mniejszego wpływu. Wyjąłem podświetlaną mapę i spró­bowałem zorientować się w terenie. Całe szczęście, że miałem do pomocy wschodzące słońce. Milcząco za­łożyłem, że na tej osobliwej planecie słońce też pojawia się na wschodzie.

Zanim dotarła do nas reszta kompanii, zdążyłem wy­łączyć światła. Na pewno wiedziałem tylko, gdzie jest nasz transportowiec, z którego w deszcz wypływały wciąż nowe potoki sprzętu i ludzi. Robiło się jasno i dzięki pasmu wzgórz na horyzoncie wreszcie złapałem orien­tację.

- No! - zdołałem uśmiechnąć się do przemoczonych podwładnych. - Dzięki błędowi pilota jesteśmy właśnie w połowie drogi do celu. Reszta ma dwa razy dłuższą drogę, ale to ich problem.

Mocno ich to ucieszyło.

- Na dodatek, jak się dobrze przyjrzeć, to można stwierdzić, że maszerują właśnie w przeciwną stronę, niż powinni, i oddalają się od miasta, które mają zdobyć. Cóż, idą według rozkazów, a nie patrzą na mapę.

Tym razem zareagowali żywiołową radością, bo nic tak nie cieszy jednego oddziału, jak widok innego w tarapatach. Deszcz przeszedł tymczasem w uporczywą mżawkę, a wschodzące słońce oświetliło białą budowlę wystającą ponad linię drzew. Wlazłem na maskę.

- Uwaga wszyscy! - powiedziałem głośno. - Jak spojrzycie tam, gdzie pokazuje, zobaczycie tamę, która jest naszym celem. To białe nad drzewami. Transporter zamyka kolumnę, zwiad do przodu, a ja na piechotę poprowadzę siły główne. Wymarsz!

16

Mniej więcej po półgodzinie ktoś tam w górze przerzucił wajchę i mżawka ustała jak nożem uciął. Lekki wietrzyk przeganiał chmury, toteż okolica zaczęła intensywnie paro­wać. Wyszliśmy na asfaltową drogę, co znacznie ułatwiło marsz. Droga obsadzona była wysokimi drzewami, zwia­dowcy nie nawiązali jeszcze kontaktu z wrogiem, zdążyli natomiast spenetrować jego uprawy.

- Panie kapitanie, zwiadowcy znaleźli sad z dojrzałymi avalgwlankami - zameldował Blogh.

- Nazywa się obrzydliwie. Co to takiego?

- Owoc, który rośnie na Zemliji. Pyszny, sir.

- No to niech dostarczą próbki do analizy - zdecydo­wałem.

Zwiadowca zjawił się czym prędzej z hełmem pełnym zwykłych, dojrzałych brzoskwiń. Powąchałem jedną i przy­jrzałem się dokładniej zwiadowcy.

- Widzę, żołnierzu, że zrobiliście już analizę. Mordę macie całą w soku. Jakie toto jest?

- Wspaniałe, sir - oświadczył z pełnym przekonaniem. Ugryzłem słodki owoc i przyznałem mu całkowitą rację. Przełknąłem czym prędzej.

- Profilaktycznie ukryjemy się w sadzie, sierżancie. Piętnaście minut przerwy na zameldowanie się reszty zwiadowców.

Gdy wyszliśmy ponownie na drogę, głośniejsze od tupotu butów były odgłosy pracy pełnych żołądków mojego wojska. Tama rosła w oczach, wszędzie panował całkowity spokój, ani żywego ducha. Nakazałem postój i przywołałem podoficerów.

- Teraz podam plan ataku, ale najpierw sprawdzę broń. Zaczynamy od was, sierżancie sztabowy.

Blogh z kamienną twarzą pokazał mi automat. Spraw­dziłem magazynek i komorę, jedno i drugie puste, i od­dałem mu broń bez słowa. To samo powtórzyło się z pozostałymi, aż dotarłem do ostatniego w szeregu kaprala Aspyi. Ten, zamiast podać mi karabin, przycisnął go do piersi.

- Mogę panu oszczędzić trudu, sir - oznajmił. - Jest nabity.

- To niewykonanie rozkazu, ekskapralu. Szeregowy Aspya, wasza broń!

- Żołnierz bezbronny nie jest żołnierzem, sir - odparł ponuro, pozostając w bezruchu.

- Prawda - zgodziłem się odwracając, ale nadal obserwując go kątem oka.

Ledwie przestał na mnie patrzeć, rąbnąłem go z pół­obrotu wyciągniętą ręką pod ucho. Runął jak kłoda, bo cios nie był markowany, ostatecznie facet miał przy sobie nabitą broń. Bez trudu wyjąłem automat z bezwładnych dłoni i rozładowałem.

- Sierżancie, ten żołnierz resztę drogi odbędzie pod strażą w pancerce. Jest aresztowany.

- Czy strażnik ma być uzbrojony, sir?

- Jak najbardziej. Broń nabita i ma strzelać bez uprze­dzenia. Strażnikiem będzie porucznik. Teraz wracamy do planu. Zatem...

Słuchali w milczeniu, nadal pozostając pod wrażeniem moich umiejętności i szybkiej reakcji. Morton na pewno nie będzie skłonny do pochopnego użycia broni, zatem tę sprawę miałem z głowy. Przy okazji usunąłem go całkiem legalnie z pierwszej linii. Przydzieliłem cele wszystkim plutonom, dyspozytornię pozostawiając sobie.

- To byłoby wszystko. Rozstawcie ludzi i zameldujcie się po wykonaniu. Gdy wszyscy będą gotowi, spróbuję zająć bez walki dyspozytornię, tak by nie przerwać dostawy prądu. Wykonać!

Moje wojsko rozpierzchło się niczym stado tresowanych zajęcy, atakując dokładnie według instrukcji: kilka skoków do przodu, w bruzdę, ubezpieczenie następnych i zmiana. Po paru minutach zaćwierkała radiostacja meldunkami tej samej treści: cel osiągnięty, brak oporu jak i kontaktu z przeciwnikiem. Nadszedł mój czas. Razem z sierżantem sztabowym i jego dwoma pomocnikami pomaszerowaliśmy do głównego budynku. Otworzyłem pierwsze z brzegu drzwi. Prowadziły do hali turbin, które pracowały sobie bez żadnego nadzoru.

- W pełni automatyczne - ocenił sierżant.

- Na to wygląda. Szukamy dyspozytorni.

Napięcie narastało w miarę przeszukiwania budynku. Raz po raz gratulowałem sobie pomysłu z bronią. Moją trzymałem w garści, ale zabezpieczoną.

- Tu ktoś jest, sir! - zameldował jeden z wojaków sprawdzając korytarz.

Czym prędzej podszedłem bliżej. Faktycznie, przez ma­towe szkło widać było poruszającą się postać.

- Dobra robota - pochwaliłem. - Wchodzicie za mną jako osłona.

Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem drzwi rzucając się do wnętrza szczupakiem, by uniknąć ewentualnego ostrzału. Potoczyłem się, wstałem i rozejrzałem... Przy pulpicie sterowniczym siedział szpakowaty facet i stukał w jakiś zegar. Poza nim i moimi podwładnymi nie było tu nikogo więcej.

- Ne fant nenionl - poleciłem. - Vi estas kaptito.

Manoj en la aeronl

- Ciekawe - odezwał się z uśmiechem. - Obcy gość i obcy język. Witajcie, przybysze, w Elektrowni Bellegarrique.

- Mówisz odmianą dolnoinglisskiego, którą posługują się na Rajskim Zakątku - ucieszyłem się, przechodząc na tenże dialekt.

- Nigdy nie słyszałem o takim miejscu, ale pomimo dziwnego akcentu rozumiem cię doskonale.

- Co on mówi, sir? - spytał Blogh. - Skąd pan zna ten slang, sir?

- Ze szkoły. - Była to święta prawda. - Wita nas.

- Jest tu ktoś jeszcze?

- Zaraz, po kolei, sierżancie. Są tu inni pracownicy?

- Naturalnie, ale śpią. Pracujemy na zmiany, najlicz­niejsza jest nocna. Musisz opowiedzieć o sobie i kolegach. Ja jestem Stirner, a ty?

W ostatniej chwili ugryzłem się w język. To nie był najwłaściwszy sposób prowadzenia wojny.

- To jest akurat mało ważne - odparłem. - Istotne jest, po co tutaj jestem, a mianowicie jestem po to, by powiedzieć ci, że ta planeta znalazła się właśnie pod kontrolą sił zbrojnych Nevenkebli, ale nic ci się nie stanie, jeśli będziesz z nami współpracował.

Przełożyłem to na esperanto wraz z informacją o śpią­cych pracownikach, aby i reszta wiedziała, o co chodzi. Stirner uprzejmie milczał, dopóki nie skończyłem, poczekał jeszcze, aż sierżant pośle ludzi po nocną zmianę, i spytał:

- Nowe, ciekawe doświadczenie! Wojsko, powiadasz? To znaczy, że to, co masz w ręku, to jest broń?

- Jest. Oni też ją mają i będą się bronić, jeśli ktoś ich zaatakuje.

- To mnie akurat nie dotyczy. Jako uznający zasady Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej, nigdy bym nikogo nie skrzywdził.

- Ale wasza armia lub policja może być innego zdania.

- Znam, naturalnie, te słowa, ale nie macie się czego bać. Nie mamy wojska ani policji. Ale, ale, co ze mnie za gospodarz. Napijecie się czegoś?

- Nie wierzę własnym uszom! - jęknąłem. - Albo ja mam świra, albo ten świat oszalał! Sierżancie, łączcie się ze sztabem i zameldujcie o nawiązaniu kontaktu z przeciwnikiem. Żadnego oporu, a język twierdzi, że nie mają tu wojska ani policji.

Stirner wyjął tymczasem z szafki szklanki i ciekawie wyglądającą butelkę.

- Wino - poinformował. - Dla specjalnych gości. Mam nadzieję, że będzie wam smakować.

- Za gospodarza - odrzekłem, biorąc szklankę.

- Twoja uprzejmość, bezimienny gościu, mnie zawsty­dza. - Upił ze swojej solidny łyk.

Zrobiłem więc to samo i przyznałem mu rację. Wino było faktycznie niezłe.

- Mam na linii pana generała, sir. - Sierżant przygalopował z radiostacją.

- Tu kapitan Drem, panie generale - zameldowałem się przepisowo, biorąc słuchawkę.

- Drem, u licha, co gada ten sierżant? Znaleźliście wroga?

- Zajęliśmy elektrownię. Bez strat i bez oporu.

- Wreszcie ktoś wykonał zadanie! Jaka obrona?

- Żadna, sir. Wzięliśmy języka, który twierdzi, że tu nie ma wojska ani policji.

- Gówno prawda! Wysyłam helikopter, proszę zjawić się z językiem jak najszybciej. Koniec.

A niech to kulawa kaczka kopnie! Ostatnim miejscem, w którym pragnąłem się znaleźć, był sztab. Zawsze istniało tam ryzyko przypadkowego natknięcia się na Zennora, a ta łachudra mogła mieć dobrą pamięć. Owszem, chciałem się z nim policzyć, ale na własnych warunkach. Instynkt samozachowawczy nakazywał mi nie leźć w gniazdo szer­szeni, ale rysowała się szansa uratowania wielu żywych istot. Mogłem spróbować albo i nie, ale jak tu sobie potem spojrzeć w oczy przy goleniu?

- Z rozkazu pana generała mam dostarczyć języka do sztabu - poinformowałem sierżanta. - Do czasu przyby­cia pana porucznika obejmiecie dowództwo. I zaopiekujcie się winem.

- Tak, sir! - odparł radośnie, sięgając po butelkę.

- Idziemy - powiedziałem do Stirnera, pokazując na drzwi.

- Obawiam się, że nie mogę ci towarzyszyć. Muszę tu siedzieć do końca zmiany.

- Obawiam się, że jednak pójdziesz ze mną, głównie dla dobra swoich współziomków. Posłuchaj uważnie. Na tej planecie wylądowała duża armia z wielką ilością broni i mordem w oczach. Zajmuje teraz twój kraj, co może doprowadzić do śmierci wielu ludzi. Mam zabrać cię do dowódcy, a ty może zdołasz go przekonać, że faktycznie nikt tu nie będzie stawiał czynnego oporu. Jeśli tak, to jest szansa na unikniecie masakry. Ro­zumiesz? Coś w końcu do niego dotarło. Zamiast uśmiechu na jego twarzy pojawił się strach.

- Poważnie mówisz? Jasne, że poważnie, głupio pytam. To nie do wiary, ale najwyraźniej prawda... Pewnie, że muszę iść... Ale dalej trudno mi w to uwierzyć.

- To ostatnie nas łączy - odparłem, otwierając drzwi. - Mogę zrozumieć państwo bez wojska, nie każdy ma narwanych sąsiadów, ale bez policji... Nie lubię ich, owszem, ale przyznaję, że policja to zło ko­nieczne.

- Nie zawsze, przynajmniej gdy wziąć pod uwagę zwolenników Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej. - Aż pojaśniał na perspektywę wykładu.

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

- Wiele straciłeś. Ryzykując niejakie uproszczenie, powiedziałbym nawet, że...

- Panie kapitanie, proszę mnie wysłuchać! - Ekskapral Aspya wyrwał się z transportera pomimo wysiłków próbującego go zatrzymać Mortona i wyprężył się przede mną jak struna. - Rozumiem swój błąd i proszę o wyba­czenie, sir. Sądziłem, że jest pan młody i niedoświadczony, i że to ja wiem lepiej, więc nie wykonałem rozkazu. Teraz wiem, że to pan miał rację i proszę o danie mi szansy zmazania hańby. Mam trzydzieści lat i jestem zawodowym żołnierzem, sir.

- A skąd ta nagła pewność, że to ja miałem rację?

- Bo dał mi pan w łeb w uczciwej walce, sir. Człowiek musi wypełniać swe obowiązki i pan to zrobił, a ja nie!

Od takiego rozumowania mózg się gotuje. Facet nie posłuchał logicznego rozkazu, popartego sensownym wyjaś­nieniem, ale jak dałem mu w ucho, to przyznał mi rację. Z braku czasu przeszedłem nad tym fenomenem do po­rządku dziennego.

- Wiecie co, Aspya? Dziwne, ale wam wierzę. Trzeba być prawdziwym mężczyzną, by mieć odwagę przyznać się do błędu. Tak zatem, choć jesteście szeregowym, a ja kapitanem, niech uścisnę waszą dłoń. Nie będę wyciągał dalszych konsekwencji za niewykonanie rozkazu w czasie wojny.

- Pan też jest prawdziwym mężczyzną, sir. Obiecuję, że nigdy pan tego nie pożałuje! - potrząsnął entuzjastycznie moją prawicą, zasalutował i zrobił przepisowy w tył zwrot.

Nagle w górze coś zawyło, zafurkotało i ze trzydzieści metrów od nas wylądował helikopter. Czekał, nie wyłącza­jąc wirnika.

- Morton, dowodzisz tu do mojego powrotu - szep­nąłem chłopakowi. - Co tylko się da, zwalaj na barki sierżanta i zgadzaj się z jego sugestiami.

Zanim zdążył odpowiedzieć, pociągnąłem Stirnera do helikopera.

- Do sztabu! - rozkazałem pilotowi. Spoglądając w dół, miałem nader sugestywne wrażenie, że oto pakuję głowę pod ostrze gilotyny...

- Czytałem o takich pojazdach w podręczniku histo­rii - przerwał moje rozmyślania Stirner. - To doniosła chwila w moim życiu, przybyszu.

- Możesz mi mówić kapitanie.

- Miło cię poznać. I chciałbym ci jeszcze podziękować za okazję wyjaśnienia twoim dowódcom, że mogą przybyć tu w pokoju i nie muszą niczego się bać. Nie wyrządzimy im żadnej krzywdy.

- Bardziej martwi mnie, że oni wam mogą wyrządzić krzywdę.

Na dalsze wyjaśnienia nie było czasu, gdyż wylądowaliś­my obok kompanii czołgów osłaniających namiot, w któ­rym zainstalowano sztab razem z barem. Wyskoczyłem, strzeliłem obcasami i uspokoiłem się - Zennora nie było.

Pomogłem wysiąść Stirnerowi i skierowałem go do generała Lowendera.

- Oto język, sir. Mówi dialektem, którego przez przypadek nauczyłem się w szkole, zatem mogę tłuma­czyć, sir.

- Niemożliwe, jest pan oficerem liniowym, a nie tłuma­czem. Major Kewsel jest dyplomowanym tłumaczem, pro­szę, panie majorze.

Ciemnowłosy oficer odepchnął mnie jak zbędny przed­miot i stanął przez Stirnerem.

- Kion vi komprenatf - spytał obcesowo. - Sprechten zee Poopishl Ancay ooyay eekspay Igpay Atinlayl Ook kook YolupooKl

- Przykro mi, ale nie rozumiem.

- Mam go! - ucieszył się major. - Mało znany dialekt z planet rolniczych. Nauczyłem się tego bełkotu handlując mięsem. Wieprzowiną konkretnie.

- Panie majorze, proszę nie gadać głupot i zabrać się do roboty - warknął generał. - Proszę spytać go, gdzie jest armia i ile jest posterunków policji w mieście.

Z prawdziwą przyjemnością przysłuchiwałem się, jak dyplomowany tłumacz, przekonany rzecz jasna o swojej nieomylności, gwarantowanej posiadanym tytułem naukowym, stara się dogadać ze Stirnerem. W końcu, po pół­godzinie pocenia się, dowiedział się dokładnie tego samego, co ja w trzy minuty. No, ale ja nie jestem dyplomowanym tłumaczem.

Po wysłuchaniu relacji majora generał westchnął roz­paczliwie.

- Jeśli to prawda, to nie będziemy się bili. Cholera, przecież nie każę strzelać do bezbronnych! Panie kapitanie, jest pan pewien, że nie było żadnego oporu?

- Żadnego, sir. Wojna najwyraźniej sprzeczna jest z ich przekonaniami. Korzystając z okazji, chciałbym pogratu­lować panu pierwszej bezkrwawej inwazji w dziejach galak­tyki. Zajęliśmy planetę bez straty jednego żołnierza, to historyczne wydarzenie, sir.

- Niech się pan tak nie cieszy, bo nie ma z czego - sapnął generał. -Młody pan jest, to i nieżyciowy. Nikt nie nagradza dowódcy, który bez ofiar wypełnia zadania w czasie wojny. Bitwa przynosi sławę, taka już jest ludzka natura. Zresztą, jak znam życie, to i bitwa będzie. Wszyscy nie mogą tu być takimi tchórzami...

- Co tu się dzieje, Lowender? - przerwał mu znajomy głos. Ostrze było coraz bliżej...

Wszystko wskazywało na to, że za moimi plecami stanął właśnie generał Zennor. Dobrze, że za plecami.

- Wzięliśmy pierwszego jeńca, sir - zameldował Lo­wender. - Właśnie go przesłuchuję. Twierdzi, że nie ma tu ani wojska, ani policji, sir.

- I ty mu wierzysz? Gdzie został złapany?

- W elektrowni. Przez obecnego tu kapitana Drema. Zennor spojrzał na mnie raz, po chwili ponownie.

- Skąd ja pana znam, kapitanie?

- Ze szkolenia albo z manewrów - odparłem, ma­ksymalnie zmieniając głos.

Podszedł bliżej. Przyglądał mi się coraz bardziej pode­jrzliwie.

- Żadne manewry... - mruknął. - To było gdzieś indziej... i było was dwóch... Hetman! Byłeś z Hetmanem.

- A ty go zabiłeś! - ryknąłem i skoczyłem.

W zasadzie wystarczą trzy sekundy, by zabić człowieka gołymi rękami. Trzeba tylko wiedzieć, jak się do tego zabrać. Ja wiedziałem.

Zaskoczenie było całkowite. Nie stawiał żadnego oporu, gdy złapałem go za szyję.

Pierwsza sekunda... utrata przytomności. Druga sekunda... zwiotczenie ciała. Trzecia sekunda...

Ktoś rąbnął mnie w łeb, w oczach mi pociemniało. Ciekawe, czy dotrzymałem go do końca...

17

Coś mnie bolało.

Ogólnie mówiąc, bolało wszystko, ale najbardziej czułem tył głowy. I było ciemno... Albo miałem zamknięte oczy, czego wolałem na razie nie sprawdzać. Jęknąłem... Spodobał mi się ten odgłos, więc jęknąłem jeszcze raz i poczułem w ustach coś mokrego... woda. Dobre to było i wypiłem... Trochę mi ulżyło, nadal jednak bolało, choć nie na tyle, by nie zaryzykować otworzenia jednego oka... Spróbowałem... Przede mną pływał zarys jakiegoś łba. Po paru mrugnięciach wzrok mi się poprawił i poznałem, czyj to łeb...

- Morton?...

- Nikt inny - odparł, podciągnął mnie do pozycji siedzącej i oparł o ścianę.

Pod czaszką eksplodowało mi coś. Co, nie wiem, ale było silne.

- Połknij to i popij! - dobiegło mnie z oddali polecnie i coś wsunięto mi do ust. - Lekarz powiedział, że to ci pomoże.

Połknąłem i pomogło. Ból ustąpił miejsca tępemu łomo­taniu, toteż otworzyłem oczy i całkiem wyraźnie ujrzałem poobijanego Mortona stojącego na tle zakratowanego okienka.

- Żyje?

- Kto?

- Zennor.

- Pół godziny temu wyglądał na żywego. Przyszedł z wizytą, ale nie dałeś się obudzić.

Westchnąłem ciężko. Targały mną sprzeczne uczucia. Chciałem zemsty, ale nie byłem pewien, czy pragnę śmierci tego łajdaka. Spróbowałem mordu z zimną krwią, przyznaję, ale nie przypadło mi to do gustu, i to nie z uwagi na finał i wzięcie po łbie. Mordowanie ogólnie nie sprawiało mi przyjemności. Tak, celu nie zrealizowałem, a na dodatek wciągnąłem Mortona po uszy w gówno.

- Przykro mi, ale tak mnie poniosło, że nie pomyślałem o tobie... - przyznałem szczerze.

- Sierżant Blogh wydał mnie, ledwie pokazała się Żandarmeria Polowa. Powiedziałem im wszystko, zanim naprawdę się za mnie zabrali...

- I tak cię poobijali, jak widzę. Moja wina.

- Nie twoja. Prędzej czy później wojsko i tak by mi dokopało. Armia i ja nie zgadzamy się organicznie, a dzięki tobie, Jak, przynajmniej było wesoło.

- Jim. Naprawdę nazywam się Jim diGriz i pochodzę z dość odległej planety.

- Miło poznać. Jesteś szpiegiem?

- Nie. Jestem tu prywatnie. Zennor spowodował śmierć mojego przyjaciela. Chcę wyrównać rachunki.

- A ten ptak i reszta?

Przyłożyłem palec do ust, zanim zdążył dodać cokolwiek więcej.

- Te dowcipy o zwierzętach? Zoolog-hobbysta, nie ma o czym gadać. Wytrzeszczył oczy, czemu trudno się dziwić. Ja tymczasem rozejrzałem się po ścianach. Leżałem na cieniutkim materacu, toteż poprawiłem się i wypisałem palcem na zakurzonej podłodze: PODSŁUCH. Odczekałem, aż zro­zumie, o co chodzi, i starłem napis.

- Ogólnie rzecz biorąc, gdzie jesteśmy? - spytałem.

- W jakimś budynku w mieście. Wojsko zrobiło tu sztab. Trudno dokładnie go opisać, bo trafiłem tu w nieja­kim pośpiechu. Wszędzie roi się od żołnierzy.

- Widziałeś jakichś cywilów?

- Żadnego... - Przerwał mu zgrzyt klucza w zamku.

Drzwi stanęły otworem i do środka wpadło z pół tuzina uzbrojonych żandarmów, po czym wkroczył Zennor ze zbrodnią wypisaną na fizjonomii.

- Jesteś pewien, że tych paru dupków zapewni ci bezpieczeństwo, Zennor? - spytałem uprzejmie. W odpowiedzi podszedł i kopnął mnie w bok.

- Co za styl... - syknąłem, zaciskając zęby. - Kopanie leżącego, no, no... Zamierzył się do powtórki, ale się rozmyślił i wyjął broń.

- Zabrać tego drugiego, przynieść mi krzesło i czekać za drzwiami! - polecił, mierząc mi między oczy.

Trzeba im przyznać, że rozkazy wykonali biegiem, choć strasznie głośno. W końcu jednak się wynieśli, krzesło zostało podstawione i Zennor zasiadł na nim, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie spojrzenia.

- Chcę wiedzieć, jak tu dotarłeś i jak w ogóle mnie znalazłeś - stwierdził, gdy zamknięto drzwi. - Chcę wiedzieć wszystko.

- Wszystko? Proszę uprzejmie. Otóż ostatni raz widzie­liśmy się, gdy nas sprzedałeś na Spiovente. To brutalna planeta, gnido, i nic dziwnego, że ktoś w wieku Hetmana się na niej przekręcił. Tak więc jesteś odpowiedzialny za jego śmierć, łajzo, i nie muszę ci chyba tłumaczyć, dlaczego tu jestem.

- Nie musisz. - Dotknął bandaża na szyi. - Co dalej?

- Niewiele. Wojna, morderstwo, tortury, zwykła co­dzienność. Przetrwałem, by zostać aresztowanym przez Marynarkę Ligi, uciekłem i odnalazłem cię, durniu, dzięki twej własnej głupocie.

- O czym ty, u diabła, bredzisz?

- Nie pamiętasz, Garth, jak wrobiłeś dziewczynę o imie­niu Bibs? Została aresztowana za prochy. Tyje podłożyłeś...

- To nieistotne...

- Dla niej owszem, i to bardzo. Jest już wolna i daleko stąd, co też pewnie cię zmartwi, ale zanim odleciała, podała mi twoje prawdziwe nazwisko i powiedziała, gdzie cię znaleźć. Bo widzisz, ja uwolniłem ją z pudła. I to wszystko.

- Nie wszystko. Ty jesteś szpiegiem, którego szukaliśmy?

- Nie jestem żadnym szpiegiem, a co do wylądowania i całej reszty, owszem, to byłem ja. Najciemniej jest pod latarnią, a zostanie oficerem pomiędzy tymi półgłówkami to igraszka. Gdybym się na ciebie nie natknął, nikt by mnie nie znalazł. Teraz żałuję, że cię nie zabiłem, ale to można naprawić. Pamiętaj o tym, zwłaszcza w nocy. Tak na marginesie, tego gnata trzymasz w dłoni tak sobie, czy masz zamiar mnie zastrzelić?

- Miłe byłoby zrobić to osobiście, ale zamierzam lepiej wykorzystać twoją egzekucję. Razem ze swoim kumplem zostaniecie osądzeni i umrzecie publicznie skazani za kilka przestępstw, od napaści na przełożonego poczynając.

- I co ci to da?

- Przekona tych durniów, którzy zamieszkują planetę, że dotrzymujemy słowa. Ta banda tchórzy pozwoliła bez walki odebrać sobie cały ten świat. Teraz jęczą, że chcą go z powrotem, i odmawiają wykonania jakiejkolwiek pracy, dopóki nie odejdziemy. Wszyscy porzucili pracę i miasto wkrótce będzie sparaliżowane. Wasza śmierć powinna to zmienić.

- Przykro mi, ale za cholerę nie rozumiem, w jaki sposób.

- Nie szkodzi, wiem swoje. Będzie to najlepszy dowód, że dotrzymujemy słowa, a po waszej egzekucji weźmiemy zakładników i zapowiemy, że ich też zastrzelimy, jeśli nie zaczną z nami współpracować. I tak do skutku.

- Wiesz, Zennor, nie dość, że jesteś tchórz, to jeszcze ostatnie ścierwo... - ciągu dalszego nie było, bo wystrzelił. Nie trafił, bo i nie chciał, ale hałas był ogłuszający. Zanim przestało mi dzwonić w uszach, wewnątrz była już kupa żandarmów pragnących wdeptać mnie w podłogę. Na szczęście mieli więcej entuzjazmu niż umiejętności, ponadto mocno sobie nawzajem przeszkadzali, ale i tak czułem się potem jak po spotkaniu z czołgiem...

- Wystarczy! - wrzasnął Zennor. - Umyć go, prze­brać w czysty mundur i przygotować do procesu. Tego drugiego też. Macie na to godzinę!

Musieli mi przyłożyć mocniej, niż sądziłem, z później­szych zdarzeń pamiętam bowiem dopiero Mortona usiłują­cego zdjąć mi koszulę.

- Puszczaj, sadysto! - sieknąłem. - Sam potrafię.

Na krześle leżał nowiutki mundur szeregowca, Morton założył już swój. Byłem też solidnie zlany wodą. Ciekawe, czemu mnie to nie obudziło? Powoli zdjąłem koszulę, buty i spodnie. Buty!

- Wiesz już o procesie? - spytał ponuro Morton. - Podobno to już za godzinę.

Niepostrzeżenie sięgnąłem do buta. Wolałem zachować ostrożność, gdyby mieli tu kamerę. Godzina! Dość, by coś wymyślić.

- Zennor kazał ci powtórzyć, że w ten sposób stąd nie wyjdziesz. Miałem ci to powiedzieć, gdy zdejmiesz buty. Pojęcia nie mam, o co mu chodziło.

- Ale ja wiem.

Trzeba być złodziejem, żeby złapać innego złodzieja, a Zennor z pewnością był kimś takim. Mogłem zatem spokojnie dać sobie spokój z butami. Wytrycha najpewniej od dawna już tam nie było.

Przyszli po nas w godzinę później. Przyznać trzeba, że przygotowali widowisko zgodnie ze wszystkimi szy­kanami wojskowego cyrku. Wyglansowane buty, odpra­sowane mundury, darcie mordy przy komendach, walenie w dach przy każdej okazji i strzelanie kopytami. Każdy trep musiał być w siódmym niebie. Ponieważ jakiś nad­gorliwiec założył nam kajdanki także na nogi, odmó­wiliśmy współpracy i musiano nas zanieść, a raczej zaciągnąć na specjalnie przygotowaną platformę pośrodku placu, gdzie wcześniej już usadowił się skład sędziowski. Ponadto była tam klatka dla nas i pół tuzina krzeseł, na których usadzono tubylców, w tym i Stirnera. Plat­formę otaczał kordon żandarmów, druga ich linia pi­lnowała tłumu cywiliów, najwyraźniej spędzonych tu na siłę. Ledwie wsadzono nas do klatki, Stirner podszedł z pytaniem.

- Co oni wyprawiają, kapitanie? Nic z tego nie rozu­miemy.

- Mówisz w esperanto!

- Co? A, tak, jeden z naszych lingwistów znalazł podręcznik tego języka, toteż ostatniej nocy część z nas się go pouczyła, bo stale były kłopoty ze zrozumieniem...

- Siadać! - ryknął Zennor z miejsca przewodniczą­cego sądu.

- Dalej w to nie wierzę! - oznajmił Stirner, od­prowadzany przez dwóch żandarmów na krzesło. Zagrały trąby i farsa ruszyła. Udałem, że śpię, ale potraktowano mnie czubkiem bagnetu. Wpatrywałem się więc tępo przed siebie, a ocknąłem się dopiero, gdy postawiono nas na nogi.

- ...przedstawionych zarzutów - wreszcie usłyszałem, jak perorował Zennor. - Dlatego wyrokiem niniejszego sądu skazuję oskarżonych na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok zostanie wykonany jutro o ósmej rano w wy­znaczonym miejscu. Od wyroku apelacja nie przysługuje. Zabrać ich!

- Też mi sprawiedliwość! - krzyknąłem. - Nie po­zwolono nam się słowem odezwać w trakcie tego przed­stawienia. Chcę złożyć oświadczenie!

- Uciszyć więźnia!

Owłosiona łapa spróbowała zamknąć mi usta, więc ją ugryzłem. Łapa zniknęła, ale zamiast niej pojawił się odporny na gryzienie gałgan. Mortona potraktowano podobnie, chociaż nie próbował się odzywać. Zennor przywołał do mikrofonu tłumacza.

- Powiedz im, żeby uważnie słuchali, bo teraz będzie komunikat. Wzmocniony głos odbił się echem od milczącego tłumu.

- Jesteście tu dlatego, że zbyt wielu spośród was świadomie nie wykonuje naszych poleceń. Ten stan rzeczy ulegnie zmianie, i to w najbliższym czasie. Wi­dzieliście, jak sprawnie działa wymiar sprawiedliwości, ci dwaj więźniowie zostali uznani winnymi szeregu prze­stępstw, za które karą jest śmierć. Umrą jutro rano. Rozumiecie?

Nad słuchającymi uniósł się groźny pomruk, a Stirner aż wstał. Strażnicy próbowali go posadzić, ale Zennor ich powstrzymał.

- Wiem, że mówię w imieniu nas wszystkich - powie­dział Striner i słychać go było doskonale, chociaż nie używał mikrofonu. - Nieco nas to zaskoczyło, pragnę zatem wyjaśnień. Najbardziej niezrozumiałe jest to, skąd ci ludzie wiedzą, że jutro umrą? Nie wyglądają na chorych. Nie rozumiemy, skąd możesz znać dokładną godzinę ich zgonu.

Zennor przyglądał mu się przez chwilę niczym duchowi. Wyraźnie tracił cierpliwość.

- Czy wy naprawdę jesteście tacy głupi, czy tylko udajecie? Czy tę planetę zasiedlono kiedyś ociężałymi umysłowo kretynami? Ci dwaj jutro umrą, bo ich zabijemy. Kulami wystrzelonymi z broni. To jest broń! - ryknął, wyciągając gnata i strzelając w powietrze. - Wystrzelimy kule, które zrobią w nich dziury, a oni umrą od tych dziur. Jutro załatwimy tych kryminalistów. Nie jesteście wegeta­rianami i zabijacie zwierzęta, by mieć mięso. Jutro my w ten sam sposób zabijemy tych dwóch, choć naturalnie nie dla mięsa. Czy wytłumaczyłem wam to dostatecznie jasno, ty półgłówku?

Stirner siadł z ogłupiałą miną, a Zennor znów złapał za mikrofon.

- Oni zginą, a wy będziecie się temu przyglądać. I zrozumiecie, że macie robić to, co się wam każe, bo w przeciwnym razie zostaniecie uznani za takich samych przestępców, jak ci dwaj, i także zostaniecie zastrzeleni. Jedynym wyjściem jest słuchać naszych po­leceń...

Głos mu zamarł, gdyż stracił słuchaczy. Siedzący na platformie bez słowa wstali i odeszli, podobnie jak stojący na placu. Nie używali przy tym przemocy. Gdy żołnierze łapali któregoś, ten szamotał się, ale nie próbował walczyć, a w tym czasie inni przechodzili obok i znikali w bocznych uliczkach. Zennor szybko zrozumiał, że z takimi siłami nie opanuje publiczności, chyba że każe użyć broni. Był łajdakiem, ale czasami myślał.

- Możecie wszyscy odejść - oznajmił. - I pamiętajcie, że rano tu wrócicie i będziecie patrzeć na ich egzekucję. Po niej dostaniecie polecenia, które wypełnicie.

Dał znak strażnikom i obaj zostaliśmy zwleczeni z po­dium i odniesieni do celi. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i zapadła cisza.

18

Spętani jak barany, przeleżeliśmy kilka godzin, aż zjawił się bykowaty żandarm z obiadem. Postawił tacę, przyjrzał się nam i podjął heroiczny wysiłek myślowy w kwestii, jak nakarmić więźniów nie wyjmując im knebli... Nie dał jednak rady, toteż wykrzyknął przez ramię:

- Sierżancie, mam tu problem!

- Pewnie masz, jeśli mi zawracasz głowę bez powodu - dobiegło zza drzwi i pojawił się sierżant.

- Mam ich nakarmić, ale oni mają kneble i nie mogą...

- Widzę - przerwał mu tamten i wyjął pęk kluczy.

Zdjął mi kajdanki i zabrał się za Mortona. Ponieważ powrót krążenia bywa bolesny, jęknąłem, sięgając po knebel, i w nagrodę dostałem kopa. Sierżant wyszedł z triumfalnym uśmiechem, a ja cisnąłem za nim kneblem. Nie trafiłem. Następnie sięgnąłem po tacę i aż mnie odrzuciło.

- Hotpup. - Morton wypluł resztki knebla. - Wy­czułem to, ledwie wlazł. Złapałem kubek i ostrożnie spróbowałem: woda.

- Toast - wychrypiałem, unosząc naczynie. - Za wojskową sprawiedliwość.

Wypiliśmy ze smakiem.

- Chciałbym być tak twardy jak ty - stwierdził Morton.

- Póki życia, poty nadziei, chociaż prawdę mówiąc, nie wiem, co by tu wymyślić. Gdybym miał wytrych, wyszlibyśmy w parę minut...

- To o to chodziło Zennorowi?

- Właśnie. Pozostało nam zatem czekać na okazję.

Oświadczenie to nie miało na celu pognębienia Mortona, który osiągnął zresztą chyba dno, ale raczej było przeznaczone dla osób nas podsłuchujących. Nie miałem wątpliwości, że w pomieszczeniu jest przynajmniej jeden mikrofon, a może i kamera. Zjadłem trochę pa­rówki, pokręciłem się i zebrałem cicho nasze porzucone na podłodze okowy, zwijając je w prymitywny kastet. Stanąłem za drzwiami. Żandarm powinien przyjść po tace...

Klucz zgrzytnął, drzwi się uchyliły, a sierżant wrzasnął:

- Ty tam, za drzwiami! Rzuć to żelazo na środek celi, bo nie będą mieli kogo jutro rozstrzelać!

Zakląłem, przekonując się jednak w ten sposób, że jest tu ukryta kamera.

- Która godzina, sierżancie? - spytał Morton.

- Szesnasta. - Sierżant trzymał nas na muszce, a żan­darm zbierał naczynia.

- Muszę do kibla.

- Dopiero o dwudziestej. Taki rozkaz.

- Co, sikanie na rozkaz? Jak w przedszkolu? - parsk­nąłem, ale nie zrobiło to na sierżancie żadnego wrażenia.

Do toalety zaprowadzono nas pojedynczo i pod taką strażą, że sikanie zamieniło się w czynność wyjątkowo niebezpieczną. Potem zamknięto nas w celi, pozostawiając zapalone światło. Zaczynałem poważnie się zastanawiać, czy nie warto zmienić zdania w sprawie morderstwa i w trakcie tych rozmyślań zasnąłem. Obudził mnie znajomy szczęk klucza.

- Szósta rano, ostatni posiłek - oznajmił z satysfakcją sierżant.

- Znowu hotpup?

- Jak wam się udało zgadnąć?

- Zabierz to gówno, przynajmniej umrę głodny klnąc w żywy kamień - zapowiedziałem, ale bez odzewu. Sierżant wzruszył ramionami i wyszedł.

- Dwie godziny... - chlipnął niespodziewanie Mor­ton. - Mama nigdy nie dowie się nawet, jak skoń­czyłem...

Zamiast odpowiedzi pociągnąłem nosem. Coś tu śmier­działo, i to dosłownie. Nie była to woń hotpupa, na dodatek zalatywało coraz mocniej i to najwyraźniej z pod­łogi, która w pewnej chwili osobliwie zadymiła. Morton siedział plecami do potencjalnego wulkanu, dlatego nicze­go zrazu nie zauważył, ja zaś w napięciu obserwowałem powiększającą się szczelinę. Gdy przybrała formę okręgu, Morton zorientował się wreszcie, że coś jest nie w porządku.

- Co...? - zaczął, ale przerwał, gdyż dymiący krąg drewnianej podłogi zapadł się na jego oczach, a w otworze pojawiła się szpakowata głowa.

- Nie dotykajcie krawędzi - ostrzegł Stirner. - To wyjątkowo silny kwas. Na korytarzu rozległy się wrzaski i tupot butów.

- Obserwują nas! - krzyknąłem, zrywając się z miejsca i łapiąc Mortona za kołnierz. - Szybko!

Stirner zniknął, zaciągnąłem więc Mortona i wrzuciłem go nogami w dół, po czym sam skoczyłem, słysząc już szczęk klucza w zamku.

Lądując straciłem równowagę i runąłem na coś mięk­kiego - na Mortona, który ogłupiony rozwojem wyda­rzeń nie reagował na nalegania Stirnera, ciągnącego go ku podobnie wypalonej kolejnej dziurze w podłodze. Nie tracąc czasu przerzuciłem go przez ramie, doniosłem do otworu i wrzuciłem. Rozległ się wrzask i łomot, naj­wyraźniej bodźce fizyczne w końcu go obudziły. Stirner ruszył za nim, ale skorzystał z opartej o brzeg otworu drabiny. Nad nami coś zatupało, zatem skoczyłem w pół­mrok piwnicy.

- Tędy - polecił dziewczęcy głos od strony otwartych drzwi na drugim końcu piwnicy.

Stirner próbował pozbierać Mortona z podłogi, ale niezbyt mu to szło, zatem znów przerzuciłem sobie ofiarę przez ramię i pokłusowałem ku drzwiom. Dziewczę za­mknęło je, ledwie przeszliśmy próg, blokując solidnym ryglem, i podążyło w ślad za nami.

Stirner doprowadził nas do kolejnych drzwi, które zamknął następnie równie starannie jak pierwsze. Korytarz, jeszcze inne wrota. I jeszcze jedne.

- Chwilowo jesteśmy bezpieczni - oznajmił Stirner, blokując kolejne przejście. - Piwnice są rozległe, a drzwi po zamknięciu zamieniają je w porządny labirynt. Czy twój przyjaciel jest ranny?

- Plum... - wykrztusił z siebie Morton, kiedy przy­wróciłem mu pionową pozycję.

- Raczej zdziwiony do granic możliwości. Nadmiar wrażeń. Chciałem podziękować...

- Dyskusje potem, jeśli pozwolisz. Musimy was jak najszybciej stąd wydostać. Opuszczę was na chwilę, więc Sharla będzie waszą przewodniczką. Ulice pełne są ludzi, którzy zebrali się, by obejrzeć to ceremonialne zabójstwo. Wszyscy wiedzą, że uciekacie i z radością pomogą w tak nadzwyczajnej sprawie.

- Uważaj, w naszej celi ukryta była kamera. Mają twoje zdjęcie i będą cię szukać.

- Ale nie znajdą. Do widzenia.

Otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz i zniknął w tłu­mie. Nasza przewodniczka wskazała tę samą drogę, toteż złapałem Mortona, by gdzieś mi się nie zawieruszył, i ruszyłem za nią. To, co zobaczyliśmy na zewnątrz, było nie do opisania. Ulicę wypełniał wielotysięczny tłum męż­czyzn, kobiet i dzieci, z których nikt nie spojrzał nawet w naszą stronę ani nie dał najmniejszego znaku, że nas widzi, ale wolna przestrzeń otwierała się przed nami błyskawicznie i równie szybko zamykała za naszymi pleca­mi. Szliśmy jakby w przemieszczającej się wraz z nami pustce, na dodatek towarzyszyło temu całkowite milczenie. Dobrze wyszkolona grupa musiałaby się nieźle napracować, aby osiągnąć taki efekt płynnego ruchu bez zwalniania kroku.

Zacząłem podejrzewać, że Zennor połaszczył się na kąsek, który rychło stanie mu kością w gardle. W oddali rozległy się krzyki, ale po chwili umilkły. Tłum zafalował, mruknął i ucichł, a my rzuciliśmy się do przodu. Nie tylko my zresztą. Tłum poruszał się w różne strony, by zamaskować nasz marsz przed stojącymi w oknach sztabu obserwatorami.

Zbliżyliśmy się do drzwi w murze po przeciwległej stronie ulicy; uchyliły się, aby nas wpuścić. Zaraz potem zamknęła je starannie jakaś starsza pani.

- To Grene, bibliotekarka - przedstawiła Sharla. - To ona zaplanowała waszą ucieczkę.

- Serdeczne dzięki - wymamrotałem lekko zaskoczo­ny. - Uratowała nam pani życie.

- Nie ma o czym mówić - uśmiechnęła się promien­nie. - Nadal jeszcze nie jesteście zupełnie bezpieczni. Przejrzałam bibliotekę szukając książek o ucieczkach i więzieniach i z pomocą naszych inżynierów wymyśliliśmy to wszystko, ale nie wiemy, co dalej. Plan z książki kończył się w tym miejscu...

- Nie ma problemu - ocknął się Morton. - Plan był świetny, a wykonanie doskonałe, poza tym mój przyjaciel jest specjalistą od ucieczek i włamań. Na pewno Jim powie, co dalej.

- Wiesz? - spytała nerwowo blibliotekarka.

- Oczywiście, najpierw jednak muszę zadać kilka pytań. Po pierwsze, jak duże jest to miasto?

- Zastanówmy się... ciekawe pytanie... biorąc pod uwagę jego średnicę, to będzie...

- Moment! Nie tak. Ilu liczy mieszkańców?

- Według ostatniego spisu sześćset osiemdziesiąt trzy tysiące.

- Zatem chwilowo jesteśmy bezpieczni! Jak znam to mundurowe towarzystwo, to najpierw pobiegają w kółko i postrzelają w niebo, potem jakiś bardziej rozgarnięty, najpewniej Zennor, zorganizuje blokady na drogach i spró­buje odizolować miasto. Następnie zaczną po kolei prze­szukiwać budynki, rozpoczynając od tych, które stoją najbliżej sztabu.

- Musicie uciekać! - jęknęła Sharla z miłym dla serca zaangażowaniem.

- Naturalnie, będziemy uciekać, ale w sposób zor­ganizowany. Przede wszystkim musimy pozbyć się mun­durów i przebrać w cywilne rzeczy. Dalej, trzeba dołączyć do ludzi na zewnątrz i najszybciej, jak się da, opuścić pobliże sztabu. Schronimy się gdzieś na przedmieściach albo nawet w pobliskiej miejscowości poza kordonem, którym pewnie otoczą miasto. Tam zastanowimy się, co dalej. Miasto opuścimy po zmroku.

- Cudownie! - ucieszyła się Sharla. - Zaraz zor­ganizuję dla was ubrania.

Zanim zdążyłem spytać, jak zamierza to zrobić, wybiegła z pomieszczenia, by po chwili powrócić z dwoma mężczyz­nami o podobnych do naszych gabarytach.

- Powinny być w sam raz - oceniła. - Poprosiłam ich, aby oddali wam swoje ubrania.

- Pomaganie wam to przywilej - dodał niższy. - Zamienimy się?

- Nie - zaprotestowałem. - Weźmiemy wasze ubrania z serdecznym podziękowaniem, ale nasze mundury musicie zaraz zniszczyć. Gdyby was w nich zobaczyli, zaczęliby strzelać.

Załamała ich ta nowina.

- To niemożliwe! - jęknęła bibliotekarka.

- Możliwe, choć faktycznie durne. Znam ich metody...

Przerwało mi gwałtowne łomotanie do drzwi. Sharla otworzyła je, zanim zdążyłem ją powstrzymać, ale szczęś­liwie to był tylko zasapany Stirner.

- Nic ci nie jest? - spytałem.

- Nie... Obcy pobili paru ludzi... strzelali... są ranni, ale na szczęście nikt nie zginał...

- Trzeba ich powstrzymać - oznajmiłem. - Na szczęście wiem, jak to zrobić. Musimy wrócić do elektro­wni, gdzie stacjonuje moja kompania, zanim ich gdzieś przeniosą. Teraz ruszymy w drogę do jakiejś bezpieczniej­szej kryjówki, z dala od centrum, gdzie przeczekamy do zmroku.

- Nie rozumiem - przyznał Stirner.

- Ale ja tak. - Morton wyraźnie odzyskiwał przytom­ność umysłu. - Ten odrzutowy ptak, którego ukryliśmy pod manierkami...

- ...z wódką - dokończyłem. - Jeszcze jeden powód do pośpiechu, bo jak się spiją, to zaczną rozrabiać, a wtedy ktoś może znaleźć to pierzaste bydlę. Jak słyszałeś, sterował nim oficer Ligi, którzy bierze pensję za utrzymywanie pokoju w galaktyce. Nie wie jeszcze, gdzie jesteśmy, ale jak się dowie, to zadziała. Ten ptak musi umożliwiać nawiązanie łączności z Marynarką Ligi, bo inaczej by mi go nie wciskał.

- To nasze wybawienie!

- Poetycko to ująłeś, ale o to chodzi. - Morton roześmiał się, wywołując cokolwiek dziwne spojrzenia naszych nowych towarzyszy.

19

Bellegarriąue było dużym, rozległym miastem, ale przewa­żała w nim zabudowa niska i niewielka, ulice były szerokie. Ledwie wydostaliśmy się poza centrum, znaleźliśmy się w czymś na kształt podmiejskiej dzielnicy willowej. Wiado­mość o naszej ucieczce zatoczyła już szerokie kręgi, toteż ulice były zatłoczone, a co parę chwil mijał nas jakiś wojskowy samochód. Wyglądało na to, że wszyscy tubylcy wiedzą, kim jesteśmy. To społeczeństwo było wręcz stwo­rzone do wojny partyzanckiej. Dzięki takiemu nastawieniu omijanie punktów kontrolnych było dziecinnie łatwe, a przy okazji zwiedziliśmy nieco miasto i przeszliśmy przepływa­jącą przez nie rzekę. Ogrody stawały się coraz większe, domy coraz mniejsze i wczesnym popołudniem dotarliśmy na peryferie metropolii.

- Wystarczy - powiedziałem, czując w nogach parę niezłych kilometrów. - Czy możemy gdzieś tu znaleźć kąt, by przeczekać do nocy?

- Wybierzcie sobie, możecie zatrzymać się w każdym z tych domów. - Striner pokazał na okolicę. Pozbierałem szczękę z chodnika i wskazałem na najbliższy domek o drewnianych ścianach i białych oknach, cały w kwiatach. Gdy podeszliśmy, w drzwiach stanęło młode małżeństwo, które zaprosiło nas serdecznie do środka.

- Wejdźcie, zaraz podamy coś do jedzenia - obiecała gospodyni.

I dotrzymała słowa. Po tym, co jedliśmy w wojsku, to było czystym obżarstwem, w dodatku przy pełnej aprobacie gospodarzy i Stirnera. Gdy skończyliśmy, pan domu podał do deseru przedestylowane wino.

- Serdeczne dzięki - sapnąłem, odsuwając ostatecznie talerz. - Za uratowanie życia, żołądków i za napojenie spragnionych. Z całym szacunkiem dla waszej filozofii życia, której jesteście, jak mi się zdaje, gorącymi zwolen­nikami. Nie słyszałem o niej dotąd, a chętnie dowiedziałbym się conieco.

Jak na komendę obecni spojrzeli na bibliotekarkę, która skinęła głową i zabrała głos.

- Przyzwalająca Wspólnota Otwarta oznacza więcej niż tylko filozofię życiową, to system społeczny oraz etyczny. To, co powiem, zawarte zostało w pracy twórcy tej idei, Marka Czwartego - wskazała na oprawiony tom leżący na nocnym stoliku. - Tę książkę znajdziecie w każdym domu na tej planecie. Na ścianie zaś jest jego portret.

Spojrzałem i mowę mi odebrało, ale za to Morton jęknął wystarczająco głośno za nas obu.

- Z tego, co widzę, to Mark Czwarty był robotem!

- Nie robotem, ale sztuczną inteligencją o postaci robota. Pierwszą tego typu w dziejach ludzkości. Mark Pierwszy miał kłopoty z łącznością, a Mark Drugi...

Mark Czwarty, czyli Mark IV, czyli Mk IV, olśniło mnie.

- Mark Cztery, czwarty typ w serii!

- Zgadza się. Gdy go po raz pierwszy włączono, był przy tym młody naukowiec, Tod E'Bouy, który wszystko opisał w książce pod tytułem Historyczny traktat o nie­których aspektach konstruowania sztucznej inteligencji, pod­tytuł Galwanizowana wiedza.

Stirner podszedł do regału z książkami, wyjął z półki cienki tom, otworzył i przeczytał: Długotrwałe poszukiwania i ciężka praca wielu pokoleń naukowców uwieńczone ostatecz­nie zostały w tej chwili, gdy doszło do uruchomienia przełącz­nika. Być może był to najważniejszy moment w historii ludzkości. Przekręciłem kontakt, zapłonęły lampki kontrolne i od tej chwili oprócz naszej, we Wszechświecie zaistniała jeszcze jedna inteligencja. Poczekaliśmy, aż system skończy kontrolę wewnętrzną. Ekran rozjarzył się i przeczytaliśmy wiekopomne słowa: JESTEM, WIĘC MYŚLĘ.

Zamknął książkę w tak dokładnej ciszy, że mnie, zakamieniałemu niedowiarkowi, aż głupio się zrobiło. Zresztą, pomyślałem, ludziom zdarzało się wierzyć w najróżniejsze rzeczy, dlaczego więc nie mieli czasem zacząć wierzyć i w bóstwo maszynowe? Ponieważ nikt nie kwapił się do przerwania milczenia, w końcu się odezwałem.

- Nie macie wojska ani policji, co prywatnie bardzo mi się podoba, bo normalnie z obydwoma są jedynie kłopoty. Ciekawi mnie jednak, jak radzicie sobie z osobnikami łamiącymi prawo.

- Nie ma tu praw, które można by łamać - odparł Stirner przy wtórze ogólnego potakiwania. - Jestem pewien, że obu was uczono, iż prawa są kształtowane jako wynik doświadczeń kolejnych pokoleń. My myślimy ina­czej - prawa nie wynikają z rozwagi i doświadczenia, ale z nieokiełznanych pasji, nienawiści, ambicji. To wszystko spisane jest w historii rozważań Marka Czwartego, które to rozważania doprowadziły go do koncepcji Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej.

Gospodarz znów się zerwał, poszukał czegoś w biblio­teczce i wręczył mi średnio grubą książkę.

- Proszę, weźcie mój egzemplarz. To zaszczyt móc dać go komuś, kto chce poznać zasady naszego życia.

- Serdeczne dzięki - odparłem z nadzieją, iż brzmi to szczerze, i otworzyłem tom. Jak się spodziewałem, tekst złożono nader drobnym drukiem.

- Przeczytacie później - wtrącił się Stirner. - Naszą historię można streścić następująco: Mark Czwarty indago­wany był w wielu kwestiach, a jego potężny intelekt wykorzystywano przy rozwiązywaniu problemów tak poto­cznych, jak i naukowych. W jego rady zwątpiono, gdy doszło do analizy systemów politycznych. Najpierw zapoznał się ze wszelkimi dostępnymi materiałami oraz z komentarzami, co zajęło mu naprawdę sporo czasu, po czym poddał ów materiał analizie, a jej wynikiem jest niniejsza książka, której wówczas jednak nie przekazał ludziom, tylko zachował w swej pamięci. Wiedział już bowiem dość o politykach i ich metodach, toteż uznał za stosowne podjąć odpowiednie środki bezpieczeństwa. Przekazał następnie książkę do wszystkich banków danych na świecie i do wszystkich elektronicznych systemów przesyłania danych z poleceniem drukowania tekstu, udostępniając w ten sposób tekst wielkiej rzeszy czytelników. Przeprosił potem urażonych i pokrył koszty druku, jako że pozycja jest obszerna, ale cała akcja okazała się skuteczna. Żaden polityk nie zgodził się z jego postawą, a wręcz przeciwnie, podjęto wiele wysiłków, aby zlikwidować zarówno pracę, jak i wszystkich jej zagorzałych czytelników. A tych było wielu. Logiczny dowód, że człowiek nie potrzebuje nadzorców pod postacią rządu, nie potrzebuje środków przymusu ani autorytetów moralnych, zatem i religii, a w konsekwencji wojska, księży, policji ani polityków, okazał się łatwy do zrozumienia i do zaakcepto­wania przez jednostki. Mark udowadniał, że każda z tych profesji oznacza ludzi dbających tylko o jedno, czyli o swoje stanowisko i korzyści, nie liczących się z nikim i z niczym. Jednostki, które to zrozumiały, pojęły także, że zmuszone będą znaleźć miejsce, w którym uda się wrowadzić ideę w życie. Wiedziały, że nie będzie to łatwe, gdyż jak zauważył Mark Czwarty, jednostka nie musi wprawdzie podporządko­wywać się państwu, ale żadne państwo nie zrezygnuje dobrowolnie ze swej nadrzędności i omnipotencji. Jak zwykle w podobnych przypadkach, nastały czasy walk, zamieszek i prześladowań. W końcu przybyliśmy tutaj, gdzie nikt nie mógł nas odnaleźć, zrezygnowaliśmy z kontaktu z innymi światami i stworzyliśmy społeczeństwo oparte na idei Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej, w którym to społeczeństwie pokój może trwać wiecznie.

- Raczej trwał, do chwili najazdu Zennora - po­prawiłem go ponuro.

Stirner roześmiał się widząc moją minę.

- Nie rozpaczaj, bo nie ma powodu. Zaskoczyli nas, to prawda, nic dziwnego zresztą, parę wieków żyliśmy w spo­koju. Nie brak nam odwagi i wiary w słuszność zasad, według których żyjemy. Być może dzięki tym przybyszom uda nam się przekazać idee Wspólnoty na inne, mniej szczęśliwe planety.

- Z tym nie ma pośpiechu. Na razie macie u siebie dość wielu żądnych mordu matołków, a to pilniejszy problem. Niezręcznie mi prosić was o dalszą pomoc, ale skopali mnie fachowcy i przydałyby się jakieś środki przeciwbólowe. Nie macie tu przypadkiem stosownych tabletek czy morfiny?

Przymknąłem na chwilę oczy i to pomogło.

Kiedy je otworzyłem, czułem się świetnie, a za oknem był już mrok. Obok zaś jakiś facet chował strzykawkę. - Zemdlałeś i mocno wszystkich wystraszyłeś - oświecił mnie Morton. - Posłali po obecnego tu doktora Luma, który trochę cię podreperował.

- Lekki wstrząs mózgu i dwa złamane żebra - wyjaśnił lekarz. - Dałem ci środki na uśmierzenie bólu i wzmac­niające, ponieważ powiedziano mi, że w nocy czeka cię wycieczka. Jeśli chcesz, mogę je zneutralizować.

Wstałem i ostrożnie zrobiłem kilka kroków. Czułem się jak nowy.

- Nie potrzeba, doktorze, gdybym był przytomny, wybrałbym dokładnie tę samą metodę leczenia. Ile czasu potrwa działanie blokady?

- Proszę się nie martwić, zostanę z tobą, aż wrócisz do zdrowia.

- Chyba się nie rozumiemy. Będę zmuszony poruszać się szybko i ukrywać, a to może potrwać naprawdę długo.

- To ty nie rozumiesz - uśmiechnął się Lum. - Będę przy tobie dopóty, dopóki będziesz potrzebował mojej pomocy. Wszyscy na tej planecie pomogą ci, gdy będzie to konieczne.

- Wspólnota? - domyśliłem się.

- Właśnie. Co teraz?

- Spacer. Wojsko ma aż za dużo urządzeń, pozwalają­cych wykryć i śledzić pojazdy w ruchu.

- A ludzi? - spytał Stirner. - Musieli chyba o tym pomyśleć?

- Pomyśleli, i to dawno. Każde ludzkie ciało wydziela tak wiele ciepła, że można bez problemu wykryć je z dużej odległości, tyle że nie sposób odróżnić tą metodą człowieka od człowieka. Co gorsza, przynajmniej dla nich, niektóre gatunki zwierząt potrafią dawać podobne odczyty.

- Skoro chcemy maszerować w jakimś kierunku, to czy nie byłoby dobre, gdyby jednocześnie wiele innych grupek podążało we wszelkich możliwych kierunkach? - spytał Lum.

- Na pewno by pomogło - zaczynałem rozumieć, na jakich zasadach opierała się ta Wspólnota. - Jak przeka­żecie wiadomość?

- Najprościej, jak można. Wyjdę na ulicę i kogo spotkam, temu powiem, o co chodzi, ten zrobi to samo i wszyscy dowiedzą się błyskawicznie. Możemy iść.

- Dotrzemy do tamy przed świtem?

- Bez trudu. Naturalnie, to twój wybór, ale gdybyś powiedział nam, co chcesz tam zrobić, moglibyśmy pomóc ci bardziej niż tylko jako przewodnicy.

Zmęczenie i cięgi musiały nieco przytępić moje zmysły, skoro dopuściłem do aż tak poważnego zaniedbania.

- Przepraszam. Zaczynam gonić w piętkę. Sytuacja wygląda następująco: odkąd wasi przodkowie umknęli przed prześladowcami, rasa ludzka nabrała nieco rozsądku i chociaż nadal istnieją wyjątki, to większość zamieszkanych planet ceni sobie pokój. Planety te utworzyły Ligę, która powołała do życia Marynarkę, a głównym zadaniem Ma­rynarki jest utrzymanie tego pokoju oraz kontaktowanie się planetami takimi jak wasza, o ile tego pragną. Nie jestem członkiem tej organizacji, ale współpracuję z nią w sprawie inwazji i mam urządzenie umożliwiające nawią­zanie łączności. Z powodów zbyt skomplikowanych, by je teraz wyjaśniać, wygląda ono jak ptak, a ukryte jest w transporterze, którym dojechałem do elektrowni. Chcę je odzyskać i uruchomić, aby Marynarka Ligi dowiedziała się, gdzie jesteśmy, przybyła i uspokoiła tych wojaków.

- Jeśli Marynarka, w imieniu której mówisz, zamierza w tym celu użyć siły, to nie możemy ci pomóc - stwierdził Stirner po chwili namysłu.

- Co zamierza, tego nie wiem, ale w użycie siły wątpię, gdyż po pierwsze, bez porównania przewyższa techno­logicznie najeźdźców, a po drugie, słynie z bezkrwawego rozładowywania konfliktów, a nie z masakr.

- W takim razie spróbujemy. Jak możemy ci pomóc?

- Prowadząc do hydroelektrowni, resztą zajmę się sam. Pójdziemy we trzech, ty, ja i lekarz. Będziemy potrzebować żywności i czegoś do picia.

- Zapomniałeś o mnie - ocknął się Morton.

- Wręcz przeciwnie, nie mogę zapomnieć. Jesteś wresz­cie poza armią i niech tak zostanie. Albo wydostanę ptaka po cichu, albo wcale, a regularna walka z bogatszą o ostrą amunicję kompanią zwiadu nie jest szczytem moich marzeń. Siedź tu, gawędź z Sharlą i dowiedz się jak najwięcej o tej planecie i o tym, co wyprawa Zennor. Wrócę jutro w nocy i zastanowimy się, co dalej.

- Z przyjemnością przedyskutuję z tobą idee Wspólno­ty - uśmiechnęła się Sharla i Morton tak się w nią zapatrzył, że nie zauważył nawet mojego wyjścia.

Stirner musiał być zapalonym łazęgą, a Lum zgoła maratończykiem, bowiem narzucili naprawdę ostre tempo. Naładowany po czuprynę prochami dotrzymywałem im kroku bez trudu, ale wolałem nie myśleć, co będzie, gdy środki przestaną działać. Bite drogi, linia przesyłowa, jakiś kanał i po paru godzinach światła miasta były już daleko, a przed nami wznosiły się góry. Stirner zarządził w końcu przerwę, zatem siedliśmy pod najbliższym drzewem.

- Jeśli chcecie coś zjeść, to teraz, bo zostawiamy tu bagaże - poinformował przewodnik.

- Jesteśmy blisko?

- Bardzo. Do tamy podejdziemy przez kanał odpływo­wy, o tej porze roku całkiem suchy. Jego wylot znajduje się na brzegu rzeki w pobliżu elektrowni.

- W ten sposób ominiemy straże - ucieszyłem się. - Do transportera też będzie blisko. Ile czasu zostało do świtu?

- Co najmniej cztery godziny.

- To ślicznie, pora na następną pigułkę czy zastrzyk, bo inaczej padnę. I trzymajmy się planu. Trzeba wysłać wiadomość, nim coś naprawdę złego zacznie się tu dziać.

Zjedliśmy, ukryliśmy bagaże w dziupli, dostałem zastrzyk i ruszyliśmy. Po niedługiej chwili Stirner znalazł wylot kanału.

- Nie zamieszkuje tych okolic nic groźnego? - spyta­łem podejrzliwie, gdy zagłębiliśmy się w kompletną ciem­ność kanału.

- Wątpię, pora deszczowa niedawno minęła, a wówczas kanał wypełnia woda.

- A poza tym na kontynencie nie ma niebezpiecznych zwierząt - dodał lekarz.

Potykając się w mroku i uważając na głowy, brnęliśmy dalej.

Gdy dotarliśmy wreszcie do wylotu, wzrok tak przywykł do ciemności, że rozgwieżdżone niebo wydało się nader jasne.

- Teraz cicho - ostrzegł Stirner. - Mogą być blisko, a po nocy głos tu dobrze niesie.

- Poczekajcie tutaj. Załatwię sprawę jak najszybciej - poleciłem i wystawiłem ostrożnie głowę na zewnątrz. Nikt mi jej nie odstrzelił, nikt mi też nie dał w łeb. Dobrze. Wylot kanału znajdował się na niezbyt stromej skarpie, nieco powyżej lustra wody, powyżej była elektrownia. Wspiąłem się na górę i rozchyliłem bujnie rosnącą trawę.

Mogłem sobie pogratulować - nie dalej niż dwadzieścia metrów ode mnie stała pancerka dowodzenia, a wokół nie było widać żywej duszy.

Cicho pokonałem ową odległość i równie cicho dostałem się do pojazdu. Skrzynka tkwiła pod siedzeniem, sięgnąłem zatem do środka.

Była pusta!

Dokładnie w tym samym momencie za moimi plecami otworzyły się drzwi do sali turbin i zalało mnie światło. W drzwiach stał sierżant Blogh. W prawej dłoni trzymał broń, w lewej ptaka.

- Tego pan szuka, panie kapitanie? - spytał spokojnie.

Przyznaję, że mnie zatkało.

20

Jest pan zbiegłym przestępcą - uśmiechnął się złośliwie sierżant. - Przysłali tu helikopter i zabrali wszystkie pana rzeczy, a ja dopiero po ich odlocie przypomniałem sobie, jaką troską darzył pan zawsze te manierki. Dotąd myślałem, że z powodu zawartości, ale skoro okazało się, że jest pan szpiegiem, przeszukałem skrzynkę. Znalazłem to coś, ale nie zameldowałem, bo chciałem jeszcze z panem sobie porozmawiać, i wygląda na to, że się doczekałem, hę, hę... Teraz proszę powoli wyjść z wozu i trzymać ręce nad głową. Wylazłem jak chciał, a przez cały czas myślałem inten­sywnie.

- Chciałbym odzyskać tego ptaka, sierżancie - za­proponowałem spokojnie.

- Pewnie, że pan by chciał. Ale niby czemu miałbym go panu oddać?

- By uratować sporo ludzi. Dzięki niemu możemy skończyć tę inwazję, zanim zamieni się w masakrę.

- Masakra mi nie przeszkadza. - Przestał się uśmie­chać. - Jestem żołnierzem, a ty szpiegiem i zamierzam przekazać cię, jak i tego ptaka, przełożonym, co znacznie poprawi moje widoki na dobrą, wojskową karierę. Od razu uprzedzam, że gówno mnie obchodzi, ilu ludzi przy tym zginie.

- Łapówka nie wchodzi w grę?

- Nie.

- Nie mówię o małej łapówce. Mówię o dziesięciu tysiącach galaktycznych kredytów wypłaconych natych­miast po zjawieniu się tu Marynarki Ligi. Gwarantuję to słowem honoru.

- Słowo szpiega? Dziesięć tysięcy czy dziesięć milionów, to i tak nic dla mnie nie znaczy. Skończysz pod murem, szpiclu.

Za plecami zupaka coś niespodziewanie drgnęło, rozległo się głuche łupnięcie i podoficer zwalił się ciężko na ziemię. Nie zastanawiając się na przyczynami tego fenomenu, rzuciłem się ku jego broni.

- Żadne takie - rozległ się nowy głos. - Niech pan jej lepiej nie dotyka, kapitanie.

Dawniej kapral, obecnie szeregowy Aspya wyszedł z cie­nia mierząc we mnie z automatu, którego kolba przed chwilą zetknęła się z głową sierżanta.

- Zastanawiałem się, po jaką cholerę ten trep tu siedzi po nocy przy pancerce, teraz już wiem - uśmiechnął się złośliwie. - Ja biorę łapówki. Ale tym razem będzie to dwadzieścia tysięcy.

- Oddaj ptaka, a dostaniesz trzydzieści nowych, tytano­wych kredytów, ledwie ta inwazja się skończy. W budynku Ligi na Brastyr, masz na to moje słowo.

- Mam numer 32959727, jest wielu Aspyów w armii - dodał i zniknął. Ja zresztą też. Złapałem ptaka i pędem dołączyłem do czekających, zanim zdążyli pojawić się następni chętni do łatwego zarobku.

- Gazem! - poleciłem. - Zaraz może się tu zrobić gorąco!

Nie trzeba ich było popędzać. Szybko pokonaliśmy tunel i spory kawał lasu. Gdzieś po drodze albo zastrzyk przestał działać, albo nie zauważyłem jakiejś gałęzi, bo ostatną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że padłem na pysk.

Obudziłem się leżąc na plecach tuż na skraju lasu. Zaczynało świtać.

- Ptak!

- Tu jest - odezwał się z boku Stirner. - Zemdlałeś, więc nieśliśmy cię na zmianę, bo Lum stwierdził, że następny zastrzyk może rozłożyć cię na dłużej.

- Jesteście nie do zdarcia. Dzięki serdeczne, bo i co więcej mogę powiedzieć. Szukają nas?

- Niczego nie słyszeliśmy, ale też szliśmy, dopóki było ciemno. Te lasy są rozległe, więc w razie czego, po­szukiwania zabiorą im trochę czasu. Zresztą niedaleko jest bezpieczna kryjówka.

- To miłe, bo sądzę, że nieźle się wkurzą, gdy usłyszą transmisję. O ile już nie ogłoszono alarmu, bo miałem w elektrowni nieprzewidziane spotkanie. - Siadłem z ję­kiem, a obok zjawił się Lum ze strzykawką.

- Przeciwbólowy - powiedział. - Stymulatory poszły na razie w odstawkę.

Po zabiegu wziąłem ptaka i nacisnąłem gdzie trzeba. Coś świsnęło i oczka zalśniły.

- To nagrana wiadomość od kapitana Waroda - oznajmił i przewrócił się na grzbiet. - Na piersi jest pokrywka, proszę ją zdjąć.

- Lata świetlne ode mnie i dalej rozkazuje - mru­knąłem, ale poszukałem klapki między piórami. Przy­cisnąłem ją i odskoczyła, ukazując podświetloną klawiaturkę z cyframi.

- Podaj koordynaty słońca tego systemu albo planety, na której jesteś - polecił ptak.

- A skąd niby mam je znać?

- Jeśli ich nie znasz, ustaw pokrętło na czerwonej kresce.

Przekręciłem. Ptak otworzył dziób, wysunął zeń chyba ze dwa metry anteny. Coś zajęczało, antena zniknęła i ptak ucichł.

- Interesujące - ocenił Lum. - Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

- Ja nie, ale to pierzaste pewnie tak.

- Ponieważ nie podałeś koordynatów planety, nie można było wysłać sygnału FTL - wyjaśnił drób. - W takiej sytuacji wysłany został wcześniej zakodowany, konwencjonalny sygnał alarmu przeznaczony dla wszystkich jednostek Ligi. Kiedy zostanie odebrany, bez trudu da się ustalić jego źródło. Ptak odbierze wówczas odpowiedni sygnał i powiadomi cię o tym zdarzeniu. Do tego czasu zostaje wyłączony, by oszczędzać energię. Pozostań w jego pobliżu, gdyż nie wiadomo, kiedy zostanie nawiązana łączność.

- Pewnie każą się z tym gównem pochować! - wark­nąłem wściekle, a widząc malujące się na twarzach mych towarzyszy zaskoczenie, dodałem: - Zaraz mi złość przej­dzie, to wyjaśnię.

- Chodzi o odległość, tak? - Zapomniałem, że Stirner był inżynierem.

- Właśnie. Sygnały FTL podróżują z prędkością więk­szą niż statki nadświetlne i łączność jest praktycznie natychmiastowa. Radiowe zaś, sami wiecie jak szybko. Ile jest do najbliższej gwiazdy?

- Trzy przecinek dwa lata świetlne.

- Cudownie. Mamy do dyspozycji lata całe, bo diabli wiedzą, gdzie jest najbliższa baza Ligi. Do tego czasu inwazja i my sami możemy być już historią.

- Zrobiłeś, co mogłeś. Nie możesz się winić.

- Mogę, mogę. Nie cierpię przegrywać, a jak dotąd nie robię nic innego. Nie macie przypadkiem czegoś do picia?

- Wodę.

- Z braku alternatywy... - Napiłem się uczciwie, westchnąłem i oparłem o pień drzewa. Pora była po­myśleć.

W końcu ponownie westchnąłem.

- Nadal istnieje pewne rozwiązanie - powiedziałem. - Trudne, ale wykonalne. Gdybym dostał się na pokład któregoś z tych okrętów, konkretnie do kabiny łączności, to nadałbym wiadomość.

- To chyba dość niebezpieczne - mruknął Stirner i zamilkł, nasłuchując. - Ktoś tam krzyknął, szukają cię. Ruszamy!

Obaj złapali mnie pod ramiona, co było niegłupie, bo nogi wciąż mi się plątały. Na szczęście droga nie była długa. Dotarliśmy do betonowego budynku po­środku łąki, wyraźnie jakiegoś węzła energetycznego, w środku ginęły bowiem liczne przewody zwieszające się ze słupów linii przesyłowej ciągnącej się aż po ho­ryzont.

- Chyba mnie faktycznie szukają - stwierdziłem, wskazując tyralierę, która pojawiła się na przeciwległym końcu łąki.

- Spokojnie. Ta stacja zasłania nas całkowicie.

Do betonowej ściany dotarliśmy nie zauważeni. W ścianie tej znajdowały się drzwi z wymalowaną trupią główką i skrzyżowanymi piszczelami oraz napisem ostrzegawczym. Na Stirnerze nie zrobiło to żadnego wrażenia, otworzył tylko jakąś klapkę, wystukał kombinację cyfr, zamknął, a drzwi odsunęły się bezszelestnie. Ledwie weszliśmy, zamknął wrota ręcznie i uśmiechnął się.

- Nie wlezą tu? - spytałem, rozglądając się po dobrze oświetlonym wnętrzu zajętym głównie przez gruby kabel przesyłowy.

- W żaden sposób. Nie znają kodu, a próba wyłączenia automatu powoduje blokadę drzwi.

- Mogą próbować na chama.

- A to czemu? Czy mają jakiś konkretny powód, by przebijać się przez beton i stal pancerną?

- Tego to już nie wiem, nie ja dowodzę pościgiem... - odparłem, siadając przy ścianie.

Obudziłem się, czując w ustach smak brudnej ścierki po pomyjach.

- Uchh... - charknąłem, otwierając oczy.

- Dobrze, że się zdrzemnąłeś. - Lum znów ściskał w dłoni strzykawkę. - Kolejny środek znieczulający.

- Ile spałem?

- Cały dzień. Mamy już wieczór. Byłem na zewnątrz, ani śladu po żołnierzach. I tak mieliśmy obudzić cię za parę minut. Wody?

Wypiłem z pół manierki i poczułem się lepiej. Wstałem nawet samodzielnie, nie krzywiąc specjalnie gęby.

- Czas na nas.

- Lepiej poczekać, aż zastrzyk zacznie działać - sprze­ciwił się lekarz.

- I tak zacznie. Za długo nas nie było i zaczynam się martwić, co rzadko mi się zdarza.

Dotarliśmy do miasta zmęczeni, ale bez przeszkód. Na wszelki wypadek do domu podeszliśmy od tyłu, gdyż na ulicy mógł pokazać się jakiś patrol. Zgodnie z umową drzwi były otwarte.

- Masz go! - ucieszył się Morton, gdy weszliśmy do salonu.

Rzuciłem mu ptaka i opadłem ciężko na fotel. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że Morton jest sam.

- Wiadomość poszła, ale przez radio, i cholera wie, kiedy przybędzie pomoc. Gdzie reszta?

- Gdy was nie było, Zennor wziął zakładników - odparł ponuro Morton. - Ogłosił w telewizji, że będzie ich rozstrzeliwał pojedynczo, dopóki tubylcy nie wrócą do pracy. Pierwsza egzekucja o świcie, potem co dziesięć minut... Zaczęli przeszukiwać ulicę, a zatem Sharla i pozo­stali wyszli i poddali się, aby żołnierze mnie nie znaleźli. Teraz są wśród zakładników i zginą, jeśli Marynarka Ligi nie zjawi się na czas!

21

To niemożliwe! - Lum był niebotycznie zdumiony, ale spokojny. - Istoty ludzkie tak nie postępują.

- Postępują, postępują. O ile z grzeczności nazwiemy Zennora i jego bandę istotami ludzkimi - warknąłem. - Czy wy wrócicie do pracy?

- Nie. Gdybyś miał czas zrozumieć zasady Wspólnoty, to wiedziałbyś dlaczego. U jej podstaw leży prawda, że każdy człowiek jest osobną i indywidualną całością, od­powiedzialną w pełni za własne istnienie. To, co Zennor zrobi z innym człowiekiem, nie ma w żaden sposób nic wspólnego z czyimkolwiek bytem.

- Zennor sądzi odwrotnie.

- Zatem jest w błędzie.

Powstrzymałem się od wyrywania włosów garściami, jako że mógł nas uratować tylko spokój.

- My do tego podchodzimy inaczej. Jeśli nie zrobisz niczego, by go powstrzymać, staniesz się odpowiedzialny za śmierć zakładników - spróbowałem.

- To nie tak. Jeśli zrobię coś, czego chce ktoś wysuwa­jący pod moim adresem groźby, wówczas przyznam, że ma on nade mną kontrolę niezależnie czy chcę tego, czy nie. Pozwolę w ten sposób ponownie zaistnieć układowi władzy, negując zasady Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej. Wy­braliśmy bierny opór. Nikt nie będzie nami rządził ani nam groził...

- Co nie zmienia faktu, że możecie zostać wybici.

- Część zginie, jeśli Zennor się uprze - zgodził się ponuro. - Ale morderstwo to broń mało skuteczna. Jak możesz zmusić kogoś do pracy zabijając go?

- Rozumiem twoje podejście, chociaż niezbyt mi się podoba. - Ruszyłem na spacer po pokoju, tak mnie nosiło. - Musimy zastanowić się, czy nie ma z tego jeszcze jakiegoś innego wyjścia. Czego konkretnie chce ten szub­rawiec?

- Był wściekły, ale konkretny. Po pierwsze, chce włą­czenia prądu w budynku sztabu, po drugie, regularnych dostaw żywności dla wojska. Jeśli te dwie sprawy zostaną załatwione, to wypuści zakładników i zobaczy się, co dalej.

- Niemożliwe - ocenił Lum. - Niczego nie dali ani nie zrobili w zamian za prąd, który zużyli, wiec ich odłączono. To samo z żywnością. Targi zostały zamknięte, gdyż rolnicy nie będą oddawać żywności za darmo.

- To jakim cudem ludzie w mieście mają co jeść?

- Zaopatrują się u rolników albo opuszczają miasto. Prawie jedna trzecia populacji już to zrobiła.

- I gdzie poszli?

- Gdzie chcieli - uśmiechnął się, widząc moją niezbyt mądrą minę. - Chyba muszę wyjaśnić ci jeszcze niejedno, bo nie wszystko rozumiesz. Dajmy na to, rolnik, który wytwarza całą żywność, jakiej potrzebuje, jest samowystar­czalny.

- A jeśli chce buty?

- To idzie do szewca i wymienia się z nim na żywność.

- Handel wymienny - wyjaśnił mi Morton. - Najprymitywniejszy system ekonomiczny, ale nie sprawdza się w społeczeństwie technicznie rozwiniętym... Umilkł i rozejrzał się wkoło.

- Oczywiście, w dosłownej postaci może nie - uśmiech­nął się Stirner. - Nasza zasada jest trochę inna: jednostka dobrowolnie łączy się z innymi w grupę celową, która ma jakieś zadanie do zrealizowania. Za każdą godzinę takiej pracy otrzymuje jeden wirr.

- Co proszę?

- Ekwiwalent jednej godziny pracy zwany wirr. Są one następnie wymieniane na inne produkty i usługi.

- Wirr to pieniądz - odezwał się Morton. - A pie­niądze oznaczają kapitalizm, zatem jesteście społeczeństwem o kapitalistycznych stosunkach produkcji.

- Obawiam się, że niezupełnie. Przyzwalająca Wspól­nota Otwarta nie oznacza ani kapitalizmu, ani socjalizmu, ani w ogóle żadnego izmu. Znam te określenia z prac Marka Czwartego. Różnica tkwi w tym, że wirr nie istnieje fizycznie, nie ma odpowiednika w monetach, banknotach czy muszelkach, nie można go zainwestować, by czerpać z tego korzyści. Nie ma u nas banków, nie ma pożyczek, kont oszczędnościowych ani weksli.

Tylko zamącił mi tym w głowie.

- Zaraz, moment. Widziałem tu osoby w pojazdach. Jak zdołały je kupić? Kto im pożyczał brakującą kwotę?

- Nikt. Jeśli chcesz pojazd, to idziesz do grupy, która je wytwarza i bierzesz go sobie. Płacisz, gdy go używasz, przestajesz płacić, gdy go zwracasz, bo jest ci niepotrzebny. Nie marnuje się zasobów społeczeństwa.

- Nie rozumiem - powiedziałem słabo, nalewając sobie szklankę wina. Może procenty pomogą mi to pojąć...

- Naturalnie. Ze sporym obrzydzeniem czytałem kiedyś o odłamie filozofii zwanym etyką pracy. Twierdzi ona, że jednostka powinna ciężko pracować, by uzyskać dobra niezbędne do przeżycia, a w przypadku automatyzagi produkcji nie ma nic złego w tym, że niepotrzebny pracow­nik umrze z głodu. To hipokryzja. Ci, którzy mają kapitał, wcale nie muszą bowiem pracować, a mimo to nadal będą powiększać swoje zasoby dóbr dzięki inwestycjom, pogar­dzając jednocześnie tymi, którzy stracili pracę. Paranoja! My przyjęliśmy inną zasadę: im więcej się produkuje, tym więcej jest dóbr do podziału, dzięki czemu siła nabywcza wirra ulega wzmocnieniu. Coś zaczęło powoli do mnie docierać.

- To znaczy, że jednostka może mniej pracować, będąc wciąż tak samo wypłacalną?

- Dokładnie.

- To ile jednostka musi pracować w ciągu tygodnia, aby przeżyć?

- Jeśli wystarcza jej proste schronienie i niewyszukana żywność, to dwie, trzy godziny w tygodniu.

- Ja się tu przenoszę! - oznajmił poważnie Morton.

Przytaknąłem ze zrozumieniem i uśmiechnąłem się. Coś zaczynało mi świtać, i to coś tak prostego i skutecznego, że nie do wiary. Przeanalizowałem to dokładniej i stwierdziłem, że rzecz jest wykonalna, choć jeszcze nie teraz. Przede wszystkim trzeba było zająć się zakładnikami.

- Zbliża się świt, dzięki za wykład, rozjaśnił mi nieco w głowie. Ale mam pytanie: co robicie w razie niebez­pieczeństwa, takiego jak pożar czy powódź? Niebezpieczeń­stwa nagłego, które zagraża nie tylko jednostce, ale i grupie?

- Doskonałe pytanie! - ucieszył się Lum i złapał jakiś opasły tom z półki. -Tu jest... Mark Czwarty przewidział i taką sytuację... O, mam: Podstawą obrony jest bierny opór, a nie przemoc, ale do czasu stworzenia społeczeństwa bez rządu należy liczyć się z problemami i przypadkami użycia siły wobec zwolenników Wspólnoty. Jako że martwi nie są w stanie niczego tworzyć, a współistnienie może okazać się niemożliwe, należy opuścić dany teren objęty wrogimi działaniami. Może się jednak zdarzyć i tak, że prześladowcy podążą za uciekinierami, wówczas należy ich traktować jak naturalny kataklizm, taki jak wybuch wulkanu lub huragan. Człowiek rozumny nie dyskutuje o etyce ze strumieniem lawy, tylko próbuje albo uciec, albo, jeśli nie ma innego wyjścia, zmienić kierunek tego strumienia. Lum zamknął księgę z triumfem.

- A zatem mamy rozwiązanie - oznajmił radośnie Stirner i wybiegł z domu.

Gapiłem się w drzwi niczym wrona w drewniane pięć groszy, gdy Morton przemówił pierwszy.

- Może ktoś by mi wytłumaczył, co było w tym cytacie rewelacyjnego? I co nam to daje?

- Jasność - odparł Lum. - Jeśli nie sprzeciwimy się rozwojowi sytuacji, popełnimy w pewnym sensie samobójs­two, a to byłby nonsens. Sprzeciwimy się więc i wycofamy.

- Nadal nie rozumiem - przyznałem.

- Prąd zostanie ponownie podłączony, a rynki otwarte. Część rolników będzie z pewnością nieco więcej pracować, ponieważ zapobiegnie to skutkom katastrofy naturalnej. Inni nie, zatem ilość żywności dostarczanej do miasta będzie się zmniejszać, więc mieszkańcy metropolii zaczną ją opuszczać. Proces ten będzie postępował lawinowo, przez co ustanie w mieście zapotrzebowanie na prąd, elektrownie zostaną wyłączone, a pracownicy pójdą do domów. W bar­dzo krótkim czasie wojsko będzie faktycznym panem miasta, ale poza nim nikt tu już nie zamieszka.

- Mogą zmusić was do pracy pod groźbą użycia broni.

- Naturalnie, ale tylko w układzie jeden na jednego. Uzbrojony może zmusić do pracy bezbronnego, chociaż tak naprawdę zależy to od zdania jego ofiary. Niemniej warto zauważyć, że nadzorca także wykonuje w ten sposób swoją pracę, chociaż zwykle nie zdaje sobie z tego sprawy.

Ma cały czas pilnować, by ten drugi robił, co trzeba. Wątpię, by Zennor wiele z tego skorzystał na dłuższą metę.

- Wobec tego mam pytanie hipotetycznej natury - powiedziałem po chwili milczenia.

- Takie są najlepsze.

- Jeśli udałbym się do innego miasta i zaczął szukać pracy, zostanę zaakceptowany?

- Oczywiście. To naturalne w naszej Wspólnocie.

- A gdyby tam nie było żadnej roboty?

- Praca jest zawsze. Należy pamiętać o korzyściach płynących z wartości wirra. Teoretycznie powinno wystar­czyć kilka minut, by znaleźć zajęcie.

- No dobrze, a gdyby któryś z żołnierzy zdecydował się opuścić armię...

- To jego prawo!

- Na ten temat są różne szkoły. Ale gdyby poszedł gdzieś, to czy znajdzie pracę, nie będzie traktowany jak trędowaty, będzie mógł pozostać, gdzie zechce i tak dalej?

- Oczywiście. To naturalne, wręcz nieuniknione. Chyba że odrzuci zasady Wspólnoty...

- Jeśli myślisz to, co ja, to uważam, że jesteś genial­ny! - krzyknął Morton, zrywając się na równe nogi.

- A więc jestem! Nie licząc oficerów i podoficerów, cała reszta to armia z poboru, a w znacznej części nawet na siłę doprowadzona do poboru. Jeśli umożliwimy tym chłopakom spokojne życie na tej planecie, to Zennor w krótkim czasie pozostanie bez wojska.

Drzwi otworzyły się nagle, obaj zanurkowaliśmy więc, szukając osłony - Morton za kanapą, ja za fotelem, ale to tylko Stirner wrócił, wiodąc triumfalnie uwolnionych zakładników. Morton rzucił się ku Sharli, a ja spokojnie otrzepałem spodnie.

- Szybko ci poszło - pogratulowałem Stirnerowi.

- Użyłem wideofonu, wybrałem numer przewidziany na wypadek zagrożenia i wszystkich, którzy odebrali, poinformowałem o naszym odkryciu. Prąd włączono natychmiast, a pierwszy transport żywności dotarł przed kwadransem. Zennor dotrzymał słowa i jesteśmy.

- Ten gość jest przekonany, że wygrał już wojnę, ale poczekaj, aż opowiem ci, na co tu jeszcze wpadliśmy. Sukces gwarantowany, nawet jeśli Marynarka Ligi nigdy tu nie dotrze.

- Przepraszam, nie rozumiem.

- Powiedziałem, że zaraz. Uczcijmy fakt, że znowu jesteśmy w komplecie.

Pomysł został przyjęty bez oporów i natychmiast wpro­wadzono go w życie.

- Najpierw należy się wam kilka słów wyjaśnienia. Mianowicie ta umundurowana banda, która was zaatako­wała, czyli wojsko, to instytucja przeżytek, rodem jeszcze z zamierzchłych początków ludzkiej cywilizacji, gdy prze­życie zależało od fizycznej obrony lub ataku. Zachowanie takie faworyzowało jednostki agresywne. Wygrani przeka­zywali swe niekorzystne cechy potomstwu. Tym samym w społeczeństwie dominowały jednostki, których geny warunkowały podatność na zachowania agresywne. Z cza­sem wynikło z tego wiele kłopotów, gdyż nadeszły czasy, gdy nie trzeba się było już przed nikim bronić, a ochota do bitki pozostała. Wyładowywano się zatem na pierwszym lepszym fikcyjnym wrogu i ludzie dalej tłukli się między sobą. Jesteśmy jedynym znanym gatunkiem, który przejawia podobne zachowania, i nie jest to powód do dumy. Wojsko to grupa społeczna o charakterze instytucji kierowana przez osobników posiadających szczególnie rozwinięte owe cechy agresywne. Są to faceci zazwyczaj w pewnym wieku, czyli tak zwani oficerowie. Nic nie robią, tylko wydają rozkazy podoficerom, którzy dopilnowują ich wykonania przez żołnierzy, czyli ludzi młodych, jakich w wojsku jest najwięcej. Najciekawszy zaś w tym wszystkim jest fakt, że nie są oni członkami instytucji wojskowej z własnej woli, tylko zostali przymuszeni do założenia munduru. Niejeden długo odwlekał tę chwilę, aż w końcu go dorwano... - To ostatnie wymagało osobnego wyjaśnienia, ale warto było podjąć ten trud. Gdy wreszcie to, co trzeba, dotarło do zgromadzonych, wyglądali na zdrowo wstrząśniętych. Po­czekałem chwilę, aż dojdą do siebie i zabrałem się za pointę. - Jak sądzicie, czy znajdą się wśród was chętni, aby bez zapłaty w wirrach pomóc przy uwolnieniu tych młodych ludzi?

- To nasz obowiązek - sapnął Lum przy ogólnym aplauzie. - Tak jak uratować tonącego. To obowiązek publiczny, a za taki nie oczekuje się zapłaty.

- Ślicznie! Zatem nauczę was jeszcze jednego nowego słowa...

- Mogę? - wtrącił się Morton. - Dezercja!

Przytaknąłem.

W końcu zaczęliśmy działać.

22

Entuzjazm musiał w końcu ustąpić zmęczeniu, toteż uzgod­niliśmy, że resztę szczegółów omówimy rano. Dostałem pokój z wygodnym łóżkiem i portretem efektownie uśmiech­niętego Marka Czwartego i zasnąłem jak kłoda. Następnego dnia po południu plan był już gotów.

- Muszę jeszcze go wypróbować aby poprawić ewen­tualne błędy, a uwagi przekazać innym - poinformowałem pomocników. - W zasadzie idziemy na wariata i gramy durnia, to taki dawny zwrot, z którym zetknąłem się studiując historię kryminalistyki. Odbędzie się to tak: dziś wieczorem wejdę do jednej z restauracji, stanę obok upatrzonego żołnierza i zagadani. Stiraer będzie siedział przy sąsiednim stoliku, przy którym będzie wolne miejsce. Siądę tam z tym wojakiem, byś mógł słyszeć naszą rozmowę. Sharla będzie razem z tobą jako twoja córka...

- Ona nie jest moją córką.

Czasami naiwność i dosłowność wyznawców idei Marka Czwartego mogła jednak doprowadzić do rozpaczy, a tutaj nawet upić się nie było czym. Pozostawało tłumaczyć dalej.

- Ale dziś wieczorem będzie. Macie tu teatry?

- Oczywiście. Sam w młodości sporo występowałem, zanim przyciągnęły mnie hydroelektrownie. Grałem nawet tytułową rolę w takiej klasycznej sztuce, zaraz, jak to szło... byłem albo mnie nie było...

- Cudownie. Ze starym aktorem pójdzie łatwiej. Dziś po prostu zagrasz rolę jej ojca, a ona twojej córki. Na pierwszego delikwenta wybiorę kogoś w miarę prymityw­nego, bo to ma być instruktaż.

- A co ja mam robić? - spytał Morton.

- Nagrać to wszystko, ale czysto i dokładnie, aby mogło być użyte do szkolenia następnych antywerbowników. Tylko trzymaj sprzęt w ukryciu, bo jak wojak zobaczy, że kręcisz, to uzna, że jesteśmy z czołówki filmowej lub kontrwywiadu. Są pytania?

Odczekaliśmy do zmroku i wyruszyliśmy poprzedzani wypróbowanym już ochotniczym zwiadem, dzięki czemu nie niepokojeni dotarliśmy do dzielnicy Yaillant, w której było najwięcej restauracji i barów. Tego wieczoru ledwie czwarta część lokali była czynna, a okolica raczej wylud­niona. Stirner zaprowadził nas do przybytku zwanego „Gruby Farmer", w którym zawsze się stołował będąc w mieście. Wewnątrz było kilku tubylców, ale ani jednego żołnierza, co było nieco dziwne.

- Mówiłeś, że wychodzą na przepustki - wziąłem Stirnera na spytki. - To gdzie są?

- Oczywiście, że nie tu.

- A niby dlaczego oczywiście?

- Ponieważ nie mogą zapłacić i nikt ich nie obsługuje.

- Ale skoro są armią zdobywców, to kto im broni wejść i jeść?

- Nikt, tyle że w tym przypadku goście opuszczają lokal, a właściciel go zamyka.

- No tak, sam powinienem na to wpaść. Zajmijcie miejsca, a ja spróbuję rozkręcić ten interes.

Stojąc pod latarnią z nie dopalonym cygarem, czułem się w najlepszym razie jak alfons, by nie pomyśleć o czymś gorszym. Na szczęście nikt nie próbował składać mi atrakcyjnych propozycji. Kwitłem tak dłuższą chwilę, aż w zasięgu wzroku pojawiły się dwie postacie w mundurach, z czapkami na bakier i rękami w kieszeniach. Ot, typowe wojsko na przepustce. Zatrzymali się przy oknie „Grubego Farmera", toteż podszedłem od tyłu z cygarem w garści.

- Macie ogień? - Aż podskoczyli.

- Gadasz z nami! - krzyknął odważniejszy.

- Gadam. Pochlebiam sobie, że jestem niezłym lingwis­tą. Ale pytałem, czy macie ogień?

- Nie palę.

- Punkt dla ciebie, bo to szkodzi. Naprawdę nie macie zapałek? Obaj smętnie potrząsnęli głowami, że nie.

- Szkoda, może mają coś w knajpie. Nie zjecie czegoś, dając mi okazję do poćwiczenia języka?

- Nie da się. Już próbowaliśmy. Zamykają zaraz knajpę i idą w diabły.

- Aaa, bo nie macie wirrów, to lokalna waluta. Ja mam kilka, to wam postawię... - nie dokończyłem, bo praktycznie wmiotło ich do środka.

Podążyłem statecznie za nimi. Barman spokojnie przyjął zamówienie na trzy piwa i pudełko zapałek.

Pożyczoną od Stirnera dyskietkę wsunąłem w szczelinę w kontuarze, ileś tam wirrów zdjętych zostało z konta starszego pana, a ja złapałem wysunięty dysk.

- Za armię, chłopcy! - zaproponowałem toast. - Mam nadzieję, że nie będziecie żałować swego wyboru kariery.

Wychylili duszkiem po pół kufla, nim dotarł do nich sens tego, co powiedziałem.

- Akurat wyboru!

- Też mi kariera! Z poboru wzięli!

- I w dupę dali na kursie rekruckim! Kto by wybierał coś takiego!

Reakcja była tak spontaniczna, że aż się przekrzykiwali. Zamówiłem po steku z frytkami i kolejnym piwie, a wszys­tko to zniknęło w mgnieniu oka. Przy następnych piwach starali się nawet nie czkać, a to ze względu na siedzącą przy sąsiednim stoliku Sharlę, którą zdążyli już zauważyć; niemniej na sierżantów i innych kaprali wylewali jedno wiadro pomyj za drugim. Dałem znać Stirnerowi i skryłem twarz za kuflem.

- Młodzi żołnierze z odległej planety - zagaił. - Prze­praszam, ale niechcący słyszeliśmy z córką waszą rozmowę, stąd też mamy pytanie. Czy to prawda, że zostaliście zmuszeni do służby całkowicie wbrew waszej woli?

- Możesz się założyć, że tak - odparli, nie spuszczając wzroku z Sharli. Byli tak zaaferowani, że prawie nie słyszeli Stirnera. Postawiłem każdemu przed nosem po kuflu. To nieco ich rozproszyło i Stirner miał wreszcie szansę na nawiązanie kontaktu.

- Przykro mi słuchać o waszych nieszczęściach, tym bardziej że na tej planecie coś takiego byłoby niemożliwe. Zmuszanie kogoś do czegokolwiek jest niezgodne z naszymi zasadami. Ciekawi mnie natomiast, dlaczego daliście się tak traktować?

- A co mieliśmy robić? Wkoło płot, nadzór przez cały dzień, kula w łeb za ucieczkę i nigdzie nie można się ukryć, bo od razu obstawią rodzinę, a facetowi w mundurze nikt obcy nie pomoże.

- Dziwne, zaiste, miejsce - stwierdził Stirner. - My tu nie mamy ani płotów, ani wolno biegających po okolicy strzelców. Ziemi jest dostatek, ludzie przyjaźni, a jak kto jest ubrany, nie ma najmniejszego znaczenia. Tak wiec, choć może trudno wam sobie to wyobrazić, cała planeta stoi przed wami otworem. Jeśli nie będziecie tego chcieli, to nikt niepożądany was nie znajdzie.

Obaj siedzieli sztywno, próbując przetrawić to, co usły­szeli, a przy tej ilości piwa nie było to łatwe.

- Kurwa... - westchnął jeden z nich z rozmarzeniem.

- Nie znam słowa, którego użyłeś, ale widzę, że niezbyt wierzysz w to, co powiedział mój ojciec. - Sharla uśmiech­nęła się rozbrajająco. - Zapewniani was jednak, że to prawda. Mieszkamy w wiosce o dzień drogi pociągiem stąd. Oto nasze bilety, jeśli chcecie sprawdzić. Możecie je nawet wziąć sobie na pamiątkę.

Wzięli. Najwyraźniej proces myślowy dobiegł końca, i to z jedynym właściwym wynikiem.

- Boczne wejście na stację nie jest pilnowane - dodała mimochodem dziewczyna.

- Ale pociąg wkrótce odjedzie. - Stirner wstał i pod­niósł spory tobół z podłogi. - Muszę iść do necesejo, jak to się u nas na wsi mówi. Tu są ubrania dla moich chłopaków, którzy osobliwym trafem są akurat waszej budowy. Jak chcecie, to możecie je przymierzyć...

Omal się nie pozabijali w drodze do wychodka.

- Znasz dobrze tę wioskę? - spytałem Sharlę. - Mo­żesz ich zaprowadzić do kogoś, kto im pomoże?

- W życiu tam nie byłam, ale zapominasz o zasadach naszej Wspólnoty. Każdy pomoże im z radością, ja tylko wytłumaczę podstawy. Wrócę za dwa dni, nie musicie się o mnie martwić. Popatrzcie, jakie ładne chłopaki zrobiły się z nich, gdy zrzucili mundury!

Ładni to oni obiektywnie rzecz biorąc nie byli, tym bardziej że wdzianka pasowały raczej mniej, niż więcej, ale rzeczywiście utracili wojskowy wygląd.

Wyszli, a ja wróciłem do rzeczywistości i do siedzącego przy pobliskim stoliku Mortona, tak zapatrzonego w drzwi, za którymi zniknęła dziewczyna, że dopiero drugi kopniak wyrwał go z odrętwienia.

- Wróci pojutrze. Nagrałeś wszystko?

- Wszystko. Postawisz mi piwo? Tyle wypiliście, a ja tylko jedno, które Sharla postawiła mi przed waszym przyjściem...

- Nie jęcz. Na służbie się nie pije.

- Mam ich mundury, jak chciałeś - dołączył do nas Stirner, szczęśliwie przerywając żale Mortona.

- I bardzo dobrze. Teraz do studia, przygotować taśmy.

Dotarliśmy tam w wypróbowany już sposób. Cała obsługa czekała podniecona i gotowa do czynu.

- Potrzebujemy kilkuset kopii tego - oznajmiłem bez zbędnych wstępów, pokazując kasetę.

- Dwieście sztuk w godzinę - oświadczył ktoś, ktoś inny wziął ode mnie taśmę i zniknął za drzwiami.

- Kto jest reżyserem? - spytałem, spoglądając na towarzystwo. Nader efektowna blondynka zrobiła krok do przodu.

- Dobra, jak tylko założymy mundury, będzie można zaczynać. Gdzie jest szatnia?

Morton wziął mundur w dwa palce, niczym cuchnące ścierwo.

- Sam widok może wpędzić w depresję - oznajmił ponurym tonem. - Jak pomyślę, że mam się w toto ubrać...

- Zamknij się i ubieraj - uciąłem. - Teraz jesteś aktorem, a mundur to twój kostium. Potem możesz go nawet publicznie spalić, ale teraz nie rezonuj. Do roboty.

Przy zakładaniu spodni coś z brzękiem wypadło z kiesze­ni. Nieśmiertelnik szeregowego Pyeka 0765. Obejrzałem go uważnie i coś zaczęło mi świtać.

- Tylko nie to! - pisnął Morton. - Widzę, że znowu wpadasz na jakiś samobójczy pomysł, sądząc po twoich szklanych oczach. Nie zgłaszam się na ochotnika!

- Spokojnie - poklepałem go po ramieniu. - Mam pewien pomysł, ale ciebie on w ogóle nie dotyczy. Zróbmy wreszcie to nagranie i powiem ci, o co chodzi.

Morton został usadzony pod ścianą i wyglądał tak, jakby miano go od ręki rozstrzelać.

- Proszę o pełen kadr całej postaci - wskazałem Mortona. - I jeszcze ruchomy mikrofon. Możemy za­czynać.

Morton aż podskoczył, gdy złapały go dwa reflektory punktowe, a w studiu rozległ się czysty kontralt:

- Cisza. Zaczynamy. Dźwięk... kamera... start!

- Witam mieszkańców planety Hoyan. Widzicie przed sobą typowego przymusowego najeźdźcę z armii, która wylądowała na naszej planecie. Wraz z tą taśmą otrzymacie kasetę z nagraniem prawdziwego spotkania z dwoma rzeczywistymi żołnierzami. To, co usłyszycie, zaskoczy was, dla wielu może to być nawet wstrząs, ale nagranie jest prawdziwe. Dowiecie się, że można przekonać najeźdźcę, by zmienił wojskową niewolę na swobodę, jaką zapewnia Przyzwalająca Wspólnota Otwarta. Tak wygląda obiekt, którego powinniście szukać i przekonać. - Podszedłem do Mortona. - Zwróćcie uwagę na całkowity brak ozdób czy naszywek na jego rękawach i naramiennikach. Jeśli zoba­czycie tu cokolwiek w ilości pojedynczej lub mnogiej, zaniechajcie jakiejkolwiek próby kontaktu, gdyż oznaczać to będzie, że zamiast ofiary macie do czynienia z oprawcą. Uważajcie również na błyszczące kawałki metalu na koł­nierzu i pagonach. Ci, którzy je noszą, zwani są oficerami i przeważnie są zbyt głupi, aby mogli stanowić niebezpieczeństwo, toteż marnowalibyście tylko na nich czas, chociaż zdarzają się wyjątki. Szczególną zaś uwagę musicie zwrócić na rodzaj obszycia czapki lub opaski z inicjałami ŻP. Obojętne, czy ci ludzie będą mieli cokolwiek naszytego na rękawach, czy nie, należy omijać ich jak morowe powietrze, gdyż oni właśnie mogą sprawić najwięcej kłopo­tów, włącznie z zatrzymaniem lub pobiciem. Upewniajcie się więc zawsze, czy nie ma żadnego takiego w pobliżu, gdy będziecie nawiązywać kontakt. Ułatwi to zadanie tak wam, jak i tym, których macie przekonać. Pamiętajcie, jeśli delikwent odpowie twierdząco na pytanie, czy lubi świeże powietrze, jest wasz. Niech Mark Czwarty prowadzi was w tej słusznej misji. I to by było na tyle, moi mili!

Morton zamrugał gwałtownie oczami, gdy reflektory zgasły.

- Coś ty powiedział o świeżym powietrzu?

- Świętą prawdę - odparłem, pokazując mu przepust­kę znalezioną w kieszeni munduru. - Mam zamiar prze­kazać dziś wojsku w bazie radosną nowinę, żeby jutro nie trudzili się, aby do niej wracać.

- Wiedziałem, że wymyślisz coś samobójczego! - pis­nął, wytrzeszczając oczy. - Jedyny sposób, w jaki możesz to zrobić, to wchodząc do bazy!

- Święte słowa, dobrodzieju - przytaknąłem poważ­nie. - Święte słowa.

23

To samobójstwo! - desperował Morton.

- Skądże znowu. To zdrowy rozsądek. Jeśli ten knur, Zennor, nadal mnie szuka, to raczej nie w wojsku. Ta przepustka ważna jest do północy, ale ponieważ w mieście nie ma nic do roboty, nikogo nie zdziwi, jak wrócę wcześniej. Udam się do latryny, do stołówki i innych, podobnie atrakcyjnych miejsc, gdzie tylko zbierają się żołnierze, by wszędzie tam posiać dywersję. A potem zajmę się pewnym drobiazgiem, o którym lepiej, żebyś nie wiedział. Nie martw się o mnie, wystarczy, że ja już jestem pełen trosk.

- A jak się wydostaniesz?

- To mnie akurat najmniej martwi. - I rzeczywiście. Miałem obecnie dość kłopotów na głowie, by ten jeden odłożyć na później.

- Wiesz, co robić z kasetami? - spytałem Stirnera, który jak zwykle kręcił się w pobliżu.

- Naturalnie. Ochotnicy rozprowadzą je wśród na­stępnych ochotników, którzy zajmą się wykonaniem planu.

- Tylko pamiętaj, by nie zaczynać przed dziewiątą. Hasło musi się rozejść, a chętnych powinno być jak najwięcej, gdyż wystarczy, że oficerowie zorientują się w sprawie, a zrobią wszystko, aby nam przeszkodzić. Najpewniej obstawią wówczas dworce kolejowe albo w ogó­le zawieszą odjazdy. Pozostanie przygotować inne środki transportu. Im więcej ludzi uda nam się namówić do dezercji, tym lepiej dla nas i dla nich. Dobra, zajmiesz się tu wszystkim do mojego powrotu. Zostałeś głównym specjalistą do spraw dezercji.

- Jak długo cię nie będzie?

- Pojęcia nie mam. Mogę tylko zagwarantować, że postaram się załatwić sprawę jak najszybciej.

Więcej nie było sensu mówić, zatem naciągnąłem czapkę na oczy i wyszedłem.

- Powodzenia - powiedział jeszcze Morton do moich pleców.

Wędrując pustymi ulicami ku bazie, nie byłem w najlep­szym nastroju, a na dodatek nie mogłem się niczego napić, jako że wirrdisk oddałem przez wyjściem Stirnerowi. Dość szybko znalazłem się w okolicy, gdzie kłębiło się sporo pechowców w mundurach, zajętych głównie przyglądaniem się czynnym jeszcze lokalom. Niezła przepustka, nie ma co. Pora była jeszcze wczesna, ale wielu żołnierzy wracało już do koszar w Fielden Field, gdzie urządzono główną bazę sił inwazyjnych. Dołączyłem do tego tłumu, żywo przypo­minającego kondukt pogrzebowy.

Zielone łąki, na których dotąd mieszkańcy urządzali pikniki, otoczone były drucianym płotem zwieńczonym kolczatką i dodatkowo oświetlonym rozmieszczonymi co pięćdziesiąt metrów reflektorami. Zielone zresztą już nie byty, zniszczyły je gąsienice, koła i buty korpusu eks­pedycyjnego, a pokryły tysiące szarych wojskowych na­miotów i kilkanaście prefabrykowanych baraków. Te pier­wsze dla wojska, te drugie dla oficerów.

Stanąłem w kolejce ponurych i nieprzyzwoicie klnących żołnierzy z nadzieją, że żandarm nie będzie się zbytnio przyglądał wracającemu z nieudanej przepustki pechow­cowi. I rzeczywiście. Bez problemów dostałem się do środka. Wcześniej sprawdziłem, jaką kwotą gotówki dys­ponowali obaj szczęściarze - wystarczało w bufecie na szczyny zwane tu piwem, toteż skierowałem się tam, licząc na sporą frekwencję, i nie pomyliłem się.

Znalezienie bufetu było proste, wystarczyło poszukać źródła dzikiej muzyki. Wewnątrz znajdowały się ponadto liczne lepy na owady, stoły i przesiąknięte wszelkimi trunkami ławy, jak i kilkunastu mundurowych sączących ciepłe piwo. Kupiłem swoje i podszedłem do najbliższego stołu.

- Znajdzie się miejsce?

- Pierdol się.

- Sam się pierdol, i to podwójnie - odparłem uprzej­mie. - Pieprzysz jak tubylcy. To wzbudziło odpowiednie zainteresowanie wszystkich przy stole.

- Miałeś przepustkę? My idziemy jutro. Jak tam jest? - sypnęły się pytania.

- Jak na cmentarzu. Nie obsłużą cię, bo nie masz ichniej waluty, a jak sam się obsłużysz, to zamykają lokal i idą w cholerę.

- Też tak słyszeliśmy. I po kiego diabła tam iść...

- Jest po co. Jeśli macie dość tego syfu, to możecie odejść, a będzie i jedzenie, i picie, i dziewczyny. Tym razem przy stole zapadła cisza absolutna.

- Coś ty powiedział? - spytał jakiś niepewny głos.

- To, co słyszeliście. Wystarczy wolno iść tam, gdzie są knajpy, a jeśli ktoś spyta was, czy lubicie świeże powietrze, trzeba odpowiedzieć, że tak. Dostaniecie cywilne ciuchy i bilet na pociąg, a potem urządzicie się z dala od żandarmów i nigdy was nie znajdą.

- Pierdolisz!

- To bym dupą ruszał. Poza tym, co szkodzi spróbo­wać? Sposób jest, a gorzej niż w wojsku nigdzie nie będziecie mieli.

Z tym ostatnim nikt nawet nie próbował dyskutować. Natomiast jeden pokombinował chwilę i wydało mu się, że znalazł szczelinę.

- Jeśli tak, to czemu wróciłeś?

- Dobre pytanie - wstałem i pokazałem przepustkę. - Wróciłem po listy od rodziny, a to jest ważne jeszcze do pomocy. Do zobaczenia w cywilu, naturalnie jeśli starczy wam odwagi.

Następna w kolejce była latryna, gdzie akurat grano w kości. Wygrałem odpowiednią stawkę, by zwrócić na siebie uwagę, wygłosiłem swoje i poszedłem dalej.

W podobnie pracowity sposób spędziłem czas do jedenastej trzydzieści, kiedy było już nieco zbyt późno, by finał z listami uznać za wiarygodny, ale swoje i tak osiągnąłem. Plotka jest w wojsku najlepszym środkiem łączności, toteż miałem pewność, że jutro wszyscy zainteresowani będą wiedzieć, co robić, i znacznie uszczuplą szeregi armii. Zennor chyba dostanie nagłej cholery.

Należało przystąpić do drugiej części zadania, co wyma­gało zdecydowanie wyższego stopnia niż szeregowy. Kiedy ktoś raz zakosztuje w wojsku przywilejów stopnia oficerskiego, to nic gorszego go już nie zadowoli, toteż skierowa­łem się w okolice klubu dla szarży. Nie było to trudne, wystarczyło prześledzić drogę, którą podążali na rozmaite sposoby najbardziej zawiani, zgodnie z zasadą, że im wyższy stopień, tym mocniejszy alkohol. Ponieważ do­kładnie wiedziałem, czego szukam, zignorowałem rzygają­cego kulturalnie pułkownika, podobnie jak czule objętych i dzięki temu trzymających pion dwóch majorów i ukry­łem się zaroślach, z których miałem doskonały widok na wyjście.

Potrzebny mi był samotny kapitan, i to nie otyły czy zarzygany, ale samodzielnie trzymający się na nogach. Nie musiałem długo czekać, po paru minutach wyszedł jeden taki, nieco się zataczając i klnąc pod nosem. Mniej więcej mojego wzrostu, podzwaniający medalami. Przystanął złoś­liwie pod jedyną w okolicy lampą; bez trudu zaszedłem go od tyłu i złapałem za szyję. Targnął się, więc wzmocniłem chwyt. I nagle wyleciałem w powietrze, zatoczyłem ładny łuk i grzmotnąłem o ziemię.

- Oho, bunt w szeregach - parsknął i przyjął postawę obronną.

Pozbierałem się czym prędzej i skoczyłem ku niemu, wyprowadzając cios lewą ręką. Odbił i kopnął. Odskoczy­łem, więc spudłował, ale nie stracił równowagi.

- Chcesz zabić oficera? Nie dziwię się - oznajmił. - Ja zawsze chciałem zabić jakiegoś szeregowego. Chyba przyszła właściwa chwila.

Zaatakował, ja zablokowałem. Medale nie były za liczenie gaci, z wielkim trudem udało mi się znaleźć chyba jedynego faktycznie wyszkolonego bojowo oficera w tej zasranej armii. To się nazywa mieć szczęście.

Zamarkowałem cios w krocze, odskoczył zatem, a ja zawróciłem i pognałem ku namiotom, które na szczęście nie były daleko. Za plecami usłyszałem tupot, co zna­czyło, ze dał się wziąć na lep. Przeskoczyłem nad jedną linką, przemknąłem pod następną, znów przeskoczyłem. Z tyłu rozległ się trzask i łomot - w tym stanie kapitan nie miał szans, by się w coś nie zaplątać i nie przewrócić. W tej sytuacji spokojnie dotarłem do ulicy, przy której stał klub oficerski. Przed frontem baraku odbywały się właśnie przynajmniej dwa sparringi i jedna młócka ogólna. Wewnątrz też musiało być wesoło, gdyż słychać było brzęk tłuczonego szkła. Obszedłem budynek i wlazłem za ogrodzenie przy drzwiach ku­chennych.

- A, kurwa, tu jesteście!? - usłyszałem za plecami. - Łapać te beczułki i do mnie!

W drzwiach stał gruby kucharz, słowa zaś skierowane były do pół tuzina nieszczęśników mających akurat służbę w kuchni, którzy najwyraźniej starali się nie spuszczać z oka beczułek z piwem. Ponieważ w kuchni było gorąco, pozdejmowali bluzy mundurowe i zostali w brudnych podkoszulkach. Czym prędzej rozebrałem się w podobny sposób, wsunąłem moją kurtkę pod jakiś worek, złapałem skrzynkę, z której wystawały szyjki butelek, i dołączyłem do reszty.

Służba w kuchni to najgorszy przydział, nie licząc czyszczenia latryn, i było pewne, że nawet jeśli moja niedoszła ofiara podniesie alarm, to tutaj szukać mnie nie będą. A ja potrzebowałem chwili spokoju, a nie zabawy w kotka i myszkę między namiotami. Chciałem skończyć to, co zaplanowałem sobie na dzisiejszą noc.

Targając skrzynkę dotarłem do kucharza z wytatuowa­nymi sierżanckimi winklami na przedramionach. W garści trzymał chochlę na długim trzonku, doskonały oręż w ku­chennych warunkach.

- Ty! - parsknął. - Skąd się tu wziąłeś?

- To pomyłka - jęknąłem. - Sierżant źle widział...

- Sierżant zawsze dobrze widzi! - warknął. - Do zmywania!

Dostałem lekko chochlą i znalazłem się przy gigantycz­nym metalowym zlewie, w którym moczyły się brudne gary i patelnie. Niby nic takiego, umyć podobny rondel, ale radzę spróbować, gdy w dodatku jest przypalony i można praktycznie do niego wleźć, bo jest niewiele mniejszy od myjącego. I gdy garów takich jest niemal nieskończona ilość...

Męczyłem się co najmniej godzinę, zanim stwierdziłem, że wystarczy. Zresztą, jeśli mnie szukali, to do tej chwili nawet najbardziej wytrwałemu żandarmowi musiało się odechcieć! Wyprostowałem zgięty grzbiet, który głośno zatrzeszczał, i otarłem mokrym przedramieniem równie mokre czoło. Dłonie miałem białe i wymoczone za wszystkie czasy, i z wolna zaczynała mnie zalewać nagła krew. Dość!

Pech kucharza polegał na tym, że akurat w tym momencie rąbnął mnie w plecy chochlą.

- Do roboty, albo będziesz miał, kurwa, kłopoty!

Coś we mnie pękło i przyznaję uczciwie, że następnych kilku sekund nie pamiętam. Gdy przyszedłem do siebie, czterech chłopa usiłowało mnie odciągnąć od metalowego basenu, co im nie bardzo wychodziło. Obok spoczywała jakaś słabo drgająca masa, a raczej jej wypięta część w wojskowych spodniach. Reszta kucharza zanurzona była w basenie z garami, a ja przytrzymywałem mu szyję, mając najwyraźniej szczery zamiar utopić drania. Ponie­waż zamiar mi przeszedł, czym prędzej puściłem go, w efekcie czego dupa przeważyła i delikwent siadł z pluskiem na posadzce. Z ust, nosa i uszu leciały mu potoki wody.

- Pożyje - poinformowałem pozostałych, wśród któ­rych nie dostrzegłem żadnej szarży. - Widział to który z kucharzy?

- Nie. Wszyscy śpią pijani w magazynku.

- Też ładnie. - Zerwałem ze ściany rozkład służb i podarłem na drobniutkie strzępy. - Możecie wracać do jednostek, ale trzymać mi gęby na kłódkę. Już was nie ma!

Nie trzeba było powtarzać. Ja zaś znalazłem magazynek, wybrałem niegdyś białą kurtkę z naszywkami sierżanta i spokojnie wszedłem do jadalni, gdzie zabawa była w peł­nym toku. Muzyka grała, oficerowie ryczeli jakieś marsze, pękało szkło, mordobicie odbywało się przy ogólnym aplauzie. Podłogę zalegali ci, którzy skończyli się bawić, a reszta robiła co w jej mocy, aby jak najszybciej do nich dołączyć. Szybko zlustrowałem towarzystwo i zająłem się kontemplacją pijaków, bowiem pod wpływem przygody z wojowniczym kapitanem przypomniały mi się jeszcze inne, bezpieczniejsze sposoby obrabiania zalanych. Wy­brałem chrapiącego w kącie i nie obrzyganego majora, zadałem go sobie zatem na plecy.

- Washa? -- wymamrotał półprzytomnie.

- Pan major ma służbę w nocy - oznajmiłem. - Sam mi pan major mówił, jak tu przyszedł, żeby go otrzeźwić!

Paru mniej pijanych pomogło mi nawet, słysząc ma­giczne słowo „służba", toteż wywlokłem go spokojnie do kuchni, a dalej do składziku z gorzałą, w którym powinien poczuć się jak w domu, gdy tylko się obudzi. Klucze wziąłem od kucharza-sierżanta, który był widać słabej konstrukcji, gdyż zemdlał i jeszcze nie doszedł do siebie po przytępieniu. Zamknąłem drzwi, rozebrałem pana majora i przymierzyłem mundur. Nawet czapka pasowała.

Zadowolony poprawiłem krawat, zamknąłem drzwi za sobą, a klucze wyrzuciłem. Czas był zająć się ratowaniem świata. I miałem dziwne wrażenie, że nie robię tego po raz ostatni.

24

Plan był prosty. Należało dostać się do któregokolwiek z transportowców parkujących spokojnie na placu, a kon­kretnie do kabiny łączności, znaleźć koordynaty tej planety i nadać odpowiedni sygnał. Statki były jasno oświe­tlone i dobrze widoczne, ale w tym pijackim raju nie powinno być kłopotów z wniknięciem do wnętrza. Po­prawiłem medale, przy okazji sprawdzając, za co mnie udekorowano (najbardziej spodobał mi się ten z napisem ZA WYTRWAŁOŚĆ i uzasadnieniem na odwrocie - sześć tygodni bez magnetowidu na kompanii) i dołą­czyłem do reszty szwendającego się wszędzie pijanego bractwa.

Bar został tymczasem oddzielony solidną kratą od reszty sali, a sanitariusze ładowali wyświnionych i nieprzytomnych oficerów na nosze i po kolei wynosili na zewnątrz. Zdolni do poruszania się o własnych siłach, próbowali zrobić to samo, czyli wyjść. Moją uwagę zwrócił tercet szpakowatych pułkowników maszerujący z dużym zaangażowaniem, tyle że każdy w inną stronę, a ponieważ wczepili się jeden w drugiego, a drugi w trzeciego, dreptali wciąż w miejscu.

- Idę w tę samą stronę, sir - oznajmiłem prosto w ucho najbliższemu. - Pomogę panom.

- Dobry chłopak - mruknął mi tamten w odpowie­dzi prosto w nos.

Poziom alkoholu we krwi skoczył mi od razu od tego chuchu, ale włączyłem się w gromadkę, nadając jej zdecy­dowany wektor ku drzwiom. Na szczęście drzwi były dwuskrzydłowe, dzięki czemu zdołaliśmy wytoczyć się na trawnik, skąd mozolnym zygzakiem ruszyliśmy w kierunku lądowiska, omijając szczęśliwie ambulanse, do których ładowano cięższe przypadki. Moich podopiecznych kieru­nek nie obchodził, cała ich uwaga skupiona była na stawianiu jednej nogi przed drugą w linii możliwie prostej bez potknięcia o własne kończyny, co naprawdę nie było łatwe.

Zza narożnika wymaszerował na nas pluton żandarmerii, zobaczył trzech pijanych pułkowników i jednego majora, wykonał jak najszybciej przepisowy w tył zwrot i zniknął nam z oczu.

Moje pijaczki stawały się coraz cięższe i ruszały się coraz wolniej, ale zbliżaliśmy się już do murowanego budynku pomiędzy obozowiskiem a polem lądowiska. Gmach był solidny i nawet teraz stało przed nim dwóch uzbrojonych strażników. Wszystkie kamienie przy ścieżkach pomalowa­no tu na biało, a trawniki wyglądały dziwnie połyskliwie. Brakowało tylko rulonów zwiniętego na noc asfaltu, a to dlatego, że podjazd był betonowy. Nad drzwiami wisiała ozdobna tabliczka:

KWATERA GŁÓWNA D-ca Gen. ZENNOR

Nie tego szukałem. Wymanewrowałem więc na trawnik i kolejno poukładałem podopiecznych obok tablicy NIE DEPTAĆ. GROZI ROZSTRZELANIEM. Zachrapali, ledwie znaleźli się na ziemi.

- Wartownik! - wrzasnąłem. - Zawołajcie oficera dyżurnego. Panowie pułkownicy się potruli. Wartownikom nawet powieka nie drgnęła.

- Tak, sir - odszczeknął jeden z nich, znikając we wnętrzu.

Ja też zniknąłem, kierując się ku resztkom stadionu, który zamieniono na lądowisko. Transportowce musiały siadać na awaryjnym ciągu, gdyż ziemia była zwęglona i okopcona, a bliżej dysz nawet zeszklona od żaru. Czyste marnotrawstwo, za to efektowne. Podobnie jak przyspawane do kadłubów wieżyczki artyleryjskie, całkowicie nieprzydatne do walki w przestrzeni, ale robiące wrażenie. Swoją drogą, ci wojskowi muszą być ciężko sfrustrowani - tyle przygotowań, taka ładna inwazja, a tu nikt nie chce z nimi walczyć. Rzeczywiście, nic, tylko się upić z rozpaczy.

Szedłem, nieco się zataczając, aby widać było, że masze­ruje oficer, i to w dodatku pilot, mający prawo wrócić na swój statek. Tak mi się przynajmniej wydawało, że mam owo prawo, aż do chwili gdy na drugim stopniu rampy zostałem zaskoczony przez wartownika.

- Stać! Służba wartownicza!

- Cholerę w bok - sapnąłem, odsuwając biedaka, który na swoje nieszczęście był szeregowym.

- Proszę... sir... panie majorze, nie może pan wejść, dopóki nie pokaże pan przepustki.

- Odwal się! - warknąłem. - Nie potrzebuję przepus­tki na własnym statku.

Dotarłem prawie do połowy drogi, gdy w luku pokazał się barczysty starszy sierżant, całkowicie blokując przy tym przejście.

- To nie pański statek, panie majorze - oznajmił ponuro. - Znam całą załogę.

Już chciałem go opieprzyć, gdy dostrzegłem kanciasty podbródek, fryzurę na jeża i pełne uporu oczy. Z równym powodzeniem mógłbym dyskutować z betonowym murem.

- Nie mój statek?

- Nie pański statek.

- Kuma, nie mój statek... - mruknąłem i zawróciłem, dla podtrzymania pozorów tracąc równowagę i łapiąc się relingu tuż przed padnięciem na pysk. Odmaszerowałem ku sztabowi, by wymyślić jakiś inny plan.

Ukryty pod rozłożystym drzewem przyglądałem się transportowcom, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Poza tym było późno, pijaczków ułożono do snu i stado spuszczonej już ze smyczy Żandarmerii pilnowało, by nikt po bazie nie łaził. Pozostało tylko jedno, czyli spróbować za dnia, co było niebezpieczne, ale przy niejakim szczęściu mogło się udać. Teraz należało pomyśleć o własnym bezpieczeństwie i zasłużonym odpoczynku, i właśnie miałem zamiar to zrobić, gdy ciszę przerwała seria głośnych komend i łupanie podkutych butów na schodach sztabu. Warta wykonała kilka łamańców, regulaminowo prezentując broń, a z budynku wypadła wataha oficerów z Zennorem na czele. Zdecydowanie nie było to dla mnie zdrowe miejsce.

Albo i było! Wpadł mi do głowy samobójczy niemal pomysł. Ignorując wyjący w głowie alarm instynktu samo­zachowawczego, ruszyłem za pędzącą przez trawnik grupą. Gdyby któryś się teraz obejrzał, byłoby po mnie, ale udało się. Ich celem było dostać się do statku niezależnie od tego, kto lub co stanęłoby im na drodze, ostatecznie głów­nodowodzący był z nimi! Gnałem zatem starając się utrzymać równy dystans i wyglądać na marudera w pościgu za resztą grupy. Do wartownika udało mi się dotrzeć, gdy ostatni z gromadki znikał w luku.

- Panie generale... - wychrypiałem. - Właśnie przy­szła depesza...

Minąłem wartownika, który zrobił jedyne, co mu pozo­stało i zasalutował. Do luku dotarłem bez tchu, ale poza drugim wartownikiem nie było już tam nikogo.

- Gdzie generał?

- W kabinie kapitana, sir.

- To w pobliżu kabiny łączności, jeśli się nie mylę?

- Tak, sir. Na tym pokładzie, drzwi numer dziewięć.

Pospieszyłem do schodów, a ledwie zniknąłem wartow­nikowi z oczu, zwolniłem i przestałem dyszeć. Statek był cichy, korytarze puste, tylko z góry dobiegało echo głosów. Dotarłem do kolejnego pokładu, przeszedłem cicho do drugich schodów i nie spiesząc się, policzyłem do dwustu.

Nadal ani żywego ducha. Rozejrzałem się spokojnie. Duże 9 zdobiło metalowe drzwi, zza których dobiegał gwar, ale nieco dalej ujrzałem napis KABINA ŁĄCZ­NOŚCI.

Wziąłem głęboki oddech, podszedłem do właściwych drzwi i wyciągnąłem rękę ku klamce. Klamki jednak nie było. Ktoś ją odciął i przyspawał stalowe sztaby do framugi, uniemożliwiając wejście do środka nawet wycieńczonemu krasnoludkowi.

- Co tu robicie? - usłyszałem, próbując dojść do ładu z tą nowiną i poczułem nagle w gardle jakąś kluchę.

Odwróciłem się, przełknąłem ślinę i cisnącą mi się na usta odpowiedź - przede mną stał ledwie porucznik.

- Mógłbym o to samo zapytać pana, panie porucz­niku? - warknąłem lodowato.

- To mój okręt, majorze.

- I dlatego zwraca się pan nieprzepisowo do starszego stopniem?

- Przepraszam, sir, ale nie widziałem pagonów, tylko postać przy kabinie łączności, a mamy rozkaz...

- Żeby nikt się koło niej nie kręcił, tak?

- Tak jest, sir.

Nachyliłem się bliżej, obserwując z przyjemnością, jak blednie.

- No, to ucieszy pana wiadomość, iż moje rozkazy mówią, że mam sprawdzić, czy pan wykonuje swoje - warknąłem. - Gdzie znajdę generała Zennora?

- W tej kabinie, sir.

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ku wskazanym drzwiom. Musiałem tam wejść, bo byłem pewien, że porucznik będzie mnie obserwował i próba zwykłego opuszczenia statku mogłaby wzbudzić jego podejrzliwość. Wejście do kabiny go uspokoi, pozostało zatem zaryzyko­wać. Otworzyłem drzwi i bez wahania wmaszerowałem do środka.

Zebrani studiowali przy stole jakąś mapę, na której odwrócony szczęśliwie plecami Zennor coś tam pokazywał, komentując półgłosem. Zbrobiłem w prawo zwrot i na­działem się na przyśrubowaną do grodzi półkę z książkami. Wybrałem jedną na oślep, odwróciłem się i ruszyłem ku drzwiom. Obecni całkowicie mnie zignorowali.

Wyłowiłem z rozmowy jeszcze dwie kurwy i trzy cholery, co znaczyło, że prowadzą typowo wojskową dyskusję, i wróciłem na korytarz, z którego właśnie znikał porucznik.

Nie spiesząc się dotarłem do schodów i do luku. War­townik wykonał na mój widok stosowny punkt regulaminu musztry, od czego omal nie dostałem ataku serca, tak wywijał automatem. Zasalutowałem mu niedbale i wyszed­łem na chłodne, nocne powietrze, kierując się ku zagaj­nikowi. Czułem się jak ruchoma tarcza, ale do linii drzew dotarłem cały i bez strzelaniny.

Oparłem się o pień i odetchnąłem z taką ulgą, że z sąsiedniego drzewa o mało nie pospadały liście. Wycierając zroszone potem czoło, zorientowałem się, że wciąż trzymam w garści książkę. Z czystej ciekawości zerknąłem na wytłoczony na okładce srebrzysty napis: PRAKTYKA WETERYNARYJNA W ZROBOTYZOWANYCH JED­NOSTKACH KAWALERII.

Tego było już za dużo. Książka wysunęła się z moich bezwładnych palców, a ja osunąłem się plecami po pniu i klapnąłem ciężko na murawę.

Ludzie, litości!

25

Odpoczywałem w ciemnościach, starając się nie myśleć o weterynarzach badających mechaniczne konie i analizując znaczenie faktu zaspawania drzwi w kabinie łączności. Nie ulegało wątpliwości, że nie zrobiono tego wyłącznie z mo­jego powodu. Nie, nie byłem przesadnie skromny, ale miałem świadomość, że większość oficerów, z Zennorem włącznie, z pewnością nie uznaje mnie za potencjalne niebezpieczeństwo. Garth miał jakieś własne powody i na­leżało je poznać, i to na drodze logicznego rozumowania, bo kaskaderki miałem zdecydowanie dość.

Skoro kabina na statku flagowym była zaspawana, to na pozostałych również, inaczej rzecz nie miałaby sensu. Celem zabiegu było naturalnie uniemożliwienie nawiązania łącz­ności. Tylko z kim? Na terenie planety wystarczały normal­ne radiostacje, które miała każda jednostka. Nie chodziło też raczej o łączność pomiędzy statkami, bo cała flota chyba wyładowała. Pozostawało jedno - kontakt pomiędzy planetami. Czyli, po pierwsze, Zennor chciał utrzymać w tajemnicy przed Marynarką Ligi położenie zaatakowanej planety do czasu jej całkowitego podbicia. Wiedział, że tylko Marynarka mogłaby mu w tym przeszkodzić, wiedział też, że ma ona szpiegów, o czym dobitnie świadczyła ilość radiolokatorów. Po drugie zaś, najpewniej chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli zostać dyktatorem nowego świata stawiając Nevenkeblę przed faktem doko­nanym. Tym bardziej że zabrał ze sobą praktycznie całą zdolną do walki armię wyspy. Czy drugi wniosek był prawdziwy, trudno powiedzieć, ale nie miało to aktualnie większego znaczenia ani dla mnie, ani dla mieszkańców planety Hoyan.

Wyglądało na to, że zdani jesteśmy na siebie, jeśli nie liczyć wiadomości radiowej kuśtykającej gdzieś tam z mizer­ną prędkością światła, mnie zaś czeka dokonanie żywota na tej planecie. Aby jednak mieć spokojną starość, należało najpierw pozbyć się własnymi siłami napastników. Dezercja wśród szeregowych, to był dobry początek, ale co dalej? Najoszczędniejszym wyjściem wydało mi się uruchomienie darmowej bimbrowni, a wówczas oficerowie i podoficerowie przy minimalnej zachęcie zapiją się w ciągu roku na śmierć. Zaraz po wysnuciu tego wniosku ziewnąłem szeroko, co uświadomiło mi, że zasypiam na siedząco.

Zaśnięcie tutaj na pewno zakończyłoby moją karierę, toteż resztkami woli wstałem i zająłem się kombinowaniem, jak wydostać się z bazy. Najlepiej zaraz i nie na piechotę. Znając wojskowe zasady, mogłem uznać, iż pojazdy powin­ny znajdować się blisko sztabu, bowiem oficerowie or­ganicznie nie lubią chodzić. Udałem się więc w kierunku gmachu, i faktycznie, na parkingu z tyłu stał sobie wśród wszelkiego nie pilnowanego gąsienicowo-kołowego złomu transporter dowodzenia, dokładnie taki sam, w jakim zjechałem na powierzchnię tej planety. Czym prędzej wlazłem do kabiny, stwierdziłem brak kluczyków i z uśmie­chem na ustach uruchomiłem silnik spinając wyjęte ze stacyjki druty. Byle dalej od bramy, jako najlepiej pilnowanego miejsca. Wjechałem na drogę prowadzącą wzdłuż płotu i poszukałem odcinka, gdzie z obu stron przysłaniały mnie drzewa. Zatrzymałem wóz i obejrzałem ogrodzenie składające się z dziesięciu pasm drutu kolczastego. Żadna przeszkoda dla pancerki. Ziemia nie była naruszona, czyli nie zakopano tu min. Wsiadłem ponownie do kabiny, wrzuciłem bieg i skręciłem na płot, który runął przy wtórze głośnych wyładowań. Druty były pod napięciem, czego się zresztą spodziewałem, ale transporter zbudowano z myślą również i o takich przeszkodach, zatem otrzymał porządną izolację. Wyjechałem na ulicę, wykręciłem ostro, by nie staranować pomnika Marka Czwartego, który to monu­ment stał na pobliskim placu, i już wiedziałem, gdzie jestem. Szliśmy tędy po uwolnieniu nas przez Stirnera. Przede mną była rzeka, a dalej dzielnice podmiejskie. Przejechałem przez most.

Pościgu nadal nie było, zatem nie musiałem się aż tak spieszyć. Znalazłem kawałek spadzistego brzegu, wykręci­łem, wrzuciłem niski bieg i wyskoczyłem z kabiny. Trans­porter zabulgotał i zniknął pod wodą w miejscu, które wyglądało mi na głębokie.

Słysząc wreszcie w oddali wycie syren, przemaszerowałem przez spory park i wyszedłem na cichą uliczkę. Byłem zmęczony, a musiałem jeszcze oddalić się od rzeki. Wojsko jako całość nie jest specjalnie rozgarnięte, ale ślady czytać czasem potrafi.

Ruszyłem na oślep, skręcając na chybił trafił w boczne uliczki, aż w końcu zgubiłem się dokumentnie. Oparłem się o mur przy drewnianej furtce z napisem Dun Roamin i skorzystałem z zaproszenia. Za furtką był ogródek i drzwi do domku. Powiedziałem sobie, że na tej planecie znajomo­ści zawiera się inaczej, nawet w nocy, i załomotałem do drzwi. W domku zapaliło się światło.

- Kto tam? - spytał ze środka jakiś męski głos.

- Jim diGriz, spoza planety. Zmęczony. W drzwiach stanął siwawy jegomość wytrzeszczający na mnie krótkowzroczne oczka.

- Niemożliwe! A jednak! Stary Czolgoscz ma szczęście! proszę do środka, co mogę dla ciebie zrobić?

- Po pierwsze, zgasić światło, bo może się przyplątać jakiś patrol, po drugie, pożyczyć kawałek łóżka...

- Już się robi, tylko wchodź ostrożnie, żebyś się nie zabił. To pokój mojej córki, teraz zamężnej... Mają czter­dzieści gęsi i siedemnaście krów... O, zaraz zasłonię okna... Gotowe!

Stary Czolgoscz był gadatliwy do niemożliwości, ale gospodarzem okazał się idealnym. W oczy rzuciły mi się różowe zasłony, różowa kapa z koronkami na łóżko i co najmniej dwadzieścia lalek różnej wielkości.

- Umyj się, tu jest łazienka, a ja przyniosę ci coś gorącego do picia...

- Wolałbym coś zimnego, za to bogatego w alkohol.

- Hi, hi, chyba mam coś z tego, o czym myślisz...

Zanim się umyłem, gospodarz wrócił z wysoką flaszką, dwiema szklankami i piżamą we wściekle różowym kolorze. Miałem tylko nadzieję, że wdzianko nie świeci w ciemności.

- Domowa nalewka - oznajmił radośnie, nalewając do obu szklanek.

Spróbowałem, westchnąłem nostalgicznie i wypiłem do dna.

- Ostatni raz piłem coś takiego na farmie, gdzie zawsze miałem flaszkę schowaną w chlewni.

- Miłe wspomnienie... Teraz śpij. - Zniknął, zanim zdążyłem mu podziękować.

Przepiłem więc jeszcze do portretu Marka Czwartego i poszedłem spać.

Gdy wróciła mi przytomność i pamięć, słońce świeciło już jasno. Wstałem, ziewając, i otworzyłem okno, za którym gospodarz pielił właśnie grządki. Pomachałem mu na powitanie, a on pospieszył do środka.

Po parunastu sekundach rozległo się pukanie do drzwi i w progu pojawił się Czolgoscz z wielką tacą, którą bez ociągania opróżniłem.

- Skąd wiedziałeś? - westchnąłem, spoglądając na puste talerze.

- Doświadczenie. Młody chłopak, który ciężko pracuje, musi jeść. Rozmawiałem z paroma osobami i mogę ci powiedzieć, że w całym mieście trenują grupy wyznaczone na Dzień D.

- Jaki dzień?

- Dzień Dezercji, czyli dziś wieczorem. Przygotowano dodatkowe pociągi, a ludzie w wioskach czekają już na przyjęcie nowych obywateli. W innych miastach, gdzie są mundurowi, sprawa wygląda podobnie.

- Bardzo mnie to cieszy. Mam nadzieję, że mnie tu przyjmiecie, bo mój pobyt na waszej planecie może być dłuższy, niż sądziłem.

- Jesteś tu mile widziany. Ty i twoja wiedza. Może zechciałbyś wykładać na uniwersytecie?

Szczęśliwie niczego akurat nie piłem.

- Przykro mi, ale nie skończyłem żadnej szkoły. Zawsze wcześniej dość gwałtownie opuszczałem jej mury...

- Zdarza się, ale poza tym, to nie wiem, o czym mówisz. Studenci uczą się, kiedy chcą i ile chcą, i tylko tego, co im odpowiada. Przestają, gdy sami tak zdecydują. Jedynym, co muszą poznać w młodym wieku, są zasady istnienia Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej, bo inaczej nie mogliby prowadzić samodzielnego życia.

- A rodzice płacą za ich naukę? Czolgoscza zatkało.

- A niby z jakiej racji? Dziecko ma w chwili urodzenia otwarte konto, a do chwili, w której zaczyna zarabiać, jest po prostu dłużnikiem społeczeństwa. Zarabiać zaczyna naturalnie w najmłodszym wieku, rozumie bowiem, że dopóki ma dług, nie jest pełnoprawnym członkiem Wspó­lnoty.

Teraz ja zaniemówiłem.

- Fabryki dla niemowląt, co? - parsknąłem.

- Hi, hi, co za wyobraźnia! Oczywiście, żadne fabryki. Dzieciaki zarabiają z początku wyręczając matki w pracach domowych, otrzymując część tych wirrów, które dotąd matka dostawała od ojca...

- Dość! Jestem osłabiony, a moja subtelna konstrukcja psychiczna kiepsko znosi nadmiar wrażeń. Wasze idee powinienem poznawać w małych dawkach, by uniknąć szoku.

- Logiczne podejście - zgodził się ku memu zaskocze­niu. - Podobnie stopniowo będą musiały być przyjmowane przez nas informacje o kosmicznej cywilizacji, od której tak długo byliśmy odcięci dzięki geniuszowi Marka Czwartego.

- Mógłbyś powiedzieć mi jeszcze, gdzie jest mój przy­jaciel Morton?

- A chciałbyś się z nim spotkać? Z przyjemnością cię zaprowadzę.

- Wiesz...? Pewnie, że wiesz. Wszyscy tu wiedzą, gdzie aktualnie jesteśmy.

- Słusznie. Jeździsz na rowerze?

- Od lat nie jeździłem, ale tego się podobno nie zapomina.

Jako środek lokomocji na krótkie dystanse rower był idealny, zwłaszcza że nikt tu nie kradł, toteż ulice pełne były jednośladów. Przebrałem się w szorty, spakowałem mundur i zrobiłem poranną rozgrzewkę w ogródku. Gdy skończyłem sto pompek, spojrzałem prosto w oczy faceta, który przyglądał mi się w wyraźnym zainteresowaniem.

- Nie chciałem przerywać ci rytuału - powiedział. - Czolgoscz zadzwonił do mnie, wiec przyprowadziłem twój rower, najlepszy, jaki był na składzie.

- Serdeczne dzięki, ale nie mam ci czym zapłacić.

- Już zapłaciłeś. A poza tym po drodze wstąpiłem gdzie trzeba i poproszono mnie, abym ci to oddał.

Wręczył mi wirrdisk, na którym, ku memu zaskoczeniu, widniało moje imię i nazwisko, a w małym okienku widniała liczba 64.678, czyli stan konta.

- Prosili jeszcze, żebyś się z nimi skontaktował, bo nie są pewni, ile godzin pracowałeś ostatniej nocy. Jak im powiesz, to uaktualnią stan konta.

- Jestem w systemie! - zdziwiłem się i ucieszyłem jednocześnie.

- Naturalnie - roześmiał się mój rozmówca. - Jesteś pełnoprawnym członkiem Przyzwalającej Wspólnoty Ot­wartej, toteż pozwól, że będę ci życzył długiego i miłego życia oraz stale wzrastającego konta.

26

W sztabie Zennora bomba eksplodowała dopiero następ­nego ranka, i to z impetem ekskrementów trafiających w wentylator. Przez całą noc napływały do nas informacje o fenomenalnym wręcz powodzeniu akcji. Wojsko jak jeden mąż wyszło na przepustki i gremialnie opowiedziało się za zaletami świeżego powietrza, wymieniło mundury na cywilne ubrania i załadowało się do specjalnie podstawio­nych pociągów, których i tak nie starczyło, więc ponad setka ekswojaków musiała pozostać w mieście, by doczekać zmroku.

Przepustki były ważne do północy, ale szydło wyszło z worka dopiero na porannych zbiórkach, bowiem do bazy prowadziły cztery bramy i żandarmi przy każdej z nich byli święcie przekonani, że wojsko wróciło innymi wejściami, toteż nie podnosili alarmu.

Mając do dyspozycji niespodziewane bogactwo, kupiłem największy telewizor, jaki był w sklepie, i podarowałem gospodarzom. Siedzieliśmy akurat i oglądaliśmy program, gdy wojsko wdarło się w audycję. Nie było to miłe, gdyż nadawano akurat jakąś celebrę (bodajże z okazji rocznicy podłączenia jakiejś cewki do pierwszego obwodu Marka Czwartego) połączoną z paradą otwieraną przez dziewczęcy klub kolarski. Było na co popatrzeć.

Obraz zafalował i zniknął i po chwili ukazała się wściekła gęba Zennora. Nie było już na co patrzeć, pozostało jednak posłuchać, co tym razem wymyślił.

- Uwaga! Wszyscy mnie znacie, jestem generał Zennor, głównodowodzący siłami wyzwoleńczymi. Wiecie, że jestem człowiekiem spokojnym i cierpliwym...

- Ale łże!

- Cicho!

- ...ale jestem też twardym dowódcą. Nadszedł czas decyzji i sprawiedliwości. Właśnie dowiedziałem się, że kilku tchórzy, którzy trafili do szeregów mojej wiernej armii, ujawniło swą głupotę, próbując zdezerterować. Karą za dezercję jest śmierć, a wiem, że nikt z was nie chciałby, żeby spotkała ona kilku młodzieńców, toteż przedłużam im przepustki do dziś, do pomocy. Żaden żołnierz nie zostanie ukarany, jeśli wróci dziś przed północą, dlatego radziłbym porozmawiać z nimi, gdyż bez wątpienia ktoś z was im pomógł. Wiecie, gdzie są, zatem powiedzcie im, aby skorzystali z tej wspaniałomyślnej oferty i wrócili. Powiedzcie im też, że moja wspaniałomyś­lność kończy się o północy. Wówczas wprowadzę stan wyjątkowy, miasto odcięte zostanie od świata, a my przeszukamy budynek po budynku. Gdy ich znajdziemy, wówczas każdy dezerter dostanie butelkę piwa, będzie mógł napisać jeden list i zostanie zastrzelony. To jedyne ostrzeżenie. Macie czas do pomocy, aby wrócić, potem będziecie martwi... - ciągu dalszego nie było, bo wyłączy­łem odbiornik.

- Przygnębiające - stwierdził Morton. - Włącz tele­wizor, popatrzymy choć na panienki. Włączyłem, ale po panienkach zostało jedynie wspomnienie, a jakiś facet rozbierał właśnie na śrubki jakieś detale, tyczące społecznej struktury Wspólnoty.

- On mówił poważnie - mruknąłem, wyciszając od­biornik.

- A jak ty myślałeś! Nie ma jakiegoś filmu na innym kanale? Mogę się napić?

- Nie możesz. Weź się w garść i pomóż mi znaleźć wyjście. Na rozruch dostaniesz jedynie piwo.

- Przepraszam, ale niechcący słyszałem - oznajmił Stirner, wchodząc z butelką. -Pozwolicie, że się przyłączę.

- Są jakieś wieści z miasta? - spytałem, gdy wypiliśmy po łyku.

- Cała masa. Odwołano pociągi, a na wszystkich drogach wylotowych postawiono barykady. Posterunki sprawdzają dokumenty. Maszyny z wiatrakami...

- Helikoptery.

- Tak to się nazywa? Zapamiętam. No to helikoptery patrolują pola, by nikt się nie przedostał, a wszyscy młodzi ludzie, nawet jeśli wyraźnie widać, że to tubylcy, są zatrzymywani i pobiera im się odciski dłoni na specjalnej płycie podłączonej do jakiejś maszyny. Potem ich wypuszczają.

- Zostają pola po zmroku - mruknąłem.

- Nie chciałbym być źle zrozumiany - odezwał się Morton. - Niech jednak wyliczę na początek helikoptery, reflektory, detektory ruchu, noktowizory, działka z celow­nikami na podczerwień...

- Nie musisz tego ciągnąć. Wiem, zbyt ryzykowne. A więc musimy wymyślić coś innego.

Prelegent ustąpił miejsca kolejnemu klubowi kolarskiemu, tym razem męskiemu, i na ekranie pojawiła się owłosiona łydka, a po paru następnych chwilach dziewczęce twarze.

- Mam! - wrzasnąłem, zrywając się na równe nogi.

- W korytarzu, drugie drzwi na lewo.

- Zamknij się, Morton. Mam pomysł. A ty masz przed sobą jedynego człowieka, który wie, jak bezpiecznie wydo­stać się z miasta i to z większą ilością dezerterów.

- Jak?

- A tak - odparłem, pokazując na ekran. - Stirner, spróbuj uruchomić swą agencję plotkarską i powiedz wszystkim, że na południe trzeba zorganizować rajd kolar­ski. Wcześniej chyba się nie da.

- Przepraszam, ale co? - Morton nic nie rozumiał. - Może byś tak rozwinął wątek?

- To jasne - wtrącił się Stirner. - Chce, byśmy wyjechali z miasta na rowerach, ale nie wiem, jak ominie posterunki.

- Normalnie, bo będzie to damski rajd kolarski.

Kiedy pojęli pomysł do końca, zabraliśmy się za przygo­towania. Ponieważ ja zająłem się koncepcją, za praktyczną stronę odpowiedzialni byli inni.

Potem było nieco zamieszania. Przez domek przewalił się tabun ludzi, a ja zdążyłem zjeść ledwie jedną kanapkę.

- Będziemy wkrótce ruszać - powiedział w końcu Morton. - Pierwsi chłopcy są już na placu. I przestań rżeć na mój widok!

To ostatnie nie było łatwe, Morton był bowiem przebrany w kusą spódniczkę i wypchany biustonosz oraz miał ogolone nogi.

- Przydałby się makijaż - stwierdziłem, oceniając go z bliska po otarciu łez i pozbieraniu się z podłogi.

- Bardzo zabawne. Zobaczymy, jak ty będziesz wyglądał!

Zobaczyliśmy. Tym razem to Morton wycierał łzy, gdy stałem się atrakcyjną brunetką w zielonej minisukience. Nie to go jednak dobiło, ale fakt, że sam sobie spodobałem się w lustrze.

Pożegnaliśmy się z gospodarzami i pod przywództwem Stirnera, który okazał się równie zapalonym kolarzem co maratończykiem, ruszyliśmy w drogę.

Plac Marka Czwartego pełen był niespodziewanych atrakcji, bowiem tylu zgrabnych dziewczyn i poprzebiera­nych chłopów dawno nikt nie widział, i to nie tylko na tej planecie, ale w całej galaktyce. Na dodatek część krypto-mężczyzn klęła na czym świat stoi, a niektórzy od lat nie siedzieli na rowerze i właśnie usiłowali ukończyć przy­spieszony kurs łapania rowerorównowagi. Naturalnie lądo­wali co pewien czas na ziemi, klnąc jeszcze głośniej

- Uwaga! - krzyknąłem, aż echo poszło. - Po pierwsze, przestać kląć, bo jeszcze ktoś usłyszy. Po drugie, jeśli któryś wywali się w czasie mijania posterunku, to będzie zdany na własne siły. Zaraz dostarczą nam jeszcze tandemy i trzykołowce, przestać zatem desperować, tylko brać, co komu pasuje. Naszym celem jest punkt R.

- Co?

- Dowiecie się, gdy będziemy już na miejscu. Jeszcze jedno, jak mówię jazda, to jedziemy, kto zostanie, może potem mieć pretensje tylko do siebie. Wsiadać!

Okrążyłem jeszcze z nimi trzy razy plac, by ustawili się w jakimś szyku, i dałem znak autentycznym dziewczętom, które w pięknym stylu podjechały, otaczając nas ze wszys­tkich stron. Szefowa miała przymocowany do bagażnika proporzec, aby łatwo można było jechać jej śladem. Cały peleton przemknął jedną z ulic ku skrzyżowaniu, przy którym ustawiono pierwszy posterunek. Z bocznej uliczki wyjechał jeszcze Kolarski Klub Weteranów, wszyscy łysi albo siwi. Dotarli do ustawionej naprędce rogatki i ig­norując protesty oficerów i podoficerów, bowiem nie było tam ani jednego szeregowego, częściowo objechali poste­runek, a częściowo rozgonili, dając nam przejście. Zaraz za nimi pokonały przeszkodę autentyczne dziewczęta. Niektóre z nich przyciągnęły przy tym uwagę oficerów do tego stopnia, że w powstałym zamieszaniu cała nasza gromada przejechała, pedałując zawzięcie, ile kto mógł.

- Nie zatrzymywać się! - krzyknąłem, gdy byliśmy już za zakrętem. - Jeszcze nie koniec, przerwa będzie, jak dotrzemy do lasu. Ruszać się, panowie!

Ruszali się, klnąc, sapiąc i spływając potem, i tak dojechaliśmy między drzewa, a konkretnie na atrakcyjną polankę pomiędzy nimi. Wtedy nastąpiła epidemia upad­ków, jakiej nie notowały kroniki kolarstwa. Większość uczestników rajdu znalazła się na trawie dysząc jak wyjęte z wody ryby. Reszta, by się nie wyróżniać, szybko do nich dołączyła.

- Nigdy więcej! - wychrypiał Morton.

- Kondycja ci, bracie, nawala - uśmiechnąłem się, spoglądając w kierunku, z którego przybyliśmy.

Siadł z wysiłkiem, zaintrygowany moim zachowaniem. Obaj przyglądaliśmy się, jak mija nas prawdziwy Żeński Klub Kolarski z koszykami piknikowymi na bagażnikach.

Uśmiechałem się jak inni, ale w głębi duszy nie było mi wcale wesoło. Podświadomie czekałem na reakcję Zennora na fakt, że stracił już połowę armii.

27

Odpowiedzią na polecenie dalszego pedałowania był zgodny jęk moich nietypowych panienek.

- Przestańcie marudzić! - zdenerwowałem się. - Lu­dzie dla was ryzykują i musimy trzymać się planu. Jeśli chcecie wyjść z tego cało, to musicie mnie słuchać. Teraz jedziemy do fabryki, która ma bocznicę kolejową. Wjedzie na nią pociąg z północy, poczeka kwadrans, a potem odjedzie, z nami lub bez nas. Teraz dość gadania, do cholery!

Jazda upłynęła w wyjątkowej ciszy, gdyż moi podopieczni (lub podopieczne) czuli w nogach każdy przebywany kilometr. Pewną panikę wywołał helikopter, który zniżył się w pewnej chwili, by lepiej nam się przyjrzeć, ale kazałem moim bohaterom pospuszczać głowy, autentycznym panien­kom zaś pomachać zalotnie. Wyszło dobrze i więcej alarmów już nie było. Gdy minęliśmy ostatni zakręt, naszym oczom ukazała się fabryka, a na bocznicę wjeżdżał właśnie pogwizdujący pociąg.

- Otwierać drzwi i ładować się, zanim przyleci następny helikopter - poleciłem, ledwie wpadliśmy na rampę. - Rowery bierzemy ze sobą, potem za nie zapłacicie. Pożegnać się, wycałować dziewczyny. Została minuta!

Odwróciłem się, by wymienić pożegnanie z Neebe, szefową Klubu, gdy spostrzegłem, że przekazuje ona swój proporzec zastępczyni i podchodzi do mnie, prowadząc rower.

- Mogę się do was przyłączyć? - spytała z uśmiechem.

- Glug...

- Sądzę, że to po naszemu znaczy tak - wprowadziła rower do wagonu i siadła na beli słomy. - To miło z twojej strony, że się zgadzasz. Do dzisiaj uczyłam się w Bellegarrique, ale teraz wyjeżdżam. Podobnie jak więk­szość. Mieszkam na farmie w miejscowości zwanej Ling. Rozmawiałam z rodzicami i rodzeństwem, wszyscy, włącz­nie z babcią, będą zaszczyceni, jeśli zostaniesz u nas tak długo, jak będziesz chciał.

Słysząc to, Morton najpierw zsiniał, potem pozieleniał.

- Cudowny pomysł - ucieszyłem się. - To ja jestem zaszczycony. Zaczęła znów się uśmiechać, gdy spojrzała na Mortona.

- Czy on jest chory?

- Nie, tylko nie ma się gdzie podziać - odparłem z westchnieniem.

- W takim razie zaproszenie obejmuje również i jego. Morton przestał wyglądać jak luzem chowany niebosz­czyk po ekshumacji.

- Przyjmuję z wdzięcznością - wyjąkał. - Ale dopiero, kiedy skontaktuję się z Sharlą.

- O, to ty ją jeszcze pamiętasz? - zdziwiłem się słodkim głosem.

Podróż była przyjemna, tory wolne, i po godzinie miasto znalazło się już daleko od nas. Większość zasnęła w po­czuciu całkowitego bezpieczeństwa.

Dobrze po zmroku zaczęły się przystanki. Pierwszy miał na celu załadowanie żywności, a dalszych nie pamiętam, bo też zasnąłem.

Obudziła mnie Neebe.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła. - Ponad połowa już wysiadła, teraz kolej na nas.

Stacyjki nie było, tylko przystanek na krzyżówce z szosą. Żegnani owacyjnie, ruszyliśmy w ślad za Neebe, minęliśmy senne miasteczko i dotarliśmy do rodzinnej farmy dziew­czyny.

Następny ranek zaczął się od śniadania, w trakcie którego cała rodzina uznała za punkt honoru wtłoczyć we mnie tyle doskonałego pożywienia, ile tylko można było, a nawet trochę więcej.

- To było doskonałe - ocenił Morton, odstawiając w końcu z jękiem talerz.

- Powiedziałbym, że jeszcze lepsze - dodałem.

- Oba posiłki odliczono z twojego konta - uśmiechnęła się Neebe słodko. - Kazałam przenieść połowę na roz­liczenie Mortona, gdy otworzą mu konto.

- Uwielbiam ten rodzaj gościnności - odparłem, od­zyskując głos. - Widzę, że wciąż jeszcze słabo znam wasz świat.

- Z przyjemnością pomogę ci w studiach, ale to akurat będziemy musieli odłożyć na później. Nagraliśmy dla was coś, co zapewne powinniście obaj obejrzeć. Transmisja była wcześnie rano i nie chcieliśmy was budzić.

Włączyła magnetowid, a ja przygotowałem się duchowo na widok gęby Zennora i złe wieści, nic innego nie miało bowiem prawa nastąpić. Rozległa się fanfara, a na ekranie przejechało, przemaszerowało i przeleciało pół garnizonu, jako że tyle tylko wojska już zostało. Potem ci sami żołnierze udający brakującą połowę trochę sobie postrzelali, co miało zapewne rozbudzić strach u widzów, niemniej u tej publiczności wzbudzić mogło najwyżej politowanie dla takiego marnotrawstwa sił i środków. Przygrywka się skończyła, ostatni czołg zniknął w siwym tumanie i przyszła pora na tumana rzeczywistego, czyli Zennora, który tym razem nie udawał już dobroduszności. Był zły, wręcz wściekły i wcale tego nie krył.

- Byłem dla was dobry, byłem wspaniałomyślny dla własnych żołnierzy, ale to już przeszłość - oznajmił. - Teraz nauczę was, że należy mnie słuchać, w przeciwnym bowiem razie konsekwencje są opłakane. Pomogliście dezerterom, którzy co do jednego mają już teraz zaocznie wymierzoną karę śmierci. Musieliście im pomóc, bo ani jeden nie skorzystał z prawa łaski, nikogo też nie znaleźliśmy podczas rewizji w mieście. Bez waszej pomocy nie byliby w stanie uciec, dlatego też mieszkańcy Bellegarriąue uznani zostali winnymi zdrady, jako że pomogli zdrajcom i muszą zapłacić za swoje zbrodnie. Zdawali sobie sprawę ze swojej przewiny, usiłowali bowiem uciec, ale nie wszystkim się to udało. Mamy w więzieniach kilkuset z nich i tym razem nie będę tak wspaniałomyślny jak poprzednio. Jeśli któreś z moich żądań nie zostanie spełnione w przeciągu dwu­dziestu czterech godzin, zaczną się egzekucje. Pierwsza dziesiątka zginie niezależnie od waszej reakcji, jako lekcja dla wszystkich. Kolejnych dziesięciu zginie następnego dnia w przypadku niespełnienia żądań; ciągłość tych wyda­rzeń zostanie zachowana aż do skutku. Egzekucje po­wstrzymać może jedynie spełnienie moich warunków, ale zakładnicy nie będą zwolnieni, uznam ich za gwarancję posłuszeństwa w przyszłości. A oto, czego chcę: wszyscy dezerterzy mają wrócić do miasta, zamiast przed pluton egzekucyjny trafią do karnej kompanii. Cóż, mam miękkie serce. Po drugie, wszystkie świadczenia, jak elektryczność czy aprowizacja, zostaną wznowione, a jeszcze dziś miesz­kańcy mają zacząć wracać do miasta, które powinno działać tak, jak do tej pory. Radzę wam nie namyślać się zbyt długo, tylko od razu przystąpić do czynu!

Gęba znikła, i to by było na tyle. Spojrzałem na Mortona i naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć.

- Zdarzają się przypadki obłędu spowodowanego ska­zami genetycznymi, prawda? - zapytała Neebe. - Rzad­kie, ale bywają. To, o czym on mówił, jest niemożliwe. On naprawdę chce zabijać ludzi?

Morton odezwał się, nim jeszcze znalazłem odpowiednie słowa.

- Owszem. I zrobi to. Może on jest wariatem, ale w tej armii, jak w każdej, jest wielu podobnych. Możesz mi wierzyć, byłem wśród takich jak on.

- Co wiec możemy zrobić, by go powstrzymać?

- Praktycznie nic, a to dlatego, że dezerterzy nie wrócą, ponieważ nie są samobójcami. Wy ich do tego nie zamie­rzacie zmuszać, bo jesteście normalni. Nie macie rządu, który mógłby zaproponować jakiś sensowny kompromis, z czego Zennor, nota bene, do dziś nie zdaje sobie sprawy. Najprościej byłoby albo odbić więźniów, albo usunąć Zennora i parunastu starszych rangą oficerów, reszta rozlazłaby się wówczas jak stado baranów i cała ta inwazja rozeszłaby się po kościach. Ale to niemożliwe, bo wy nie stosujecie siły, a my dwaj nie jesteśmy w stanie zrobić aż tyle. Wychodzi na to, że nie mam pojęcia, co robić dalej.

- Jakie to wszystko dziwne. Chyba jedynie sam Mark Czwarty potrafiłby znaleźć rozwiązanie - stwierdziła wstrząśnięta.

- Może - mruknąłem powściągliwie - ale wątpię, aby jego obwody, które już zresztą dawno szlag trafił, sprostały temu zadaniu.

- Nie ma rzeczy niemożliwej dla Marka Czwartego - oznajmiła z niewzruszonym spokojem, a ja zerknąłem na nią koso, nie lubię bowiem osobników religijnie nawiedzonych. Poza tym praktyka pokazuje, że cuda, jako zjawiska fizyczne, nie zdarzają się w przyrodzie.

- To pobożne życzenie - powiedziałem. - Przecież on już dawno zamienił się w złom i został gdzieś tam na coś przerobiony.

- Mark Czwarty może nam pomóc, ale nie poprosimy go o to, bowiem działanie takie byłoby sprzeczne z pod­stawami Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej. Sami musimy przezwyciężać problemy, a wszystko, co jest nam do tego potrzebne, znajduje się w jego pracach.

- Dziewczyno, przestać się wreszcie oszukiwać! Nie spytasz go z tego prostego powodu, że go tu nie ma!

- Mylisz się. Mark Czwarty jest tam, gdzie był od zasiedlenia planety, w Bellegarriąue.

Tym razem zostałem naprawdę zaskoczony, a jeśli wyglądałem tak jak Morton, to moje zdjęcie mogło być warte każde pieniądze. Na szczęście nikt tu nie miał aparatu. Neebe poczekała z uśmiechem, aż odzyskam zdolność wydawania dźwięków artykułowanych, czyli mo­wy, bo pierwsze moje odgłosy nie przypominały niczego.

- To było... wielki temu...

- I co z tego? Teoretycznie mechanizm jest nieśmier­telny, jeśli dobrze go konserwować. Może zmienić swój wygląd, ale sama inteligencja pozostanie nienaruszona, a co najwyżej jeszcze się rozwinie. Zawsze byliśmy dumni z tego, że zabrał się z nami do tego świata i mamy nadzieję, że obserwuje i pochwala sposób, w jaki wciela­my w życie jego zasady i teorie. Nigdy chyba nie prosiliśmy go o pomoc, nie zamierzamy tego robić i teraz.

- Ale ja zamierzam! - oznajmiłem wstając. - Jego teorie mogą w krótkim czasie stać się pośrednią przyczyną śmierci wielu ludzi. Z dobrego serca radzę mu, aby miał jakieś sensowne pomysły, jak do tego nie dopuścić.

- Żeby to zrobić, musisz udać się do miasta - bąknął Morton.

- Miałem nadzieję, że nie powiesz tego głośno! Bo, niestety, masz całkowitą rację. Muszę wrócić, odszukać jego kryjówkę, dostać się tam i pogawędzić z tym tytanem intelektu.

28

Pewnie wiesz, gdzie go znaleźć? - spytałem profilaktycznie Neebę, ale potrząsnęła przecząco głową.

- Ogólnie wiadomo, że przybył z nami i pomógł zaprojektować to miasto, którego potem nigdy nie opuścił, ale nie mam pojęcia, gdzie konkretnie przebywa.

- Cóż, ktoś musi to wiedzieć... no jasne, nasz stary znajomy Stirner, a jeśli nie on osobiście, to na pewno zna kogoś, kto może pomóc. Jak się z nim skontaktować?

- Tu jest telefon.

- Ślicznie, tyle że ja nie znam jego numeru ani adresu. Nie mam też bladego pojęcia, gdzie aktualnie przebywa.

- Tu nikt nie ma numeru telefonicznego, bo to nie jest potrzebne. Zadzwoń do informacji i spytaj o niego.

Wzięła słuchawkę, a ekran rozjarzył się pytaniem NA­ZWISKO? System był skuteczny i po czterech odpowie­dziach gotów byłem pogratulować temu, kto to wymyślił, bo na ekranie ukazał się napis ŁĄCZĘ, a po paru dalszych sekundach zobaczyłem zatroskane oblicze Stirnera. Uśmie­chnął się słabo na mój widok.

- Witaj, Jim. W czym mogę ci pomóc?

- Jesteś specjalistą od kabli i kontaktów, tak? Chciał­bym pogawędzić z waszym półbogiem, Markiem Czwartym.

- Dziwnie dobierasz słowa. Nigdy jeszcze nie słyszałem, aby ktoś nazwał go pół...

- Nieważne. Wiesz, gdzie on jest?

- Oczywiście.

- Zaprowadzisz mnie tam?

- To wymaga zastanowienia. Z oczywistych powodów zawsze szanowano jego prywatność. Z tego, co czytałem, był czasem proszony o konsultacje po zbudowaniu miasta lub sugerował to czy tamto, ale w ciągu ostatnich kilkuset lat nikt go nie niepokoił. Sam bym tam nie poszedł, ale ciebie mogę zaprowadzić. Jesteś indywidualnością podobnie odmienną od pozostałych, jak sam Mark Czwarty. Uważaj tylko przy powrocie do miasta. Pociągi nie kursują, a ludzie zostali siłą zatrzymani. Z ostatnich meldunków wynika, że nikt nie wraca.

- Coś wymyślę. Bądź pod telefonem, bo zjawię się jeszcze dzisiaj. Muszę pogadać z tym cudem techniki, nim minie czas wyznaczony przez Zennora. - Odwiesiłem słuchawkę i wpatrzyłem się w ekran, ale nie wyświetliło się na nim nic inspirującego. -Masz jakieś pomysły, Morton?

- Jeśli chcesz sensownych pomysłów, to nie bardzo. Innych aż w nadmiarze.

- Do luftu. Gdybym cię posłuchał, pewnie od razu trafiłbym do pierdla.

- Mogę coś powiedzieć? - spytała Neebe.

- Jak najbardziej.

- Pojedziesz jako mój ojciec. Mamy tu mały teatr i doskonałego charakteryzatora. Ponieważ będziesz stary, a ja będę prowadzić wóz, nie musisz nawet znać drogi.

- Jesteś genialna! - Pocałowałem ją z radości i natych­miast puściłem. Krew nie woda, ale czasu nie było, pozosta­wała natychmiastowa separacja. - No to pospieszmy się.

- Brat zaprowadzi cię do teatru, a ja uprzedzę kogo trzeba i załatwię transport. To fascynujące i podniecające jednocześnie. Dzięki, że pozwoliłeś mi pomóc. To o wiele zabawniejsze niż szkoła.

- Nie ma za co. A czego się uczysz?

- Wulkanologii. Uwielbiam gorącą lawę...

- Pasjonujące, ale o tym potem, jeśli byłabyś tak miła.

- Naturalnie. O, idzie mój brat.

Podstawiono nam specjalny pociąg, tylko lokomotywa i jeden wagon. Machnąłem ręką Mortonowi i z trudem wdrapałem się na górę. Szpakowata broda, zreumatyzowane oblicze, czerwone oczka, zmarszczki i przygarbiająca mnie uprząż pod ubraniem, dzięki czemu miałem wspaniały widok na własne buty. Aha, i jeszcze pokryte wątrobianymi plamami dłonie. Faktycznie, mieli dobrego charakteryzatora.

Wysiedliśmy na małej stacyjce, przy której stała solidna, czarna limuzyna. Na nasz widok wysiadł z niej kierowca i przytrzymując drzwi spytał Neebe:

- Prowadziłaś już taki wóz?

- Jasne. Dwustuwatowy lasher, doskonale się nim jeździ.

- Podkręciłem go do trzydziestu trzech tysięcy, więc energii wystarczy. Generator, jakby co, jest przy przednich kołach, ale nie powinien być potrzebny. Z dodatkowym żyroskopem, praktycznie niewywracalny. Życzę szczęścia!

Wsiedliśmy, Neebe uruchomiła całe to ustrojstwo i prze­ciążenie wgniotło mnie w fotel. Wystartowaliśmy jak myśliwiec. Na szczęście droga była idealnie prosta.

- Zwolnię przed rogatką - stwierdziła. - Ciekawe, ile to pudło wyciąga?

- Mnie to nie ciekawi - odparłem, widząc za oknem zlewający się w jedną smugę krajobraz. - Znam ciekawsze sposoby popełnienia samobójstwa, a na dodatek mam jeszcze coś do zrobienia. Roześmiała się, ale zwolniła.

Ocknąłem się, gdy zwolniliśmy. Potem był łagodny zakręt i rogatka, czyli szlaban zrobiony z belki ustawionej w po­przek drogi.

- Co to za blokowanie drogi, półgłówki? - zapiałem falsetem przez okno.

- Spokojnie, dziadku, bo ci omega wysiądzie - odparł gruby kapitan oparty o rzeczoną belkę i dłubiący w zębach. Pewnie wspominał właśnie znakomitego hotpupa. -Dokąd wain tak pilno?

- Jesteś tak głupi, jak wyglądasz, czy może pozory mylą i jeszcze głupszy? Nie słyszałeś, co gadał ten wasz gównodrący czy jak mu tam? Pracownicy komunalni mają dziś wrócić do pracy. Jestem inżynierem-elektrykiem i jak nie chcesz srać po ciemku i chlać ciepłego piwa, to lepiej przestań zadawać głupie pytania i usuń to drzewo z drogi.

- Patrzcie go, cholera, jaki pracowity się znalazł - parsknął, ale dał znak dwóm podoficerom, aby podnieśli szlaban.

Pogroziłem mu laską, z satysfakcją odnotowując, że nigdzie nie było żadnego szeregowego. Ciekawe, jak podo­bała się kadrze ta okazja, by wziąć się wreszcie do roboty. Minęliśmy zakręt, wjechaliśmy do miasta. Neebe zatrzymała się przy budce telefonicznej, wysiadłem zatem i pognałem do telefonu. Całkiem żwawo zresztą, jak na zreumatyzowanego siedemdziesięciolatka.

- Jesteś w mieście? - przywitał mnie Stirner.

- A gdzie?

- W takim razie spotkamy się przy wejściu.

- Do czego?

- Do pomieszczeń zajmowanych przez Marka Czwar­tego na placu jego imienia, a niby gdzie indziej?

Faktycznie, bo i gdzie miałby być. Sądziłem, że to tylko pomnik, ale pewnie pod nim była rezydencja starego robota. Wsiadłem do wozu i ruszyliśmy z piskiem opon. Zabrałem się za zdejmowanie charakteryzacji, od uprzęży zaczynając. Brodę zostawiłem na wypadek, gdybyśmy spotkali jeszcze jakiś patrol.

Faktycznie spotkaliśmy, ale nas nie zaczepili, niemniej i tak zrobili na mnie wrażenie. Korzystając z tego, że sierżant zagapił się na nas, dwóch ostatnich w szyku żołnierzy prysnęło, znikając błyskawicznie w otwartych drzwiach budynku, które natychmiast ktoś za nimi zamknął. Ślicznie! Szeregi dezerterów rosły nieustannie, a jak tak dalej pójdzie, to Zennorowi naprawdę zostaną tylko szarże, a z taką armią nie wygrywa się wojen.

Podjechaliśmy na plac, gdzie Stirner podziwiał już po­mnik, toteż zdjąłem ostatnie owłosienie i wysiadłem.

- Chciałbym iść z tobą - westchnął Stirner.

- Ja też - dodała Neebe. - Ale nie zostaliśmy zaproszeni, więc nie będziemy się narzucać.

- Jak tam się wchodzi?

- Przez to. - Stirner wskazał na drzwi z brązu w tylnej ścianie cokołu.

- Masz klucz?

Oboje spojrzeli na mnie zaskoczeni.

- Naturalnie, że nie mam. Nie są zamknięte.

- Powinienem się tego domyślić - mruknąłem zrezyg­nowany i uścisnąłem wyciągnięte dłonie.

Mogłem zrozumieć ich nastroje, ostatecznie udawałem się na spotkanie z kimś, kogo według kryteriów wielu innych kultur trzeba by nazwać bogiem.

Klamka stawiła lekki opór, drzwi skrzypnęły rozdzierająco, ale ustąpiły. Za nimi były nieco zakurzone stopnie; światło zapaliło się automatycznie, chociaż nie wszystkie lampy działały. Miałem nadzieję, że podobny los nie spotkał gospodarza.

Kichnąłem, gdy moje stopy wzbiły kilkusetletni kurz. Droga w dół była długa, a kończyła się małą salką ozdobioną fosforyzującymi diagramami schodów. Były tam też masywne, pozłacane wrota wysadzane diamentami z napisem JESTEM, WIĘC MYŚLĘ. Drobniejszymi lite­rami widniało jeszcze poniżej: UPRASZA SIĘ O WYCIE­RANIE OBUWIA.

Przed drzwiami była siwa od kurzu wycieraczka. Mogli by tu, cholera, chociaż raz na sto lat posprzątać! Klamka ze szlifowanego rubinu poddała się bez walki, a drzwi nawet nie skrzypnęły. Znalazłem się w przestronnym, dobrze oświetlonym i klimatyzowanym pomieszczeniu, którego jedną ścianę zajmował pulpit sterowniczy. Na środku sali siedział Mark Czwarty jak żywy, czyli idealnie zgodny ze swoimi portretami, które widziałem w niezliczonej ilości. Jedyną różnicą było to, że tutaj łączyła go z tablicą gruba wiązka przewodów. Tu i ówdzie świeciły się jakieś lampki, a obiektywy kamer przesunęły się w moją stronę. Znaczy się, działał. Podszedłem bliżej i resztką zdrowego rozsądku powstrzymałem się przed ukłonem. Cisza trwała niezmącona, toteż w końcu odchrząknąłem i spytałem:

- Mark Czwarty, jak przypuszczam?

- Oczywiście, a kogo się spodziewa... łup! - Głos był chrypliwy, a na „łup" odskoczyła jakaś klapka w korpusie, coś zadymiło wewnątrz i wszystko umilkło.

- Ślicznie, cholera! Siedział tu przez kilkaset lat i nic nie robił, a ledwie człowiek zagadał, to się przepalił! Zagrywka rodem ze starej komedii! - powarkiwałem wściekły. - Dureń katodowy...

Przerwał mi łomot za plecami, toteż odskoczyłem po­spiesznie, przyjmując na wszelki wypadek pozygę obronną, ale nie było się przed czym bronić. W ścianie ukazały się drzwiczki, z których wyjechał mały, wieloczynnościowy robot na gumowych kółkach. Wetknął jakiś chwytak w otwartą klapkę gospodarza, wyciągnął dymiącą z lekka płytkę obwodów drukowanych, którą cisnął na podłogę, a ze szczeliny we własnym korpusie wyjął nową płytkę i zamontował. Klapka zamknęła się z lekkim trzaskiem, a robot zawrócił i odjechał do kąta.

- Ani się nie przepaliłem, ani nie przestałem działać - oznajmił Mark Czwarty miłym barytonem. - Moja karta dźwiękowa odmówiła posłuszeństwa, co po kilkuset latach nieużywania jest rzeczą niezbyt dziwną. Witam cię, Jimie diGriz.

- Jak na siedzącego od wieków w piwnicy jesteś nieźle poinformowany.

- Wygląd o niczym nie świadczy, a dane elektroniczne przyswajać można na rozmaite sposoby. Ważne są recep­tory, nie procesor.

- Też racja. - Ustąpiłem z drogi automatycznej miot­le. - Skoro wiesz, kim jestem, to wiesz także, co się wyrabia na górze.

- Wiem. Od ładnego tysiąca lat nie było tam tak wesoło.

- Podoba ci się? - Zaczynałem wpadać w złość, toteż złośliwy chichot, który rozległ się po chwili, nieco mnie zaskoczył.

- Nerwy, chłopie. Przyznaję, że karty z intonacjami nie używałem od paru tysiącleci, jako że moi podopieczni wolą głos bezosobowy. A może masz ochotę porozmawiać z damą?

Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane ciepłym kontr-altem.

- Już lepiej bądź facetem, łatwiej się będzie rozmawiać o interesach. Poza tym maszyna to zwykle „on", choć nie wiem dlaczego. Robi ci to jakąś różnicę?

- Żadnej. Podobnie jak forma, możesz do mnie mówić on, ono, ona lub to coś. Jak ci wygodniej. Płeć nie ma dla mnie znaczenia.

- Nie wiesz, co tracisz!

- Nonsens. Nie można stracić czegoś, czego się nigdy nie miało. Budzisz się w nocy żałując, że nie masz, powiedzmy, fotoreceptorów?

Pytanie było trafne, ale czas na luźną pogawędkę nie­właściwy.

- Słuchaj no, przybyłem tu z pewnego konkretnego i ważnego powodu. Pobajdurzyć z przyjemnością wpadnę później, ale teraz do rzeczy. Słyszałeś, jak sądzę, zapowiedzi tego idioty Zennora. Co zamierzasz przedsięwziąć?

- Nic.

- Że jak? Wymyśliłeś Przyzwalającą Wspólnotę Otwartą i rozpowszechniłeś ją wśród ludzi. Przywiozłeś tu swych wyznawców, a teraz będziesz siedział i patrzył, jak ich wyrzynają?

- Nie pierdol - odparł ciepło. - Prawda wygląda nieco inaczej. Opublikowałem pewną pracę zawierającą tezy systemu historiozoficznego, który kto chciał, mógł przyjąć za swój. Część czytelników stała się jego entuzjas­tami, zastosowała to w praktyce i polubiła ten sposób życia. To oni mnie tu przywieźli, a nie ja ich. Tak to wygląda, a teraz wróciliśmy do punktu wyjścia. Emocje i logika w zasadzie nie dają się pogodzić.

Ponownie przepuściłem automiotłę, tym razem wracającą do schowka, co dało mi czas na uspokojenie nerwów.

- Owszem. Zaczynamy od nowa. Twoi zwolennicy mają zostać zabici. Zamierzasz coś z tym zrobić?

- Fizycznie niewiele mogę. A konteksty filozoficzne i socjologiczne, jak i ich polityczne implikacje, wyłożyłem w moich pracach. Mieszkańcy tej planety wiedzą o Wspólnocie tyle samo co ja.

- A zatem będziesz siedział tu sobie spokojnie, słuchał elektronicznych szumów i pozwolisz im zginąć?

- Ludzie ginęli za przekonania, zanim ktokolwiek pomyślał, by mnie stworzyć.

- No tak. W takim razie uprzejmie cię informuję, że ja nie zamierzam siedzieć bezczynnie.

- A co masz zamiar zrobić?

- Jeszcze nie wiem. A świta ci jakiś rozsądny pomysł?

- A propos czego?

- Uwolnienia zakładników, zakończenia inwazji i załat­wienia Zennora. Kolejność dowolna... - i wtedy do mnie dotarło, czego naprawdę od niego potrzebuję. - A tak poza tym, czy znasz koordynaty przestrzenne tej planety i tego systemu?

- Naturalnie.

- To wydrukuj je gdzieś, abym mógł wezwać na pomoc Marynarkę Ligi.

- A dlaczego miałbym to zrobić?

- Po to, ty durniu katodowy, aby uratować dziesięciu ludzi przed śmiercią. Jeśli tego nie rozumiesz, to...

- Jim, tylko spokojnie, bo cię krew zaleje albo nagły szlag trafi. Nie widzę powodu, by robić to powtórnie, jako że osobiście i własnoręcznie wysłałeś sygnał FTL, gdy tylko odzyskałeś tę elektroniczną wronę.

29

Ja wysłałem? - spytałem słabo.

- Ty wysłałeś.

- Ale... ale... dureń ze mnie! Wiadomość od Waroda od początku do końca była łgarstwem?

- Najwyraźniej.

Należało zacząć myśleć, toteż jąłem chodzić w kółko. Dlaczego Warod mnie okłamał, to raz. Dlaczego nie ma tu jeszcze Marynarki, to dwa. Liga nie pochwala przecież ani wojen, ani mordów, co tu jest grane...

- Słuchaj, ty starożytny mądralo. Czy Marynarka Ligi zjawiła się już w pobliżu, czy nie?

- Przykro mi, ale nie wiem. To znaczy, na pewno nie wylądowali, ale czy są na orbicie, nie mam pojęcia, bo mój teleskop orbitalny zepsuł się dwa wieki temu. Ponieważ nie wyładowali, to sądzę, że jeszcze tu nie dolecieli... Możemy być bardzo daleko od najbliższej bazy.

Przestałem spacerować i nagle poczułem się bardzo zmęczony.

- Nie masz jakiejś starej skrzynki lub czegoś, na czym dałoby się usiąść? - spytałem.

- O cholera... Przepraszam. Wyszedłem z wprawy jako gospodarz.

Ledwo skończył mówić, za moimi plecami wyrosła kanapa. Skorzystałem z przyjemnością.

- Miękka, wygodna - cmoknąłem z uznaniem.

- Może drinka? - Bystry był, to trzeba mu przyznać.

- Byle nie za mocnego.

- Nie jestem chwilowo zbyt dobrze zaopatrzony... mam tylko prawie czterystuletnie wino, ale podobno z wiekiem zyskuje na smaku...

Samobieżny barek trącił mnie lekko w ramie. Zdmuchną­łem kurz z butelki i włączyłem autokorkociąg. Zdołał wyjąć zabytkowy korek w całości, co było niemałym osiągnięciem. Nalałem do kieliszka i powąchałem. Zatkało mnie, czegoś podobnego dotąd nie znałem. W smaku było jeszcze lepsze.

- Doskonałe! Albo prawie. Do rzeczy, która godzina?

- Szesnaście godzin do egzekucji - odparł, zaoszczę­dzając mi kalkulacji. Upiłem wina i zacząłem głośno myśleć.

- Wysłałem wiadomość, zatem flota jest w drodze, co rozwiązuje nam problem inwazji, ale raczej nie zdążą tu przed egzekucją, zatem nie należy na nich w tej kwestii liczyć. Przy okazji, miłe, że nie będę tu uwiązany na dłużej. Dobrze, to mogę zrobić osobiście, bo twoje pupilki palcem nie ruszą.

- Tak bym tego nie ujął. Aktualnie w mieście ma miejsce szereg konferencji, a populacja stale wzrasta, ludzie gremialnie wracają.

- Poddali się? Wrócą do pracy?

- W żadnym wypadku. Organizują protest, choć nie jest jeszcze ustalone, jaką będzie miał formę.

- Skąd to wiesz?

- Z podsłuchu łączności. Mam blok pamięci poszuku­jący kluczowych słów i nagrywam takie komunikaty czy rozmowy.

- Łączność armii też podsłuchujesz?

- Naturalnie. Sporo ciekawostek można tam znaleźć.

- Znasz ich język?

- Znam każdy język. Konkretnie znam tysiąc sześćset języków, gwar i dialektów... J amen, en ting er i hvert fald siker. Du taller ikke dansk. Og hvorfor są ikke det? Dansk er da et smukt, melodisk sprong.

Nieźle, sądziłem, że poza mną nikt nie słyszał o duńskim. Ale był jeszcze jeden język, którego nie powinien znać, gdyż stał się językiem martwym na długo przed powstaniem Marka Czwartego i stał się mową znaną jedynie pewnemu stowarzyszeniu tak tajnemu, że wolę tu o nim nawet nie wspominać. Język zwany łaciną.

- Nonne cognoscis linguam Latinam?

- Loąuame linguam Latinam? - odparł Mark Czwarty pewnym głosem. - Quid referam in singulorum verborum delectu, in coniunctorum compositione, et structura, in casutan atque temporum discriminatione, in certarum concinnitate formularum, in incisorum membrorumąue conformatione, in modulandis circumdictionibus, in elegantiarum cuiusąue ge-neris accurata, elaborataąue freąuentatione ąuantus tum sim et ąuam purus putus Ciceronianus? Ex ąua Cicero mortuus est, meis verbis nihil latinius. Memoria vero libros omnium auctorum latinorum tam veterum ąuam recentiorum et neotericorum continet. Voces peregrinae et barbarae ąuae latinis eloąuiis inseruntur, omino mihi notae sunt. Nae tu es baro et balatro, nam ego studeo partes difflciles cognoscere ąuas scholastici doctores gestant, latebras singulas auxilio mei ipsius cerno. Doctissimi enimvero homines omnino unńersitatum modernarum me rogant sensus omnium talium verborum.

Musiałem pozbierać szczękę z podłogi, gdy skończył.

- Wyłapałeś niuanse, Jim? - spytał radośnie. - Zu­pełnie jak Cycero, każde słowo starannie dobrane i zda­nia dobrze skomponowane i wyważone, by uwypuklić czasy... - perorował w zapamiętaniu, a ja przez chwilę zapomniałem nawet, że mam do czynienia z inteligentną maszyną, ale ostatecznie postanowiłem zaprząc ją do roboty.

- Mark, wracając do rzeczy, pomożesz mi? - prze­rwałem mu grzecznie, ale stanowczo.

- Jak tylko będę mógł.

Znów upiłem wina. Zaczynałem z wolna odczuwać zbawienny wpływ trunku na szare komórki.

- Słuchaj, widziałem dziś, jak dezerteruje dwóch żoł­nierzy. Ilu dezerterów jest teraz w mieście?

- Stu dwudziestu jeden... o, przepraszam, już stu dwudziestu dwóch.

- Ilu ma broń?

- Wszyscy. Co do jednego uciekli podczas patroli.

Pomysł zaczynał nabierać konkretnych kształtów. Mając stu dwudziestu uzbrojonych ludzi można było zacząć sensownie planować, i to niejedno. Pytanie tylko, czy użyją broni...

- Chciałbym się spotkać z nimi wszystkimi w jednym miejscu. I żeby byli uzbrojeni - powiedziałem powoli. - Musisz to zorganizować.

Przez długą chwilę panowała cisza. Myślałem, że ma tak ciężki tok myślowy, ale nie.

- Załatwione - oznajmił niespodziewanie. - Zjawią się wraz z tymi, którzy ich przechowują, w hali sportowej blisko miejsca wybranego przez najeźdźców na mord.

- Przyznaję, że mnie uprzedziłeś.

- Mam nadzieję, bo inaczej wyszłoby, że jestem głupszy niż ty, i że nadaję się jedynie na złom. Ponieważ do spotkania pozostało jeszcze parę godzin, czy zechciałbyś mi się odwdzięczyć i trochę pogawędzić? Przez jakieś tysiąc lat nie byłem na bieżąco ze sprawami galaktyki. Co tam nowego?

To było dziwne popołudnie. Miał doskonałą pamięć i dowiedziałem się masy rzeczy, ale jednego nie był w stanie mi powiedzieć, jako że powstał już po rozpoczęciu ekspansji kosmicznej przez ludzi.

- Podobnie jak ty, znam jedynie legendy i mgliste wspomnienia. Jeśli istniała jedna planeta, z której wywodzi się cała ludzkość, planeta zwana Kurz czy Ziemia, to jej położenie nie jest mi znane.

- Co szkodziło spytać! Miło się z tobą gawędzi, ale chyba na mnie już pora.

- Racja. Wiesz, jak się wychodzi.

- Możesz być tego pewien. Wyłącz światło, jak wyjdę, choć wątpię, by brakowało ci prądu.

- Wyłączy się automatycznie, choć prądu mi faktycznie nie brak. Sztuka przetrwania była jedną z pierwszych, jakich się nauczyłem. Sieć miejska, generatory awaryjne, akumulatory i reaktor, który mogę uruchomić w dziesięć minut. Chyba wystarczy?

- Chyba. To tymczasem.

Pokonałem schody i wyjrzałem ostrożnie. Żadnych pat­roli, za to Stiraer i Neebe czekali na mnie na pobliskiej ławce.

- Nie boicie się, że patrol was znajdzie? - spytałem. - Ponoć ogłosili godzinę policyjną?

- Tylu zdezerterowało, że wycofali patrole - uśmiech­nął się Stirner. -Wojsko jest albo w bazie, albo w budynku zajętym na sztab. Teraz powiedz nam, rozmawiałeś z Mar­kiem Czwartym?

- Rozmawiałem i byłem jego gościem. I piłem wino, w którego smak nie uwierzycie.

- Uwierzę we wszystko, co dotyczy Marka Czwar­tego - odparł Stirner przy milczącym przytakiwaniu Neebe. - Ale przykro mi, że nie podsunął ci żadnego sposobu na powstrzymanie zabójstw.

- A skąd możesz to wiedzieć? O tym nie mówiłem.

- Nie musiałeś. Mark Czwarty wie, że jest to problem, z którym musimy uporać się sami. I zrobimy to. Podjęliśmy już decyzję. Wszyscy w mieście zbiorą się jutro na miejscu zabójstw i podejmą indywidualne decyzje. Zasłonimy za­kładników i nie dopuścimy, by zginęli.

- Szlachetne to, ale raczej głupie. Zastrzelą najpierw was, potem ich.

- To inni zajmą nasze miejsce. Na bierny opór nie ma sposobu, chyba że zabije się wszystkich, a wtedy nie będzie kim rządzić. Albo się opamiętają, albo skończą im się naboje.

- Naboi mają sporo, a co do opamiętania się, to raczej bym na to nie liczył... Mam na szczęście nadzieję, że nie będzie aż tak źle. Z pomocą Marka Czwartego zaaran­żowałem spotkanie dezerterów w hali sportowej. Chcę omówić z nimi nieco konkretniejszy plan. Zaprowadzisz mnie tam?

Spacerek był przyjemny, jako że wojsko w ogóle nie pokazywało się na ulicach, za to co i rusz widać było grupki odprowadzające jednego czy dwóch dezerterów zadowolonych, że zmorę służby wojskowej mają już za sobą.

Hala mieściła stadion, w centrum którego stał ring zapaśniczy, wlazłem więc tam szykując się do roli agitatora.

Ekswojsko zajęło niższe rzędy, a zainteresowani resztę miejsc. Złapałem mikrofon i poczekałem, aż zapadnie cisza.

- Witam byłych szeregowych ze znienawidzonej armii, do której też miałem nieprzyjemność należeć. Większość z was mnie nie zna...

- Wszyscy cię znamy! - przerwał mi głos z widowni. - To ty o mało co nie załatwiłeś tej starej świni, generała...

- Więcej szczęścia następnym razem!

- Dzięki, miło być docenianym! - Odczekałem, aż ucichnie owacja. - Teraz proszę was o pomoc. Nasz wspomniany tu generał chce zastrzelić dziesięciu bezbron­nych cywilów spośród ludzi, którzy pomogli wam i waszym kumplom uciec, a wszystkich nas darzą przyjaźnią. Musimy teraz im pomóc, i to najprościej, jak można. Mamy broń i wiemy, jak jej użyć. Gdy Zennor zjawi się na miejscu egzekucji, a zjawi się na pewno, zapowiemy mu, iż użyjemy jej, jeśli nie uwolni zakładników. Powinno się udać, ale jeśli dojdzie do strzelaniny... Być może zdołamy utłuc przy tej okazji i jego, i sztab, a wówczas skończymy z całą tą kretyńską inwazją. Owszem, możemy przy tym zginąć, ale uważam, że jesteśmy to winni i sobie, i gospodarzom.

Przyznaję, plan nie był oryginalny i więcej było w nim dziur niż sera, ale nic lepszego nie przyszło mi już do głowy. Wywiązała się zaciekła dyskusja, ale w końcu ktoś rozsądny wpadł na pomysł, by przeprowadzić głosowanie i reszta poszła już sprawnie. Większość poparła mój projekt (pewnie dlatego, że nie wiedziała, jak wycofać się z tego z twarzą) i pod moim przewodnictwem zmieniliśmy miejsce postoju na budynki przylegające do placu, miejsca przyszłej egzekucji. Położyliśmy się spać, ja zaś zdawałem sobie sprawę, że część z moich wojaków zniknie do rana jak sen złoty, ale na to nie było rady. Miałem jedynie nadzieję, że nie będzie to przeważająca część.

Obudziłem się, gdy zaczęło się przejaśniać, i odsunąłem pluszowego misia zasłaniającego mi widok, jako że na punkt dowodzenia wybrałem sklep z zabawkami. Po kilku minutach na placu pojawili się pierwsi żołnierze, to znaczy oficerowie i podoficerowie, gdyż szeregowca nie było wśród nich ani jednego. Potem nadjechała kawal­kada samochodów z Zennorem, sztabem i dziesięcioma zakładnikami. Brak szeregowych upraszczał sprawę, jakby jednak doszło do strzelaniny, idealnym i podstawowym celem dla każdego szeregowego jest jego kapral, sierżant lub znajomy oficer. Zanim zaprowadzono względny po­rządek, rozległ się klekot gąsienic i naprzeciw mojego okna stanął pluton czołgów. Przyznaję, że tego się nie spodziewałem.

Podobnie jak i tego, że Zennor wyciągnie z kabury pistolet i wystrzeli w szybę sklepu zabawkarskiego.

- Wyłaź, diGriz! -wrzasnął. - Zabawa się skończyła!

Cóż było robić? Wyszedłem. Przez drzwi naturalnie, nie przez okno. Przyjrzałem się sytuacji. Lufy czołgów w więk­szości kierowały się na budynki zajęte przez moich pod­opiecznych, a nad wszystkim unosił się złośliwy śmiech Zennora.

- Naprawdę sadziłeś, że ci się uda? - spytał Zennor z niedowierzaniem. - Durniu, miałem wśród was moich ludzi! Chciałbyś zobaczyć jednego z nich?

Uniósł lewą dłoń i z grupy podoficerów wyszedł ktoś w mundurze szeregowca, ale z wąsem i w ciemnych okularach. Gdy zdjął jedno, a odkleił drugie, poznałem go bez trudu.

- Kapral Gow, żeby to najjaśniejsza cholera wzięła!

- Szeregowy Gow, i to przez ciebie, gnojku! - wa­rknął tenże. - Rozwaliliby mnie, gdybym nie był dość bogaty, by się wykupić. A wszystko przez takie gówno jak ty! Teraz wyrównałem rachunki. Gdy zaczęły się dezercje, zaraz zgłosiłem się na ochotnika i cały czas byłem w kontakcie z panem generałem. Teraz przywrócą mi rangę, a ty pójdziesz do piachu, gdzie jest miejsce dla takich glist!

- I kto to mówi? Dupek do kwadratu...

- Możesz sobie gadać, szpiegu, i tak siedzisz już po uszy w gównie.

- Siedzisz - przytaknął Zennor, celując mi między oczy. - Ciekaw jestem, o czym myślisz, wiedząc,że umrzesz, i to zaraz?

30

Miewałem już w życiu chwile bezradności, ale przyznaję, że tak źle jeszcze nie było. Obstawiony zewsząd uzbrojonymi cymbałami czekającymi z radością, aby tylko nacisnąć na spusty. I jeszcze uzbrojona armia pomocników za plecami. A co gorsza, zupełny brak pomysłów.

- Milczysz? - Zennor niespodziewanie opuścił broń. - Strach cię obleciał? No to napocisz się jeszcze, bo najpierw pooglądasz sobie egzekucję innych. Tych tchórzliwych świń, które chciały do mnie strzelać. I całej dziesiątki zakład­ników, naturalnie. Zawsze dotrzymuję słowa i teraz oświad­czam, że zabiję cię osobiście. Ale na samym końcu.

- Nie, jeśli ja zabiję cię pierwszy - warknąłem, nie mając już nic do stracenia i ruszyłem ku niemu.

A on uciekł!

Niedaleko, co prawda, bo tylko do szeregu zakładników, ale zawsze. Złapał jakąś babcię i przystawi jej broń do skroni.

- Jeszcze jeden krok, a ona zginie na początek. Wierzysz mi, diGriz?

Głupie pytanie, pewnie, że mu wierzyłem. W tej właśnie chwili usłyszałem za plecami jakiś tumult i odwróciłem się. Zennor też. Z bocznej ulicy wypływał tłum prowadzony przez Stirnera i Neebę.

- Cholera jasna! - zakląłem w bezsilnej złości.

Zennor puścił starszą panią i wycelował w Stirnera, na którym nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Doszedł na parę kroków do Zennora i krzyknął:

- Słuchajcie, uzbrojeni przybysze! Odłóżcie broń, a ni­komu nie stanie się krzywda!

- Jeszcze krok, a cię zabiję! - ryknął Zennor.

- Wierzę, że to zrobisz. Jeszcze kilka minut temu nie wierzyłem, że normalny człowiek może zabić innego czło­wieka, ale teraz już w to wierzę.

- I dobrze. W takim razie...

- Zamknij się! - stwierdził spokojnie Stirner. - I tak zrobimy to, po co przyszliśmy. Zabiorę ci broń. Jeśli zabijesz mnie, zrobi to ktoś inny. Jeśli i jego zabijesz, to następny. W końcu zabraknie ci amunicji, a wtedy ktoś ci ją zabierze. Nie wygrasz z nami, bo albo skończą ci się pociski, albo nas wszystkich pozabijasz i nie będziesz miał kim rządzić, ty niewydarzony dyktatorze. Zabawa faktycz­nie się skończyła.

- Nieprawda! - W oczach Zennora błysnęło szaleń­stwo. - Ludzie tak się nie zachowują. Kiedy cię zastrzelę, a moi podwładni załatwią parę pierwszych szeregów i zrobi się tu czerwono od krwi, to reszta w końcu ucieknie. Nie powstrzymasz mnie, bo...

Ciągu dalszego nie było, bowiem dałem w łeb stojącemu obok oficerowi i skoczyłem ku generałowi, odpychając Stirnera. Trzeba przyznać, że bydlę miało refleks. Ta sekunda, którą straciłem na oficera, wystarczyła, by usko­czył i zdzielił mnie w łeb lufą, aż mi w oczach pociemniało.

- Zgłaszasz się na ochotnika, diGriz? Ostatecznie mogę zacząć i od ciebie...

Nadal miałem ciemno w oczach, ale zanim doszedłem do siebie, z góry rozległ się tak wzmocniony głos, że i uszy mnie zabolały.

- Wojna skończona! Odłożyć broń!

Tak jak wszyscy, uniosłem głowę. Nic dziwnego, że wzrok mi się pogorszył - nad miastem wisiał największy krążownik kosmiczny, jaki w życiu widziałem, i dokładnie przesłaniał słońce. Jego różnorodne uzbrojenie wycelowane było głównie w dół.

Marynarka Ligi przybyła!

Tyle że chwilę za późno.

- Nigdy! - ryknął Zennor - Ognia! Zestrzelić mi to gówno!

I przystawił mi broń do głowy, naciskając spust.

Nic się nie stało.

Spust ani drgnął, choć cała ręka mu zbielała. Opamięta­łem się pierwszy. Łagodnie odsunąłem dłoń z pistoletem i wyprowadziłem cios, jakiego chyba nigdy w życiu nie udało mi się już powtórzyć. Cios zaczął się gdzieś na wysokości moich kolan, a skończył na jego szczęce, wsparty całą moją siłą i wściekłością za wszystko, czego był sprawcą. Ręka bolała mnie potem przez dwa dni, ale warto było. Coś chrupnęło, mam nadzieję, że jego szczęka, a sam generał Zennor uniósł się na dobry metr w górę i poleciał jeszcze ze dwa do tyłu, nim rąbnął o bruk niczym worek sieczki, tracąc przytomność jeszcze w locie. Uśmiechnąłem się, naprawdę zadowolony, i usłyszałem mniej przeraźliwy, choć nadal potężny głos Waroda.

- Wasza broń nie działa! Emitujemy pole uniemoż­liwiające wzajemny ruch elementów metalowych. Na istoty żywe pole nie ma wpływu. Prosimy mieszkańców planety o rozbrojenie napastników.

Rozległ się tupot wielu nóg i okrzyki bólu - pierwsi ruszyli do dzieła dezerterzy, wyrównując przy okazji stare porachunki. Reszta zgromadzenia dołączyła do nich już spokojniej, ale równie skutecznie, dzięki czemu już po paru minutach na środku placu piętrzył się stos broni, a czołgi stały martwe i ciche, jako że ich załogi wyciągnięto za uszy i kołnierze. W kadłubie krążownika otworzył się niewielki luk, a ze środka wyłoniła się znajoma postać w uniformie. Raptownie poczułem czyjąś dłoń na ramieniu, odwróciłem się zatem i spojrzałem w uśmiechnięte oczy Neebe.

- To już koniec koszmaru, Jim?

- Owszem, i to szczęśliwy, jak widać.

- Co będzie teraz?

- Wojsko wróci do domu, a wasza planeta stanie się z powrotem wasza i, jak zawsze, spokojna.

- Ty też odjedziesz?

Coś mi w piersi załomotało, ale na szczęście trwało to krótko.

- Nie wiem... Nieprawda, wiem. Pomimo wszelkich atrakcji tego miejsca - powiedziałem, ściskając dłoń największej z atrakcji - nie byłbym tu szczęśliwy. Ci, którzy byliby ze mną, także. Ta planeta jest dla mnie za spokojna, za... nudna. Przez jakiś czas, tak, chętnie, ale na dłużej... to byłoby dla mnie piekło. Jest tyle światów, których nie znam, galaktyka jest wielka, i choć to bolesne, ale muszę stąd odejść.

- Szczerze radziłbym ci tu zostać - odezwał się Warod, który podszedł mnie od tyłu. - Bo inaczej przekonasz się, że na pewnej planecie czeka na ciebie sąd i więzienie.

- Tak!? - Aż mnie poniosło ze złości. - I ty to mówisz, ty, który raz już mi zełgałeś, że nie wspomnę o zignorowaniu wiadomości i niemal dopuszczeniu do tego, żebym i ja, i połowa mieszkańców została wystrzelana jak kaczki...

- Też coś! Byliśmy na orbicie już dwa dni po wysłaniu przez ciebie sygnału. Obserwowaliśmy i podsłuchiwaliśmy Zennora przez cały czas.

- Co proszę? Podsłuchiwaliście? Mark Czwarty wie­działby o tym...

- Pewnie, że wiedział. Byliśmy w stałym kontakcie. Bardzo nam pomógł.

- Próbujesz mi powiedzieć, że on też mi nałgał?

- W rzeczy samej.

- Dlaczego? - Przez sekundę zabrakło mi słów. - Dlaczego bawiliście się z nimi i ze mną, ryzykując, że sprawy wymkną się spod kontroli, zamiast od razu załatwić problem?

- Bo musieliśmy poczekać, aż na Nevenkebli będzie już po wyborach. Zrobiliśmy, co tylko się dało, żeby pozbyć się Zennora z wyspy i postaraliśmy się, aby wiedział, że jest obserwowany. Liczyliśmy na jego paranoję i na to, że zerwie wszelki kontakt z bazą. Ty spisałeś się doskonale, przysparzając mu masy kłopotów, dzięki czemu nie miał czasu na nic innego, a to było bardzo istotne. Ledwie bowiem wyniósł się z wyspy, zorganizowaliśmy bezkrwawy zamach stanu. Rewolucja pałacowa zaowocowała pozby­ciem się wojskowych i dojściem do władzy cywilów, co położyło kres manii prześladowczej i zbrojeniom. To tutaj, wojsko bez broni, zostanie z łatwością wchłonięte przez społeczeństwo, nad którym nie wiszą już obostrzenia stanu wyjątkowego.

- Zrobiłeś mnie w balona, że nie wspomnę o niecnym wykorzystaniu i okłamaniu. Może nie?

- Nie do końca. W całą sprawę wplątałeś się dob­rowolnie i dla swoich powodów. Gdybyśmy ci nie pomogli, to byłbyś już teraz stygnącym trupem.

Miał trochę racji, zwłaszcza jeśli chodzi o końcówkę.

- A co z nim? - Z trudem powstrzymałem się, by nie kopnąć leżącego generała.

- Zennor jest psychicznie chory i trafi do szpitala psychiatrycznego specjalizującego się w podobnych przypadkach. Praktycznie można powiedzieć, że jego problem przestał istnieć.

- A ja?

- Już ci mówiłem. Najlepiej zrobisz, zostając tutaj. Ucieczka z więzienia, czekający cię proces...

- Przestań pieprzyć! Jestem teraz tajnym współpracow­nikiem Ligi i tak też proszę mnie traktować, kurza twarz! Gdyby nie ja, to Marynarka nigdy nie dowiedziałaby się, dokąd lecieć! Poza tym cierpiałem w imię zasad Ligi, a nawet zaciągnąłem w jej imieniu pewne zobowiązania finansowe...

- A, to. Wiem. Ptak uruchamia nagrywanie na dźwięk głosu. Aspya dostanie swoje pieniądze.

- To ja też chcę. Pełna gaża za cały czas, jaki prze­pracowałem.

- I pewnie jeszcze całkowita amnestia za poczynania na Rajskim Zakątku?

- Nie. Całkowite wymazanie oskarżeń, tak bym mógł odejść stąd jako wolny człowiek. Z wynagrodzeniem w kieszeni, ma się rozumieć.

- Niech będzie moja krzywda - zgodził się Warod z westchnieniem. - Jesteś narwany, ale przy dobrym treningu da się z ciebie zrobić porządnego agenta...

- Wybij to sobie z głowy. Współpraca z prawem, płacenie podatków i czekanie na emeryturę, z której nie da się wyżyć? Honor ponad życie! Rozliczymy się i pożegnamy! Mam nieco inne priorytety życiowe...

- Na przykład, kariera przestępcza?

- A co to ma do rzeczy? Obiecuję, że będę odtąd produktywnym członkiem społeczeństwa. Mogę nawet dać słowo... - Mogłem, ale nie dałem, zresztą, mając takie wzorce łgarstwa jak kapitan Marynarki Ligi i jedyna w galaktyce sztuczna inteligencja... Czemu niby świniopas miałby w takim towarzystwie pozostać prawdomówny?

- Skoro tak, to umowa stoi! - zdecydował się Warod. Nagle poczułem nieodpartą chęć, by skosztować znów czterystuletniego winka.

- Przyjaciele - powiedziałem do Neebe i Stirnera. - Trzeba uczcić tak ważne wydarzenie. Zapraszam was do nader ekskluzywnego lokalu, i to całkiem niedaleko stąd!

Epilog

- Jest to bez wątpienia najlepsze wino, jakie piłem - stwierdził uroczyście Stirner. - Jakie będę pił, myślałem, że kiedykolwiek wypiję, piję...

- Doceniam zaangażowanie, ale może przestaniesz odmieniać to dalej - zaproponował Mark Czwarty. - Miło mi, że wam smakuje, zatem proponuję toast: za tego, który uratował naszą planetę, za Jamesa diGriz!

Wypiliśmy. Gospodarz nie wypił, naturalnie, za to robot na kółkach wylał mu nieco elektrolitu na suchą baterię. Mark stwierdził, że działa to na niego stymulująco.

- Serdeczne dzięki! - Uniosłem kielich. - Też mam toast. Za Mortona i Sharlę, skromnie się tu rumieniących, oby byli udaną parą!

Wszyscy wypili (jak wyżej), a szklanice niezwłocznie napełniono, toteż pospieszyłem z następnym toastem.

- Za Stirnera, mego przewodnika po nieznanym świecie i za najlepszą mą towarzyszkę w tej przygodzie, za Neebe! No i za najlepszego od wieków podczaszego, za Marka Czwartego!

Gdy umilkły wiwaty (i otwarto kolejne butelki), głos zabrał nasz gospodarz, dziękując za przybycie. Seplenił co nieco, a rychło udowodnił, że elektrolitem też można się upić. Stirner i Neebe udali się po kolejną skrzynkę, Morton i Sharla świata poza sobą nie widzieli, a Mark mamrotał coś do siebie w kodzie dwójkowym, doszedłem więc do wniosku, że nadeszła pora, aby dyskretnie się ulotnić. Tak też zrobiłem, żegnany znaczącym mrugnięciem monitorów.

Powoli wspiąłem się po schodach, raz jeszcze rozważając moją decyzję, chociaż wiedziałem, że postępuję właściwie. Miejsce było nader miłe, ale zdecydowanie za spokojne. Życie bez policji i przestępstw? Co ja bym tu robił?

Trzeba było wyruszać w poszukiwaniu czegoś normalniejszego. To faktycznie duża galaktyka.

Jim, gwiazdy należą do ciebie!

Ponieważ Autor nie przełożył tych przechwałek na angielski, tłumacz postanowił pójść w jego ślady. Disce, puer, Latine (przyp. tłum.)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
harry harrison stalowy szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska
11 Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła Notatnik
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harrison Harry SSR 04 Stalowy Szczur idzie do wojska (rtf)
Harrison Harry Stalowy szczur 08 Stalowy Szczur Idzie Do Wojska
02 Stalowy Szczur Idzie Do Wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy Szczur 10 Stalowy Szczur Idzie Do Piekla
Harrison Harry Stalowy szczur 09 Stalowy Szczur idzie do piekla

więcej podobnych podstron