HARRY HARRISON
Stalowy Szczur idzie do
piekła
(Przekład: Jarosław Kotarski)
ROZDZIAŁ 1
Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i
dolałem drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo
smakuje.
Smakowało.
Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad
barkiem zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na
tydzień coraz wcześniej zaczynam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się
człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja wątroba.
Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy
napełnić, przerwał mi domowy komputer:
- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i
denerwujący.
- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak
nie odniosło żadnego skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.
- Dostawy od ”Gary's Grog and Groceries” docierają pocztą pneumatyczną,
Sire. Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał
się na podjeździe.
Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie
sięgnęło dna - ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być
może najładniejsza, ale za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu
minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była
zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa.
Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie
kolejny komunikat:
- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.
- Co znaczy ”opadła”?!
- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli
opadła na ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce,
zasłaniając sześciojęzyczne powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i
nieregularny, a siniaki i zadrapania na jej twarzy...
Pognałem z powrotem.
- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na
zewnątrz.
Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na
nieprzytomną i pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na
policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś
dotrzeć, gdyż szepnęła:
- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.
Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i
spytałem w miarę spokojnie:
- Gdzie jest automed?
- W bibliotece, Sire.
Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy
nieprzyzwoicie zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom
wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny.
Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz
przestało.
Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą
wznosiła się zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem
Rowenę na stole i strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.
- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! -
warknąłem, odskakując na wszelki wypadek.
Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując
jednocześnie ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było
popatrzeć. Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu
włosów, czyli wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.
- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.
- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie
stwierdzono - odezwał się przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne,
zostały oczyszczone i opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.
Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął
się kilkanaście sekund wcześniej.
- Ocuć ją!
- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby
komputer mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.
- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.
- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta
albo sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szybko.
- Pacjent przeżył poważny szok i nie...
- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię
spięcie w ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku
cyfrowy!
Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i
skupiła wzrok na mnie.
- Jim...
- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów,
co z Angeliną!
- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się
przed ich wyrwaniem i zmusiłem do spokoju.
- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem
się, żeby i ona mogła coś powiedzieć.
- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.
- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej
wezwij karetkę!
O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami
w czasie pracy i tylko przeszkadza.
- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj
drzwi!
Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na
plastbetonie. Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie
rozjechałem jakąś parkę na chodniku i wpasowałem się między dwa pojazdy
praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równo-
cześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd
jadę.
- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.
Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z
pulsującym kwadratem, oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie.
Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować
na częstotliwości awaryjnej, którą znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem
kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:
- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?
Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się
James. Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy
raz zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne
zagrożenie dla kogoś z rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili
się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś
kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest
pełen niespodzianek.
Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała
piana gaśnicza rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej.
Zostawiłem atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i
ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch palantów w
mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego.
Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że
to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:
- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona...
- Gdyby się pan odsunął i...
- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne
podatki, czyli łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie
znam się na pewno lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?
Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie
chciałem przeciążać go myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.
- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawiliśmy na wezwanie
automatycznego systemu alarmowego.
- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do
mojego domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem
się, że moja żona tu była.
Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.
- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się
wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią...
Angelinę. Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala
panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną
odpowiedzialność.
Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego
komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko
rozwinięta profilaktyka.
W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące
ruiny. Robot przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując
pianą co bardziej dymiące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na
wszelki wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem
wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie
najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod
sufitem wentylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia.
Było pełno dymu i żadnych ciał.
Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii
wspomnienia, natomiast ławki, których było najwięcej, niezbyt ucierpiały. Za to
elektroniczny panel kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone
w bocznym pomieszczeniu, gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porząd-
nie zmasakrowane.
- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora
na specjalistów.
Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie
wypchany czujnikami i pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów
kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy
od dowolnie wybranej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ochotę
mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.
- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej
cierpliwości.
- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym
głosem. - Na podłodze odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako
ludzka krew.
- Jakiego typu? - wycharczałem.
- 0 Rh
-
.
- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh
+
.
Po pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych
śladów żywych czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspo-
zycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą elektronicznego złomu celowo (i
skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do
czego mógł służyć.
No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?
Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie
jednostki znajdujące się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy
kogokolwiek podobnego. Należało się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina,
powstrzymałem się od komentarza i wróciłem do domu. Tym razem powoli i zgodnie
z przepisami ruchu drogowego.
Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te
roboty ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku.
Rowenę na całe szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę
leczniczą, zrobiłem drugą i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od
Bolivara i od Jamesa: obaj byli w drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub
kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w okolicy. Ponieważ żadnego nie było
na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki zmienić się nie da.
Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od
techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda
się je zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie
odpuściłem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze)
i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.
Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie,
ale byłem zmuszony przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a
przybyłem tu dobrowolnie i jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze
mnie! A wydawało się to nie takie głupie...
Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi.
Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z
zasady nie płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po
użyciu stosownych argumentów. Zasilili szeregi pacjentów chirurgii pourazowej.
Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy,
staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym.
Na przykład: ratowanie wszechświata czy fałszowanie wyborów
prezydenckich daje satysfakcję, ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a
drugim obrobiliśmy kilka obiecujących banków, starannie maskując dochody, by
skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył na nich łapy. Inskipp, odkąd z
przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie wzbogacił, a innym zazdrościł
twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej.
W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna
godzina nadeszła w pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z
pozoru niewinne pytanie:
- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?
- To się pije czy wciera?
- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie
mówią w reklamówkach...
- Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne:
po obejrzeniu pierwszej zbiera mi się na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić
ekran. To zdaje się jest wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać
na jeden nocleg? Coś mi się obiło o uszy...
- Nas na pewno stać.
- Pewnie tak...
Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg
wydarzeń, oczywiste się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy -
wszystko dokładnie przemyślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół,
który zdecydował się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej
musiało być na wierzchu - taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem
wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego
określenia.
Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych
serialami rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować
gotówkę z najbogatszych, i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum
kuracji odmładzającej wszechświata. Kuracje były upiornie drogie i niewiarygodnie
skuteczne. Cena wykluczała zwykłych milionerów, ale i tak kolejki były niezłe. Samo
leczenie należało do bezbolesnych, ale długotrwałych - w razie zaawansowanego
rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje się
nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na
uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i
upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po
zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A
starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom
młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta.
Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach
poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie
zapomniałem.
W przeciwieństwie do Angeliny.
Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją
wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku
kolejnych dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem,
pochyliła się i dotknęła kącika oka.
- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc
ograniczyłem się do komentarza:
- To tylko światło tak pada.
Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że
następnym przystankiem będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata
bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co
baba myśli, mówiąc proste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno
- na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie.
Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;
pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?
prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał
głowę obiadem;
pewna: Trzeba iść po zakupy.
Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy
rozsądek wykluczają się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej
korzystna dla mnie okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą,
naprawdę poważną awanturę w rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:
- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do
pomieszkania?
Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.
- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. -
Co myślisz o...
Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność
długów, a nie pierdoły.
No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później
miałem naprawdę długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na
kuracjach, o których zresztą zgodnie z lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak
zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowałem się na
tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone
w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić
wspaniale, i to w towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że
przeraźliwie nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza
tym, ile czasu można mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, których
właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo.
Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też
nie jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.
Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie
albo powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z
dwóch powodów: po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i
nie widziałem powodów, by rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po drugie,
Angelina doskonale się bawiła, mając pierwszy raz nieobowiązujące grono
przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, odkąd skończyliśmy stałą
współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co
ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co
mieli ochotę; przecież jest to przywilej młodości.
Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie
wiedziałem i prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to
było najważniejsze. O Świątyni Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z
komentarzem, że któraś tam jest nią zachwycona.
Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę,
czy nie) przerwał mi sygnał komunikatora.
- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.
- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o
Świątyni. Gdyby zechciał pan wstąpić do mojego biura...
Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.
ROZDZIAŁ 2
- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu
kapitana Collina.
Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał
dalej.
- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to,
że Mrs. Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję...
- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?
- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety
wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.
- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?
- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie
zażenowanego, co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.
- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i
dokładności, z jaką prowadzone są banki danych...
- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem
mu łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił?
Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.
- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!
- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi.
Dokładnie, co się stało?
- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili
regularnie i na pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku.
Założyciele są oficjalnie wpisani do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć,
zdobyliśmy pełny spis członków...
- Dlaczego dyskretnie?
- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem
Międzygalaktycznej Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?
- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.
- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny
toczono w imię ideałów religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie
rozmawiać. Religia zbyt często zabijała albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez
kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci. Żadne państwo czy rząd planetarny
nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ wolność wyznania i
zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.
- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?
- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go
dokładnie, co nie przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej
planecie kultem, rzecz jasna, dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć
po cichu, w ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza
tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy,
żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były przestrzegane i
wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór...
- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i
naturalnie, o co idzie w każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.
- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi
rangą i to jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.
- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu
wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypłynęło.
- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała
regularnie, a pańską żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach,
jak tam oni to nazywali.
- No i?
- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym
drobnym wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz
Fanyimadu cóż...
- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie,
tak?
Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy
daty i potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...
- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy
nadal tu jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?
- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w
połączeniu z drobnym niedopatrzeniem...
- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w
szoku i to się nazywa niedopatrzenie?!
- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...
- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w
końcu przynosić wyniki.
- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by
był przyzwyczajony. - Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i
porównaliśmy ją z próbkami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan
zapewne wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, tak na wszelki wypadek. Gdy
dzwoniłem, pozostało dwadzieścia możliwości, a ponieważ porównywanie
komputerowe trwa przez cały czas, obecnie zostało pięcioro podejrzanych... o
przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany!
Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?
- Profesor Justin Slakey. - Daleko?
- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.
Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do
przedziału desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na
wszelki wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.
Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników
i dachu po wypuszczeniu oddziału antyterrorystycznego, który otoczył sympatycznie
wyglądającą willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.
Bo nikogo nie było.
Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc
łatwo było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.
- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając
Collinowi jakiś meldunek.
- Był na liście pasażerów liniowca ”Star of Serendipity”. Wystartowali prawie
godzinę temu... - poinformował mnie Collin ponuro.
- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam
prysnął. Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do
wylądowania, gdzie będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o
wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami,
a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż założę się, że go nie będzie na
pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan
zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo
udaje, że jest.
- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje
sprawy. On naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem,
ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej dziesiątki, potwierdziło to bez cienia
wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę
Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest
wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie.
- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia -
przyznałem. -A o to chodzi w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był
autentyk, a nie jakiś drobny oszust?
- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i
wszyscy go podziwiali za fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i
umiejętności medyczne nie musiałby nic więcej robić, by spokojnie i dostatnio żyć do
końca swoich dni. Całkowicie nielogiczne byłoby zwracanie na siebie uwagi i
pchanie się w jakieś oszustwa religijne. Zresztą lekarze są obecnie przesłuchiwani i z
tego, co mi meldują podwładni, żaden nie wierzy, że Slakey to Fanyimadu.
Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.
- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył
odpowiedzieć, za drzwiami gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu
kapitana Collina - rozległa się ostra pyskówka przerwana wtargnięciem policjanta z
izolowanym pojemnikiem w objęciach.
- Znaleziono to uprzątając resztki wyposażenia w Świątyni, panie kapitanie -
zameldował służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono,
nikt nie miał o niczym pojęcia...
Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zderzyliśmy głowami,
zaglądając przez przezroczyste wieko. Wewnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z
ulgą zauważyłem, zdecydowanie męska.
- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi
okoliczności? - spytałem, nawet nie siląc się na uprzejmość.
- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do
czynienia z admirałem. Zawsze byłem pełen podziwu dla szybkości, z jaką wszędzie
rozchodziły się plotki.
Zabrzęczał telefon, Collin odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał,
wysłuchał krótkiego meldunku i powoli odłożył słuchawkę.
- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora
Slakeya...
- Czyli zero wątpliwości - ucieszyłem się. - Proszę łaskawie informować mnie
o wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne?
I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku
drzwiom. Nim do nich dotarłem, dodałem przez ramię:
- Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w moim komputerze,
zanim dotrę do domu.
I wyszedłem.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo.
Teraz należało wziąć się do roboty.
Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są
otwarte. Wyjeżdżałem, a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze
złodziejami na tej planecie jeszcze się nie spotkałem, pod tym względem tutejsza
policja była wyjątkowo skuteczna, ale zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Zostawiłem
atomcykla przed drzwiami, wyjąłem broń z kabury i wszedłem.
Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń
z ręki.
- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś
się w końcu nauczyć nas rozróżniać, ojciec.
- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie
udało. - Schowałem gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam
obu coś do picia.
Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z naczyniem w garści
siadłem w miarę wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie
trwało to długo, bo niewiele było do opowiadania.
- Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje -
podsumował James. - Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak
zawsze. Naszym zadaniem jest odnaleźć ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...
- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w
kolejce. Właściwie trzeci, kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją
matkę, będzie musiała bardzo nad sobą panować, żeby dla mnie coś zostało.
Poczekamy na twojego brata i bierzemy się do roboty.
- Powinien się tu wkrótce zjawić, bo złapałeś go na pokładzie jachtu podczas
pomiarów geologicznych jakiegoś księżyca. To jego najnowsza pasja, a zanim
przeszedł w nadświetlną, skontaktował się ze mną, stąd wiem.
- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?
- Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na giełdzie i na klientach
równocześnie? Kupił jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy?
- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy
koncepcyjnej. Ty zajmujesz się pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o
współpracy z władzami: skopali dochodzenie, a jedyne, co mogą, to tylko zawalić je
do reszty. Fakt, przeprowadzą drobiazgowe i dokładne poszukiwania profesorka, więc
nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli go przypadkiem znajdą, w co zresztą szczerze
wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich
informacji o Świątyni Wieczystej Prawdy. A zaczniemy od pogawędek z
wyznawcami, tu jest lista. Trzy z wypisanych tu niewiast są dobrymi znajomymi
twojej matki, więc nie przewiduję problemów. Zbieraj się!
- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda
to podstawa. - Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone
predyspozycje...
- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę
rodową limuzynę.
”Odpalić” było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli
chyba najbardziej rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej
galaktyce i co ciekawe, przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo
gadanie o silniku spalinowym trafiłbym do tutejszego pudła. Pojazdy napędzane były
mikrostosami (jak atomcykiel) albo bateriami. Albo jak w przypadku limuzyn typu
Spread Eagle włączało się je na noc do sieci, dzięki czemu silnik nabierał mocy. Całe
to ustrojstwo z przekaźnikami energii przy każdym kole dawało samojazd, którego
rozmiary wymagały określenia co najmniej ”limuzyna”.
Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając
jednocześnie wykładane złotem drzwi. Opadłem z westchnieniem na śnieżnobiałe
pseudofutro, co spowodowało włączenie się ekranu łączności.
- Sport - poleciłem nie mając ochoty na żadne ”wiadomości”, ”nowości” i tym
podobne propagandowe bzdury.
Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi
kieliszek szampana.
- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe
złoto?
- Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z
polaryzowanego szkła pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi
rodzice podróżują z klasą, jakbyś miał jeszcze jakieś wątpliwości.
- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.
- Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie
będziemy szukać innego klucza. Nieprzyzwoicie bogata, rozsądnie atrakcyjna.
Powiadomiłem ją, toteż jesteśmy oczekiwani.
Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało
różne fragmenty opalonego ciała w zależności od jego ruchów. O wszystkim ma się
rozumieć wiedziała, bo tutejsze tak zwane programy informacyjne pełne były opisów
i zdjęć. Jak wszystkie manipulatory publiczne, lubowały się w cudzych
nieszczęściach - im bardziej krwawe, tym lepsze. Vivilia wyglądała na dwadzieścia
sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ile tych lat faktycznie miała, nie
wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle nie żyją. Kobiety pod tym wzglę-
dem były mutacją.
Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:
- To mój syn, James.
- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na
kolejnym śmiertelnie nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie
pod lufę, tak więc jeśli potrzebujesz spokojnego miejsca do spania, to służę...
Nie traciła czasu, choć określenie ”spokojne” było łagodnie mówiąc
eufemizmem.
Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama
zaczęła polować. To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie
robiło na niej najmniejszego wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż
nadto.
- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem,
przerywając jej wabienie.
- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was
rodzinne...
- Najpierw fakty, potem pierdoły - zaproponowałem uprzejmie, wiedząc z
doświadczenia, że grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.
- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...
- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam
czasu.
Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowano kulty religijne
wszelakiej maści. Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na
dużej ilości przyjęć i spotkań towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi
fascynującymi przekonaniami. Kobiety z natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że
większość po poznaniu kogoś tak uroczego składała mu rewizytę w świątyni. Część z
nich trafiała tam powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było następujące:
- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców.
Powodem było nie sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli
ktoś będzie często przychodził, gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał ”co łaska”,
to będzie miał możliwość zajrzeć do Nieba.
- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. -
Do nieba?
- Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o
Niebie? Tak na marginesie, to jakiego jesteś wyznania?
- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i
ateiści.
- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej
brzmi, a nie wszyscy rozumieją.
- Jak większość - westchnęła. - Ale bycie praktycznym jest takie nudne...
łatwo zrozumieć, dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś
ciekawszego... czegoś wznioślejszego.
Wracając do tematu: gdybyś bardziej uważał w szkole, wiedziałbyś to, co
zaraz usłyszysz. Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też
zwane Rajem, jest miejscem, gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli
zachowywaliśmy się w życiu właściwie. Zaznamy tam wiecznej szczęśliwości.
Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia, jeśli w życiu postępowało się źle i nie-
właściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. Wiem, że to brzmi strasznie
prosto i prymitywnie, że nie wspomnę o nielogiczności. Też miałam takie odczucie,
słysząc po raz pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo, straciłam sporo
z... nazwijmy to sceptycyzmem.
- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.
- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna
politowania i niewiary. Tak sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o
pobycie w Niebie, ale wiem, kiedy mam do czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie
wprowadzał w żaden trans. Nie wiem jak, ale na pewno byłam w Niebie. Mistrz
Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta głupia Rosebudd za drugą. Żeby się
dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o tym. Przeżyliśmy to samo,
widzieliśmy to samo... było zbyt piękne i realne, by mogło być sugestią hipnotyczną.
Było... inspirujące.
Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani
w jej słowniku.
- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet
słówkiem.
- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...
Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne
kłamstwo. Jak właśnie dało się słyszeć, obłuda podobnie jak głupota nie miały granic.
W każdym razie zeznań odnośnie Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej
tam obecności była pewna, że je odwiedziła. Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała
się za oprowadzanie Jamesa po domu, jasne się stało, że więcej faktycznie nie wie.
Telefon od Bolivara, który właśnie wylądował w tutejszym porcie kosmicznym,
stanowił doskonały powód do zakończenia wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla
Jamesa).
- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do
terminalu - a potem gryźć.
- A można się dowiedzieć dlaczego?
- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość
mnie trafia.
- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...
- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się religijny jak ty
cnotliwy. Religię zawsze uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka
religia i jakie masy, ale nie o to chodzi. Denerwuje mnie kant.
- Zawsze miałeś słabość do oszustów...
- Nadal mam, ale do uczciwych oszustów. Tylko widzisz: ułatwianie
wydawania pieniędzy bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja,
pracuje wyłącznie dla gotówki. Oszukiwanie czyichś uczuć, wykorzystywanie
przesądów to zupełnie inna sprawa: to włażenie komuś z buciorami tam, gdzie nikt
nawet delikatnie nie powinien się znaleźć, chyba że go zaproszą. Wiara jest
indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś nie próbuje przekonywać innych,
tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są głupie. To, co zrobił ten
zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż się niedobrze
robi. Posłuchaj: skoro do nieba trafia się po śmierci, to dotarcie tam na wycieczkę za
życia i to za pomocą jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie niemożliwe.
Albo rybki, albo akwarium, a tu mamy zwykły chamski kant oparty na kłamstwie.
Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który nie omija większości ludzi. Ci, którzy
mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą uczuciowymi wrakami. Żaden
szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć z jego
procederem, niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.
- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej
bogatych - konkretnie nas - jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku -
odetchnęła pociecha. - Bo już się zacząłem o ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to
faktycznie masz rację: tak się nie powinno postępować.
Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem
przyszedł czas na obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami,
byle duże.
- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony
talerz. - Odwodnione-nawodnione racje wojskowe na dłuższą metę stają się nudne.
Zacząłem dochodzić do etapu próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku
niczym się nie różniły.
- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić
większy jacht z przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką!
Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie
włączył się komputer. Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.
- Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki
ze zgodnym jękiem zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na
ciekawy eksperyment. Dokładnie nie wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten
cały Fanyimadu opowiada straszne głupoty i że chodzi o jakąś podróż. Podejrzewam,
że gdzieś poza planetę, ale nic konkretnego na to nie wskazuje, więc więcej nie mogę
ci powiedzieć. Można to nazwać kobiecą intuicją. Może być niebezpiecznie, toteż
jestem przygotowana; gdybyś stracił mój ślad, nie trać nadziei. Do zobaczenia.
Posłała mi całusa i obraz zniknął.
- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.
- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.
Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości.
- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły?
- Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak
proponujesz. Poza planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania.
Proponuję zabrać się za archiwa i sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się
ponownie ta cała Świątynia. Bo że się pojawiła albo lada chwila pojawi, nie mam
wątpliwości. Archiwum jest scentralizowane, czyli zajmuje jedną planetę, toteż
odszukać się da, musimy jedynie ustalić parametry, według których poszukiwania
mają zostać przeprowadzone.
- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.
- Ojciec! - jęknął James.
- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.
- To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to,
że metoda działania pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy
profesorek.
- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.
- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.
- A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powinno wyjść, jak
zabierzecie się za poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.
No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać,
zaczynając od najbliższych. Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od
młodości - od skrzynki na narzędzia zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.
Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z
własnym sprzętem. I uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani
krótkie, ani przyjemne. Znajdowało się głównie pod hasłem ”Eschatologia”.
Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich
różnorodność była oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze
większa. O słowotwórstwie w nazwach przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie
wspominać, bo jeszcze mi litery przed oczyma wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna
religia zapożyczała coś od innych, dzięki czemu udawało się ten galimatias
sprowadzić do wspólnych podstaw. Na ogół.
Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowałem się, o co
chodzi w teoretycznej części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w
teologicznej...? Nieważne. Dzień był pracowity, dlatego nic dziwnego, że
zdecydowałem się go skończyć, gdy przestałem przyswajać wiedzę. Do łóżka dota-
rłem na autopilocie - albo jak kto woli na pamięć - i ledwie przyjąłem pozycję
horyzontalną, zapadłem w sen.
Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiektywnie osiem
godzin później - ktoś mnie obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli
potrząsając za ramię.
- James...?
- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!
To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka.
- Chyba nie pod tą samą nazwą?
- Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam
cel i sposób: wycieczki do nieba.
- Gdzie?
- Nawet niedaleko: planeta Vulkann. Głównie górnictwo i przemysł, ale ma
sympatyczny archipelag w tropikach, w całości przeznaczony na odpoczynek,
rekreację i ośrodki emerytalne.
Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.
- Kiedy ruszamy?
- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została
godzina.
Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie.
Miałem.
- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!
ROZDZIAŁ 3
Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwiskami i z nowymi
papierami. Tych ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na
wszelki wypadek. Też wynik zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy -
też na wszelki wypadek - w zmodyfikowanym przeze mnie sprzęcie fotograficzno-
filmowym, którym jako wycieczkowicze byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać,
że wyżej wymieniony sprzęt nadal spełniał swą podstawową funkcję, czyli robił
zdjęcia. Diamentowe spinki i inne podręczne drobiazgi z branży jubilerskiej, które
łatwo wszędzie wymienić na gotówkę, wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z
rzeczywistej potrzeby.
Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie
mnie zazwyczaj spotykały w życiu. Ledwie wysiedliśmy z promu zmieszani z tłumem
wycieczkowiczów, zagrała orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w
czarnych szpilkach i czerwonych uniformach wykonanych techniką oszczędnościową
Na komendę dziewczyny stanęły, zrobiły spocznij i rozeszły się do wyznaczonych
celów Do nas podeszła atrakcyjna blondynka z piegami na nosie
- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała
- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee
- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie
zgodnym chórem
- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w
naszym świecie Mogę mówić wam po imieniu?
- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem
- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia
- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili
- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu
doskonale Teraz do bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy
drzwiach prześwietla zawartość portfeli i weryfikuje karty kredytowe, ponieważ
wakacje są urocze, ale i kosztowne.
Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło
mi się to podobać. Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie
przybyliśmy tu dla przyjemności, byłem zmuszony wtrącić się w pogawędkę.
- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.
- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z
przyjaciółmi.
- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z
elektroplanem. Przy tym placu jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie
zautomatyzowany hotel czynny całą dobę.
- Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka
wysadziła nas przed wejściem i natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek
boyow-robotów, z których każdy porwał po sztuce bagażu, ustawiając się gęsiego.
- To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was
opuszczę, byście mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko
wymówicie moje imię, postaram się zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego
pobytu.
- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchnąłem najbliższego
robota - Prowadź do pokoju.
Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co
odpluskwiać - i od sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar
za pomocą wielofunkcyjnego scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac
i wysunął przez niego obiektyw ustawionej na trójnogu kamery.
- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto
tylko przekroczy próg.
- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.
- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do
uszkodzenia. Operacja w pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić,
a potem się wyspać. Zobaczymy, co przyniesie ranek.
Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny
dzień, który zaczął się i skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy
śniadanie, tak że nie było tragedii. Łóżka się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie
najbardziej mi się podobało - w pełni zautomatyzowanym hotelu, jak długo płaciło się
rachunki, nikt się człowiekiem nie interesował i żadna wścibska sprzątaczka nie
będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno. Ponieważ gapienie się na aparat
miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, wstałem i oznajmiłem.
- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.
- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.
Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie
obowiązywało tabu nagości, stwierdziłem, że reszta osoby pasuje do twarzy i
postanowiłem nie robić młodzieży konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej
zimnawa, bo inaczej mógłbym mieć pewne obiektywne problemy ze zrealizowaniem
tego chwalebnego zamiaru.
Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu
ogólnie prezentują się wierni - wizualnie i akustycznie - robiąc przy tej okazji odbitki
każdego wchodzącego do kościoła.
Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną.
- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden
z nas tam nie wejdzie bez wzbudzania podejrzeń.
- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale
ja sobie suwaka w kroku nie zamierzam instalować.
- Wychodzi na to, że potrzebujemy fachowej, damskiej pomocy - oceniłem z
westchnieniem: niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.
- Korpus? - spytał James.
- Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie rozmawiałem, ale
niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i
uśmiechnąłem się z satysfakcją. - W Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to
oznacza, że będę miał przyjemność obudzić naszego szanownego szefa. Jego pech, że
kocha spać.
Połączenie trafiło naturalnie do elektronicznej sekretarki, ale znałem kod
umożliwiający bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa.
Miał on zainstalowaną na życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny
sygnał był głośniejszy, ponieważ Inskipp ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne
formy budzenia.
- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego
telefonu! - zawarczał w końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. -
Kogo cholera niesie w środku nocy?
- Jim di Griz...
- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet
te, co do których miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych
ludzi o...
- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.
- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy
Korpusu.
- Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowałem go dokładnie o
wszystkim.
Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał
całość praktycznie równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż
cokolwiek by o nim mówić, został szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję
czy ładne oczy, tylko z uwagi na cechy charakteru. Opieszałość czy asekuranctwo na
pewno do nich nie należały. A do dyspozycji miał faktycznie duże możliwości i
wiedział, jak ich użyć.
- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie.
Agentka ma na imię Sybil. Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim
dowództwem, teraz przechodzi pod twoje, di Griz. Jest najlepsza jaką kiedykolwiek
miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś wątpliwości.
- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.
- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie! - warknął i
przerwał połączenie.
I jak go znam, natychmiast zasnął.
Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić
wszystko w znanym wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną
szybkością. Zresztą niezależnie od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a
ponieważ bez Sybil nie mogliśmy nic przedsięwziąć, więc zabijaliśmy czas.
Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy
nazwiska i adresy. Potem przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że
wszystkie wierne są wręcz nieprzyzwoicie bogate. Co nie było żadnym
zaskoczeniem: ”co łaska” w Kościele Poszukiwaczy Drogi było wysokie. Włamania
do obu sieci były natomiast tak proste, że aż nudne.
Potem pozostała tylko obserwacja nagrań i z góry skazane na fiasko zmagania
z alkoholem. Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś
zostało.
- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.
Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego.
- Faktycznie: ”O”! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie
będzie, żeby was nie deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?
- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.
- Slakey-Fanyimadu?
- We własnej paskudnej osobie.
- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.
- Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia
Bolivar. - Jakby ci się kończyła w nadgarstku.
- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie
mówiłem?
Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych
zainteresowań - ręka kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce.
- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.
- Najlepiej imadłem... - dodał James.
Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę.
Odwróciłem się, sięgając po paralizator: drzwi na korytarz, które własnoręcznie
zaryglowałem, były gościnnie otwarte na oścież. W pokoju zaś znajdowała się osoba
płci odmiennej, zajęta ich zamykaniem.
- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, prostując się z
wdziękiem.
Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i złocistowłose, ubrane
zgodnie z najnowszą modą w te ciuszki wysadzane diamencikami, lśniącymi niczym
albedo. Dodać należy, że kiecki tego typu przylegały niczym druga skóra i trzeba
było mieć naprawdę doskonałą figurę, by móc je nosić. Ona miała...
Zresztą o jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie
chwilowo stracili głos, mówiło to samo za siebie.
- Jestem Jim di Griz - przedstawiłem się, korzystając z chwili spokoju. - To
moi synowie: James i Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?
- Tak.
- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się
Slakey.
- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.
- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? -
spytała, nie bawiąc się w konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy
kontakt i sprawdzić kościół.
- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto fotografie i
charakterystyki. Wszystkie młode - przynajmniej z wyglądu - i bogate. Odbijają sobie
kuracje odmładzające i chodzą praktycznie na wszystkie ważniejsze imprezy, bale i
przyjęcia w okolicy, toteż bez trudu można je spotkać. Oto lista zabaw na najbliższe
dziesięć godzin.
- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Kościoła
Poszukujących Drogi.
I wyszła.
Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona
faktycznie musi być dobra.
- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.
Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do
kościoła przez portal z czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes -
pierwszą z trzech proponowanych przez nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spoj-
rzała w stronę hotelu i uśmiechnęła się.
Po kolejnym kwadransie znalazła się w naszym pokoju - tym razem wszyscy
uważnie obserwowaliśmy drzwi.
- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.
- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.
- Żeby nie było niedomówień: poprzednim razem nie byłam nieuprzejma,
tylko zmęczona, a podobnie jak wy wolę działać niż gadać. Teraz zrobiłam, co
można, więc czas na życie towarzyskie. Podobnie jak wy uważam, że Angelinę
można znaleźć, aczkolwiek na pewno nie na Lussoso. Czy na Vulkannie, to się
jeszcze zobaczy. Razem powinno się to nam szybko udać.
- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką
szklankę.
Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:
- Smakuje. Dzięki, Bolivar.
- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.
- Skądże. Oni naprawdę się różnią. James na przykład ma niewielką bliznę na
lewym uchu. Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.
Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.
- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.
- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu
uwierzyli.
James się nie odzywał.
- Nabożeństwo wydaje się dokładną repliką opisanego przez was ze Świątyni
Wieczystej Prawdy - Sybil wróciła do tego, co najważniejsze. - Stosowna muzyka
organowa i kadzidła maskujące zapach tylininy, która choć krótko działa, jak
zapewne wiecie, skutecznie rozluźnia, wybitnie ułatwiając sugerowanie rozmaitych
rzeczy osobom będącym pod jej wpływem. W tym wypadku to raczej zbędna
profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i tak były głęboko przekonane. Kazanie
było niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja.
Głęboko mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co trzeba zrobić za życia, by tam
trafić. Potem znowu zagrały organy i kilka spośród obecnych zrelacjonowało swoje
pobyty w Niebie. Potem było ”co łaska”: duże co łaska, zwłaszcza w wydaniu
uczestniczek ostatnich wycieczek. Ogólnie do złudzenia przypominało to opowieść
tej Vivilii von Brun.
- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.
- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda.
Więcej będę wiedziała po wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek,
ale przyspieszyłam, ile się dało, okres oczekiwania bez wzbudzania podejrzeń. Tak na
marginesie: Slakey oficjalnie nazywa się ojciec Marablio. Pogratulowałam mu
kazania, co go mile zaskoczyło, a przy okazji uścisnęłam mu serdecznie prawicę. To
nie jest proteza, a jeżeli, to tak doskonała, że nikt dotąd o takiej nie słyszał. Wygląda i
funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.
- Niech go szlag! - zirytowałem się. - Sam widziałem jego zmasakrowaną
kończynę. Była definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.
- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?
Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.
Dwa dni i dwa ”co łaska” później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka
ma się przygotować do wizyty w Niebie.
Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apartamencie.
- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na paluszkach.
Kobiety zadają to pytanie wyłącznie wtedy, kiedy są pewne efektu i należy
wówczas udzielić właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie ”
małą czarną”, prostą i elegancką, i drogą jak diabli. Nic dodać, nic ująć. Do całości
pasował kapelusz i nieco biżuterii (droższej od stroju naturalnie).
- Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć? - upewniła się, dotykając
niewielkiej diamentowej broszki pod szyją.
- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego
szukasz. - Byłem pewny swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w
spince do krawata. Centralny diament jest obiektywem, resztę dodałem, żeby zrobić z
niego kobiecą ozdóbkę. Tak na marginesie gwarantuję, że to unikat, drugiej nie ma w
całej galaktyce. Obiektyw zmienia obraz w serię sformatowanych molekuł
przenoszonych do pamięci za pomocą ruchów Browna, dla których źródłem energii
jest ciepłota ciała, toteż dla jakiegokolwiek wykrywacza nie ma źródła energii ani
urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo to co dla nas jest kompletnym
mrokiem, broszce spokojnie wystarczy do pracy.
- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...
- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu plany, niech Korpus
też coś z tego ma.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.
ROZDZIAŁ 4
Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wyraźny jak
zawsze, to patrząc przez szybę ledwie go widziałem. Sybil była wewnątrz już ponad
godzinę i zaczynałem się denerwować.
- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czapkę z daszkiem i
logo ”Cocaine-Cola”.
- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.
- Nie kręć się przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma
żebraków - zawtórował mu James.
- Dzięki za wsparcie i wiarę - warknąłem. - Zawsze wiedziałem, że można na
was liczyć. Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie
opanowała. Ta czapeczka ma pole antyhigroskopijne, a ja się szwendałem koło
kościoła, zanim jeszcze byliście w planach.
Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było
żywej duszy, a robot-recepcjonista zignorował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a
nie wchodziłem.
Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:
- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa
pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Jakbym spotkał twojego programistę... - zacząłem i urwałem: moje nerwy
musiały być w opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.
Włączyłem pole i wyszedłem.
Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukrywać przed samym
sobą. Nie tylko martwiłem się - bałem się. Jeżelibym jednak zaczął się nad tym
rozwodzić, to przestałbym być zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na
pewno nie były w stanie jej pomóc. Mogłem to zrobić tylko ja, myśląc i działając,
dlatego przestałem wspominać i zająłem się rzeczywistością.
Na spacer wyszedłem nie bez celu - po drugiej stronie placu, dokładnie na
wprost wejścia do kościoła, znajdowała się kawiarnia z ogródkiem osłoniętym
markizą wzmocnioną polem, o czym przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i
moje zatrzeszczały, iskrząc, aż ciarki przeszły mi po plecach. Pstryknąłem w daszek,
wyłączając swoje i siadłem przy stoliku nieco w głębi, za to dającym doskonały
widok na kościół.
- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając
się.
- Sir, nie madam.
- Czym mogę służyć... sirniemadam?
Na świecie było zdecydowanie za dużo automatów-idiotów i skretyniałych
komputerów.
- Piwo: duże i zimne.
- Już podaję sirniemadam.
Stół drgnął, w blacie otworzyła się klapka i uniosło się piwo w oszronionej
szklanicy. Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.
- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.
Dopiero wtedy dostrzegłem podłużny otwór obok szklanki. Wsunąłem weń
trzy monety i naczynie natychmiast znalazło się w mojej dłoni.
- Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc
oddać resztę.
Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo
smakowało nieźle. Deszcz sobie padał, ulicą czasem coś przejechało, ja sączyłem
alkohol, a drzwi do kościoła nadal pozostawały zamknięte. W końcu piwo się
skończyło, więc żeby głupio nie wyglądać, zamówiłem drugie.
- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.
- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.
- Bo była specjalna zniżka.
Tym razem ze złośliwą satysfakcją wsunąłem w szczelinę dokładnie odliczoną
kwotę i to najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.
- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać
śrubokręta - nie cierpię przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie
padać i wzeszedł jeden z lokalnych księżyców. A chwilę później wrota kościoła uchy-
liły się, wypuszczając trzy kobiety. Postały chwilę na schodach, żywo o czymś
dyskutując - kobiety, nie wrota - pożegnały się i rozeszły. Sybil skierowała się ku
kawiarni, toteż nieco się odprężyłem -przynajmniej była bezpieczna. Naturalnie
zignorowała mnie, wchodząc do środka. Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie
szedł. Dopiłem więc piwo i skierowałem się do hotelu.
Po kwadransie Sybil siedziała na sofie, która zaczęła stawać się jej naturalnym
miejscem, ze szklanką czegoś różowo-zielonego i zdecydowanie procentowego w
dłoni i zdawała relację. Sądząc po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było
jej niezbędne do normalnego funkcjonowania.
- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od
chwili gdy dołączył do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie
widziałam żadnych urządzeń ani żadnej elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po
czym dotknął mojego czoła i coś się stało. Nie potrafię powiedzieć co: nie zemdlałam,
to pewne. Poza tym mogę tylko powtórzyć za panią von Brun: to było niewiarygodne.
Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W pewnym momencie wskazał na coś w górze i
wtedy usłyszałam delikatny dźwięk dzwonków dochodzący z białego obłoku, który
nadlatywał w naszą stronę. Jednocześnie poczułam się jakoś tak... wzniosie. A
potem... tylko się nie śmiejcie, za chmurką zobaczyłam latające stworzenie...
- Ptaka? - spytałem uprzejmie.
- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to dosłownie moment i
wszystko zniknęło...
- Ot, tak?
- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawróciliśmy. .. w następnej
chwili byłam z powrotem w kościele razem z pozostałymi. I dziwnie się czułam...
jakbym straciła coś bardzo cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale
sprawa jest poważniejsza, niż sądziliśmy. Wiem, że to oszustwo i nie byłam w
żadnym Niebie, ale coś się stało... to co czuję... moje uczucia i wrażenia są
prawdziwe.
- Wierzę ci. Są środki, które bezpośrednio oddziałują na emocje -
powiedziałem łagodnie.
- Wiem, ale mimo to... dość! Zamiast słuchać mojego bełkotania, sprawdźmy
lepiej zapis.
- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.
Nie tracąc czasu na dalsze komplementy, umieściłem broszkę w aktywatorze i
na ekranie pojawił się obraz zbliżającego się kościoła. Ponieważ nie rozwiązałem
jeszcze problemu równoczesnego zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też
milczeliśmy w trakcie projekcji. Najpierw było widać dwie rozmawiające kobiety, a
potem wnętrze kościoła, a później wszedł Slakey. Tym razem nawet się ubrał
odpowiednio do roli - w brązowy habit. Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.
- Do tego miejsca pamiętam wszystko. - W głosie Sybil pojawiła się złość. -
Opowiadał bzdety o czekającej nas radości, skasował czeki na ”co łaska” i poszłyśmy
za nim... O, właśnie.
Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.
- Nawaliło? - zainteresował się James.
- Wątpię - mruknąłem, przewijając nagranie na podglądzie. Ekran przez
dłuższą chwilę pozostawał czarny, wreszcie pojawiły się na nim znajome postacie w
kościele.
- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!
- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też.
Przez cały czas rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego
i chwilowo nie potrafię tego wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie
rezultatów nie ma... A ja w cuda nie wierzę!
- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy
coś innego, co wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.
- Musiało - poprawiłem go.
- Musimy to zobaczyć na własne oczy - wtrącił Bolivar. - Skoro zawiodła
technika, został człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego
eksplozja spowodowała przecież pożar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo
ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.
- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.
- Co: nie?
- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.
Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem
mądrzejszy, bo starszy, a po drugie mam zdecydowanie więcej doświadczenia w tego
typu sprawach. Zawsze byłem zwolennikiem specjalizacji, dlatego nie zamierzam
spierać się z tobą, Bolivar, co do gry na giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w
walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi, że lepiej zrobi cichy włam czy
bezśladowe przeszukanie niż ja. Wmówi mi?... Nie? To dziękuję za jednomyślność.
Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi nie pomożecie.
Zdecydowaliśmy, że najbezpieczniejszą porą będzie środek dnia w czasie
nabożeństwa; gdzie Slakey sypiał, diabli wiedzieli, ale w czasie nabożeństwa zajęty
był obrządkiem. W dwóch miejscach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak
wiadomo, nie ma. Nabożeństwo zaczynało się w południe, toteż godzinę wcześniej
spotkaliśmy się na ostatnią odprawę przed akcją.
- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.
- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam.
Jeśli nic nie wzbudzi moich podejrzeń, nacisnę to, jak zacznie się kazanie, rzecz
jasna. Uniosła w palcach plastikowy krążek. - Zewnętrzne drzwi są zawsze
zamykane, zanim zacznie się modlitwa.
- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uruchamia baterię,
która robi zwarcie w chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał.
Potem całość staje się spalonym śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do
wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. Zamek to zmodyfikowany Bulldog-Bowser,
wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem nawet zwolnić kroku. James, ty
jesteś następny.
- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak
tylko wejdziesz.
- Bolivar?
- Będę w furgonetce z pasywnymi wykrywaczami magnetowidami i
detektorami ciepła. Powinienem móc śledzić ruchy przebywających wewnątrz, chyba
że budynek jest ekranowany. No i oczywiście będę miał odbiornik sygnału
alarmowego.
- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak
przegryzę jeden z zębów trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam
dwa razy palcem.
- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.
- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie akcji serca. Mojego.
Jeśli włączy się alarm, wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o
niestrzelanie do mnie i do niej. Slakey przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne.
Jakieś uwagi albo pytania?
Nie było.
No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie -
bezalkoholowy - i Sybil wyszła.
Parę minut po niej my także.
Czekałem na sygnał za rogiem, udając zainteresowanie wystawą z
pamiątkarską tandetą i odruchowo sprawdzając zawartość kieszeni. Ponieważ pojęcia
nie miałem, co znajdę, wziąłem ze sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury
pomiarowej niż zwykle. Szansa bowiem na to, że komuś tak przewidującemu jak
Slakey uda się powtórnie złożyć niespodziewaną wizytę, graniczyła z zerem.
W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem
ruszyłem w stronę kościoła. W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie -
pokonanie schodów, złapanie lewą ręką za klamkę, otwarcie prawą zamka i
przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez zakłóceń. Na wszelki wypadek
przekręciłem zamek i rozejrzałem się.
Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały
ciężkie kotary. Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i
perorował do zebranych w dole.
- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę
powiadam wam, gdyż zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie
przez Krainę Dobrych Uczynków, albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...
Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. To znaczy nie z
tych dętych frazesów, tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem
spokojnie się rozglądać. Za drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła
Sybil. Gdzie te schody prowadziły, żadne z nas nie wiedziało, najwyższy więc czas
było się dowiedzieć.
Cicho otworzyłem drzwi, wszedłem i zamknąłem je za sobą. A potem
zgryzłem delikatnie mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były
brudne i kręcone. Prowadziły w górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie,
by uniknąć skrzypienia. Na szczycie schodów znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi
duże pomieszczenie, słabo oświetlone blaskiem wpadającym przez pojedyncze okno.
Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy.
Pomieszczenie wypełniały krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez
nie przejść do tylnej ściany. Ponieważ budynek miał podobny kształt co Świątynia,
przede mną znajdowały się drzwi do salki nad tajemniczą przybudówką, w której
powinna znajdować się aparatura stanowiąca bramę do Nieba (górnolotnie rzecz
ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, pienia na dole ucichły.
Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dźwięki organów zwiastowały
zbliżający się koniec nabożeństwa, najwidoczniej Slakey zaczynał się lenić i skrócił
mowę, łajza jedna. Przed sobą miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho
co szybko i kolejne drzwi. Miałem nadzieję, że ostatnie.
Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbędnym blaskiem,
nacisnąłem klamkę i wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem
zamknąć za sobą drzwi, gdy przestał być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie
lampy, a było ich zaskakująco wiele.
W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya,
zadowolonego z siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.
Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło
światło, skoczyłem w bok, wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.
A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i
słyszałem, ale nawet powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie
sparaliżowany, zatem nic dziwnego, że skoku dokończyłem z wdziękiem worka
cementu, waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od którego w uszach mi
zadźwięczało. Prawdę mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem w stanie
zamortyzować w żaden sposób upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o
posadzkę.
Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamienne płyty, a
zobaczyłem jasno oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć
zupełnie tego nie czułem. Jego promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed
moimi oczyma.
- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony. - I słyszysz.
Mój paralizator na te nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko,
Jimie di Griz. Wiem, po co przybyłeś, jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem
wszechwiedzący, ty wszarzu!
Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym
posąg na podłodze. Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na
Slakeya w pełnym stroju galowym, czyli w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi
symbolami, których znaczenia pewnie sam nie rozumiał. No i ma się rozumieć w
koronie na głowie.
Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku górze, dzięki czemu
miałem okazję stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.
- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci.
Chciałeś, łachu, obejrzeć Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie
obejrzycie i to tak dokładnie, że będziecie mieli serdecznie dość!
Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a sądząc po zmianie
kąta widzenia, musiał mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.
- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 5
Coś się wydarzyło.
Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a
przypominać sobie nie miałem ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których
należało zatrudnić mózg, jak na przykład myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo
nadal byłem sparaliżowany, tyle że leżałem z policzkiem w jakimś czerwonym
piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni to siarką.
Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to
bowiem, że ten cholerny paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę,
dotarło też do mnie, że czuję - co prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę
podłoża, czyli co większe kamienie.
Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bezboleśnie -
przeszło kilka takich fal bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu
udręka ustąpiła, a ja mogłem się ruszać. Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a
potem wolno i statecznie, jeśli nie chciałem, żeby mi głowa odpadła. Okazało się, że
teraz cierpiała Sybil, która przecież została sparaliżowana wcześniej. Ponieważ nie
mogłem jej w żaden sposób pomóc, wychrypiałem jedynie parę słów pocieszenia i
zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie, ale bezboleśnie.
Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało
Niebo. Znajdowaliśmy się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone
niebo rozciągające się poza nim. Gdzieś w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga
się zatrzęsła, a niebo zasnuła na chwilę chmura czarnego dymu.
Poczekałem, aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem pozycję
pionową, a potem pomogłem siąść Sybil, oparłem ją plecami o skałę. Próbowała coś
powiedzieć, ale dopadł ją uporczywy atak suchego kaszlu.
- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...
- Wiem, musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem, nie zdając sobie z
tego sprawy - przyznałem uczciwie.
- Musiał - zgodziła się - skrócił kazanie, coś tam bąknął o niespodziewanym
spotkaniu, puścił nagranie organów i poprosił, żeby wszyscy wyszli. Mnie
przechwycił w drodze do drzwi pod pozorem jakiejś ważnej sprawy. Nie chcąc
wzbudzać podejrzeń, posłuchałam, ciężka kretynka. Ledwie zostaliśmy sami,
wycelował we mnie i padłam. To coś, co trzymał w ręku, przypominało pistolet
skrzyżowany z pajęczyną. Zaciągnął mnie do przybudówki, a ja nie mogłam nic
zrobić! Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się zapaliły i znalazłeś się obok
mnie na podłodze. Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic... pustka.
- Zgadza się - mruknąłem ponuro. - Jak otworzyłem oczy, byliśmy już tutaj.
Gdziekolwiek to ”tutaj” się znajduje...
Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włączyłem. Nic:
głuchy jak pień. Nawet mu się kontrolka nie paliła. Każde urządzenie, jakie miałem
przy sobie, zachowywało się tak samo - zero energii. Co gorsza - składanego noża nie
mogłem otworzyć, gdyż nie wiadomo jakim cudem, stał się wraz z rękojeścią jedną
bryłą metalu. Granat nie eksplodował, ponieważ zmienił się w jednolity okruch
materii z nie działającym zapalnikiem. Taki numer w życiu mi się nie przydarzył: całe
wyposażenie było o kant dupy potłuc - elektronika nie działała, bo nie miała zasilania,
mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa fizyki. Zirytowany zdjąłem z siebie
wszystko łącznie z mini granatami, wytrychami, z którymi nigdy się nie rozstawałem.
Nie było sensu nosić bezużytecznego złomu, Sybil także sprawdziła swój sprzęt -
efekt był taki sam. Wszystko, co metalowe, stanowiło jedność. Przyrzekłem sobie, że
jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę na wszelki wypadek nosić
kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie powtórzyła.
Jak na razie jednak mieliśmy do dyspozycji kupkę złomu i gołe ręce. Żelastwo
kopnąłem, rękom się przyjrzałem i wstałem.
- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.
Na wszelki wypadek jedną ręką podpierałem się ściany - żeby mi się nogi w
nogawkach nie poplątały albo inny psikus nie wydarzył - tak że do wyjścia dotarłem
niezbyt szybko, za to bezpiecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało
chyba dłużej niż marsz przy ścianie. W każdym razie do Sybil wróciłem
zdecydowanie szybciej.
- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.
- Na pewno nie Niebo - odparłem z przekonaniem. - Na Raj też nie wygląda;
czerwone niebo, czerwone skały i zero trawy. Geologicznie niestabilny rejon z
czynnym wulkanem w pobliżu. Kupa dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże,
jakby nabrzmiałe słońce, niepodobne do żadnej z gwiazd, jakie znam. Świeci na
czerwono, ale to na pewno nie karzeł. Stąd zresztą twarzowy kolorek otoczenia.
- To gdzie my jesteśmy?
- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektualnych
możliwości - i...
- Co i?
- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...
- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś
jeszcze trochę siny. To musiało być niezłe ”coś”!
- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo
poruszał się szybko i znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny, reszty nie jestem
pewien, ale wydaje mi się, że miał ogon... I na pewno był czerwony.
Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.
- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z
teologią?
- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za
młodu nie traciłem czasu na te bzdury, ostatnio uzupełniłem wiadomości w związku
ze zniknięciem Angeliny. Upraszczając, są tylko dwa miejsca, gdzie trafia się po
śmierci: jeśli żyło się zgodnie z nakazami religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz
przeciwnie - do Piekła. Trafia tam coś, co nazywano duszą, detali nie sposób poznać
poza tym, że jej ani nie widać, ani nie można znaleźć. Skąd się bierze, też jest nie do
końca powiedziane, ale ta cała dusza ma być esencją danej osoby, albo też daną
osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie wymyślam! Przedtem też
tego nie wymyśliłem: nie moje poczucie nonsensu. Aha: jak się dana dusza nie
kwalifikuje ani do Nieba, ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia nazywa
się Czyściec.
- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wykrztusiła.
- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do głowy - na co mam
szczerą nadzieję - wydaje mi się to najlogiczniejszym rozwiązaniem.
Znowu w oddali coś zagrzmiało, a podłoga zadrżała. Na domiar złego coś
mnie rzuciło na kolana i przycisnęło do ziemi. Nagle zrobiłem się bardzo ciężki, a
Sybil rozpłaszczyła się obok pod tą niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie
niespodziewanie się zaczęło i nagle się skończyło. Nieco wstrząśnięty pozbierałem
się do kupy.
- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.
- Nie mam zielonego pojęcia. Nawet jasnozielonego. Nigdy czegoś takiego nie
czułem... fala grawitacyjna czy co?
- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.
- W takim razie, co to było? Moja zboczona wyobraźnia?! Spróbowała się
uśmiechnąć, ale wyszedł jej niezły grymas.
I zaczęła drżeć.
- Tylko bez paniki i histerii! - ostrzegłem. - Jesteśmy w jakimś dziwnym
miejscu, roboczo nazwanym Piekłem, ale żywi. Jakoś za duszę ni cholery nie chcę się
uznać. Proponuję więc wyjść z tej jaskini i zobaczyć, jak też to Piekło wygląda. Bądź
co bądź teoria głosi, że jesteśmy zawodowcami, a sława zobowiązuje.
Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta
odruchowo złapała się za włosy i jęknęła.
- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!
Wyszliśmy, z każdym krokiem robiło się cieplej. Gdy minęliśmy solidny
skalny załom, zrozumieliśmy dlaczego - drogę przegradzała nam rzeka lawy, płynąca
sobie całkiem żwawo, czyli mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast -
upał był gorszy niż w odlewni (raz mi się zdarzyło tam znaleźć, wysoce
niesympatyczne przeżycie).
Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrakcją stało się
sprowadzone przez żar pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby
Sybil czuła się inaczej. Nad pytaniem, czy w okolicy jest woda, wolałem się nie
zastanawiać. Drugim z serii genialnych pytań było - czy Angelina też tu wylądowała.
Też wolałem o tym nie myśleć.
Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy
się za to na wydmy z żużlu i drobnych kamyków. Panowała wysoka temperatura, ale
nie za wysoka.
- Chwileczkę. - Sybil usiadła ciężko na najbliższym głazie i uśmiechnęła się
przepraszająco. - Trochę się zmęczyłam.
- Nie dziwię się - siadłem obok - ten jego zasmarkany paralizator na pewno
nie poprawił nam kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.
- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym się z tej
akcji, gdybym wiedziała jak.
Zalała mnie nagła krew.
- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek,
obojętnie, ile by mnie to miało kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym
Szczurem, to ją będziesz miał! A tak na poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest
spokojnie, a nie podczas kryzysu. Poza tym jest powietrze na tej planecie, czyli muszą
gdzieś rosnąć drzewa czy inna roślinność. A to oznacza wodę. Nie ma obaw,
wyjdziemy z tego!
- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez przekonania.
- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem. - Najpierw coś do
picia, potem się zobaczy.
Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu
doliną dostrzegłem z przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie
wspominać -jakby mi się dajmy na to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu
krokach Sybil także to dostrzegła.
- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...
- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.
Przyspieszyliśmy kroku, zwłaszcza że kamienne wydmy stawały się coraz
niższe, przechodząc wreszcie w równinę porośniętą wysoką mniej więcej do kolan,
chłodną i wilgotną trawą. Przed sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew,
potem zagajnik, a dalej prawdziwy las.
- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chlorofil, powinno być
następne ogniwo w łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...
- I woda.
- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...
- Ćśśś! Słyszałeś?... Coś szeleściło, jakby suche liście... Słyszałem. Szelesty i
potrzaskiwania dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew
wypadło coś małego i stanęło jak wryte w trawie.
- I co my tu mamy? - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne
stworzenie, które dla odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.
A potem kwiknęło cienko.
Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej, coś załomotało i na łąkę wypadły dobre
dwa metry instynktu macierzyńskiego - mierząc od czubka ryja do końca ogona - z
najeżoną sierścią i postawionym na sztorc ogonem.
- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.
- Świnia - poinformowałem ją radośnie. - Jeden z gatunków towarzyszących
człowiekowi w podboju kosmosu. Konkretnie mieszaniec domowego wieprzka z
dzikiem i paroma pokrewnymi gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.
Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.
- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?
- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała
wątpliwości: warchlak to ten mały - poinformowałem ją, wolno schylając się po
poręczną gałąź. Podejrzliwe oczka - i oczy - śledziły każdy mój ruch.
- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.
Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem wolno
nieco z boku, cały czas mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej
praktyki.
- Spokojnie, Jimmy nie skrzywdzi świnki, Jimmy lubi świnki. Rozgarnąłem
jej szczecinę między uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to
sporo sił. Sierść przestała się jeżyć, świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z
wyraźnym zadowoleniem.
- One uwielbiają, jak się je tu drapie - wyjaśniłem Sybil obserwującej przebieg
wydarzeń z otwartymi ustami. - Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą
się poczochrać.
- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?
- Z jakim potworem? Masz braki w podstawowym wykształceniu
historycznym. Człowiek i świnia żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów
ludzkości, a zmutowany gatunek, którego okaz tu widzisz, był rozsądnym wyborem
przy wyruszeniu w kosmos. Okazały się doskonałymi towarzyszami i świetną bronią
przeciwko niektórym groźniejszym przedstawicielom fauny kolonizowanych planet.
- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.
- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się
na świńskiej farmie i prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w
dzieciństwie. O, zjawił się i dzik!
Dzik wyszedł dostojnie, bo słysząc zadowolone pochrząkiwania, nie miał co
się spieszyć, przyjrzał mi się podejrzliwie czerwonymi ślepiami i uznał, że nie jestem
groźny, co było uprzejme z jego strony. Podczas szarży dzik porusza się naprawdę
błyskawicznie, przestaje zaś atakować tylko wtedy, gdy sam ginie albo gdy rozerwie
przeciwnika na strzępy. W nagrodę podrapałem go energicznie za uszami, co
wywołało chrząknięcia znacznie głośniejsze niż u lochy.
- Skąd one się wzięły?
- Z lasu.
- Nie o to mi chodzi! Skąd wzięły się na planecie z aktywnymi wulkanami,
falami grawitacyjnymi i całą resztą.
- Ta planeta musiała kiedyś zostać zasiedlona przez ludzi. Dowiemy się we
właściwym czasie. Najpierw jednak to, co najważniejsze: woda. Świnki powinny nam
w tym pomóc.
W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym
drzewem, stojącym na polanie. Odyniec wziął rozpęd i rąbnął w pień, aż się pół lasu
zatrzęsło. Żołędzie, niewiele mniejsze od mojej głowy, posypały się na ziemię i cała
rodzinka wzięła się za posiłek. Nie było rady, dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu
krokach wyszliśmy na podmokłą łąkę, poznaczoną śladami kopyt. Dochodziła do
jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała mgła. Skalna półka umożliwiała
dotarcie do wody bez potrzeby taplania się w błocie, toteż natychmiast z niej skorzy-
staliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.
- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając
usta.
- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi
być coś jeszcze poza trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza
jedzenie.
- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. -
Jestem dzieckiem miasta, niewielkiego, ale zawsze. Jedzenie kupowało się w sklepie.
Rodzice pracowali przy oprogramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach
czy innym projektowaniu, tak że w okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego
zanieczyszczania środowiska. To było małe miasteczko, ładnie wkomponowane w
otoczenie, z dużą ilością zieleni... i beznadziejnie nudne.
Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się zauważyć zarysy
drugiego brzegu. Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:
- Takie jak to?
ROZDZIAŁ 6
- Jak co? - Aż ją poderwało.
Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam,
gdzie trzeba.
- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je
chyba taśmowo produkować... składać, kleić i pakować. Potem wystarczy umieścić,
gdzie się chce, rozłożyć, podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown.
Ledwie skończyłam szkołę - a na uszach stanęłam, żeby być pierwsza - wyjechałam
na studia i nigdy nie wróciłam. Zmora mojego dzieciństwa...
- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!
- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że
tak się uparłaś na wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.
- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.
Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących.
Jednak im bliżej byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu
zamilkła zupełnie, a po dalszych dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:
- Nie!
I stanęła.
- O co chodzi?
- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego
upiorstwa. Mówiłam ci, że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w
jednej fabryce.
- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to
nie idź, ja tam idę poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.
Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się nie poruszało, co
dziwniejsze, z miasteczka wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta,
w trawie, niedaleko nas. Przy niej stała jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by
można go było odczytać z tej odległości. Podeszliśmy bliżej.
Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:
- Przeczytaj!
- Przeczytałem. - I co?
- Nic, zbieg okoliczności...
- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?
- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: ”Witamy w
Hometown”. Zadowolona?
- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?
- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt,
ale na pewno nie jest to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.
- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryźć trawę? -
Widać było, że jest zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.
Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:
- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem.
Teraz będzie część druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie
musisz, a ja obejrzę miasteczko. Siadaj!
Posłuchała.
Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy
dlatego, że była zmęczona, tego wolałem nie dociekać. Pozbierałem się z pewnym
trudem i ruszyłem do Hometown.
Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż
kwadrans. Wróciłem, siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego źdźbła.
- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...
- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się,
żeby ciebie trafił - za złośliwość! Mów!
- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto
jest puste, nie ma ludzi, zwierząt, gówniarzy. Nic żywego. Poza tym jest jedną bryłą i
najwyraźniej tak zostało zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej
nacisnąć, a drzwi z kolei są częścią ściany, dlatego nie mają prawa się otworzyć.
Okna zresztą też. Jak się przez nie patrzy, nic nie widać, oprócz tylnej strony szyby.
Na dodatek nic nie jest kompletne czy skończone: to bardziej idea Hometown niż
samo miasteczko.
- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak
myśmy powariowali?... Albo ja?
- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko
chwytam, bo zbyt dużo jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś
takiego w jaskini przy wulkanie. Nie było nic poza skałami. Aha, słońce tak samo
obrzydliwie rozdęte. Potem poszliśmy się rozejrzeć i trafiliśmy na trawę, las i świnie,
jakie pamiętam z mojej młodości.
- A potem na Hometown z mojej.
- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu
być, i bez dwóch zdań uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego
komentarze pod moim adresem, dopóki ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w
którym się ocknęliśmy, faktycznie przypomina Piekło i to przynajmniej z jednym
ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że takie jest, a Slakey dorobił mu ideologię,
czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń Piekła. Wiem, to brzmi
niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją planetarną czy
jakoś inaczej. Załóżmy, że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, ponieważ
kształtuje ona fragmenty swej powierzchni zgodnie z oczekiwaniami istot, które na
nią przybywają. Slakey był pierwszy i skojarzyło mu się Piekło. Może z powodu tego
rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili to nieistotne. Ważne jest, że im
bardziej upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna stawała się okolica. To
ma sens!
- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu
słyszałam!
- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg:
jesteśmy tu i widzieliśmy to, o czym mówię.
- Jego Piekło?
- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy
zwiedzać. Pamiętam, że przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna
od tej, w której się wychowywałem. .. Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdol-
ności empatyczne albo jeszcze lepiej jest biernym telepatą, to reszta jest logiczną
konsekwencją moich myśli. A powinna być, bo jakoś musi odbierać bodźce... cholera,
chyba mnie wyobraźnia poniosła!
- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację:
byłeś wściekły i to zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki
czemu mogliśmy się napić, natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja
pozostałam i musiałam o tym przez cały czas myśleć. Że myślałam, to fakt, a przy
okazji pewnie przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. No a dzieciństwo to ta
mieścina. Może i racja. I co zrobimy?
- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni
- Dlaczego?
- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się
Slakey, to w jaskini, jeśli moim synom uda się akcja ratunkowa, tez tam się pojawią
A poza tym jeśli ten gnojek wysłał tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani
w twojej młodości. W jego Piekle jest szansa.
- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z nawy - Gdybyśmy
poczuli pragnienie, znamy drogę, a co do jedzenia, zobaczymy.
Wróciliśmy po własnych śladach (choć o obecności świń świadczyło
wyłącznie chrząkanie, pod olbrzymim dębem ich nie było) Aż dotarliśmy do końca
trasy Tym razem bez trudu zidentyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy
się na wzgórze, skąd roztaczał się niezły widok na okolicę i mało ciekawy - głównie
dymiące wulkany, kamieniste wzgórza i wydmy. Naturalnie wszystko czerwone.
W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie
wygodniejsze od wspinaczki na coraz wyższe pagórki. W pewnym momencie
usłyszeliśmy jakieś ni to chrobotanie, ni to drapanie i oboje stanęliśmy jak wryci
- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.
- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem.
Miała trochę racji, a
poza tym nie był to czas i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy do
przodu - skrobanie nasiliło się, a potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to
całkiem blisko Znów coś zaczęło skrobać. W końcu dotarliśmy za skalny załom i
wyjrzeliśmy.
Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i płaskim kamieniem
drapał po czymś szarym, co znajdowało się w skale ponad jego głową. Kawałek tego
szarego udało mu się wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął
pożerać, mlaskając przy tym, aż echo niosło.
Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było to, ze kolorek faceta aż bił po oczach
- taki bardziej jasnoczerwony. Za przyodziewek służyła mu para postrzępionych
spodni, których nogawki kończyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na
środku tyłka, przez którą wychodził całkiem pokaźny czerwony ogon.
Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że jest obserwowany, bo nagle się
odwrócił. Dzięki temu zobaczył nas, a my dostrzegliśmy parę niedużych acz
foremnych rogów na jego głowie i dziurę z poszczerbionymi resztkami zębów. W
następnym momencie cisnął w naszą stronę trzymanym w garści odłamkiem, a sam
pognał w przeciwną stronę z rączością, o jaką nigdy bym go nie podejrzewał.
- Czerwony - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?
- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki?
Zobaczymy, co robił?
- Naturalnie. I co jadł?
Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym
tamten się mozolił. Ze szczeliny w skale wyrastała jakaś szara i gąbczasta substancja,
a ponieważ byłem wyższy od poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej
kawałek.
- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.
- Skąd mam wiedzieć? Raczej pochodzenia roślinnego cóż, on to zjadł, więc
nie powinno być trujące Chcesz gryza? Dobrze, me krzyw się będę robił za królika
doświadczalnego.
Było oślizłe i okropne w smaku, a konsystencję miało taką, że mnie szczęki
rozbolały, nim pogryzłem coś, co nieodparcie kojarzyło mi się z kawałkiem torby
foliowej. W końcu przełknąłem, co ułatwiła wilgoć pokrywająca substancję. I mile
zostałem zaskoczony - raz połknięta nie próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na
ten temat długie zażalenie.
- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś
odżywczego.
Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przyglądając mi się
podejrzliwie włożyła do ust. Pokiwałem z uznaniem głową, zerknąłem w górę i
gwałtownym pchnięciem posłałem ją w bok, skacząc od razu za nią.
W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił solidnych rozmiarów
głaz.
- Chyba się zdenerwował niespodziewaną przerwą obiadową -
skomentowałem, pomagaj ąc Sybil wstać. - Proponuję odej ść trochę od skał,
żebyśmy widzieli, co się dzieje.
Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.
- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na
zapas.
Gdy skończyliśmy posiłek, słońce nie zmieniło swego położenia. Dzień zrobił
się cieplejszy, więc położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.
- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?
- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy,
nie było na to czasu między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.
- Po pierwsze wylądowaliśmy w Piekle made in Slakey. Chwilowo nazwa ”
Piekło” pasuje. Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo
powariowaliśmy.
- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz próbowano ze mną
podobnych numerów i skoro dotąd mi nie odbiło, to teraz też nie dam się zwariować.
Zostaliśmy jakoś przetransportowani na tę planetę i to za pomocą urządzeń, a nie
cudów. Wiemy też coś znacznie ważniejszego: powrót jest możliwy, ponieważ
osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś. Urządzenie i zasada są takie same. Rozważyć
natomiast należy możliwość, że Angelina znalazła się tu przed nami.
- A więc musimy zdobyć więcej informacji.
- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się,
co wie. O Angelinie, o tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.
Przerwało mi zrazu ciche acz zbliżające się szuranie. Odgłos zbliżał się od
strony kanionu i wkrótce dołączył doń pomruk głosów.
- Goście - oznajmiłem wstając.
Nasz rogaty znajomy wyłonił się zza zakrętu. W ślad za nim wyszło z tuzin
podobnych, to jest czerwonych, ogoniastych i rogatych stworzeń w łachmanach.
Istoty - jakoś nie bardzo mogłem o nich myśleć ”ludzie” - były obojga płci i
obładowane rozmaitego kształtu i wielkości głazami. Angeliny wśród nich na
szczęście nie było. Na nasz widok przystanęli, ale zachęceni przykładem przywódcy
ruszyli dalej i to ze zdecydowanie nie najprzyjaźniejszymi zamiarami.
- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wojowniczo ich szef. -
W końcu i tak was dorwiemy, zabijemy i zjemy.
- Tu faktycznie musi panować przeludnienie - głośno myślałem, nie ruszając
się z miejsca.
ROZDZIAŁ 7
Uniosłem ku nim otwartą dłoń w uniwersalnym geście pokoju. Zawsze lepiej
zaczynać od grzeczności. No, prawie zawsze.
- Ostrzegam, że będziemy się bronić - poinformowałem rzeczowo. - I to
skutecznie, czyli niehumanitarnie...
- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:
- Niehumanitarnie?
- Skutecznie - poprawiłem ją. - I pamiętaj, że przynajmniej jeden powinien
potrafić mówić.
- Mhm.
Oboje ruszyliśmy do ataku.
Na pierwszego przeciwnika wybrałem szefa, który nawet melodyjnie zawył,
gdy walnąłem go kantem dłoni w nadgarstek. Coś chrupnęło - może kość, może skała,
ale wypuścił kamień, a potem padł elegancko, gdy trzasnąłem go z półobrotu w splot
słoneczny. Przyznaję, że zrobiłem to złośliwie, ale wyjątkowo nie cierpię kanibali.
Uważam, że to najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do jakiego mogą dojść istoty
ludzkie. A ci tu nie byli jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie czekając aż
znieruchomieje, wybiłem się i z wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy.
Co prawda łby im nie poodpadały, ale na pewno wyłączyłem delikwentów z dalszej
walki. Wylądowałem na ugiętych nogach, uchyliłem się przed ciosem kamiennej
maczugi, uderzyłem jej właściciela kantem dłoni w kark i okręciłem się na pięcie
gotów do dalszej walki. Kamień świsnął mi obok głowy, toteż dałem dwa szybkie
kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem prawym sierpowym w szczękę
kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim znieruchomiał na
kamienistym podłożu. Półobrót i cios wyciągniętą nogą załatwił kolejnego
przeciwnika, a kopniak w krocze kolejnego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu
następnych i stwierdziłem, że okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi
się (bądź nie) postaciami.
- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez
kondycji.
- Tym lepiej dla nas - stwierdziłem usuwając stopą co poręczniejsze kamienie
poza zasięg pokonanych. - Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi
nie widzę, więc nie trzeba opatrywać rannych.
Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami -
wszyscy także mieli rogi i ogony, do złudzenia przypominając rysunki diabłów, jakie
oglądałem podczas ekspresowego kursu teologicznego, który zafundowałem sobie na
Lussoso. Ponieważ próby pogawędki z dwoma najmniej uszkodzonymi diablicami
okazały się niezbyt udane, odszukałem organizatora tego proszonego obiadu i
strzeliłem go ze trzy razy otwartą dłonią w pysk. Metoda mało delikatna, ale
skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności. Otworzył oczy, jęknął i wi-
dząc mnie, próbował wtopić się w ścianę, przy której go posadziłem, co naturalnie
było wysiłkiem z góry skazanym na niepowodzenie.
- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało
to jak groźba. - Zabijanie i zjadanie było waszym pomysłem, a ja was ostrzegałem.
Dostaliście wycisk na własną prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się
mścić. Zjadać was nie zamierzamy, bo jesteście mało apetyczni. Teraz do rzeczy:
jestem Jim i mam do ciebie parę pytań...
Krótki pisk i łupnięcie dobiegające z tyłu świadczyły o skuteczności Sybil
jako ochroniarza, czego zresztą do wiodła dobitnie - dla niektórych w dosłownym
tego słowa znaczeniu - właśnie zakończona potyczka.
- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównawczej z University...
- Zatrzęsienie tych profesorków. No, nic, tak na marginesie, nie za daleko
przypadkiem cię zwiało od uniwersytetu?
Pomacał delikatnie nadgarstek i brzuch, przyjrzał mi się czerwonymi oczkami
i westchnął.
- Pewnie za daleko. Nie zastanawiałem się nad tym ostatnio głód i pragnienie
skutecznie absorbują uwagę. Jedzenie jest monotonne i nie bardzo pożywne... pewien
jestem, ze brak w nim masy witamin i aminokwasów...
- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?
- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam
nie wiem. Podano mi tę nazwę, jak się tu zjawiłem, stąd ją znam.
- A jak się tu dostałeś? - spytała Sybil, nie przestając podejrzliwie
obserwować pobitych smakoszy.
- Nie wiem. Byłem na urlopie, przyleciałem na Vulkanna, opalałem się na
brąz, nie na takie ohydztwo i tuczyłem się, jedząc i pijąc uczciwie... wszystko, co
pamiętam, to to, że którejś nocy zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.
- A reszta?
- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak
powariowali, że nie da się z nimi rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu
przebywa... słuchaj, naprawdę mnie nie zjesz?
- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.
- Teraz tak mówisz, a potem...
- Potem to nogi śmierdzą. Jak raz coś powiedziałem, to mam głupi zwyczaj
dotrzymywać słowa. A propos profesorów: słyszałeś może kiedyś o niejakim Justinie
Slakeyu?
- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.
- Szkoda. Dobra, powiedziałeś, jak się tu znalazłeś. Czy ktoś zdołał opuścić to
miejsce?
- Tylko jako obiad!
Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:
- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi wyjaśnisz, skąd ten twarzowy
kolorek skóry, że nie wspomnę o ogonie i rogach?
Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:
- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że
to nie kwestia pigmentu, tylko wytworzenia się nowych odgałęzień podskórnych
naczyń krwionośnych... - Pogłaskał ogon - A ogon to efekt mutacji wywołanej tym
cholernym słońcem, bo kości w nim me ma z całą pewnością, jedynie mięśnie i
skóra...
Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach,
zostawiłem go i dałem znak Sybil Oddaliliśmy się od eks-przeciwników; ci z nich,
którzy odzyskali przytomność, nie przejawiali wrogich zamiarów Być może dlatego,
że marzyli tylko, by znaleźć się w cieniu. Najenergiczniejszy wycofał się do kanionu,
omal się przy tym nie wywracając, gdyż próbował równocześnie patrzeć, gdzie lezie,
i za siebie, czy go przypadkiem me gonimy.
- Coś tu nie gra - oceniła Sybil
- Od początku odniosłem takie wrażenie, a im dłużej tu jesteśmy, tym mniej
mi się wszystko podoba. Oni nie są tubylcami, zostali tu sprowadzeni w jakimś celu,
tylko nie wiemy w jakim. Wiemy natomiast przez kogo i musimy znaleźć sposób, by
wrócić, zanim dorobimy się ogonów. Nie zaczynam przypadkiem czerwienieć?
- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na
razie nie mamy chyba po co wracać?
- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...
Niebo nagle pociemniało na moment i niewidzialna siła przygniotła nas do
podłoża. Po paru sekundach oświetlenie i grawitacja wróciły do normy.
- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody,
bo nie będziemy uzależnieni od źródła pożywienia - zdecydowałem. - I przeszukajmy
jaskinię, ponieważ wyszliśmy z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.
- Co robimy z tą bandą? - spytała.
- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w
miarę przystosowani do tutejszych warunków. Po tej nauczce powinni trzymać się z
daleka.
- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!
Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go
Sybil, zmieniając suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem
przyjemny dla oka.
- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z
jedzeniem.
- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.
Słońce było praktycznie w tym samym miejscu co wtedy, gdy zobaczyliśmy je
pierwszy raz, toteż o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła
zresztą trwać wiecznie, jeśliby, dajmy na to, nie obracała się wokół własnej osi.
Rozmyślania te nie przeszkadzały mi, ma się rozumieć, we wspinaczce ku wejściu do
jaskini. Właśnie się potknąłem o jakiś złośliwy odłamek, gdy obok wystrzelił w górę
niezły gejzerek kurzu, a rykoszet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.
- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!
Sybil pomknęła ku pobliskim głazom, a ja zrobiłem przewrót, zjechałem
kawałek na tyłku i podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co
najmniej trzy strzały - wszystkie chybiły - pseudosnajper albo miał zeza, albo
pierwszy raz trzymał broń w ręku. Naturalnie nie byłem z tego powodu rozcza-
rowany.
- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.
- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamieniami.
- W jakim kolorze?
- Lokalnie ulubionym.
- I co teraz?
- Zapolujemy na myśliwego. Skaczemy równocześnie i zachodzimy go z
flanki. Równocześnie nie będzie mógł namierzyć nas obojga. Aha, zostawiłem
zapasy, jak ich nie rąbną, to potem je pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!
Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierwsza kula
gwizdnęła mi koło ucha, druga wzbiła gejzerek między nogami, aż w końcu padłem
plackiem za upatrzonym wcześniej kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała
dwukrotnie większą odległość.
Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Ostrzał trwał cały czas - najwyraźniej strzelec nie cierpiał na brak amunicji.
Po kolejnym odcinku zobaczyłem dokładniej przeciwnika - czerwony, gruby, z
plecakiem w jednej ręce i jakimś samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko
ogniowe. Pognałem za nim i rozciągnąłem się jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z
półobrotu. Na szczęście w następnej chwili skoncentrował się na Sybil. Korzystając z
chwili spokoju, pozbierałem się i skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć metrów ode
mnie. Prawie go dopadłem, gdy się odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym
kamieniem. A w następnej chwili wyrwałem mu broń i kopnięciem w brzuch
posłałem na ziemię.
Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.
Zasapana Sybil dołączyła do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżącej postaci.
Gruba, czerwona, z ogonem i rogami, a mimo to dziwnie znajoma. Dopiero jednak
gdy zobaczyłem go z profilu, rozpoznałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom
zmieniają wygląd.
- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał,
najwyraźniej szukając drogi ucieczki. - Przecież to...
- Slakey! - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej. Obiekt, którego
pochodzenie poddano krytyce, przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał
niepewnie:
- My się... już spotkaliśmy?
- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?
- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?
- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?
- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który
zgasł jak świeczka na wietrze na widok mojej miny. - A Mitchelsen?... szkoda... to
może Harley?... Też nie... A Epinard?
- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.
- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. -
Reakcja spalania trwa przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z
litr...
- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.
- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli
mamrocząc coś do siebie.
- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.
- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.
- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.
- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I
co my tu mamy, proszę wycieczki? Sprawny pełen magazynek i jeszcze parę
pocisków luzem. Rozpoznajesz ten drobiazg?
- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.
- Standardowe wyposażenie wszystkich armii wszechświata. Nie ma
ruchomych części, bateria atomowa wystarcza na długo, a pociski w stalowych
płaszczach nawet najgłupszy potrafi załadować poprawnie. Potem tylko trzeba
wycelować i wystrzelić. Ciekawe, jak tu się dostała, a jeszcze ciekawsze, jakim
cudem. działa. Z naszego wyposażenia nic nie działało i nie napotkaliśmy tu dotąd
żadnego artefaktu.
Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i
wrzeszcząc radośnie, skoczył ku mnie z wyciągniętymi łapskami. Sybil zgrabnie
podstawiła mu nogę, a ja spytałem, wyraźnie wymawiając słowa:
- Profesorze... skąd to masz?
- Moje. Sam sobie dałem... - Rozejrzał się tępo wokół, położył na ziemi i
najbezczelniej w świecie zachrapał.
- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil. - A już na pewno
nie ”obfitym”.
- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.
- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.
- Do jaskini - zgodziłem się.
Do plecaka wsadziłem rozsypane magazynki i tobołek z pożywieniem, po
który zszedłem na dół, i oboje ruszyliśmy w drogę.
- Nie wydaje ci się, że im dłużej tu jesteśmy, tym więcej rodzi się pytań, na
które nie ma odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.
Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.
- Jesteśmy prawie na miejscu.
Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu
znajdowałem się już w wielu trudnych sytuacjach. Gdyby w jaskini znajdowało się
coś godnego uwagi, zauważyłbym to przy pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy
złudzenie, że coś robimy. Nad resztą wolałem się nie zastanawiać.
Gdy podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnęło, łomotnęło i
jaskrawo zapłonęło, tyle że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy
pad z kryciem, a ja odbezpieczyłem broń. Z wnętrza jaskini dały się słyszeć
chrobotania i kroki, a po paru sekundach w wejściu pojawiła się znajoma sylwetka.
Całe szczęście, że zdołałem ją rozpoznać, nim nacisnąłem spust.
- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana pociecha i dodała: -
Zbieramy się stąd. I to już!
- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona
chyba naprawdę ich rozróżnia.
ROZDZIAŁ 8
Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil
deptała mi po piętach. Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco
zmienił pozycję.
- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!
Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.
Tego nie można opisać. Nigdy dotąd niczego podobnego nie przeżyłem.
Pewien byłem jedynie, że nie czuję ciepła, zimna, bólu, wzruszenia ani że nie siedzę
na krześle elektrycznym.
A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrzasnął:
- Padnij!
Bolivar pociągnął nas na podłogę.
Wybuchła regularna strzelanina przetykana głośniejszymi eksplozjami. Kątem
oka dostrzegłem postać trzymającą broń w lewej ręce i prowadzącą ostrzał - na
szczęście nieudolnie - wypuściła bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się
i uciekła. Prawą rękę miała zabandażowaną. Z boku słychać było lejną palbę i tupot
kroków.
- James! - krzyknął Bolivar.
- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z
którego jeszcze unosił się dym, wyłonił się James, strzepując iskry z koszuli i
rozmazując sadzę po twarzy.
- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.
- Serdeczne dzięki za sprowadzenie z powrotem - powiedziałem i
rozkaszlałem się niczym chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...
W górze coś zgrzytało, parsknęło i ze świstem uruchomił się automatyczny
system przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.
- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się
zjawi!
Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.
Wybiegliśmy na zewnątrz i wskoczyliśmy do wciąż parkującej przy
krawężniku półciężarówki. James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie
zdążyliśmy zasunąć drzwi. Był to start z gatunku tych, o których mówią, że ”
kamienie z bruku drą”, choć przyznam się, że nie do końca rozumiem to określenie.
Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale jęk syren, który od pewnej chwili
nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a potem z tyłu. James zwolnił
i przestało nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu stanął, odsunął drzwi
prowadzące do kabiny i spytał z szelmowskim uśmiechem:
- Nie napilibyście się czegoś?
Przez przednią szybę widać było sporą obrotową reklamę: Automatyczna
Knajpa Rowneya a pod spodem mniejszy acz bardziej bijący w oczy napis: Najtańsze
i Najmocniejsze Napoje w Mieście. Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy
barze.
- Witamy w pijackim raju - odezwał się robot-barman zwany potocznie
barbotem. - Co podać?
- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...
A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.
- Piwo - zameldował barbot.
Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.
Bolivar zapłacił i zażądał cztery następne, bez słowa wymieniając nam
szklanki na pełne. Przyznaję, że moje jakoś tak wyparowało - mikroklimat czy co. W
każdym razie drugie zdecydowanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić,
to jeszcze zaproponowałem:
- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.
- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że sprawdzicie, czy nic
wam nie jest. Bo muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył tata, to obaj omal nie
dostaliśmy zawału.
- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie
zdążyłem uruchomić!
- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.
- Co ty gadasz? Dajcie mu piwa albo lepiej czegoś mocniejszego! Nie stanęło
i nie stoi! - oburzyłem się, na wszelki wypadek sprawdzając.
Biło.
- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy.
Do środka musieliśmy wejść dosłownie w sekundy po tym, jak was wyprawił do
Piekła, bo nadal siedział przy komputerze w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go
ogłuszył, zanim zdołał coś namieszać. Twoje serce musiało przestać bić dla
odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś się poza planetą. O tym, że posłał was do
Piekła, dowiedzieliśmy się później...
- Znaczy się... on się dowiedział - podjął Bolivar. - Jest całkiem niezły w
zaawansowanej hipnozie.
- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się
w stresie, a zaraz potem w szoku. Powiedział grzecznie, gdzie was posłał, i przyznał,
że nie zdążył zmienić współrzędnych, więc Bolivar wybrał się po was, a ja pilno-
wałem, żeby profesorek czegoś nie próbował zmajstrować, bo z konieczności on
musiał obsługiwać całe to urządzenie. To było to długie pięć minut, ale się udało.
- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam
przynajmniej pięć godzin.
- Różny czas... - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam inną
ciekawostkę: kiedy byłem w Piekle, byłem równocześnie tutaj... to znaczy, widziałem
to, co James, i słyszałem to, co on.
- I vice versa.
- Piwo.
- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?
- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić,
skąd się wzięła ta bitwa, w której środek trafiliśmy?
- Tuż przed waszym przybyciem wpadł tam ten z zabandażowaną łapą i zaczął
strzelać, więc zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie,
tylko do aparatury, co mu zresztą nieźle wyszło. Ponieważ nie kazałeś nikogo zabijać,
więc obaj uciekli. Jakbyś miał wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu
się przyjrzeć: to był Slakey z bandażem zamiast prawej dłoni.
- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.
- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą
dłonią.
- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle
też jest Slakey: czerwony, z rogami i ogonem. Mnożą się cholery jak zaraza.
Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwencje tej rewelacji -
albo ich brak - mogły okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:
- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii
podstawowej:
- Gdzie jest Angelina?
- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co
prawda walczyć i w końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie
wybudził się z transu, ale przyznał, że nie w Piekle. Musiałem go uspokoić, by móc
was sprowadzić, a potem miałem zamiar wziąć się za niego na serio, ale nie wyszło.
Przykro mi...
- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Dowiemy się, gdzie jest i
jak do niej dotrzeć. Obaj spisaliście się doskonale, teraz trzeba pomyśleć, co zrobić z
tymi wszystkimi zagadkami i paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierwsze
potrzebujemy pomocy, bo nikt z nas nie może pokazać się Slakeyowi na oczy bez
wzbudzania odruchów obronnych. Co prawda, nadal nie wiem, jak rozszyfrował
Sybil, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Hotel jest spalony, a my musimy zła-
pać Inskippa.
- Wystarczy zwykły telefon - wtrąciła Sybil - mam numer do tutejszego
przedstawiciela, reszta pójdzie automatycznie.
- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościoła, żeby nikt tam
nie wlazł i stamtąd nie wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to
migiem. Ktoś, kto potrafi zbudować działający wehikuł czasu, o innych naukowych
cudach nie wspominając, powinien połapać się, o co tu chodzi. I na wszelki wypadek
niech do profesora doda komputer Space Marines, bo cholera wie, z ilu
przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynienia. Do ich przybycia nie podejmiemy
żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż zyskać.
Teoretycznie dwa dni przymusowego urlopu powinny być miłą odmianą -
praktycznie były to pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo
miałem spraw do przemyślenia, problemów i zmartwień (z głównym podstawowym -
gdzie jest Angelina?).
Wieczorem pierwszego dnia przeprowadziliśmy burzę mózgów skrzyżowaną
z sesją wspomnieniową i zanotowaliśmy wszystko, co wiedzieliśmy wcześniej i
przypuszczaliśmy. Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie
pretendowałem do miana naukowca, a Korpus na liście płac miał ich z mendel.
Przesłaliśmy dzieło naszych umysłów Inskippowi, wychodząc z założenia, że on
może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.
Zameldowaliśmy się - korzystając z fałszywych dokumentów - w Vaska Hulja
Holiday Heaven po tym, jak James i Bolivar wyczyścili nasz apartament z
potrzebnego sprzętu. Poza tym Sybil i ja uzupełniliśmy standardowe wyposażenie,
bez którego czułem się goły (nie wiem jak ona). Poprawiło mi to humor, podobnie jak
i brak czerwonego koloru skóry - że o ogonie nie wspomnę - co regularnie
sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale nic na to nie byłem w stanie poradzić.
Trzeciego dnia, schodząc na śniadanie, przestałem mieć nadmiar wolnego
czasu, przy stoliku bowiem siedziała znajoma postać i pałaszowała posiłek kompanii
piechoty z podziwu godnym zapałem.
- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu jesteśmy w komplecie.
- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i koloru nie
powstydziłoby się starożytne zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?
- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?
- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W połączeniu z twoimi
notatkami i odzieżą, którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę
prosta.
- Że co proszę?!
- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci
powiedzieć, że wymyślenie time-heliksu było znacznie trudniejsze - oznajmił,
pałaszując grzankę z entuzjazmem głodomora.
- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał
wiedzieć, co jest grane.
- Proszę uprzejmie. - Wypolerował sobie zęby serwetką podczas ocierania ust
i oświadczył: - Kiedy tylko dowiedziałem się, że zamieszany jest w to Pierdoła Justin,
zacząłem być na właściwym tropie...
- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pierdoła Justin?
- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głupoty, chcąc
zaimponować dziewczynom, więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin,
co przyjemniej brzmi dla ucha. Sens ten sam.
- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.
- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich był dupa, jakich mało,
ale poza tym, to już kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się
teorią galaktycznych strun, która, jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie
spokojnie od lat i udowodnił, że jest prawdziwa, przy okazji wymyślając niezbędny
aparat matematyczny. Opublikował na ten temat kilka artykułów, ale nigdy spójnej
pracy. Gdybyś nie wiedział, to wnioskiem końcowym jest istnienie przejść między
galaktykami zwanych ”wormhole”, choć przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta
nazwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami. Wydawało mi się, jak zresztą i
wszystkim, że nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że nie tylko zakończył,
ale i zastosował w praktyce.
Coypu przerwał, by opróżnić kubek z kawą, dzięki czemu miałem dość czasu,
by pozbierać szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.
- Może zaczniemy od tego, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz -
zaproponowałem uprzejmie.
- Nic dziwnego: istnienie wormholi między wszechświatami opisuje
negatywna matematyka, a niematematyczny model byłby strasznie topornym
uproszczeniem...
- Lubię toporne uproszczenie!
Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.
- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym,
sadzonym jajkiem na patelni pełnej podobnych, złych, sadzonych jajek - Śniadanie
najwyraźniej podziałało nań inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest
niewidzialna, ponieważ me ma wymiarów i nie może w związku z tym być mierzona.
Rozumiesz to jak dotąd?
- Próbuję.
- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest
entropia, ponieważ powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata.
Gdyby udało się ją odwrócić, problem byłby łatwy do rozwiązania. Tego nie da rady
zrobić, ale można zmierzyć stopień rozkładu, naturalnie jedynie w drodze obliczeń
matematycznych. Udowodniono także, że stopień entropii jest inny w różnych
wszechświatach. Rozumiesz wagę tego odkrycia?
- Nie - przyznałem uczciwie.
- To pomyśl! Jeśli stopień entropii w naszym wszechświecie jest wyższy niż
we wszechświecie X, to dla obserwatora stamtąd nasz wszechświat niszczałby
szybciej. Tak?
- Tak.
- W takim razie dla naszego obserwatora stopień entropii we wszechświecie X
wyglądałby na odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I
tego właśnie należało dowieść - powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.
- Miałeś mówić po ludzku i zrozumiale, więc przestań gadać jak potłuczony i
powiedz to po ludzku. - Przestałem być uprzejmy głównie dlatego, że nadal nic me
rozumiałem.
- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej matematyką w szkole,
byliby może z ciebie ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej
rzecz biorąc, taki fenomen istnieje i może być matematycznie opisany. A to, co
można opisać, da radę zmienić Piękno polega na tym, że do wykorzystania takich
wormholi między światami nie potrzeba energii, ta jest niezbędna jedynie do
stworzenia łącznika Same przejścia są zasilane przez różnice w stopniu entropii.
Justin Slakey to odkrył i jakbym nosił kapelusz, to do końca swoich dni pierwszy
bym mu się kłaniał.
Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbowych i wreszcie coś
zaczęło mi świtać w tej kupie naukowego bełkotu.
- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?
- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie:
tak i nie
- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro
istnieją, to można do nich dotrzeć dzięki łączącym je w przestrzeni wormholom, nie,
to brzmi okropnie, dzięki przejściom. Jest to możliwe dzięki odmiennemu stopniowi
entropii w różnych wszechświatach Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia.
Tak?
Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otworzył usta. Potem
pomyślał, zamknął usta i z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Może być - przyznał
- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego
stanu - Panują tam inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej.
Niebo leży w jeszcze innym wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...
- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.
- Korzystając ze swego wynalazku, Slakey może się w nich pojawiać i to
wielokrotnie. Pytanie: czy to, co on potrafi zmajstrować, ty też potrafisz?
- Tak i nie.
Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a
siebie by mi się nie udało.
- A konkretnie?
- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności
między entropiami, które stanowią nieodłączny element oprogramowania. A to
właśnie zostało dokładnie zniszczone.
- Są inne egzemplarze.
- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne
metro.
- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?
- Slakey.
- Który Slakey?
- Jest tylko jeden Slakey.
- Gówno prawda! - poinformowałem go grzecznie. - Sam widziałem co
najmniej trzech: jednego z ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie
normalnego.
- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył
wehikułu czasu, by zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy
kończy szkołę, a później, gdy umiera. Rachunki matematyczne nie pozostawiają co
do tego żadnej wątpliwości. Jakoś zdołał się powielić w różnych czasach. On, oni to
jedna istota, tyle że z różnych czasów. Ponieważ są tym samym indywiduum, mają ze
sobą stałą łączność telepatyczną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie, co inny myśli i
co się z nim dzieje. Stąd w kościele pojawił się uszkodzony Slakey: na pomoc temu,
którego złapali twoi synowie. Reszta także by przybyła, gdyby zaszła taka potrzeba. Z
twoimi synami było zresztą tak samo, ponieważ są biologicznymi bliźniętami, czyli
pochodzą z tego samego jaja. To wszystko jest raczej oczywiste.
- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.
- To, że wreszcie wiemy, jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych
miejsc, gdzie tylko będziemy chcieli - odparłem. - Ten tu inteligentny, choć nie
wyglądający na to przedstawiciel świata nauki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych
wszechświatach.
- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?
- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. -
Skrzywił się Coypu. - Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie,
gdzie planety obdarzone są rozumem. Kiedy Slakey znalazł się tam po raz pierwszy,
planeta była geologicznie aktywna, toteż pomylił ją z Piekłem. No i stała się Piekłem.
A potem wy dołożyliście inne fragmenty z własnych wspomnień.
- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? -
Ciekawość kobieca nie jest łatwa do zaspokojenia, aczkolwiek tym razem Sybil
zadawała całkiem logiczne pytania.
- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwielbiał aktywnych
słuchaczy. - To byli normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im
przytrafiło. Wy mniej więcej wiedzieliście, co was spotkało, zwiedziliście w życiu
wiele światów i nabraliście więcej doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym
nie jesteście przeciętni czy normalni, bo nigdy byście nie trafili do Korpusu. Skoro
nie podporządkowaliście się tamtej planecie, to ona podporządkowała się wam:
wygrał silniejszy psychicznie.
- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów
obronnych czystej rasy albo czegoś innego, równie niebezpiecznego i dzikiego.
- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?
- Na to ja ci mogę odpowiedzieć. Profesor Coypu będzie uprzejmy zbudować
maszynerię, dzięki której dostaniemy się do tych różnych wszechświatów i
sprowadzimy Angelinę.
- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć
się tym po śniadaniu. Najpierw obowiązki, potem przyjemność.
ROZDZIAŁ 9
Poczekałem, aż James i Bolivar dołączą do nas i zaspokoją pierwszy głód, nim
poinformowałem ich, na czym stoimy. A właściwie chwilowo siedzimy. Trzeba
przyznać, że przykułem uwagę obecnych, pomijając Coypu, który liczył coś
zawzięcie, zapisując serwetkę za serwetką i mamrocząc pod nosem.
- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszechświecie i możemy
do nich dotrzeć. Do tego jest jeszcze cholera wie ile innych wszechświatów, a w
jednym z nich znajduje się Angelina. Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki
któremu będziemy mogli się tam dostać i sprowadzić ją z powrotem. Jasne?
- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.
Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając
pisania parsknął i sapnął:
- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udowadniają. ..
- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! -
warknąłem. - Tu chodzi o Angelinę, a to, że nie gryzę wszystkich dokoła, należy
zawdzięczać jedynie memu wyjątkowemu opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj!
Powiedziałeś, że możesz zbudować takie urządzenie, jak ci dostarczę wzór? Powie-
działeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj się w to, na czym się nie znasz, podobnie jak my
nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia i konstrukcje. Wracając do rzeczy:
musimy zdobyć jedno takie urządzenie, jakiego używa Slakey i to nie uszkodzone.
Jeśli nie wynieśli się stąd przy jego pomocy, to parka, którą spotkaliśmy w kościele,
nadal przebywa na tej planecie. Inskipp przekonał tutejsze władze do współpracy i
planeta została zamknięta dla jakiegokolwiek ruchu kosmicznego i odizolowana. Nie
wiem, czym ich postraszył, ważne, że poskutkowało. Akcja poszukiwawcza trwa od
wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to niełatwa sprawa...
- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie
Sybil.
Nawet Coypu przestał gryzmolić.
- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie
łatwo jest przewidzieć reakcje innego mężczyzny. Nie wiem, czy dzięki hormonom,
czy innemu świństwu, ale łatwo. Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci,
których szukamy, będą spodziewali się dokładnie tego, co obecnie planujecie, bo oni
tak by właśnie postąpili.
- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.
- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na przeoczenie. Pozwólcie im
stąd uciec, wtedy zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.
- Śledzenie ich nie będzie łatwe...
- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia
potwierdzające nową teorię. Nazywa się delimitacja entropiczna.
Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milczeniu, jakie
zapanowało, nie tylko mnie.
- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowałem słabo.
Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją
- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej
zmieniał dla twojego widzimisię Do rzeczy. Podczas pobytu w Piekle
zaobserwowaliście pewne zmiany zachodzące u dłużej przebywających tam ludzi -
barwę skory, nowe elementy ciała, postępujące szaleństwo, to te najwyraźniejsze
Zostały one wywołane nie tyle procesami fizycznymi, ile zjawiskiem delimitacji,
czyli niekompatybilności materiału z jednego wszechświata z materią innego. To
spowodowało proces, którego efekty zależały od czynników fizycznych, takich jak
promieniowanie itd. Kiedy uświadomiłem sobie, o co chodzi, skonstruowanie
wykrywacza zwanego, dajmy na to, ”E-mater” było proste jak drut Oto on - oznajmił
i z dumą położył na stole coś niewielkiego, co wyjął z kieszeni.
Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę
odebrało
- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.
- Brawo - pochwalił mnie autentycznie zadowolony - Po przeanalizowaniu
twoich raportów, widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę
materii z Piekła Konkretnie z kieszeni twojego ubrania, Jim. A teraz dowód na
skuteczność jego działania. Aha, jakby ktoś nie zrozumiał dotąd idei działania mojego
wynalazku wykrywa osoby, które przebywały w innej entropii. Im dłużej przebywały,
tym łatwiej je wykryć.
Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wyprostował rękę, tak
że kamyk zawisł mi przed nosem. Przyjrzałem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.
- Rusza się? - spytał Coypu
- Wydaje mi się, że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem
oskarżycielsko - Ruszasz sznurkiem.
- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty
musisz wszystkich mierzyć swoją miarką? Zresztą po co pytam. Byłeś po prostu w
Piekle wystarczająco długo, by w twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne
zmiany. W jej też - dodał, podchodząc do Sybil.
Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa
- Ty nie byłeś w Piekle
Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromienił z
samozadowolenia
- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pierdoła Justin me ma
żadnych szans - Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko
wyprodukuję ich parę tysięcy, można będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w
ruchu. Nie mają szans pozostać nie zauważeni, a my w ogóle me musimy się do nich
zbliżać.
- Pięknie - wymruczałem średnio entuzjastycznie - Teraz pozostaje tylko
wyprodukować ten cud techniki w odpowiedniej ilości i tak porozmieszczać, żeby
pokrył całą planetę, i wszystkie możliwości opuszczenia jej.
Sprawa była nieco skomplikowana, jednak nie było to niewykonalne. Tyle że
Slakey i spółka utrudnili nam zadanie, bo zamiast próbować uciec, gdzieś się zaszyli.
Gdy przez dwadzieścia cztery godziny nie było żadnych wyników, Coypu wrócił do
warsztatu i zajął się modernizacją pierwszego modelu. Zbudował potężniejsze
wykrywacze ze wzmacniaczami, dzięki czemu działały na znacznie większe
odległości i były znacznie czulsze.
Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych
odrzutowcach i okrążenia planety. W godzinę mieliśmy wyniki.
- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce
- Pilot twierdzi, że skala mu się skończyła.
- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z niejakim zdziwieniem
- Dokładnie w centrum stolicy. Nazywa się Hammar. Od pierwszej rejestracji
nie zmieniło położenia. Poza tym w mieście są jeszcze dwa słabsze źródła, z czego
jedno ruchome.
- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden
się przemieszczał, a drugi spał...
- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem
jakiejkolwiek akcji należy się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.
- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?
- W klubie na dole. Przeprowadza badania.
- Badania w nocnym klubie... - powtórzyłem z lekkim osłupieniem. - Niech
mu będzie. W którym, bo jest ich siedem.
- W ”Zielonym Jaszczurze”. Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.
Etniczność jaszczurek pojąłem po wejściu w gorące i wilgotne wnętrze lokalu
wypełnione pulsowaniem bębnów i wrzaskami jakichś nocnych żyjątek. Ponieważ
panował tam półmrok, najpierw wlazłem na palmę, a potem udało mi się w ostatniej
chwili nie powiesić na lianie.
- Czym mogę służyć? - rozległo się pytanie, gdy kończyłem się wyplątywać ze
zdradzieckiej roślinki.
Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było
zielone, gołe i bez cienia wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny
przyodziewek miała zieloną farbę, przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań
starego zbereźnika.
- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; nieduży, łyso-siwy z
żółtymi zębami.
- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że
droga nie była długa, bo zamiast patrzeć pod nogi miałem przed oczyma znacznie
atrakcyjniejszy widok. Po kilkunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem
przód Coypu, który, choć też goły, był zdecydowanie mniej atrakcyjny.
Profesor siedział za drewnianym stołem, siorbał jakiś płyn z łupiny orzecha
posługując się bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za
serwetkę.
- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i
siadłem. - Przyznaję, że cię źle oceniłem - przyznałem. - Podejrzewałem cię o
bardziej empiryczne badania...
- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim
wykonaniu to podwójnie podejrzane. Właśnie kończę rozprawę zatytułowaną: ”
Gadzie substytuty wzmacniające podświadome pragnienie seksualne”.
- Brzmi naukowo...
- Zanim zapytasz, informuję, że wersja popularna będzie zatytułowana ”
Poradnik seksualny dla gadofilów”. Co cię sprowadza?
- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś
robić, więc jestem. O co chodzi?
- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte,
a jak się nam nie uda za pierwszym razem, to drugiego może już nie być. Slakey nie
jest głupi. Skonstruowałem coś, co może być pomocne.
- Hamulec czasowy zwany temporalnym inhibitorem. Coś jakby pokłosie
time-heliksu, do którego odkrycia przecież się również przyczyniłeś. Używałeś go i
wiesz, jak działa. Powinieneś też pamiętać spotkanie ze strażnikami z przyszłości,
używali urządzenia zatrzymującego wszystko wokół w polu czasowym. Właśnie taką
zabawkę wykonałem.
- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.
- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim
pokoju na stole, tylko się nie pomyl, bo wygląda jak latarka. Działa jak wszystkie
moje urządzenia - włączysz i masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko
poza tobą lub tobą i tym, kogo dotkniesz, zostaje zatrzymane w czasie. Teraz żegnam
ozięble, ponieważ najwyższy czas na sprawdzenie moich badań, a znam Angelmę i
nie będę ryzykował. Poza tym jesteś podobno żonatym mężczyzną.
- Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.
Wróciłem do pokoju z latarką po małym włamaniu do pokoju Coypu.
Zamknąłem drzwi i włączyłem ją - nic poza tym, że zamiast świecić, zaczęła buczeć
Wyłączyłem, wydłubałem z kieszeni monetę, rzuciłem ją w górę i włączyłem latarkę.
Moneta zawisła nieruchomo. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i złapałem monetę.
A potem zadzwoniłem do pokoju bliźniaków.
Nagrana wiadomość poinformowała mnie, ze są w ”Waterworldzie”,
najpopularniejszym nocnym klubie w hotelu. Wsadziłem latarkę do kieszeni i
poszedłem ich szukać.
Knajpę znalazłem bez większego trudu, idąc za odgłosem plusków, chlupotów
i szumów, natomiast przy wejściu stanąłem mając dosyć podobnych lokali po
poprzednim. Ten, co prawda, był jasno oświetlony i panowało w nim zmniejszone
ciążenie, co dawało wrażenie pływania, ale nawet kelnerki zrobione na syreny mnie
nie pociągały Bolivar tańczył z Sybil o parę stóp nad parkietem, James popijał przy
stoliku i cała trójka chyba dobrze się bawiła Stwierdziłem, ze na dobrą sprawę tym
razem powinienem sobie sam poradzić, i zawróciłem do pokoju.
Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pisnął i włączył się,
a z ekranu spojrzał na mnie zły Inskipp
- Co wyprawiasz, di Griz?
- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odparłem niewinnie i
zgodnie z prawdą - A ty co jesteś taki ciekawski? Nudzi ci się w bazie?
- Mnie się nie nudzi, a ty nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej nie sam. Jakbyś
zapomniał, to wiem o wszystkim, bo Coypu ma zwyczaj składania regularnych
meldunków w przeciwieństwie do poniektórych. Ostatnio popełniliście zbyt wiele
błędów i czas z tym skończyć. Kapitan Grissle, dowodzący kompanią Space Marines,
o którą prosiłeś, czeka na ciebie przy recepcji razem z plutonem swoich ludzi.
Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz wcale.
- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.
Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich
dojść, ktoś zapukał. To, że drzwi jedynie się zatrzęsły, a nie od razu wypadły z
zawiasów, należało bardziej zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności
pukającego.
- To dwaj sierżanci wysłani po ciebie - usłyszałem za plecami pełen złośliwej
satysfakcji głos Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę
tamtędy się ewakuować A poza tym oni są po twojej stronie.
Wymruczałem pod nosem wiązankę ulubionych przekleństw i otworzyłem
drzwi. Prężył się w nich potężny podoficer o niskim czole i kwadratowej szczęce, w
plamiastym kombinezonie bojowym. Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu
drugiego osobnika, i to było w zasadzie wszystko - resztę wejścia wypełniała
masywna sylwetka pierwszego.
- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierwszy - Proszę
przodem, sir.
Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorganizowali wszystko z
rzadko spotykaną precyzją. Na sygnale pognaliśmy na lotnisko, mając bezwzględne
pierwszeństwo przejazdu, i załadowaliśmy się do czekającego z podgrzanymi
silnikami transportowca. Ledwie ten wystartował, kapitan Grissle poinformował mnie
o aktualnym stanie operacji.
- Policja Hammar City ma cały teren pod obserwacją i zakaz robienia
czegokolwiek bez uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas
urządzenie znajduje się w głównej sali organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To
ekskluzywny klub tylko dla polityków i biznesmenów. Część jego członków
aktualnie jest przesłuchiwana.
- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?
- Wiem, agencie di Griz. Inaczej nie byłbym w stanie zapewnić panu i innym
wystarczającego wsparcia, gdyby zaszła potrzeba. Druga sprawa: w przeciwieństwie
do dotychczas napotkanych stowarzyszeń założonych przez Slakeya klub ten jest
wyłącznie męski i ma świecki charakter. Tu się nie szuka Nieba, tylko władzy i
pieniędzy. Przewodzi im przemysłowiec nazwiskiem Krummung, nawiasem mówiąc,
tytułuje się baronem.
- A faktycznie?
- Slakey. Starszy, grubszy i bardziej łysy, ale na pewno Slakey. Cholera, ten
profesorek mnożył się jak parę wieków temu karaluchy, wyjątkowo obrzydliwe
robale. Mogło się ich kręcić po galaktyce kilkunastu, kilkudziesięciu albo jeszcze
więcej i wszyscy z tymi samymi wspomnieniami i z bezpośrednią łącznością. Od
samego myślenia o tym włosy mi stanęły dęba. Zaprzestałem więc tego
wyczerpującego procesu.
- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure rozmyślania.
- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.
- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.
- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.
- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sierżantami być tuż
obok pana przez cały czas trwania operacji.
Chyba przestałem go lubić.
Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.
ROZDZIAŁ 10
Przelot po orbicie balistycznej minął piorunem, a dodatkową atrakcje,
stanowiły przeciążenia przy starcie i lądowaniu oraz nieważkość w trakcie podróży.
Nieważkość przespałem.
Następnie była przesiadka do cywilnych mikrobusów i cała masa salutowania
i trzaskania obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i
spytałem:
- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?
- Nic, sir. - Porucznik wyprężył się. - Detektory nadal śledzą dwa obiekty poza
celem. Nie przemieszczały się ostatnio, a my zgodnie z rozkazami nie zbliżaliśmy się.
Żaden z nich nie znajduje się w pobliżu urządzenia.
- Doskonale. Proszę prowadzić.
Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cieniami, które szły i
stawały równocześnie ze mną. Tym razem postarałem się maksymalnie uprościć całą
operację, nie mając najmniejszej ochoty na trzecią z rzędu fuszerkę. Drzwi wejściowe
otwarto wcześniej, starannie wyłączając alarmy, a w korytarzu prowadzącym do
głównej sali czekali poruszający się jak cienie Marines. Nigdy me lubiłem wojska, ale
ta formacja zaczynała mi się podobać - byli dobrze wyszkoleni i niegłupi, co jak na
armię graniczyło z cudem.
- Za tymi drzwiami jest sala konferencyjna - poinformował mnie szeptem
porucznik, gdy znieruchomieliśmy po przekroczeniu progu - Jest okrągła i ma około
dwudziestu metrów średnicy Oto pański czujnik, sir.
Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświetlacza.
- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?
- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.
- Dobra. Więc ostatni raz podchodzimy cicho do drzwi i pan próbuje je
otworzyć. Jak będą zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są
otwarte, daje pan znak i otwiera swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który
wygląda jak latarka, i wszystko w pokoju zamiera. Nikt i nic się nie ruszy, dopóki
tego nie wyłączę, a zrobię to dopiero wtedy, gdy zabezpieczymy aparaturę. Jasne?
Dobra, nie musi być jasne. Gotowi? Tak już lepiej. Ruszamy.
Grissle złapał mnie za ramię, sierżanci z kolei za pas i oporządzenie i
ostrożnie podeszliśmy do dwuskrzydłowych wrót Porucznik wsunął klucz w dziurkę i
przekręcił - mechanizm był doskonale utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło.
Zaraz potem skinął głową i szarpnięciem otworzył swoją połówkę drzwi.
Włączyłem hamulec.
W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.
- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.
- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze
oraz stojącego w jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.
- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrzegłem i powoli
ruszyłem ku przeciwległej ścianie.
- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.
W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzące do znacznie
mniejszej sali pełnej sprzętu Bliźniaczo podobnego do tego, który ostatnio widziałem
doszczętnie zniszczony. Ten był nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.
- Po to przyszliśmy? - oświadczyłem pozostałym - Tylko mamy pewien
nieprzewidziany problem, urządzenie działa, więc zanim je ruszymy, musimy
odłączyć zasilanie, czyli mówiąc po prostu, należy wyciągnąć tę wtyczkę z gniazdka.
Żeby to zrobić, muszę wyłączyć pole, a wtedy nie wiadomo, co się stanie. Ma pan
jakieś sugestie, kapitanie?
- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłączeniem i złapaniem
tego urządzenia. Jak już je będziemy trzymać, włączy pan pole i po problemie. Nolan
i Hendriks strzelać do wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli
przeżyje.
- Tak jest, sir!
Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił
- Teraz! Wyłączyłem pole.
I wszystko stało się równocześnie.
Aparatura ożyła, rozświetlając się niczym wystawa neonów, kapitan
wyszarpnął wtyczkę i światełka zaczęły gasnąć, ktoś pojawił się znikąd obok mnie,
huknęły strzały, złapano mnie, też coś chwyciłem, by nie wylądować na podłodze,
usłyszałem gwizd koło ucha i jęk.
Poczułem, że lecę gdzieś, gdzie już byłem, a nie mogłem tego opisać, do
innego wszechświata.
Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane
okolice, zrobiło się ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.
Leżałem na czymś nierównym i kanciastym, a ode mnie oderwał się
zakrwawiony Slakey. Grubszy i starszy niż model oryginalny, ale Slakey.
- Mam cię, skurwielu! - Nadal w dłoni trzymałem wynalazek Coypu, zatem
czym prędzej go włączyłem.
Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nieco dalej.
- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś? - spytał
złośliwie.
Uczyłem się, tyle że wolno - przywilej wieku. Oparłem się na nieprzydatnej
do niczego latarce i wstałem z rumowiska mniejszych i większych odłamków szkła.
To, że nie byłem pocięty na kawałki, a jedynie nieco podrapany, zawdzięczać
mogłem w części szczęściu, a w części wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał albo
szczęścia, albo takiego przyodziewku, bo wyglądał, jakby uciekł rzeźnikowi spod
noża. Niestety żadna z ran nie była na tyle poważna, by go unieruchomić.
- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?
Faktycznie było niesamowite. I piękne. Nigdy zresztą czegoś podobnego nie
widziałem. Przezroczysty świat kryształu. Wszystko szklane - trawa, krzewy, drzewa
i liście, wszystko. Tylko nie wokół mnie - tu bowiem rozciągał się krąg zniszczenia,
zaścielony odłamkami i szklanym pyłem.
- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.
- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.
- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie,
sam sobie szukaj odpowiedzi!
- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?
- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego
zastosowania. Z początku nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.
- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung? A w rzeczywistości
jesteś Slakey.
- Może... Miałeś sienie zbliżać!
- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz
mi, o co w tym wszystkim chodzi.
- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie
powiem.
- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.
- Pomyliłem się - przyznał - Nie mogę stamtąd odejść, bo za długo siedziałem,
nim się zorientowałem, czym to grozi. Gdybym teraz zabrał siebie stamtąd, na pewno
bym tego nie przeżył.
- Po co broń?
- Idiotyczne pytanie! Żeby przeżyć: ten cały colinicon prawie nie zawiera
przyswajalnych składników odżywczych. To doskonały wypełniacz żołądka i
praktycznie nic więcej. Gdybym tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią
głodową. Broń jest do polowania.
Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło pożywienia, nie licząc
szarej brei: ludzie sprowadzeni tam przez Slakeya, zresztą w tym właśnie celu. Lista
grzechów profesorka niebezpiecznie się wydłużała.
- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.
- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di
Griz? Poza tym jesteś cham: mówić o własnej żonie per ”ta kobieta”. Wstyd!
Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa
odwrócił się i pobiegł ścieżką wyłamaną w kryształowym lesie. A ja ruszyłem za nim.
Byłem szybszy, za to on znał teren. Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby
nie to, że nagle stanął, przesunął się w bok i zniknął.
Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości
powrotu Nie pierwszy zresztą raz. Poza tym, jak się wróciło z Piekła, to reszta nie
powinna być większym problemem Tak przynajmniej głosiła teoria, którą sobie
właśnie wymyśliłem.
Kryształowy las lśnił wokół śliczny i nieruchomy Ruszyłem wolno ścieżką
połamanych i zmienionych w stłuczkę drzew Prowadziła w głąb lasu, potem wzdłuż
klifu, na dole połyskiwała woda, a przynajmniej ciecz do niej podobna Płyn rozciągał
się aż po horyzont, a z lewej strony dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale
rozbijały się o skały - też kryształowe - I był to jedyny dźwięk przerywający ciszę.
Trzeba uczciwie przyznać, ze prawie doszło do trzeciej fuszerki - ten cholerny
Slakey musiał akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku.
Jedyne, co było pocieszające, to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył
urządzenie, w związku z czym drugi tak szybko tam nie trafi, a potem Marines już
sobie poradzą. Coypu powinien dostać to, co chciał, i zmajstrować swoją zabawkę.
Jak to zrobi, będą mogli mnie ewakuować z tego cholernie prześlicznego świata.
Pozostało tylko czekać.
Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze
powietrze tu nadaje się do oddychania, a nie miało prawa. Chyba ze zielone wyspy
zawdzięczały swój kolor roślinności Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze
wybierał planety nadające się do życia. Ponieważ podróże międzygalaktyczne w tej
wersji były ściśle związane z lokalizacją (na przykład w Piekle w obie strony można
się było dostać jedynie z jaskini, tutaj, żeby się wydostać, należało przejść
kilkadziesiąt metrów), narodził się dylemat - siedzieć i czekać czy spróbować
dowiedzieć się czegoś o planecie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i rozsądne, miało
tylko jeden feler - mogłem umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego
ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam wtopione wkładki z serrngayu -
kompozytu elastycznego i mocnego jak stal.
Inaczej wędrówka po tłuczonym szkle błyskawicznie załatwiłaby najpierw
buty, potem nogi.
Las przy brzegu był wyższy, przetykany polanami z błękitnawą niby-trawą.
Nie zastanawiałem się, czy to organizmy krzemowe czy efekt działalności jakichś
koralowców, czy tez kaprys praw rządzących tym wszechświatem. Na jednej z
polanek zauważyłem coś, co sugerowało jeszcze inną kombinację- działanie artysty-
maniaka. Było to pomarańczowo-żółte zwierzę przypominające lisa i tak doskonale
oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego futrze. Pod drzewem po przeciwnej
stronie polanki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa razy większy ode mnie
Sądząc po kłach i pazurach, wdzięczny byłem, że to rzeźba, nie oryginał. Podszedłem
bliżej, podziwiając realizm i wierność wykonania. Szczególnie wyraziste były ślepia,
znajdujące się mniej więcej na wysokości mojej głowy.
Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie
To było żywe!
Odskoczyłem czym prędzej, bo mogło mi się oberwać za głupotę. Przyjrzałem
się uważniej mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną
podniosło.
No, nie - znajdowałem się w świecie kryształowego życia. Co zresztą
powinno być dla mnie oczywiste od samego początku, tyle że jakoś chwilowo miałem
refleks szachisty korespondencyjnego.
Odgarnąłem co większe odłamki ze ścieżki i siadłem sobie, obserwując
przebieg polowania i jednocześnie próbując przypomnieć sobie, co wiem o szkle
Wyszło mi, że niewiele, ale nie wyklucza to życia opartego na krzemie, które
najwyraźniej miałem przed oczami. Entropia osiągnęła tu zdecydowanie inny stopień,
bo zanim obiekty mojej obserwacji zrobiły dwa kroki, zdążyłem ścierpnąć - ubranie
było odporne na przebicie, ale nie wyściełane i czułem każdy kawałek szkła pod
tyłkiem.
Wreszcie wstałem i poszedłem ścieżką w dół, ku wodzie (a przynajmniej
miałem nadzieję, że jest to woda) Sądząc po tempie polowania, gdybym wrócił za
trzy dni, może ujrzałbym efekty.
Ścieżka doprowadziła mnie do plaży z doskonałym, drobniutkim piaseczkiem.
Akurat trwał odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się
mniejsze i większe bajorka. W najbliższym pływało coś małego - jakby ryba, ale z
mackami. I zupełnie nie wyglądało na szklane.
Jeśli nie chciałem umrzeć z pragnienia, należało poeksperymentować.
Ostrożnie zmoczyłem palce i powąchałem. Pachniało jak woda, czyli nijak, skóry mi
nie spaliło, czyli nie kwas. Delikatnie oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym
smaku, ale woda. Ucieszony wypiłem parę łyków i z zadowoleniem stwierdziłem, że
zadomowiła się w żołądku i nie wszczyna rewolucji.
Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.
Skierowałem się ku widocznym z prawej strony niewielkim wyspom,
wędrując wzdłuż brzegu. Te leżące najbliżej brzegu były raczej piaszczystymi
łachami niż wyspami w pełnym tego słowa znaczeniu, za to widoczne dalej miały coś
zielonego. Detali z tej odległości nie sposób było zauważyć, ale wyglądało jak las.
Cóż, podobno nie ma rzeczy niemożliwych, niby dlaczego na jednej planecie nie
mogły rozwinąć się dwie odmiany życia - węglowe i krzemowe?
Skądś zresztą brał się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy.
Zieleń oznaczała, że było tam coś do jedzenia...
Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy
krzaki zatrzęsły się i to z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie
wiał. Tam coś żyło - mogło być spożywcze, inteligentne, a równie dobrze jedno i dru-
gie. Powstrzymałem odruch padnięcia plackiem - jeśli było inteligentne, to już i tak
dokładnie mnie obejrzało, a poza tym na płaskiej plaży nie bardzo było gdzie się
ukryć, po co więc robić z siebie durnia?
Do wyspy był kawałek, a woda wyglądała na płytką, nie zamierzałem
jednakże ryzykować bez potrzeby, toteż zamiast ruszyć w drogę, nabrałem powietrza
w płuca i wrzasnąłem:
- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić
krzywdy. Mi vidas vin. Dirce min pardas esperanto?
Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:
- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!
ROZDZIAŁ 11
Oniemiałem z wrażenia.
Różnych rzeczy się spodziewałem, ale nie tego, że wreszcie ją znajdę. Stałem
z głupim uśmiechem na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła
do wody. Dotarła do mnie po kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co
umożliwiło mi jakie takie dojście do siebie.
Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powiedziałem:
- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?
- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?
- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie.
Zresztą tak wracając do początku tej całej afery: rozumiem, że się nudziłaś, ale
dlaczego pozwoliłaś się tak potraktować?
- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zjawiłeś się piorunem.
Ile tak naprawdę minęło czasu: ze trzy, cztery dni, nie? Tutaj doby są tak krótkie, że
trudno zachować właściwe poczucie czasu.
- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu
widzenia. Dzięki temu nie zdążyłaś się denerwować. Tyle że wychodzi na to, że w
różnych wszechświatach czas płynie z inną szybkością. Coypu nazywa to zjawisko
stopniem entropii.
- Chyba cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z
tym czasem? Czy dobrze się czujesz?
- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od
ładnych paru dni i też nie bardzo rozumiem. Przyjmuję na wiarę słowa Coypu, bo
dotąd nie łgał, więc nie ma powodu obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą
wskazuje na to, że chodzi właśnie o różnice w upływie czasu. Slakey, bo tak się
nazywa facet, co organizował lipne wycieczki do Nieba, znalazł sposób poruszania
się między wszechświatami. A w każdym z nich czas płynie inaczej. Dla ciebie
minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie. Opowiem ci później, co nam się przez ten czas
przytrafiło, ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.
- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. -
Przestała się uśmiechać. - Nie doceniłam tego, jak mówisz, Slakeya. Uważałam go za
zwykłego hochsztaplera i byłam pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani
przez chwilę nie podejrzewałam go o taką inteligencję, a tego, że pomoże mu brat
bliźniak, to już naprawdę nie dało się przewidzieć...
- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opowiedz po kolei, wolno
i w zrozumiałym języku. Zostawiłaś wiadomość w komputerze, tak?
- Tak, potem wyszłam na umówioną z Roweną wycieczkę do Nieba.
Wszystkie się tym tak podniecały, że musiałam spróbować, a poza tym zirytował
mnie stopień kantu i bezczelności i postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje
się na tym, w co ludzie wierzą. Tyle że nie miałam okazji. Do Nieba nie dotarliśmy,
choć byliśmy prawie w drodze, gdy pojawił się drugi, jota w jotę wyglądający kuglarz
i z wrzaskiem rzucił się na mnie. No to zaczęłam się bronić. Rowena, kretynka jedna,
natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się stało, bo znaleźliśmy się w tym
kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali, ponieważ jednemu zdążyłam
uciąć łapę, a drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki. Zanim zdałam sobie
sprawę, ze broń nie działa i nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z pochwy, zdążyli
już zniknąć. Jak go następnym razem spotkam, będzie mile wspominał straconą
rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie! Gdy była w takim humorze,
najlepiej było się jej nie sprzeciwiać, gdyż emocje brały górę nad rozsądkiem.
- Spotkałaś tu jeszcze kogoś? - zmieniłem nieco temat - Tak na marginesie,
podczas obrony koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze
go podpaliłaś.
- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na
nikogo, mimo że trochę zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć i żeby
zabić nadmiar wolnego czasu. Pić miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych
wysepkach rośnie trawa i krzewy z takimi małymi pomarańczkami. Trujące jak nie
wiem co. Wzięłam małego gryzą, a przeczyściło mnie ze trzy razy, myślałam, że mi
żołądek przenicuje. Zaczęłam się przymierzać do wycieczki na większe wyspy, gdy
doszłam do siebie po tym przeklętym owocku, ale usłyszałam, jak się wydzierasz.
Przyznaję, że był to najprzyjemniejszy wrzask, jaki słyszałam od dłuższego czasu.
Uśmiechnąłem się skromnie - co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem
myśli na tyle, na ile potrafiłem w tak krótkim czasie
- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twojego zniknięcia
byłem raczej zajęty. Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się,
że kolejna sekta tego naciągacza też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać
posiłki. Inskipp przysłał agentkę Sybil, Coypu i Marines. Kościół prowadził Slakey,
ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w ogóle, to on się jakoś powielił, tylko diabli
wiedzą w ilu egzemplarzach, i wszyscy są ze sobą w stałym kontakcie telepatycznym
Żeby cię znaleźć, Coypu potrzebował urządzenia i współrzędnych, którymi posługuje
się Slakey, więc Sybil zrobiła to, co ty planowałaś, i faktycznie znalazła się w Niebie.
Kiedy poszliśmy po urządzenie, złapał nas i wylądowaliśmy w Piekle, dopiero
chłopcy nas wyciągnęli, ale przy okazji aparatura została zniszczona. Piekło, Niebo
czy Szkło, gdzie teraz jesteśmy, to planety, każda w innym wszechświecie.
Poszukaliśmy dalej, znaleźliśmy kolejną sektę, tym razem całkowicie męską i
wybrałem się tam z Marines. Urządzenie zdobyliśmy, ale reszta nie do końca się
udała i dlatego wylądowałem tu sam, bez żywności i z nie działającym sprzętem, jeśli
nie liczyć jednego noża z węglika spiekanego, bo ten dodałem do normalnego
ekwipunku po pobycie w Piekle. I to mniej więcej wszystko.
- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś więcej o Piekle i o tej
całej Sybil.
Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną
sztuką - to też o Piekle opowiedziałem szczegółowo, a po detale dotyczące Sybil
odesłałem do młodszego pokolenia. To była sprawdzona metoda - każda inna reakcja
spowodowałaby poważne reperkusje, ponieważ wbrew ogłaszanym publicznie
dezinformacjom Angelina zawsze była zazdrosna.
- No tak, dzieci są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi Inskipp, a Coypu w
końcu znajdzie właściwy sposób - podsumowała wstając - O nich me musimy się
martwić.
- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z
pragnienia umiera się po trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.
- Bez jedzenia można wytrzymać ze dwa tygodnie, ale ponieważ zaczynam
być porządnie głodna, proponuję sprawdzić większą wyspę. Nigdzie indziej me
znajdziemy nic spożywczego, tam jest jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś,
ze krystaliczne życie trzyma się z dala od wody?
- Nie zauważyłem. Naprawdę?
- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu,
ale za to całkowicie. Sprawdziłam.
- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?
- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?
- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie
pływające w bajorze przy brzegu.
- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi czerpać z tego
korzyści Dobrowolnie by się nie truły, prawda?
- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.
Do najbliższej naprawdę dużej wyspy było ze sto metrów i tam właśnie rosło
coś, co mi przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale
najpierw należało się zająć pewnym drobiazgiem.
- Powinniśmy wrócić i zostawić wiadomość Coypu na tej zmasakrowanej
polance, bo inaczej nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o
tym, gdzie konkretnie. Najlepiej będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.
Ponieważ Angelina była kobietą praktyczną, nie musiałem jej przekonywać i
nie tracąc czasu, wyruszyłem w drogę.
Zanim dotarłem na miejsce, wymyśliłem, jak zostawić wiadomość. Na polanie
oczyściłem kawałek terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na
której było moje nazwisko, a następnie z bezużytecznych granatów i innego wy-
posażenia ułożyłem gustowną strzałkę i napis WYSPY. Wyszło mi prawie
artystyczne rękodzieło, zrozumiałe nawet dla kompletnego kretyna.
Gdy wróciłem na plażę, zaczynało zmierzchać, dlatego nie zdziwiło mnie, ze
Angelina spała. Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się
obok i zasnąłem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.
- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na
kąpiel i poszukanie śniadania.
- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.
Sprawnie rozebrałem się, zrobiłem z ubrania i butów poręczny tobołek i
wyruszyliśmy, przy czym płynąłem korzystając z jednej ręki, drugą kończyną
przytrzymując zawiniątko nad głową.
Gdy dotarliśmy na wyspę, odszukaliśmy kawałek piasku, by spokojnie
obeschnąć, po czym ubrałem się i na wszelki wypadek wyjąłem nóż. Nie był
imponujący, ale dziesięć centymetrów ostrego jak brzytwa ostrza z węglika
spiekanego mogło sobie poradzić z większością fauny i flory. Nauczony
doświadczeniem z Piekła umieściłem go w papierowej pochwie i teraz wystarczyło
zerwać ją z ostrza. Angelina ze swoim ubiorem me miała problemów, ponieważ
jeszcze przed moim przybyciem przerobiła długą suknię na wygodny strój kąpielowy.
- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju
ścieżki - te małe pod gałęziami, które wyglądają jak skrzyżowanie chorej ośmiornicy
ze zdechłym kaktusem. Trujące świństwo.
- Inne mogą być jadalne, a coś wydeptało tę ścieżkę To coś może być
spożywcze, ale i niebezpieczne.
- W takim razie proszę przodem - Angelina uśmiechnęła się. Solidnie
wydeptana ścieżka wiła się między drzewami, krzewami i czymś, co przypominało
skrzyżowanie trawy i mchu. Nic w okolicy nie wyglądało znajomo albo specjalnie
jadalnie. Angelina pierwsza zwróciła uwagę na potencjalne pożywienie. Rosło na
drzewie, przypominało jagody i było niebieskie. Miało miękką skórę i błękitny sok.
Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, czy faktycznie jest strawne.
Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika doświadczalnego.
Przyjrzałem się podejrzliwie błękitnym owocom, urwałem jeden, powąchałem
i rzuciłem byle dalej.
- Może to i jest jadalne, ale cuchnie jak skunks. Z powrotem będzie szybciej,
niż zdąży się przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.
Starannie wytarłem palce o ziemię, przełożyłem nóż do prawej dłoni i
ponownie ruszyłem przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.
- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i
nastawiłem uszu.
- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.
- Zobaczymy.
Łomoty stały się głośniejsze i bardziej nieregularne - raz rytm zwalniał, raz
przyspieszał. Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się polana całkiem
sporych rozmiarów. Ciekawe, że ścieżka nie przecinała polany - tak by było najkrócej
- lecz biegła bokiem wzdłuż linii roślin.
- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścieżkę, najwyraźniej
nie miało ochoty iść krótszą drogą.
- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.
- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A
stamtąd właśnie dobiega to pseudobębnienie.
Na wszelki wypadek przykucnęliśmy za bulwiastym kopcem porośniętym
gęstą zieloną szczeciną i ostrożnie wyjrzeliśmy.
- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.
Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znajdowało się coś
szarego, wyglądającego jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i
zwieszało mu się ze szczytu pojedyncze ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do
ziemi. Na tym niby-pnączu rosły, niczym owoce na gałęzi, połyskujące czerwone
kule.
- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.
- Albo niebezpieczne - oceniła Angelina. - Nie podoba mi się to odosobnienie.
Coś starannie omijało albo i nadal omija to paskudztwo.
- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy
ścieżką, albo prosto i sprawdzimy.
- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!
- Zgoda, ale z tyłu.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, łomot umilkł, by po chwili rozbrzmieć
ponownie, ale ciszej i szybciej. Zostaliśmy zauważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej,
stanąłem i przyjrzałem się szaremu tworowi uważniej. Z bliska faktycznie wyglądało
jeszcze obrzydliwiej.
W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i rozległ się głęboki,
chrypliwy głos:
- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.
ROZDZIAŁ 12
- Gada! - zdziwiła się Angelina.
- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.
- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych zainteresowań.
Angelinę cofnęło.
- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wynośmy się stąd!
- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to
szybciej, niżbym chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół
szyi i przyciągnęło.
- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.
Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem -
macka miała gąbczastą strukturę i była upiornie twarda, toteż dydoliłem równo, nie
bardzo zwracając uwagę na otoczenie. Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina
zniecierpliwiła się.
- Urżnij to wreszcie! - poleciła i złapała mnie wpół. Dzięki temu niemal mnie
powiesiła. Ale dodała mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej
zaciętość, wiedziałem, że nie puści. Po paru długich jak wieczność sekundach prze-
ciąłem ostatnie włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi - wraz z uciętym kawałem
macki.
Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym
razem w przeciwną stronę i przez własną żonę.
- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało znajomo.
Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji
sponiewieraną część ciała.
- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.
- Jak się czujesz?
- Opluty. - Wymownym gestem pokazałem ociekające żółcią kończyny. -
Wracamy do wody. Muszę się umyć, a nie dlatego ryzykowałem przerobienie mnie
na zakąskę, żeby nie spróbować tego tu.
Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule. - To chodźmy. Bo
się jeszcze okaże, że to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie
skomentowałem jej słów.
Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczynało zasychać i lepić
się, więc uznałem, że lepiej być mokry niż lepiący. Przy okazji umyłem nóż,
gratulując sobie przezorności. Tymczasem Angelina umyła trofeum, które następnie
odcięła od reszty i przepołowiła. Wewnątrz wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła
kawałek i powąchała.
- Nie śmierdzi - oceniła i włożyła do ust. Pogryzła i połknęła, nim zdążyłem
cokolwiek zrobić.
- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między krewetką a bekonem.
- Nie powinnaś...
- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej. Poza tym na pewno jestem
bardziej głodna niż ty, a jak widzisz żyję i nic mi nie jest.
- A jak ma opóźnione działanie?
- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mógłbyś uczciwie
przyznać, że miałam rację, chcąc iść ścieżką.
- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!
- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie
zwierzę?
- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko
o rybę głębinową. Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki
wyrastającą z czubka głowy i zwisającą przed pysk. Stąd właśnie nazwa. Na końcu tej
narośli jest świecące zgrubienie, a ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło
przyciąga inne zwierzęta, dzięki czemu nigdy nie narzeka na brak żywności.
- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?
- Któż to może wiedzieć? - Westchnąłem. - Może ogłupia tutejsze zwierzęta?
Co robisz?
- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce
jeszcze bardziej. Nie przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.
- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.
- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.
- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu,
jest tu możliwe wszystko, co urąga zdrowemu rozsądkowi. - Spróbowałem kawałek. -
Nie najgorsze. Ale po dokładkę nie pójdę.
- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?
- Owszem. Proponuję się zdrzemnąć, a rano dalej ruszyć ścieżką. Co ty na to?
- Zadziwiająco rozsądna propozycja.
- Nie obrażasz mnie przypadkiem?
- Już nie.
- Wiesz... chyba cię nie lubię...
Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą
drogę. Tym razem prowadziła Angelina uzbrojona w nóż. Siłą mi co prawda
ustępowała, za to refleks mieliśmy identyczny, a nóż był jej ukochaną bronią od
niepamiętnych czasów. Poza tym kwestię równouprawnienia przedyskutowaliśmy i
przetestowaliśmy naprawdę dawno temu.
Mając motywację w postaci burczących brzuchów, do polany dotarliśmy
całkiem szybko. Poczęstowałem szarego cosia kamieniem, który specjalnie w tym
zbożnym celu przyniosłem z plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:
- Żebym miała piłę łańcuchową!
- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.
- Wolałabym granatnik - przyznała po namyśle Angelina. Okrążyliśmy polanę
żegnani anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym
razem nie było go zbyt dużo, za to ścieżka dość ostro pięła się pod górę. Gdy
znaleźliśmy się na zboczu, zatrzymała nas nagła zmiana krajobrazu. Las i w ogóle
roślinność kończyły się raczej gwałtownie, a przed nami rozciągały się opustoszałe
wzgórza. Piasek, skały, po prostu pustynia.
- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.
- Zgadza się.
- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od
morza, bo korzenie nie sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.
- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.
- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się między głazami
wielkości domów.
- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym zakrętem.
Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym czubku. Pusta. A
parę kroków dalej następna, tyle ze większa. Też uszkodzona i tez pusta. I następna.
Wszystkie znajdowały się w linii prostej i każda była większa od poprzedniej Razem
naliczyliśmy ich trzydzieści.
- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła
pogardliwie, schodząc ze ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.
- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?
- I nic.
- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.
- Niekoniecznie.
- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krzemową, która je
piasek, a wydala skałę. Piramidę buduje wokół siebie, a gdy staje się zbyt duża,
rozwala czubek, wychodzi i buduje następną.
- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław
naukowych masz otwartą drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje
piramidę, siedząc wewnątrz, sra w górę?
- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła się, nadal prezentując
idealny przykład kobiecej logiki - Wracamy na ścieżkę.
- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.
- Cosie, nie coś.
- Tym bardziej należy się schować.
Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy,
obserwując zbliżające się cosie.
- Posłuchaj - poleciła Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka
słychać chrupanie.
- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.
Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajemniczo - było ich
jedenaście, z grubsza naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się
za pomocą kilkunastu ni to nóżek, ni to macek, którymi energicznie przebierały,
wyżej znajdowało się coś, co przypominało kawał pnia, zarówno z barwy, jak i
chropowatości. Na samej górze wyrastała z tego pojedyncza cienka macka
zakończona bulwiastym okiem. Istoty poruszały się w milczeniu, wzniecając
niewielką chmurkę kurzu. Przeszły obok, nie zauważając nas - albo nie reagując na
naszą obecność - i zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.
- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?
- Teraz tak - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś
tam chrobocze.
- Wracają.
Tym razem szła inna grupa, choć tez liczyła jedenastu osobników Górna część
kadłuba przypominała przezroczyste czasze pełne wody, która na wybojach ścieżki
przelewała się przez zawinięte do środka brzegi.
- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała
Angelina - Dlaczego?
- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odparłem - Iść za nimi.
Może nie było to najmądrzejsze ani najbezpieczniejsze, ale oboje mieliśmy
dość zagadek, dlatego ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.
Nie musieliśmy iść daleko - po kilkudziesięciu metrach ścieżka znikała
między głazami.
- Te skały tu umieszczono, to nie jest naturalna formacja - zauważyłem - Czy
wchodzimy tam?
Ostatni przypływ ciekawości nie był zbyt...
- Za tobą!
Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana
nosiwodów zbliżyła się i przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas
zauważyć - jedynie kompletny ślepiec mógłby nas nie dostrzec.
- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.
- Ale oni nas - tak. Idziemy.
No i poszliśmy.
Za pierwszym pierścieniem głazów był drugi, a potem koliste zagłębienie
pełne zieleni, skał i kamyków. Trzeba przyznać, że obojgu nam odebrał mowę tak
niesamowity widok. Konwój, którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął
podlewaniem dziwnych roślin Każdy stwór wylewał po trochu wodą, aż nic nie
zostawało. Potem kręcił się bez celu wraz z innymi w zielonym labiryncie, by w
końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w rządku i wymaszerować po
kolejną porcję.
Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do
pająków, najwyraźniej pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe
liście czy fragmenty łodyg, a jeszcze inne przemieszczały się z czerwonymi, dziwnie
znajomymi obiektami w objęciach. Wszystko to odbywało się w półmroku i ciszy
przerywanej jedynie szelestami i szmerami. Za plątaniną zieleni widać było kolejne
skupisko skał, do którego prowadziło mroczne wejście mniej więcej rozmiarów
człowieka.
Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi
delikatne pociągnięcie za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka
wiązka chrustu. Po chwili przestało szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu i
poczekało. Widząc - albo nie widząc - brak efektów wróciło i kontynuowało
zaczepki.
- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba
kontaktu.
- Albo znalezienia obiadu.
- Skoro już przyszliśmy tak daleko, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak
sprawdzić.
Tak tez uczyniliśmy.
Kiedy ruszyliśmy do przodu, chruściak przestał zajmować się ciągnięciem i
zajął pilotowaniem. Gdy stanęliśmy w progu, dosłownie nas zamurowało. Z zewnątrz
docierało dość światła, by dostrzec, co znajdowało się wewnątrz. A ciągnęło się tam
rozległe zielone coś, z czego najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd
widzieliśmy - tu dał się zauważyć na wpół wykształcony nosiwoda, ówdzie
częściowo gotowy chruściak, a tu i tam zupełme inne, nie znane nam istoty, których
przeznaczenia nawet nie próbowałem sobie wyobrazić. W pewnym momencie między
nogami przemknął mi pająkopodobny stworek z czerwona kulą w odnóżach, wdrapał
się po boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w otwór, jaki pojawił się w
zielonej skórze.
- Patrzy na nas - poinformowała mnie cicho Angelina, wskazując na pęk
podobnych do nici szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w
naszą stronę.
- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.
- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 13
- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.
- Gada... gada... gada.
Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.
Pod pękiem szypułek wykształcił się pospiesznie nowy organ, wyglądający na
skrzyżowanie tuby z kwiatem. Owa krzyżówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po
czym skoncentrowała się na mojej osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...
Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.
Ból, wspomnienia, głos.
Krzyk...
Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem
gwałtownie i zobaczyłem trzymającą mnie Angelinę.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona.
- Nie wiem... a co widziałaś?
- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a potem zacząłeś
krzyczeć. Wszystko trwało zaledwie parę sekund.
- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że
okazał się. za silny...
- Chciał zrobić ci krzywdę?
- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczułem - Wątpię też,
żeby znalazł to, czego szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się
równie inteligentni co on.
Tymczasem tubokwiatek zamknął się i zniknął, a obok nie dokończonego
nosiwody coś się zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od
reszty cielska z pyknięciem i pognał gdzieś w labirynt zielem.
- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii...
coś jak królowa wśród mrówek.
- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.
Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło
szypułki z oczami, jakby tracąc zainteresowanie dla obcych. Nie zapomniało jednakże
o naszym istnieniu: kolejny pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w
otwór gębowy cosia, a drugą położył przed nami.
- Dzięki, królewno - powiedziałem na wszelki wypadek. - Wygląda jak to,
które jedliśmy wczoraj.
Czerwona kula pod wpływem pstryknięcia palcem rozłożyła się niby
przekrojona pomarańcza.
- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.
Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był to taki sam
krewetkowy balonik mięsny. Nader soczysty, skutecznie gaszący pragnienie.
Ponieważ jedna mała przekąska na dwie dorosłe - i głodne - osoby jedynie
poirytowała żołądki, a więcej nam nie zaproponowano, zastosowałem wypróbowaną
metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to uwagi, więc najedliśmy się do syta.
- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.
- Sugeruję drzemkę.
- Ale na zmianę. Nie mam jakoś zaufania do gospodarza kimkolwiek czy też
czymkolwiek jest.
- W takim razie wygodniej będzie wyjść na świeże powietrze i poszukać
bezpiecznego miejsca z dala od ścieżki. Jak zgłodniejemy, zawsze możemy wrócić.
- Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.
Na podobnym nieróbstwie spędziliśmy kolejne dwie doby, przez które dzięki
wspólnemu wysiłkowi udało nam się nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku.
Trzeciego dnia Angelina zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.
- Chudniesz - oświadczyła rzeczowo. - Ja zresztą też. Tutejsze pożywienie
może i jest wypełniające, ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś, jak szybko
ponownie robimy się głodni?
- Tak.
- To dlaczego nic nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem cię martwić.
- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, nawet bez przerwy
jedząc. Pić nam się nie chce, czyli organizmy mają dość płynów, za to brak im
składników odżywczych. To kwestia przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.
- Też tak sądzę - przyznałem ponuro. - W pierwszej chwili, jak o tym
pomyślałem, wydało mi się nieco naciągane, ale zdaje się, że rzeczywistość jest
bardziej zwariowana od wyobraźni. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do
krainy kryształów.
- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę,
gdzie się zjawiliśmy. Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.
Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.
Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę
zastaliśmy w takim stanie, jak zostawiliśmy. Coypu najwyraźniej obijał się w sposób
haniebny. Wyładowałem złość, niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to
zdało.
Pozostało jedynie czekać.
Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome polowanie - wynik
dało się przewidzieć: większy dorwie mniejszego, ale łowy wciąż trwały. Wróciłem
poirytowany bezsilnością, ale znacznie bardziej stopniem wycieńczenia Angeliny, u
której objawy niedożywienia ruszyły nagle z kopyta - słabła wręcz w oczach.
Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.
Rano zachciało mi się pić, więc po krótkiej pogawędce wybrałem się nad
morze. Spacerek zaczynał być męczący, toteż się nie spieszyłem. Na zmianę
chodziliśmy gasić pragnienie, aby w razie czego ktoś zawsze był na miejscu.
Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu,
dlatego nie traciłem sił na powitalne okrzyki. Doczłapałem do znajomej aż do
obrzydzenia przesieki i zamarłem.
Była pusta.
- Angelina!
Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.
Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy
okazji zapolować na mnie, a drugi poczekać lub w najgorszym wypadku zostawić
jakąś wiadomość. Tymczasem sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej
informacji. Nie było też śladów walki, ale biorąc pod uwagę kondycję Angeliny,
wszystko mogło przebiec gładko.
Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.
I popadłem w depresję.
A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć
- Tato! Tutaj! Pospiesz się!
Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał
Bolivar - albo James - i darł się, jakby go kto ze skory obdzierał.
Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.
Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj runęliśmy w dół -
prosto na dywan pokoju hotelowego. Uniosłem nieco głowę i spojrzałem na Coypu
siedzącego za plątaniną elektrod, kabli i innego elektronicznego złomu.
W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.
- Mam nadzieję, że dali ci coś uczciwego do jedzenia - powiedziałem zamiast
powitania.
- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale Coypu mówił, że ma problemy z
dostrojeniem.
- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwierdził Coypu - Ale
za każdym razem idzie szybciej.
- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem
byłem tego pewien) - Jakiś schabowy czy hamburger?
- Nie prowokuj, tylko daj! - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi
dostałem kanapkę z pieczystym i piwo. To, że nie ugryzłem butelki i nie próbowałem
popić pieczystym, było raczej kwestią przypadku niż myślenia. W każdym razie tak
piwo, jak zakąska zniknęły błyskawicznie.
- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina -
Siadaj przy stole i spróbuj nie zjeść wszystkiego naraz, bo się rozchorujesz.
- Wałobęche?...
- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszystkich oplujesz.
Jedzenia też nikt ci nie zabierze, nie musisz się spieszyć... no, tak już lepiej... Puść to!
Tort i parówka może jeszcze się nie cofną, ale chili i budyń muszą! Utrapienie z tym
chłopem. No, uspokoiłeś się? Ładnie. To jedz spokojnie, a ja powiem ci, co się stało
Bolivar zjawił się po mnie, ale nie mógł czekać, a jakoś nie przyszło mu do głowy
zostawić ci wiadomość, zresztą myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze się po
ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z dostrojeniem. No, w końcu, jak widać, się
udało i możemy przestać się martwić.
- Dopiero zaczniemy - warknął jak zwykle przyjaźnie nastawiony do ludzi i
świata Inskipp, wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć, nie mówię, że macie się
martwić, ale jak kto ma obowiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości.
Zwłaszcza że grzebiemy się jak muchy w gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.
Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie i
czekałem na zrozumiały ciąg dalszy.
- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapaliśmy żadnego
Slakeya, bo ledwie nam się udało któregoś zapędzić w kozi róg, zjawiał się inny -
albo paru innych - i uwalniał go z opresji. A i tak najwięcej uwagi musieliśmy
poświęcić wyciąganiu ciebie, di Griza, z kłopotów. A koszty rosną. Jak cię znam,
pomysł wynajęcia pokoju hotelowego i zamienionego na centrum operacji był twój,
nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało do tej pory?
- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze
jakieś piwo, bo ostatnie mi wyparowało? Serdeczne dzięki. Co do wydatków to
przestań zrzędzić, sknerusie. Marines mieli doskonałe ćwiczenia, programy
informacyjne takie ożywienie, jakiego najstarsi dziennikarze me pamiętają, a
obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś mi dziękować, a nie mieć pretensje, że
raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i tak nie ma co zrobić.
Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przynajmniej raz
trafiłem w czuły punkt. Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby
się to z potężną falą akustyczną - odezwała się Angelina:
- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na
cywilizowanych planetach nie ma śladu Slakeya. Działalność, którą prowadził,
przerwał, ale poszukiwania musiały objąć nie tylko cywilizowane, ale wszystkie
znane planety. A to faktycznie podnosi koszty.
- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.
- Ja zaraz skończę z tobą, cymbale ekonomiczny - zirytowałem się nie na
żarty. - Wszystkie cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd
nawet nie chciały od ciebie rozliczenia ogólnego, że nie wspomnę o szczegółowym.
Mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem, a ciebie interesują groszowe
oszczędności. Kutwa, nie szef!
- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jednego oszusta ma
wspólnego z groźbą dla ludzkości?!
- Pomyśl! Zresztą, czego ja od ciebie wymagam... lepiej słuchaj. Slakey zaczął
jako znany naukowiec, uważany za geniusza, ale to skakanie między wszechświatami
nie tylko go rozmnożyło, także nieco poprzestawiało mu klepki. Mamy więc do
czynienia z bliżej nie podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnożyli w
nieskończoność? Bo mogą. Wiemy, że wysłał do Piekła niewinnych ludzi, żeby jego
zupełnie zwariowane wcielenie tam żyjące miało co jeść; wobec czego, najłagodniej
rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co jeszcze wymyśli, trudno powiedzieć,
ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego znaczenia, a jego szare
komórki pracują pełną parą. Poza tym, podstawowa sprawa, którą byłeś uprzejmy
przeoczyć: stworzył sieć kościołów i klubów dla naiwnych, z których czerpał
godziwe zyski. Gdyby chodziło mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby
żyć dostatnio, nie musiał mieć aż takich dochodów. Dlaczego więc to robił?
Odpowiedź jest oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak olbrzymie sumy? Jak
mi powiesz, że po prostu lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie butelką. A
jak będziesz twierdził, że dla dobra ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz
wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?
ROZDZIAŁ 14
- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może
faktycznie tym razem odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż
sądziłem...
- Jak cię słucham, to zaczynam żałować, że nie zająłeś się polityką. Marnuje
się twój talent oratorski.
- Słuchaj no, di Griz! Przyznałem się do pomyłki? To przestań mnie do
cholery obrażać i wymyślać od polityków!
- Faktycznie, trochę mnie poniosło. Nie jesteś aż takie bydlę, by można cię
było porównywać do polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych
pieniędzy wręcz temu zaprzecza. Cofam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do
rzeczy: kto notuje?
- Włączyłam dyktafon. - Sybil uśmiechnęła się. - Tak a propos: witamy w
domu. Zaczynaliśmy się już o ciebie martwić.
- Podzielałem wasze uczucie - przyznałem skromnie - Slakeyowi i tak bym nie
popuścił za Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie
darować, nie tylko zemstę.
- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A miano wicie?
- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie me było, zdołaliście
dokumentnie stracić jego ślad?
- Można to tak ująć.
- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urządzenie?
- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.
- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie dostęp?
Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:
- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak dotąd do czterdziestu
jeden.
- Niebo leży w jednym z nich?
- Nie, ale nadal szukamy. W urządzeniu, które zdobyliśmy, jest znacznie
więcej koordynat, ale nie są opisane, dlatego jedynym sposobem jest metoda prób i
błędów, którą obecnie stosujemy.
- A Piekło? - Co ”A Piekło”?
- Czy mamy do niego dostęp?
- Bez najmniejszych problemów, i to od samego początku. Jakbyś zapomniał,
to namiary pamiętał James od czasu zahipnotyzowania Slakeya.
- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Można by zamówić coś
do jedzenia. Chyba ktoś się do nas dosiadł ...
- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw
mów, co masz do powiedzenia, potem będziesz się obżerał!
- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony! Dobra, najpierw konkrety.
Piekło jest tak istotne, ponieważ tam na pewno znajdziemy Slakeya. Co prawda z
ogonem i zbzikowanego, ale jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można
go stamtąd zabrać, bo za duże zmiany zaszły w jego organizmie i po prostu by tego
nie przeżył. Zorganizujemy więc małą wyprawę, a raczej dużą, i poddamy go
hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak dowiedzą się, co się święci, zjawią się, by
nam to uniemożliwić. Za pomocą hipnozy wydusimy z niego odpowiedzi na dwa
pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o co tu chodzi. Co ty na to,
James
7
- Nie powinno być problemu, tato.
- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?
Zaletą planu była prostota - na pewno, jak Slakey dowie się, co się dzieje, to
gwałtownie zareaguje. A górował nad nami technicznie, bo Coypu nadal me rozgryzł,
jak wysyłać sprzęt do innego wszechświata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey
nie ma podręcznej zbrojowni, nigdy mu bowiem nie była potrzebna. Wobec czego na-
leżało liczyć na dwie rzeczy - przewagę liczebną i szybkość ataku.
Tak więc grupa uderzeniowa mająca za zadanie unieszkodliwienie i
przesłuchanie diabelskiego Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie,
Angeliny, Jamesa i Bolivara. A grupa osłony z całej kompanii Marines pod
dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli przewodnika. Marines co prawda
musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich wypadku ręce i nogi
powinny ją skutecznie zastąpić. W tej zresztą sprawie odbyłem naradę z
nieszczęśliwym kapitanem Grissle'em.
- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy dowiedział się
wszystkiego.
- A co, nie uczą ich walki wręcz?
- Uczą, ale granat zawsze się przyda.
- Będzie działał równie skutecznie jak kamień, szkoda nosić, na miejscu jest
pod dostatkiem kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go
rzeczowo.
- Bagnety?
- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z
nożami w dłoniach. Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia.
Coś mi chodzi po głowie, ale to może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się
wykluje, dam znać.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować
znacznie większe przejście niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić
uzbrojenie, które wymyśliłem. Przy okazji oboje z Angeliną mieliśmy dość okazji, by
nadrobić braki w wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z entuzjazmem.
Nowe urządzenie robiło wrażenie - Coypu podłączył się bezpośrednio do
głównej sieci energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód
prowadził do sali balowej zamienionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu
stały pełnowymiarowe drzwi dużego garażu wraz z framugą i podtrzymującym
stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, bo nie miały tyłu. Albo go nie było, albo nie
był widoczny. Wystarczył widok z przodu.
- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie
pomogło mi wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.
- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.
- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu... spróbuj
teraz!
Spróbowałem
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem
gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na
baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami.
Otworzyłem drzwi pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o
przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę -
wyjaśniłem - Równie skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby
da się zjeść. Zastanawiałem się nad kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w
papierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten sam efekt jak bagnety trzymane w
rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpliwości (na
Marines wolałem me spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać
wyłącznie kije, bo kilkudziesięciu ludzi z gołymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu
Marines, proszenie się o kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie
zalety po pierwsze w razie przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie,
tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas atakować, tylko pobiją się między sobą o łup.
A dziesięć kilo salami we wprawnych rękach to aż za dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i
wskazałem nią drzwi do garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli
doskonale wyszkoleni. Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć
sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch
tubylców naskoczyło na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że
za bardzo się przyłożył i pękło salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej
walki). Musiało przy tym zapachnieć smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał
atak, złapał urwany kawał kiełbasy i pognał, aż się za nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami
naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.
- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki
wypadek założyliśmy szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines
to i tak lekka przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie
okazało się słuszne - po kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już
go mają. James i Bolivar zajęli się jeńcem, a Marines utworzyli wokół podwójny
pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy wokół kawałka terenu, na którym
działaliśmy. Większy miał powstrzymać atak Slakeyów, mniejszy zapewnić spokój
Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo zmateriali-
zował za nim.
Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by
umożliwić Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to
wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James -
Nigdy nie pracowałem z takim wariatem.
- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co
przyniosło natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął
zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną
uwagę.
- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem
go słuchać, bo zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym,
gdyż Slakey padł jak ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się
złożyło, że wzięliśmy tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze
trzy tuziny napastników i to pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół
za zewnętrznym kręgiem. Sądząc po braku uzbrojenia - odliczając taki sprzęt
podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo zabawki
majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli. Jeden zmaterializował się prawie
między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była Angelina. Od momentu pojawienia
się aż do zniknięcia cały czas służył jej za worek treningowy do ciosów zadawanych
rękoma i nogami. Jego szczęście, że nie miała przy sobie noża. Wróciłby tam, skąd
przybył, w postaci plasterków, podejrzewam, że niezbyt grubych (by na dłużej
starczyło przyjemności).
I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się
radosnym przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.
- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.
- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest
tajemnicą, że podał mi koordynaty Nieba, ale o co chodzi, nie da się z niego wydusić,
gdyż w jego przypadku szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo
zobaczyli mizerny skutek swojej akcji.
- Zapamiętałeś koordynaty?
- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!
ROZDZIAŁ 15
Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przyznać, że powoli
wracałem do normy po przymusowej głodówce. Spędzałem tam sporo czasu,
ponieważ następne zadanie zależało od mojej dobrej kondycji. Miałem stanowić
jednoosobowy zwiad, a do tego musiałem być w pełni sprawny, a nie dostawać
zadyszki po paru minutach ćwiczeń.
Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu
dwa g, zrozumiałem, że jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co
usłyszy.
Miałem rację.
- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.
Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w
lokalu nie było.
- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym
całym Niebie; żeby nie wzbudzać podejrzeń, należy wysłać jednego zwiadowcę, a nie
całą wycieczkę. A kto się do tego lepiej nadaje niż niejaki Stalowy Szczur alias
Rustimuna Stalneto albo Stainless Steel Rat vel Ratinox...
- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!
- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadający się do tej
roboty!
Zapadła długa cisza, przerwał ją dopiero bulgot w słomce, gdy skończyła
drinka. Automat, widać wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał
wdzięcznym barytonem:
- Czy madame życzy sobie powtórkę ”różowej rakiety”?
- Dlaczego nie?
Metalowa macka owinęła się wokół nóżki kielicha i błyskawicznie go zabrała.
W ladzie otworzyła się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen
płynu.
- A Sire?
- Dietetyczny bourbon, kusicielu.
- Nie mogę się z tobą sprzeczać, bo masz rację. Faktycznie najlepiej się do
tego nadajesz.
- Dziękuję za uznanie.
- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia faktu, że
nie będziesz tam sam: idę z tobą.
- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...
- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a potem tak cię
urządzę, że nigdzie nie pójdziesz przez tydzień!
Sądząc po tonie, nie żartowała.
- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez
sensu i niepotrzebnie naraziłoby cię na niebezpieczeństwo. To robota dla jednego.
- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kiedy ruszasz?
- Dowiem się dzisiaj. Coypu sądzi, że wreszcie poradził sobie z niuansami
podróży między wszechświatami.
- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.
- Miał wtedy zły dzień.
- Pójdę z tobą. I poszła.
Coypu poprzyłączał wszystko do nowej czarnej konsoli, która ginęła za
girlandami kabli, przewodów i drutów, błyskając różnokolorowymi światełkami jak
banda pijanych świetlików.
- Aha - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufladzie. - Mam tu coś
dla ciebie... tylko muszę znaleźć... Aaa!
Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w
środku i podał mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.
- Nie jestem melomanem, ale dzięki za pamięć - powiedziałem nieco
stropiony prezentem.
- Mój drogi, nie musisz się zachowywać, jakbyś miał inteligencję
pierwotniaka. - Coypu był wyjątkowo uprzejmy. - Wszyscy wiemy, że jesteś odrobinę
mądrzejszy. Trzymasz w ręku nie jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny
szacunku wynalazek. Nie ma ruchomych części i pracuje na pseudoelektronach, które
poruszają się z zerową szybkością, więc przejście do innego wszechświata nie może
go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można by go wykryć, ale nie twierdzę, że to
niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych wszechświatach, zatem
gwarantuję, że działa.
- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to
służy?
- Bilet powrotny. Uruchomiony wysyła sygnał do głównego urządzenia
zainstalowanego w tej sali, które z kolei emituje wiązkę energii i ściąga urządzenie do
siebie. Proste?
- Owszem. A jak się to włącza?
- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej częstotliwości fal
mózgowych.
Przyjrzałem się krążkowi z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, obracając go
na palcu. A niech to, wystarczy pomyśleć ”Do domu”...
Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie największego w
okolicy urządzenia. Palec najmocniej przyciśnięty przez krążek uważał, że został
amputowany.
- Duszę się... - wychrypiałem.
Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na
posadzce.
- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.
- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.
- Robi wrażenie - przyznała Angelina. - Tylko wolałabym, żeby nieco mniej
energicznie go rozpłaszczał: nie lubię dwuwymiarowych mężczyzn. Kiedy Jim może
wyruszyć?
- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie
zabuczało. -Ale zanim to zrobi, proponowałbym kilka zabezpieczeń. Tak na wszelki
wypadek posłałem do Nieba analizator. Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza
w zbiorniku. Badania dały ciekawe wyniki. Zobaczcie sami.
Na podręcznym ekranie przesunęły się kolumny cyfr, symboli chemicznych i
wykresów.
- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?
Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).
- Coś ty wyniósł ze szkoły?!
- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...
Zatkało go na dobrą chwilę.
- Więc co jest ciekawego w tej atmosferze? - spytała rzeczowo Angelina, gdy
odzyskała głos.
- Pewien składnik, z którym nigdy się nie zetknąłem, dlatego nazwałem go
azotek, bo ma właściwości nieco zbliżone do podtlenku azotu.
- To gaz rozweselający.
- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie
dużej przyjemności, podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim
przypadku. Im dłużej jest się pod jego działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do
siebie po powrocie. Taka lekka depresja.
- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów,
alkohol w postaci gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś
zaradzić?
- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówiłem o
zabezpieczeniach. Oto antidotum, jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po
problemie.
Nadstawiłem się i z cichym psyknięciem podciśnieniowej strzykawki
purpurowa zawartość ampułki znalazła się we mnie.
- Ślicznie - ucieszył się Coypu. - Po drugie, proponuję, żebyś ten dysk
umieścił w elemencie garderoby, z którym się z zasady nie rozstajesz, a który się
trudno niszczy. Przyszedł mi do głowy obcas w bucie.
- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?
- Jak na razie wszystko. Gotów?
- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać.
Skąd mam wiedzieć, kiedy przytrafi się następna okazja?
Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.
Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od
pewnego momentu czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być
przytomny i na chodzie, pozostali - Angelina, James, Sybil i Bolivar - nie, toteż
wieczór zakończył się wyjątkowo wcześnie.
Rano dałem Angelinie pożegnalnego całusa i pomaszerowałem na spotkanie
przeznaczenia, czyli Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.
- To nie randka. Jestem gotowy.
- Masz dysk?
- W obcasie, jak sugerowałeś.
- W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. -
Drzwi są otwarte.
Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.
Wyglądało miło.
No to wyszedłem.
Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym niebie, po którym
pływały białe obłoczki. Tyle że nisko, bo na wysokości głowy. Pstryknąłem
najbliższy - odleciał dzwoniąc cicho. Krajobraz był sielski do obrzydliwości -
łagodne pagórki porośnięte zieloną trawą, przez którą biegła niezbyt szeroka droga
wyłożona miękkimi kamieniami. Ścieżka ginęła wśród drzew (na prawo) i w dolinie
między pagórkami (na lewo). Doszedłem do niej i zatrzymałem się, zastanawiając, w
którą stronę pójść.
Od strony wzgórz, rozległ się jakby odległy grzmot i jak zwykle ciekawość
zwyciężyła - poszedłem w lewo. Dobrze zrobiłem - po kilkunastu metrach trafiłem na
stojący przy rozwidleniu drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był
jako ŚMIETNIK. W prawo skierowana była strzałka z napisem: RAJ, w lewo:
WALHALLA. Trudny wybór - nie licząc ma się rozumieć Śmietnika - gdyby nie
kartka przybita pod Rajem, na której ktoś nagryzmolił:
ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.
Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z
rogatymi osobnikami, śniegiem, piwem i postawnymi blondynkami o dużych
niebieskich oczach.
Droga wiła się wśród wzgórz przez kilkaset metrów, po czym schodziła w
sporą dolinę i kończyła się palisadą z potężnych, nie okorowanych pni. Znajdowały
się w niej metalowe drzwi, które nie chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚCIE
SŁUŻBOWE.
Sugerowało to niedwuznacznie istnienie przynajmniej jednego wejścia
gościnnego, toteż ruszyłem wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.
Minąłem narożnik i przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było
główne wejście solidne, złote filary podtrzymywały kryształowy portyk nad złotymi
wrotami (wysadzanymi zresztą drogimi kamieniami). Bezguście kompletne, ale robiło
wrażenie Niespodziewanie zagrzmiały rogi, a potem skoczny marsz. Ignorując
muzyczkę ostrożnie zbliżyłem się do wejścia, nad którym przesuwał się świetlisty
napis. Nic z niego nie zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z
powiązanych patyków. Nad napisem połyskiwał złoty młot skrzyżowany ze złotym
toporem.
- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.
Prawie podskoczyłem. Opanowałem się na tyle, by się w miarę naturalnie
odwrócić - muzyka skutecznie zagłuszyła jego kroki, bo niemożliwe, żeby łysawy
grubasek w wykrochmalonej koszuli i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił
podejść do mnie bezszelestnie. Do kompletu miał wiśniowy krawat ze złotym haftem
przedstawiającym skrzyżowane siekierę i młotek.
- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.
- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po
śmierci, prawda?
Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem
dołączyły do nich bębny i złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ
się niewieści głos.
- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdźcie i zobaczcie,
co was czeka przez całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o
węża!
- Ładny wąż - W poprzek wejścia leżało łuskowate cielsko o metrowej
średnicy, końca me było widać Leniwie zafalowało, gdy nad mm przełaziłem, toteż
przyspieszyłem, mimo że zdawałem sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a
najprawdopodobniej jedno i drugie).
- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.
- Pospieszcie się! - polecił niewieści głos - Nie macie bowiem wiele czasu
mogę rozchylić zasłony jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze
miał słabość do was, wojownicy, a ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej
łaskawości zezwolił wam zerknąć w przyszłość. Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.
Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem
czołem w niewidzialną barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.
- Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że jest, trzeba być martwym, by przez
nią przejść.
- Mhm - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny -
No, no!
Po drugiej stronie przezroczystej ściany ukazała się wielka sala. W potężnym
palenisku trzeszczał ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa.
Umeblowanie składało się głównie z długich drewnianych stołów i ław zajętych przez
blond osiłków z szerokimi barami, którzy doskonale się bawili żrąc i pijąc co się
zowie. Drewniane kufle i rogi z pienistym piwem oraz półmiski pełne pieczystego
stanowiły główną atrakcję. W zasadzie słychać było jedynie pijackie wrzaski i
przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach robiły za kelnerki, a od czasu do czasu
za towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach. Chóralne śpiewy i obmacywania
dopełniły obrazu żywcem wyjętego z marzeń absolwenta męskiego liceum. Światła
przygasły i wnętrze hali pogrążyło się w mroku.
- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.
- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu
przyjemności.
Nie zepsułem - gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdziłem, ze znów
jestem sam. Czym prędzej wyszedłem, a wrota mało mi nie przytrzasnęły pięty.
Impreza najwyraźniej dobiegła końca.
Zostawało odwiedzenie Raju, gdyż to, co widziałem, na pewno nie było
Niebem opisywanym przez Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey
zorganizował kilka takich miejsc według zasady ”dla każdego coś miłego”. Miałem
nadzieje, że wszystkie na tej samej planecie.
Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.
Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie basowy odgłos
potężnego silnika. Odgłos dochodził z przodu, dlatego przypadłem do ziemi i
czołgając się, dotarłem do pobliskich zarośli. Potem, kierując się słuchem, ruszyłem
dalej, znacznie ostrożniej, aż w końcu rozchyliłem kolejne krzaki i zamarłem.
ROZDZIAŁ 16
Miałem przed sobą normalną, solidnych rozmiarów budowę, za którą widać
było niskie białe budynki z mnóstwem kolumn stojących wokół niebrzydkiego
jeziorka. To, co budowano, wyglądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało
się wielu robotników i pracowały dźwigi oraz spychacze. Ludzie posługiwali się
esperanto i wszystko wyglądało tak normalnie, że zacząłem się zastanawiać, czy
naprawdę jestem nadal w innym wszechświecie.
Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmuszony byłem albo
wycofać się, niczego nie ustalając, albo spróbować pogadać z budowlańcami.
Najpierw jednak musiałem się upewnić, że nie kręci się wśród nich Slakey.
Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wygrać z sennością.
Slakeya nigdzie nie zauważyłem, a jedynym wyróżniającym się osobnikiem był
majster w kapeluszu. Zanim zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co
znacznie ułatwiło mi zadanie. Jak to na budowie - gwizdek nie przebrzmiał, a sprzęt
już był wyłączony, narzędzia porzucone, a przy samobieżnej kantynie stała kolejka.
Kantyna też była do obrzydliwości typowa - takie same obsługiwały tysiące zakładów
i budów w znanym wszechświecie. Wszędzie tez proponowały ten sam zestaw:
kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych kalmarów. Wystarczyło nacisnąć
guzik. Obrzydlistwo.
Reakcje robotników były normalne - poklęli, pośmiali się i zjedli. W ich fachu
należało przyzwyczaić się do takiego żarcia albo zmienić pracę. Ci się przyzwyczaili.
Z dymiącymi naczyniami porozłazili się i porozsiadali, gdzie któremu było
wygodniej. Kilku wybrało trawiasty stok w pobliżu mego krzaka, ale niestety nie na
tyle blisko, by dało się podsłuchać, o czym rozmawiali. Majster był jednym z nich.
Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek
głodny, to zły, i wyszedłem z krzaków pogwizdując.
- Miły dzionek, prawda? - zagaiłem radośnie. Odpowiedziała mi ciężka od
podejrzliwości cisza.
- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.
- A jak ma iść? - burknął jeden.
- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.
- Księgowym Pracuj ę dla szefa - Dla Slakeya?
- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?
- Grusher. Jestem tu kierownikiem.
- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak cementu?
- Niczego me zgłaszałem! O co tu chodzi!?! - Teraz wszyscy przyglądali mi
się podejrzliwie.
- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?
- Nie jestem taki pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata
robię, ludzi najmuję, materiały zamawiam i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem.
Buduję, co chce w tym cyrku, a on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.
- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje
udo - Mówiłeś, ze nie będzie problemów, ino że miejsce w tajemnicy, aby się
konkurencja nie dowiedziała. Gotówka do łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?
- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.
- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.
- Powitajcie go jak na złodzieja od podatków przystało - zachęcił Grusher -
Cementem się interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech
się przyjrzy z bliska.
Odskoczyłem przed kluczem francuskim, dałem jego właścicielowi w zęby i
stwierdziłem, że nic tu po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-
bokserski, ale oni mi nic nie zrobili - poza obelżywym uznaniem za poborcę podat-
kowego - a co więcej, nic ciekawego się od nich nie mogłem dowiedzieć Toteż
zdecydowałem, że najwyższy czas wracać do domu i znów rozpłaszczyłem się na
obudowie buczącej machiny niczym żaba na betonie.
- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! - ucieszył się Coypu. Musiał przy
okazji wyłączyć zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.
Pozbierałem się na nogi, wściekły jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie
piwo, więc najpierw je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.
- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską
śmiercią lotnika, przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.
- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o
mnie.
- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roztargnienie szlag
mnie trafi. Testuj na sobie te cholerne wynalazki! Dowiedziałem się niewiele, bo mi
gwałtownie przerwano wycieczkę. Zwiedziłem przedmieście zwane Walhallą,
dotarłem do Raju w budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak tylko poślesz mnie z
powrotem, byle nie w to samo miejsce, jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a zwłaszcza
Angelina, to wszystko w porządku.
- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko,
jak cię nie było. Kilometr w bok pasuje?
- Daj trzy na wszelki wypadek.
- Proszę uprzejmie.
Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.
- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.
Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem
chmurki, no, jednym słowem przepięknie. Obłoków było sporo, a niektóre szły ostro
pod wiatr, co było, delikatnie mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną
ścieżkę, zatem ruszyłem nią, uważając na to, co mi przelatuje nad głową. Ścieżka po
kilkunastu metrach zmieniła się w znajomą drogę, brukowaną żółtymi cegłami o
dziwnie miękkiej powierzchni, a w przedzie ukazała się jakaś biała konstrukcja.
Ponad drogą, między kilkunastoma dzwoniącymi chmurami, latało z tuzin jakichś
takich różowych, które im bliżej do nich podchodziłem, tym bardziej znajomo
wyglądały.
W końcu do mnie dotarło, skąd je znam i co za jedne - uzupełniając wiedzę
teologiczną, chcąc nie chcąc, zetknąłem się z inspirowaną przez nie sztuką. Nazywała
się sakralna i była kiedyś zadziwiająco popularna. Jednym z częściej przewijających
się motywów w malarstwie sakralnym były gołe niemowlaki ze skrzydełkami zwane
amorkami albo cherubinkami jedne miały łuki, drugie harfy.
Harfy rozumiem - żeby robić hałas, trzeba mieć narzędzie, ale łuki chyba do
polowania na wróble, co by stało w jawnej sprzeczności z ogólną miłością, którą
ponoć uosabiały. Nie pierwszy zresztą tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.
Istotne było to, że stadko takich różowych golasów o złocistych lokach,
białych skrzydłach i nie określonej płci - zasłoniętej jakąś szmatką - zaczęło latać mi
nad głową niczym chmara uprzykrzonych komarów. Z trudem się powstrzymałem, by
nie złapać któregoś w celu dokładniejszych oględzin. Do dzwonienia, jakie
dochodziło z chmur, doszły śmiechy, a po chwili i muzyka, gdy zjawiło się drugie
stadko wyposażone w złote harfy.
Najpierw pobrzdąkały trochę, każdy na swoją nutę, potem zaśpiewały cienko i
odleciały.
Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej,
że gdy skończyły i odleciały, pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające
esperanto, w związku z czym treść utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o
rymach nie wspominając - że resztki dobrego smaku zaczęły strajk okupacyjny,
uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne myślenie. Niestety w pobliżu nie było
żadnych poręcznych kamieni, za pomocą których pozbyłbym się natrętów.
Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w
głowie mi dzwoniło. Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie
przygrzewało, a ja zaczynałem się czuć jak na wycieczce - żadnych przyjemności,
same przykrości.
Nastrój mi się poprawił, gdy minąłem zakręt - stał tam przestronny namiot
wyposażony w ozdobne krzesła i stoły, a przy jednym z nich siedziała kobieta w
białej sukni popijająca coś z białego pucharka. Na mój widok uśmiechnęła się
szeroko, co mnie podniosło na duchu, dopóki nie podszedłem bliżej i nie
stwierdziłem, że uśmiech jest raczej sztuczny, a wzrok siedzącej dość tępawy, jak po
solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka oszronionych pucharków z
zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i zdecydowanie
procentowa.
- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.
- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania konwersacji.
Jakoś to zwróciło jej uwagę - ciemne oczy spojrzały na mnie, a pełne
czerwone usta spytały gardłowo:
- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.
- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowany. - Chyba
wyszedłem z wprawy...
Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyjrzałem się
podejrzliwie pucharkowi i zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie
poszedłem jej śladem. Nigdzie nie było żadnej zapadni, ukrytych drzwi czy
czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna, cholerna turystka, od której Slakey
wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Po kwadransie ostrego marszu dotarłem przez pełną kwiatków dolinkę do
białej, stojącej na niewielkim wzgórzu budowli. Do marmurowej kolumnady
prowadziły kamienne stopnie, które ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły
bezszelestnie w górę.
Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.
Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku.
Była to jedna wielka komnata o lśniącej marmurowej posadzce, na której stał okazały
tron. A na nim siedział gruby, stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą
harfą w dłoniach, na której brzdąkał od czasu do czasu. Najwyraźniej mieli tu bzika
na punkcie harf.
Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.
- Witam w niebie, di Griz.
Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.
- Jak to miło spotkać znajomego Pana Boga, Slakey. Szkoda tylko, że to
znowu imitacja...
ROZDZIAŁ 17
- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.
- Coś ty taki grzeczny?
- A jaki niby mam być?
- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej,
miałeś mord w oczach i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.
- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam przebieg wydarzeń.
Użyłeś doskonałego salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?
Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy
raz, bądź co bądź, miałem okazję z nim porozmawiać bez użycia gróźb, wymysłów i
ostrych narzędzi. I vice versa.
- Gdzie jest Niebo? - spytałem.
- Wszędzie wokół. Podoba ci się?
- I tak faktycznie wygląda Niebo, do którego mają nadzieję trafić przypadki
beznadziejnie religijne?
- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.
- To dlaczego ty tu jesteś?
- Z podobnych powodów co i ty.
- Momencik! Jesteś zatwardziałym oszustem i wielokrotnym mordercą. Nie
patrz się na mnie, jakbym ci harmonią przyłożył, o pardon - harfą - wszyscy, których
wysłałeś do Piekła, to w zasadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno
proste pytanie: po co to wszystko? Co robisz z tą całą górą pieniędzy wyciśniętą z
naiwniaków chcących zobaczyć, jak wygląda Niebo? Masz zresztą inne rzeczy do
pokazania, ale to już szczegół techniczny.
- Zaczynasz być nużący. - Tym razem był to normalny Slakey, bez fałszywej
uprzejmości. - i męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?
- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie
lubię. Wątpię też, żebym polubił.
- Miło, że jesteś szczery. W Niebie nie powinno być obłudy. Nie usiadłbyś?
Wygodniej by się nam gawędziło...
Faktycznie - w pobliżu tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było,
albo ja go nie zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem
się wygodnie. Rozpiąłem koszulę, zdjąłem buty... I nagle mnie olśniło: rzuciłem się w
stronę obuwia i padłem jak długi, podcięty przez łańcuch zakończony masywną
obręczą, która obejmowała moją prawą kostkę. Łańcuch i obręcz były złote, ale
solidne, i do butów nie sięgnąłem. To znaczy nie dokładnie: dotknąłem jednego,
pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły, ale ja zostałem.
Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi koniec ginął w
podłodze. Buty stykały się ze sobą, tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To
się nazywa płacić za własną głupotę.
- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.
- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma
czego: jesteś głupi i łatwo być sprytniejszym. To twoje urządzenie wykryłem bez
kłopotów. Żebyś nie narozrabiał, użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła
delikatna sugestia, resztę zrobiłeś już sam. Tak przy okazji, to nie dość że jestem
panem entropii, to jeszcze twojego życia i śmierci. Wiesz ile mam lat?
- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to
interesuje.
- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem tysięcy wiosen. To
zasługuje na powagę i szacunek!
- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie
dałbym ci więcej jak trzy... no, cztery tysiące!...
- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w
końcu będę cię miał z głowy! Bierz go!
Polecenie adresowane było do klocowatego robota humanoidalnego kształtu o
pordzewiałym i pokiereszowanym kadłubie, pokrytym pyłem węglowym.
Elektroniczny zabytek miał tylko jedno oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i
rozsiewało wokół atmosferę strachu i zagrożenia. Wprawnym gestem zerwał łańcuch,
złapał mnie w połowie skoku i oburącz przycisnął do swej metalowej i wyjątkowo
brudnej piersi. Łapy miał rozmiarów solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się
szarpać.
Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo
moje stopy nie dotykały podłogi. Zeszliśmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i
Slakey tupnął trzy razy. Powierzchnia ze skrzypnięciem uniosła się niczym
przerośnięty jęzor, ukazując czarny otwór, z którego powiało smrodem.
- To wycieczka w jedną stronę - poinformował mnie Slakey z pełnym
satysfakcji uśmiechem. - Do Czyśćca marsz!
Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.
Była to jedna z tych okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej.
Nieważne gdzie, byle gdzie indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało,
za to kamienne ściany sztolni i owszem. I to z dużą szybkością.
Spojrzałem w dół i natychmiast pożałowałem tego pomysłu - zbliżaliśmy się
do potężnej jaskini rozświetlonej sporadycznymi wytryskami ognia, mrocznej i
ponurej. I to z prędkością zdecydowanie przekraczającą bezpieczną.
Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w powietrzu, by powoli
opaść na kamienisty grunt. Z metalicznym brzękiem, nogi robota bowiem łupnęły o
ziemię. Nie wypuszczając mnie z objęć, maszyna ruszyła z kopyta do sobie tylko
znanego celu, dzięki czemu miałem okazję podziwiać widoki. W powietrzu unosił się
jakiś pył, skutecznie blokując co jakiś czas nos, śmierdziało do tego może nie tyle
silnie, ile irytująco i szybko dopadł mnie kaszel. Jakby w odpowiedzi zakaszlało z
przodu: gdy wyminęliśmy skalny załom, zobaczyłem źródło dźwięków.
Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi
niski stół. Po obu jego stronach stały pochylone kobiety, przebierające dłońmi czarny
pył dostarczany przez biegnący środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał
śmierdział tak przeraźliwie. Całość była słabo oświetlona, co nie pomagało w
obserwacji. Prawdę mówiąc, nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety przesuwały
palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły. Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy,
niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa palce i włożyła do pojemnika
przytwierdzonego do pasa. I wróciła do pracy.
Na mnie czy na robota - który bynajmniej nie zachowywał się cicho - żadna
nie zwróciła choćby najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął
się i ciągnął niczym zapalenie płuc z przerzutem na wątrobę. Co gorsza, one ze sobą
w ogóle nie rozmawiały, co jak na taką liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.
W końcu dotarliśmy do początku - lub końca, zależy jak się patrzy - całego
urządzenia, które ginęło w ścianie, i do masywnych, metalowych drzwi
umieszczonych tamże. Robot stanął otworzył je i wszedł.
Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgłosach zorientowałem
się, że wspinamy się po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył
inne drzwi i cisnął mną do wnętrza jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze
podczas mego lotu ktoś zgasił światło...
Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszechświecie.
I rąbnąłem o kamienną płaszczyznę oświetloną silnym reflektorem. To była
podłoga: do tego zimna, gdyż trzy ściany stanowiły skały, a czwartą metalowe pręty,
przez które wpadał śnieg i lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się ro-
zejrzałem, a właściwie to wcześniej. Najpierw mną telepało, a potem zauważyłem w
jednej ze ścian metalowe drzwi. Bez klamki.
A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rękawicami i
goglami. Do ubrania się nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże,
a całość miała przygnębiającą barwę popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się
najważniejsze.
Ledwie umocowałem na twarzy maskę z goglami i skończyłem wkładać
rękawice, gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać
mojego wzrostu, acz znacznie bardziej masywną. Nowo przybyły trzymał w ręku coś,
co wyglądało na metalową szpicrutę i od pierwszego spojrzenia zdecydowanie mi się
nie podobało.
- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzadko z niego
korzystał. - To jest bioclast. Może zabić, może zaboleć. Zrobisz, co każę, będziesz
żył. Nie zrobisz, będziesz cierpiał. Tak!
Zamachnął się tym całym bioclastem, więc uskoczyłem. Tyle że nie tak do
końca - czubek metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.
Wrażenie należało do mocnych - jakby mi ktoś rozciął rękę aż do kości i polał
kwasem. Ledwo nie upadłem, ściskałem kurczowo bolące miejsce i czekałem, aż ból
minie. Gdy wreszcie ustąpił, podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.
- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie
nauczysz się, umrzesz.
Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczonym zasobie słów
była marnowaniem czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała
- więc i racja była po jego stronie.
- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.
I znalazłem się w jasno oświetlonym lodowym piekle. Była to potężna
kopalnia odkrywkowa, po której poruszały się masywne urządzenia wydobywcze i
transportowe. Maszyny były w większości samobieżne i w pierwszej chwili sądziłem,
że są całkowicie zautomatyzowane, dopiero po parunastu sekundach, gdy panujące
wokół zamieszanie nabrało sensu, dostrzegłem, że każda z nich ma jak nie kierowcę,
to operatora - wystarczał jeden na maszynę, ale był na każdej.
- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przymocowaną do burty
klamrą.
Wspiąłem się na górę do osłoniętej jedynie z przodu kabiny i siadłem w
zużytym, niegdyś wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i
ledwie cokolwiek było przez nią widać.
- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj
się!
Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątkową inteligencję.
- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.
- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfikuj się!
- Dlaczego?
- Zidentyfikuj się!
Chyba doszliśmy do granicy jego możliwości, co wcale nie poprawiło mojego
humoru.
- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91
Nietwójinteres.
- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91
Nietwójmteres.
Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.
- Zaczynam szkolenie.
Ktoś, kto układał ten program, musiał mieć przykre doświadczenia z
przedstawicielami gatunku ludzkiego - albo uważał, że do górnictwa trafiają
wyłącznie osobnicy o poziomie umysłowym nieco powyżej kompletnego kretyna -
gdyż poziom obliczony był na średnio normalnego idiotę. Dzięki temu nie sposób
było się nie nauczyć i nie nudzić. Dzięki temu też miałem dość czasu, by się rozejrzeć
i zastanowić. Wniosek był średnio optymistyczny wydostanie się stąd nie będzie
proste.
- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z rozmyślań.
Dźwignie i pedały kontrolowały kierunek ruchu i prędkość. Wajcha z
przyciskami, manipulator wystający z przodu pod kabiną. Należało dotknąć nim
ściany skalnej i nacisnąć spust. Ładunek na końcu ramienia eksplodował, wysyłając
odłamki na wszystkie strony - w stronę kabiny też, stąd stan niegdyś przezroczystej
szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy uznawałem, że mam dość nakruszonego
materiału, wciskałem podświetlony na czerwono klawisz wzywający wywrotkę, która
podpełzała na dwóch rzędach monstrualnych opon. Kolejny klawisz zamieniał
manipulator w koparkę i zajmowałem się załadowaniem wywrotki. Po skończeniu
ładowania z powrotem do kruszenia skał i tak w kółko.
Zmrok powitałem z ulgą - no to koniec pracy. Gówno prawda, jak ma się do
dyspozycji strategicznie umieszczone baterie reflektorów dużej mocy. Slakey miał.
Noc została jednym pstryknięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me
wspomniał o końcu pracy. Na dobitkę zaczął padać śnieg.
Po bliżej nieokreślonym acz długim czasie z głośnika dobiegło ćwierknięcie i
ktoś wyłączył zasilanie Przyjąłem to za sygnał upragnionego końca zmiany, tym
bardziej że z sąsiedniego kombajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem
się szybciej od niego, ale poczekałem, żeby wskazał drogę. Gadać się żadnemu z nas
nie chciało.
Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi
korytarz. Za korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu
przepoconych ciał. Było to jeszcze gorsze od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie
indziej nie spotkałem takiego zrezygnowania - wszyscy obecni byli całkowicie
pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad nimi skutecznie popracował - nazywano
to niegdyś praniem mózgu.
Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za
innymi podszedłem do stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem
popatrzyłem na zawartość poobijanej tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale
nigdy nie zdarzyło mi się czegoś podobnego zjeść. Nim wyszedłem z szoku, na moje
ramię opadła ciężka łapa, a nachalny głos oznajmił:
- Zjem twoje kreno!
Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga
kończyna sięgnęła po dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem,
aż złapie ochłap, i ścisnąłem natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to
pierwsza uczciwa rozrywka.
Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności,
tylko pociągnąłem za rączkę. Pochylił się grzecznie i dostał kantem dłoni w nasadę
nosa. Wrzasnął, to dostał na uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami.
Puściłem łapę, pozwoliłem całości zwalić się na ziemię i wydłubałem ochłap z
zaciśniętych paluchów. A potem rozejrzałem się z uśmiechem.
- Są jeszcze jacyś smakosze?
Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta nawet go nie
podniosła, zajęta pałaszowaniem brei i ochłapów. Ciamkanie, siorbanie, czknięcia i
mlaskanie wypełniały pomieszczenie.
- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty
przeze mnie typ zaczął chrapać.
ROZDZIAŁ 18
Minęły dwa ogłupiające dni.
Żarcie - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota
otępiająca i męcząca - pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na
zakwaterowaniu: kto kończył i zjadł, walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika,
który wstał, zjadł i ruszał do roboty. Drugiego dnia odbyłem przeszkolenie na
wywrotce - równie inteligentne jak na koparce - i okazało się, że jej obsługa była
jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do potężnego metalowego zbiornika, i
to wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziemną grotą, gdzie przetwarzano
skały, albo nad bramą do innego wszechświata. Znając Slakeya podejrzewałem to
drugie. Ze współwięźniami praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli ochoty na
nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic nie wiedzieli. Jedynie przy okazji
dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez te dwa dni zresztą
łaził z twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem, wyładowując
złość na innych ofiarach.
Trzeciego dnia popełniłem błąd.
Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż taki
wpływ. Ponieważ Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On
wręcz przeciwnie - kończyłem posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba
nazywało siedzenie przy stole nad resztkami - gdy zauważyłem minę faceta
naprzeciwko. Patrzył przerażonym wzrokiem nad moim ramieniem, toteż natychmiast
odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać
czaszkę, jak planował Lasche. Ryknąłem i odskoczyłem, tak by mieć za plecami
ścianę. Prawe ramię zdrętwiało i stało się bezużyteczne, a nóż znajdował się pod lewą
pachą. Byłem więc bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do użytku Lasche miał
obie sprawne i kawał skały, którą mnie rąbnął.
- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.
A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z doskonałym
wyczuciem podstawioną - nogę. Skorzystałem z okazji, podstawiając kolano pod jego
gębę, a potem częstując solidnym kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.
- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pracować, Buboe cię
wykończy - ostrzegł właściciel wyciągniętej nogi.
Skinąłem głową i poczęstowałem zwiniętego Lasche'a na pożegnanie krótkim
kopniakiem nasennym.
- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.
Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych
smarem wżartym w skórę.
- Nazywam się Berkk - przedstawił się.
- Jim.
- Umiesz spawać? -
Koncertowo.
- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz,
jak sobie radzić. Chodźmy pogadać z Buboe.
Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo
robota szła sprawnie - zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było
wręcz nieprzyzwoitym luksusem. Miał też własny grzejnik, na którym, gdy
weszliśmy, podgrzewał w obtłuczonym garnku jakąś pomarańczową breję. Wyglądała
podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w porównaniu z tym, co nam serwowano,
było dużym postępem.
- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.
- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na
osuwisko.
- Dlaczego?
- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.
Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grzebać w garnku.
Widać było, że dwie czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie
sprawiało mu wysiłek. Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne
wysławianie się były mu obce. W końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić.
Berkk odwrócił się i wyszedł, a ja za nim.
- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.
- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.
- To było obrazowe chrząknięcie.
- Inaczej powiedziałby nie.
- Aha. Chciałbym ci podziękować.
- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brudna robota.
Idziemy - i przy okazji drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym
geście milczenia.
Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi
zamkniętych na głucho. Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod
ścianą. Dołączyłem do niego - zawsze wygodniej siedzieć niż stać.
Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki
posiłku. Otworzył drzwi, poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.
- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o
spawaniu.
- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać
obwody drukowane itp , itd.
- Zobaczymy.
Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od
tego zaczęliśmy - ja wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe,
które obaj podwieźliśmy na wózku i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robo-
tów była to robota ciężka, choć prosta.
- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce -
Obserwowałem cię, nie zachowujesz się jak większość tych umięśnionych
przygłupów.
- Ty tez nie.
- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika -
Uśmiechnął się bez cienia wesołości - Wszystkich ściągnięto siłą albo spito i obudzili
się tutaj, ja natomiast odpowiedziałem na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za
dobre wynagrodzenie. Idiota patentowany to ja. Spotkałem się z profesorem
Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił światło i obudziłem się tu.
- A to tu jest gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia A ty?
- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu
można z planety Niebo. Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem.
Żebyś miał pełen obraz, to znajdujemy się w innym wszechświecie, a ja jestem przy
zdrowych zmysłach.
Trochę trwało, nim go przekonałem i wprowadziłem dokładniej w poczynania
profesorka. W końcu mi uwierzył z braku innego wyjścia. Równocześnie
pracowaliśmy, by zagłuszyć konwersację - tak na wszelki wypadek - toteż koniec
opowieści i pracy jakoś tak zbiegły się ze sobą.
Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrzanie wyglądającego
płynu.
- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy -
Fermentacja nie była rzeczą łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu
ma aż za dużo, natomiast smak.
- Pozwolisz, ze ocenię? - spytałem, delikatnie wyjmując mu z rąk drogocenne
naczynie.
I przetestowałem (od razu solidnie, jakby się okazało, że jest gorsze, ni z
podejrzewałem). Było.
- Jest to najgorsze świństwo, jakie piłem w życiu - oznajmiłem, gdy wreszcie
udało mi się przekonać żołądek, by nie traktował płynu jak depozytu - A
degustowałem w życiu różne świństwa.
- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też
zajzajerem, jak mnie poinformował twórca - miała jeszcze jedną ciekawą właściwość.
Jej smak nie poprawiał się w miarę picia, w przeciwieństwie do większości wyrobów
alkoholowych. Miała natomiast sympatyczną zawartość alkoholu, który szybko zaczął
działać, dzięki czemu całe to doświadczenie kiperskie nabrało sensu.
- Wychodzi, że tak - Berkk oddał mi słoik po kolejnej kolejce - Mieliśmy tu
krótko jednego takiego, co się chwalił, że naprawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce.
Twierdził, że przerabiano tam nasz urobek.
- Powiedział, gdzie to robił?
- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie i o czym
mówię Ściany mają uszy.
- Wiadomo. Slakey słucha, a konkretnie komputer nastawiony na słowa-
klucze. Inaczej byłoby to fizycznie niewykonalne. To, co tu wydobywamy, zostaje
przesłane gdzieś do rozdrobnienia, a potem wysłane do Nieba. Tam kobiety sortują
drobnicę, wybierając z niej substancję, o którą chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to
takiego, ale musi być niesamowicie drogocenne. Aby to dostać, poświęcił kupę forsy
i sporo ludzkich istnień.
- Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy tutaj - dodał Berkk. - A żeby się
stąd wydostać, potrzebuję pomocnika.
- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?
- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą,
raczej nie mamy szans wrócić, prawda?
- Prawda - przyznałem. - Bramą steruje Slakey i stąd na pewno nie zdołamy
jej uruchomić. Okolicę sobie obejrzałem i co z tego, że na górę można się wspiąć?
Dokąd potem? Zamarznąć żadna sztuka, a to prawdopodobnie jest goła planeta na
jakimś zadupiu, gdzie jedynie ta kopalnia ma coś wspólnego z cywilizacją.
- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...
- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie indziej, być może do
innego wszechświata, tyle że jak tam wskoczymy, to szybciej rozdrobni nas niż
kamienie...
- Jeśli wskoczymy, tak jak stoimy, to tak... Wiem, jak trzeba wskoczyć, żeby
nie przerobiło nas na mielone, ale o tym potem.. Pomoc mi do tego potrzebna, a teraz
mi się w głowie kręci... do roboty...
Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncentrowanie się na
dwóch rzeczach jednocześnie, dla własnego bezpieczeństwa skupiliśmy się na pracy.
Poszło nam tak ładnie, że naprawiliśmy kombajn, a wezwany waleniem w rurę Buboe
otworzył wrota prowadzące na zewnątrz. Berkk wyprowadził urządzenie i wrócił, po
czym wrota zostały zamknięte, my przeszukani, a dopiero potem wpuszczeni przez
drzwi do części mieszkalnej. Przeszukiwanie było amatorskie - jakbym próbował
ukryć pół metra stalowego pręta, to by go wykrył, ale mojego noża nie miał prawa. I
nie wykrył.
Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk
do przerwy słowem nie wracał do wczorajszej rozmowy, za to potem i owszem.
Okazało się, że ukończenie naprawy wywrotki było niezbędną częścią planu. A
właśnie skończyliśmy.
- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznajmił
niespodziewanie. - A więc musimy to zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też walczyć, a musimy
albo zabić, albo przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.
- Tym się zajmę. Co potem?
- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać
się do pojemnika razem z ładunkiem...
”To” ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze stalowych prętów, a
raczej płaskowników grubych na palec i solidnie pospawanych. Jedna ścianka miała
zawiasy, aby można było wczołgać się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć.
Poza tym wewnątrz znalazły się solidne uchwyty na dłonie i nogi.
- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem
uczciwie. - Ta jest jedną z bardziej wyrafinowanych.
ROZDZIAŁ 19
- No, to do dzieła. - W głosie Berkka zdecydowanie brakowało entuzjazmu, za
to była determinacja.
Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po poręczny kawałek
grubego acz giętkiego plecionego przewodu w twarzowej, czerwonej izolacji. Ładnie
wysuwał się z rękawa, a jako urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był osta-
tecznością i wolałem go nie używać, jego widok jedynie spłoszyłby ofiarę. Berkk
zaczął walić w rurę, po parunastu sekundach przestał, bo nam zaczęło w uszach
dzwonić, i pozostało jedynie czekać.
Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś
wybitnie się ociągała z przyjściem.
- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.
- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.
- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc się na mnie: -
Won! Do pracy!
- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.
W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest -
dając mi okazję do podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie
spuszczał ze mnie wzroku, a bioclast skutecznie uniemożliwiał podejście. Pozostało
tylko jedno - rzut nożem, ale w tym nie byłem mistrzem i jeśli miał dobry refleks,
mógł odbić ostrze bioclastem, a wtedy znaleźlibyśmy się w prawdziwych tarapatach.
Berkk zdążył wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja na dole nie
uległa zmianie. Powoli ruszyłem ku drzwiom, rozchylając jednocześnie poły kurtki.
Silnik parsknął i zgasł.
- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znieruchomieliśmy.
Ja sięgając po nóż, Buboe unosząc metalową szpicrutę. No i Berkk kurczowo
ściskający kierownicę, który nie wiedział co dalej. Na szczęście Buboe był niezdolny
do zajmowania się dwoma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet
zacząłem je wykonywać, toteż skoncentrował się na nowości.
- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.
- A to! - odparłem, dając dwa długie susy i otwierając lewą dłoń zaciśniętą na
przewodzie.
Ten grzecznie wyślizgnął się z rękawa i wpadł w przygotowaną prawą dłoń.
Doprowadzenie do bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe
było dziełem sekundy. Ponowne zetknięcie było zbędne - Buboe runął na podłogę ni-
czym betonowy blok. Na wszelki wypadek odebrałem mu bioclast i przygotowanym
na tę radosną okoliczność drutem związałem mu ręce i nogi. Mógł się co prawda
rozwiązać, ale dopiero po jakimś czasie. Berkk natomiast zajął się trumnami - nim
skończyłem, już załadował pierwszą. Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy
nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do skrzyni ładunkowej. Wywrotka tak
jak kombajn miała jednoosobową oświetloną kabinę i dwóch chłopa w niej musiałoby
zwrócić uwagę, bo jak Berkk twierdził, nigdy tu niczego podobnego me widział.
- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.
- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrzasnąłem.
Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłyszałem, jak zaciąga
hamulec i zapanowała cisza.
- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale
jeszcze nie zapadł, toteż nie włączono iluminacji. Korzystając z półmroku,
wysunąłem głowę nad krawędź skrzyni i rozejrzałem się.
- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.
- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?
- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.
- To zwolnij i objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a ja na
wszelki wypadek się schowałem.
Po paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do pojemnika, a potem
silnik zgasł. Czym prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji
zorientowałem się, że nadal mam przy sobie bioclast - i wyskoczyłem za nimi. Berkk
stał obok wywrotki i otwartych klatek. Wyrzuciłem bioclast do ziejącego przed nami
otworu i dostrzegłem, że mój towarzysz trzęsie się jak opętany.
- Nnnnie mmmogę! - wykrztusił, szczękając zębami. Westchnąłem,
podszedłem i przyłożyłem mu w szczękę. Złapałem nieprzytomnego i z pewnym
trudem umieściłem wewnątrz pierwszej klatko-trumny. Potem podsunąłem całość do
brzegu i kopniakiem posłałem w dół. To było stosunkowo proste. Gorzej było
samemu wleźć, bo pojemnik musiał być tak ustawiony, by za wcześnie nie poleciał w
dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł zostać ze mną w środku. W końcu udała
mi się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające się reflektory następnej
wywrotki.
Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem do przodu. I
poleciałem w ciemność.
Teoria głosi, że człowiek uczy się na błędach - także własnych - i że w miarę
zdobywania doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że
mnie się to nie udało, czego dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik
jest bramą do innego wszechświata miałem rację - dowodziło tego znajome już
uczucie przekrętu w pewnym momencie spadania. Zaraz potem w dole pojawiła się
czerwona poświata, szybko nabierająca mocy. Wyglądało, że spadam prosto w
palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam tego chciałem.
Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnęło w czarną
kupę skał, gdyby nie to, że miała kształt zaokrąglonego stożka, pewnikiem zostałyby
ze mnie potrzaskane szczątki. Tak tylko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale
część siły uderzenia zmieniła się w ślizg po zboczu. Przypominało to bobsleje dla
wariatów, ale na szczęście nie trwało długo - z hukiem klatka znieruchomiała,
zaklinowana między dwa większe kawałki skały, a ja dostałem napadu aktywności -
w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd nie wyniosę, to jeśli mnie nie
zmiażdży, to przysypie.
Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderzeniu, ale panika
dodała mi sił, o jakie sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy
szczęście - elementy metalowe nie stały się jedną całością przy przejściu między
wszechświatami (być może tak to działało jedynie w przypadku wyjścia z naszego
wszechświata) Nieważne, to była zagwozdka dla Coypu. Dla mnie najważniejsze było
to, iż zdołałem się wydostać z ażurowej trumny na czas. Czym prędzej oddaliłem się.
Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem podłoże też. Okazało się, że
wlazłem na szeroki taśmociąg, najprawdopodobniej przenoszący urobek do kruszarki.
Czym prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.
- Berkk!
Cisza, jeśli nie liczyć naturalnych - to jest skalno-maszynowych - hałasów.
Sterta urobku była duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem
ją obchodzić, co uświadomiło mi dwie rzeczy - że kłuje mnie w boku - najwidoczniej
jakiś dłuższy fragment dziabnął mnie przez pręty trumny, czego nawet nie
zauważyłem - i że podłoże jest nierówne, co przy słabym oświetleniu stwarzało
niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To ostatnie naturalnie uświadomiłem sobie po
fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się do pionu i w trakcie tej czynności
trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.
Zabrałem się do kopania niczym zwariowany kret - trumna była na wpół
zasypana, element ruchomy jakimś cudem znalazł się na wierzchu. Przy moim
szczęściu tego dnia powinien być pod spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się
wydostać z niej zawartość i odciągnąć ją kawałek. A potem siły mnie opuściły.
- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas
przysypie! Rusz się, do ciężkiej cholery!
Ruszył się.
Dzięki temu zdołaliśmy jakoś odpełznąć, nim z góry sypnęła się następna
porcja. Padliśmy na posadzkę.
- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kontemplacji jego
pokrwawionej, brudnej i upapranej pyłem twarzy.
- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.
Spojrzałem na aktualną piramidę, na nasze podarte ubrania i stwierdziłem, że
mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zdecydowanie.
Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.
- Zbieraj dupę - poleciłem Berkkowi. - Najgorsze za nami, ale nadal jesteśmy
w królestwie Slakeya. A ze zrozumiałych względów wolałbym je jak najszybciej
opuścić. Ty chyba też, nie?
ROZDZIAŁ 20
Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęknięte, ale chyba nie
złamane. Niezłe i to. Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.
- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.
- Każdemu może się przydarzyć.
- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...
- Lata wprawy, nie przejmuj się. Też mi poprzednio uratowałeś życie, więc
powiedzmy, że jesteśmy kwita. Lepiej ci?
- Lepiej. Ale i tak decyduj, co dalej. Może i miałem dobry plan, ale ty go
znacznie lepiej realizujesz. Co robimy?
- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył.
Jak na jeden dzień mam dość wrażeń.
Ruszyliśmy wzdłuż taśmociągu w stronę kruszarki. Po drodze minęliśmy
jedno ze źródeł oświetlenia - nieco z boku dziurę pełną jakiegoś płynu - być może
wody - i podświetloną od dna. Wrzuciłem w nią kamyk zatonął spokojnie, bez
żadnych ąbelków czy tym podobnych .Kolejna zagwozdka dla Coypu.
- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk
- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w
cieniu.
No to przeleźliśmy.
Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął
wolno.
Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliżały, a podłoga
usłana była odłamkami, które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym
szliśmy, można je było dostrzec i ominąć. Gdy dotarliśmy do końca taśmociągu,
ostrożnie wyjrzałem i zlustrowałem teren.
Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą
kruszarkę, to widział wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic
nowego w tej dziedzinie nie było sensu wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała
do szerokiego leja i dostawała się między ustawione parami metalowe rolki, coraz to
mniejsze Stopniowo skały były rozdrabniane, aż kończyły jako pył, który już
widziałem na innym taśmociągu. Pytanie tylko, czy znajdował się on w tym wszech-
świecie.
Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i
wyjrzeliśmy. Ktoś go uprzejmie oświetlił, dzięki czemu można było bez trudu
zauważyć, ze kruszarkę ustawiono w solidnej i zagospodarowanej dziurze Wokół
urządzenia zbudowano koliście biegnące schody, przerywane w regularnych odstę-
pach podestami Zapewne, by umożliwić obsługę i naprawy, bo jeszcze nie słyszałem,
żeby ktoś zbudował nie psujące się urządzenie mechaniczne. Na samym dole
znajdował się pulpit sterowniczy tego przerośniętego młynka
- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.
- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.
- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!
Miał racją - chwilowo dzielenie sił było bezsensownym posunięciem, ale
przyzwyczajenie jest drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.
- No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustąpiłem. - Uważaj i
jakby co, to osłaniaj tyły. Gotów?
- Nie - przyznał szczerze - I pewnie nigdy nie będę, więc nie ma na co czekać.
Idziemy!
Szybko się uczył skubany.
Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego
podestu, machnąłem na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą
warstwę kurzu i pyłu na podłodze - nie było na nim żadnych śladów - poza naszymi -
a warstwa miała grubość wskazującą, ze od paru ładnych lat nic jej nie naruszyło. Co
nie zmieniało faktu, iż na dole mógł oczekiwać komitet powitalny. Jak na razie
mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było to dość istotne, ponieważ im niżej, tym
poziom decybeli był wyższy.
Ślady pojawiły się dopiero na najniższym poziomie, przy pulpicie
sterowniczym. Prowadziły od niego do masywnych drzwi w ścianie i wpuszczonej w
nią grubej rury. Wskazałem na wejście, starając się gestami wytłumaczyć, o co mi
chodzi - hałas był taki, że własnych myśli nie słyszałem. Poszedłem przodem.
Pośrodku stalowej blachy znajdowało się koło otwierające blokadę - wskazałem je
Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić. Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył
na karku, to nic mu z tego me wyszło.
Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.
Poszło prawie bez oporu, tyle że drzwi jedynie się uchyliły. Naparłem na nie
ramieniem i ustąpiły. Grube i osadzone w solidnej warstwie uszczelki, za nimi
znajdowało się niewielkie pomieszczenie o metalowych ścianach i kolejnych
drzwiach.
W środku było pusto.
Czym prędzej weszliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą pancerne przejście.
Poziom hałasu obniżył się do odległego hurgotu.
- Wygląda jak śluza powietrzna. - Ledwie słyszałem Berkka, tak mi dzwoniło
w uszach.
- Bardziej śluza dźwiękowa.
Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do
mnie docierał. I to z góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura
przecinała pomieszczenie i to ona stanowiła źródło hałasu.
- Otwieramy następne? - spytał Berkk.
- Jak mi przestanie dudnić we łbie.
Oprócz rury pod sufitem wisiała jedynie lampa. W pomieszczeniu była jeszcze
wycieraczka. Skończyłem kontemplację i jej użyłem.
- Z drugiej strony powinna być cywilizacja - oceniłem. - Jak komuś kurz
przeszkadza, to zdecydowanie...
Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.
- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.
Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości,
zdążyliby podnieść alarm.
Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następnie reszta robota. Z
ulgą puściłem rękojeść noża. Automat starannie zamknął za sobą drzwi, zignorował
nas i skierował się do przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego
karku tabliczkę znamionową.
- Compbot typ 707. Ślicznie: samobieżny miernik, głupszy od trzonka od
łopaty. Używałeś kiedyś takiego?
- W fabryce miałem ich pod sobą piętnaście. - Berkk uśmiechnął się. - Po
zaprogramowaniu nic więcej nie mieści się im w pamięci. On nawet nie wie, że tu
jesteśmy.
- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obserwując, jak maszyna
znika za drugimi drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. -
Zobaczmy, skąd przyszedł!
Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to
otworzyłem je szerzej i wyszedłem.
- Poczekaj - poleciłem Berkkowi. - Nie ma sensu, żebyśmy obaj pakowali się
w kłopoty.
Znajoma rura przebiegała pod sufitem przez całą długość dobrze oświetlonego
korytarza. Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na
przeciwległym końcu. Zacząłem od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż
wszedłem. Okazało się, że jest to jakiś magazyn, czyli idealna kryjówka.
Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.
- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.
- Łapiemy oddech i myślimy. - Też czułem, jak opuszcza mnie napięcie, a
wraz z nim siły, osunąłem się obok niego. - Podział zadań jest następujący: ty
odpoczywasz, ja się zastanawiam i robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy,
wrócę.
I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.
Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące: magazyny podręczne, ale nigdzie
nic spożywczego. Za to kolejny okazał się składem medykamentów - oprócz bandaży
i środków dezynfekcyjnych znalazłem środki przeciwbólowe i flaszkę medycznej
brandy. Wszystko to skonfiskowałem w trybie nagłym i wróciłem do Berkka.
Jakieś pół godziny później byliśmy opatrzeni, odkażeni i znieczuleni. A
flaszka pokazała dno.
- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę,
jak będę mógł najszybciej.
- Powodzenia.
- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie należy na nie liczyć.
Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi
usytuowanych na jego końcu. Prowadziły do dużego, pustego pomieszczenia. Mniej
więcej do jego środka dochodziła znana już rura, zginała się pod kątem prostym i
znikała w podłodze. Pod ścianami znajdowały się pulpity i krzesła na kółkach, ale ani
żywej duszy. Martwej zresztą też nie. Konsolety mrugały światełkami, monitory
podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś z oddali dochodził monotonny
szum maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste, nie oznaczało, że długo
takie pozostanie.
Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem
przez salę i przez uchylne drzwi do następnej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była
pusta.
Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana
sprawa. Teraz jednak trzeba było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się
ściany, przez kolejną halę, a raczej zacząłem iść, gdyż w połowie drogi zauważyłem
w ścianie drzwi z okrągłym okienkiem, toteż zajrzałem przez nie. Wewnątrz znaj-
dowała się automatyczna kuchnia.
Zanim drzwi się za mną zamknęły, zdążyłem nacisnąć kombinację kawy, i to
podwójnej. Kofeina była tym, czego chwilowo najbardziej potrzebowałem... Wypiłem
duszkiem dwa kubki, nim zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie
mikrofalówki.
Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.
Za zakrętem korytarza, na który wychodziły drzwi przestronnej sali, sceneria
się zmieniła - schody i betonowe, surowe ściany. Ponieważ rura, która musiała być
ważna, biegła w dół, też tam poszedłem.
Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku
znajdowało się rurowate coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z
polerowanej stali i znacznie grubsze niż rura, którą dotąd co krok napotykałem. Do
metrowego cylindra przymocowano pęk przewodów i znacznie cieńszy cylinder pełen
jakiegoś elektronicznego wyposażenia. Ponieważ wszystko stanowiło jedną wielką
zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.
Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe
techniczne cudo łagodnie zakręcają, a po dalszych kilkunastu, że zakręcają, cały czas
tworząc delikatny wycinek koła, którego średnicy nawet nie potrafiłem sobie
wyobrazić. W każdym razie ”wielkie” to najwłaściwsze określenie. Coś w tym było
znajomego, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć co...
Dalsze spekulacje przerwał mi odgłos zbliżających się z przeciwka kroków,
które niespodziewanie zamilkły. Każdy rozsądny wziąłby szybko i cicho nogi za pas i
nie nadużywał szczęścia. Ja od dawna przestałem być rozsądny, więc cicho ruszyłem,
ale do przodu (zdejmując uprzednio buty, jako że trudno jest poruszać się
bezszelestnie w walonkach).
Ciekawość zaspokoiłem szybciej, niż się spodziewałem, mniej więcej po
piętnastu krokach zobaczyłem o parę metrów przed sobą Slakeya wpatrującego się
przez niewielkie okienko we wnętrze cylindra z polerowanej stali.
ROZDZIAŁ 21
Cofnąłem się czym prędzej, ale kroków nie było słychać - najwyraźniej mnie
nie zauważył, toteż nie tracąc czasu, rozpocząłem odwrót strategiczny na z góry
upatrzone pozycje (starając się jednak o zachowanie ciszy). Szuranie rozległo się
ponownie, zatem przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by dopaść schodów
wystarczająco szybko, a ponieważ biegły prosto, nie po łuku, gdybym zaczął na nie
wchodzie, po prostu musiałby mnie zobaczyć. Pozostało mi tylko jedno - mroczna
wnęka pod schodami, dlatego czym prędzej tam wskoczyłem, przykleiłem się do ścia-
ny i nastawiłem uszu.
Mogłem go naturalnie ogłuszyć czy zabić, ale nie na tyle szybko, by mnie nie
rozpoznał, co w efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu
jestem! Odgłos kroków zbliżał się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W
tej sytuacji po prostu nie miał prawa mnie dostrzec.
Gdy kroki ucichły, odetchnąłem z ulgą, siadłem i założyłem buty - latanie w
skarpetkach po betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem
czekać.
Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od siedzenia na betonie,
po czym najciszej, jak potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół
głowy, przez co omal sobie nie skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza.
Wszędzie panowała ta sama podejrzana pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic
poza wyobraźnią dotarłem do magazynu, w którym zostawiłem Berkka. Wszedłem
tam i zamarłem.
Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego,
równie niemiłego - w każdym razie był w stanie agonalnym. Dopiero po paru
sekundach zorientowałem się, że ani jedno, ani drugie - on po prostu tak idiotycznie
chrapał.
- Wydawanie takich dźwięków powinno być karalne - oświadczyłem, trącając
go energicznie.
Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.
- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co odkryłeś?
- Kuchnię z zapasami na początek. No proszę, jak cię poderwało silny, zwarty,
gotowy. O reszcie powiem ci, jak zjesz.
W kuchni zabawiliśmy przelotem, biorąc podgrzane wiktuały - stałe i płynne -
z powrotem do magazynu. Nigdy nie wiadomo, kiedy Slakey zgłodnieje i zabraliśmy
się do jedzenia, to jest głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż
skończy - żeby się nie udławił albo co innego.
- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po
pierwsze, skały są wydobywane, po drugie, przesyłane do innego wszechświata i
mielone, po trzecie, przesyłane grubą rurą tutaj (a nadal jesteśmy pod ziemią). Nie
mam pojęcia, po jaką cholerę ten kolisty cylinder i resztę aparatury zamontowano w
wykutym w skale korytarzu. Ty masz?
- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam
brakuje.
- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa
się w tym samym miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co
tu się odbywa, jest operacją kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek
wskazuje, iż powinno tu się kończyć. A to może oznaczać, że jesteśmy w Niebie, a
raczej w podziemiach Nieba, czyli w sercu operacji Slakeya. To, na czym mu
najbardziej zależy i na co wydał górę forsy, musi być gdzieś w pobliżu a Coypu wie,
jak się dostać do Nieba!
- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A
co nam to daje?
- Chwilowo nic - przyznałem uczciwie - Jak znajdziemy się na powierzchni,
pomyślimy.
- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy
do tych kobiet, o których mówiłeś, i do wyjścia. Musimy iść śladem pyłu.
- To może nie być takie proste.
- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.
- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami
skalnego pyłu.
- Zaraz, teraz?
- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy i może mieć towarzystwo,
ale istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy i zaczną się
kłopoty Ruszamy!
Ruszyliśmy. Przez rozmaite pomieszczenia pełne tajemniczych, przynajmniej
dla mnie, urządzeń. W pewnym momencie pojawiła się znajoma rura, stanowiąca
przedłużenie jakiejś maszynerii, i zajęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było
następna sala i rura ginęła w szerokim otworze w podłodze. Kolejna bardziej przy-
pominała jaskinię z betonową posadzką, i to na dodatek słabo oświetloną, ale widać
było rurę (tym razem biegnącą po podłodze).
- Coś przez nią przelatuje - stwierdził Berkk, dotykając ścianki. Informacja
była miła, rzeczywistość mniej - rura znikała w ledwie obrobionej ścianie, w której
nie było widać żadnego otworu.
- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!
- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment odebrały mi mowę.
- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzbogacając o coś po
drodze nie po to, by je wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest
sortowanie, którego sam byłem świadkiem. Skoro jest tak cenne, to musi być do tego
cały czas łatwy dostęp. Tyle że drzwi nie znajdują się tuż obok rury. Należy ich
poszukać, którą stronę proponujesz?
- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy
- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała
efektów - oświetlenie błyskawicznie się skończyło, tak że byliśmy zmuszeni poruszać
się niemal w kompletnych ciemnościach, macając chropowatą ścianę. Rezultat - zero
(nie licząc poobijanych paluchów). Dotarliśmy do narożnika, potem do drugiego i
przed sobą zobaczyliśmy światła i rurę - zatoczyliśmy kółko.
No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.
- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?
- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.
Miał rację - znajome, metalowe, z kołem pośrodku. Koło stawiało co prawda z
początku bierny opór, ale we dwóch daliśmy mu radę. Zgrzytając i piszcząc od
długotrwałego nie używania, przekręciło się i drzwi stanęły otworem.
Prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, słabo oświetlonego zielonkawymi
panelami na ścianach. Światła wystarczyło, by dostrzec kolejne wejście w
przeciwległej ścianie. Bez koła tym razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym.
Zdołałem złapać Berkka za kołnierz, nim on chwycił za klamkę.
- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?
- Nie, a ty?
- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało - odparłem skromnie - zresztą
zgodnie z prawdą - i zająłem się oględzinami. - Ale antyk! On już był zabytkiem
przed moimi narodzinami. Stary znajomy.
- Możesz go otworzyć?
- Zależy. Jak zamykał go ktoś dokładny, to będzie kłopot, bo ustrójstwo nie
ma zapadek, których odgłos pomógłby mi dobrać kombinację. Jeśli zamykał ktoś
normalny, problemu nie będzie; żeby ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw
skasować kombinację, która była, gdy je otwierałeś, a dopiero potem wprowadzić
nową. Niewiele osób o tym pamięta.
Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani
drgnęły.
No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genialnym posunięciem).
Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.
ROZDZIAŁ 22
- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!
I cisza.
Otworzyłem szeroko drzwi, by wpuścić trochę światła z pokoju, w którym się
znajdowaliśmy, i ujrzałem niezbyt równą podłogę zasłaną śmieciami i poobijaną
wywieszkę na ścianie z ledwie fosforyzującym napisem:
BĄDŹ UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W
JAKIM JE ZASTAŁEŚ.
Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkownik musiał być
brudasem i niechlujem co się zowie (jeśli uwierzyłoby się napisowi).
- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.
- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna
sortownia ma taką woń. To ten cholerny pył. Jesteśmy w Niebie.
- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!
- Tam jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie jest nad nami i tam
ładnie pachnie. Tu jest tylko sortownia, Niebo jest w górze.
- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.
- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, nazywa się Niebo.
- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?
- Doskonałe pytanie, na które chwilowo nie mam odpowiedzi. Zacznijmy od
wydostania się stąd po kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się
rozejrzę.
Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwały śmieci do
pionowej szczeliny, z której dobiegał słaby blask. Jak zajrzałem, zobaczyłem znany z
przelotnego pobytu krajobraz rozświetlony blaskiem - albo i płomieniami -
wydobywającym się z dziur w podłodze, a raczej skale, gdyż betonu nie było ani
siadu. Znacznie mocniejszy smrodek upewnił mnie w podejrzeniach.
- Berkk.
- Tak?
- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę mocnego. Te ściany są z blachy i to
nie najstaranniej złączonej.
W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z metalu, ale i tak
sprawiły nam spory kłopot z braku narzędzi. W końcu udało nam się wpierw wyłupać
kawałek umożliwiający wsadzenie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń -
duży kawał. Puścił z niezbyt głośnym acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to
zgrzytem i mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Czyli z mniejszego więzienia do
większego.
Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.
- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są przecież spore.
- Obejrzymy je?
- Naturalnie.
Teren był płaski, bez miejsc umożliwiających ukrycie się, ale po pierwsze
pogrążony w czerwonawym półmroku, po drugie nic się w zasięgu wzroku me
ruszało - ani żywego, ani mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli.
Wyglądała jak blok mieszkalny, tylko zamiast drzwi miała jedynie ciemne otwory.
Wewnątrz zamontowano kilka zielonkawych płyt świetlnych, zatem można było cos
zobaczyć. Stały tam rzędy prycz, identycznych jak na lodowej planecie, gdzie
mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta, najwyraźniej jedna zmiana spała.
Slakey miał choć na tyle przyzwoitości, że każdy miał własne łóżko (pewnie transport
był tańszy).
- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i gapił się jak
oniemiały - Tak jak my pracują na dwie zmiany.
Minęliśmy budowlę, potem następną i ujrzałem obrzydliwie znajomy obrazek
początek taśmociągu stołu sortowniczego z pochylonymi nad nim kobietami.
- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy
wiedzą więcej niżmy. Jakoś je tu dostarczono i założę się, że to nie jest przejście
jednostronne.
- Nie zostanę tu. Idziemy razem.
No to poszliśmy. A raczej pobiegliśmy do stołu i przykucnęliśmy w cieniu,
jaki rzucał, w pobliżu nóg najbliższej sortowaczki. Najmniejszym gestem nie
zdradziła, że nas dostrzegła.
- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto?
W pierwszej
chwili nie odezwała się, wodząc dłońmi nad powierzchnią stołu. Potem
znieruchomiała, ale nie spojrzała w dół.
- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?
- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?
- Nic. Pracujemy, szukając tego, co musi być odnalezione, a kiedy
odnajdziemy wystarczającą ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera, i wtedy można zjeść i
iść spać. Potem się wstaje i znowu pracuje. To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły
powolny ruch nad stołem
- Jaka rzecz? - Zrozumiałem, że niewiele się dowiem, musiały być pod
wpływem jakiegoś halucynogenu - i co cię zmusza do pracy?
Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.
Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.
- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję
jak Buboe.
- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim
świadczyło.
- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak jest znacznie szybszy od człowieka i
jak nas dostrzeże, to w najlepszym razie wylądujemy z powrotem w kopalni.
Automat wędrował wraz z jedną z kobiet w stronę budynku, który niedawno
opuściliśmy, dlatego obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem.
Wtopienie w tło nie wyszło, reszta i owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie
zniknął we wnętrzu sypialni, zerwałem się na równe nogi
- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w
nogach!
Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kondycji niż ja,
motywację chyba miał lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się za nami nie oglądał, a
bezszelestnie nie biegliśmy.
- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do
tyłu i natychmiast objąłem prowadzenie.
- Zobaczył nas - rzuciłem.
Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot
stalowych nóg. I to coraz bliżej.
Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu,
stając na wprost mnie. Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym
szarpnięciem posłała na ziemię. Moment później wylądował na mnie Berkk, a ułamek
później ona.
- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na
ciebie czekać?
ROZDZIAŁ 23
Zamrugałem, gwałtownie oślepiony błyskiem świateł Berkk jęknął, próbując
wydostać się z plątaniny, jaką stworzyliśmy, i sądząc po odgłosach, dusząc się przy
tej okazji. Odsunąłem się nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę
w usmolony nos.
- Jak skończycie się czulić, to może byście powiedzieli, co wiecie - rozległ się
zdegustowany głos Coypu, więc pozbieraliśmy się do pionu.
Za Coypu widniało znajome laboratorium.
- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.
- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że
taniej, dwa, że bezpieczniej. Slakey ze trzy razy już próbował się tu dostać, jak cię nie
było. Jak dotąd bez skutku.
- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.
- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na
samobieżny barek.
- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.
Mój towarzysz niedoli siedział na podłodze z opuszczoną szczęką i
wytrzeszczem. Szklankę przyjął niejako odruchowo, a wypił automatycznie.
Zawartość miała odpowiednią moc, wobec czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.
- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsuwając szklankę po
dolewkę - może byś mi tak uprzejmie wyjaśnił, co Angelina tam robiła i jak nas
ściągnąłeś z powrotem?
Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum
wpadli po kolei James, Bolivar i Sybil.
Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał
brutalnie Berkk, waląc się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na
szczęście - na podłogę. Prawie się zderzyłem z medbotem, który opadł z sufitu - te
nowinki medyczne w bazie zaczynały mi działać na nerwy, choć przyznaję, że
znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo medbot zdążył przycisnąć mu do czoła
analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez otwarte z impetem drzwi wpadł
dyżurny łapiduch. Automat umieścił Berkka na metalowej pajęczynie z kółkami -
która po rozłożeniu nóżek okazała się noszami - i wyjechał z nim czym prędzej.
Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc miał wybór - albo mi odpowie, albo
wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo puścić nie zamierzałem.
- Chirurg jest już w drodze. Wstępne badanie wykazuje niewielki skrzep w
mózgu, najprawdopodobniej powstał w wyniku silnego uderzenia w głowę. Powinien
z tego wyjść - wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.
Sybil wyszła zaraz za nim, obiecując poinformować nas, jak tylko będzie coś
wiadomo.
To skutecznie stłumiło w pozostałych świąteczny nastrój - popijaliśmy w
milczeniu i nim skończyliśmy, mieliśmy ”namacalny” dowód szybkości, z jaką
działała współczesna medycyna, zadzwonił telefon i okazało się, że to Sybil z
meldunkiem o udanej operacji. Odebrał Coypu i po odłożeniu słuchawki
poinformował nas o sytuacji.
- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, dopóki nie skończą
kuracji.
- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem -
To co Angelina tam robiła i jak nas wyciągnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się
zastanawiać, co wiemy, a czego się domyślamy.
- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zrozumie. Ja też.
Jak twoje buty wróciły bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku,
a mianowicie, że moje urządzenie zostało jakoś wykryte. Przyznaję, że mnie to
zaskoczyło, niemniej natychmiast zabrałem się za usprawnienia.
- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.
- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku.
Okazuje się, że takie sąsiedztwo bardzo korzystnie wpływa na szybkość badań
naukowych. Ponieważ postanowiłam sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie
zainteresowana w niewykrywalności sposobu powrotu. Nie lubię fuszerek.
- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek
zrobiłem trzy różne urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.
- Pierwsze miałam w podwójnym dnie torebki, drugie zaszyte pod pachą, o tu
- pokazała długą, poszarpaną bliznę i dodała - Chyba muszę coś z tym zrobić.
- Nie tylko z tym trzeba będzie coś zrobić - powiedziałem miękko. - Temu
konkretnemu Slakeyowi osobiście wypruję flaki w ramach nieudanych zabiegów
chirurgicznych.
- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierwszy znalazł bez
trudu, drugi także wykrył szybko, choć kosztowało go to sporo wysiłku. Jak w końcu
dopiął swego, był tak zadowolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie
przyszło.
- A gdzie jest trzeci?
- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów
odszukać się nie da, więc musiał wykrywać obwody i ścieżki, po których się
poruszały. Zatem zlikwidowałem wszystko, nakładając matrycę urządzenia
bezpośrednio na system nerwowy Angeliny, którego aktywność skutecznie za-
maskowała całą resztę.
- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządzenie?
- Upraszczając wszystko do nieprzyzwoitości, można to i tak nazwać Ruch
pseudoelektronów nie może oddziaływać na normalne elektrony, dlatego nie było
żadnego ryzyka. No i naturalnie przełącznik znajdował się w mózg.u To znaczy, jest
tam nadal.
- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się
moczyć i tobie radzę to samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.
- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...
- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!
Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka i
przyjrzałem się oskarżycielsko Coypu.
- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.
- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby miałem robić?
- Próbować.
- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną możesz sobie sam
próbować, ma do ciebie słabość, to cię od razu me zabije. Co ci się przytrafiło?
Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumowaniu,
opowiedziałem mu dokładnie, co się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku
do końca.
- I to wszystko - zakończyłem mało oryginalnie - Co się działo, odkąd
wylądowaliśmy na podłodze, sam widziałeś.
- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co i jak robi, chociaż nie wiemy po
co - ucieszył się Coypu, zaczynając zwyczajowy spacer po laboratorium.
- Nie rozumiem, prawda? - spytałem uprzejmie, nauczony, że z wariatami
należy postępować łagodnie (przynajmniej z początku).
- Przecież to oczywiste. No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły.
Po pierwsze, miałeś rację, Niebo jest głównym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie,
położenie kopalni chwilowo jest bez znaczenia, ponieważ urobek zostaje dostarczony
do Nieba i po zbombardowaniu w cyklotronie...
- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!
- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym korytarzu, a to co się w
niej dzieje, nazywa się bombardowaniem. To stare i dość prymitywne urządzenie,
które obecnie rzadko znajduje zastosowanie. Upraszczając, to duża rura biegnąca po
obwodzie koła. Szczelna i pozbawiona powietrza. Do niej wpompowuje się jony,
które dzięki odpowiednio rozmieszczonym elektromagnesom utrzymywane są z dala
od ścian, za to w ciągłym ruchu po okręgu. Jonom nadaje się ogromną szybkość,
następnie nakierowuje się je tak, by uderzały w metalowy cel. To jest właśnie
bombardowanie.
- A dlaczego?
- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to
pierwszy raz zrobił?
- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.
- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkolwiek szkoły? -
zdziwił się dla odmiany Coypu.
- Sfałszowałem - oświeciłem go, nieco zaskoczony zmianą tematu - I
ukradłem. To znaczy najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.
- Co? Jak?
- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą
rozmawiamy. Miałeś mi powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im
tam.
- A po to, żeby na przykład z platyny otrzymać pierwiastek 104 zwany
unnilquadium albo z izotopu ołowiu unnilhexium.
- A co to takiego?
- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?
- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co
ich wymówić nie można?
- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedynie dziewięćdziesiąt
osiem pierwiastków, z których najcięższy to uran. Jak potem zaczęto odkrywać nowe
w miarę rozwoju badań, ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych
dyrdymałach Cunum na przykład od boga, który leczy, czyli kuruje, a przynajmniej
mnie się tak wydaje, bo ponazywano je w jakimś dziwacznym i dawno zapomnianym
języku. Nie o to zresztą chodzi Slakey, jak podejrzewam, stworzył (albo odkrył - jak
kto woli) nowy pierwiastek o znacznie wyższym numerze niż 104 czy 105. Oczywiste
jest, że potrzebuje go sporo, wytwarza niewiele, a do tego zmieszany z oryginalną
rudą. Maszyny trudno skalibrować na tak niewielkie ilości i dlatego do odszukania go
wykorzystuje kobiety. Najwyraźniej mężczyźni się do tego nie nadają. Angelina
powinna więcej nam o tym powiedzieć.
- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście -
padło od drzwi - A o czym konkretnie chcielibyście posłuchać?
Umyła się, uczesała i ubrała w jakiś trawkowo-seledynowy kombinezon, w
którym było jej nawet do twarzy.
- O tym, czego szukałyście na tym stole.
- Pojęcia me mam.
- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?
- A takie tam. Wszystkie te drobiny wyglądały dokładnie tak samo, ale
niektóre, jak się ich dotknęło, były wolne, to jedyne właściwe określenie. Albo
wszystkie inne były szybsze. To trudno opisać, ale jak się raz poczuło, nie sposób
zapomnieć. I tego właśnie szukałam.
- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Produkuje pierwiastek
o innej entropii.
- Po co?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.
- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - zawsze znajdujesz. I
idź się wreszcie umyć, do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić,
przynajmniej nie upaćka innych w praniu.
Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek
do kąpieli oprócz potrójnej porcji mydła dołożyłem podwójną dawkę środków
odkażających i zanurzyłem się po uszy.
Obudziłem się, jak ktoś usiłował mnie utopić. Dopiero po chwili rozpaczliwej
szamotaniny zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny.
Osuszyłem się byle szybciej i lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam
dotarłem i padłem, i ktoś zgasił światło.
Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie
drinki, korzystając z chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a
młodzież gdzieś się szwendała.
- Masz obmyślany jakiś sposób wykończenia Slakeya? - spytałem, wracając
do tematu, który ostatnio był modny.
- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie
uraz ze starych czasów, a tej starej świni sprawiało przyjemność obserwować, jak
mnie ten robot ciął, by wydostać implant. Ciebie miał w kopalni, to mną się nie
przejmował i posłał na dół do roboty. Jedna z kobiet pokazała mi ziarno tego, czego
szukałyśmy, i to było całe przygotowanie do pracy. Tyle że w odróżnieniu od
pozostałych wiedziałam, że w każdej chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie,
ale pospieszyłeś się. A tego cholernego robota własnoręcznie przerobię na surowce
wtórne. Cybernetyczne bydlę!
Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.
- Mógłbyś mi coś powiedzieć po starej znajomości? - spytałem, gdy skończył
się oblizywać po połowie szklanki.
- Jasne.
- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata? Ostatnio miałeś z
tym spore problemy.
- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy
prosty, należy umieścić urządzenie w polu energetycznym, wtedy przechodzi nie
uszkodzone. A bo co?
- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w
Piekle, bo było za mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli
tutaj, gdzie nie musimy się spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?
- Byśmy z niego wycisnęli, co chcemy. Mamy fachowców i sprzęt, który
pozwala zrobić z pamięcią czy umysłem praktycznie wszystko. No, wyleczyć to go
nie wyleczymy - cuda nie są naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co
trzeba. Tyle że go nie mamy i nie będziemy mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż
przesłuchać. Za długo był w Piekle, zmiany są, jak wiesz, nieodwracalne.
- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz innego świra, który
prawie zniszczył Korpus?
- Naturalnie, ze pamiętam. Gdyby nie ty, udałoby mu się to trwale. Tak
zniszczył nas tylko czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.
- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspominki chodzi, tylko
o coś, co wtedy zbudowałeś. Nazywało się modulator czasowy i zapisywało
wspomnienia danej osoby, które co jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z
powrotem w pamięć, żeby nie zapominał, że on to on, i nadal istniał.
- Pewnie, ąe pamiętam modulator czasowy, nie tylko go zbudowałem, ale i
wynalazłem. Tak na wszelki wypadek mamy ich sporo pod ręką, jakby się komuś
jeszcze zachciało wojny w czasie. A dlaczego pytasz?
- Bo skoro mogłem wtedy mieć ze sobą twoje wspomnienia, których użyłem,
by zbudować time-hehks, który notabene też wynalazłeś, to mogę wziąć ze sobą pusty
modulator, udać się do Piekła i wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego
umysł i zabierzecie się do badań. Potem przywróci się ochotnikowi jego własną
osobowość i po kłopocie.
- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy,
żebym cię tym razem puściła samego.
W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po
głosie, Angelina nie żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie
sprzeczać.
- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt
ciepło. I za bardzo się nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez
kiełbasy, za to z ciężkim sprzętem i bronią. Na Slakeya salami drugi raz nie
wystarczy, potrzebne będą cegły.
- Też ciężkostrawne. Marines lepiej zostawić w domu, pojedziemy we dwoje
pancerką zwiadowczą. Będzie znacznie szybciej, a na Slakeya wystarczy, możesz mi
wierzyć - Uśmiechnęła się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.
- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Podobno mam dwa
złamane zebra.
- Gdybyś nie chodził ciągle na znieczuleniu w płynie, to sam byś dawno o tym
wiedział - Westchnęła z rezygnacją - Bez ciebie przemysł rektyfikacyjny może by tak
całkiem nie zbankrutował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?
- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.
Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była
mikrochirurgia, całość odbyła się pod miejscowym znieczuleniem. Miałem dwa
pęknięte żebra, które wyglądały średnio normalnie na hologramie. Zabieg sprowadzał
się do wsadzenia mi w klatkę piersiową elastycznej żyły, którą doprowadzono do
pękniętych kości. Następnie wypuszczono z niej zgraję nanorobotów - czyli
automatów o molekularnej wielkości - które złapały wpierw krańce kości, potem
siebie nawzajem i ściągnęły gnaty na właściwe miejsce. Akcję powtórzono z drugim
żebrem i było po sprawie - nowa tkanka kostna obrośnie złamane końce i nanoroboty,
nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych nieprzyjemności, jak starożytny gips czy
leżenie w łóżku.
Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.
W laboratorium czekała Angelina i uniwersalny transporter opancerzony. Tak
na pierwszy rzut oka trudno było określić, które było lepiej uzbrojone. Prywatnie
obstawiałem Angelinę ubraną w twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby
nie odstawać od reszty, i wziąłem pojemnik z modulatorem.
- Gotowa? - spytałem.
- Gotowa, a ty?
- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?
- Za moment, chcę uświadomić Coypu pewien drobiazg, mianowicie, że nie
planujemy osiedlenia się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki
wypadek.
- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowiedziałem.
- Dokładnie.
- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony.
- Tym razem wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.
- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.
- To po co je zdejmowałeś? Transporter ma między warstwami pancerza jedno
urządzenie, ty w obcasie drugie, a Angelina cały czas trzecie. W najgorszym razie
wystarczy, jak się do niej przytulisz...
- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.
- Co?!... A prawda, wystarczy, jak cię złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla
odmiany zdziwił się Coypu. - O co chodzi?
- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chciałam cię zapytać,
dlaczego nigdy się nie ożeniłeś. Już nie muszę.
- Nic nie rozumiem...
- Nie przejmuj się - pocieszyłem go. - U kobiet to normalne. Bierz się do
roboty, dość już zmarnowaliśmy czasu.
Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się
przełącznikami, klawiaturą i całą resztą aparatury. Po paru sekundach jego
zmartwione oblicze pojawiło się na ekranie komunikatora przed moim nosem.
- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...
- Jak mały?
- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.
- Co?!
- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.
ROZDZIAŁ 24
Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.
- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. -
Zgubić całą planetę?
Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.
- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie
ma na miejscu!
- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!
- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne
pomysły...
- Przestańcie robić mi wodę z mózgu! - jęknął Coypu. - Nie mogę się tam
dostać, wykorzystując dotychczasowe koordynaty. Wygląda na to, że tam w ogóle nie
ma wszechświata.
- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.
- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.
- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.
- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i zastygł.
Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!
- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usłyszał pochłonięty
klawiaturą i piętrowymi wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.
- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świata i ludzi. Jeśli
ktoś może dojść do ładu, co się porobiło z wszechświatami, to właśnie on. Lepiej mu
nie przeszkadzać.
Cicho wyszliśmy.
W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogramowany, by
trzymać się w pobliżu.
- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,
- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleciłem: - Daj no
piwo. Dla ciebie też?
- Nie o tej porze.
- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu,
okazał się nie najgorszy, i wróciłem do tematu. - Zastanówmy się: Coypu niech
szuka, w tym mu nie pomożemy, ale możemy zrobić coś innego. Przed wyruszeniem
na Vulkann uruchomiliśmy program poszukiwawczy innych pseudo-świątyń Slakeya.
Dzięki niemu znaleźliśmy tę na Vulkannie, ale program został przerwany.
Zobaczymy, czego się ciekawego w tym czasie dowiedział.
Wybrałem na komunikatorze numer Jamesa i pierwsze, co usłyszałem, to
pluski i piski.
- Jakbyś miał chwilkę czasu, to chciałbym ci zadać jedno krótkie pytanie i nie
interesuje mnie, co robisz i z kim.
- Mam. Zadawaj.
- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program
poszukiwawczy znalazł jakieś nowe szwindle Slakeya?
Ten, który namierzył nam
kościół na Vulkannie, jakbyście, robaczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.
- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?
- W laboratorium.
Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypiliśmy z Angeliną
herbatę i poważnie zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się
James i Bolivar z wydrukiem. Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.
- I co?
- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych i jeden pewny -
zameldował James - Kółko Beczącej Owcy.
- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.
- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa.
Wyłącznie damskie i wyłącznie dla bogatych. A mieści się na planecie Cliaand
- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wrażenie - To świat pełen
durni, ale żeby aż tak.
- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.
- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie
mówiąc już o tym, że próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina.
Opowiemy wam przy okazji Teraz to świat-muzeum.
- Muzeum czego?
- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Eksponatów i specjalistów
mieli w nadmiarze, a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne.
Ostatnio była to raczej biedna planeta, ale turystyka powinna poprawić ten stan
rzeczy. Proponuję, abyśmy się tam wybrali i złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.
- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.
- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności -
wyjaśniła mu Angelina - Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie
źle na ciebie wpływa.
Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w
desperację.
- To wszystko nie ma najmniejszego sensu! Piekło, Niebo, wszystko zniknęło
- Wyglądał na autentycznie załamanego.
- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy następną oazę kantu
Slakeya. Zamiast w Piekle zdejmiemy mu pamięć na Cliaand, tyle że tym razem
trzeba wszystko dokładnie zaplanować, bo następnego razu może już nie być.
Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:
- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?
- Jaką znowu latarkę?
- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.
- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z
nim zrobiłeś?
- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Slakeya sądząc, to nic
nie wiedział o tym wynalazku. Po prostu mieliśmy pecha, że się tam akurat wtedy
pojawił.
- A w takim razie w ogóle nie ma przeciwwskazań. Można zresztą używać
obu urządzeń jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.
- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie atakujemy w czasie
nabożeństwa czy jak się tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na
miejscu. Zatrzymujemy czas, zdejmujemy mu pamięć i znikamy, nim się połapie, że
ktoś mu zrobił kuku. Tyle tylko, że będziemy potrzebować większego urządzenia niż
latarka, jeśli mamy unieruchomić cały kościół. A na wszelki wypadek dobrze byłoby
objąć polem cały budynek, wtedy nie będzie żadnych niespodzianek.
- Nie widzę trudności. Chcesz duży hamulec czasowy, będziesz miał. Osobisty
anulator też, żebyś mógł tam wejść podczas działania hamulca i zrobić, co chcesz. -
Coypu był nieco zdziwiony. - To w czym problem?
- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie zagłuszyła.
- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w
tej całej historii wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się
w kłopoty. Skończyło się łażenie samopas!
- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa
fotel, na którym siedziała Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj
się u mnie! Natychmiast albo jeszcze szybciej!
- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.
- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne.
Operacją Korpusu kieruje Korpus, a nie rodzinne układy. Jasne? Są pewne zasady...
- Jakie zasady? Pokaż mi zasady użycia modulatora czasowego w kościele, to
pogadamy.
- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.
- A co ona ma tam do roboty?
- Rozpoznanie celu.
- Już raz to robiła...
- Każdy się uczy na błędach!
- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?
- Przestanę.
- No to biorę.
- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego
cygarem i wyszedłem.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego
krążownika Korpusu na miejsce dotarliśmy po trzech dniach. Okręt i Marines
zostawiliśmy na orbicie, a sami wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca
turystycznego, w który na wszelki wypadek się wmieszaliśmy (w tłum, nie w
liniowiec naturalnie). Broń i sprzęt przybyły w bagażu dyplomatycznym, też tak na
wszelki wypadek.
- Z uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym
hotelu w mieście ”Zlato-Zlato”.
- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali
cię zabić, jak przyjechaliśmy na wakacje.
- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiechnąłem się. -
Wtedy po raz pierwszy byliśmy w czwórkę...
- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.
Gdy wysiedliśmy z taksówki, powitał nas właściciel - wysoki, przystojny,
szpakowaty i uśmiechnięty.
- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz,
jako że to drugi raz.
- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?
- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś miał cień szansy,
skoro synowie dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.
Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz
czekała Sybil.
- Cel rozpoznany - oznajmiła, wręczając mi teczkę. - Najbliższe zgromadzenie
wiernych jutro rano o jedenastej.
- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwipunek dotrze na
czas.
- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.
Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał
popularny alarm przeciw włamaniowy, dlatego na ścianie budynku zajętego przez
Koło Owcy nie powinien zwrócić niczyjej uwagi Uruchomiłem holoprojektor i
zajęliśmy się studiowaniem budowli dokładnie sfilmowanej i zmierzonej przez Sybil.
Na koniec przyczepiłem do paska najnowszy wynalazek Coypu i
uruchomiłem. Wszyscy poza mną zamarli. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i
zwinąłem cały sprzęt Nadszedł czas na małą uroczystość.
Trwała cały wieczór.
Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.
Angelina z musicmanem na pasku i słuchawką w uchu była pierwsza na
miejscu. Musicman był nie do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny
mikrofon kierunkowy i wzmacniacz. Szyba w oknie działała jak doskonała
membrana.
- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podszedłem - Slakey trzy
minuty temu zaczął opowiadać bzdury zwane kazaniem.
- Czas - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie i Bolivar przytknął do
tylnej ściany torbę z hamulcem czasowym.
Torbę zdjął, urządzenie wyglądające na używany alarm przeciw włamaniowy
uruchomił i spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.
- Ruszamy.
Oboje z Angelma przeszliśmy przez ulicę, uruchomiłem przymocowany do
paska anulator. Nic się nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o
to chodziło.
- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.
Powietrze przed drzwiami minimalnie drgnęło, gdy pole anulatora zetknęło się
z polem hamulca i James zajął się zamkiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy.
Wraz z Angeliną weszliśmy James zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się.
Dopóki nie wyłączę hamulca, nikt z obecnych niczego się nie domyśli, a jedyne, co
będą wiedzieli potem, to to, że tym razem czas na kazaniu jakoś dziwnie przeleciał.
- Ale bezguście! - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglądając na
dwuskrzydłowe drzwi przed nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.
James z Bolivarem otworzyli błękitne paskudztwo - zwane drzwiami - w dłoni
Angeliny pojawił się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.
Gapił się na nas.
Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt
nie strzelił, dowodziło naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie
oddychał, podobnie jak reszta obecnych za drzwiami.
Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała
modulator Przytknęła go Slakeyowi do czoła. Skopiowanie pamięci i myśli Slakeya
trwało krócej niż sekundę, ale człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów
czasowych.
- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.
- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.
ROZDZIAŁ 25
Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie - jak dotąd
Slakey za każdym razem robił coś nieoczekiwanego i żadna akcja nam do końca nie
wyszła, a to, że żadna także nie skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało
bardziej naszej pomysłowości i improwizacji niż jego błędom. Można by powiedzieć,
że zacząłem dostawać świra na jego punkcie. Na szczęście w początkowym stadium,
to jest stosunkowo niegroźnym.
Dotarliśmy jednak bez żadnych ekscesów, a w laboratorium oczekiwał nas
spory tłumek - obecny był nawet Berkk, wypuszczony wreszcie ze szpitala Z
należytym dostojeństwem wręczyłem Coypu modulator.
- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.
- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powodów, dla których
miałoby go tam nie być - Coypu był zupełnie spokojny - Teraz pozostaje tylko
problem ochotnika. Zabieg nie jest przyjemny, gdyż przypomina samobójstwo, choć
całkowicie bezbolesny i nie pozostawia śladu wspomnień ładowanych. Na wszelki
wypadek unieruchomimy drania, bo nie wiadomo, co mu strzeli do łba, jak się
zorientuje w sytuacji. Na zahipnotyzowanie potrzeba trochę czasu i lepiej nie dawać
mu okazji do samozniszczenia. No to kto się zgłasza?
Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową
zasadą, że ochotnicy wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało
najmniejszego znaczenia). Wyszło na to, że chyba znowu będę musiał zrobić coś
głupiego, łamiąc zasadę nie narażania się bez potrzeby, gdy odezwał się Berkk:
- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzięczam, zwłaszcza
Jimowi, że tak po prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym stopniowo w lodowej
kopalni. Jedno pytanie, jest pan pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie
wyrzucić, żebym był znowu sobą?
- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po
kłopocie.
- A co wtedy będzie ze mną?
- Faktycznie. Ładunek ustawia synapsy na stan neutralny, likwidując
wszystko. Bezpieczniej będzie zdjąć ci zapis i po prostu załadować go, jak
skończymy ze Slakeyem.
- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie
dziwiłem mu się.
Coypu musiał trzymać paralizator w kieszeni, bo strzelił, ledwie Berkk
skończył, i oboje z Angeliną w ostatnim momencie złapaliśmy walącego się na
podłogę ochotnika, który właśnie stracił przytomność.
- Nie majak finezja - mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym
posłaniu zaopatrzonym w wymyślny system pasów bezpieczeństwa. Coypu
najwyraźniej nie próżnował w czasie naszej nieobecności, podłączył drugi modulator,
zdjął zapis pamięci Berkka i mrucząc coś radośnie, sprawdził zawartość urządzenia
zawierającego świadomość Slakeya. Jego asystenci tymczasem pozapinali pasy wokół
nieprzytomnego ochotnika, dodali do tego klamry - też wyściełane - i zameldowali, że
są gotowi. Coypu połączył wszystko ze sobą, umieścił modulator na czole leżącego i
podsunął mu pod nos mikrofon. Następnie coś tam przełączył i zaczął monotonny
zaśpiew:
- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie
budzisz się, bo jesteś śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?
W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozumiały głos:
- Słyszę.
- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak
makiem zasiał. Głośnik ponownie westchnął i powiedział:
- Jestem... Justin Slakey...
Cisza zmieniła się w radosną owację.
Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowywał się, jakby
dostał ataku padaczki, choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł
sobie wargę i otworzył oczy.
- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...
I umilkł wiotczejąc, gdy Coypu zaaplikował mu kolejną narkozę podręcznym
miotaczem.
Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.
I nie poszło.
James pomagał Coypu, ale sprawa wydawała się beznadziejna - jak tylko
zdołali zahipnotyzować jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała
zabawa zaczynała się od początku. Za każdym razem powodowało to miotanie się
ciała, w którym przebywali, i istniała duża szansa na to, że ciało się zużyje, nim
skończą się Slakeyowie.
- Czas na zawodowców - zdecydował Coypu, ocierając pot z czoła. - Doktor
Mastigophort jest w drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie
poradzi, to nikt sobie nie poradzi.
Tak zarekomendowany gość nie wyglądał imponująco - prawdę mówiąc, na
zagłodzonego, kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać
należy, że zjawił się w rekordowo krótkim czasie.
- Wszyscy proszę won - oznajmił uprzejmie. - Poza profesorem Coypu i
pacjentem, ma się rozumieć.
Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię
własności ciała i związaną z tym troskę o jego nie zużyty stan.
- Coypu, kiedy ty dorośniesz? - jęknął psychosomatyk i powtórzył
zdecydowanie mniej uprzejmie: - Powiedziałem wszyscy won, to won!
No to wszyscy wyszli.
Zaczynałem poważnie przymierzać się do łóżka, gdy odezwał się
komunikator. Informacja była krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w
laboratorium. Gwałty co prawda przestały nas bawić, ale poszliśmy z czystej
ciekawości.
Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczerpania i skrajnej
depresji, zwisających z klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.
- Niewykonalne - jęknął na nasz widok psychiatra. - Żadnej kontroli, nie da
się nanieść blokad, nie da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej
osobowości w życiu nie widziałem. Mój kolega, tu leżący, co prawda wyjaśnił mi, o
co chodzi, ale przez tę przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie da się zrobić. Ich jest
po prostu za dużo.
- Nic - zawtórował głucho Coypu.
- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim
spokój, a zajmijmy się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi
być sposób, żeby ją zmusić do ponownej kolaboracji.
Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.
- Sprawdziłem wszystko jeszcze raz, nawet przerwałem inne projekty, nad
którymi pracował główny komputer Bazy. Gdybyś nie wiedział, jest to największy i
najszybszy komputer w znanym wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten
księżyc? Prawie jedna trzecia naszej Bazy to jest właśnie ten komputer. Jak dotąd
zużyłem równowartość coś koło miliona lat jego czasu.
- I co?
- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożliwa zmiana
koordynat.
- A to się właśnie stało? - upewniłem się.
- Naturalnie.
- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic naturalnego, o czym bądź
łaskaw pamiętać! - warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej
nieżyczliwie.
A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.
- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie
jest, tylko właśnie wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.
- Zaraz wam powiem - ocknąłem się - Ten przerośnięty komputer ma
całkowitą rację, wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa
oczywisty wniosek. Należy szukać prawdziwego powodu, dla którego nie możemy
dostać się do tych wszechświatów. Co, nadal nie rozumiecie? Po minach widzę, że
nie. Mówiąc prosto, skoro wszechświat nie zmienił swego położenia, to ktoś zmienił
współrzędne w urządzeniu, czyli mamy do czynienia z sabotażem.
- Przecież własnoręcznie je wprowadzałem! - zaprotestował Coypu -
Sprawdziłem wyliczenia i wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.
- A sprawdziłeś początkowe koordynaty? - spytałem niewinnie - Te
stanowiące podstawę obliczeń?
Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.
- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.
Gwałtownie wyszarpnięta szuflada huknęła o podłogę, ujawniając upchniętą
zawartość, na którą składały się między innymi puste puszki, niedopałki cygar,
połamane (albo i nie) ołówki, kłębki sznurka, ze dwa kilo spinaczy luzem,
różnokolorowy drut i z pięć kilo pomiętych papierów. Spośród tych bardziej
ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie kartkę i wygładził z triumfem.
- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do klawiatury konsolety.
Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem
kartce. A potem im. A potem znów kartce - zupełnie jakby obserwował grę w
niewidzialnego ping-ponga.
- Niemożliwe - wychrypiał w końcu.
- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.
- Wiem - odparłem skromnie.
Coypu z zaciętą miną zaczął wprowadzać poprawki, czyli odtwarzać
pierwotny stan zapisów, Mastigophort zaś sprawdził, co porabia pacjent. Pacjent leżał
grzeczny, bo nieprzytomny, jak się dowiedziałem, zdesperowani naukowcy
zaaplikowali mu podwójną dawkę paralizatora, nie mogąc go inaczej spacyfikować.
- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!
Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte
słońce.
- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę
zmieniono początkowe dane, stanowiące podstawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej
błąd wzrastał, a liczenia było sporo. Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?
- Już ci mówiłem, sabotażysta - przypomniałem łagodnie - Albo mówiąc
inaczej, szpieg.
- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A
zwłaszcza tu, w Głównej Bazie! Bzdura!
- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w
Bazie jest jeden szpieg Slakeya i mogę ci powiedzieć kto, tylko strasznie nie lubię
gadać z meblem.
- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!
- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do
łóżka i ani drgnie. Szpiegiem, moi drodzy, jest nikt inny jak Berkk, którego tu
osobiście przyprowadziłem, żeby go nagła krew zalała.
ROZDZIAŁ 26
- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.
- Uratował. Ja jemu też.
- Był więźniem. Nie szpiegowałby.
- Był i szpiegował.
- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły
mechanik, jak mówiłeś. Do tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry
matematyk. Inaczej od razu zauważyłbym zmiany...
- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie prościej go o to
zapytać?
Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw
zaaplikował mu solidny ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w
wiązkę wolnych elektronów, a potem załadował świadomość Berkka w jego własne
ciało. Doktor Mastigophort dał mu następnie zastrzyk - Berkkowi ma się rozumieć,
Coypu był przytomny, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie - i leżący na stole
jęknął i otworzył oczy.
- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.
- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyjaśniłem. - A
właściwie żeby cię Slakey nie wykończył. Tak a propos, to można go rozpiąć.
Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.
- O kurczę... - jęknął Berkk siadając i obmacując wargi. - Warto chociaż było?
Dowiedzieliście się, czego chcieliście?
- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdziemy, chciałbym ci
zadać jedno krótkie i proste pytanie. Dlaczego próbowałeś zepsuć transporter
międzywszechświatowy?
- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.
Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.
- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.
Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W
końcu Berkk się uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:
- Z powrotem do kopalni...
- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poirytowany.
- Ja... mnie jest dwóch i ja właśnie wróciłem do lodowej kopalni, ten cholerny
jednooki robot przed chwilą mnie tam wrzucił...
Nagle mnie olśniło.
- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?
- Tak, ale tylko raz.
- No to wszystko jasne!
- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to
szybko!
- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umieścił mnie w
kopalni, ale widać nie dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał.
Postanowił więc umożliwić mi ucieczkę, by wiedzieć, co będzie robił Coypu i
Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał pojęcia, że jestem Stalowym Szczurem,
inaczej zabiłby mnie od ręki. Byłem dla niego narzędziem, a chodziło mu o
wprowadzenie tu swojego człowieka. Tym kimś był zdublowany Berkk, bo mając
jeden egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy, lecz także
jeszcze na bieżąco wiedzieć wszystko, co wie towarzyszący mi Berkk. Każdy
egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to samo co pozostałe. Jak cię zmusił do
współpracy?
- Prądem i torturami... ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do
ściany w laboratorium.
- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.
- Powinniście zginąć, a nie uciec...
- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie
mógł budzić, bo inaczej zacząłbym coś podejrzewać. A że groźny? A co to Slakeya
obchodziło? Jemu nic nie groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia
cyklotronu, a dopiero na samym końcu napuścił na nas robota, żeby zobaczyć, jak
tym razem uciekniemy. No i zobaczył.
- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak czego, ale szpicli
nigdy nie lubiłam. I nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz
to zmienię, żeby się rachunki zgadzały!
- A co miałem robić?! - oburzył się Berkk. - Może was się bólem nie zmusi do
współpracy, ja jestem zwykłym człowiekiem, nie superagentem i mam granice
wytrzymałości.
- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma
rację...
- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca
uwierzył.
- Obudziłem się po operacji i nikogo w pobliżu nie było. Przyszedłem tu, pan
spał, toteż Slakey skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń
dokonał sam, ja tylko naniosłem poprawki do programu
- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić
7
- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się
nie uda Powiedział mi jak już było za późno.
- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po
chwili namysłu - Dla Slakeya jesteś już bezużyteczny, nam możesz się okazać
pomocny Jeśli nie będziesz próbował oszukiwać, to może zdołamy uratować twój
drugi egzemplarz.
- Naprawdę?
- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się
odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i
sortowaniem skał. Po co mu ten pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno
nazwał?
- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak
mówił o tym, co kobiety znajdowały w sortowni.
- Do czego mu to potrzebne?
- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak
naprawdę się nie liczy. Ponieważ cały czas trzymał mnie w pobliżu, więc mogłem
sporo usłyszeć i zaobserwować. Stąd znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a
co nie. Pytajcie, jak będę wiedział, to powiem .
- W sumie to najważniejszy jest etap końcowy - odezwał się Coypu -
Wykopać to sobie może na dowolnej planecie, ważne jest, co robi z uzyskanym
pierwiastkiem, a odpowiedź na to pytanie znajduje się w Niebie.
- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?
- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszechniona. Dlatego.
- Wiesz, co to takiego?
- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej
analizy. To węgiel, dość popularny na większości planet. Po obróbce w cyklotronie
przerabia go na pierwiastek 119 i tak go zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć
wśród węglowego miału, a dalej zabiera go robot Tylko nadal me wiem po co.
- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdziemy - poradziłem
mu.
- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.
- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście -
Space Marines zostali stworzeni z myślą o takich zadaniach.
- Żadne takie! I nie wyobrażaj sobie, ze dokończysz moją operację -
ostudziłem jego zapał - Marines jako osłona, to i owszem, bo nalęgło się diabli
wiedzą ile sztuk Slakeya, ale tylko jako osłona. Pierwsze skrzypce gramy my i mam
nadzieję, ze Coypu wymyślił jakieś atrakcyjne uzbrojenie ochronne. Zaczepnego
mamy aż nadto.
- A i owszem - oświadczył z dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne
na gazy hipnotyczne i broń energetyczną, także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne
konwencjonalne sposoby uszkadzania.
Nacisnął jakiś przycisk i ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co
wyglądało jak przezroczysty skafander kosmiczny.
- Własne zasilanie, zamknięty obieg tlenu, przenikliwość powłoki mniejsza
niż milimetr, niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować.
Gwarancja na sto godzin ciągłego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście -
zareklamował Coypu i z szybkością, o jaką bym go nigdy me podejrzewał, rozebrał
się do rosołu - dzięki czemu mieliśmy okazję podziwiać majtki wyszywane w złote
robociki - i założył kombinezon wraz z kulistym hełmem.
- Zaczynamy od broni sieczno-kłujących - oznajmił, otwierając pojemnik ze
skalpelami.
Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włączył grawitator i
odbił się od sufitu. A potem wyszliśmy, bo gazy bojowe i rykoszety zaczęły
zdecydowanie bardziej zagrażać nam niż jemu.
Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.
- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.
- Skończyłem i wywietrzyłem. A tak w ogóle, to nie twój interes! To moje
laboratorium!
- Zwykła ciekawość. Jak skończyłeś, możemy pogadać. Potrzebuję na
początek sześć takich ubranek na wycieczkę do Nieba. Szósty dla Berkka, gdybyś się
pytał. Jeśli Inskipp uzna, że Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne
więcej, ale to jego decyzja. Plan jest taki, że idziemy sami, utrzymując z wami stałą
łączność, przy pierwszych oznakach kłopotów przysyłacie wojsko. To na kiedy będą
wdzianka?
- Na rano.
- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie proponuję małą imprezkę
a konto zwycięstwa.
Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.
- Słuchaj no, di Griz - zakończył wyrazy uznania ten ostatni. - Intryguje mnie
to unnildecnovum. Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.
- Jak się da, to się zrobi, szefie.
- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.
ROZDZIAŁ 27
Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod
kombinezony założyliśmy stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało
atrakcyjne wrażenia wizualne. Swoją drogą dobrze, że nie było z nami Marines, bo
chłopy by sobie krzywdę zrobili na pierwszej nierówności terenu - jak się nie patrzy
pod nogi, to się przeważnie tak kończy. A gwarantuję, że by nie patrzyli (pod nogi,
ma się rozumieć).
- Sprawdzenie wyposażenia - zarządziłem, gdy wszyscy byli już w
kombinezonach. - Każdy powinien mieć paralizator, pojemnik z granatami
usypiającymi i drugi z dymnymi. Nóż, ładunek wybuchowy i zapas kajdanek.
- Plus jedna piła tarczowa z diamentowym ostrzem w moim wypadku - dodała
Angelina.
- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten
plecak z czerwonym krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje
ubiory. Inskipp, jesteś tam, słoneczko?
- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne słoneczko, szczególnie dla
ciebie. Marines gotowi do akcji.
- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.
Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do
garażu, zgasła, a zapaliła się umieszczona obok zielona.
Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i
wszedłem.
- A, miałem się wcześniej spytać - przypomniałem sobie, odganiając natrętny
obłoczek. - Co jest z tymi chmurkami? Nachalne jakieś i nisko latają.
- Forma życia charakterystyczna dla tej planety - odezwał się Coypu w moim
uchu. - Mają krystaliczne wnętrzności, stąd ciche dzwonienie, a unoszą się dzięki
wytwarzaniu metanu. Nachalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż
mogą eksplodować.
Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraźniej Slakey miał
nas pod obserwacją i otworzył ogień. Poza oślepiającym błyskiem nie wywarło to na
mnie żadnego wrażenia: kombinezon faktycznie był niezły. Uprzedzeni zajęliśmy się
rozstrzeliwaniem obłoczków, zanim dotarły w pobliże, co stanowiło miłe
urozmaicenie marszu przez zieloną łączkę.
- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal
budują. Budynek, w którym dałem z siebie zrobić głupka, jest gdzieś w tamtym
kierunku, wystarczy kierować się wzdłuż tej żółtej drogi.
- Byłoby tu całkiem miło, gdyby nie ta menda Slakey - oznajmiła Angelina,
rozglądając się wokół z uznaniem.
- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomniałem jej.
- Też racja. Coś tu gra!
- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.
- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cherubin. Aseksualne i
strasznie hałaśliwe: nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.
Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się
zowie. Było ich znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był
wyższy. Coś mi zaczęło świtać.
- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.
- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę... - mruknąłem, czekając na
dogodny moment.
Gdy najbliższy znalazł się nade mną, skoczyłem i złapałem go za nogę, nim
zdążył odlecieć. Nie zrobiło to na nim wrażenia - nadal się wydzierał, jakby mc nie
zaszło. Obmacałem go dokładnie, ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do
dłoni, nic nie odkryłem. Toteż ukręciłem mu łeb.
Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do
zamilknięcia.
- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumowałem zadowolony. -
Slakey też musiał czytać o amorkach i dodał je dla lokalnego kolorytu.
Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ reszta śpiewającej
bandy pospiesznie odleciała. Odetchnąłem z ulgą.
Droga łagodnie zakręcała, zakręt porastały kwiatki i krzewy i spomiędzy tych
ostatnich nagle wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.
- Nareszcie! - ucieszyła się Angelina i pobiegła na spotkanie, uruchamiając po
drodze piłę tarczową.
Spotkanie piły i jednookiego robota było krótkie. Wygrała piła, którą
Angelina operowała z wprawą urodzonego drwala. Najpierw poodcinała mu ręce,
potem, gdy ją próbował kopnąć, nogę, a po chwili następną.
- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z
satysfakcją Angelina leżącemu w trawie korpusowi. - Wiem, że nas obserwuje, więc
niech patrzy uważnie: jest następny w kolejce.
Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty
głowę. Poczekała, aż zgaśnie ocalałe oko, i z zadowoleniem kopnęła je w krzaki.
- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłączając piłę. - Teraz pora
na szefa. Ciekawe, co Slakey przeciwko nam wyśle...
Jej słowa przypomniały mi coś.
- Won z drogi! - wrzasnąłem.
Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych
nóg, ukazując czarną otchłań.
- Grawitatory! - wrzasnął James.
Zatrzymaliśmy się o metry nad wierzchołkami stalagmitów i ostrzy
powbijanych w ziemię w miejscach, gdzie nie było naturalnych szpikulców. Bez
przeszkód wznieśliśmy się na poziom gruntu i po wyłączeniu grawitatorów opadliśmy
na trawnik. Dalej spokojnie wędrowaliśmy po trawie obok drogi.
- Jest! - Wskazałem białą kolumnadę na wzgórzu. - Tam spotkałem tutejszego
Slakeya. Ciekawe, czy nadal tam siedzi.
Schody tym razem się nie ruszały, zatem pokonaliśmy je na wszelki wypadek
ostrożnie. Nic się nie stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio
siedział Slakey z aureolką, ale tym razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to
dość paskudnie.
- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.
- Tylko bez chamstwa i niegościnności - odwarknąłem. - Odpowiesz na kilka
pytań, to sobie pójdziemy.
- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we
mnie.
Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z siłą, która posłała
mnie na kolana. Gdy uniosłem głowę, zobaczyłem Slakeya - razem z tronem -
znikającego w podłodze. Ledwie zniknął, sufit zaczął się opuszczać - najwyraźniej
podtrzymujące go kolumny były jedynie maskowaniem dla hydraulicznych
podnośników. Przyznać należy, że opuszczał się szybko - przygniótł nas, zanim
zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie patentowy przyodziewek Coypu,
rozgniótłby na mało apetyczne, mokre abstrakcje. Tak przyciśnięte kombinezony
zmobilizowały strukturę molekularną i zmieniły się w pancerne opakowania, nie
poddające się naciskowi. Do złudzenia przypominające stalowe trumny.
- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.
Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradziliby sobie z
sufitem od zewnątrz. W tym przypadku jednak było to mało atrakcyjne wyjście, nie
zamierzałem bezczynnie czekać na ratunek.
Ponieważ przygwoździło mnie w pozycji horyzontalnej, ręce miałem
wyciągnięte wzdłuż ciała, a dłonie w miarę swobodne. Operowanie nimi było nieco
kłopotliwe, ale po paru próbach odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy,
uaktywniłem i przykleiłem do sufitu najdalej, jak mogłem sięgnąć.
Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę zaświeciło słońce.
Od pasa w górę byłem wolny, a gdy kombinezon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem
resztę, po prostu wyciągając ją spod rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do
tandetnych, gdyż mój ładunek spowodował utworzenie się sieci pęknięć, dzięki której
zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle swobody, że powtórzył moje poczynania.
A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil wygrzebaliśmy z gruzu, w
który zmienił się sufit.
- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.
- Wątpię, żebyś miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego
tereny produkcyjne, a wątpię, by tam przygotował podobne niespodzianki. Okazałyby
się mało praktyczne w codziennym życiu. Pierwsza dziura, w jaką zmieniła się droga,
była tylko dziurą, druga tu niedaleko jest wejściem do podziemnej sortowni.
Podszedłem do odpowiedniego miejsca i przy użyciu ładunku Berkka
wywaliłem w nim solidny lej, otwierając drogę do sztolni, w którą poprzednim razem
skoczył wraz ze mną mechaniczny oprawca.
- Będę przewodnikiem, ponieważ ja już zaliczyłem tę trasę turystyczną -
poinformowałem pozostałych i uruchomiłem grawitator.
Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy
w znajomej ponurej jaskini, rozświetlonej nieregularnymi erupcjami płomieni z
podziemnych jeziorek. Wkrótce dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym
razem dla odmiany nie było nikogo. Z prostego powodu, wszystkie kobiety zbiły się
w tłum przed budynkami. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się dlaczego - były
powiązane razem mniej więcej po dziesięć, a za każdą dziesiątką stał Slakey z bronią
gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:
- Wynocha albo je pozabijam!
To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie starej grze).
- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie
odezwał).
- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...
- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).
Zanim padło ”trzy”, powietrze łagodnie pyknęło, jak przy sporej różnicy
ciśnień, i nagle wszystkie kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły. Pojęcia
nie mam jak, ale sądząc po głupich minach Slakey'ów, była to sprawka Coypu. Nie
tracąc czasu na zastanawianie się, jakim cudem mu ten numer wyszedł, złapałem
miotacz i otworzyłem ogień. Pozostali zrobili to samo i rozpętała się regularna bitwa,
gdzie przewagę miał Slakey (liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po
efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla
nich, dlatego nic dziwnego, że po kilkunastu sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak
trafieni. Poszło im to na tyle sprawnie, że po jakichś dziesięciu sekundach nie
mieliśmy w kogo strzelać.
- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.
- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się. - Nie ma sensu iść tam,
skąd przychodzi węgiel, a tak dokąd trafia to unicośtam. Więźniami z kopalni
zajmiemy się później.
- W takim razie trzeba odszukać miejsce, gdzie trafia pierwiastek - zgodziła
się Angelina. - W którą stronę?
- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem przewodnictwo.
Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje.
Zagadką było jedynie, jakie niespodzianki na nas czekają.
Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze
zadudniło i za mną eksplodowało, wywołując mini trzęsienie ziemi, a z sufitu
posypały się odłamki. Podłoże dało mi solidnego kopa. Musiało to być działo sporego
kalibru, a przed bezpośrednim trafieniem takim pociskiem nawet kombinezony
Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z przodu błysnęło ponownie i wybuchło
przede mną - jak znałem zasadę wstrzeliwania się w cel, to trzeci pocisk po prostu
musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.
- Mam je - rozległ się za to radosny głos Coypu w słuchawce. - Zdalnie
sterowane działo oblężnicze na poduszce grawitacyjnej. Spuściłem je w wulkan na
Piekle. Są następne?
- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...
Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.
Przed nami był zakręt, a za zakrętem metalowa budowla dziwnie kojarząca się
z fortyfikacją. Skojarzenie okazało się prawidłowe, gdy w stalowych ścianach
ukazały się furty strzelnicze, wysunęły się wielolufowe działka i otworzyły ogień.
Ziemia i skały wokół dosłownie się zagotowały, a nasz pancerny desant rozpłaszczył
się w różnych dziwacznych pozach i nieustających podrygach.
Tym razem Coypu błyskawicznie stanął na wysokości zadania - między nami
a twierdzą pojawiła się pancerka plująca ogniem, zanim jeszcze dotknęła gruntu, a po
niej następna i następna. Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone.
Mniej więcej po minucie tej ogłuszającej kanonady dwie dymiące i podziurawione
zniknęły, a w trzeciej -przypominającej uczciwy ser szwajcarski, a nie durszlak -
otworzył się właz, z którego wyjrzał ciężko zadowolony kapitan Grissle. Za nim stał
cichy, dymiący i dziurawy sprzęt. Największa dziura ziała w miejscu, gdzie przed
chwilą były drzwi (też pancerne).
- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyknąć. Zaraz
wymienię wóz na nowy.
- Dzięki. - Otrzepałem się, wstając, i nakazałem: - Naprzód! Dotarliśmy do
postrzępionej dziury, która była drzwiami.
- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.
- Głośno i wyraźnie.
- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.
- Już się robi.
Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po
złorzeczeniach, nie starczyło mu amunicji. Odgłosy wybuchów dowodziły, że
demolował coraz dalsze elementy budowli.
- Poczekajcie, zaraz wracam - rozległo się w słuchawce. - Już jestem w drodze
powrotnej!
Pojazd zniknął, a po paru sekundach pojawił się nowy - bez jednego choćby
zadrapania. I naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos
Grissle'a:
- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?
- Wystarczy. Wchodzimy.
Wnętrze roiło się od pułapek i automatycznych stanowisk strzeleckich. Roiło
się to właściwe określenie, bo w czasie przeszłym dokonanym. Kanonada wybiła
poszarpany tunel w tym wszystkim, a ogień, jaki zapłonął w kilku miejscach,
dokończył dzieła. Jedynym problemem było przedarcie się. przez rumowisko, bo o
latarkach naturalnie wszyscy zapomnieli. Był to jednak żaden problem w porównaniu
z tym, co by nas czekało, gdyby nie artyleria.
Końcowa część drogi była znacznie łatwiejsza, gdyż przez dziurę w ścianie
wpadało światło. Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.
- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do
celu.
ROZDZIAŁ 28
Przed nami rozpościerała się malownicza dolina porośnięta trawą. W górze
było błękitne niebo, a całości dopełniał przyjemny wietrzyk. W dolinie ustawiono
białe markizy i niewielkie budynki o spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi
ogródkami. Wszędzie wiły się dróżki, gdzieniegdzie pluskały fontanny i sterczały
rzeźby. No, słowem taki sielski landszafcik, że obrzydliwość brała.
Całe to bezguście otaczało najdziwniejszy obiekt, jaki w życiu widziałem, a
widziałem wiele dziwactw. Była to matowo-czarna kula o średnicy przynajmniej
dziesięciu metrów, gładka i bezpłciowa niczym zwykła bila.
Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:
- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni.
Czujecie?
Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie
ważył, wrażenie ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni
według Coypu nie wyczuwali owego promieniowania, ale widocznie w kuli
zgromadzono tyle pierwiastka 119, że dotarło nawet do chłopów.
- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy
niewielkim tempie, w jakim uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.
- Po co to robił? - spytała Angelina.
- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowiemy. Zobacz, kto
idzie.
Slakey ze świątyni wytoczył się z jednego z budynków i pomaszerował ku
stołowi konferencyjnemu ustawionemu na pobliskim trawniku. Stół otaczały fotele,
toteż opadł w największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.
- To pułapka - oceniła Angelina. - Najprawdopodobniej, choć nie na pewno.
Skoro mamy w zasięgu to, co jest dla niego tak cenne, może nabrał ochoty na uczciwe
negocjacje. Chcemy sprawdzić, musimy pogadać.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bronią gotową do
strzału - ale nic się nie wydarzyło. Siadłem wraz z Angelina, odebrałem od Jamesa
apteczkę. Pozostali ustawili się, strategicznie otaczając stół, ale zwróceni doń
plecami. Czego jak czego, ale nieufności Slakey mógł uczyć, i to już w przedszkolu.
- Wolałbym się zabić, niż z tobą rozmawiać, di Griz - zagaił Slakey. - To był
zresztą mój podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.
- Człowiek istota omylna - zgodziłem się. - Ja też powinienem zacząć od
eksterminacji. W końcu i na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego
sprawę.
Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się promiennie - ktoś
kiedyś powiedział, że zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się
wypowiadać, ale uczucie było przyjemne.
- Ponieważ pewne było, że cię w końcu dorwiemy - przerwałem ciszę -
poczyniłem pewne przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.
I położyłem na stole apteczkę.
- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!
- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.
Pod spodem też był czerwony symbol - jak świat długi i szeroki oznaczający
radioaktywność. A pod nim napis wykonany sporym drukiem, dzięki czemu wyraźnie
widoczny:
BOMBA ATOMOWA - MOC 10 MEGATON.
NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.
- Żebyś nie miał głupich złudzeń, uzbroiłem ją, zanim położyłem na stole -
uprzedziłem. - Na wszelki wypadek twój szkolny kolega Coypu ma drugi detonator i
jakbyś jakim cudem zdołał mnie obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas
obserwuje i nic na to nie poradzisz.
- Nie możesz...
- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przystąpimy do
finału. Teraz, Coypu.
Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem
Coypu do kolaboracji - Angelina, Sybil, Berkk i bliźniacy zniknęli. Wolałem nie
myśleć, co się rozpętało w Bazie: pozostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod
ręką wystarczającą liczbę Marines, by ich obezwładnić.
- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałego Slakeya. -
Gdyby tu zostali, to może bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz
to sprawa tylko między nami, Slakey. A to oznacza koniec!
- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...
- Żadnych układów. Interesuje mnie wyłącznie bezwarunkowa kapitulacja. I
to szybko, bo mi się palec na guziku męczy.
- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynuował tymczasem
Slakey, jakby mnie w ogóle nie słyszał. - Widzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty
na to?
Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A
Slakey do normalnych na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na
wszelki wypadek.
- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak
wiesz, ale nie znasz wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz
pierwiastków z grupy transuranowców przeszedłem dawno do praktycznego
wykorzystania wyników. Okazuje się, że im pierwiastek ma wyższą liczbę, atomową,
tym bardziej spowalnia entropią, najlepiej robi to 119. Praktyka to potwierdziła, a
logiczne było, że im go więcej, tym szybszy efekt. Chodź, pokażę ci.
- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.
- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął
Slakey, ale się uspokoił i pomaszerował ku czarnej kuli.
Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po
plecach maszerowały mi ciarki.
- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje
wahanie posłuchał własnej rady.
Ostrożnie zrobiłem to samo.
Wrażenie było niesamowite, ale nader przyjemne. Można by nawet
powiedzieć podniecające.
- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do białych stopni
prowadzących do wejścia otwieranego automatycznie.
Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.
Ściany były grube przynajmniej na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż
dotąd. Pustą przestrzeń wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z
przezroczystymi wiekami. W najbliższej leżał Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą
ręką na piersiach. Zamiast dłoni miał malutką różową narośl wyglądającą niczym
łapka niemowlaka.
- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podnieceniem gruby Slakey.
- Samo przebywanie tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do
kuli, tym szybciej przebiega cały proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się
do mnie, a będziesz żył wiecznie.
Propozycja była zatem prawdziwa.
A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.
Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie byłem normalny, co
już dawno zostało naukowo dowiedzione, a empirycznie sprawdzone. Przyznaję, że
perspektywa była kusząca, ale to byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z
Angeliną). No owszem: z Angeliną i chłopakami mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy
Coypu i Inskipp też by chcieli, Sybil pewnie też i zrobiłoby się strasznie tłoczno...
Powoli odwróciłem się i wyszedłem.
Naprawdę powoli.
- Przyznaję, że propozycja faktycznie jest z gatunku tych nie do odrzucenia -
powiedziałem do postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze
większą niechęcią niż ja).
- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?
- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pewne sprawy.
Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem
ją z uczuciem.
- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zagaiłem.
- Niemożliwe!
- Możliwe, możliwe. Nie będę się wdawał w komunały, ilu zabiłeś, żeby móc
przedłużyć swój nędzny żywot. Przyjmijmy, że nie pociąga mnie coś, co jest nudne, a
wieczność prędzej czy później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do
ciebie i twojej przyszłości. Przyznaję, że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i
mieć cię z głowy, ale tak się głupio składa, że nie mam skłonności samobójczych. Oto
co zrobisz, żeby uratować skórę: zamkniesz kopalnię, a górnicy wrócą do domów. I
nie próbuj cichcem wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu się coś
przytrafi, to tobie też, tylko na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa.
Cyklotron na złom, to trzy. Kobietami z sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko:
aktywną część swego żywota możesz uznać za zakończoną.
- Nie będę...
- Teraz będziesz cicho, bo jeszcze nie skończyłem. To, że nie mam skłonności
samobójczych, nie oznacza, że jak mnie wkurzysz, to nas nie wysadzę, więc nie
próbuj. Budowlańcom zapłacisz i odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę
świętych kółek różańcowych, które prowadzisz, i je zamkniesz. Na zawsze. Spraw-
dzimy, więc nie kantuj. Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu pozostanie. Na
zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru, że
rozwalę na atomy całą tę planetę.
- Nie zrobisz tego!
- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!
- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.
- Nie masz wyboru.
- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.
- Nie, chyba że mnie do tego zmusisz. Widzisz, ta bombka to nasze wzajemne
ubezpieczenie. Tak naprawdę to nigdy nie będziemy mieli pewności, że któreś twoje
ja nie zamelinowało się gdzieś i nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy
sprawdzać, ale zawsze zostanie cień wątpliwości, a taka możliwość jest zbyt
niebezpieczna dla wszystkich. Ty za bardzo kochasz życie, by zaryzykować i skazać
się na śmierć. To swoisty paradoks, ale wbrew pozorom rozwiązanie jest logiczne.
Zastanów się nad tym. To jedyna oferta, jaką dostałeś i na jaką możesz liczyć.
Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:
- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt męczący dzień!
ROZDZIAŁ 29
- Jest ich tam przynajmniej z pół setki - oceniła z niesmakiem Angelina. - I
wszyscy równie obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i
spokojniej.
- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na monitor, na którym
kłębił się tłum Slakeyów.
Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie
najszczęśliwszy.
- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby
jeden gdzieś się zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się
zamaskuje, że w życiu go nie znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając
na siebie uwagi, w końcu wie, że ma do dyspozycji naprawdę dużo czasu...
- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.
Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I
tyle im to zajęło. Dwa rosłe chłopy przytwierdziły bombę wodorową do boku kuli.
Grissle ją uaktywnił i wszyscy zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się,
ukazując twarz Berkka.
- Wszystkie układy sprawne, aparatura sprawdzająca i autozapalnik działają -
zameldował.
- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.
- No to się wyłączam.
Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.
- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą -
poprawił się z lekkim grymasem. - Pomógł mi opracować autozapalnik. Tym razem
faktycznie nie ma prawa zawieść.
- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.
- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zobaczyć, co porabia
Coypu - wyjaśniłem. - Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.
- Czym?
- A gdyby któryś Slakey faktycznie został na wolności? A gdyby wybudował
wystarczająco duże przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować
całą tę kulę? Reszta pognałaby za nim natychmiast i zaczęła wszystko od początku.
No to wymyśliliśmy rozwiązanie. Bomba wodorowa z urządzeniem, dzięki któremu
raz przyłożona do boku kuli łączy się z nią molekularnie, tworząc jedną całość.
- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. -
Jeśli ktoś ją spróbuje ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.
- No dobrze - przyznała Angelina po chwili. - Nie ruszy. Ale nie rozwiązuje to
zagrożenia, jakie stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy
poradzić?
Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).
- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowaliśmy temat jako
abstrakcyjne zagadnienie, które w formie testów ma zostać sprawdzone na wszystkich
uczelniach galaktyki. Ktoś może wpaść na coś genialnie prostego - wyjaśniłem
ciężko. - Jak długo do tego nie dojdzie, możemy jedynie czekać i obserwować.
- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała ponuro Angelina.
Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieniłem temat.
- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mogły się wykazać.
Teraz tak: kobiety nie wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które
chciały, z odpowiednim zabezpieczeniem kapitałowym. Pieniądze uzyskano z
różnorakich interesów Slakeya, które w całości skonfiskowano. To samo dotyczy
górników, z wyjątkiem Buboe, który trafił do czubków. Teoria głosi, że może da się
go wyleczyć. Zobaczymy.
- A diabełki?
- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich nigdzie
przetransportować, zatem pomoc musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje
charytatywne zaczęły już budowę ośrodków, a pierwsze grupy ochotników udzielają
pomocy medycznej i żywieniowej. Nie wszystkim zdołamy pomóc, część jest za
bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali zjadać się nawzajem. Przy okazji
wyszła ciekawostka najlepiej wskazująca, że są gusta i guściki. Powstała firma
turystyczna ”Wakacje w Piekle” i z tego, co wiem, cieszy się sporym
zainteresowaniem. Tubylcy mogą pozować za odpłatnością, a jeśli doda się do tego
inne korzyści materialne związane z turystyką, to lokalna populacja w niedługim
czasie może stać się samowystarczalna finansowo.
- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?
- Nie będzie. Zanim się tam zjawiliśmy na dobre, reszta miała dość robienia za
zwierzynę łowną i zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.
- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfakcją Angelina. -
Resztę też by można im podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać -
po co ich się tylu namnożyło? Oboje z Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i
jakoś nas nie przybyło.
Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.
- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do
samego siebie? Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy
zrobienia przekrętu, robił następną kopię samego siebie i problem przestawał istnieć.
Sposób odkryłem przez przypadek. Jak sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego
urządzenia, przy którego zdobyciu Jim wylądował na Szkle, znalazłem między
innymi planetę, którą nazwałem Gemelli. Ponieważ w różnych wszechświatach
panują odmienne warunki, wysłałem pancerny analizator do pomiarów temperatury,
grawitacji, ciśnienia i składu atmosfery. Z Gemelli wróciły dwa, stąd zresztą nazwa,
jaką nadałem tej planecie. Dokładniejsze badania wykazały, że wszystkie
częstotliwości są tam zdublowane, toteż materia z naszego wszechświata przy
powrocie z tamtego także ulega podwojeniu. Interesujący fenomen. A ciekawostką
jest to, że jesteś dziś drugą osobą, która o to pyta.
- A kto był pierwszy?
- Ja - oznajmiła Sybil, wchodząc. - Przyszłam zresztą w oficjalnym celu.
Zakochałam się w waszym synu i chciałabym za niego wyjść.
- W którym? - spytała odruchowo Angelina.
Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.
- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i
stając obok pierwszej.
Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina
jakoś nie miała tych problemów.
- Ponieważ nie mogłaś się zdecydować, zdublowałaś się - powiedziała ze
zrozumieniem.
- Nie miałam innego wyjścia - przyznała Sybil - chórem - co było kolejnym
przykładem babskiej logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.
- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.
- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.
- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby
nie wchodzić sobie w paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.
- Dopiero teraz będą mieli problem, żebyście się im nie pomyliły - mruknąłem
proroczo. - Swoją drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...
- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z
naganą w głosie. - Co ty na to, panie mężu?
- Co ”co ja”? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.
- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. - Miło, że sam do
tego wniosku doszedłeś.
- Obaj powinni zaraz tu być - odezwała się w dwugłosie Sybil. - Zostawiłam
im wiadomość, nim tu przyszłam.
James i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo
jak ja (prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz
przeciwnie). Na szczęście inicjatywę przejęła Sybil, a na pocałunek obaj zareagowali
właściwie (przestałem mieć dylemat). Ponieważ podglądanie nie leży w mojej
naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się taktownie - odgłosy - a raczej szepty -
dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.
A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.
Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych
koszmarach nie miał prawa przewidzieć. Naturalną rzeczą było, że przy ustalaniu
okoliczności tak podniosłej uroczystości raczyliśmy się wyłącznie szampanem (za to
w hurtowych ilościach). Gdy automatyczny barman rozlał pierwszą butelkę,
spytałem:
- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?
- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała
Angelina.
Faktycznie, nie był standardowy, zwłaszcza w ustach troskliwej mamusi. No
to wypiliśmy.
Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala
wykluczała inną kwalifikację - dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała
niespodziewanie:
- Stać nas na cyklotron?
- Jak nie stać, to się ukradnie i będzie stać. Na kopalnię węgla też - odparłem
ugodowo. - A konkretnie, po co ci jedno i drugie?
- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezentu ślubnego...
DIABELNIE DOBRA RADA
Jim di Griz ostatnimi czasy strasznie się nadął, jak się dowiedział, że nie
licząc angielskiego (i amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach.
Oprócz Europy Zachodniej jego przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i
Estonii. A niedługo będzie także pierwsze wydanie Rustimuna aci Stalcato
Naskiacigas, czyli Narodzin Stalowego Szczura w esperanto.
Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym językiem płynnie,
podobnie jak większość tych, z którymi ma styczność podczas swych rozlicznych
przygód. Język ten jest językiem sztucznym i jak najbardziej realnym - istnieje
obecnie i ma coraz szersze zastosowanie na świecie. Skonstruowano go tak, by był
łatwy do nauki i konwersacji (jest znacznie praktyczniejszy niż klingoński). Wiele
gazet i książek jest już publikowanych w esperanto, a liczba znających go sięga
milionów i z dnia na dzień staje się większa.
Nie zwlekaj więc (bądź pierwszy w okolicy!) i zacznij się go uczyć. Zabawa
murowana. Żeby zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:
ESPERANTO
PO BOX 1129
EL CEPJUTO CA 94530
USA
I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!
Harry Harrison.