H
ARRY
H
ARRISON
S
TALOWY
S
ZCZUR PREZYDENTEM
Tytuł oryginału: THE STAINLESS STEEL RAT FOR PRESIDENT
Copyright 1982 by Harry Harrison Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 133
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 147
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 162
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 172
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 192
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 204
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 212
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 221
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 233
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 244
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253
3
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 266
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 275
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 283
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 296
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 306
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 318
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 327
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 336
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 349
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 355
Rozdział 1
— Mo˙ze wzniosłaby´s jaki´s toast? — spytałem patrz ˛
ac uwa˙znie kelnerowi na r˛ece.
Nic nie poradz˛e, ˙ze nie mam zaufania do kelnerów w trakcie rozlewania trunków,
niezale˙znie od tego czy, jak ten tu, serwuj ˛
a szampana, czy spirytus. Ku ich rado´sci,
a mojemu utrapieniu, im wychodzi zwykle sze´s´c setek z półlitrówki, ja za´s potem za to
płac˛e.
— Naturalnie — odparła Angelina unosz ˛
ac kielich. — Za mojego m˛e˙za, Jima di
Griz, któremu ponownie udało si˛e ocali´c ´swiat.
5
Przyznaj˛e, ˙ze mnie wzruszyła, szczególnie przy słowie „ponownie”. Jako osob˛e
z natury skromn ˛
a i nie´smiał ˛
a zawsze wzruszały mnie wyrazy uznania kierowane cał-
kiem obiektywnie pod adresem moich uzdolnie´n. Zwłaszcza gdy wygłaszał je kto´s tak
czaruj ˛
acy i bezwzgl˛edny zarazem, jak moja Angelina, z której opini ˛
a nie licz ˛
a si˛e je-
dynie durnie i samobójcy. Fakt, ˙ze brała udział (i to nader aktywnie) w misji ratowania
galaktyki przed obcymi powodował, ˙ze tym wi˛eksz ˛
a wag˛e przywi ˛
azywałem do jej zda-
— Jeste´s zbyt uprzejma — wymamrotałem — ale prawda zawsze wychodzi na jaw.
Tak w ogóle, to patrz ˛
ac na spraw˛e z pewnej perspektywy, była to całkiem miła awantura.
Stukn˛eli´smy si˛e szkłem i wychylili´smy jego zawarto´s´c. Zerkaj ˛
ac ponad ramieniem
Angeliny, podziwiałem pomara´nczowe sło´nce Blodgett, zachodz ˛
ace za purpurowy ho-
ryzont i odbijaj ˛
ace si˛e karminowo od płyn ˛
acego za drzwiami restauracji kanału. Ponadto
rejestrowałem par˛e typków siedz ˛
acych przy drzwiach i od dobrego kwadransa wgapia-
1
Patrz „Stalowy Szczur i pi ˛
ata kolumna” (przyp. tłum.)
6
j ˛
acych si˛e nachalnie w nasz stolik. Poj˛ecia nie miałem, kim byli, ale nie w ˛
atpiłem, ˙ze
pod prawymi pachami targali w przepoconych kaburach całkiem pot˛e˙zne gnaty.
Nie miało to zreszt ˛
a ˙zadnego wpływu na sytuacj˛e. Nie po to zaprosiłem własn ˛
a ˙zon˛e
na kolacj˛e, by jakie´s platfusowate goryle psuły mi wieczór. Lokal był całkiem przyjem-
ny, szampan wr˛ecz doskonały, a pieczony mamut wprost wyborny. Zapadł zmierzch,
miejscowy kwartet zacz ˛
ał przygrywa´c z cicha, a kawa i koniak doskonale wpływały
na trawienie. Angelina poprawiła makija˙z i przegl ˛
adaj ˛
ac si˛e w małym lusterku spytała
spokojnie:
— Wiesz, ˙ze przy wej´sciu siedzi para oprychów, którzy zjawili si˛e zaraz po nas
i przez cały czas si˛e na nas gapi ˛
a?
Westchn ˛
ałem sm˛etnie i wyci ˛
agn ˛
ałem etui na cygara.
— Wolałem ci o nich nie wspomina´c; mogłaby´s straci´c apetyt.
— Nonsens! Dodali tylko troch˛e smaczku posiłkowi.
— To si˛e nazywa „˙zona doskonała” — u´smiechn ˛
ałem si˛e zapalaj ˛
ac cygaro. — Ta
planeta wieje nud ˛
a. Jakiekolwiek wydarzenia mog ˛
a tylko poprawi´c sytuacj˛e.
7
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze masz dobry humor — odparła, zamykaj ˛
ac puderniczk˛e — bo id ˛
a
do nas. Od czego zaczynamy? To tylko wieczorowa torebka, wi˛ec nie mam zbyt du˙zych
zapasów amunicji. Wiesz, granaty dymne, bomby hukowe i inne takie duperelki. . .
— I to wszystko? — zdumiałem si˛e szczerze.
— Przecie˙z mówi˛e, ˙ze same duperele, o masz: szminka typu pistolet jednostrzałowy.
Zasi˛eg ledwie pi˛e´cdziesi ˛
at jardów. I inne takie. . .
— A ju˙z my´slałem, ze co´s ci si˛e stało i faktycznie masz tylko granaty! — odetchn ˛
a-
łem. — T ˛
a park ˛
a sam si˛e zajm˛e, troch˛e ruchu dobrze mi zrobi po ob˙zarstwie.
— Czwóreczka, mój drogi — poprawiła mnie z u´smiechem. — Masz za plecami
jeszcze park˛e kole˙zków tych tam. . .
— ˙
Zaden problem.
Byli ju˙z blisko, ja za´s poczułem ulg˛e. Tak t˛epe mordy mogli mie´c jedynie przed-
stawiciele kilku profesji, na przykład zakonnicy, ale równie zaawansowane płaskosto-
pie i ci˛e˙zki chód miewali jedynie gliniarze. Kryminali´sci w liczbie czterech mogliby
sprawi´c pewne kłopoty, lokalni stró˙ze prawa w równej sile potrafili dostarczy´c jedynie
rozrywki. Kroki ucichły i najbardziej nad˛ety z gromadki stan ˛
ał przede mn ˛
a, wyci ˛
agn ˛
ał
8
w pocie czoła zapewne ryt ˛
a w złocie odznak˛e, ozdobion ˛
a dla wi˛ekszego efektu kilkoma
szlachetnymi kamieniami, i podetkn ˛
ał mi j ˛
a pod nos.
— Jestem kapitan Kretin z policji Blodgett, a ty, jak s ˛
adz˛e, jeste´s osobnikiem ope-
ruj ˛
acym pod ksyw ˛
a Stalowy Szczur. . .
Ksywa! Jakbym był pospolitym rzezimieszkiem! A˙z mn ˛
a zatrz˛esło z oburzenia. Po-
za tym, cho´c nie lubi˛e nadmiernie sformalizowanych postaci ˙zycia społecznego, to na-
chalnie u˙zywaj ˛
acy drugiej osoby gliniarz nigdy nie zdobywał mojej sympatii. Bez słowa
skruszyłem mu pod nosem cygaro, w którym ukryta była fiolka z gazem nasennym. Za-
nim run ˛
ał na stół, zabrałem mu jeszcze odznak˛e. Ostatecznie to on sam usiłował mi j ˛
a
nachalnie podarowa´c. I to przy ´swiadkach.
Dopełniwszy powinno´sci dobrego samarytanina i uło˙zywszy kapitana (mógł si˛e
przecie˙z pokaleczy´c przy upadku, biedaczek), zerwałem si˛e i z półobrotu r ˛
abn ˛
ałem jego
kole˙zk˛e palcem wskazuj ˛
acym pod ucho. Znajduj ˛
acy si˛e w tym miejscu splot nerwowy
wykazuje si˛e du˙z ˛
a wra˙zliwo´sci ˛
a na urazy. Słabe nawet uderzenie powoduje u ka˙zdego
normalnie zbudowanego człowieka natychmiastow ˛
a utrat˛e przytomno´sci. Gliniarz nie
9
odbiegał od normy i szybko spocz ˛
ał na swym przeło˙zonym. Tego ju˙z nasz stolik nie
wytrzymał: z brz˛ekiem i trzaskiem run ˛
ał na posadzk˛e.
— Dwadzie´scia dwa! — krzykn ˛
ałem ruszaj ˛
ac galopem ku kuchni. Policja policj ˛
a,
ale co b˛edzie, jak rusz ˛
a kelnerzy!
Z drzwi prowadz ˛
acych do kuchni wyłoniło si˛e dwóch mundurowych, nast˛epni dwaj
zakwitli w głównym wyj´sciu. Ocalała dwójka naszych go´sci niemal rzuciła si˛e im na
szyj˛e.
— Zdrada! — wrzasn ˛
ałem, uruchamiaj ˛
ac wmontowanego w klamr˛e pasa krzykacza.
Miłe to i niegro´zne urz ˛
adzenie emituje ultrad´zwi˛eki wywołuj ˛
ace uczucie strachu
w najbli˙zszym otoczeniu, tote˙z mojemu krzykowi zawtórowało kilka autentycznych
wrzasków przera˙zenia i w lokalu rozp˛etało si˛e pandemonium. O nic innego mi nie cho-
dziło. Jako cel numer dwa wybrałem kotar˛e osłaniaj ˛
ac ˛
a drzwi przeciwpo˙zarowe.
I znów czterech mundurowych. To ju˙z stawało si˛e nudne. Czy musieli na mój wie-
czór autorski przychodzi´c od razu pełn ˛
a obsad ˛
a komisariatu?
Wskoczyłem na długi stół bankietowy i pognałem ku panoramicznemu oknu, wymi-
jaj ˛
ac zastaw˛e stołow ˛
a ze zr˛eczno´sci ˛
a, o któr ˛
a si˛e nawet nie podejrzewałem. Wtórowały
10
mi coraz intensywniejsze wrzaski spanikowanych go´sci. Zatrzymałem si˛e plecami do
okna i rozejrzałem po sali. Ładna akcja! Co najmniej pół tuzina stró˙zów prawa bloko-
wało wszystkie drzwi, drugie tyle usiłowało si˛e do mnie zbli˙zy´c.
— Ju˙z lepsi od was próbowali złapa´c Jima di Griz! — rykn ˛
ałem. — Lepsza ´smier´c
ni˙z niewola!
To ostatnie dodałem po sekundzie namysłu. Od czasu do czasu miewam po˙załowa-
nia godn ˛
a skłonno´s´c do efektownych wej´s´c i wyj´s´c. Posłałem jeszcze Angelinie całusa.
— Oto koniec sagi o Stalowym Szczurze! — dodałem głosem lektora ko´ncz ˛
acego
bajk˛e i skoczyłem do tyłu.
Nim okrzyk zd ˛
a˙zył przebrzmie´c, rozległ si˛e brz˛ek p˛ekaj ˛
acego szkła, a ja wypadłem
w mrok nocy. Jeszcze lec ˛
ac przekr˛eciłem si˛e tak, aby wpa´s´c do kanału ze spleciony-
mi r˛ekami nad głow ˛
a. Zanurkowałem i, nie próbuj ˛
ac wypłyn ˛
a´c, przebyłem dobre dwa-
dzie´scia jardów. Gdy przebiłem wreszcie powierzchni˛e wody, skrywała mnie zbawcza
ciemno´s´c, a wokół panowała cisza.
Było to przyjemne zako´nczenie miłego wieczoru i przyznaj˛e, ˙ze nuciłem sobie pod
nosem płyn ˛
ac wolnym crawlem do brzegu. Cho´c na par˛e chwil udało mi si˛e o˙zywi´c t˛e
11
nudn ˛
a planet˛e i zapewni´c cz˛e´sci mieszka´nców zaj˛ecie na czas dłu˙zszy. Policja b˛edzie
mogła wypisywa´c tak drogie sercu ka˙zdego urz˛edasa s ˛
a˙zniste raporty, dziennikarze cho´c
nie b˛ed ˛
a musieli wymy´sla´c wiadomo´sci na pierwsze strony, a społecze´nstwo zostanie
pora˙zone wstrz ˛
asaj ˛
acymi relacjami ze specjalnej akcji sił policyjnych. Na dobr ˛
a spraw˛e
wychodziłem na dobroczy´nc˛e tego zadupia, a nie na przest˛epc˛e. Niestety, sprawiedli-
wo´s´c jest czym´s unikatowym na tym padole i liczy´c mogłem jedynie na zrozumienie
najbli˙zszych.
„Dwadzie´scia dwa” oznaczało numer kryjówki. Na wszelki wypadek mieli´smy ich
na Blodgett kilkana´scie. Ta akurat była parterowym domkiem w pewnej podejrzanej, jak
na t˛e planet˛e, dzielnicy, w której moje przemoczone ubranie nie powinno budzi´c sensa-
cji, na wszelki wypadek jednak u˙zyłem tajnego wej´scia mieszcz ˛
acego si˛e w publicznej
toalecie. W samym domu mój szlak od szafy (gdzie było wej´scie) do łazienki (gdzie
był prysznic) znaczyły porozrzucane sztuki garderoby. Gor ˛
aca woda szybko wróciła mi
ch˛e´c do ˙zycia.
12
Gdy Angelina weszła normalnymi drzwiami, mokre ubranie suszyło si˛e w suszarce,
a ja odziany w suche rzeczy popijałem lecznicz ˛
a siedemdziesi˛eciokonn ˛
a antygrypin˛e
i zastanawiałem si˛e, czyby nie zapali´c cygara.
— Efektowne wyj´scie — powiedziała od progu.
— Miałem nadziej˛e, ˙ze ci si˛e spodoba — przyznałem skromnie. — Zapomniała´s
zamkn ˛
a´c za sob ˛
a drzwi.
— Nie zapomniałam, kochanie — odparła, a na progu stan˛eła znana mi ju˙z dru˙zyna
z tutejszego komisariatu.
— I ty, Brutusie? — wrzasn ˛
ałem zrywaj ˛
ac si˛e na nogi.
— Zaraz ci wszystko wyja´sni˛e — odparła podchodz ˛
ac.
— Zdrada! Pogadamy o tym w odpowiednim czasie! — odwrzasn ˛
ałem, rzucaj ˛
ac si˛e
ku drzwiom awaryjnym ukrytym w boazerii.
Zanim tam dotarłem, moja droga ˙zona podstawiła mi nog˛e i run ˛
ałem jak długi na
dywan, a na mnie zwaliło si˛e czterech mundurowych. Na pocz ˛
atek. Nast˛epni majaczyli
ju˙z w sieni.
Rozdział 2
Jestem dobry w walce wr˛ecz, ale nie a˙z tak. Przeciwko sobie miałem nie tylko liczb˛e,
ale i wag˛e przeciwników. Zanim udało mi si˛e znokautowa´c pierwszy kwartet, obsiedli
mnie ju˙z nast˛epni. Jeden złapał za kostk˛e, inny wczepił we włosy, i tak dalej, i tak dalej.
Krótko mówi ˛
ac, padłem niczym chrz ˛
aszcz pod natarciem mrówek. Ledwie udało mi si˛e
uwolni´c dło´n i rzuci´c Angelinie zdobyczn ˛
a odznak˛e.
— Masz — rykn ˛
ałem. — Zasłu˙zyła´s na ni ˛
a! Ale nie na pami ˛
atk˛e! To nagroda za
zdrad˛e, za gorliw ˛
a współprac˛e z policj ˛
a!
14
— Urocze — stwierdziła łapi ˛
ac j ˛
a w locie i podchodz ˛
ac bli˙zej. — A to twoja nagroda
za brak zaufania do własnej ˙zony.
Z tymi słowami r ˛
abn˛eła mnie w szcz˛ek˛e, a kopyto w r˛eku miała zawsze.
— Pu´s´ccie go — usłyszałem z oddali poprzez szum odległych galaktyk i poczułem,
˙ze faktycznie mnie puszczaj ˛
a. Prosto na ziemi˛e.
Gdy po dłu˙zszej chwili znów zacz ˛
ałem rozró˙znia´c szczegóły otoczenia, dostrze-
głem, jak Angelina wr˛ecza złot ˛
a blach˛e znajomemu pyszałkowi w garniturze.
— To jest kapitan Kretin, który dzi´s wieczorem próbował z tob ˛
a porozmawia´c —
poinformowała mnie lodowatym tonem. — Gotów jeste´s posłucha´c go w ko´ncu?
Wymamrotałem co´s ogólnie niezrozumiałego i czołganiem przez pełzanie dotarłem
do najbli˙zszego krzesła. Wdrapałem si˛e na nie i trzymaj ˛
ac si˛e za szcz˛ek˛e doszedłem do
wniosku, ˙ze posiadanie ˙zony nie zawsze jest miłym do´swiadczeniem.
— Jak ju˙z wyja´sniłem pa´nskiej mał˙zonce, mister di Griz, chcieliby´smy jedynie pro-
si´c pana o pomoc w ´sledztwie — odezwał si˛e, znacznie uprzejmiej ni˙z za pierwszym
razem, kapitan o d´zwi˛ecznym nazwisku. — Znale´zli´smy zamordowanego człowie. . .
— To nie ja! Nie było mnie w tym czasie w mie´scie! ˙
Z ˛
adam adwokata. . .
15
— Kochanie! Posłuchaj tego miłego policjanta — przerwała mi z naciskiem An-
gelina, a sposób, w jaki powiedziała „kochanie” skutecznie przyprawił o parali˙z moje
struny głosowe. Z do´swiadczenia wiedziałem, ˙ze sprowokowana, Angelina zdolna jest
do wszystkiego. Teraz wła´snie wygl ˛
adała na sprowokowan ˛
a.
— Nie zrozumiał mnie pan. — Kretin skorzystał z chwili ciszy. — Nikt pana nie
oskar˙za o morderstwo, chcieli´smy jedynie prosi´c o pomoc w rozwi ˛
azaniu owej zagadki.
To pierwsze zabójstwo, jakie mamy na Blodgett od stu trzynastu lat i, ˙ze tak powiem,
brak nam do´swiadczenia w tak powa˙znych sprawach.
Rozumowanie było logicznie spójne i trudno mu było co´s zarzuci´c. Kretin wyj ˛
ał
z kieszeni notes i ci ˛
agn ˛
ał monotonnym głosem.
— Dzi´s, około trzynastej, otrzymali´smy meldunek o zamieszaniu w dzielnicy Zay-
town, niedaleko od domu, który pa´nstwo wynajmujecie. Zgodnie z zeznaniami ´swiad-
ków, z miejsca przest˛epstwa zbiegło trzech m˛e˙zczyzn, a policja odnalazła pchni˛et ˛
a kil-
kakrotnie no˙zem ofiar˛e, która zmarła nie odzyskuj ˛
ac przytomno´sci. M˛e˙zczyzna nie miał
portfela ani ˙zadnego identyfikatora, mordercy za´s opró˙znili mu dokładnie kieszenie.
16
Jednak˙ze w trakcie sekcji znaleziono w jego ustach ten oto kawałek papieru. — Podał
mi nosz ˛
ac ˛
a ´slady zmi˛ecia kartk˛e, na której ko´slawo wypisano:
ZDALOFY ˙
ZD ˙
ZÓR
— Orłem w ortografii to on nie był — mrukn ˛
ałem, nadal otumaniony po „nagrodzie”
Angeliny.
— Genialna spostrzegawczo´s´c — warkn˛eła zagl ˛
adaj ˛
ac mi przez rami˛e.
— Przyj˛eli´smy robocz ˛
a teori˛e, ˙ze ofiara próbowała si˛e z panem skontaktowa´c i po-
łkn˛eła, albo raczej próbowała połkn ˛
a´c, ow ˛
a kartk˛e, by ukry´c jej istnienie przed atakuj ˛
a-
cymi — ci ˛
agn ˛
ał oficer nie zra˙zony nasz ˛
a uprzejmo´sci ˛
a. — Oto jego zdj˛ecie. Chcieliby-
´smy ustali´c w pierwszej kolejno´sci to˙zsamo´s´c zabitego.
Podał mi kolorowy kartonik. Całym wysiłkiem woli zogniskowałem spojrzenie na
udanym nawet hologramie. Wszystko na nic. Nie znałem faceta.
— To ciekawa historia — stwierdziłem uprzejmie — ale pierwszy raz widz˛e go na
oczy.
17
Nie bardzo chcieli mi wierzy´c, nie mieli jednak wyboru. Przekonani najwyra´zniej, i˙z
ł˙z˛e w ˙zywe oczy, zadali jeszcze cał ˛
a seri˛e bezsensownych pyta´n (otrzymuj ˛
ac w zamian
kilka równie bezsensownych odpowiedzi) i wyszli, wynosz ˛
ac ze sob ˛
a trzech kumpli,
którzy nie odzyskali jeszcze przytomno´sci. Ja za´s skierowałem si˛e do barku, by przy-
rz ˛
adzi´c jaki´s rozs ˛
adny napitek.
Nale˙zał mi si˛e. Gdy odwróciłem si˛e ze szklaneczkami w dłoniach, o cal od ´zrenicy
mojego lewego oka dostrzegłem koniec ostrza do´s´c długiego i nieprzyjemnie wygl ˛
ada-
j ˛
acego kuchennego no˙za.
— Przejd´zmy do rzeczy — oznajmiła z u´smiechem (nadal lodowatym) Angelina. —
Co miałe´s dokładnie na my´sli nazywaj ˛
ac moje post˛epowanie zdrad ˛
a?
— Kochanie! — sapn ˛
ałem daj ˛
ac krok w tył i opieraj ˛
ac si˛e o kontuar.
Nó˙z przesun ˛
ał si˛e płynnie, nadal pozostaj ˛
ac jednak w bezpo´srednim s ˛
asiedztwie
mojego oka. ´Sciekaj ˛
ace po plecach krople zimnego potu dodały mi elokwencji.
— Gdy zjawiła´s si˛e z policj ˛
a, pomy´slałem, ˙ze zmuszono ci˛e do współpracy. Nazwa-
łem ci˛e zdrajczyni ˛
a, by´s miała alibi. Znasz mnie przecie˙z. Czy s ˛
adzisz, ˙ze naprawd˛e
18
tak uwa˙zam? ˙
Ze zrobiłem to w innym celu, ni˙z ochronienie ciebie na wypadek mojego
aresztowania?
— Och, Jim! — Nó˙z (na szcz˛e´scie) wypadł jej z dłoni i obj˛eła mnie, ja za´s zostałem
zmuszony do rozpaczliwej ˙zonglerki szkłem, by nie zmarnowa´c drinków na jej plecach.
— No, tak ju˙z lepiej — wysapałem, z trudem łapi ˛
ac powietrze po długim i gor ˛
acym
pocałunku. — Drobne nieporozumienie. Chod´z, napijemy si˛e i zastanowimy, o co tu
biega.
— Powiedziałe´s im prawd˛e? Rzeczywi´scie nie widziałe´s nigdy tego go´scia?
— Wiem, ˙ze po raz pierwszy złamałem własn ˛
a zasad˛e, ale faktycznie powiedziałem
im prawd˛e, co i tak w niczym im nie pomogło. Nigdy dot ˛
ad nie widziałem jegomo´scia.
— Wobec tego trzeba si˛e dowiedzie´c, kto to jest, a raczej kim był — oznajmiła,
wyci ˛
agaj ˛
ac hologram zza oparcia kanapy. — Zabrałam go Kretinowi, gdy si˛e ˙zegnał.
To sprawa Korpusu, a nie lokalnej policji. Zaraz skontaktuj˛e si˛e z tutejszym agentem.
Naturalnie miała racj˛e, sprawa bez dwóch zda´n musiała si˛ega´c poza Blodgett. Pro-
wincjonalna nuda jak nic sprzyja rozwojowi biurokracji i to tej najgorszej, nader upo-
rz ˛
adkowanej. Skoro tutejsza policja nie potrafiła zidentyfikowa´c ofiary, nale˙zało zwró-
19
ci´c si˛e do legendarnego i nadrz˛ednego wobec policji wszystkich planet organu, znanego
jako Korpus Specjalny. Ja za´s byłem najwa˙zniejszym członkiem tej organizacji.
— Potrzebujemy wi˛ecej danych ni˙z tylko to — stwierdziłem, oddaj ˛
ac jej holo-
gram. — Umów si˛e tu z agentem, a ja wróc˛e za godzin˛e ze wszystkim, co znajd˛e.
Kostnica miejska mie´sciła si˛e niedaleko (co mówiło wiele o reputacji dzielnicy)
i była naturalnie tak licho zabezpieczona, ˙ze niemal nie zwalniaj ˛
ac kroku otworzyłem
wytrychem tylne drzwi i wszedłem do ´srodka. Obdukcja nic nie dała, spodziewałem si˛e
tego zreszt ˛
a. To był naprawd˛e dobry hologram. W kilkana´scie sekund pobrałem prób-
ki skóry, włosów i brudu spod paznokci. Potem odszukałem odzie˙z denata i zebrałem
drobiny pyłu z podeszew butów. Odło˙zyłem wszystko na miejsce i wyszedłem t ˛
a sam ˛
a
drog ˛
a, nie wzbudzaj ˛
ac niczyjego zainteresowania. Do domu wróciłem przez frontowe
drzwi w chwili, gdy agent Korpusu wchodził przez szaf˛e.
— Ładna dzi´s pogoda, mister di Griz — powitał mnie, zamykaj ˛
ac drzwi mebla.
— Na Blodgett zawsze jest ładnie, dlatego mam do´s´c tego miejsca. Kiedy idzie
nast˛epna przesyłka do sztabu?
— Za kilka godzin. Normalna cotygodniowa poczta, sam j ˛
a zawo˙z˛e.
20
— Doskonale. Przy okazji we´zmiesz ten pojemnik z próbkami i przeka˙zesz go
chłopcom w laboratorium. Tu masz zdj˛ecie zgasłego.
Chc˛e wiedzie´c, kto to był, sk ˛
ad pochodził i tak dalej. Cokolwiek znajd ˛
a. No i jeszcze
wszystko o miejscu jego pochodzenia, ale to ju˙z nie z laboratorium. Facet mnie szukał,
ja za´s go nie znam i bardzo mnie ciekawi, kogo i dlaczego nagle tak zainteresowałem.
*
*
*
Odpowied´z przyszła w rekordowym tempie. Ju˙z po trzech minutach gong przy
drzwiach naszego oficjalnego mieszkania oznajmił go´scia, którym był wierny Charlie.
Wpu´sciłem go i si˛egn ˛
ałem po zabezpieczony hermetycznie pojemnik. Ku memu zdu-
mieniu, kurier cofn ˛
ał si˛e, przygryzaj ˛
ac nerwowo doln ˛
a warg˛e. Warkn ˛
ałem ostrzegawczo
i biedak omal nie zemdlał.
— Dostałem rozkazy, mister di Griz. . . — wyj ˛
akał pospiesznie. — Osobi´scie od
samego Inskippa. . .
— I có˙z ta stara pierdoła kazała ci przekaza´c?
21
— ˙
Ze sfałszował pan czeki i pobrał z tajnego konta Korpusu siedemdziesi ˛
at pi˛e´c
tysi˛ecy kredytów, które najpierw musi pan zwróci´c! I ˙ze bez tego nie udzieli ˙zadnych
informacji nie rokuj ˛
acemu szans na reedukacj˛e łobuzowi, który. . .
— Jak powiedziałe´s? — spytałem robi ˛
ac krok do przodu.
— To nie ja! — pisn ˛
ał rozpaczliwie, odskakuj ˛
ac. — To Inskipp! Ja tylko cytuj˛e jego
słowa, tak jak mi kazał!
— Posła´ncy przynosz ˛
acy złe wie´sci maj ˛
a do mnie pecha — oznajmiłem mu chłod-
no, ale zanim mogłem wprowadzi´c słowa w czyn, pojawiła si˛e nagle pomi˛edzy nami
Angelina.
— Tu jest czek na pieni ˛
adze, które po˙zyczyli´smy z konta, co było zreszt ˛
a spowo-
dowane pomyłk ˛
a w naliczeniu wysoko´sci naszych poborów — powiedziała spokojnie,
podaj ˛
ac mu czek. — Teraz wszystko w porz ˛
adku?
— Jasne! Sam czasem tak robi˛e — przyznał pospiesznie Charlie i czym pr˛edzej dał
jej pojemnik. — Gdyby pani była uprzejma odda´c to m˛e˙zowi, to ja ju˙z pójd˛e. Mam
jeszcze sporo zaj˛e´c. Do zobaczenia.
22
Czym pr˛edzej wycofał si˛e ocieraj ˛
ac r˛ekawem pot z czoła, a ja odebrałem pojemnik
od Angeliny, ignoruj ˛
ac jej w´sciekłe spojrzenia. Przyło˙zyłem kciuk do zamka i pojemnik
otworzył si˛e ukazuj ˛
ac ekranik, z którego w´sciekle spojrzała na mnie znana g˛eba. Gdyby
Angelina nie przechwyciła baga˙zu, niechybnie r ˛
abn ˛
ałby o podłog˛e. Dzi˛eki przytomno-
´sci jej umysłu cało´s´c rychło wyl ˛
adowała na stole i Inskipp mógł wreszcie zabra´c głos.
Wykrzywiał si˛e przy tym szkaradnie i potrz ˛
asał jakim´s ´swistkiem.
— Do cholery, przesta´n kra´s´c fors˛e organizacji, di Griz! Dajesz zły przykład in-
nym. Oddałe´s ostatni ˛
a kwot˛e, wi˛ec masz okazj˛e mnie posłucha´c, ale zapami˛etaj sobie
na przyszło´s´c, ˙ze gdyby nie nasze zainteresowanie Paraiso-Aqui, to fig˛e by´s dostał, a nie
informacje!
— Czym? — spytałem zapominaj ˛
ac, ˙ze to nagranie.
— Teraz jak ci˛e znam zadałe´s pewnie głupie pytanie w stylu „czym” albo „co to
jest” — u´smiechn˛eło si˛e szeroko zło´sliwe oblicze Inskippa. — Wi˛ec ci powiem: to
ojczysta planeta go´scia, który tak ci˛e interesuje. Co wi˛ecej: chc˛e, ˙zeby´s tam poleciał
i dokładnie sobie t˛e ojczyzn˛e obejrzał, a potem natychmiast si˛e u mnie zameldował. Jak
23
przeczytasz dokumenty w pojemniku, to od razu zrozumiesz, dlaczego nas ta planeta
interesuje.
Ekranik pociemniał i zjechał w dół, a zamek w dnie pojemnika zazgrzytał i odsko-
czył. Naszym oczom ukazała si˛e wypchana koperta.
— Ciekawe — mrukn ˛
ałem przegl ˛
adaj ˛
ac jej zawarto´s´c. — Coraz ciekawsze. . .
— A to dlaczego? — zainteresowała si˛e Angelina.
— Bo nie do´s´c, ˙ze nie znam człowieka, który zgin ˛
ał próbuj ˛
ac si˛e ze mn ˛
a skontakto-
wa´c, to w dodatku nic nie wiem o ´swiecie, z którego pochodzi.
— Có˙z. . . wypadałoby zmieni´c ten stan rzeczy, prawda?
— Te˙z racja. Wyj ˛
atkowo zamierzam dokładnie wypełni´c instrukcj˛e Inskippa. Tym
razem interesuje nas dokładnie to samo, czyli informacje o tej tajemniczej planecie.
U´smiechn˛eli´smy si˛e do siebie doskonale wiedz ˛
ac, ˙ze nuda i lenistwo dobiegły ko´n-
ca. Zaczynało si˛e co´s nadzwyczaj ciekawego, cho´c ˙zadne z nas nie wiedziało dokładnie,
co wła´sciwie nas czeka.
Rozdział 3
Prospekt reklamowy był ci˛e˙zki i ciepły w dotyku, a napis na okładce ´swiecił pełnym
samozadowolenia blaskiem.
— Przyb ˛
ad´z do słonecznej doskonało´sci wakacyjnego ´swiata Paraiso-Aqui — prze-
czytałem na głos.
— Paraiso-Aqui zostało zasiedlone w trakcie pierwszego etapu galaktycznej eks-
pansji i dopiero niedawno odkryto je ponownie. Godne uwagi z powodu hołdowania
najbardziej skorumpowanej formie rz ˛
adów w znanej galaktyce — zacytowała Angeli-
na, przegl ˛
adaj ˛
ac cie´nsz ˛
a ni˙z folder i oprawn ˛
a w czer´n ksi ˛
a˙zeczk˛e.
25
— Łagodnie okre´slaj ˛
ac mamy tu do czynienia z niejak ˛
a rozbie˙zno´sci ˛
a zda´n —
stwierdziłem, zacieraj ˛
ac r˛ece.
— Bulionu, sir? — spytał robot-steward, kłaniaj ˛
ac si˛e w pas.
— To si˛e nie nadaje nawet do k ˛
apieli, ty cybernetyczny palancie. Ale mo˙zesz poda´c
alteria´nski Panther Sweat on the rocks. Albo lepiej dwa. . .
— Jeden — poprawiła mnie Angelina. — Dla mnie bulion.
— Tak jest, madam. Doskonały wybór. Jestem zaszczycony — zagulgotał ten kretyn
anodowy ´slini ˛
ac si˛e i rado´sci i zacieraj ˛
ac łapki.
Na moje nieszcz˛e´scie oddalił si˛e zbyt szybko, abym mógł go kopn ˛
a´c. Nienawidzi-
łem go gor ˛
aco i serdecznie, podobnie jak bandy rozszczebiotanych turystów zebranych
w hallu i całego kapi ˛
acego od bezgu´scia i obłudy statku pasa˙zerskiego obsługuj ˛
acego
Luksusow ˛
a Tur˛e po Rajskiej Planecie. Bo tak si˛e nazywała ta krety´nska wycieczka. Tu-
ry´sci nie do´s´c ˙ze byli rozszczebiotani i głupi, to jeszcze wystrojeni jak diabeł na Zielone
´Swi ˛atki; od krótkiego nawet spojrzenia bolały nie tylko oczy, ale i z˛eby.
— Kochanie, jeste´smy ubrani dokładnie w ten sam sposób — zwróciła mi uwag˛e
Angelina; najwidoczniej cholera tak mnie poniosła, ˙ze powiedziałem gło´sno, co my´sl˛e.
26
Owszem, miała racj˛e: ubrany byłem w jasnozielon ˛
a koszul˛e z krótkimi r˛ekawami,
ozdobion ˛
a wielkimi purpurowo˙zółtymi kwiatkami oraz fioletowe szorty w takie˙z same
kwiatki, tyle ˙ze pomara´nczowoczarne. Angelina miała na sobie komplecik z gatunku
„szał daltonisty”, cho´c przyzna´c nale˙zało, ˙ze upiorny strój wygl ˛
adał na niej znacznie
lepiej ni˙z na mnie. Na dobitk˛e włosy mieli´smy zrobione według najnowszej wakacyjnej
mody, czyli złote loczki z zielonymi ko´ncówkami. Czułbym si˛e jak sko´nczony kretyn,
gdyby nie jeden drobiazg: wszyscy tutejsi tury´sci odziani byli równie obrzydliwie. Prze-
branie było doskonałe, ale ile ono mnie kosztowało! Widok mojego odbicia w lustrze
przyprawiał mnie o niestrawno´s´c. Otworzyłem folder na chybił trafił, by zaj ˛
a´c czym´s
buntuj ˛
ace si˛e poczucie dobrego smaku. Ujrzałem, jak barwna fotografia złotej pla˙zy na-
gle o˙zyła. Fale ze słyszalnym pluskiem uderzały łagodnie o brzeg, a powietrze wypełnił
rze´ski aromat morza.
— Szcz˛e´sliwi mieszka´ncy sp˛edzaj ˛
a rado´snie i beztrosko czas na zabawach w´sród
dojrzałych owoców i łagodnych ryb. — Co za idiota to pisał?!
27
— Mieszka´ncy ˙zyj ˛
a w warunkach przypominaj ˛
acych niewolnictwo, a ˙zebractwo
i epidemie s ˛
a na porz ˛
adku dziennym — dodała cicho Angelina konsultuj ˛
ac si˛e z czarn ˛
a
ksi ˛
a˙zeczk ˛
a. — Rz ˛
adz ˛
acy od lat dyktator sprawuje władz˛e absolutn ˛
a.
— Trzydzie´sci minut do l ˛
adowania! — oznajmiły szeptem gło´sniki, wywołuj ˛
ac na-
głe o˙zywienie pyskatych ponad miar˛e pasa˙zerów.
Z du˙z ˛
a satysfakcj ˛
a posłałem broszur˛e do atomowego spopielacza, gdzie ku mojej
satysfakcji zmieniła si˛e w dym, a Angelina zrobiła to samo, cho´c bez podobnej rado´sci,
z raportem Korpusu, gdy˙z nim była wła´snie owa czarna ksi ˛
a˙zeczka. Powodowała ni ˛
a
konieczno´s´c: gdyby znaleziono ow ˛
a publikacj˛e w naszych baga˙zach, nie mieliby´smy
okazji obejrze´c ani cala kwadratowego planety.
— Có˙z, sami zobaczymy jak to wygl ˛
ada — mrukn ˛
ałem, odbieraj ˛
ac od robota drinki.
— O´swiadczani ci, ˙ze poza wszystkim, nadal jeste´smy na wakacjach, i b˛edziesz si˛e
dobrze bawił. B˛edziesz si˛e bawił jak cholera, cho´cbym miała zmusi´c ci˛e do tego tortu-
rami — u´smiechn˛eła si˛e słodko Angelina. — Traktuj to jako drugi miesi ˛
ac miodowy. . .
zaraz, nie drugi tylko pierwszy! Nigdy nie mieli´smy uczciwego miesi ˛
aca miodowego!
28
— Nie za pó´zno troch˛e? Jakkolwiek by nie było, bli´zniaki maj ˛
a prawie dwudziestk˛e
na karkach. . .
— Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze jestem ju˙z stara, brzydka i zrz˛edliwa? —
spytała z uraz ˛
a w głosie.
Z wra˙zenia upu´sciłem drinka, który wypalił solidn ˛
a dziur˛e w dywanie, i padłem na
kolana. Autentycznie zrobiło mi si˛e jej ˙zal, tym bardziej ˙ze wcale nie my´slałem tak, jak
sugerowała.
— ´Swiatło mego ˙zycia! Jeste´s coraz pi˛ekniejsza i nie pieprz, prosz˛e, bez sensu! —
zawołałem, zyskuj ˛
ac aplauz najbli˙zej zebranych i pełen zadowolenia u´smiech Angeliny.
— Tak ju˙z lepiej. I pami˛etaj: małe wakacje od przest˛epstwa przydadz ˛
a si˛e nam oboj-
gu!
*
*
*
Wyl ˛
adowali´smy. Przez otwart ˛
a ´sluz˛e napłyn˛eło do wn˛etrza statku ciepłe powietrze
nios ˛
ace tony słodkiej muzyki. Powiesiłem na szyi kamer˛e, nało˙zyłem okulary prze-
ciwsłoneczne, uj ˛
ałem dło´n Angeliny i doł ˛
aczyłem do przepełnionego szcz˛e´sliwo´sci ˛
a
29
zbiegowiska. Angelin˛e zaraziła ich wesoło´s´c, mnie nie, ale mruczałem co´s pod nosem
i szczerzyłem z˛eby, ˙zeby nie rzuca´c si˛e w oczy. Łypałem natomiast podejrzliwie wo-
kół, a to, co widziałem coraz mniej mi si˛e podobało. Wszystko zgadzało si˛e co do joty
z broszur ˛
a reklamow ˛
a, a takie rzeczy po prostu na ´swiecie nie istniej ˛
a.
Port kosmiczny usytuowany był na brzegu morza, dzi˛eki czemu powietrze było
orze´zwiaj ˛
ace i ciepłe równocze´snie. Sło´nce ´swieciło niczym na hologramie reklamo-
wym, a zgrabne dziewcz˛eta z gołymi biustami witały turystów wie´ncami kwiatów i bu-
teleczkami jakiego´s złocistego alkoholu. Butelk˛e schowałem, kwiatki pow ˛
achałem i sta-
rałem si˛e nie wybałusza´c oczu na panienki. Z do´swiadczenia wiedziałem, jak dalece si˛e-
ga zazdro´s´c Angeliny. Cało´s´c była tak sprawnie zorganizowana, ˙ze w ci ˛
agu kilku minut
poproszono nas do odprawy paszportowej. Urz˛ednik był równie ´sniady i u´smiechni˛ety
co panienki, ale w odró˙znieniu od nich miał na sobie koszul˛e, pewnie by podkre´sli´c
wag˛e swojego stanowiska.
— Bonvenu al Paraiso-Aqui — powitał nas wyci ˛
agaj ˛
ac r˛ek˛e po dokumenty. — Viaj-
pasportaj, mipetas.
30
— A wi˛ec znacie tu esperanto — ucieszyłem si˛e podaj ˛
ac mu galaktyczn ˛
a kart˛e to˙z-
samo´sci. Fałszyw ˛
a naturalnie.
— Nie wszyscy — odparł wrzucaj ˛
ac j ˛
a do maszyny. — Naszym j˛ezykiem jest pi˛ekny
espanol, ale wszyscy, z którymi si˛e zetkniecie, b˛ed ˛
a znali esperanto.
Gadaj ˛
ac tak, patrzył na ekranik ko´ncówki komputera, który oczywi´scie nie wy´swie-
tlił mu nic wi˛ecej ni˙z spreparowane kłamstwa tycz ˛
ace mojej osoby. Oddał mi kart˛e
i wskazał na obwieszon ˛
a gadgetami kamer˛e na mojej szyi.
— To faktycznie tak dobry sprz˛et?
— Powinien by´c, bo kosztował mnie wi˛ecej kredytów, ni˙z widzisz w ci ˛
agu roku.
Mog˛e si˛e o to zało˙zy´c, he, he.
— H˛e, h˛e — zarechotał nieszczerze. — Mog˛e j ˛
a obejrze´c?
— Po co?
— Mamy do´s´c ´scisłe przepisy odno´snie sprz˛etu fotograficznego.
— A czemu? — zagrałem durnia. — Macie co´s do ukrycia?
31
Teraz u´smiech stał si˛e w stu procentach sztuczny, palce dziwnie mu zadygotały, ale
nie wypadł z roli. Wobec czego te˙z si˛e szeroko u´smiechn ˛
ałem i podałem mu kamer˛e ze
słowami.
— Tylko ostro˙znie, bo to delikatne urz ˛
adzenie. Złapał j ˛
a i tylna ´scianka urz ˛
adzenia
odskoczyła. Sam j ˛
a oblu´zniłem. Z wn˛etrza wypadła szpula filmu, daj ˛
ac mi jednocze´snie
idealny pretekst, by odebra´c cacko urz˛edasowi.
— No i co´s pan zrobił najlepszego? — j˛ekn ˛
ałem. — A mówiłem, ˙zeby´s uwa˙zał,
niezdaro! Cały film ze statku diabli wzi˛eli.
Ignoruj ˛
ac przeprosiny zebrałem film i z godno´sci ˛
a (oraz z ˙zon ˛
a) min ˛
ałem go, zmie-
rzaj ˛
ac ku wyj´sciu. Zgodnie z planem. Film pow˛edrował do kosza, a my na zewn ˛
atrz.
Baga˙z, jak i nasze osoby, był całkowicie czysty. Wszystko co potrzebne, ukryłem w ka-
merze, która mogła nie tylko filmowa´c, ale równie˙z robi´c cał ˛
a mas˛e nielegalnych na tej
planecie rzeczy. Dzionek zacz ˛
ał si˛e nie´zle.
— Bo˙ze, spójrz na to! — pisn˛eła Angelina doł ˛
aczaj ˛
ac do chóru radosnych zawodze´n
w stylu:
— Czy s ˛
a niebezpieczne? albo
32
— Co to jest?
Ledwie udało nam si˛e wydosta´c.
— Panie i panowie, poprosz˛e o uwag˛e — rozległ si˛e głos wbitego w liberi˛e prze-
wodnika. — Nazywam si˛e Jorge i jestem waszym przedstawicielem turystycznym. Je´sli
macie jakie´s pytania, to prosz˛e zwraca´c si˛e z nimi do mnie. Teraz odpowiem na pytanie,
które, jak wiem, wszyscy sobie zadajecie: te miłe i łagodne zwierz˛eta zaprz˛e˙zone do
wozów zwane s ˛
a w naszym j˛ezyku caballos. Ich historia zagin˛eła w pomroce dziejów,
ale wierzy si˛e, ˙ze przybyły one wraz z pierwszymi kolonistami z legendarnej planety
zwanej Ziemi ˛
a lub Brudem i b˛ed ˛
acej kolebk ˛
a ludzko´sci. S ˛
a naszymi przyjaciółmi, bez
protestu ci ˛
agn ˛
acymi wozy i pozwalaj ˛
acymi si˛e dosiada´c. Teraz zawioz ˛
a nas do hotelu.
Caballos i drewniane wozy były najniewygodniejszym ´srodkiem transportu, z jakim
miałem pecha zetkn ˛
a´c si˛e w ˙zyciu. Poza tym nie były to ˙zadne caballos tylko normalne
konie, jakich na Ziemi biegało pełno i która była faktycznym, a nie mitycznym domem
rodu ludzkiego, o czym naocznie i namacalnie miałem okazj˛e si˛e przekona´c podczas
33
tyle nagłej, co niespodziewanej podró˙zy za pomoc ˛
. Naturalnie wiadomo´sci
owe pozostawiłem dla siebie, a towarzystwo, pomimo niewygód, bawiło si˛e ´swietnie,
cho´c niewybrednie i wrzaskliwie. Zaczynałem czu´c si˛e jak pi ˛
ate koło u wozu.
Próbuj ˛
ac dostosowa´c si˛e do od´swi˛etnego nastroju przypomniałem sobie butelecz-
k˛e bursztynowego płynu otrzyman ˛
a przy powitaniu i postanowiłem zaryzykowa´c, cho´c
przewidywałem, ˙ze mo˙ze mie´c to tragiczne skutki. Mam umow˛e z ˙zoł ˛
adkiem, ˙ze on si˛e
dobrze sprawuje, a ja nie przeprowadzam na nim eksperymentów. Próba picia lokalne-
go specjału, najpewniej opartego na zgniłych owocach i starych skarpetkach, mogła by´c
uznana wył ˛
acznie za eksperyment. Z determinacj ˛
a odkorkowałem flaszk˛e i wysuszyłem
j ˛
a jednym, solidnym łykiem. Prawie mi głos odebrało.
— Hej! — zawołałem do Jorge siedz ˛
acego na jednym z cugantów, co było jesz-
cze gorsz ˛
a form ˛
a jazdy ni˙z ta, której ja do´swiadczałem. — Co to jest? Płynne sło´nce?
Doskonały alkohol.
2
Patrz „Stalowy Szczur ocala ´swiat” (przyp. tłum.)
34
— Miło mi, ˙ze smakuje. Wyrabiane jest ze sfermentowanego soku cana, a nazywa
si˛e ron.
— ´Swietny wynalazek! Ma tylko jedn ˛
a wad˛e: podawany jest w zbyt małych opako-
waniach.
— To zale˙zy jak si˛e trafi — roze´smiał si˛e i z juków przy siodle wyci ˛
agn ˛
ał butelczyn˛e
rozs ˛
adniejszych rozmiarów.
— Jak ja ci si˛e odwdzi˛ecz˛e? — spytałem retorycznie, wyłuskuj ˛
ac mu j ˛
a z gar´sci.
— Bez trudu: dopisana do rachunku — zachichotał Jorge i pogalopował na czoło
kolumny.
— Chyba nie zamierzasz si˛e sku´c o tak wczesnej porze? — upewniła si˛e Angelina,
gdy z westchnieniem opu´sciłem na wpół opró˙znion ˛
a butelk˛e.
— Sk ˛
ad˙ze znowu! Po prostu dostosowuj˛e si˛e do wakacyjnego nastroju. Przył ˛
aczysz
si˛e?
— Pó´zniej, chwilowo podziwiam widoki.
Faktycznie było co podziwia´c — droga biegła serpentynami przez nadmorskie pola,
za którymi pobłyskiwały pla˙ze i woda. Sielanka jak cholera! Tylko gdzie tubylcy? Poza
35
Jorge i wo´znicami nie było wokół nikogo. Faktycznie wszyscy, których spotkamy b˛ed ˛
a
znali esperanto!
— Hej! Spójrzcie tu! — wrzasn ˛
ał nagle jeden z turystów, gdy pokonali´smy kolejny
zakr˛et. — Czy oni nie wygl ˛
adaj ˛
a wspaniale?
Grupa kobiet i m˛e˙zczyzn długimi no˙zami ´scinała na polu przy drodze wysokie zielo-
ne ro´sliny. Jak dla mnie, to nie było w nich nic wspaniałego, i to pomimo skierowanych
w nasz ˛
a stron˛e u´smiechów. Wygl ˛
adali na zm˛eczonych, wyczerpanych i sk ˛
apanych we
własnym pocie. Z lekkim u´smiechem uniosłem kamer˛e nastawion ˛
a na pojedyncze zdj˛e-
cie i nacisn ˛
ałem migawk˛e.
Słysz ˛
ac jej trzask nasz wo´znica odwrócił si˛e na ko´zle, wi˛ec te˙z go sfotografowa-
łem. Przez sekund˛e wygl ˛
adał, jakby miał ochot˛e mnie zdzieli´c batem, ale opanował si˛e
i wyszczerzył z˛eby w oficjalnym u´smiechu.
— Prosz˛e oszcz˛edza´c film na nasze pi˛ekne ogrody i zabytki — poradził.
— Mam du˙zo filmów — zapewniłem go rado´snie. — A co? Nie wolno fotografowa´c
ludzi pracuj ˛
acych w polu?
— Oczywi´scie, ˙ze wolno, ale to nieciekawe.
36
— Te˙z my´sl˛e, ˙ze im si˛e to nie podoba. Wygl ˛
adali na zm˛eczonych. Ile godzin dzien-
nie pracuj ˛
a?
— Poj˛ecia nie mam — odparł zmieszany.
— A ile zarabiaj ˛
a?
To pytanie zadałem ju˙z jego plecom, gdy˙z nagle skupił si˛e na powo˙zeniu. Pu´sciłem
oko do Angeliny, która w odpowiedzi skin˛eła mi głow ˛
a.
— My´sl˛e, ˙ze teraz spróbuj˛e, jak smakuje ron — stwierdziła.
*
*
*
Hotel był faktycznie luksusowy, a pokoje wygodne. W ka˙zdym czekał baga˙z (bez
dwóch zda´n dokładnie przeszukany), wi˛ec zostawiłem Angelin˛e, by go rozpakowała.
Wi˛ekszo´s´c wycieczki stanowili m˛escy szowini´sci, wobec czego nie nale˙zało si˛e wyró˙z-
nia´c.
— Jak sko´nczysz, to zejd´z na dół, słonko — rzuciłem, zamykaj ˛
ac szybko drzwi, by
nie dosta´c kapciem. Angelina nie pasowała do roli kury domowej i łatwo mogła wypa´s´c
z ram konwenansu.
37
Zajrzałem do baru, zatrzymałem si˛e przy basenie, gdzie opalało si˛e kilka atrakcyj-
nych nudystek i w ostatniej chwili przypomniałem sobie, ˙ze jestem ˙zonaty. Ju˙z miałem
ochot˛e zrobi´c im kilka artystycznych zdj˛e´c, jednak w por˛e u´swiadomiłem sobie, jakiej
klasy awantura by wybuchła, gdyby Angelina kiedykolwiek znalazła te zdj˛ecia.
W ko´ncu trafiłem do hotelowego sklepu z pami ˛
atkami i tu mnie trafiło. By´c mo˙ze nie
jestem wybitnym koneserem dzieł sztuki, ale tandeta i bezgu´scie zawsze doprowadzały
mnie do szału. Tu było tego a˙z w nadmiarze: stateczki z pozlepianych krzywo muszli,
wyrzezane w drewnie opałowym jelenie na rykowisku, krzy˙zyki z „akrobat ˛
a” ze sracz-
kowatego plastiku czy czapki i koszulki z inspiruj ˛
acymi napisami w stylu: POCAŁUJ
MNIE, UCZUCIOWY DURE ´
N! TAK TRZYMA ´
C! WIEM, ˙
ZE NA MNIE PATRZYSZ.
I inne takie.
Z trudem opanowałem dreszcze i przeszedłem do kartek pocztowych i przewodni-
ków. Te miały chocia˙z naturalne kolory. Przegl ˛
adałem wła´snie przewodniki, gdy mi˛ekki
głos szepn ˛
ał mi do ucha:
— Mog˛e w czym´s pomóc?
Szerokie usta, du˙ze migdałowe oczy, pełna figura o złocistej karnacji. . .
38
— Oczywi´scie, ˙ze mo˙zesz! — ucieszyłem si˛e i otrze´zwiałem. Nie z Angelina na tej
samej planecie!
— Chciałbym. . . przewodnik.
— Mamy wiele doskonałych przewodników. Jaki´s konkretny?
— Tak, histori˛e Paraiso-Aqui. Tylko nie jakie´s propagandowe bzdury dla turystów,
ale co´s prawdziwego. Macie tu co´s takiego?
Przewierciła mnie powłóczystym i stalowym jednocze´snie spojrzeniem, po czym
odwróciła si˛e w stron˛e regału, by po kilku sekundach powróci´c z grub ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a w r˛eku.
— S ˛
adz˛e, ˙ze tu znajdzie pan to, czego pan szuka — powiedziała i powoli odeszła.
Z trudem oderwałem wzrok od jej kusz ˛
aco faluj ˛
acych bioder i skoncentrowałem
go na trzymanej w r˛eku ksi ˛
a˙zce. Miała tytuł „Socjalna i Ekonomiczna Historia Paraiso-
-Aqui”. ´Slicznie. Przewertowałem j ˛
a i natychmiast znalazłem wsuni˛et ˛
a pomi˛edzy strony
karteczk˛e z wydrukowanym na czerwono tekstem:
UWAGA! NIE DAJ SI ˛
E ZŁAPA ´
C Z T ˛
A KSI ˛
A ˙
ZK ˛
A!
39
Nagły cie´n padł na kartk˛e tote˙z zamkn ˛
ałem ksi ˛
a˙zk˛e i spojrzałem w gór˛e. Jaki´s osiłek
sterczał obok, u´smiechaj ˛
ac si˛e fałszywie.
— Chciałbym t˛e ksi ˛
a˙zk˛e — oznajmił, wyci ˛
agaj ˛
ac łapsko.
— A po co panu moja ksi ˛
a˙zka? — zdumiałem si˛e, najuczciwiej jak potrafiłem.
Był standardowym przykładem tajniaka. Nic, tylko wymalowa´c mu na czole GLINA
i umie´sci´c w podr˛eczniku. Jak galaktyka długa i szeroka, te typki były zawsze takie
same.
— To nie twoja sprawa — najwyra´zniej sko´nczył mu si˛e zapas dobrego wychowania
albo był tylko na pierwszej lekcji z tego przedmiotu. — Dawaj!
— Nie! — cofn ˛
ałem si˛e udaj ˛
ac strach. Z zimnym u´smieszkiem satysfakcji si˛egn ˛
ał,
by mi j ˛
a odebra´c.
Nareszcie zacz˛eły si˛e moje wakacje!
Rozdział 4
Pozwoliłem, ˙zeby złapał ksi ˛
a˙zk˛e obur ˛
acz, zanim chwyciłem go za nos i solidnie po-
ci ˛
agn ˛
ałem. Z czystego sadyzmu, przyznaje. Rykn ˛
ał w´sciekle, odsłaniaj ˛
ac marzenie ka˙z-
dego pocz ˛
atkuj ˛
acego dentysty: klient na wiele lat. Po czym niespodziewanie zamkn ˛
ał
g˛eb˛e. . . oraz oczy i zwalił si˛e ci˛e˙zko na ziemi˛e. Wielokrotnie dowiedzion ˛
a prawd ˛
a jest,
i˙z celny cios w splot słoneczny, zadany nie pi˛e´sci ˛
a, ale palcem, powoduje natychmia-
stow ˛
a utrat˛e przytomno´sci. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i stwierdziłem, ˙ze ´swiadkiem me-
go drobnego sukcesu był jeden z tubylców w hotelowej liberii. Stał teraz przede mn ˛
a
z otwart ˛
a z podziwu g˛eb ˛
a i wytrzeszczonymi oczami.
41
— Musiał by´c bardzo zm˛eczony, ˙ze tak nagle zasn ˛
ał — powiedziałem. — Ta planeta
faktycznie sprzyja odpoczynkowi. Chciałbym kupi´c t˛e ksi ˛
a˙zk˛e.
Facet spojrzał na okładk˛e i odzyskał głos.
— Przykro mi, ale to ksi ˛
a˙zka nie z tego sklepu. Tym razem mnie zatkało.
— Sam widziałem, jak sprzedawczyni wyjmowała j ˛
a z półki — zaprotestowałem.
— Tu nie ma sprzedawczyni ani innego sprzedawcy, ni˙z ja. . .
Dopiero wtedy dotarła do mnie prawda: zostałem wystawiony i ledwie ta ´spi ˛
aca kró-
lewna z podłogi si˛e ocknie, stró˙ze prawa i porz ˛
adku, jak si˛e to eufemistycznie nazywa,
wsi ˛
ad ˛
a mi z wrzaskiem na ogon. Miłe z ich strony. Wakacyjny ´swiatek zaczynał mnie
ju˙z nudzi´c!
*
*
*
Angelina wła´snie wkładała kostium k ˛
apielowy, gdy wszedłem do pokoju, tote˙z
pierwsz ˛
a rzecz ˛
a jak ˛
a zrobiłem, było wzi˛ecie jej w obj˛ecia i solidne obcałowanie.
— Musimy cz˛e´sciej je´zdzi´c na wakacje, skoro tak na ciebie działaj ˛
a — stwierdziła,
gdy przerwali´smy dla złapania tchu. — Co to za ksi ˛
a˙zka?
42
— Drobiazg, znalazłem w hotelowym sklepie. Chod´zmy na pla˙z˛e sprawdzi´c, jak
twój kostium pasuje do tutejszego piasku — jednocze´snie mrugn ˛
ałem znacz ˛
aco, wska-
zuj ˛
ac dyskretnie palcem na ucho.
— Cudownie — skin˛eła głow ˛
a na znak zrozumienia. — Poczekaj, tylko poszukam
sandałów.
W milczeniu wyszli´smy i dopiero wtedy, gdy odeszli´smy spory kawałek od jakiego-
kolwiek budynku, spytała:
— Sk ˛
ad wiesz, ˙ze pokój jest na podsłuchu?
— Nie wiem, ale wolałem tego nie sprawdza´c maj ˛
ac t˛e ciekawostk˛e — odparłem
pokazuj ˛
ac tytuł ksi ˛
a˙zki i znalezion ˛
a w niej kartk˛e z ostrze˙zeniem. Po jej drugiej stronie
drobnym, odr˛ecznym pismem napisano:
Ludno´s´c tej planety rozpaczliwie potrzebuje twej pomocy. Błagamy, pomó˙z nam.
Je´sli si˛e zgodzisz nam pomóc, b ˛
ad´z sam na pla˙zy o północy.
Podpisu nie było. Rozmoczyłem papier w wodzie, ugniotłem ze´n kulk˛e zmieszan ˛
a
z piaskiem i cisn ˛
ałem daleko w fale.
— Zastanawiam si˛e, kto to napisał — mrukn˛eła Angelina.
43
— Wła´snie. Zrobiłem durnia z urz˛edasa w porcie, fotografowałem chłopów w polu,
zadawałem kłopotliwe pytania, tak ˙ze trudno było nie zwróci´c na mnie uwagi. Skon-
taktowano si˛e wi˛ec ze mn ˛
a, pytanie tylko kto. Z równym powodzeniem mog ˛
a to by´c
zdesperowani mieszka´ncy, chc ˛
acy, by galaktyka dowiedziała si˛e o ich losie, jak i tutej-
sza bezpieka, chc ˛
aca mnie wrobi´c i mie´c spokój. Pytanie zreszt ˛
a jest czysto akademic-
kie, bo i tak trzeba pój´s´c na spotkanie, by to stwierdzi´c. Cho´c z tym mog ˛
a by´c pewne
kłopoty.
— A to dlaczego?
— Bo tajniak ze sklepu zacznie mnie szuka´c ledwie odzyska przytomno´s´c, co na-
st ˛
api niebawem. Nie wiem, kto napisał to zaproszenie, ale tego, ˙ze gliniarz próbował mi
je odebra´c, to jestem pewien.
— Wobec tego problem jest rozwi ˛
azany: gdy policja przyjdzie po ciebie, uciekniesz
i przegonisz ich po całym mie´scie. To jedna z twoich ukochanych rozrywek. A ja pójd˛e
na spotkanie.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne. . .
44
— Jak miło — u´smiechn˛eła si˛e promiennie ujmuj ˛
ac mnie za rami˛e. — Martwisz si˛e
o mnie!
— Nie, martwi˛e si˛e, ˙ze zabijesz tych, którzy b˛ed ˛
a próbowali ci˛e złapa´c, je´sli to
zasadzka, zanim dowiesz si˛e, kim oni s ˛
a i o co chodzi.
— Bydl˛e! — uchwyt zmienił si˛e w stalowy u´scisk, ale błyskawicznie zel˙zał. — Tak
naprawd˛e to chyba masz racj˛e. Spróbuj˛e nad sob ˛
a panowa´c.
— A wi˛ec ustalone — stwierdziłem, masuj ˛
ac obolałe rami˛e. — Wracamy do pokoju
i ka˙zemy poda´c jaki´s uczciwy posiłek. Nie lubi˛e lata´c po mie´scie o pustym brzuchu.
Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a, jak ˛
a zobaczyli´smy po wej´sciu do pokoju, był facet chrapi ˛
acy na
podłodze z r˛ek ˛
a nadal wyci ˛
agni˛et ˛
a w stron˛e mojej kamery, która niewinnie le˙zała sobie
na fotelu.
— Coraz gorsza słu˙zba w tych hotelach — stwierdziłem oburzony. — Nie do´s´c, ˙ze
włazi bez pozwolenia, to jeszcze chce kra´s´c. Dobrze, ˙ze aparat jest zabezpieczony przed
takimi typkami.
— Glina — oznajmiła Angelina przeszukawszy kieszenie ´spi ˛
acego. — Odznaka,
spluwa, pałka, kajdanki, nó˙z i granaty ogłuszaj ˛
ace. Wredny typek.
45
— Te˙z racja. Niezbyt przypomina aniołka pilnuj ˛
acego raju. Lepiej we´z kamer˛e ze
sob ˛
a, nigdy nic nie wiadomo. Teraz czas na posiłek, bo znowu właduj ˛
a si˛e jacy´s natr˛eci.
Obsługa była faktycznie błyskawiczna: w ci ˛
agu pi˛eciu minut przybył kelner z wóz-
kiem uginaj ˛
acym si˛e od rozmaitych przysmaków. Niestety, tu˙z za nim wlazło dwóch
mundurowych policjantów.
— Won! — oznajmiła im władczo Angelina zast˛epuj ˛
ac drog˛e. — Nikt was nie za-
praszał.
Kelner usiłował znikn ˛
a´c pod wykładzin ˛
a, a ja błyskawicznie zrobiłem sobie kilka
kanapek. Zapowiadało si˛e, ˙ze dosłownie b˛ed˛e jadł w biegu.
— Odsu´n si˛e, kobieto — warkn ˛
ał pierwszy policjant i byłoby dla niego lepiej, gdyby
na tym poprzestał.
Poło˙zył jednak mi˛esist ˛
a łap˛e na ramieniu Angeliny, chc ˛
ac słowa wprowadzi´c
w czyn. Zdołał wyda´c jeden zduszony pisk, który zagłuszył trzask p˛ekaj ˛
acych ko´sci,
i zwalił si˛e nieprzytomny na podłog˛e. Drugi si˛egn ˛
ał po bro´n, ale zanim dotkn ˛
ał kolby,
doł ˛
aczył do kumpla, tyle ˙ze bez odgłosu łamanych gnatów. Kelner odzyskał zdolno´sci
46
motoryczne i rzucił si˛e do ucieczki, a u´smiechni˛eta rado´snie Angelina zamkn˛eła za nim
drzwi. Owin ˛
ałem kanapki serwetk ˛
a i doło˙zyłem do cało´sci butelk˛e rumu.
— Czas na mnie — oznajmiłem, pochylaj ˛
ac si˛e nad policjantami i daj ˛
ac ka˙zdemu
zastrzyk w kark. — Przez co najmniej dwadzie´scia cztery godziny b˛ed ˛
a nieprzytomni,
wi˛ec nie zdołaj ˛
a ci˛e zidentyfikowa´c jako napastnika.
Pocałowałem j ˛
a gor ˛
aco, ale przerwało mi nachalne walenie do drzwi.
— Lepiej oddal˛e si˛e dyskretnie — uznałem, wychodz ˛
ac na balkon.
Byli´smy na dwudziestym pi˛etrze, a gładka ´sciana pozbawiona była ozdóbek, których
mo˙zna byłoby u˙zy´c jako stopni. Zupełnie jakby bez tego nie dało si˛e zej´s´c!
— Potrzymaj to chwil˛e, kochanie. — Podałem jej paczk˛e z lunchem, przerzuciłem
ciało przez barierk˛e i rozhu´stałem si˛e lekko, po czym pu´sciłem barierk˛e i wyl ˛
adowałem
mi˛ekko na balkonie pi˛etro ni˙zej.
Angelina zrzuciła mi posiłek, posłała całusa i znikn˛eła w naszym pokoju. Sprawy
rozwijały si˛e w naprawd˛e miłym tempie.
Pokój, do którego nale˙zał balkon, ´swiecił pustk ˛
a, co było miłe, ale nie niespodzie-
wane: o tej porze wszyscy tury´sci powinni by´c na pla˙zy albo w sklepach z pami ˛
atkami.
47
Korzystaj ˛
ac z tego zjadłem co miałem, popiłem rumem i wła´snie zaczynałem cało´s´c
trawi´c, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Niech˛etnie odstawiłem nie dopit ˛
a butelk˛e i roz-
płaszczyłem si˛e na ´scianie za drzwiami.
Do ´srodka weszło dwóch ˙zołnierzy z broni ˛
a gotow ˛
a do strzału. Poczekałem, czy nie
ma ich wi˛ecej i wyszedłem zza drzwi, gdy stali plecami do mnie.
— Szukacie kogo´s? — spytałem uprzejmie. Odwrócili si˛e unosz ˛
ac bro´n, wobec cze-
go wstrzymałem oddech i posłałem im pod nogi granat z gazem usypiaj ˛
acym. Po czym
spokojnie wróciłem za drzwi, by nie dosta´c czym´s w łeb, gdy walili si˛e na podłog˛e, tak
byli obwieszeni broni ˛
a i rynsztunkiem. Jeden z nich był mniej wi˛ecej mojej budowy, co
nasun˛eło mi pomysł, jak urozmaici´c po´scig. Jedyne, co miałem mu do zarzucenia to ty-
le, ˙ze raczej stronił od k ˛
apieli i mydła, bo kwestia dziurawej bielizny była ju˙z wył ˛
acznie
jego zmartwieniem. Zostawiłem mu j ˛
a.
Oszcz˛edzano tu na osobistym wyposa˙zeniu armii, ale nie na uzbrojeniu: mikrora-
dio, jonowy automat z pełnym ładunkiem i bezodrzutowy pistolet kalibru 50 z trzema
zapasowymi magazynkami. Umie´sciłem to wszystko we wła´sciwych miejscach i gotów
48
byłem wyst˛epowa´c jako materiał propagandowy skłaniaj ˛
acy do zaci ˛
agu do tutejszej ar-
mii.
Morale mi wzrosło, gdy gratuluj ˛
ac sobie w duchu pomysłu, przejrzałem si˛e w lustrze
i otworzyłem drzwi na korytarz.
Niecelna seria rozłupała framug˛e o cale od mojej głowy, a wokół uszu zacz˛eły mi
gwizda´c zupełnie zmarnowane pociski.
Rozdział 5
Błyskawicznie zatrzasn ˛
ałem drzwi, rzucaj ˛
ac si˛e jednocze´snie w bok, co było roz-
s ˛
adnym posuni˛eciem. Tam gdzie stałem przed sekund ˛
a, pojawiła si˛e w drzwiach cała
seria dziur po kulach.
— To im nie przysporzy dobrej sławy u turystów — mrukn ˛
ałem do siebie, pełzn ˛
ac
w stron˛e balkonu.
Tym razem byłem ostro˙zniejszy. Najpierw wysun ˛
ałem na zewn ˛
atrz zawieszony na
lufie spluwy hełm, co zostało powitane kanonad ˛
a z s ˛
asiedniego balkonu. Podziurawiony
hełm wyładował u moich stóp. Co za nerwowe towarzystwo!
50
Fakt faktem, ˙ze sam byłem sobie winny. Nie nale˙zało robi´c przerwy na lunch tak
szybko i tak blisko. Płaciłem za niedocenienie przeciwnika. Rzadko si˛e to zdarza, ale
có˙z, nikt nie jest nieomylny i jego szcz˛e´scie, je´sli zda sobie z tego spraw˛e na czas.
Zbyt pewny siebie przest˛epca błyskawicznie staje si˛e byłym przest˛epc ˛
a. Albo w ˛
acha
kwiatki od spodu, albo przechodzi na pa´nstwowy wikt i opierunek. Teraz przyszła kolej
na my´slenie!
Przeciwnik trzymał oba wyj´scia, a czas biegł nieubłaganie; wobec czego nale˙zało
zrobi´c trzecie wyj´scie. Pognałem skulony do łazienki akurat w chwili, w której drzwi
frontowe dziurawiła kolejna kanonada i wlazłem pod prysznic. Wybrałem prysznic,
gdy˙z o tej porze było to najmniej prawdopodobne miejsce, gdzie mógł przebywa´c jaki´s
turysta. Je´sli ju˙z musz˛e zabi´c kogo´s, kto usiłuje mnie zabi´c, mówi si˛e trudno, ale po
co próbowa´c zrobi´c kuku niewinnemu przechodniowi? Wyj ˛
ałem z kieszeni debonder
i wypaliłem w podłodze pier´scie´n obejmuj ˛
acy brodzik, w którym stałem.
Debonder molekularny cz˛estokro´c nazywany jest dezintegratorem, co jest bł˛edem
merytorycznym. Jego działanie bowiem nie niszczy ˙zadnej materii, a tylko wi ˛
azania
mi˛edzycz ˛
asteczkowe trzymaj ˛
ace w kupie atomy tej˙ze materii. Gdy te wi ˛
azania znikaj ˛
a,
51
atomy przestaj ˛
a si˛e trzyma´c owej kupy i osi ˛
aga si˛e efekt, o który człowiekowi chodziło.
Proste, nie?
Brodzik, wraz z fragmentem podłogi, zachował si˛e zgodnie z powy˙zsz ˛
a zasad ˛
a, czyli
przestał trzyma´c si˛e kupy (to znaczy reszty podłogi) i run ˛
ał w dół wn˛eki, na prysznic
łazienki pi˛etro ni˙zej. Opadaj ˛
ac wraz z nim słyszałem, jak w uprzednio zajmowanym
przez nas obu (brodzik i mnie) lokalu p˛ekaj ˛
a przestrzelone drzwi.
Łazienka zgodnie z przewidywaniami była pusta, ale to w niczym nie zmieniało
faktu, ˙ze najrozs ˛
adniejsz ˛
a rzecz ˛
a jak ˛
a mogłem uczyni´c, było pozostanie w ruchu. Tak
te˙z wła´snie zrobiłem. Wpadłem do pokoju, w którym przera˙zona turystka z tego samego
statku usiłowała dr˙z ˛
acymi palcami wybra´c jaki´s numer na klawiaturze telefonu: pewno
recepcji. Na mój widok wrzasn˛eła i upu´sciła telefon.
— Cana, caballero. Espanol, von! — rykn ˛
ałem gro´znie, wyczerpuj ˛
ac tym samym
zasób znanych mi słów tutejszego j˛ezyka.
Pisn˛eła i zemdlała. ´Slicznie!
Ostro˙znie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty.
52
Teraz przyszedł czas szybko´sci, a nie ostro˙zno´sci: galopem ruszyłem do schodów
słu˙zbowych mijaj ˛
ac po drodze gromadk˛e ogłupiałych turystów. Zawsze zaraz po przy-
je´zdzie zapoznaj˛e si˛e z rozkładem budynku, w którym mieszkam i jego okolicy, co ju˙z
niejednokrotnie uratowało mi je´sli nie ˙zycie, to na pewno zdrowie i wolno´s´c. Drzwi
prowadz ˛
ace na owe schody były na swoim miejscu i ju˙z miałem je otworzy´c, gdy usły-
szałem cichn ˛
acy z wolna łomot podkutych butów. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem plecy
ostatniego z ˙zołnierzy biegn ˛
acych w dół. Doskonale!
Czym pr˛edzej doł ˛
aczyłem do nich słuchaj ˛
ac wrzaskliwych ponagle´n sier˙zanta. Na
dole wmieszałem si˛e w grup˛e dekowników, biegn ˛
ac ˛
a ´swi´nskim truchtem na samym
ko´ncu, a potem to ju˙z była łatwizna; tyle tam było mundurów wokół hotelu, ˙ze wy-
mkni˛ecie si˛e z ogólnego zamieszania i znikni˛ecie mi˛edzy budynkami nie nastr˛eczało
˙zadnych trudno´sci.
*
*
*
Pogwizduj ˛
ac rado´snie upchn ˛
ałem mundur i bro´n w pojemniku na ´smieci przy kuchni
jednego z hoteli i stałem si˛e ponownie zwykłym turyst ˛
a, których tabuny pał˛etały si˛e
53
wokół z wytrzeszczonymi oczyma, obserwuj ˛
ac całe zamieszanie i pytaj ˛
ac si˛e nawzajem
z coraz wi˛eksz ˛
a histeri ˛
a, co wła´sciwie si˛e dzieje.
Przewodnicy i obsługa hoteli próbowali ich uspokoi´c, ale z do´s´c miernym skutkiem.
Trzymałem si˛e z dala od tubylców, niezale˙znie jak niewinnie by wygl ˛
adali, a po kilku
minutach ruszyłem ku pla˙zy. To, ˙ze poszedłem dalej ni˙z inni, było moj ˛
a spraw ˛
a i nie
zwróciło niczyjej uwagi. Na przeciwległym brzegu niewielkiej zatoki panował spokój.
Wywołane przeze mnie zamieszanie tutaj nie dotarło. Nie widziałem nawet dachu swo-
jego hotelu.
Poczułem si˛e lekko zm˛eczony, wi˛ec wspi ˛
ałem si˛e na granicz ˛
ace z d˙zungl ˛
a wydmy
i oparłem o pie´n solidnie wygl ˛
adaj ˛
acego drzewa, w którego cieniu przesiedziałem do
zmroku. Potem uło˙zyłem si˛e wygodnie na trawie i zasn ˛
ałem snem sprawiedliwego. Cie-
kawostk ˛
a tutejszej fauny był brak rozmaitych lataj ˛
acych i pełzaj ˛
acych natr˛etów wypo-
sa˙zonych w z˛eby jadowe, zatem mogłem odpoczywa´c spokojnie.
54
*
*
*
Mo˙ze był to skutek zm˛eczenia, a mo˙ze rumu, tak czy tak, obudziłem si˛e dopiero
wtedy, gdy sło´nce stało ju˙z wysoko. Przeci ˛
agn ˛
ałem si˛e, ziewn ˛
ałem i usłyszałem pełne
protestów burczenie w brzucha. Najwy˙zszy czas wraca´c. Najpierw jednak dokładnie
zakopałem całe nielegalne wyposa˙zenie pod pniem drzewa, które oznaczyłem na przy-
szło´s´c. Nie ogolony, ale czysty jak łza wróciłem do hotelu zachowuj ˛
ac maksymalne
´srodki ostro˙zno´sci: ostatni ˛
a rzecz ˛
a, jakiej pragn ˛
ałem, to zosta´c podziurawionym przez
jakiego´s nadgorliwego rekruta. Jedynym sposobem na opuszczenie tej planety w jed-
nym kawałku było poddanie si˛e władzom, ale zamierzałem to zrobi´c na moich warun-
kach.
Idealnie do tego celu nadawała si˛e hotelowa restauracja, do której zbli˙zyłem si˛e pod
osłon ˛
a krzewów, by nie wpa´s´c w oko mundurowemu policjantowi w˛esz ˛
acemu przed
wej´sciem. Do ´srodka wlazłem przez okno i czym pr˛edzej doł ˛
aczyłem do kilku tury-
stów pałaszuj ˛
acych z zapałem ´sniadanie. Nało˙zyłem sobie solidn ˛
a porcj˛e, nalałem soku
55
i kawy i zaj ˛
ałem si˛e po˙zytecznym zaj˛eciem zapełniania brzucha. Zanim kelner mnie
zauwa˙zył i prysn ˛
ał, prawie sko´nczyłem.
— O co wczoraj było to całe zamieszanie? — spytałem siedz ˛
ac ˛
a obok starsz ˛
a par˛e
pochłaniaj ˛
ac ˛
a jajecznic˛e z takim zapałem, jakby wła´snie zdechła ostatnia kura.
— Nie powiedzieli nam — odparł m˛e˙zczyzna nie zmniejszaj ˛
ac tempa ˙zucia. —
Powiedziałem im, ˙ze nie płaciłem za ogl ˛
adanie strzelanin. Powiedziałem, ˙ze maj ˛
a odda´c
pieni ˛
adze i powiedziałem, ˙ze odlatujemy najbli˙zszym statkiem.
Zanim zdołałem odpowiedzie´c, przy drzwiach si˛e zakotłowało. Pół tuzina policjan-
tów próbowało jednocze´snie dosta´c si˛e przez nie do ´srodka. Po chwili przegrupowali
jednak szeregi i otoczyli mój stolik z broni ˛
a gotow ˛
a do strzału.
— Strzelamy, je´sli si˛e poruszysz! — wrzasn ˛
ał jeden.
— Kelner! — wrzasn ˛
ałem jeszcze gło´sniej. — Kierownika albo szefa tego hotelu!
Piorunem! — I spokojnie zabrałem si˛e za kaw˛e.
— Pójdziesz z nami — oznajmił najbezczelniejszy.
— Dlaczego? — spytałem spokojnie, zdaj ˛
ac sobie spraw˛e, ˙ze obserwuje mnie niezła
widownia zło˙zona z turystów i pracowników hotelu.
56
Dwóch mundurowych złapało mnie za ramiona. Całym wysiłkiem woli nie stawia-
łem im czynnego oporu. Do restauracji weszła kolejna grupa m˛e˙zczyzn. Z ulg ˛
a rozpo-
znałem jednego z nich.
— Jorge! — rykn ˛
ałem. — Co to wszystko znaczy? Kim s ˛
a ci dziwnie ubrani ludzie?
— Policja — odparł wyra´znie nieszcz˛e´sliwy. — Chc ˛
a z panem porozmawia´c.
— Prosz˛e bardzo. Mog ˛
a ze mn ˛
a rozmawia´c tutaj. Jestem turyst ˛
a i mam swoje prawa!
Zrobiła si˛e niezła pyskówka w espanol i spory szum w´sród turystów, a wszystko
zgodnie z planem.
— Przykro mi, ale nic nie mog˛e zrobi´c. Chc ˛
a, ˙zeby pan z nimi poszedł. — Jorge
wygl ˛
adał coraz bardziej nieszcz˛e´sliwie.
— Porwanie! — zawyłem. — Biedny turysta porwany przez fałszyw ˛
a policj˛e! Za-
wiadomcie natychmiast rz ˛
ad, pras˛e i mojego konsula. Zapłacicie za to! Zaskar˙z˛e t˛e za-
sran ˛
a planet˛e o takie odszkodowanie, ˙ze z torbami pójdziecie! A nast˛epnych turystów
zobaczycie w marzeniach!
57
Zgodny pomruk w´sród turystów tak dalece zdetonował policjantów, ˙ze gdyby nie
pojawienie si˛e na scenie oficera, pu´sciliby mnie wolno. Oficer miał kwadratow ˛
a szcz˛e-
k˛e, stalowy wzrok i natychmiast wzi ˛
ał towarzystwo w karby.
— Prosz˛e si˛e nie niepokoi´c, nie jest pan aresztowany. Pu´sci´c go, durnie! — Trzy-
maj ˛
acy mnie odskoczyli jak oparzeni, a oficer kontynuował z u´smiechem, adresuj ˛
ac
przemow˛e bardziej do reszty zgromadzonych ni˙z do mnie. — Wczoraj miał miejsce
pewien wypadek i ci ludzie s ˛
adz ˛
a, ˙ze był pan jego ´swiadkiem. . .
— Nic nie widziałem! Nikogo nie znam! A tak w ogóle to kim pan jest?
— Nazywam si˛e Oliveira i jestem kapitanem tutejszej policji. Miło mi słysze´c, ˙ze
pan nic nie widział. Czy w takim razie uda si˛e pan ze mn ˛
a, by mi o tym opowiedzie´c?
Wypadek ten poci ˛
agn ˛
ał za sob ˛
a pewne, by´c mo˙ze niewinne ofiary, których status nale˙zy
wyja´sni´c i w tym wła´snie celu potrzebujemy pa´nskiej pomocy. Chyba jej pan nam nie
odmówi?
U´smiech miał tak ujmuj ˛
acy, a logik˛e tak nieodpart ˛
a, ˙ze gdybym si˛e dalej upierał,
wyszedłbym na wrednego chama maj ˛
acego wszelk ˛
a sprawiedliwo´s´c za nic. Wobec tego
zacz ˛
ałem by´c równie miły jak on.
58
— Miło mi słysze´c kogo´s rozs ˛
adnego. Oczywi´scie, ˙ze z ch˛eci ˛
a wam pomog˛e, ale
gdzie wła´sciwie mamy si˛e uda´c? Musz˛e zostawi´c ˙zonie wiadomo´s´c.
Przez sekund˛e pod u´smiechem kapitana błysn˛eła w´sciekło´s´c.
— Do głównej kwatery policji. . .
— Doskonale. Hej, ty! — wskazałem na najbli˙zszego kelnera. — Jak st ˛
ad wyjd˛e,
id´z zaraz do mojej ˙zony do pokoju dwa tysi ˛
ace dziesi˛e´c i powiedz jej, ˙ze poszedłem
z miłym kapitanem Oliveir ˛
a do jego głównej kwatery pomóc w ´sledztwie i ˙ze wróc˛e na
lunch. Mo˙ze ci dobrzy policjanci powiedz ˛
a mi, co si˛e tu wczoraj stało. Jak wróc˛e na
lunch, to wam powiem, czego si˛e dowiedziałem. Chod´zmy, kapitanie!
Przemowa była do kelnera, ale mówiłem tak gło´sno, ˙ze słycha´c mnie było przy
drzwiach. Nast˛epnie ruszyłem tak szybko, ˙ze policja ledwie za mn ˛
a nad ˛
a˙zyła. Zrobiłem
co mogłem, reszta nale˙zała do nich. Nie ulegało w ˛
atpliwo´sci, ˙ze je´sli zdarzy mi si˛e jaki´s
nieszcz˛e´sliwy wypadek, kilkunastu naocznych ´swiadków b˛edzie doskonale wiedziało
z czyjej winy.
A˙z do samochodu towarzyszyły mi ponure spojrzenia i stłumione przekle´nstwa. Po-
tem rozległ si˛e pisk opon i wycie syren. Gnali´smy do miasta poło˙zonego po drugiej
59
stronie portu kosmicznego. Oliveira nie jechał z nami, jego wóz ruszył jako pierwszy
i błyskawicznie znikn ˛
ał mi z oczu. Bez w ˛
atpienia, by przygotowa´c komitet powitalny.
Wprawiło mnie to w doskonały humor. Nie wiedzie´c natomiast dlaczego, jego objawy
wywołały szok u eskorty: patrzyli na mnie jak na wariata. Mo˙ze zreszt ˛
a nim byłem, bo
kto normalny parałby si˛e tym zaj˛eciem co ja. . . Przy tej okazji wykonałem seri˛e ´cwicze´n
oddechowokoncentruj ˛
acych, tak ˙ze gdy wje˙zd˙zali´smy przez pancern ˛
a bram˛e na ponury
dziedziniec, bytem ju˙z gotów.
Dalej była rutyna tak nu˙z ˛
aca, ˙ze szkoda słów. Zostałem rozebrany, prze´swietlony
i obejrzany przez dentyst˛e o oddechu chorobliwie ´smierdz ˛
acym czosnkiem. Moje ubra-
nie znikn˛eło, poddawane zapewne podobnym testom. Oboje byli´smy czy´sci. Cokolwiek
za´s miałem przy sobie, nie poddawało si˛e ich badaniu (na przykład prawdziwy skład
moich z˛ebów pod szkliwem). Ostatecznie otrzymałem bawełnian ˛
a koszul˛e nocn ˛
a i par˛e
łapci przypominaj ˛
acych mi szpital, po czym eskorta gliniarzy doprowadziła mnie przed
oblicze kapitana Oliveiry, który tym razem nie musiał udawa´c uprzejmo´sci.
— Kto´s ty? — warkn ˛
ał lodowatym tonem.
— Turyst ˛
a napadni˛etym przez twoich zbi. . .
60
— Cargata! — rykn ˛
ał.
Zapami˛etałem sobie to słówko, bo lokalne przekle´nstwa zawsze mnie interesowały.
— Byłe´s obserwowany, gdy rozmawiałe´s z poszukiwan ˛
a kryminalistk ˛
a, która prze-
kazała ci jak ˛
a´s wiadomo´s´c, a nast˛epnie zaatakowałe´s oficera wypełniaj ˛
acego obowi ˛
azki,
to jest próbuj ˛
acego dowiedzie´c si˛e, jaka była tre´s´c tej wiadomo´sci. Gdy inni policjan-
ci przybyli do twego pokoju w hotelu, by przesłucha´c ci˛e w tej sprawie, równie˙z ich
zaatakowałe´s. To spokojny ´swiat i nie lubimy tu przemocy, cho´c potrafimy sobie z ni ˛
a
poradzi´c. Sprowadzono wi˛ecej ludzi, by udaremni´c ci dalsze akty gwałtu, ale niezbyt
si˛e to udało. W ko´ncu jednak ci˛e złapali´smy i teraz powiesz mi, kim faktycznie jeste´s
i co tu robisz. Oraz co za wiadomo´s´c przekazali ci tutejsi kryminali´sci.
— Fig˛e — odparłem równie lodowatym co on tonem, cho´c znacznie spokojniej. —
Przybyłem na t˛e zapyział ˛
a planet˛e na wakacje. Zostałem kilkakrotnie zaatakowany
i broniłem si˛e, a poniewa˙z przez wiele lat słu˙zyłem w Galactic Space Marin˛e Corps,
wiem, jak to si˛e robi. W przeciwie´nstwie do tych durni, którzy próbowali mnie uszko-
dzi´c. Nie mam poj˛ecia, dlaczego twoi pomagierzy mnie zaatakowali i nie obchodzi mnie
to, istotne jest, ˙ze próbowali mnie zabi´c i musiałem si˛e broni´c. Potem poczekałem, a˙z
61
si˛e tu uspokoi i poddałem si˛e. Teraz ˙z ˛
adam wypuszczenia mnie st ˛
ad, i to wszystko, co
miałem ci do powiedzenia.
Słu˙zba w Galactic Space Marine Corps była uwzgl˛edniona w moim ˙zyciorysie, za-
pisanym w identyfikatorze na wypadek podobnej jak ta konieczno´sci.
— Gówno! — rykn ˛
ał Oliveira wal ˛
ac pi˛e´sci ˛
a w stół i trac ˛
ac cierpliwo´s´c. — Albo
powiesz mi prawd˛e dobrowolnie, albo wydusz˛e j ˛
a z ciebie. . .
— Jeste´s idiot ˛
a! — przerwałem mu spokojnie. — Wszyscy tury´sci w tej chwili ju˙z
wiedz ˛
a, gdzie jestem. Plotka roznosi si˛e błyskawicznie. Dotknij mnie palcem, a diabli
wezm ˛
a wasz przemysł turystyczny i to na naprawd˛e długie lata. Teraz gotów jestem zło-
˙zy´c oficjalne o´swiadczenie, którego nie zamierzam powtarza´c, wi˛ec wł ˛
acz nagrywanie,
je´sli tego dot ˛
ad nie zrobiłe´s, i ka˙z przynie´s´c wykrywacz kłamstw. . .
— Krzesło, na którym siedzisz, to detektor kłamstw. Gadaj!
Dobrze, ˙ze o tym wcze´sniej nie wiedziałem, cho´c przy dobrym treningu mo˙zna to
urz ˛
adzenie oszuka´c praktycznie w ka˙zdych okoliczno´sciach.
— Doskonale. Wi˛ec notuj: Otrzymałem w sklepie ksi ˛
a˙zk˛e od osoby, której nigdy
przedtem nie widziałem na oczy i nie zobaczyłem tak˙ze ponownie, wi˛ec nie byłem
62
w stanie otrzyma´c od niej ˙zadnych interesuj ˛
acych ci˛e informacji. Poj˛ecia nie mam, dla-
czego ta osoba si˛e ze mn ˛
a skontaktowała ani te˙z kim ona jest. Koniec o´swiadczenia.
Teraz oddajcie mi ubranie i dostarczcie samochód, bo st ˛
ad wychodz˛e, i to zaraz!
Wstałem i przez chwil˛e w pokoju panowała cisza. Trzeba mu to przyzna´c, ˙ze umiał
nad sob ˛
a panowa´c. Wyrazu twarzy nie zmienił ani na jot˛e, ale widziałem, jak pulsuje mu
˙zyła na skroni. Diabli go brali, ale nie był durniem i wiedział, ˙ze ma tylko dwa wyj´scia:
zabi´c mnie albo wypu´sci´c. Na to pierwsze miał ochot˛e, to drugie dyktował rozs ˛
adek
i instynkt samozachowawczy. Gdyby mnie zabił, b˛ed ˛
aca tu podstawowym przemysłem
turystyka znacznie by na tym ucierpiała. Co za tym idzie, zmniejszyłby si˛e dopływ
kredytów. A za to ju˙z zwierzchnicy na pewno by go nie pogłaskali. Nie dałby głowy,
ale stołek na pewno.
— Uwolni˛e ci˛e, wrócisz do hotelu, spakujesz si˛e i pozwolisz si˛e spokojnie zawie´z´c
wraz z ˙zon ˛
a do portu, gdzie wsi ˛
adziesz na najbli˙zszy odlatuj ˛
acy statek — odezwał si˛e
niespiesznie, ale wierzyłem ka˙zdemu jego słowu. — I nigdy tu nie wrócisz, bo je´sli
wrócisz, to zabij˛e ci˛e przy pierwszym spotkaniu. A spotkaliby´smy si˛e na pewno: masz
63
na to moje słowo. Jeste´s w co´s wpl ˛
atany, nie wiem w co i dzi´s nie chc˛e tego wiedzie´c.
Rozumiesz mnie?
— Doskonale. Zreszt ˛
a pragn˛e, chyba bardziej ni˙z ty, opu´sci´c to zadupie.
Byłem jednak˙ze uprzejmy nie doda´c, ˙ze jeszcze bardziej chc˛e tu wróci´c. Strasznie
nie lubi˛e mie´c długów. Oliveira i ja mieli´smy si˛e jeszcze spotka´c.
Rozdział 6
Pierwsza okazja do spokojnej rozmowy z Angelin ˛
a nadarzyła si˛e dopiero po starcie
statku, gdy przestali kr˛eci´c si˛e w koło gliniarze. Wcze´sniej, gdy zostałem przywieziony
do hotelu, cały czas patrzyli nam na r˛ece i ledwie sko´nczyli´smy pakowanie, odstawi-
li nas do portu. Specjalnie dla nas wstrzymano o ponad godzin˛e odlot liniowca pasa-
˙zerskiego. Ledwo znale´zli´smy si˛e w pró˙zni, nalałem sobie solidn ˛
a dawk˛e uspokajacza
i wyj˛etym z kamery urz ˛
adzeniem objechałem ´sciany kabiny. Nie było „pluskiew,” ani
optycznych, ani głosowych.
— Czysto — poinformowałem Angelin˛e. — Spotkanie o pomocy udało si˛e?
65
— Powiedziałe´s mi, ˙ze jaki´s tubylec si˛e z tob ˛
a skontaktował — odparła serdecz-
nym tonem o temperaturze zbli˙zonej do czterech stopni Kelvina. — Zapomniałe´s tylko
doda´c, ˙ze ten tubylec był wcale ładniutk ˛
a panienk ˛
a.
— Mo˙ze i był; widziałem j ˛
a zaledwie par˛ena´scie sekund!
— I bardzo dobrze! Ju˙z ja co´s mog˛e powiedzie´c o twoim chorobliwym libido. Tknij
j ˛
a palcem, a ci go obetn˛e.
— Zgoda, nie dotkn˛e jej palcem. Teraz opowiedz mi, co si˛e działo.
— Poszłam pla˙z ˛
a. Czekała na mnie ukryta na skraju d˙zungli, zawołała i zapytała,
czy czytałam notatk˛e. Powtórzyłam jej tre´s´c kartki i powiedziałam, ˙ze nie mogłe´s si˛e
zjawi´c. Ma na imi˛e Flavia i jest członkiem, jak sama przyznała, do´s´c słabego ruchu
wolno´sciowego. Tak naprawd˛e to nie s ˛
a w stanie nawet skutecznie protestowa´c, gdy˙z
policja infiltruje ich równie szybko, jak si˛e organizuj ˛
a. Trafiaj ˛
a do wi˛ezie´n albo zostaj ˛
a
zabici. Jedyn ˛
a ich nadziej ˛
a jest danie zna´c reszcie wszech´swiata, jak tu si˛e maj ˛
a sprawy.
— Reszta wszech´swiata raczej o tym wie i nie bardzo j ˛
a to obchodzi.
— Chyba zapomniałam jej o tym powiedzie´c. Nie miałam serca: była taka zadowo-
lona, ˙ze udało jej si˛e znale´z´c kogo´s, kto podejmie si˛e tego zadania. Wiadomo´s´c miała
66
pi˛e´c stron i wywarło na niej spore wra˙zenie, gdy zapami˛etałam cało´s´c po jednorazowym
przeczytaniu.
— Po ciemku?
— Zamknij si˛e. Była napisana fosforyzuj ˛
acym atramentem i raczej przygn˛ebiaj ˛
aca.
Jednym z powodów, dla których inne rz ˛
ady nie przejmuj ˛
a si˛e sytuacj ˛
a na tej planecie,
jest fakt, ˙ze na pierwszy rzut oka wszystko wygl ˛
ada na pełn ˛
a demokracj˛e. Co cztery lata
maj ˛
a miejsce wybory prezydenta, które od pocz ˛
atku do ko´nca s ˛
a sfałszowane. Dzi˛eki
temu prezydentem jest od lat generał Julio Zapilote. Obecnie zreszt ˛
a po raz czterdziesty
pierwszy. . .
— Cholera, facet musi mie´c z dwie´scie lat!
— Owszem. Nieustaj ˛
aca kuracja geriatryczna. Ma poparcie wojska i policji, które
utrzymuj ˛
a ludno´s´c w spokoju. Typowy układ spolaryzowanej władzy w r˛ekach niewiel-
kiej grupki, a reszta jest praktycznie na poziomie niewolników. Po´srodku tkwi niewielka
grupa arystokracji, i to ju˙z wszystko.
— To si˛e musi zmieni´c! — stwierdziłem wstaj ˛
ac i rozpoczynaj ˛
ac wyt˛e˙zony proces
my´slowy.
67
— Zgadzam si˛e, ale to nie b˛edzie łatwe.
— Dla kogo´s, kto uratował wszech´swiat. . .
— I to dwa razy.
— . . . nie ma rzeczy niemo˙zliwych. Zamierzam tam wróci´c i. . .
— Zamierzamy. Chłopcy i ja te˙z potrzebujemy wakacji.
— Zamierzamy wobec tego. Czy Flavia podała jakie´s powody, dla których skontak-
towali si˛e wła´snie ze mn ˛
a?
— Przewodnik Jorge opowiedział im o twoim zachowaniu i o zainteresowaniu za-
sadami ˙zycia w tym społecze´nstwie.
— ´Slicznie. Wobec tego kontaktem, jakby co, b˛edzie Jorge. Teraz rozumiem, dla-
czego ten nieboszczyk chciał do mnie dotrze´c, i ˙zeby było ´smieszniej, zamierzam im
pomóc. A w dodatku mam do wyrównania rachunek z niejakim kapitanem Oliveir ˛
a. To
ten, który mnie aresztował.
— Torturował ci˛e — Angelina spowa˙zniała. — Zabij˛e go je´sli tak! I to powoli!
— To dopiero troskliwa ˙zona. Dot ˛
ad mnie nie torturował, ale nim sam si˛e zajm˛e. Ty
mo˙zesz skoncentrowa´c si˛e na uwolnieniu reszty planety.
68
— Rozs ˛
adny pomysł. Masz jakie´s konkretniejsze propozycje?
— Jeszcze nie, ale to mnie nigdy dot ˛
ad nie powstrzymało, jak pami˛etasz. Wrócimy
z dobrym wyposa˙zeniem i jestem pewien, ˙ze co´s wymy´sl˛e.
— Mo˙ze by tak mała inwazja? Wiem, gdzie mo˙zna znale´z´c niezłych najemników. —
O˙zywiła si˛e.
— Wolałbym co´s bardziej subtelnego. Pomysł chodzi mi ju˙z po głowie, ale musi
jeszcze dojrze´c.
Bli´zniacy byli naturalnie zachwyceni. James dowodził ochron ˛
a ekspedycji zoolo-
gicznej maj ˛
acej zebra´c co jadowitsze okazy fauny i flory na kr ˛
a˙z ˛
acej wokół upiornej
gwiazdy zwanej Hernia, pokrytej bagnami i wieczn ˛
a mgł ˛
a planecie Venida. Bolivar dla
odmiany studiował program wi˛eziennictwa chc ˛
ac wprowadzi´c do´n jakie´s uzupełnienia.
W tym celu siedział w uznanym za odporne na ucieczki wi˛ezieniu na Heliorze, z któ-
rego prysn ˛
ał, ledwie dostał moj ˛
a wiadomo´s´c. Przybył tu˙z za Jamesem, który przekazał
ekspedycj˛e zast˛epcy i pognał do domu na łeb na szyj˛e.
69
Poniewa˙z obaj byli zawsze ˙zartymi osobnikami, wolałem poczeka´c, a˙z skonsumuj ˛
a
dziewi˛eciodaniowy obiad przygotowany przez Angelin˛e, zanim zaprosiłem rodzin˛e do
gabinetu na narad˛e wojenn ˛
a.
— Chyba si˛e troch˛e zmieniłe´s — zauwa˙zył na mój widok James.
— Plastelina i klocki, braciszku — mrukn ˛
ał Bolivar ironicznie. — Poza tym, ˙ze
tata dorobił si˛e ´sniadej cery, czarnych włosów, nowej szcz˛eki i policzków to reszta, nie
licz ˛
ac w ˛
asów i barwy oczu, jest ta sama co dawniej.
— I w dodatku zna nowy j˛ezyk — odezwałem si˛e w doskonałym espanol.
— Brzmi ładnie — ocenił James. — Troch˛e jak esperanto.
— Rano czeka was migrena, bo te˙z si˛e go nauczycie. Kilkugodzinna sesja z memo-
grafem zupełnie tu wystarczy.
— A potem co? — spytał Bolivar. — Dzi˛eki, mamo. To ostatnie spowodowane było
pojawieniem si˛e Angeliny z tac ˛
a zastawion ˛
a kielichami z winem.
— A potem lecimy na Paraiso-Aqui, gdzie robi ˛
a ten zacny trunek — odparłem uno-
sz ˛
ac kielich. — Na ludzki j˛ezyk przekładaj ˛
ac, nazwa znaczy Raj Tutaj i spróbujemy
dostosowa´c warunki, jakie tam panuj ˛
a, do tej˙ze nazwy.
70
— Jak? — spytała, nie po raz pierwszy zreszt ˛
a, Angelina.
— Wymy´sl˛e co´s na miejscu. Tymczasem obmy´sliłem, jak tam wróci´c z fasonem.
Spójrzcie no na to cacko. . . — Nacisn ˛
ałem guzik, odsłaniaj ˛
ac s ˛
asiaduj ˛
acy z gabinetem
warsztat, w którym stał solidnych rozmiarów, nieco sfatygowany turystyczny samochód.
— Cacko jak cacko — mrukn ˛
ał zawiedziony Bolivar. — Prawd˛e mówi ˛
ac, nie wy-
gl ˛
ada specjalnie.
— Dzi˛eki za uznanie: to wła´snie chciałem osi ˛
agn ˛
a´c. Otó˙z, moi drodzy, jest to do-
kładny duplikat pojazdu, który sfotografowałem na Paraiso-Aqui. Jak mówi˛e dokładny,
to mam na my´sli wierno´s´c a˙z do najdrobniejszych detali. . .
— Nie wspominaj ˛
ac o kilku innowacjach, o jakich budowniczym oryginału nawet
si˛e nie ´sniło — wtr ˛
acił James.
— Wła´snie dlatego radz˛e nie naciska´c i nie przekr˛eca´c niczego, dopóki nie wyja-
´sni˛e, co do czego słu˙zy. Oryginalne pojazdy na Paraiso-Aqui nap˛edzane s ˛
a czym´s, co
oficjalnie nosi nazw˛e silnika spalinowego i jest mechanizmem zarówno niewiarygodnie
skomplikowanym, jak i nieefektywnym. A na dodatek potwornie ´smierdz ˛
acym. Do-
br ˛
a trzcin˛e cukrow ˛
a marnuj ˛
a tam uzyskuj ˛
ac alkohol metylowy, zamiast spo˙zytkowa´c na
71
produkcj˛e czego´s rozs ˛
adnego, na przykład rumu. Alkohol ten jest materiałem p˛ednym
owych silników. Poza poruszaniem pojazdu daje jeszcze truj ˛
acy gaz i kł˛eby pary: całko-
wity bezsens. Wobec tego ten tu nap˛edzany jest niewielkim silnikiem atomowym, a dla
zachowania pozorów ma generator pary. Przy okazji zasila tak˙ze wbudowane w lampy
lasery, radar i kilka innych drobiazgów.
— Pi˛eknie — ucieszyła si˛e Angelina. — I co dalej?
— Za dwa dni b˛edziecie mieli moj ˛
a obecn ˛
a karnacj˛e i kolor włosów, nie wspomina-
j ˛
ac o doskonałym miejscowym akcencie. Wyposa˙zona w najnowsze ekrany i urz ˛
adzenia
wykrywaj ˛
ace radiolokacj˛e jednostka Korpusu przerzuci nas i auto na powierzchni˛e Pa-
raiso-Aqui, gdzie zostaniemy samotni, bezbronni. . .
— Jak cholera! — nie wytrzymał Bolivar.
— Cicho! . . . i zdani na łask˛e tubylców o tysi ˛
ace lat ´swietlnych od najbli˙zszej przy-
jaznej nam bazy. Na planecie j˛ecz ˛
acej pod butem dyktatora. Naprawd˛e czuj˛e niepo-
wstrzymany ˙zal. . .
— Masz na my´sli dyktatora? — upewniła si˛e Angelina.
— A kogo niby? — zdziwiłem si˛e szczerze. — Proponuj˛e toast za pocz ˛
atek nowego
˙zycia dla Paraiso-Aqui!
Rozdział 7
Przyznaj˛e, ˙ze nawet ja, zaprawiony w długich samotnych eskapadach, poczułem
si˛e dziwnie, gdy kr ˛
a˙zownik Korpusu bezgło´snie uleciał w noc. Siedzie´c we własnym
domu z kieliszkiem w dłoni i opowiada´c, jakim si˛e to jest sprytnym czy odwa˙znym,
to jedno, a zupełnie czym innym jest znale´z´c si˛e wraz z najbli˙zszymi na powierzchni
wrogiego ´swiata i by´c zdanym tylko na własne siły. Ten ´swiat nie wiedział wprawdzie
dot ˛
ad o naszym przybyciu, ale. . .
— No, tato. . . — zacz ˛
ał Bolivar.
— . . . zaczynamy zabaw˛e! — doko´nczył James, jak to mieli we zwyczaju.
73
Parskn˛eli ´smiechem, a ja otrz ˛
asn ˛
ałem si˛e z przygn˛ebienia.
— Macie całkowit ˛
a racj˛e! — przytakn ˛
ałem. — Zaczynamy!
James otworzył tylne drzwi limuzyny wpuszczaj ˛
ac do wn˛etrza Angelin˛e, a Boli-
var w uniformie szofera wspi ˛
ał si˛e na przednie siedzenie i wł ˛
aczył silnik. Noc była
bezchmurna i wystarczaj ˛
aco jasna, by widzie´c najbli˙zsz ˛
a okolic˛e. Doł ˛
aczyłem do An-
geliny wewn ˛
atrz pojazdu, a James dosiadł si˛e do brata. Ubrany był w biały garnitur
i czarny krawat przypominaj ˛
acy sznurowadło, co według tutejszej mody było typowym
ubiorem młodszego urz˛ednika, podczas gdy Angelina i ja dorównywali´smy strojami
najdostojniejszej arystokracji, jak ˛
a udało mi si˛e znale´z´c na zdj˛eciach zamieszczonych
w przewodnikach. Bolivar nało˙zył ciemne okulary, wrzucił bieg i pomkn˛eli´smy w noc.
Naturalnie okulary były czułe na ultrafiolet, a lampy miały zamontowane oprócz
normalnych ˙zarówek (obecnie wył ˛
aczonych) równie˙z takie, które ´swiec ˛
a w tym, nie-
widzialnym gołym okiem, widmie. Przyznaj˛e, ˙ze mimo owej wiedzy i wiary w cuda
techniki, szybka jazda po mrocznej okolicy wywoływała do´s´c mieszane uczucia.
74
— Zgodnie z przewidywaniami podło˙ze jest twarde jak skała — odezwał si˛e Boli-
var. — Nie zostawiamy ˙zadnych ´sladów. A oto przed nami i droga, pusta w obie strony.
Trzymajcie si˛e: musz˛e przejecha´c przez rów.
Trzymanie si˛e było faktycznie wskazane, jako ˙ze zarzuciło nami pot˛e˙znie, ale droga
okazała si˛e równa i szeroka. Nabrali´smy pr˛edko´sci, nadal zreszt ˛
a nie zapalaj ˛
ac widzial-
nych reflektorów.
— Za nast˛epnym zakr˛etem wł ˛
acz ´swiatła — poleciłem. — Najwy˙zszy czas sta´c si˛e
uczciwymi obywatelami tej planety.
— Na jak długo? — spytał podejrzliwie.
— Do wybrze˙za. Je´sli dotrzemy tam wcze´snie, to troch˛e odpoczniemy, bo nie chc˛e
wje˙zd˙za´c do miasta przed ´switem. Przy ´sniadaniu zastanowimy si˛e, co dalej.
Przez wi˛ekszo´s´c nocy mieli´smy drog˛e tylko dla siebie. Z rzadka tylko co´s jechało
z przeciwka i zawsze były to pojedyncze pojazdy. ˙
Zadnych ´sladów alarmu czy wojsko-
wego konwoju. Otworzyłem wyj˛etego z lodówki szampana i opró˙znili´smy go z Ange-
lin ˛
a przy d´zwi˛ekach muzyki z epoki. Mo˙ze podró˙z nie była przesadnie luksusowa, ale
przebiegała w warunkach zno´snego komfortu.
75
*
*
*
O ´swicie dotarli´smy do wybrze˙za i skr˛ecili´smy na drog˛e prowadz ˛
ac ˛
a do kurortu.
Tutejsze chłopstwo nale˙zało do rannych ptaszków, gdy˙z ledwie zrobiło si˛e jasno, ka-
walkady wie´sniaków płci obojga udawały si˛e ju˙z na pola. Widz ˛
ac nas, schodzili na po-
bocze i kłaniali si˛e lub salutowali, co zgodnie z tutejszym obyczajem całkowicie ignoro-
wali´smy. Słoneczko zaczynało mile przygrzewa´c, gdy Angelin ˛
a zauwa˙zyła restauracj˛e
stwarzaj ˛
ac ˛
a nadziej˛e na otrzymanie ´sniadania.
— Stajemy — zarz ˛
adziła. — Wła´snie nakrywaj ˛
a stoły na ´swie˙zym powietrzu.
— Bolivar, zaparkujcie wóz w cieniu i na wszelki wypadek miejcie na´n oko. No
i si ˛
ad´zcie przy innym stoliku — poleciłem.
Nie ma to jak by´c bogatym tam, gdzie wszyscy pozostali s ˛
a biedni. Ledwie wysie-
dli´smy, sam wła´sciciel pognał na powitanie.
— Witam serdecznie wasz ˛
a wysoko´s´c wraz z Don ˛
a — zgi ˛
ał si˛e w ukłonie. — Oto
doskonały stolik dla pa´nstwa. Czekam na rozkazy.
76
— Ognia! — warkn ˛
ałem wyjmuj ˛
ac cienkie cygaro i trzej kelnerzy prawie si˛e pobili
o zaszczyt, by mi je podpali´c.
Gdy jednemu si˛e to udało, opadłem zadowolony na krzesło, przesuwaj ˛
ac kapelusz
na tył głowy.
— To si˛e nazywa ˙zycie — mrukn ˛
ałem rozmarzony.
— Urodzony wyzyskiwacz! — parskn˛eła półgłosem Angelin ˛
a. — Mamy tych ludzi
uwolni´c z wyzysku, a nie zwi˛eksza´c ten wyzysk! Pami˛etasz?
— Trudno zapomnie´c! Co nie znaczy, ˙ze mamy si˛e zamartwia´c i nie korzysta´c z ist-
niej ˛
acego wyzysku, zanim z nim nie sko´nczymy. No, najwy˙zszy czas! — dodałem,
bior ˛
ac z r ˛
ak kelnera menu.
*
*
*
Z pełnym brzuchem rozkoszowałem si˛e przy kawie kolejnym cygarem i rozgl ˛
ada-
łem spokojnie po okolicy. Nagle pstrykn ˛
ałem na Jamesa, który zbli˙zył si˛e natychmiast
z wła´sciwym wyrazem twarzy uni˙zonego zaniepokojenia.
77
— Przyjrzyj si˛e facetowi w zielonej koszuli rozmawiaj ˛
acemu z trzema grubymi tu-
rystami za twoimi plecami — poleciłem cicho, gdy zgi ˛
ał si˛e w ukłonie. — Mamy szcz˛e-
´scie, bo to Jorge. Id´z za nim i dowiedz si˛e, gdzie mieszka.
— Jasne, tato. Znikam.
Odwrócił si˛e na pi˛ecie, gdy Angelina dodała równie cichym co ja głosem:
— Najdro˙zszy, je´sli teraz ty si˛e nieco odwrócisz w prawo, to zauwa˙zysz, ˙ze zbli˙zaj ˛
a
si˛e kłopoty.
Spojrzałem i przyznałem jej racj˛e: dwóch smutasów ubranych po cywilnemu, ale na
mil˛e ´smierdz ˛
acych policj ˛
a, rozmawiało z młodym mał˙ze´nstwem siedz ˛
acym przy pierw-
szym stoliku od prawej. Para pokazywała jakie´s dokumenty, które tamci ogl ˛
adali na
wszystkie strony, najwidoczniej paszporty czy co´s w tym gu´scie. Stanowiło to interesu-
j ˛
acy problem, gdy˙z my nie mieli´smy ˙zadnych dowodów to˙zsamo´sci, a to z tego oczy-
wistego wzgl˛edu, ˙ze nie miałem okazji obejrze´c, jak takowe tutaj wygl ˛
adaj ˛
a. Z powodu
braku oryginału zrobienie własnych było niemo˙zliwe.
— Angelino, kochanie, brawo za spostrzegawczo´s´c — skin ˛
ałem na kelnera. — We´z
Bolivara i wsiadajcie do wozu. Zapłac˛e i wsi ˛
ad˛e, gdy podjedziecie do kraw˛e˙znika.
78
Kelner był szybki, ale gliny te˙z. Zignorowali nast˛epne dwa stoliki zaj˛ete przez tu-
rystów (co było wida´c na pierwszy rzut oka) i podeszli do mnie akurat w chwili, gdy
kładłem na stół gotówk˛e stanowi ˛
ac ˛
a równowarto´s´c rachunku wraz z sutym napiwkiem.
— Czy ma pan, wasza wysoko´s´c, dowód to˙zsamo´sci? — spytał ni˙zszy i bardziej
oble´sny.
Spojrzałem na´n chłodno i wynio´sle i poczekałem, a˙z si˛e spoci, zanim si˛e odezwa-
łem.
— Oczywi´scie, ˙ze mam! — oznajmiłem i odwróciłem si˛e na pi˛ecie.
Do kraw˛e˙znika zbli˙zyli´smy si˛e równocze´snie: ja i wóz. Gdyby facet nie był tak
natr˛etny, mogłoby si˛e uda´c. . . Niestety, zaraz usłyszałem:
— A byłby pan tak uprzejmy, by nam je pokaza´c, ekscelencjo?
Wóz był blisko, ale nie a˙z tak blisko. . . Odwróciłem si˛e wi˛ec spokojnie i spojrzałem
na pytaj ˛
acego z odraz ˛
a.
— Nazwisko? — warkn ˛
ałem.
— Viladelmas Pujol, eminencjo. . .
79
— Wi˛ec posłuchajcie no, Pujol, uwa˙znie, bo nie b˛ed˛e powtarzał: Nie rozmawiam na
ulicy z policjantami i niczego im nie pokazuj˛e w miejscach publicznych. Won!
Odwrócił si˛e jak niepyszny, ale jego partner był albo bardziej uparty, albo głupszy:
— Z przyjemno´sci ˛
a b˛edziemy ekscelencji towarzyszy´c do komisariatu policji, który
z prawdziw ˛
a rado´sci ˛
a powita pana w naszym mie´scie — o´swiadczył spokojnie.
Scenka trwała ju˙z zbyt długo i lada chwila mogli´smy zacz ˛
a´c zwraca´c uwag˛e. Trzeba
było działa´c szybko. Wóz był zbyt charakterystyczny i zbyt potrzebny, by ryzykowa´c
ucieczk˛e, a wi˛ec nale˙zało wymy´sli´c co´s innego. Co te˙z zrobiłem w ci ˛
agu mniej wi˛ecej
dwóch sekund.
— To faktycznie miła propozycja — przyznałem, na co obaj u´smiechn˛eli si˛e
z ulg ˛
a. — Jako ˙ze faktycznie jestem tu pierwszy raz, słabo znam miasto. Wobec tego
b˛edziecie mi towarzyszy´c i wska˙zecie drog˛e kierowcy.
— Dzi˛ekujemy, eminencjo!
Wsiedli w ukłonach i u´smiechach, przepraszaj ˛
ac co drugie słowo. Gdybym wyci ˛
a-
gn ˛
ał dło´n, pewnie rzuciliby si˛e j ˛
a ucałowa´c. Bolivar zwolnił dwa rozkładane siedziska,
które natychmiast zaj˛eli, i ruszył.
80
— Wska˙zcie drog˛e kierowcy — poleciłem i zwróciłem si˛e do Angeliny: — Ci dwaj
policjanci wska˙z ˛
a nam drog˛e do komisarza, który pragnie nas powita´c.
— Urocze — odparła unosz ˛
ac lekko brew.
— Najpierw prosto, potem na trzecim skrzy˙zowaniu w prawo — powiedział Pujol.
— A wi˛ec jak to napisał wielki poeta: Kiam me kalkulos al tui, vi endormigos vian
malbonulon kaj mi enctormigos mian
— stwierdziłem z u´smiechem.
Co, jak wiadomo ka˙zdemu pocz ˛
atkuj ˛
acemu nawet studentowi esperanto, znaczy po
prostu: Jak powiem „Trzy”, ty u´spisz swojego oprycha, a ja swojego.
— Nie jestem zbyt mocny w poezji, ekscelencjo — przyznał Pujol.
— Nigdy nie jest za pó´zno na nauk˛e. Opanowanie rytmu i rymu jest równie łatwe
jak liczenie do trzech. . . — odparłem lekcewa˙z ˛
aco i nagłym chwytem złapałem go za
gardło.
Malowniczo wytrzeszczył oczy, rzucił si˛e z dwa razy i zemdlał. Angelina, która
organicznie nie trawiła policji, była bardziej dramatyczna: kopn˛eła swojego typa w kro-
cze, a gdy zwin ˛
ał si˛e z bólu, trzasn˛eła go jeszcze w kark kantem dłoni.
81
— Ładne — przyznał Bolivar obserwuj ˛
ac cało´s´c we wstecznym lusterku. — Nikt
na zewn ˛
atrz nie zwrócił na to uwagi. No i wła´snie min˛eli´smy trzeci ˛
a krzy˙zówk˛e.
— Doskonale. Jed´z do wybrze˙za, a my si˛e zastanowimy, co z nimi zrobi´c.
— Zar˙zn ˛
a´c, obci ˛
a˙zy´c kamieniami i wrzuci´c do morza — zaproponowała rado´snie
u´smiechni˛eta Angelina.
— Nie da si˛e — mrukn ˛
ałem smutno. — Znikniecie dwóch tajniaków wywołałoby
tu mał ˛
a awantur˛e i postawiło na nogi okolic˛e. Poza tym jeste´s zreformowan ˛
a eksmor-
derczyni ˛
a, która. . .
— To si˛e nie odnosi do policji!
— Te˙z ludzie, jak głosi prawo, wobec czego si˛e odnosi. Trzeba im b˛edzie da´c po
zastrzyku z amnezjalu, co jak wiesz, załatwia pami˛e´c do dwudziestu godzin przed za-
strzykiem.
— Strychnina jest skuteczniejsza.
— Niestety.
— Przed nami boczna droga prowadz ˛
aca w las — oznajmił Bolivar przerywaj ˛
ac
nam dyskusj˛e o szczegółach technicznych.
82
— ´Slicznie. Wjed´z w ni ˛
a, a ja si˛e zajm˛e zastrzykami. Wzi ˛
ałem apteczk˛e, nastawiłem
autostrzykawk˛e na ˙z ˛
adan ˛
a kombinacj˛e i dałem obu stró˙zom prawa po zastrzyku. Gdy
sko´nczyłem, byli´smy ju˙z w d˙zungli, tote˙z wraz z Bolivarem uło˙zyli´smy obu smacznie
´spi ˛
acych w najbli˙zszych krzakach i odjechali´smy kieruj ˛
ac si˛e z powrotem ku miastu.
Przy restauracji oczekiwał na nas James.
— Turystyka i krajoznawstwo? — spytał wsiadaj ˛
ac.
— Czyny społecznie u˙zyteczne — odparłem. — Poło˙zyli´smy spa´c paru gliniarzy.
Co z Jorge?
— Najpierw polazł do baru, gdzie wypił piwo dziel ˛
ac si˛e z kumplami wra˙zeniami
z całonocnej imprezy, jak ˛
a wyprawili tury´sci, a teraz smacznie ´spi we własnym łó˙zku.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wiesz, gdzie ono si˛e znajduje?
— Te˙z pytanie. Jak ci˛e znam, tato, to masz ochot˛e przeszkodzi´c mu w zasłu˙zonym
wypoczynku. Zgadłem? Poka˙z˛e drog˛e.
Do mieszkania wszedłem sam. Zamek nie stawiał oporu wytrychowi, bo i nie miał
prawa. Był tak prosty, ˙ze a˙z nudny. Przetuptałem na palcach przez pogr ˛
a˙zony w mroku
pokój i okazało si˛e, ˙ze Jorge ´spi czujniej od kota. Gdy bytem w połowie drogi, nagle
83
rozbłysły lampy, a gospodarz stan ˛
ał w drzwiach sypialni z całkiem sporych rozmiarów
pistoletem w dłoni. Gnat wygl ˛
adał rzeczowo i był wymierzony w moj ˛
a skromn ˛
a osob˛e.
— Pomódl si˛e, szpiclu — polecił Jorge. — Bo zamierzam ci˛e zabi´c!
Rozdział 8
— Tylko spokojnie, Jorge! Jestem przyjacielem. . .
— Który zakrada si˛e po nocy jak złodziej?
— W biały dzie´n to raz. A w ten sposób, bo nie chce zosta´c zauwa˙zonym, to dwa.
Jestem po waszej stronie: po twojej i po Flavii. . .
To ostatnie słowo prawie mnie zabiło.
— Co wiesz o Flavii? — wrzasn ˛
ał bowiem gospodarz, kurczowo zaciskaj ˛
ac dło´n na
kolbie.
85
Wobec czego dodałem nieco dramatyzmu do sytuacji: rymn ˛
ałem na kolana i rozpo-
starłem r˛ece w błagalnym ge´scie.
— Posłuchaj mnie, o waleczny! Przybyłem z innej planety po otrzymaniu waszej
wiadomo´sci. Tej przekazanej ˙zonie turysty w nocy na pla˙zy.
— Sk ˛
ad o tym wiesz? — spytał podejrzliwie, ale za to opuszczaj ˛
ac bro´n.
Widz ˛
ac to wstałem, bo zacz˛eło mi by´c niewygodnie. Otrzepałem spodnie i usiadłem
na najbli˙zszym, nadaj ˛
acym si˛e do tego celu, sprz˛ecie.
— Bo ja jestem tym wła´snie turyst ˛
a, mój drogi. Troch˛e ucharakteryzowanym, ale
tym samym.
— Nie wierz˛e! Mo˙zesz by´c szpiclem.
— Pewnie, ˙ze mog˛e. ´Swi˛etym Mikołajem te˙z mog˛e by´c. Ale nie jestem i mog˛e
to udowodni´c: wiem o rzeczach, o których nikt inny nie mo˙ze wiedzie´c. Na przykład
o tym, ˙ze z Flavi ˛
a na pla˙zy spotkała si˛e moja ˙zona, która zapami˛etała po jednorazowym
przeczytaniu pi˛eciostronicow ˛
a wiadomo´s´c, jak ˛
a ta jej dała. Zacytowała mi j ˛
a pó´zniej
i te˙z j ˛
a zapami˛etałem, co ci zaraz udowodni˛e, słuchaj. . . — i wyrecytowałem mu całe
pi˛e´c stron.
86
W trakcie tego wyst˛epu wokalnego bro´n coraz bardziej si˛e obni˙zała, a gdy sko´nczy-
łem, została odło˙zona.
— Wierz˛e ci, bo sam to napisałem, a poza mn ˛
a tylko Flavia widziała j ˛
a spo´sród
mieszkaj ˛
acych tu ludzi — oznajmił podbiegaj ˛
ac do mnie z błyskiem w oku i zanim si˛e
zorientowałem, porwał mnie w ramiona i ucałował w oba policzki.
Zdecydowanie powinien był si˛e ogoli´c!
— Tego. . . miło mi. . . — mrukn ˛
ałem uwalniaj ˛
ac si˛e z u´scisku. — Zawsze gotów do
pomocy.
— Nadal trudno mi w to uwierzy´c, nigdy dot ˛
ad nie udało si˛e nam zdoby´c pomocy
z zewn ˛
atrz. Kilka miesi˛ecy temu zdołali´smy przemyci´c członka naszej grupy na linio-
wiec pasa˙zerski, ale nie mamy od niego znaku ˙zycia. . .
— Niewysoki, ´sniady, ze złamanym nosem? — przerwałem mu.
— Wła´snie! Ale sk ˛
ad. . . ?
— Z przykro´sci ˛
a musz˛e ci˛e poinformowa´c, ˙ze on nie ˙zyje. Bez w ˛
atpienia zreszt ˛
a
został zamordowany przez agentów waszej policji.
87
— Biedny Hector! Był taki odwa˙zny i pewny, ˙ze uda mu si˛e skontaktowa´c z legen-
darnym Szczurem ze Stali, który mógłby nam pomóc. . . — głos Jorge umilkł niczym
zepsuty magnetofon, a on sam wybałuszył oczy w sposób naprawd˛e malowniczy.
Przyjrzałem si˛e własnym butom, strzepn ˛
ałem pyłek z klapy i poczekałem spokojnie,
a˙z odzyska głos.
— Ty nie. . . — wychrypiał w ko´ncu. — Ty to nie. . .
— Na wasze szcz˛e´scie to ja — przerwałem mu. — Jestem znany pod wieloma
pseudonimami o wspólnym znaczeniu: De rat van voesturij staal, die Edelstahlratte,
El Escuriudizo, The Stainless Steel Rat, a nawet un criminale al nichelcromo, czyli Sta-
lowy Szczur. Do usług. Teraz b ˛
ad´z uprzejmy opowiedzie´c mi dokładnie, jaka jest wasza
sytuacja i co planujecie.
— Mówi ˛
ac krótko i prawd˛e, to planów nie mamy, a nasza sytuacja jest opłakana:
tajna policja jest tu po prostu zbyt skuteczna. Ka˙zda organizacja antyprezydencka zosta-
je spenetrowana i zniszczona ju˙z w fazie tworzenia. Nasza jest całkiem ´swie˙za, a i tak
Flavia musi si˛e ukrywa´c, bo policja ju˙z wie o jej udziale. Poniewa˙z mam do czynienia
z turystami, wymy´slili´smy, ˙ze mo˙zemy spróbowa´c poszuka´c pomocy poza nasz ˛
a plane-
88
t ˛
a i praktycznie tylko na tym si˛e skupili´smy. Wstyd mi przyzna´c, ale to wszystko, na co
dot ˛
ad nas było sta´c.
— Doskonałe nowiny, bo daj ˛
a mi woln ˛
a r˛ek˛e. Teraz b˛edzie seria pyta´n: czy s ˛
a tu
inni podzielaj ˛
acy wasze przekonania?
— Wszyscy chłopi czy robotnicy zabiliby Zapilote i jego gliniarzy zwanych Ulti-
mados, gdyby mogli. Władza znajduje si˛e w r˛ekach bogatych i klasy ´sredniej, którzy
w miar˛e wspomagaj ˛
a re˙zim, ale te˙z bez przesady. Naturalnie wielu spo´sród starej ary-
stokracji go nie cierpi, gdy˙z sporo stracili, gdy doszedł on do władzy, ale nie s ˛
a w ˙zaden
sposób zorganizowani.
Co´s mi zacz˛eło ´swita´c.
— Opowiedz mi o tej starej arystokraci.
— Niewiele jest do opowiadania: sam wywodz˛e si˛e z jej szeregów, cho´c nie mam
imponuj ˛
acego tytułu czy znaczenia.
Tylko dlatego zreszt ˛
a obdarzono mnie wystarczaj ˛
ac ˛
a doz ˛
a zaufania, by zezwoli´c
na kontakty z cudzoziemcami. Mieli´smy tu spokojn ˛
a monarchi˛e, dopóki ta ´swinia nie
pojawiła si˛e na scenie. Zgadza si˛e, ze była niezbyt efektywna i nie spełniała najlepiej
89
swoich zada´n, ale ludzie mieli co je´s´c; nie było tortur czy morderstw politycznych. Była
natomiast wystarczaj ˛
aca porcja niezadowolenia w´sród ludu, tak ˙ze gdy Zapilote zacz ˛
ał
szermowa´c hasłami wolno´sci i równo´sci, ludzie za nim poszli, nie zdaj ˛
ac sobie sprawy,
˙ze były to tylko frazesy, których nie zamierzał ani przez chwil˛e traktowa´c powa˙znie.
Tym niemniej ruch na rzecz demokracji uzyskał takie rozmiary, ˙ze nawet cz˛e´s´c arysto-
kracji zacz˛eła uwa˙za´c go za niezły pomysł i w pierwszych wolnych wyborach Zapilote
został prezydentem. Zanim nadszedł czas kolejnych, miał po swojej stronie wszystkich
skorumpowanych generałów i utworzon ˛
a przez siebie słu˙zb˛e bezpiecze´nstwa. Dzi˛eki
pomocy armii i Ultimados wybory zostały sfałszowane, podobnie jak i wszystkie kolej-
ne, maj ˛
ace miejsce regularnie co cztery lata. Cho´c zbli˙za si˛e termin nast˛epnych, i tak
niczego to nie zmieni: Zapilote jest praktycznie do˙zywotnim prezydentem.
´Switanie nabrało cech realnego pomysłu, tote˙z u´smiechn ˛ałem si˛e szeroko.
— Wcale nie jest — o´swiadczyłem wesoło. — Ta planeta b˛edzie miała wybory,
jakich nie do´swiadczyła w całej swej historii.
— Co masz na my´sli?
90
— Poszukamy kogo´s ze starej herbowej szlachty, komu mo˙zna zaufa´c i kto jest
w miar˛e uczciwy, i wystawimy go jako kandydata na prezydenta w kolejnych wyborach.
— Ale˙z one b˛ed ˛
a sfałszowane!
— A co by´s chciał? Tylko ˙ze tym razem przeze mnie. Te tutejsze cwaniaczki od
lewych wyborów przekonaj ˛
a si˛e na własnej skórze, jak robi si˛e naprawd˛e uczciwie sfał-
szowane wybory. Wygramy bez problemów.
— Naprawd˛e?
— Mog˛e si˛e zało˙zy´c! Ale wpierw musisz znale´z´c nam porz ˛
adnego kandydata.
— Musz˛e pomy´sle´c — odparł, tr ˛
ac w zamy´sleniu nie ogolony podbródek.
— A nie ułatwiłoby ci procesu my´slenia lekkie oliwienie? — spytałem uprzej-
mie. — Powiedzmy jakim´s rozs ˛
adnym gatunkiem rumu?
— Oczywi´scie! Mam tu porz ˛
adny, wyle˙zakowany ron, zbyt dobry dla turystów. Je´sli
pozwolisz, to skosztujemy.
Pozwoliłem i faktycznie był doskonały.
— Najlepsi ze szlachty ˙zyj ˛
a z dala od miast — wyja´snił Jorge, gdy ron zacz ˛
ał dzia-
ła´c i szare komórki zabrały si˛e do roboty. — W gł˛ebi kontynentu s ˛
a wielkie posiadło-
91
´sci nastawione na produkcj˛e kawy, zbo˙za i orzechów. Chłopi nie s ˛
a tam zbyt uciskani,
a szlachta nie straciła na uczciwo´sci. Jak długo trzymaj ˛
a si˛e wszyscy z dala od polityki
i dostarczaj ˛
a ˙zywno´s´c do miast, Zapilote zostawia ich w spokoju.
— Masz tam znajomych?
— To sami moi znajomi, a wła´sciwie rodzina, bo wszyscy szlachetnie urodzeni s ˛
a
w jakim´s stopniu spokrewnieni — wyja´snił ku memu lekkiemu osłupieniu.
— Znajdzie si˛e tam kto´s odpowiedni?
— Jeden na pewno: Gonzales de Torres, markiz de la Rosa. Jest uczciwy, rozs ˛
adny,
odwa˙zny i jak wszyscy diabli nienawidzi Zapilote.
— Musi by´c z niego miły kompan. Jak dawno go znasz?
— Jest moim stryjecznym kuzynem ze strony ciotki mojej matki. Spotykamy si˛e na
pogrzebach, weselach i innych ´swi˛etach rodzinnych. Ale wiele o nim wiem, bo w´sród
arystokracji nie ma tajemnic.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze to mo˙ze by´c wła´sciwa osoba — oceniłem. — Jak mo˙zemy si˛e
z nim skontaktowa´c?
— Potrzebujemy samochodu. . .
92
— Ju˙z mamy. Jedziesz z nami?
— Nie mog˛e zostawi´c turystów bez sensownego usprawiedliwienia, bo od razu stał-
bym si˛e podejrzany. Ale Flavia mo˙ze was poprowadzi´c. Dam jej wiadomo´s´c dla kuzyna,
a ona b˛edzie znacznie bezpieczniejsza w´sród swoich, ni˙z tu w mie´scie.
Wys ˛
aczyłem reszt˛e zawarto´sci kielicha i niech˛etnie postawiłem go na stole.
— Wobec tego wszystko ustalone. Jad˛e teraz na przeja˙zd˙zk˛e po okolicy z piknikiem
i sjest ˛
a. Po zapadni˛eciu zmroku zawracamy i zabieramy Flavi˛e, tylko musisz mi poda´c
sk ˛
ad i o której.
— Zlokalizowanie jej b˛edzie wymagało troch˛e czasu, a jeszcze dzi´s mam wycieczk˛e
do oprowadzenia. Ale je´sli przyjdziesz tu o pomocy, b˛ed˛e czekał przed bram ˛
a i zapro-
wadz˛e ci˛e do niej.
— Zgoda — odparłem wstaj ˛
ac i pokazuj ˛
ac na pokryt ˛
a kurzem butelk˛e rumu. —
Wiesz, ˙ze raz otwarte, wieloletnie trunki szybko wietrzej ˛
a? Lepiej byłoby si˛e ni ˛
a za-
opiekowa´c, zanim zacznie si˛e ten godny ubolewania proces. . .
93
— Naturalnie. We´z j ˛
a, błagam — wcisn ˛
ał mi flaszk˛e, przed czym si˛e zreszt ˛
a nie-
specjalnie broniłem, i dodał: — Mam ich wi˛ecej, jak si˛e dzi´s spotkamy, wezm˛e ze sob ˛
a
kilka co godniejszych.
— Ta planeta ma zalety, o których nie wspominaj ˛
a turystyczne foldery — uzna-
łem. — Stary ron i nieuczciwe wybory. To˙z to faktycznie raj!
Rozdział 9
— Brzmi fajnie — ocenili entuzjastycznie, jak na wrodzon ˛
a pow´sci ˛
agliwo´s´c do po-
chwał, bli´zniacy.
— Brzmiałoby fajniej, gdyby ta cała Flavia z nami nie jechała — mrukn˛eła Angeli-
na.
Upiłem nieco rumu i machn ˛
ałem lekcewa˙z ˛
aco r˛ek ˛
a.
— Moja droga ˙zono, dni mych miłosnych podbojów nale˙z ˛
a do przeszło´sci, nawet
je´sli istniały wył ˛
acznie w twoim podejrzliwym umy´sle. Flavia nic mnie nie obchodzi.
Zapewniam ci˛e o tym uroczy´scie i przy ´swiadkach.
95
Angelina uniosła brwi, albo z niedowierzaniem, albo z uznaniem, wolałem nie do-
cieka´c. Okolica była cicha i miła i miałem nieodpart ˛
a ochot˛e rozkoszowa´c si˛e ni ˛
a do
upojenia. Byłem bowiem pewien, ˙ze w najbli˙zszej przyszło´sci nie b˛edzie ani cicho,
ani miło. Siedzieli´smy na le´snej polanie, na wzgórzu wychodz ˛
acym nad morze i z peł-
nym zadowoleniem trawili´smy obfity posiłek. Krajobraz troch˛e szpeciły nie uprz ˛
atni˛ete
jeszcze naczynia, ale obni˙zaj ˛
acy si˛e poziom płynu w omszałej butelce, jak i sło´nce na
horyzoncie, dobitnie oznajmiały, ˙ze zbli˙za si˛e koniec lenistwa. James pochrapywał na
trawie, Bolivar grzebał w samochodzie, a ja le˙załem z głow ˛
a na kolanach Angeliny
i byłem w pełni zadowolony z ˙zyda, co zdarza si˛e człowiekowi naprawd˛e rzadko.
— To si˛e nazywa ˙zycie — westchn ˛
ałem. — Mo˙ze powinienem wycofa´c si˛e na zasłu-
˙zon ˛
a emerytur˛e na jak ˛
a´s podobn ˛
a do tej, spokojn ˛
a planet˛e, gdzie mogliby´smy do˙zywa´c
spokojnej staro´sci w promieniach. . .
— Nonsens — przerwała mi rzeczowym tonem Angelina. — W mniej ni˙z dwadzie-
´scia cztery godziny nuda przywiodłaby ci˛e do skrajnej desperacji. Jedynym powodem,
dla którego podoba ci si˛e spokój, jest ´swiadomo´s´c tego, ˙ze za kilka godzin zaczniesz
96
działa´c. Naturalnie nie wspominaj ˛
ac o tym drobiazgu, ˙ze jeste´s na wpół zalany tym
tutejszym rumem, który chlejesz od rana.
— Obra˙zasz mnie! Jestem trze´zwy jak nowo narodzone dzieci˛e pary abstynentów.
Mog˛e ci wyrecytowa´c liczb˛e pi do dwudziestego miejsca po przecinku!
— To powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.
— Stół bez nóg.
— Pi˛eknie! — Niespodziewanie wstała i moja głowa łupn˛eła o ziemi˛e. — Czas
rusza´c! James, zanie´s ojca do samochodu, bo w ˛
atpi˛e, ˙zeby był w stanie dotrze´c tam
o własnych siłach.
James mrugn ˛
ał do mnie porozumiewawczo, wi˛ec mu odmrugn ˛
ałem i przetoczyłem
si˛e na brzuch. Pi˛e´cdziesi ˛
at pompek szybko przywróciło mi jasno´s´c umysłu, czego zresz-
t ˛
a błyskawicznie po˙załowałem, bo lekki kac zacz ˛
ał mi przy tej okazji rozsadza´c czaszk˛e.
Ron, chocia˙z łagodny w smaku, swoj ˛
a moc jednak posiadał. Wyrzuciłem pust ˛
a butelk˛e,
daj ˛
ac sobie uroczy´scie słowo, ˙ze wi˛ecej nie tkn˛e tego trunku. Do jutra, ma si˛e rozumie´c.
97
W ci ˛
agu kilku chwil byli´smy gotowi do drogi. James pozbierał ´smieci, Angelina
poskładała naczynia do pojemnika pełni ˛
acego jednocze´snie rol˛e ultrad´zwi˛ekowej myjki
i ruszyli´smy z powrotem.
Z drogi niewiele pami˛etam, poniewa˙z udało mi si˛e przespa´c j ˛
a prawie w cało´sci,
cho´c był to sen pokrzepiaj ˛
acy a nie wywołany przepiciem, jak sugerowała Angelina.
Obudziła mnie zreszt ˛
a z wrodzon ˛
a delikatno´sci ˛
a, ale na czas: jej łokie´c wbił si˛e w moje
˙zebra, gdy podjechali´smy pod blok, w którym mieszkał Jorge. On sam czekał w cieniu
przy drzwiach, a na nasz widok podbiegł i błyskawicznie wskoczył do ´srodka.
— Jedziemy! Szybko! — polecił. — Tragedia: Ultimados złapali Flavi˛e!
— Kiedy? — spytałem.
— Kilka minut temu. Dostałem telefon wychodz ˛
ac. Zaatakowali farm˛e, na której si˛e
ukrywała i zabrali j ˛
a ze sob ˛
a.
— Daleko do tej farmy? — zainteresowałem si˛e.
— Nie bardzo. Z pół godziny jazdy.
— Wobec tego mo˙zemy ich przechwyci´c, zanim dotr ˛
a do miasta.
98
— Faktycznie! — ucieszył si˛e. — W takim razie skr˛ecamy tu w lewo. Do farmy
prowadzi tylko jedna przejezdna droga. Ale musz˛e was ostrzec: oni s ˛
a uzbrojeni i nie-
bezpieczni.
Równocze´snie rykn˛eli´smy ´smiechem, wywołuj ˛
ac jego pełne osłupienia spojrzenie.
Bolivar uspokoił si˛e pierwszy i docisn ˛
ał gaz do dechy.
Dotarcie do drogi prowadz ˛
acej na nizin˛e, na której le˙zała farma, zaj˛eło nam pi˛e´c
minut. Zatrzymali´smy si˛e na ostatnim wzniesieniu, a ja przestudiowałem okolic˛e do-
pracowuj ˛
ac szczegóły planu.
— James, wyjmij ze skrytki pistolety igłowe i debonder — poleciłem. — Bolivar,
cofnij samochód za zakr˛et, by go nie było wida´c. Angelino, kochanie, b˛edziesz przyn˛et ˛
a
w naszej pułapce.
— To si˛e nazywa troskliwy m ˛
a˙z!
Wskazałem promieniem latarki spore drzewo zwieszaj ˛
ace si˛e cz˛e´sciowo nad drog ˛
a.
— Zetniemy je tak, by legło w poprzek — wyja´sniłem, nastawiaj ˛
ac ucha. — I to
szybko, bo słysz˛e silnik zbli˙zaj ˛
acego si˛e samochodu.
99
Gdy zajmowali´smy pozycje w krzakach po obu stronach drogi, wida´c ju˙z było ´swia-
tła nadje˙zd˙zaj ˛
acego pojazdu. Wóz min ˛
ał ostatni zakr˛et i jego reflektory o´swietliły ko-
ron˛e przegradzaj ˛
acego drog˛e drzewa. Pisn˛eły hamulce i przez sekund˛e bałem si˛e, ˙ze
Angelina b˛edzie musiała ucieka´c, by nie zosta´c przejechan ˛
a, ale na szcz˛e´scie ´zle oce-
niłem odległo´s´c. Samochód zatrzymał si˛e przed pozornie przygniecion ˛
a przez gał˛ezie
Angelina, która słabo pomachała pasa˙zerom.
I to w zasadzie było wszystko. Kierowca wysiadł i padł trafiony igł ˛
a ze ´srodkiem
nasennym, a inne stalowe drobiny załatwiły przez uchylone okna pozostałych urz˛edo-
wych pasa˙zerów. Podszedłem, maj ˛
ac w prawej r˛ece bro´n, a w lewej latark˛e, i zlustrowa-
łem wn˛etrze pełne chrapi ˛
acych drabów, jak i ˙zywy dowód celno´sci naszych strzałów:
oszołomion ˛
a, ale jak najbardziej przytomn ˛
a Flavi˛e, siedz ˛
ac ˛
a mi˛edzy nimi.
— Witamy na wolno´sci — powiedziałem pomagaj ˛
ac jej wysi ˛
a´s´c.
Angelina wysun˛eła si˛e spomi˛edzy gał˛ezi otrzepuj ˛
ac sukni˛e z ziemi, ale zanim zd ˛
a-
˙zyła co´s powiedzie´c, moje miejsce zaj ˛
ał nami˛etnie całuj ˛
acy uratowan ˛
a Jorge. Wygl ˛
adał
na pasjonata tego zaj˛ecia.
100
— Nie licz ˛
ac tego, ˙ze prawie mnie przejechali, to wszystko poszło zgodnie z pla-
nem — podsumowała Angelina. — Teraz wystarczy wsadzi´c kierowc˛e z powrotem i do-
ł ˛
aczy´c do niego kilka granatów termitowych.
Westchn ˛
ałem i pocałowałem j ˛
a a la Jorge, co zaszkodzi´c nie mogło, najwy˙zej po-
móc.
— ˙
Zeby si˛e tu zaraz zrobił zlot gwia´zdzisty wszystkich tajniaków z okolicy? Nie,
kochanie, dostan ˛
a dawk˛e pozwalaj ˛
ac ˛
a im przespa´c najbli˙zsze czterdzie´sci osiem godzin,
a potem ich zeznania i tak b˛ed ˛
a bez znaczenia. James i Bolivar, umie´s´ccie ich gdzie´s
w lesie, mo˙ze by´c w pokrzywach. Je´sli chcecie, mo˙zecie przeprowadzi´c konfiskat˛e ich
mienia. Jorge, mógłby´s na chwil˛e przerwa´c to bez w ˛
atpienia pasjonuj ˛
ace zaj˛ecie i da´c
dziewczynie odpocz ˛
a´c? ´Slicznie. Umiesz prowadzi´c samochód?
— Oczywi´scie! Czy˙zby´s uwa˙zał, ˙ze jestem chłopem?
— Sk ˛
ad˙ze! Przepraszam. Mo˙zesz umie´sci´c ten samochód w miejscu, gdzie przez
najbli˙zsze dwa dni nikt by na niego nie zwrócił uwagi?
— Pewno. Jest tu niedaleko ładne wzgórze ze stromym stokiem opadaj ˛
acym do
morza. Nikt nie powinien znale´z´c samochodu, bo woda jest tam do´s´c gł˛eboka.
101
— W takim razie do roboty. Pocałuj Flavi˛e i znikaj. Gdy machali´smy mu na po˙ze-
gnanie, zauwa˙zyłem, ˙ze
Flavia ma na wpół zapuchni˛ete oko i kilka skalecze´n na twarzy.
— Pójd˛e po apteczk˛e — zaofiarowała si˛e Angelina. — Gdybym wiedziała wcze-
´sniej, ˙ze te łajzy ci˛e pobiły, to sko´nczyłoby si˛e na granatach zapalaj ˛
acych!
— Nie wiem, jak wam podzi˛ekowa´c — odezwała si˛e z uczuciem Flavia. — Nie tylko
za to, ˙ze mnie uratowali´scie, ale tak˙ze za to, co planujecie zrobi´c. Jorge opowiedział mi
wszystko. Mo˙zecie tego dokona´c?
— Faktem jest, ˙ze mój m ˛
a˙z potrafi prawie wszystko — przyznała Angelina nakłada-
j ˛
ac na skaleczenia krem odka˙zaj ˛
acy. — Z pewnymi wyj ˛
atkami naturalnie, przynajmniej
jak długo jestem w pobli˙zu.
— Sko´nczone, tato — oznajmił Bolivar wychodz ˛
ac z lasu z nar˛eczem ubra´n.
— Widzieli´smy, co z ni ˛
a zrobili, wi˛ec pomy´sleli´smy, ˙ze przechadzka na golasa do
miasta dobrze im zrobi — dodał James obładowany butami.
— Faktycznie miłe z waszej strony. Flavia, to moi synowie: James i Bolivar.
Obaj entuzjastycznie u´scisn˛eli podan ˛
a im dło´n, a Angelina dodała:
102
— Jak ich znam, to jest to miło´s´c od pierwszego uk ˛
aszenia. Proponuj˛e ˙zeby´smy si˛e
udali w dalsz ˛
a drog˛e.
Udali´smy si˛e. Prosto do głównej autostrady, zgodnie z instrukcjami Flavii.
— Kiedy znajdziemy si˛e w gł˛ebi kontynentu, b˛edziemy bezpieczni, gdy˙z Ultimados
rzadko si˛e tam zapuszczaj ˛
a, a i to wył ˛
acznie w konwojach. Tylko przebycie Bariery
b˛edzie sporym problemem — wyja´sniła.
— Co to takiego? — spytałem.
— Mur przecinaj ˛
acy cały kontynent i niemo˙zliwy do przebycia w miejscach innych
ni˙z przej´scia, przy których zbudowane s ˛
a wartownie. Mur jest gruby, zwie´nczony wielo-
ma pasmami drutu kolczastego pod napi˛eciem. Z obu stron rozci ˛
agaj ˛
a si˛e pola minowe
i masa rozmaitego rodzaju detektorów.
— Brzmi zach˛ecaj ˛
aco — oceniła Angelina. — Jim, otwórz szampana, to doskonały
´srodek na uspokojenie, a potem zajmij si˛e wymy´sleniem jakiego´s sensownego planu.
*
*
*
— Opowiedz mi, jak wygl ˛
adaj ˛
a wartownie i przej´scia — poprosiłem Flavi˛e.
103
Obie z Angelina zaatakowały szampana z du˙z ˛
a doz ˛
a entuzjazmu; w przeciwie´nstwie
do mnie, jak na jeden dzie´n wypiłem wystarczaj ˛
ac ˛
a ilo´s´c procentów.
— To małe forty zbudowane na drogach. Nie mo˙zna ich omin ˛
a´c. W ka˙zdym sta-
cjonuje liczny i dobrze uzbrojony garnizon, przepuszczaj ˛
acy jedynie osoby posiadaj ˛
ace
wła´sciwe dokumenty. No i naturalnie po dokładnej rewizji. Nigdy nie uda si˛e nam tam-
t˛edy przejecha´c.
— Nigdy — wtr ˛
aciła Angelina — jest słowem nie istniej ˛
acym w słowniku u˙zywa-
nym przez nasz ˛
a rodzin˛e. Jak my´slisz, J im: mur czy wartownia?
— Wartownia oczywi´scie. Łatwiej poradzi´c sobie z lud´zmi, ni˙z wysadza´c gór˛e be-
tonu, zasieków i min. Ile mamy do najbli˙zszej wartowni?
— Sto trzydzie´sci mil — odparła Flavia odczytuj ˛
ac drogowskaz o´swietlony przez
reflektory wozu.
— Słyszałe´s, James?
— Słyszałem.
104
— Zaprogramuj radar tak, by zacz ˛
ał działa´c jakie´s trzydzie´sci mil od celu. To po-
winno nam da´c wystarczaj ˛
aco dobry obraz. Staniemy o siedem mil przed wartowni ˛
a
i dokonamy ostatnich przygotowa´n — zarz ˛
adziłem.
S ˛
adz ˛
ac po wyrazie twarzy, Flavia była przekonana, ˙ze ma do czynienia z szale´ncami.
Para bogatych turystów w starym samochodzie planuj ˛
aca rozprawi´c si˛e ze ´smietank ˛
a
armii. Có˙z. . . sk ˛
ad miała wiedzie´c, ˙ze tak tury´sci, jak i samochód kryj ˛
a w sobie mas˛e
niespodzianek.
*
*
*
— Jest — oznajmił James, gdy pokonali´smy szczyt kolejnego wzniesienia. — Na-
wet nie potrzeba radaru.
Miał racj˛e, przed nami rozci ˛
agała si˛e jasno o´swietlona Bariera, a z boku widniała
rz˛esi´scie o´swietlona, imponuj ˛
aca zaiste wartownia. K ˛
atem oka dostrzegłem, ˙ze Flavia
dr˙zy, i u´smiechn ˛
ałem si˛e, dodaj ˛
ac jej odwagi.
— Teraz po kolei — wyci ˛
agn ˛
ałem spod siedzenia szuflad˛e i kolejno wszystk ˛
a jej
zawarto´s´c. — Filtry przeciwgazowe do nosa. Angelina, wytłumacz Flavii, jak je nało-
105
˙zy´c. Bolivar, zamknij dach, James, przygotuj miotacze. Nie ma sensu ryzykowa´c bez
potrzeby.
Z cichym szumem pancerny dach znalazł si˛e na miejscu, podobnie jak kuloodporne
szyby, zmieniaj ˛
ac sportowy wóz w pancerk˛e.
— James, zamkni˛ecie okien na mój rozkaz to twoje zadanie; teraz opu´s´c cz˛e´sciowo
szyby, bo przy tej pogodzie szczelnie zamkni˛ety samochód ma prawo wzbudzi´c podej-
rzenia. Przeł ˛
acz na mnie sterowanie działka laserowego i przygotuj działo bezodrzutowe
na wypadek, gdyby brama okazała si˛e bardziej wytrzymała, ni˙z my´sl˛e.
Z oparcia mojego fotela wysun˛eła si˛e skrzynka zdalnego sterowania i ekran celow-
nika działka laserowego. Nastawiłem je na chwilowo niewidoczn ˛
a bram˛e i sprawdziłem
odczyt odległo´sci.
— W porz ˛
adku — stwierdziłem zadowolony. — Jakie´s pytania?
— Kiedy co´s zjemy? — to był James.
— Jak b˛edziemy po drugiej stronie. Inne pytania, by´c mo˙ze powa˙zniejszej natury?
— Jedzenie to powa˙zny temat — zauwa˙zył Bolivar.
— Te˙z racja, ale s ˛
a chwilowo wa˙zniejsze. Nie ma pyta´n? No to w drog˛e.
Bolivar wrzucił bieg i ruszyli´smy w dół zbocza do ataku.
Rozdział 10
Naturalnie był to raczej powolny atak, im dłu˙zej bowiem udawało nam si˛e ukry´c
prawdziwe zamiary, tym wi˛eksze były nasze szans˛e na szybki sukces. Tak wi˛ec, ma-
jestatycznie toczyli´smy si˛e do bitwy, a ja zabrałem si˛e za otwieranie kolejnej butelki
szampana, która tym razem stawiła bierny opór. Nadal mocowałem si˛e z korkiem, gdy
stan˛eli´smy na jaskrawo o´swietlonym placu przed stalow ˛
a bram ˛
a.
— Otwiera´c! — wrzasn ˛
ałem wychylaj ˛
ac si˛e przez okno i ignoruj ˛
ac rozmaitego kali-
bru lufy spogl ˛
adaj ˛
ace na nas ze strzelnic w murze. — Co wy, dwupierdki osła i ko´nskie
podogonia, sobie my´slicie? Jakim prawem zmuszacie szlachetnie urodzonych do cze-
107
kania pod zamkni˛et ˛
a bram ˛
a? Szofer, klakson! Niech si˛e ta banda leniwych półgłówków
w ko´ncu obudzi!
Klakson zawył, a wła´sciwie nie klakson tylko nagranie polowych organów, które-
go u˙zywali´smy zamiast klaksonu. Umarłego mogło to na nogi postawi´c, no i w ko´ncu
brania otworzyła si˛e powoli. Zignorowałem fakt, ˙ze zamkn˛eła si˛e, ledwie przez ni ˛
a prze-
jechali´smy, a przed nami widniała druga, zamkni˛eta na głucho, i zaj ˛
ałem si˛e korkiem.
Wystrzelił z ładnym hukiem, tote˙z wszyscy zaj˛eli´smy si˛e napełnianiem pustych kie-
lichów. Wybiegaj ˛
acych z odwachu ˙zołnierzy zignorowali´smy. K ˛
atem oka dostrzegłem
Angelin˛e szturcha´ncem dodaj ˛
ac ˛
a Flavii odwagi, gdy do okna od mojej strony przez tłum
wybałuszaj ˛
acych oczy ˙zołnierzy przepchn ˛
ał si˛e oficer.
— Dokumenty! — warkn ˛
ał obcesowo.
— Wi˛ecej kultury, kmiocie, gdy si˛e zwracasz do szlachetnie urodzonych — zmro-
ziłem go gestykuluj ˛
ac kielichem i rozlewaj ˛
ac w koło jego zawarto´s´c. — Otwórz bram˛e
i znikaj.
— Dokumenty, poprosz˛e — odezwał si˛e ju˙z znacznie grzeczniej i nagle wybałuszył
oczy dostrzegłszy Flavi˛e.
108
Zanim zd ˛
a˙zył wrzasn ˛
a´c (najwidoczniej była od dawna poszukiwana i jej rysopis
zd ˛
a˙zył dotrze´c tak˙ze do armii), cisn ˛
ałem mu w otwarte usta szampana wraz z kielichem.
— Okna! — rozkazałem. — Gaz!
Szyby zatrzasn˛eły si˛e z cichym szcz˛ekiem, a z umieszczonych w karoserii dysz try-
sn˛eły strugi gazu usypiaj ˛
acego. Oficer zwalił si˛e na ziemi˛e natychmiast, a w ´slad za
nim kolejno osuwali si˛e podwładni. Przestałem podziwia´c widoki i zaj ˛
ałem si˛e umiesz-
czonym pod mask ˛
a laserem. Spomi˛edzy ozdobnej osłony chłodnicy wystrzeliła igła ru-
binowego ´swiatła, która w´sród całkowitej ciszy trafiła w stalowe wrota. Te zadymiły
z wolna i niech˛etnie zacz˛eły si˛e topi´c, ale tylko w miejscu, gdzie dotykał ich promie´n.
— Kiepsko raczej — zauwa˙zyła Angelina.
— S ˛
a za grube — wyja´sniłem. — James, bierz si˛e do roboty! Wal w zwie´nczenie. . .
Długa maska wozu rozsun˛eła si˛e na boki ukazuj ˛
ac szar ˛
a luf˛e bezodrzutowego działa
kaliber sto pi˛e´c milimetrów. Hukn˛eło ogłuszaj ˛
aco nawet w izolowanym wn˛etrzu wozu,
gdy˙z d´zwi˛ek odbił si˛e od ´scian wartowni i przeciwpancerne pociski jeden po drugim
łupn˛eły w stal bramy. Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e pod czasz ˛
a gigantycznego dzwonu,
w który regularnie wali stalowym pr˛etem jaki´s maniak. Na szcz˛e´scie wrota nie wy-
109
trzymały i przy akompaniamencie łoskotu i sypi ˛
acego si˛e gruzu run˛eły z trzaskiem na
zewn ˛
atrz.
Odskoczyłem odruchowo, gdy w szyb˛e tu˙z przy twarzy trafiła seria z karabinu ma-
szynowego. Pociski z pistoletów maszynowych tłukły o burty i dach, gdy˙z nowi ˙zoł-
nierze strzelaj ˛
ac z biodra wypadali z ró˙znych wej´s´c do budynków, które nas otaczały.
I walili si˛e na ziemi˛e, ledwie weszli w stref˛e działania gazu.
— Wynosimy si˛e! — wrzasn ˛
ałem, ledwie słysz ˛
ac własny głos w tym hałasie. —
Czekaj!
Jeden z nowo przybyłych dotarł a˙z do samochodu, gdzie opadł na zamykaj ˛
ac ˛
a si˛e
mask˛e, by po niej spłyn ˛
a´c przed koła. Niestety, w trakcie tej gimnastyki jego dło´n z bro-
ni ˛
a zaklinowała obie nie domkni˛ete połowy. Diabli wiedzieli, co mogłoby si˛e sta´c, gdy-
by´smy tak pojechali. Mo˙ze nic (poza naturalnie przejechaniem delikwenta), a mo˙ze wie-
le. Wolałem nie ryzykowa´c. Wyskoczyłem na zewn ˛
atrz odruchowo — kto´s musiał —
i potykaj ˛
ac si˛e o ´spi ˛
acych podbiegłem do przodu wozu. Gwałtownym szarpni˛eciem
uwolniłem dło´n i kolb˛e blokuj ˛
ac ˛
a mask˛e, która zamkn˛eła si˛e z trzaskiem, i odci ˛
agn ˛
ałem
110
ofiar˛e na bok. Skoro i tak ju˙z musiałem wyj´s´c, to mogłem przy okazji uratowa´c go od
´smierci, która ani nam, ani nikomu nie była na nic potrzebna.
Gdy wskakiwałem do wn˛etrza ruszaj ˛
acego samochodu, dostrzegłem kolejnego wy-
biegaj ˛
acego z odwachu — ten był cwa´nszy i nało˙zył mask˛e przeciwgazow ˛
a. Uniósł bro´n
i co´s mnie kopn˛eło w rami˛e okr˛ecaj ˛
ac równocze´snie wokół. Poczułem, ˙ze padam i po-
tem obrazy nieco mi si˛e zamgliły i przemieszały. Próbowałem wsta´c, ale mi si˛e to nie
udało.
Le˙załem tu˙z przy drzwiach stoj ˛
acego wozu, a nade mn ˛
a stał James z broni ˛
a w r˛eku.
Wystrzelił dwukrotnie, złapał mnie wpół i prawie wrzucił do ´srodka. Chciałem zoba-
czy´c, co si˛e dzieje, ale moje oczy czemu´s nie chciały si˛e otworzy´c. . . na zewn ˛
atrz co´s
łupn˛eło, wóz zatrz ˛
asł si˛e na jakich´s wybojach, a potem kto´s zgasił ´swiatło.
*
*
*
Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a jak ˛
a dostrzegłem otwieraj ˛
ac oczy, była twarz Angeliny, co zawsze
było miłym widokiem, ale teraz szczególnie mnie ucieszyło. Chciałem co´s powiedzie´c,
jednak chwycił mnie w´sciekły kaszel. Podała mi szklank˛e z wod ˛
a, któr ˛
a duszkiem
111
opró˙zniłem, i odsun˛eła si˛e. Stwierdziłem z niejakim zdumieniem, ˙ze spogl ˛
adam w bł˛e-
kitne niebo. Woda miała zbawienny wpływ na moje struny głosowe: odchrz ˛
akn ˛
ałem
i spytałem:
— Mog˛e si˛e dowiedzie´c, jak poszło?
— Doskonale, je´sli nie liczy´c twojego zwariowanego bohaterstwa — odparła
z u´smiechem bior ˛
ac moj ˛
a dło´n. — Opór ustał, gdy gaz dotarł do budynków. Kilku zdoła-
ło nało˙zy´c maski, ale nie stanowili wi˛ekszego zagro˙zenia. Dobrze, ˙ze wóz jest pancerny:
ma kilka naprawd˛e imponuj ˛
acych wgniece´n i szram. Przez bram˛e przejechali´smy bez
kłopotów, potem skr˛ecili´smy w boczn ˛
a drog˛e. Wysadzili´smy most na wypadek pogo-
ni i skierowali´smy si˛e ku wzgórzom. Znale´zli´smy to miłe jeziorko i zrobili´smy postój.
Wóz i namioty s ˛
a ukryte pod drzewami. Nie licz ˛
ac twojego ramienia z czyst ˛
a ran ˛
a po-
strzałow ˛
a w bicepsie i tricepsie, to jeste´smy cali i zdrowi.
— Nic nie czuj˛e.
— I prawidłowo: jeste´s nafaszerowany narkotykami. Poniewa˙z zacz ˛
ałem si˛e ubiera´c,
pomogła mi usi ˛
a´s´c i zmieniła poło˙zenie poduszek, o które si˛e opierałem.
112
Le˙załem na jednym z rozło˙zonych rz˛edem ´spiworów, na których spali chłopcy i Fla-
via. Dawało to wprost nieprzyzwoicie sielankow ˛
a scen˛e uzupełnian ˛
a łagodnym szumem
wiatru. Z miejsca, w którym le˙załem, miałem doskonały widok na poro´sni˛ety traw ˛
a stok
wzgórza ci ˛
agn ˛
acy si˛e ku kolejnym wzniesieniom i majacz ˛
acym w oddali górom.
— Czy ty w ogóle spała´s? — spytałem podejrzliwie.
— Kto´s musiał sta´c na warcie.
— Teraz to moje zadanie. Odpocznij.
Zacz˛eła protestowa´c, ale i tak w ko´ncu stan˛eło na moim. Pocałowała mnie, uzupeł-
niła zapas wody na podr˛ecznym stoliku i zawin˛eła si˛e w ´spiwór.
Znieczulenie miało efekty pod jednym wzgl˛edem dziwnie przypominaj ˛
ace kaca, pi´c
mi si˛e chciało jak diabli, tote˙z wody nie wystarczyło na długo. Poniewa˙z perspektywa
le˙zenia o suchym pysku nie odpowiadała mi, a nie chciałem przerywa´c nikomu zasłu-
˙zonego snu, pozbierałem si˛e wi˛ec do pionu. Z pocz ˛
atku nieco mi si˛e w głowie kr˛eciło,
ale uczucie to szybko min˛eło i całkiem ju˙z pewnie poszedłem do samochodu. Gdy mija-
łem Bolivara, spojrzał na mnie zaalarmowany, wi˛ec przyło˙zyłem palec do ust i chłopak
natychmiast usn ˛
ał z powrotem.
113
Wóz miał wł ˛
aczony radar i alarm, co znaczyło, ˙ze je´sli co´s cokolwiek wi˛ekszego
od kota znajdzie si˛e bli˙zej ni˙z sto jardów, to wszyscy si˛e o tym dowiemy. Zrobiło mi
si˛e ra´zniej na duszy: chłopaki dawali sobie doskonale rad˛e, co było mił ˛
a wró˙zb ˛
a na
przyszło´s´c.
W lodówce chłodził si˛e por˛eczny pojemnik z wod ˛
a i podr˛eczny zapas butelek pi-
wa, co szczególnie mi si˛e spodobało. Otworzyłem jedn ˛
a i wychyliłem duszkiem, po
czym natychmiast uj ˛
ałem za szyjk˛e słysz ˛
ac na zewn ˛
atrz kroki. Przezorno´s´c okazała si˛e
zb˛edna: to była Flavia.
— Jeste´s jedynym człowiekiem, który mógł nas tu doprowadzi´c — powiedziała
z uczuciem. — Dzi˛ekuj˛e ci z całego serca.
— Drobiazg i rutyna. No i nie zapominaj, ˙ze miałem wysoce fachow ˛
a pomoc.
— Musz˛e przyzna´c, ˙ze gdy Jorge mi wszystko powiedział, pomy´slałam, ˙ze to sza-
le´nstwo. Nie wierzyłam, ˙ze zdołacie wygra´c wybory. Teraz przepraszam za w ˛
atpliwo´sci.
Wierz˛e, ˙ze zrobisz to, co obiecujesz i chc˛e, by tak si˛e stało. A wiesz dlaczego?
— Przepraszam, ale moje szare komórki nadal si˛e szukaj ˛
a, nie jestem chwilowo
zdolny do dalszych łamigłówek.
114
Podeszła, zatrzymuj ˛
ac si˛e w odległo´sci ramienia i wreszcie mogłem w pełni oceni´c
jej urod˛e: oczy, w których gł˛ebinie mo˙zna było si˛e utopi´c, pełne, zmysłowe wargi. . .
westchn ˛
ałem, wypiłem reszt˛e z drugiej butelki i na wszelki wypadek siadłem na błot-
niku, by by´c nieco dalej od tych oczu. W mojej sytuacji nagłe wzruszenia mog ˛
a by´c
zgubne w skutkach. . .
— Dlatego, ˙ze wierz˛e gł˛eboko, ˙ze jeste´s człowiekiem o nieposzlakowanym hono-
rze — wyja´sniła powa˙znie i z zapałem.
Całe szcz˛e´scie, ˙ze wcze´sniej zd ˛
a˙zyłem usi ˛
a´s´c!
— Osobi´scie uwa˙zam, ˙ze jestem przest˛epc ˛
a, cho´c dzi˛eki za miłe słowo — odpar-
łem. — Poza tym policje co´s z tysi ˛
aca planet zgodziłyby si˛e ze mn ˛
a, nie z tob ˛
a.
— Nie rozumiem tego, ale wierz˛e w ciebie. Powiedz mi, dlaczego odci ˛
agn ˛
ałe´s tego
˙zołnierza nara˙zaj ˛
ac własne ˙zycie?
— I tak ryzykowałem, wi˛ec przy okazji uratowałem go od ´smierci pod kołami.
— Dlaczego ˙zycie jednego człowieka jest takie wa˙zne?
— Bo co mo˙ze by´c wa˙zniejszego? To wszystko, co ka˙zdy z nas ma najcenniejsze-
go, niczym nie poprzedzone i nic po nim nie ma, niewa˙zne, co twierdziłby jaki´s klecha
115
oboj˛etnie jakiego wyznania. To co widzisz, to masz, tak wygl ˛
ada naga prawda. Pry-
watnie nigdy nikogo nie nawracałem i nie ˙zycz˛e sobie, by kto´s to próbował robi´c ze
mn ˛
a. Mówi ˛
ac po prostu, jestem realist ˛
a i przyznaj˛e, ˙ze nie ma ˙zadnych dowodów tak
na istnienie, jak i na nieistnienie Boga. Niech ka˙zdy wybiera zatem według własnego
uznania. Osobi´scie s ˛
adz˛e, ˙ze nie tylko tam w górze nikogo nie ma, ale w ogóle nie ma
˙zadnej góry. Wszystko co mam, to tylko jedno ˙zycie, z którego zamierzam wycisn ˛
a´c ile
si˛e da. Dlatego te˙z uwa˙zam, ˙ze najgorszym, co mo˙zna zrobi´c innej osobie, to pozbawi´c
go tej jedynej mo˙zliwo´sci istnienia. Dopuszczalne jest to tylko w obronie własnej lub
najbli˙zszych, je´sli nie ma innej mo˙zliwo´sci, by prze˙zy´c. Tylko zadufani w sobie głupi
politycy lub wykonuj ˛
acy ich rozkazy t˛epi wojskowi zabijaj ˛
a ludzi dla ich własnego do-
bra. Nie wspominaj ˛
ac naturalnie o fanatykach religijnych robi ˛
acych to, by tych˙ze ludzi
zbawi´c. Ale ich miejsce jest w zakładzie dla obł ˛
akanych, tak ˙ze mo˙zna ich pomin ˛
a´c. Na
szcz˛e´scie ich wpływy s ˛
a coraz mniejsze i na coraz mniejszej liczbie planet. ˙
Zyj i pozwól
˙zy´c innym to najm ˛
adrzejsze motto, jakie w ˙zyciu słyszałem.
— Dobrze powiedziane, tato — ocenił Bolivar staj ˛
ac za dziewczyn ˛
a. — Mo˙ze by´s
si˛e tak poło˙zył? Przejm˛e wart˛e, je´sli si˛e zgodzisz.
116
— Wydaje mi si˛e, ˙ze to nie taki zły pomysł.
Skin ˛
ał głow ˛
a, ale patrz ˛
ac na ni ˛
a nie na mnie. Spogl ˛
adała zreszt ˛
a na niego równie
intensywnie, tote˙z czułem, ˙ze w tym przypadku troje to ju˙z tłok.
— No to miłej warty. Flavio, je´sli nie jeste´s ´spi ˛
aca, to mo˙ze dotrzymasz mu towa-
rzystwa? Jestem pewien, ˙ze ma mas˛e pyta´n dotycz ˛
acych tej planety. . . i nie tylko.
Zgodzili si˛e prawie entuzjastycznie, tote˙z poszedłem sobie kiwaj ˛
ac głow ˛
a i czuj ˛
ac
si˛e mo˙ze nie tyle stary, ile zu˙zyty.
Pewnie znieczulenie przestawało działa´c. Albo był to wpływ teologicznego wykła-
du: gadanie o pierdołach, i to oczywistych, zawsze mnie denerwowało.
— Uszy do góry — mrukn ˛
ałem, układaj ˛
ac si˛e w ´spiworze. — Jakkolwiek by było,
jeste´s zbawc ˛
a tej planety i gówniarze b˛ed ˛
a musieli uczy´c si˛e o tobie w szkołach!
Co musiało by´c trafn ˛
a form ˛
a zemsty na losie, gdy˙z zasn ˛
ałem z lekkim u´smiechem
na ustach.
Rozdział 11
Pó´znym popołudniem oddział był na nogach i kategorycznie ˙z ˛
adał je´s´c. Rami˛e te˙z
si˛e obudziło i stwierdziło, ˙ze najwy˙zsza pora da´c o sobie zna´c, co mi si˛e przestało po-
doba´c. Maj ˛
ac do wyboru ´srodek znieczulaj ˛
acy i jasny umysł, z konieczno´sci wybrałem
to drugie — trzeba było przygotowa´c plany na rozmaite okazje, wobec czego mówi
si˛e trudno. Zjadłem jajka na bekonie (jajka były sproszkowane, bekon liofilizowany)
spłukuj ˛
ac to rozpuszczaln ˛
a kaw ˛
a i daj ˛
ac sobie uroczyste słowo honoru, ˙ze nast˛epnym
razem, przygotowuj ˛
ac jaka´s wypraw˛e, wi˛ecej uwagi b˛ed˛e po´swi˛ecał zapasom spo˙zyw-
118
czym. Koniec mycia naczy´n i moich procesów decyzyjnych zbiegł si˛e w czasie, wobec
czego zacz ˛
ałem si˛e rz ˛
adzi´c.
— Bolivar, do roboty! — poleciłem, wi˛ec oderwał si˛e od Flavii, acz uczynił to
z pewn ˛
a niech˛eci ˛
a. — B ˛
ad´z tak miły i przynie´s tu skrzynk˛e oznaczon ˛
a „Top Secret”;
znajduje si˛e w baga˙zniku.
— Brawo! Najwy˙zszy czas, ˙zeby´smy si˛e dowiedzieli, co w niej jest.
Wszyscy zebrali si˛e wokół, gdy postawił obok mnie ci˛e˙zki szary pojemnik.
— Co za młodzie˙z! — stwierdziłem z dezaprobat ˛
a przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e rysom przy
zamku. — Za grosz cierpliwo´sci.
— To James — oburzył si˛e. — Ja próbowałem rozci ˛
a´c wzdłu˙z szwu.
— Co te˙z ci si˛e nie udało — stwierdziłem z zadowoleniem. — Poniewa˙z nie tylko
zawarto´s´c, ale i opakowanie s ˛
a jednymi z ostatnich osi ˛
agni˛e´c profesora Coypu, którego
wszyscy znacie. Wystarczy tu przyło˙zy´c kciuk i wybra´c wła´sciw ˛
a kombinacj˛e. Ten, na
kogo jest zaprogramowany zamek, nie ma jak wida´c ˙zadnych problemów z dotarciem
do wn˛etrza. . .
119
Góra pojemnika odsun˛eła si˛e i wszyscy ciekawie zajrzeli do ´srodka. Wyj ˛
ałem czar-
n ˛
a skrzynk˛e zaopatrzon ˛
a w por˛eczny uchwyt. Miała w górnej ´sciance dziur˛e, a w jednej
z bocznych ´scianek przeł ˛
acznik i gniazdo, z którego wychodziły dwa przewody zako´n-
czone krokodylkami.
— Nie robi specjalnego wra˙zenia — krytycznie oceniła Angelina.
— Wszystko zale˙zy od punktu widzenia, moja droga. Mo˙ze nie wygl ˛
ada atrakcyj-
nie, ale ma za to doskonałe zastosowanie. To przetwarzacz molekularny i to działaj ˛
acy
w obie strony. Jak zobaczycie, co potrafi, to wam szcz˛eki poopadaj ˛
a — wyj ˛
ałem z po-
jemnika pudełko, a z niego niewielki przedmiot i podałem go Jamesowi. — Jako ˙ze
masz najwi˛ekszego w tej rodzinie ´swira na punkcie broni, zechciej mi łaskawie powie-
dzie´c, co to takiego.
Obejrzał dokładnie owo co´s i oddał mi ze słowami:
— Bardzo dokładny model ci˛e˙zkiego mo´zdzierza rakietowego. Kaliber sto pi˛e´cdzie-
si ˛
at milimetrów, standardowe wyposa˙zenie wojsk. . .
— Wystarczy, nie prosiłem o detale techniczne — odezwałem si˛e pospiesznie. —
Tyle ˙ze pomyliłe´s si˛e w jednym drobiazgu: to nie jest model. To normalny mo´zdzierz,
120
z którego zabrano dziewi˛e´cdziesi ˛
at dziewi˛e´c procent molekuł. Je´sli je uzupełnimy, to
wróci do normalnych rozmiarów, całkowicie zdatny do natychmiastowego u˙zytku. Owo
zabieranie i uzupełnianie molekuł to wła´snie to, czym zajmuje si˛e przetwarzacz mole-
kularny.
— Jeste´s pewien, ˙ze nie chcesz odpocz ˛
a´c? — spytała nagle Angelina. — Takie rany
mog ˛
a wywoła´c gor ˛
aczk˛e. . .
— Zamilcz, niedowiarku! — zganiłem j ˛
a. — Patrz i podziwiaj!
Postawiłem urz ˛
adzenie na ziemi, przypi ˛
ałem krokodylki do mo´zdzierza, który usta-
wiłem w pewnej odległo´sci i wyci ˛
agn ˛
ałem teleskopowy lejek znajduj ˛
acy si˛e wokół
otworu w pokrywie przetwarzacza.
— Teraz brak jedynie surowca. Chłopcy, b ˛
ad´zcie uprzejmi poznosi´c tu kamienie
i inne odpadki i wsypa´c do tego lejka. Gotowe? Pi˛eknie, no to zaczynamy.
Przestawiłem przeł ˛
acznik i urz ˛
adzenie niezbyt gło´sno zawyło. Poza tym nic. Scep-
tycyzm i ironia unosiły si˛e w powietrzu.
— Cierpliwo´sci! Potrzeba troch˛e czasu, ˙zeby rozebra´c molekuły na cz˛e´sci składowe,
nie? Oho, jedziemy z koksem!
121
Przypominało to ogl ˛
adanie pompowania balonu, cho´c tym razem wypełniaczem by-
ło nie powietrze, lecz stal: w miar˛e wzrostu ilo´sci jej molekuł mo´zdzierz rósł niczym
na dro˙zd˙zach. W ci ˛
agu niespełna minuty miał normalne gabaryty. Rozległ si˛e brz˛eczyk
i zawodzenie umilkło.
— Macie jeszcze jakie´s w ˛
atpliwo´sci? — spytałem uprzejmie stukaj ˛
ac jednocze´snie
w luf˛e.
Zagrała jak dzwon czystym d´zwi˛ekiem stali.
— Wspaniałe, tato — przyznał pełen podziwu Bolivar łapi ˛
ac za przyrz ˛
ady celowni-
cze. — To znaczy, ˙ze mo˙zemy ze sob ˛
a zabra´c praktycznie wszystko zmniejszaj ˛
ac mas˛e
tego wszystkiego. Na ten przykład. . .
— Jak ci˛e znam, to masz w tym pudełku cał ˛
a mas˛e ciekawych rzeczy — przerwał
bratu James wyj ˛
atkowo wyprzedzaj ˛
acy go o wi˛ekszy ni˙z zwykle kawałek drogi my´slo-
wej.
— Mam, a jednej z nich wła´snie u˙zyjemy. Najpierw jednak trzeba zmniejszy´c mo´z-
dzierz.
122
Przestawiłem przeł ˛
acznik w przeciwne poło˙zenie, i ze szczeliny w boku posypał si˛e
stalowy pył, czemu towarzyszyło kurczenie si˛e mo´zdzierza. Gdy wrócił do rozmiarów
sprzed pokazu, wył ˛
aczyłem urz ˛
adzenie i schowałem zabawk˛e. Wyj ˛
ałem za to skompli-
kowanie wygl ˛
adaj ˛
ace co´s o kształcie zbli˙zonym do prostopadło´scianu.
— Regenerator tkanki organicznej wraz z autodiagnost ˛
a, typ stosowany w wielkich
szpitalach. Wystarczy dwadzie´scia cztery godziny w tym cudzie techniki i moje rami˛e
b˛edzie jak nowe. Chyba wszyscy powinni´smy by´c w jak najlepszej kondycji fizycznej,
zanim zaczniemy kampani˛e wyborcz ˛
a, prawda?
Tym razem za budulec posłu˙zyły najpierw stalowe resztki, potem okoliczne kamie-
nie. Gdy regenerator przybrał wła´sciwe rozmiary, podł ˛
aczyłem go do mikrostosu. An-
gelina zdj˛eła mi opatrunek (rami˛e wygl ˛
adało zdecydowanie obrzydliwie) i poło˙zyłem
si˛e w łó˙zku stanowi ˛
acym integraln ˛
a cz˛e´s´c regeneratora, który cicho pomrukuj ˛
ac zabrał
si˛e do roboty.
123
*
*
*
Prawie z przykro´sci ˛
a opuszczałem przytulne łó˙zko. Rami˛e i ducha miałem zupeł-
nie jak nowe. Pogoda była doskonała, powietrze czyste, a wokół panowała atmosfe-
ra zupełnej sielanki: Angelina tkała z monomolekularnej nici kamizelk˛e kuloodporn ˛
a,
a bli´zniacy zalecali si˛e do Flavii, która rozkwitała w oczach pod wpływem ich kom-
plementów. Poczułem si˛e zb˛ednym dodatkiem do tego obrazka i postanowiłem czym
pr˛edzej ten stan zmieni´c. Angelina zorientowała si˛e, ˙ze to koniec wakacji, gdy zabrałem
si˛e za oliwienie broni.
— Młodzie˙zy, czas si˛e pakowa´c — oznajmiła. — Wyje˙zd˙zamy!
*
*
*
Potem była to wył ˛
acznie kwestia szybkiej i ci ˛
agłej jazdy. Ojciec Flavii był inspek-
torem rolnym i dzieci´nstwo sp˛edziła podró˙zuj ˛
ac z nim po kraju, który dzi˛eki temu do-
skonale znała. Prowadziła nas nie u˙zywanymi górskimi drogami, co pozwalało omija´c
miasteczka, a nawet pojedyncze farmy. Gdy w ko´ncu wyjechali´smy na płaskowy˙z, cel
mieli´smy praktycznie w zasi˛egu wzroku.
124
— Oto posiadło´s´c markiza de la Rosa — obwie´sciła Flavia.
— Gdzie? — spytałem niezbyt rozs ˛
adnie, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e po polach, lasach i ł ˛
akach
rozci ˛
agaj ˛
acych si˛e od horyzontu po horyzont.
— Wsz˛edzie. Jest wła´scicielem setek tysi˛ecy hektarów. Szlachta czy arystokracja,
jak niektórzy wol ˛
a ich nazywa´c, s ˛
a tu typowymi feudałami, co było głównym powo-
dem, dzi˛eki któremu Zapilote zdobył władz˛e. Cz˛e´s´c z nich to banda sadystów i durni,
cz˛e´s´c nie. Markiz jest jednym z najłagodniej traktuj ˛
acych swoich poddanych i jednym
z najbardziej inteligentnych. Dlatego bardzo istotne jest pozyskanie go dla naszej spra-
wy.
— To mamy ju˙z załatwione — uspokoiłem j ˛
a. — Namówiłbym do wojska nawet
paralityka z wtórnym infantylizmem, gdybym był werbownikiem. Bolivar, zatrzymaj
no si˛e chłopcze, zanim miniemy ten portal.
Drog˛e przecinał imponuj ˛
acych rozmiarów kamienny, wolno stoj ˛
acy łuk. To znaczy
nie było ˙zadnego płotu czy wła´sciwej bramy. Na zwie´nczeniu wyryty miał jaki´s po-
twornie skomplikowany herb, w którym roiło si˛e od gryfów, lwów, koron i całej masy
innych heraldycznych symboli.
125
Si˛egn ˛
ałem do lodówki i wyci ˛
agn ˛
ałem pojemnik na lód. Miał podwójne dno, w któ-
rym skrzyło si˛e od lodu i diamentów.
— Dla ciebie, mój skarbie — powiedziałem wsuwaj ˛
ac Angelinie na palec pier´scie´n
z czterystukaratowym diamentem.
Westchn˛eła uroczo, po czym mow˛e jej odebrało, gdy otrzymała stosowny do kom-
pletu naszyjnik.
— Zawsze mówiłem, ˙ze dobre kamienie wymagaj ˛
a odpowiedniej oprawy jak te˙z
okazji — dodałem.
— S ˛
a wspaniałe.
— Podobnie jak ty. Jeszcze par˛e drobiazgów dla mojej skromnej osoby i jeste´smy
gotowi.
Wło˙zyłem sygnet z rubinem wielko´sci goł˛ebiego jaja, pasuj ˛
acy do wysadzanej rubi-
nami broszki do kapelusza i dostałem oklaski z przedniego siedzenia. Flavia wpatrywała
si˛e w nas w totalnym osłupieniu. Miałem nadziej˛e, ˙ze na markizie wywrze to podobne
wra˙zenie.
126
— Naprzód, na spotkanie przeznaczenia! — poleciłem i przejechali´smy przez ka-
mienny portal.
Droga była równa i dobrze utrzymana; prowadziła najpierw przez zielone ł ˛
aki, po-
tem przez coraz kunsztowniejsze ogrody, by w ko´ncu dotrze´c przez park z fontannami
prosto na podjazd przed dworem, zamkiem, czy Bóg raczy wiedzie´c czym. Domostwo
było tyle˙z obszerne co trudne do sklasyfikowania, gdy˙z wyrastały ze´n w ró˙znych dziw-
nych miejscach wie˙zyczki, okienka, balustrady i cała masa innych architektonicznych
ozdobników. Przez najbli˙zsze drzwi wej´sciowe wyszła dostojnie osobisto´s´c tak wystro-
jona, ˙ze a˙z oczy bolały.
— Markiz? — spytałem nieco ol´sniony bogactwem stroju.
— Jego lokaj — odparła Flavia. — Podaj mu nazwisko i tytuł, je´sli jeste´s szlachetnie
urodzonym.
Czy byłem urodzonym szlachetnie czy normalnie, diabli wiedzieli, ale tytuł miałem,
a jak˙ze, i to nie jeden, a z tuzin. Wszystko dzi˛eki płodnej wyobra´zni. James otworzył
drzwi, wi˛ec dostojnie wysiadłem i ruszyłem na spotkanie wystrojonego lokaja. Spotka-
li´smy si˛e w połowie schodów.
127
— Zakładam, ˙ze jest to rezydencja jego ekscelencji Gonzalesa de Torres, markiza
de la Rosa?
— To jest rezydencja. . .
— To miło, ˙ze nie pomyliłem adresu — przerwałem mu, zanim zacz ˛
ał wyliczan-
k˛e. — W takim razie b ˛
ad´z uprzejmy poinformowa´c swojego pana, ˙ze przybył ksi ˛
a˙z˛e di
Griz z rodzin ˛
a.
— Według ˙zyczenia ja´snie pana. Prosz˛e za mn ˛
a. Wprowadził nas do przestronnego
hallu i szepn ˛
ał co´s nieco mniej wystrojonemu fagasowi, który pognał gdzie´s bocznym
korytarzem. Przeszli´smy po dywanach, w których ton˛eły stopy, do pary solidnych drzwi,
które lokaj otworzył uroczystym gestem, oznajmiaj ˛
ac dono´snym głosem moje przyby-
cie. Wszedłem z wysoko podniesion ˛
a głow ˛
a.
Markiz wyszedł mi na spotkanie z wyci ˛
agni˛et ˛
a prawic ˛
a. Był przystojnym m˛e˙zczy-
zn ˛
a o szlachetnej twarzy i skroniach pokrytych siwizn ˛
a. Wysportowany krok ´swiadczył
o dobrej kondycji fizycznej. U´scisn ˛
ałem jego dło´n z lekkim ukłonem.
— Witam, mo´sci ksi ˛
a˙z˛e — odezwał si˛e z nut ˛
a szczero´sci w głosie.
128
— Jim, je´sli byłby pan tak łaskaw. Na mojej planecie nie jeste´smy zwolennikami
formalizmu.
— Naturalnie, to bardzo ułatwia ˙zycie. A wi˛ec nie pochodzisz z tego ´swiata. W ta-
kim razie gratuluj˛e opanowania naszego j˛ezyka: jest doskonałe. Nic te˙z dziwnego, ˙ze
twój tytuł wydał mi si˛e niezbyt znajomy.
— Twój natomiast jest szeroko znany w cywilizowanej galaktyce. Nie wpadłbym
zreszt ˛
a tak bez zapowiedzi, gdyby nie zach˛ecił mnie do tego jeden z twoich krewnych,
który tak˙ze dal mi list polecaj ˛
acy — podałem mu list napisany przez Jorge, który osta-
tecznie przypiecz˛etował to, ˙ze stali´smy si˛e mile widzianymi go´s´cmi.
Nast ˛
apiły ogólne przedstawiania, pojawiła si˛e markiza, której bi˙zuteria nie robiła
ani w połowie takiego wra˙zenia jak ta noszona przez Angelin˛e, co przyznaj˛e, sprawiło
mi spor ˛
a satysfakcj˛e.
Kiedy zostali´smy sami, de Torres (bo nalegał, by tak go nazywa´c) i ja siedli´smy przy
sporej flaszce doskonałego rumu i przeszli´smy do rzeczy. To znaczy ja przeszedłem.
— S ˛
adz˛e, ˙ze wiesz, i˙z twój krewny, to znaczy Jorge, działa w ruchu oporu? —
spytałem.
129
— Teraz ju˙z wiem, co zreszt ˛
a sprawia mi du˙z ˛
a satysfakcj˛e. Ka˙zdy, kto wyst˛epuje
przeciw tej kupie gówna, temu dwupierdkowi mamuta, synowi osła i. . . — kontynuował
w tym tonie dłu˙zsz ˛
a chwil˛e, a ja zapami˛etywałem co bardziej malownicze epitety.
— Jak słysz˛e, darzysz obecnego prezydenta, hm. . . gor ˛
acym i serdecznym uczu-
ciem, ˙ze tak to okre´sl˛e — wtr ˛
aciłem, gdy zrobił przerw˛e dla przepłukania gardła.
Tym razem wypowied´z była równie d´zwi˛eczna i z przyjemno´sci ˛
a stwierdziłem, ˙ze
gospodarz nie powtórzył si˛e ani razu.
— To co mówisz, musi by´c prawd ˛
a, jako ˙ze pokrywa si˛e z wie´sciami, jakie dotar-
ły na Solysomba, czyli moj ˛
a rodzinn ˛
a planet˛e, odległ ˛
a o wiele lat ´swietlnych. Co nas
szczególnie zirytowało to fakt, ˙ze ów Zapilote popełnia swoje zbrodnie w imi˛e demokra-
cji, a jest to system, który bardzo szanujemy. Spokojnie, wiem, co mówi˛e. Wypij troch˛e
rumu, to doskonale działa na ci´snienie. Widzisz, gdy u nas j ˛
a wprowadzano, wielu ˙zywi-
ło spore obawy, jako ˙ze co monarchia to monarchia, natomiast w praktyce okazało si˛e,
˙ze jest to wcale rozs ˛
adny ustrój, który wszystkim wychodzi na dobre. Zwłaszcza je´sli
wybory wygrywaj ˛
a odpowiednio urodzeni i wykształceni ludzie. A wygrywaj ˛
a. Mar-
130
kiz uniósł brwi, ale staranne wychowanie nie pozwoliło mu inaczej poda´c moich słów
w w ˛
atpliwo´s´c.
— Je´sli si˛e nad tym zastanowisz, przyznasz, ˙ze to ma sens i jest prawdopodobne.
To, ˙ze arystokracja rz ˛
adziła przed walnymi wyborami, wcale nie musi oznacza´c, ˙ze nie
mo˙ze rz ˛
adzi´c po ich wygraniu. Demokracja oznacza w tym przypadku, ˙ze ludzie prawi
i z charakterem maj ˛
a wi˛eksz ˛
a szans˛e wygrania ni˙z złodzieje i durnie. Naturalnie je´sli
wybory s ˛
a uczciwe. Samo urodzenie zreszt ˛
a nie ´swiadczy o niczym: nie wiem jak ty,
ale u nas jest sporo szlachty, których nie dopu´sciłbym do pasania ´swi´n, bo to byłoby
zbyt odpowiedzialne dla nich zaj˛ecie.
— Mamy ten sam problem — przyznał de Torres. — Jest wielu dobrze urodzo-
nych, których nie do´s´c, ˙ze nie wpu´sciłbym do tego domu, to nawet nie b˛ed˛e profanował
powietrza wymawianiem ich nazwisk.
— A wi˛ec jeste´smy tego samego zdania! — uniosłem kielich, czego efektem był
miły toast.
Jeszcze milsze było natychmiastowe uzupełnienie zawarto´sci kielichów.
131
— Dlatego te˙z zgłosiłem si˛e, by słu˙zy´c swym do´swiadczeniem politycznym tobie
i twoim rodakom. W nast˛epnych wyborach na prezydenta b˛edzie dwóch kandydatów,
a ja u˙zyj˛e wszelkich znanych mi ´srodków, by wybory były uczciwe i by wygrał lepszy.
— Naprawd˛e mo˙zesz to zrobi´c?
— Słowo honoru.
— A wi˛ec jeste´s zbawc ˛
a Paraiso-Aqui.
— Nie ja. To zadanie dla nowego prezydenta — sprostowałem łagodnie.
— A któ˙z ma nim zosta´c?
— Przecie˙z to oczywiste: ty.
Zatkało go. Gdy w ko´ncu si˛e odezwał, głos miał pełen ˙zalu.
— Nie mo˙ze to by´c. Przykro mi, ale nie mog˛e by´c prezydentem. Musisz znale´z´c
innego kandydata.
Rozdział 12
Akurat poci ˛
agn ˛
ałem solidny łyk rumu, gdy to powiedział, tak ˙ze miał mas˛e szcz˛e-
´scia, ˙ze go nie oplułem. Zakrztusiłem si˛e za to pot˛e˙znie i min˛eła dłu˙zsza chwila, zanim
przestałem kaszle´c i łzy przestały mi lecie´c ciurkiem.
— Nic nie rozumiem — wychrypiałem w ko´ncu.
— Nie b˛ed˛e kandydował i to z prostego powodu: dlatego, ˙ze zostan˛e wybrany, a nie
nadaj˛e si˛e na to stanowisko. Nie mam ˙zadnego do´swiadczenia w rz ˛
adzeniu planet ˛
a i nie
wiedziałbym nawet, od czego zacz ˛
a´c. Nie mog˛e zostawi´c mojej posiadło´sci, gdy˙z ˙zycie
całe po´swi˛eciłem na jej rozwój, a nie znam osoby, która mogłaby godnie kontynuowa´c
133
to dzieło. Poza tym jest kto´s, kto znacznie bardziej nadaje si˛e na to stanowisko, cho´cby
z powodu posiadanych kwalifikacji. Przyznaj˛e, ˙ze okazja sko´nczenia z tyrani ˛
a Zapilote
i obj˛ecia prezydentury jest kusz ˛
aca, ale musz˛e ust ˛
api´c lepszemu od siebie.
Skromni´s, cholera!
— A kto jest tym wzorem cnót?
— Ty, mój drogi przyjacielu! Teraz mnie mow˛e odj˛eło.
O tym nie pomy´slałem, a propozycja była kusz ˛
aca. . . ale były i przeszkody.
— Nie jestem obywatelem tej planety — zaprotestowałem.
— A to jaka´s ró˙znica? — zdziwił si˛e markiz.
— Zwykle du˙za, ale. . . — zamilkłem, bo nagle mnie ol´sniło: w umy´sle rozbłysł mi
gotowy, zapi˛ety na ostatni guzik pomysł, który moja pod´swiadomo´s´c musiała przygo-
towywa´c od dłu˙zszego czasu.
— Zanim ci odpowiem, mog˛e najpierw zada´c par˛e pyta´n? — odezwałem si˛e po
chwili.
— Oczywi´scie.
134
— Czy masz bliskiego krewnego, ale wstydliwego z natury, który uwielbia przesia-
dywa´c w domu i ogranicza do minimum kontakty ze ´swiatem zewn˛etrznym?
— Podziwu godne! — zdumiał si˛e de Torres. — Wła´snie opisałe´s mego siostrze´n-
ca, Hectora Harapo, to znaczy, naturalnie, Sir Hectora, Kawalera Orderu Pszczoły, to
niezbyt wielka kapituła, ale zawsze. Jego posiadło´s´c graniczy z moj ˛
a, a ostatni raz wi-
działem go z dziesi˛e´c lat temu. Poza nami˛etn ˛
a lektur ˛
a naukowych dzieł z dziedziny sa-
downictwa niewiele go interesuje. Prawd˛e mówi ˛
ac, gdyby nie moja pomoc, ju˙z dawno
by go zlicytowano.
— Brzmi zach˛ecaj ˛
aco. H˛e ma lat?
— Jest mniej wi˛ecej w twoim wieku i podobnej budowy, cho´c ma rozło˙zyst ˛
a czarn ˛
a
brod˛e.
— Broda to ˙zaden problem. Jeszcze jedno: czy zgodzisz si˛e by´c wiceprezydentem,
je´sli Sir Hector b˛edzie kandydował? Nie ukrywam, ˙ze twój autorytet bardzo by pomógł
w kampanii.
— Na to mog˛e si˛e spokojnie zgodzi´c. Ale musz˛e ci˛e ostrzec, Hector jest dobrym
człowiekiem, ale na prezydenta całkowicie si˛e nie nadaje.
135
— Kwestia dyskusyjna: historia zna nie takie przypadki.
Prezydentami zostawali ju˙z niedouczeni elektrycy albo zatwardziali oszu´sci, ale nie
o to chodzi. Je´sli si˛e zgodzisz, to musimy w imi˛e wy˙zszych racji popełni´c co´s, co nie-
którzy mog ˛
a uzna´c za przest˛epstwo, a co powiniene´s sam oceni´c. Uwa˙zam, ˙ze nale˙zy
podstawi´c w miejsce Sir Hectora kandydata szlachetnie urodzonego i z du˙zym do´swiad-
czeniem w dziedzinie polityki, zdeterminowanego. . . — przerwałem, bo zacz ˛
ał si˛e co-
raz szerzej u´smiecha´c.
— Ciebie! — doko´nczył.
— Wła´snie.
— Idealne! Nie przychodzi mi na my´sl nikt, kto by si˛e lepiej do tego nadawał.
— Doskonale. Ale nale˙zy by´c przygotowanym na kłopoty. Zanim oficjalnie wyst ˛
a-
pimy, musimy uzgodni´c stanowiska i lini˛e polityczn ˛
a partii. Mo˙zesz nie polubi´c cz˛e´sci
reform, które trzeba b˛edzie przeprowadzi´c, je´sli chcemy wygra´c.
— Nonsens. — Markiz machn ˛
ał lekcewa˙z ˛
aco r˛ek ˛
a. — Ludzie honoru i odpowied-
niego urodzenia nie b˛ed ˛
a si˛e sprzeczali o błahostki. Nie b˛edzie ˙zadnych nieporozumie´n.
136
— W ˛
atpi˛e, aby to było a˙z tak proste. We´zmy cho´cby jeden przykład: co by´s zrobił,
gdybym chciał podzieli´c wielkie maj ˛
atki ziemskie i da´c ziemi˛e chłopom?
— Zastrzeliłbym ci˛e od r˛eki — wyja´snił spokojnie.
— A widzisz. Co prawda niczego takiego nie zamierzam, ale jako przykład po-
działało doskonale. — Nie była to prawda, zdawałem sobie jednak spraw˛e, ˙ze reformy
maj ˛
atkowe b˛ed ˛
a procesem ˙zmudnym i w okresie wyborów lepiej ich w ogóle nie poru-
sza´c. — Natomiast, co nale˙zy zrobi´c, by uzyska´c popularno´s´c, to obieca´c z dwie, trzy
reformy mniejszego kalibru. Wiem, ˙ze w teorii mo˙ze to by´c niemiłe, ale czasami trzeba
si˛e po´swi˛eci´c dla dobra sprawy.
— Jak na przykład? — spytał podejrzliwie de Torres, maj ˛
ac ´swie˙zo w pami˛eci po-
mysł reformy rolnej.
— Na przykład powszechne równouprawnienie: jeden człowiek to jeden głos i to
wł ˛
acznie z kobietami. . .
— Kobiety nie mog ˛
a mie´c takich samych praw, jak m˛e˙zczy´zni!
— A powiesz to mojej ˙zonie?
137
— Nie — przyznał, tr ˛
ac szcz˛ek˛e. — Swojej te˙z nie. To niebezpieczne i rewolucyjne
pomysły, ale s ˛
adz˛e, ˙ze musimy je zrealizowa´c.
— Je´sli my tego nie zrobimy, to uczyni to Zapilote. Poza tym musimy zrezygno-
wa´c z tortur i tajnej policji, wprowadzi´c poszanowanie praw jednostki, publiczn ˛
a słu˙zb˛e
zdrowia, darmowe mleko dla niemowl ˛
at, prawo usuwania ci ˛
a˙zy i rozwody.
— Chyba masz racj˛e — zgodził si˛e markiz. — Wszyscy moi ludzie maj ˛
a to, o czym
mówisz, i jako´s nie zrobiła si˛e z tego rewolucja, wobec czego mo˙zna je da´c reszcie
mieszka´nców tej planety. Widz˛e, ˙ze cały ten polityczny interes mo˙ze by´c bardzo skom-
plikowany.
— Jak cholera — przyznałem. — A wi˛ec do roboty nad platform ˛
a wyborcz ˛
a.
— Musimy mie´c parti˛e na platformie?
— Tak si˛e mówi: platforma to wykaz tego, co chcemy zrobi´c po doj´sciu do władzy.
Partia za´s jest organizacj ˛
a polityczn ˛
a, któr ˛
a musimy stworzy´c, by zosta´c wybranymi.
— Brzmi rozs ˛
adnie. A jak si˛e ta partia b˛edzie nazywa´c?
— Powinna si˛e nazywa´c Partia Szlachecko- Chłopsko- Robotnicza — mo˙ze nie
brzmi to najładniej, ale ma odpowiedni ˛
a tre´s´c.
138
Był to pocz ˛
atek godnego zapami˛etania wieczoru. Przy nast˛epnej omszałej butelce
stworzyli´smy szczegółowe plany. Markiz nie był durniem i miał doskonałe kontakty jak
i rozeznanie w tym, co si˛e dzieje na całej praktycznie planecie. Poło˙zyli´smy si˛e nad
ranem z poczuciem dobrze spełnionego obowi ˛
azku.
Przy ´sniadaniu, podanym do łó˙zka, a raczej królewskiego ło˙za, opowiedziałem An-
gelinie o naszych osi ˛
agni˛eciach. Zanim wstałem, okazało si˛e, ˙ze de Torres jest zdecy-
dowanie bardziej rannym ptaszkiem ni˙z ja i ˙ze poczynił ju˙z pierwsze przygotowania.
Wysłał mianowicie swego zarz ˛
adc˛e do posiadło´sci Sir Hectora i tym samym samocho-
dem przywiózł zaspanego i ogłupiałego krewniaka wraz z bibliotek ˛
a. Umieszczono go
w wygodnych pokojach w skrzydle budowli, gdzie z zadowoleniem pogr ˛
a˙zył si˛e w dal-
szych naukowych badaniach. Tak ˛
a energi˛e nale˙zało podziwia´c — wychodziło, ˙ze de
Torres b˛edzie spor ˛
a pomoc ˛
a w czasie kampanii wyborczej. Obejrzałem sobie Sir Hec-
tora, stwierdziłem, ˙ze broda nie przedstawia ˙zadnego problemu: mo˙zna j ˛
a podrobi´c na
podstawie zwykłej fotografii. W ko´ncu doszedłem do wniosku, ˙ze Sir Hector powinien
by´c mi wdzi˛eczny za to, co b˛ed˛e robił w jego imieniu.
I wtedy si˛e zacz˛eło.
139
Zastanawiałem si˛e wła´snie powa˙znie, czy nie nadszedł czas na porannego drinka,
gdy markiz z trzaskiem wypadł ze swego gabinetu.
— Co´s si˛e zacz˛eło — oznajmił dono´snie. — Wła´snie odbieraj ˛
a nadzwyczajn ˛
a wia-
domo´s´c. Chod´z ze mn ˛
a.
Pognałem za nim do windy, gdzie miał miejsce mój pierwszy kontakt z zabytkami
epoki hydraulicznej, które zreszt ˛
a szybko nauczyłem si˛e docenia´c. D´zwigowy zasun ˛
ał
za nami kut ˛
a w br ˛
azie krat˛e i zamkn ˛
ał zawór.
„Zawór” musiałem powiedzie´c gło´sno, gdy˙z de Torres u´smiechn ˛
ał si˛e dumnie akurat
w chwili, gdy ozdobna winda zatrz˛esła si˛e i nadzwyczaj równomiernie ruszyła w gór˛e.
— Widz˛e, ˙ze jeste´s pod wra˙zeniem i nie dziwi˛e si˛e — stwierdził z dum ˛
a markiz. —
W mie´scie nie ma nic porz ˛
adnie zbudowanego, tylko ta cała elektronika i małe motorki,
ale my na wsi wiemy, jak nale˙zy porz ˛
adnie budowa´c. Puszcza dostarcza paliwa, a tur-
bina parowa energii pompuj ˛
acej wod˛e. Systemy hydrauliczne s ˛
a niezniszczalne, mój
drogi. Najlepszy dowód to to, jak płynnie unosimy si˛e na doku wprawiaj ˛
acym w ruch
t˛e wind˛e.
140
— Cud! — uznałem i to z całkowitym przekonaniem. Cylinder musiał by´c gł˛eboko
wmurowany w fundamenty, a trzon miał co najmniej sto jardów. Nale˙zało mie´c nadziej˛e,
˙ze tutejsza metalurgia stoi na wysokim poziomie. Z dusz ˛
a na ramieniu obserwowałem
wod˛e kapi ˛
ac ˛
a z zaworów i z autentyczn ˛
a ulg ˛
a przyj ˛
ałem przystanek ko´ncowy. Czym
pr˛edzej te˙z wysiadłem, cho´c wła´sciwsze byłoby okre´slenie „wyskoczyłem”. Ryzyko
ryzykiem, ale to ju˙z było czystej postaci kuszeniem losu.
Czekało mnie wi˛ecej niespodzianek mechanicznych rodem ze złotego wieku pa-
ry. Ł ˛
aczno´s´c, na ten przykład, nie była utrzymywana za pomoc ˛
a radia czy telefonu.
Aby pozna´c tre´s´c wiadomo´sci, o której mowa, nale˙zało wpierw wspi ˛
a´c si˛e po kr˛etych
schodach na potwornie wysok ˛
a wie˙z˛e, góruj ˛
ac ˛
a nad reszt ˛
a budynku, gdzie wewn ˛
atrz
pomieszczenia znajduj ˛
acego si˛e na najwy˙zszej jej kondygnacji uwijało si˛e w´sród syku
pary i łoskotu metalu pół tuzina m˛e˙zczyzn. Z podłogi wychodziły grube rury doprowa-
dzaj ˛
ace energi˛e do czarnego silnika stoj ˛
acego na ´srodku pokoju — rzecz była masywna
i zaopatrzona w mnogo´s´c kół z˛ebatych, przekładni i d´zwigni. Chwilowo pozostawa-
ła w bezruchu, a uwaga obecnych skupiona była na m˛e˙zczy´znie stoj ˛
acym przy oknie
z pot˛e˙zn ˛
a lunet ˛
a przy oku i wykrzykuj ˛
acym cyfry.
141
— Siedem. . . dwa. . . dziewi˛e´c. . . cztery. . . nie wiem. . . koniec linii. Wysła´c, ˙zeby
powtórzyli ostatni ˛
a lini˛e.
Operator zabrał si˛e za d´zwignie; urz ˛
adzenie j˛ekn˛eło, sykn˛eło i z łomotem ruszyło.
L´sni ˛
ace tłoki zacz˛eły si˛e przesuwa´c w gór˛e i w dół, a ponad dachem drgn˛eły ramiona
semafora, do których prowadziły.
— Widz˛e, ˙ze nasz telegraf semaforowy wywarł na tobie du˙ze wra˙zenie — zauwa˙zył
dumnie de Torres.
— Du˙ze to troch˛e za mało powiedziane — przyznałem. — Jestem wr˛ecz wstrz ˛
a-
´sni˛ety. Sk ˛
ad jest ta wiadomo´s´c?
— Z wybrze˙za. Przekazywana jest od stacji do stacji, a poniewa˙z jest to prywatna
sie´c ł ˛
aczno´sci, ka˙zdy szlachetnie urodzony ma stacj˛e semaforow ˛
a w zamku. Jeste´smy
w stałej ł ˛
aczno´sci ze sob ˛
a i naturalnie u˙zywamy szyfrów. Ta wiadomo´s´c rozpoczynała
si˛e sygnałem najwy˙zszej wagi, wi˛ec przyprowadziłem ci˛e ze sob ˛
a: czuj˛e w ko´sciach, ˙ze
ma to zwi ˛
azek z naszymi sprawami. Aha, jest.
Ostatnia linijka została powtórzona i odczytana, a wiadomo´s´c składaj ˛
aca si˛e z kilku-
nastu grup cyfr wr˛eczona markizowi, który poprowadził mnie do niewielkiego pomiesz-
142
czenia wbudowanego w jedn ˛
a ze ´scian. Prowadziły do´n grube stalowe drzwi, a powie-
trza i odrobiny ´swiatła dostarczała w ˛
aska strzelnica w murze. De Torres poło˙zył wiado-
mo´s´c na stole, wyj ˛
ał z kieszeni klucz deszyfruj ˛
acy, ustawił kombinacj˛e i zaproponował:
— Szybciej pójdzie, jak b˛edziesz pisał.
Bez słowa wzi ˛
ałem si˛e do roboty, wpisuj ˛
ac litera po literze co mi powiedział. Gdy
sko´nczył, pochylił si˛e nad moim ramieniem i odczytał półgłosem:
TAJNA ZMIANA PRAW WYBORCZYCH. KANDYDAT NA PRE-
ZYDENTA MUSI SI ˛
E OSOBI ´SCIE ZAREJESTROWA ´
C DO SZÓSTEJ
DZI ´S W PRIMOROSO.
JORGE
— A wi˛ec zacz˛eły si˛e kłopoty — stwierdziłem. — Zapilote musiał wyczu´c pismo
nosem i próbuje ukr˛eci´c łeb całej sprawie, zanim si˛e oficjalnie zacz˛eła. Co to jest to
Primoroso?
143
— Stolica i twierdza Zapilote. Cwaniak! Je´sli spróbujemy si˛e zarejestrowa´c, zosta-
niemy aresztowani, a je´sli nie zarejestrujemy si˛e, to wygra automatycznie jako jedyny
legalny kandydat. Nie mamy szans.
— Nigdy nie mów nigdy. Mo˙zemy jako´s dotrze´c do Primoroso na czas?
— Bez problemów: mój helikopter mo˙ze tam by´c w mniej ni˙z trzy godziny.
— Ilu ludzi mo˙ze zabra´c?
— Pi˛eciu wł ˛
acznie z pilotem.
— Wobec tego czterech: nas dwóch, Bolivar i James. Wystarczy — zdecydowałem.
— Ale twoi synowie s ˛
a tacy młodzi. Mam tu niezłych specjalistów. . .
— Młodzi wiekiem, ale s ˛
adz˛e, ˙ze do´swiadczeniem bij ˛
a na głow˛e twoich weteranów.
Zreszt ˛
a sam zobaczysz. Zajmij si˛e przygotowaniem maszyny, a ja ´sci ˛
agn˛e chłopaków.
*
*
*
Grzebałem wła´snie w baga˙zniku, gdy Angelina postukała mnie delikatnie w rami˛e.
— Nie zamierzasz mnie przypadkiem tu zostawi´c? — spytała słodko.
144
— Zamierzam — odparłem nie odwracaj ˛
ac si˛e — i zostawi˛e, bo kto´s musi ubez-
piecza´c nasze tyły i przygotowa´c obron˛e bazy. Trzeba przygotowa´c si˛e na obl˛e˙zenie, bo
diabli wiedz ˛
a, jak si˛e sprawy potocz ˛
a. Poj˛ecia nie mam, co konkretnie da si˛e zrobi´c. Nie
znam zamku i okolic, ale znam ciebie i wiem, ˙ze mog˛e na tobie polega´c.
Wynurzyłem si˛e z nar˛eczem sprz˛etu i napotkałem jej podejrzliwe spojrzenie.
— Nie wymy´sliłe´s tego czasem na poczekaniu? — spytała jeszcze słodziej.
— Sk ˛
ad˙ze! — ˙zywo zaprzeczyłem zastanawiaj ˛
ac si˛e, sk ˛
ad u niej nagle taka przeni-
kliwo´s´c. — Tylko nie zd ˛
a˙zyłem ci wcze´sniej powiedzie´c; wypadki potoczyły si˛e zbyt
szybko. Teraz za´s potrzebuj˛e twojej pomocy przy makija˙zu: musz˛e mie´c odpowiedni ˛
a
brod˛e i to ju˙z.
Zmarszczyła brwi, ale po chwili skin˛eła głow ˛
a na znak zgody.
— Niech b˛edzie. Tylko lepiej nie ł˙zyj, bo ci˛e zabij˛e. Je´sli co´s ci si˛e stanie, te˙z ci˛e
zabij˛e — dodała z typowo ˙ze´nsk ˛
a logik ˛
a, ale chwilowo wolałem nie zwraca´c jej na to
uwagi.
145
*
*
*
Pół godziny pó´zniej pocałowałem j ˛
a na do widzenia poprzez g˛esty zarost fałszywej
brody, staraj ˛
ac si˛e za wszelk ˛
a cen˛e nie okaza´c ˙zywiołowej rado´sci. Wreszcie co´s si˛e
działo!
Pierwsza runda nieuczciwej (obustronnie) kampanii wyborczej bliska była pocz ˛
at-
ku.
Rozdział 13
Wyszli´smy razem: bli´zniacy w prostych, szarych liberiach, które doskonale podkre-
´slały bogactwo ubiorów markiza i mojego. Złoto, ustrojone piórami kapelusze, powiew-
ne peleryny, wysokie buty i koronki. . . Słowem wszystko, czego chamstwo oczekuje
po arystokracie. I doskonała bro´n na urz˛edasów, ˙ze nie wspomn˛e o idealnych wr˛ecz
mo˙zliwo´sciach ukrycia ró˙znych pomocnych rzeczy. Byłem, praktycznie rzecz bior ˛
ac,
chodz ˛
ac ˛
a zbrojowni ˛
a, podobnie jak bli´zniacy.
147
Helikopter był nowy i doskonale utrzymany, z ulg ˛
a stwierdziłem, ˙ze nie pochodzi
z epoki pary. De Torres, cho´c dumny ze starej techniki, nie wstydził si˛e u˙zywa´c elektro-
niki i silniczków, gdy było to bardziej stosowne.
Wystartowali´smy i natychmiast wzi˛eli´smy kurs na wschodnie wybrze˙ze. Markiz,
snuj ˛
acy tymczasem plany na najbli˙zsz ˛
a przyszło´s´c, wpadał w coraz wi˛ekszy pesymizm.
— Je´sli wyl ˛
adujemy w heliporcie, to zaraz zaczn ˛
a si˛e problemy uniemo˙zliwiaj ˛
ace
nam wej´scie na teren miasta, a trzeba ci wiedzie´c, ˙ze jest ono otoczone solidnym murem.
Rejestracja odbywa si˛e w presidio le˙z ˛
acym w samym ´srodku miasta, co dodatkowo
utrudnia spraw˛e.
— Co to jest to całe presidio?
— Stary fort i tradycyjna siedziba królów Paraiso-Aqui, obecnie okupowana przez
uzurpatora, który zrobił z niej swój dom, gabinet i prywatn ˛
a kaplic˛e.
— Mo˙zna tam wyl ˛
adowa´c?
— To zakazane, cho´c helikopter Zapilote cały czas ładuje na placu Wolno´sci le˙z ˛
a-
cym przed wej´sciem do presidio.
148
— Jak on mo˙ze, to my te˙z — zdecydowałem. — Jedyne co mog ˛
a nam zrobi´c, to
próbowa´c wlepi´c mandat za złe parkowanie.
— Najgorsze co mog ˛
a nam zrobi´c, to zastrzeli´c bez skrupułów czy pyta´n! — spro-
stował de Torres.
— Uszy do góry! Nie jeste´smy tak całkiem bezbronni — wskazałem na walizeczk˛e,
któr ˛
a troskliwie trzymałem na kolanach. — Tu s ˛
a nie tylko dokumenty.
— Ale i argumenty — dodał Bolivar z u´smiechem.
— Jemy przed czy po? — spytał rzeczowo James.
— Zaraz — wyja´sniłem, rozdaj ˛
ac kanapki zorganizowane w zamkowej kuchni. —
Znam wasze mo˙zliwo´sci w tym wzgl˛edzie. Tylko nie rzuca´c serwetek gdzie popadnie.
— Tak. — Markiz miał dzi´s wolniejszy ni˙z zwykle tok my´slowy. — Wyl ˛
adujemy
na placu, tego si˛e nie spodziewaj ˛
a.
— A nas jako nas si˛e spodziewaj ˛
a? — spytałem podejrzliwie.
— Je´sli jeszcze nie, to b˛ed ˛
a si˛e wkrótce spodziewa´c. Pojawimy si˛e na radarze na
długo przed dotarciem do miasta.
149
— W takim razie po co im ułatwia´c ˙zycie? Gdyby´smy wyl ˛
adowali w heliporcie, to
jak by´smy dotarli do presidio?
— Poleciłbym przez radio, by oczekiwał na nas samochód z szoferem.
— Wi˛ec zrób to, i to zaraz. Wóz pojedzie do heliportu, a wraz z nim komitet powi-
tamy. Pilot wystartuje z placu ledwie wysi ˛
adziemy i te˙z tam poleci, by na nas poczeka´c.
Powinien ju˙z tam by´c spokój, bo wojsko ´sci ˛
agn ˛
a do miasta, gdzie my b˛edziemy. Wtedy
ka˙zesz kierowcy podjecha´c pod presidio i przywie´z´c nas na lotnisko — wyja´sniłem.
— Doskonały plan — ucieszył si˛e markiz łapi ˛
ac mikrofon. — Zaraz go wcielimy
w ˙zycie.
Potem mo˙zna było tylko czeka´c, wi˛ec zdrzemn ˛
ałem si˛e, bo ostatnia noc nie była dla
mnie zbyt długa, a nie potrzebowałem wró˙zki, by wiedzie´c, ˙ze dzie´n b˛edzie m˛ecz ˛
acy.
*
*
*
— Za minut˛e l ˛
adujemy, tato — obudził mnie James. — Pomy´slałem sobie, ˙ze wo-
lałby´s wiedzie´c.
150
— I miałe´s racj˛e — odparłem, tłumi ˛
ac ziewni˛ecie. Przelatywali´smy nad przedmie-
´sciami sporego miasta, kieruj ˛
ac si˛e ku białemu kwadratowi heliportu, za którym wida´c
było stary mur obronny okalaj ˛
acy ´sródmie´scie. Prowadziły do´n nowoczesne autostrady,
ale bramy były na swoim miejscu. Wsz˛edzie było cicho i spokojnie. Za spokojnie. . .
— Pełna moc! — rozkazał de Torres i silnik rykn ˛
ał ogłuszaj ˛
aco.
Przelecieli´smy nad murem i dachami, po czym poło˙zyli´smy si˛e w gwałtownym skr˛e-
cie wokół pot˛e˙znej i ponurej fortecy zajmuj ˛
acej sam ´srodek miasta. Nieliczni przechod-
nie na placu Wolno´sci prysn˛eli w panice na boki widz ˛
ac spadaj ˛
ac ˛
a niczym kamie´n ma-
szyn˛e. W ostatniej chwili pilot zwolnił, tak ˙ze wyl ˛
adowali´smy z niewielkim podsko-
kiem. Moi chłopcy wyskoczyli natychmiast, pomogli nam wysi ˛
a´s´c i zatrzasn˛eli za nami
drzwi. Maszyna poderwała si˛e błyskawicznie i odleciała, zanim do tubylców dotarło, co
si˛e wła´sciwie stało.
A my pod wodz ˛
a markiza ruszyli´smy ˙zwawo ku wej´sciu do presidio.
Pierwsz ˛
a przeszkod˛e ledwie zauwa˙zyli´smy: był to młody oficerek obwieszony jak
choinka medalami, który próbował nas zatrzyma´c w samej bramie.
— L ˛
adowanie na placu jest niezgodne z prawem — zapiszczał. — Czy chcecie. . .
151
— Chce, ˙zeby´s przestał mi zagradza´c drog˛e, gówniarzu! — warkn ˛
ał de Torres to-
nem, w którym słycha´c było pogard˛e ˙zywion ˛
a wobec urz˛edników przez całe pokolenia
jego przodków.
Oficerek pobladł, zatrz ˛
asł si˛e i praktycznie wtulił w ´scian˛e. Przemaszerowali´smy
obok nie zaszczycaj ˛
ac go spojrzeniem i skierowali´smy si˛e ku schodom prowadz ˛
acym
do cz˛e´sci budynku zamienionej na urz˛edy. Siedz ˛
acy przy nich referent poderwał si˛e na
nasz widok na równe nogi.
— Gdzie odbywa si˛e rejestracja kandydatów do wyborów prezydenckich? — spytał
markiz.
— Nie wiem, ekscelencjo — wykrztusił urz˛ednik.
— To si˛e dowiedz! — Nie znosz ˛
acym sprzeciwu gestem de Torres wr˛eczył mu słu-
chawk˛e telefonu.
Go´s´c nie miał wyboru, a motywowany wyrazem twarzy markiza uzyskał t˛e infor-
macj˛e ju˙z za drug ˛
a prób ˛
a.
— Na trzecim pi˛etrze ekscelencjo. Tu jest winda. . .
152
— A tu schody — przerwałem mu. — Wypadki chodz ˛
a po ludziach, a to lina si˛e
urwie, a to pr ˛
adu zabraknie. . .
— Wszystko mo˙ze si˛e zdarzy´c — zgodził si˛e markiz i ruszył ku schodom.
*
*
*
Zanim zjawiła si˛e opozycja, udało nam si˛e nie do´s´c ˙ze dosta´c do wła´sciwego po-
koju, to jeszcze pobra´c odpowiednie formularze. Wła´snie drapałem po jednym z nich
t˛epym piórem, usiłuj ˛
ac zmusi´c je do kolaboracji (to znaczy pisania), gdy z trzaskiem
otworzyły si˛e drzwi wpuszczaj ˛
ac tłum obwiesiów w czarnych uniformach, czarnych
czapkach i lustrzanych okularach. Łobuzy grzebały nerwowo przy kaburach i ani przez
moment nie w ˛
atpiłem, ˙ze mam wreszcie okazj˛e pozna´c niesławnej pami˛eci Ultimados,
czyli prywatny pluton egzekucyjny dyktatora. Zanim powyci ˛
agali spluwy, zrobiło si˛e
lekkie zamieszanie i do przodu przepchn ˛
ał si˛e brzuchaty oficerek w galowym uniformie.
Poznaczona zmarszczkami twarz była purpurowa z w´sciekło´sci, a po˙zółkłe od nikotyny
palce nerwowo ´sciskały kolb˛e inkrustowanego pistoletu.
— Przesta´ncie, do diabła, si˛e wygłupia´c, i to zaraz! — warkn ˛
ał.
153
Markiz odwrócił si˛e powoli.
— A kim ty jeste´s? — spytał ze znudzeniem i wy˙zszo´sci ˛
a najdobitniej ´swiadcz ˛
acymi
o jego wysokim urodzeniu.
— Doskonale wiesz, kim jestem, de Torres! — zapiał Zapilote. — Co tu robi ten
brodaty przygłup?
— Ten d˙zentelmen jest moim siostrze´ncem. To Sir Hector Harapo, Kawaler Orde-
ru Pszczoły. Wła´snie wypełnia niezb˛edne formularze, by kandydowa´c w najbli˙zszych
wyborach na fotel prezydencki tej republiki. A czy istniej ˛
a jakiekolwiek powody, dla
którym miałby tego nie czyni´c?
Generał-prezydent Julio Zapilote nie przez przypadek rz ˛
adził t ˛
a planet ˛
a ju˙z od tylu
lat. Zapanował nad sob ˛
a błyskawicznie i zamkn ˛
ał z trzaskiem g˛eb˛e nie wypowiadaj ˛
ac
ni słowa. Rumieniec gniewu ust ˛
apił blado´sci, co znaczyło zapewne, ˙ze dyktator zacz ˛
ał
my´sle´c.
— Całe mnóstwo — oparł ju˙z spokojny. — Rejestracja zaczyna si˛e dopiero jutro,
wi˛ec niech mo˙ze wróci tu we wła´sciwym czasie.
154
— Doprawdy? — W u´smiechu de Torresa było tyle ciepła, co w wiecznej zmarzli-
nie. — Powiniene´s bardziej zwa˙za´c na postanowienia Kongresu, bo jeszcze zdetronizuj ˛
a
ci˛e zaocznie. Dzi´s rano ustalili, ˙ze rejestracja nie tylko zaczyna si˛e dzisiaj, ale i dzisiaj
si˛e ko´nczy. Chcesz zobaczy´c kopi˛e zarz ˛
adzenia?
De Torres si˛egał ju˙z do kieszeni, co było blefem, ale udanym. Zapilote potrz ˛
asn ˛
ał
gwałtownie głow ˛
a.
— Kto w ˛
atpiłby w słowa człowieka o twojej pozycji? Ale Sir Hector nie mo˙ze zare-
jestrowa´c si˛e bez ´swiadectwa urodzenia, wyników bada´n lekarskich, za´swiadcze´n o do-
chodach. . .
— Mam tu wszystko — odparłem z u´smiechem, podtykaj ˛
ac mu pod nos walizeczk˛e.
Niemal widziałem, jak obracaj ˛
a mu si˛e w głowie małe z˛ebate kółeczka. Najwa˙zniej-
sze jednak, ˙ze dobrze wiedziałem, co planuje. Skoro pierwotny plan uniemo˙zliwienia
kandydowania nie wypalił, pozostała mu tylko jedna mo˙zliwo´s´c, jego ulubiona prze-
moc. S ˛
adz ˛
ac z wyrazu kaprawych oczu, wła´snie j ˛
a rozwa˙zał. Gdyby udało mu si˛e za-
strzeli´c nas obu bez publiczno´sci, nie wahałby si˛e ani sekundy. Przybyli´smy jednak
w obecno´sci zbyt widu ´swiadków, markiz za´s był postaci ˛
a znan ˛
a i jego usuni˛ecie nie
155
przeszłoby bez echa. W pa´nstwie policyjnym bez ´sladu znikaj ˛
a tylko szarzy obywatele.
W ci˛e˙zkiej ciszy Zapilote machn ˛
ał ostatecznie r˛ek ˛
a.
— Ko´ncz te gryzmoły — polecił mi łaskawie i zwrócił si˛e do de Torresa. — A co
robisz w tym wszystkim, drogi Gonzalesie? Prowadzisz siostrze´nca za r ˛
aczk˛e?
Markiz nie zareagował na obelg˛e, jak ˛
a było przej´scie na „ty”.
— Samodzielno´s´c to jego dewiza, Julio. Przybyłem, gdy˙z kandyduj˛e na wiceprezy-
denta. Gdy zgodnie z prawem zostaniemy wybrani, wówczas dopilnujemy, aby´s wyła-
dował razem ze swoimi zbirami gdzie nale˙zy.
— Nie mówi si˛e do mnie w ten sposób! — Spokój znikn ˛
ał, a Zapilote złapał si˛e za
kabur˛e.
— Ja mówi˛e. Jestem tu, by doprowadzi´c do twego ko´nca. — Markiz był równie
w´sciekły, a znaj ˛
ac ju˙z nieco obu, wiedziałem, ˙ze ˙zaden nie ust ˛
api.
W powietrzu zapachniało ´swie˙zym trupem w ilo´sciach bitewnych.
— Nie pomógłby mi pan z t ˛
a rubryk ˛
a? — spytałem, wpychaj ˛
ac si˛e pomi˛edzy obu
i podtykaj ˛
ac prezydentowi formularz. — Jest pan wysokim urz˛ednikiem, i chyba. . .
— Z drogi, durniu! — wrzasn ˛
ał, usiłuj ˛
ac zepchn ˛
a´c mnie na bok. Nie dałem si˛e.
156
Ostatecznie papiery wyleciały w powietrze, a Zapilote spróbował zdzieli´c mnie
w pysk. To znaczy, on chciał to zrobi´c, a nie tylko spróbowa´c, ale mu nie wyszło.
Uchyliłem si˛e bez specjalnego trudu. Popatrzyłem jeszcze na niego niczym wcielenie
skrzywdzonej niewinno´sci, wzruszyłem ramionami i wzi ˛
ałem si˛e za zbieranie papierów.
— Skoro pan nie wie, to poszukam kogo´s lepiej zorientowanego.
Było to zachowanie tak nonsensowne, ˙ze rozładowało atmosfer˛e. De Torres był zbyt
inteligentny, by nie skorzysta´c z okazji i nie zrozumie´c, po co to zrobiłem. Czym pr˛edzej
pochylił si˛e, pomagaj ˛
ac mi zbiera´c kartki, potem podszedł ze mn ˛
a do stołu.
— Dzi˛eki, Jim — powiedział cicho. — Uratowałe´s mnie. . . Pozwól, Sir Hectorze,
˙ze pomog˛e ci przej´s´c t˛e urz˛edow ˛
a gehenn˛e.
Zapilote nawet teraz nie mógł nas zastrzeli´c, przeszkod ˛
a byli mu James i Bolivar,
którzy tylko czekali na okazj˛e. Ku ich ˙zalowi nie próbował. Zamiast strzałów rozległy
si˛e stłumione rozkazy i tupot butów. Konfrontacja dobiegła ko´nca i gospodarze wynie´sli
si˛e z hukiem za drzwi.
— Miałe´s racj˛e — powiedział de Torres. — Polityka to co´s fascynuj ˛
acego. Dalej,
ko´nczmy z t ˛
a makulatur ˛
a i ruszajmy do domu.
157
Nikt nam ju˙z nie przeszkadzał, tote˙z wypełnianie tasiemcowych formularzy, cho-
cia˙z nudne, poszło szybko. Dopilnowali´smy, ˙zeby je oficjalnie opiecz˛etowano, przyj˛eto
i wpisano, na wszelki wypadek za˙z ˛
adali´smy jeszcze kopii i z oczami wkoło głowy wy-
cofali´smy si˛e z budynku. Pierwszy krok został zrobiony.
— To dopiero pocz ˛
atek — pocieszał si˛e markiz. — Teraz mamy ´smiertelnego wroga,
który zrobi wszystko, by nas wyko´nczy´c.
— I to wkrótce — przytakn ˛
ałem. — Nie b˛edzie miał ju˙z drugiej, równie dogodnej
okazji.
— Nie odwa˙zy si˛e!
— Ale˙z odwa˙zy, mo˙zesz mi wierzy´c. Nie jeste´smy w twoich wło´sciach, a w mie´scie
łatwo o wypadek. W´sciekły tłum, maniakalny morderca zastrzelony przy próbie uciecz-
ki. . . Potem, rzecz jasna, pogrzeb na koszt pa´nstwa i wzruszaj ˛
aca mowa Zapilote nad
naszymi trumnami. Cało´s´c b˛edzie z pewno´sci ˛
a wygl ˛
adała nader autentycznie.
— To co powinni´smy zrobi´c? — zapytał de Torres.
158
— Dokładnie to, co planowali´smy, czyli wróci´c jak najszybciej na l ˛
adowisko —
wyja´sniłem, nie dodaj ˛
ac, ˙ze najwła´sciwiej byłoby skasowa´c wóz, który miał po nas
przyjecha´c.
Przed wyj´sciem czekała na nas luksusowa limuzyna. Kierowca w uniformie skłonił
si˛e i otworzył drzwi, ale uprzejmo´s´c niczego jeszcze nie przes ˛
adzała.
— Bolivar — poleciłem półgłosem. — Daj temu dobremu człowiekowi wynagro-
dzenie za fatyg˛e i ka˙z mu odej´s´c. Ty poprowadzisz.
Gdy Bolivar za pomoc ˛
a wykluczaj ˛
acego sprzeciw chwytu odprowadzał ogłupione-
go szofera, James wzi ˛
ał detektor i zaj ˛
ał si˛e sprawdzaniem pojazdu. Urz ˛
adzenie było
zmy´slne i wykrywało ka˙zdy rodzaj materiału wybuchowego. Podwozie było czyste, ale
pod mask ˛
a tkwił plastikowy pojemnik, który moja pociecha błyskawicznie rozbroiła.
— Pro´scizna — ocenił z niesmakiem. — Podł ˛
aczony do pedału hamulca, nijak nie
zamaskowany ani nie zabezpieczony. ˙
Zadnej pułapki.
— Spieszyli si˛e — przypomniałem mu łagodnie. — Nast˛epnym razem bied ˛
a mieli
wi˛ecej czasu. Ruszajmy.
159
— No, no — ucieszył si˛e Bolivar, siadaj ˛
ac za kierownic ˛
a. — Nadal jedziemy do
heliportu?
— A jest inny sposób, by wydosta´c si˛e z miasta? — spytałem markiza, ale ten po-
trz ˛
asn ˛
ał przecz ˛
aco głow ˛
a. — Drogi wyjazdowe zablokuj ˛
a bez problemów, a na pomoc
tubylców nie ma co liczy´c. Pozostaje tylko l ˛
adowisko.
*
*
*
Drog˛e przebyli´smy z fasonem. Markiz pełnił rol˛e pilota, wykrzykuj ˛
ac wskazówki,
a Bolivar gnał przep˛edzaj ˛
ac spod kół pieszych i szw˛edaj ˛
acy si˛e gdzieniegdzie drób.
Opony piszczały, syrena wyła, i do bramy dotarli´smy w tempie i´scie ekspresowym,
bij ˛
ac wszelkie lokalne rekordy. Tam czekali jednak na nas wartownicy i opuszczony
szlaban.
— Nie ma czasu na pogaw˛edki — warkn ˛
ałem. — Bolivar, zwolnij, jakby´s chciał
stan ˛
a´c, a my zajmiemy si˛e granatami. Gdy wybuchn ˛
a, gaz do dechy!
160
Wóz posłusznie zwolnił, granaty eksplodowały niegło´sno, ale skutecznie, szlaban
za´s p˛ekł z hukiem. Z piskiem opon wzi˛eli´smy zakr˛et i wpadli´smy na drog˛e dojazdow ˛
a
do l ˛
adowiska. Helikopter wida´c było jak na dłoni.
Płon ˛
ał akurat jak pochodnia, a z przestrzelonych drzwi zwisał martwy pilot.
Rozdział 14
— Nie powinien był tego robi´c! — w´sciekał si˛e de Torres. — Nie powinien zabija´c
niewinnego człowieka.
Podzielałem jego uczucia, ale nie miałem czasu na w´sciekło´s´c. Do´s´c skomplikowa-
no nam plany. Znikn˛eła najprostsza droga ucieczki i szybko trzeba było znale´z´c inn ˛
a.
— Nie zatrzymuj si˛e! — poleciłem Bolivarowi. Niepotrzebnie, jak si˛e okazało, gdy˙z
zza mini˛etego przed chwil ˛
a w˛egła wypadła za nami ci˛e˙zarówka pełna mundurowych.
Pozostałe helikoptery na l ˛
adowisku były ciche i puste. Zanim zd ˛
a˙zyliby´smy uruchomi´c
którykolwiek z nich, ci z tyłu zamieniliby nas w sitka.
162
— Co jest za heliportem?
— Domy, fabryka, po prostu przedmie´scia. Potem jest autostrada na pomoc, ale
pewnie ju˙z zablokowana.
— Mo˙ze tak, mo˙ze nie. Na razie jedziemy prosto — zdecydowałem z nieszczer ˛
a
pewno´sci ˛
a.
Z jednej pułapki pchali´smy si˛e w drug ˛
a. Pl ˛
atanina nieznanych ulic i uliczek była
doskonałym miejscem na niespodziewany atak. My´slałem wła´snie o tym, gdy jaki´s głos
zadudnił w koło.
— Nie ma ucieczki!
Było to jak gniew bo˙zy, szczególnie ˙ze uliczki były puste. Bolivar skr˛ecił w pierwsz ˛
a
przecznic˛e, ale przed zagadkowym głosem rzeczywi´scie nie było ucieczki.
— Nie unikniecie. Zatrzymajcie si˛e natychmiast, albo was ostrzelamy!
Tkni˛ety nagłym przeczuciem wychyliłem si˛e przez okno i spojrzałem w gór˛e. Nad
nami unosił si˛e dwumiejscowy grawilot policyjny, maszynka lekka i zwrotna niczym
wa˙zka. Z pokładu spogl ˛
adała na mnie jaka´s obrzydliwie du˙za armata, tote˙z czym pr˛e-
163
dzej cofn ˛
ałem głow˛e. Akurat na czas, by powstrzyma´c de Torresa wydobywaj ˛
acego
spomi˛edzy fałdów odzienia pistolet maszynowy.
— Pu´s´c mnie! Zastrzel˛e ich i b˛edzie spokój! — upierał si˛e markiz.
— Ju˙z pr˛edzej oni nas rozsmaruj ˛
a na asfalcie, mój drogi! Poza tym mamy lepszy
pomysł. Zatrzymaj si˛e, Bolivar!
W ko´ncu udało mi si˛e odebra´c markizowi zabawk˛e. Po ´smierci pilota szlachcic stał
si˛e dziwnie krwio˙zerczy.
— Zjed´z na pobocze i zatrzymaj si˛e. Musimy wszyscy wysi ˛
a´s´c i unie´s´c r˛ece do góry.
Gdyby chcieli strzela´c, to ju˙z by to zrobili, maj ˛
a zatem chyba inne plany. . .
— Chcesz podda´c si˛e bez walki! — zdenerwował si˛e markiz.
— Nikt nie mówi o poddaniu si˛e. Potrzebny mi ten grawilot, ale nie uszkodzony,
zatem lepiej b˛edzie nie strzela´c. Teraz do roboty. Pami˛etajmy, ˙ze nadal mamy na karku
pogo´n.
Grawilot unosił si˛e tu˙z nad naszymi głowami. Wysiedli´smy zatem, tamci za´s nadal
mierzyli do nas ze swojej pukawki. Starałem im si˛e zanadto nie przygl ˛
ada´c i miałem
nadziej˛e, ˙ze plan si˛e uda. W przeciwnym razie. . .
164
— Odsun ˛
a´c si˛e od samochodu — polecił wzmocniony przez megafon głos.
Dopiero wtedy maszyna powoli opadła na ziemi˛e. Pilot miał na sobie zielony mun-
dur policji, ten od działka za´s był na czarno: Ultimados.
— B ˛
ad´zcie nadal spokojni, a was nie zastrzel˛e. Macie zgin ˛
a´c w wypadku helikop-
tera, a do tego nie trzeba dziur po kulach, prawda? Tylko nie s ˛
ad´zcie, ˙ze zawaham si˛e
w razie potrzeby! Tym razem wam si˛e nie uda. . .
— Tego ju˙z za wiele! Moje serce. . . — j˛ekn ˛
ał przekonywaj ˛
aco James łapi ˛
ac si˛e za
gors i osuwaj ˛
ac na ziemi˛e.
— Dostał ataku! — zacz ˛
ał desperowa´c Bolivar. — Trzeba mu poda´c lekarstwo!
I pochylił si˛e nad le˙z ˛
acym.
— Odsun ˛
a´c si˛e! Nie dotykaj go! — wrzasn ˛
ał Ultimado. I wszystko poszłoby gład-
ko, gdyby markiz nie postanowił zosta´c bohaterem. Korzystaj ˛
ac z tego, i˙z Ultimado
przestał zwraca´c na nas dwóch uwag˛e, z w´sciekłym rykiem rzucił si˛e na bezpiecznika.
Miał jednak zbyt daleko. Dwie rzeczy wydarzyły si˛e równocze´snie: po pierwsze działko
wypaliło, po drugie Bolivar odskoczył na bok, umo˙zliwiaj ˛
ac strzał Jamesowi. Pistolet
igłowy wypluł pociski, załatwiaj ˛
ac przez otwarte drzwi pilota, zanim ten zd ˛
a˙zył wystar-
165
towa´c. Markiz jednak le˙zał na ziemi. Zabrakło dokładnie sekund, a obyłoby si˛e bez strat
z naszej strony.
De Torres oberwał odłamkiem. Podbiegłem do´n i sztyletem rozci ˛
ałem zakrwawio-
ne ubranie. Jeden kawałek stali przedziurawił mu nog˛e, inny trafił w brzuch. Cholera!
Jedyne, co mogłem zrobi´c, to zdezynfekowa´c skaleczenia, poda´c znieczulenie i zało-
˙zy´c prowizoryczne opatrunki. Ran˛e wylotow ˛
a z boku po prostu zatkałem, nie bardzo
wiedz ˛
ac, co dalej. Tu potrzebna była chyba operacja. . .
— Bolivar, umiesz to pilotowa´c?
— Umiem pilotowa´c wszystko, co lata, tato.
— Miło słysze´c. Pilota i tego drugiego prosz˛e won. James, złap markiza delikatnie
za nogi. Wpakujmy go do ´srodka.
— I do szpitala?
— ˙
Zeby go dobili? Ju˙z Ultimados znaj ˛
a sposoby, by pacjent wyszedł nogami do
przodu. Prze˙zy´c mo˙ze jedynie w zamku. No i w automedzie. Ta maszynka uniesie trzy
osoby.
— Ale tato. . .
166
— Przy czterech silnik si˛e sfajczy. Uwa˙zajcie na niego, i w drog˛e. O mnie si˛e nie
bójcie, bywałem ju˙z w gorszych tarapatach. Naprzód!
To były dobre chłopaki. Odlecieli. Ja natomiast pakowałem obu ´spi ˛
acych do samo-
chodu, gdy napatoczył si˛e jaki´s przechodzie´n. Widok dodał mu skrzydeł i prysn ˛
ał bły-
skawicznie. To i dobrze, nie potrzebowałem ´swiadków podczas zmiany odzie˙zy, szcze-
gólnie ˙ze z tyłu dochodziło ju˙z całkiem wyra´zne wycie syren po´scigu.
Czym pr˛edzej siadłem za kierownic ˛
a i zamarłem. Powinienem uprzednio wzi ˛
a´c
u Bolivara przyspieszony kurs obsługi tego cude´nka techniki. Nie podzielałem na co
dzie´n jego entuzjazmu do zabytków. Kilkadziesi ˛
at błyszcz ˛
acych przeł ˛
aczników, d´zwi-
gienek i zegarów wprawiło mnie w osłupienie, a ja przecie˙z nie miałem czasu si˛e dzi-
wi´c! Złapałem najwi˛eksz ˛
a wajch˛e i poci ˛
agn ˛
ałem. . .
Rykn˛eło, grzmotn˛eło i wóz otoczyły kł˛eby dymu i pary, wobec czego natychmiast
cofn ˛
ałem wajch˛e. Wychodziło na to, ˙ze w ramach troski o stan techniczny pojazdu,
byłem uprzejmy przedmucha´c rur˛e wydechow ˛
a gor ˛
ac ˛
a par ˛
a. Do eksperymentu numer
dwa zabierałem si˛e ju˙z ostro˙zniej. Po oczyszczeniu przedniej szyby, wł ˛
aczeniu ´swiateł,
udało mi nawet ruszy´c. Od razu do przodu!
167
Skr˛eciłem w pierwsz ˛
a przecznic˛e, potem w kolejn ˛
a. Droga biegła pod gór˛e, syre-
ny umilkły w oddali, zwolniłem zatem, by nie sta´c si˛e ´zródłem niezdrowej sensacji.
Nie wiedziałem, gdzie wła´sciwie mam jecha´c. Przed powietrznym po´scigiem i tak nie
miałem szansy umkn ˛
a´c, a lada chwila nale˙zało spodziewa´c si˛e nast˛epnych grawilotów.
Nast˛epny zakr˛et ukazał mi spory dom z podjazdem, z którego wła´snie wycofywał si˛e
tyłem jaki´s samochód. Nacisn ˛
ałem czym pr˛edzej na hamulec i skr˛eciłem gwałtownie,
wje˙zd˙zaj ˛
ac przez trawnik do ´swie˙zo opuszczonego gara˙zu. Drugie hamowanie zacz ˛
a-
łem nieco zbyt pó´zno, zatrzymałem si˛e bowiem dopiero na ´scianie. Dostałem przy tej
okazji kierownic ˛
a w czoło, a gdy wysiadłem, nogi były jak z gumy. Prawdziwym pro-
blemem mógł jednak sta´c si˛e wła´sciciel gara˙zu, który wyrósł wła´snie przed bram ˛
a. Tak
nie miałem ochoty na pogaw˛edki. . .
— Zidiociałe´s pan? Co to za głupie dowcipy?
— Urggle — warkn ˛
ałem niezbyt artykułowanie i trzasn ˛
ałem si˛e na odlew, by umie-
´sci´c własn ˛
a szcz˛ek˛e w przewidzianej anatomicznie pozycji. Udało si˛e.
— Idiota! — wrzasn ˛
ał tamten i zamachn ˛
ał si˛e, jakby chciał kontynuowa´c kuracj˛e.
168
Mo˙ze naprawd˛e zamierzał mi pomóc, nie chciałem jednak nadu˙zywa´c jego uprzej-
mo´sci. Uchyliłem si˛e i r ˛
abn ˛
ałem go krótkim prostym w ˙zoł ˛
adek. J˛ekn ˛
ał jak nale˙zy, a gdy
zło˙zył si˛e wpół, poprawiłem ciosem w kark. Potem złapałem za opuszczaj ˛
ac ˛
a drzwi waj-
ch˛e. Akurat w por˛e, bo w chwili, gdy drzwi opadały skrzypi ˛
ac zawiasami, dostrzegłem
dwa policyjne patrolowce przemykaj ˛
ace na pełnym gazie ulic ˛
a. Drzwi zamkn˛eły si˛e.
Nasłuchiwałem, czy zahamuj ˛
a, ale nie. Syreny ucichły, po´scig odjechał.
Po raz pierwszy od potwornie długiego czasu pozwoliłem sobie na chwil˛e relak-
su. Spojrzałem na zegarek. Zadziwiaj ˛
ace, od momentu wej´scia do presidio nie min˛eły
jeszcze dwie godziny. Teraz nale˙zało przede wszystkim sprawdzi´c, czy poobijany nieco
gospodarz był sam w domu. Okno w drzwiach pozwalało stwierdzi´c, ˙ze wyprowadzo-
ny niedawno z gara˙zu samochód stoi tam, gdzie został zaparkowany. Ten ostatni zacz ˛
ał
zreszt ˛
a zdradza´c oznaki przytomno´sci, tote˙z zaaplikowałem mu igł˛e ze ´srodkiem nasen-
nym.
Po pierwsze musiałem zmieni´c to˙zsamo´s´c i pozby´c si˛e dotychczasowego stroju, bo
´slepy tajniak by mnie poznał, i to w ciemn ˛
a noc. Mundur byłby niezły, ale te˙z miał
swoje minusy, natomiast biały garnitur i taki˙z szerokoskrzydły kapelusz doskonale mi
169
pasowały. Musiałem jedynie wytrz ˛
asn ˛
a´c z nich dotychczasowego wła´sciciela. Uczyni-
łem to bez skrupułów. Kto pod ´swiatłymi rz ˛
adami Zapilote mógł pozwoli´c sobie na wóz
i domek, nie był zapewne wzorem cnót wszelakich. Poza tym osobnik ten miał na sobie
koronkowe majtki wyszywane w złote serduszka.
Kolejn ˛
a spraw ˛
a była broda. Na szcz˛e´scie miałem ze sob ˛
a rozpuszczalnik, co urato-
wało mnie przed utrat ˛
a sporego kawałka skóry. By nie ułatwia´c zbytnio pracy policji,
spakowałem rekwizyt w foliow ˛
a torb˛e. Garnitur pasował nie´zle, buty, o dziwo, tak˙ze.
W okolicy nadal panował spokój. Uło˙zyłem gospodarza na tylnym siedzeniu u˙zywaj ˛
ac
Ultimado jako podnó˙zka i wyszedłem. Sło´nce wci ˛
a˙z przygrzewało, chocia˙z miało si˛e
ju˙z ku zachodowi, samochód czekał przy kraw˛e˙zniku. Ulic ˛
a przemkn ˛
ał wóz policyj-
ny (ju˙z bez wyj ˛
acej syreny), widocznie wracał z nieudanego po´scigu. Przejechał, nie
zatrzymuj ˛
ac si˛e. Bo i po co? Szukali brodatego arystokraty w l´sni ˛
acej limuzynie. Wsia-
dłem. Silnik był na chodzie, a liczba przyrz ˛
adów znacznie ograniczona. W ci ˛
agu minuty
zdołałem skłoni´c automobil do jazdy, i to nie uruchamiaj ˛
ac nawet wycieraczek.
Cel przeja˙zd˙zki był oczywisty: z powrotem do miasta. Do tej chwili zdołano za-
blokowa´c najpewniej wszystkie drogi wylotowe, a w takim przypadku walka z tutejsz ˛
a
170
kontrol ˛
a dokumentów nie miała najmniejszego sensu. Byłem podobnej budowy, co wła-
´sciciel pojazdu, ale na jego papiery nie miałem co liczy´c. Miasto było obecnie najbez-
pieczniejszym miejscem sprzyjaj ˛
acym na dodatek poczynieniu planów na dalsz ˛
a przy-
szło´s´c.
Metod ˛
a prób i bł˛edów wł ˛
aczyłem muzyk˛e i pogwizduj ˛
ac do wtóru rozkoszowałem
si˛e brzmieniem orkiestry wojskowej zło˙zonej chyba wył ˛
acznie z tr ˛
ab i b˛ebnów.
Rozdział 15
Zdrowy rozs ˛
adek podpowiadał, ˙ze czas mojego przebywania na wolno´sci skróci si˛e
znacznie, je´sli nie uruchomi˛e mych szarych komórek. Odkrycie znikni˛ecia policyjnego
grawilotu i naszej limuzyny musiało nast ˛
api´c lada chwila, a to oznaczało nowy zapał
organów porz ˛
adkowych do poszukiwa´n. Zaczn ˛
a przetrz ˛
asa´c domy, wypytywa´c ludzi,
a kiedy znajd ˛
a nasz wóz, szybko ustal ˛
a, czym si˛e obecnie poruszam i jak jestem ubrany.
Na szcz˛e´scie nikt nie kontrolował pojazdów zmierzaj ˛
acych do centrum. Dojechałem
spokojnie i skr˛eciłem, byle dalej od presidio. Szybko znalazłem si˛e w uroczej dzielnicy
172
małych sklepików i skrytych w cieniu drzew restauracji z ogródkami ci ˛
agn ˛
acymi si˛e a˙z
do chodników.
Prawie równocze´snie z widokiem pierwszej kafejki dotarło do mnie, ˙ze jestem głod-
ny. Nic nie jadłem od ´sniadania, a ´sniadanie było zdarzeniem prehistorycznym. Nale˙zało
zmieni´c ten stan, a w tym celu musiałem uciec si˛e do oszustwa.
Drzewa znikn˛eły, uliczki zrobiły si˛e znacznie w˛e˙zsze, a pod ´scianami domów wy-
roili si˛e osobnicy w podniszczonych przyodziewkach. O to chodziło. Skr˛eciłem za naj-
bli˙zszy róg i wył ˛
aczyłem silnik. S ˛
asiedztwo było wprost idealne, ale istniała zawsze
szansa, ˙ze trafi˛e na pocz ˛
atkuj ˛
acego złodzieja, zostawiłem zatem otwarte okno i kluczy-
ki w stacyjce. Prawdopodobie´nstwo, ˙zeby wóz stał jeszcze po półgodzinie, bliskie było
zera. Pogwizduj ˛
ac rado´snie ruszyłem ra´znym krokiem w stron˛e, z której przyjechałem.
Robiło si˛e ju˙z szarawo i nad kafejkami i sklepami pojawiły si˛e dyskretne neony.
Przyzna´c musz˛e, ˙ze Paraiso-Aqui ma kuchni˛e godn ˛
a uznania. Chłodne wino, którym
popijałem cało´s´c, samo w sobie warte było szacunku. Obiad przypominał co´s w rodzaju
poematu. Najpierw zupa z albondaces, czyli małymi kotlecikami, potem empanadas —
pasztet z drobiu i aracamde, to jest sałatka. Tak wygl ˛
adał pocz ˛
atek. Restauracja zwa-
173
ła si˛e „Pod Pieczonym Prosiakiem”, i zanim sko´nczyłem posiłek, czułem si˛e nieco jak
ów prosiak (ale przed pieczeniem). Jako´s´c i obfito´s´c wy˙zywienia spowodowały, ˙ze stra-
ciłem chwilowo zainteresowanie planami na przyszło´s´c. Przytomno´s´c umysłu wróciła
mi dopiero przy zestawie kawa- koniak- cygaro, tote˙z z westchnieniem zabrałem si˛e za
my´slenie, uprzednio ˙z ˛
adaj ˛
ac rachunku.
Zało˙zy´c nale˙zało, ˙ze limuzyna pełna ´spi ˛
acych królewiczów została ju˙z odnalezio-
na, a mój rysopis przekazany komu tylko si˛e dało. Na szcz˛e´scie prawie połowa m˛eskiej
populacji w polu widzenia ubrana była podobnie jak ja. Poza tym szukano go´scia z czar-
n ˛
a brod ˛
a. Ładnie, szans˛e policji malały, ale jeszcze nie nikły. Zapłaciłem, daj ˛
ac spory
napiwek i w asy´scie kłaniaj ˛
acych si˛e nami˛etnie kelnerów opu´sciłem lokal.
Tubylcy mieli zwyczaj za˙zywa´c sjesty w południe, najwi˛eksz ˛
a za´s aktywno´s´c wyka-
zywali dopiero po zmroku, dzi˛eki czemu sklepy były nadal otwarte. Mogłem spokojnie
zaj ˛
a´c si˛e garderob ˛
a. Robiłem to wolno i stopniowo. Tu kapelusz, tam marynarka, ów-
dzie buty. Gdy w ko´ncu wyszedłem z łazienki w jednym barów, byłem ju˙z kim innym.
Stare ubranie znikn˛eło w ciemnej uliczce, mnie za´s pozostało tylko znale´z´c sposób prze-
mieszczenia si˛e w bezpieczniejsze okolice. Tylko!?
174
— Wygl ˛
adasz na samotnego — rozległ si˛e niski, zmysłowy głos i obok mnie wy-
kwitła przedstawicielka najstarszego zawodu wszech´swiata.
To była dobra okazja, by zahaczy´c si˛e gdzie´s na cał ˛
a noc bez konieczno´sci poda-
wania personaliów w hotelu, niemniej. . . Pokr˛eciłem głow ˛
a i przedstawicielka zmieniła
obiekt zainteresowa´n. Owszem, była niebrzydka, ale pomysł nie był jednak najlepszy.
Po pierwsze, wi˛ekszo´s´c tutejszych kurewek musiała by´c na usługach policji (alfonsowie
za´s wszyscy), inaczej nie mogłyby, przy takim typie rz ˛
adów, w ogóle wykonywa´c swo-
jego zawodu. Po drugie natomiast, gdyby Angelina dowiedziała si˛e, jak sp˛edziłem noc,
to za panienk˛e złamanego grosza bym nie dał. Za siebie samego te˙z. Ostatni ˛
a rzecz ˛
a,
której potrzebowałem, były przypadkowe zwłoki i w´sciekła ˙zona. Nale˙zało wymy´sli´c
co´s innego.
Rozwi ˛
azanie zostało mi podane na srebrnej tacy. Siedz ˛
acy przy s ˛
asiednim stoliku
dwaj m˛e˙zczy´zni rozmawiali na tyle gło´sno, ˙ze trudno było ich nie słysze´c.
— . . . i nie pokazał si˛e?
— Wła´snie. Pewnie, cholera, co´s mu wypadło.
— A nam si˛e spieprzyła partyjka. Poker we dwóch to do dupy gra!
175
Odwróciłem si˛e z u´smiechem i stukn ˛
ałem bli˙zszego w rami˛e.
— Przepraszam, ˙ze podsłuchuj˛e, ale jestem tu obcy, a uwielbiam karty. Nie idzie mi
mo˙ze a˙z tak dobrze, ale poker, jak pan to poniek ˛
ad okre´slił, to gra dla grona przyjaciół,
prawda?
Zagadni˛ety odwrócił si˛e powoli i z u´smiechem, jaki widziałem kiedy´s u zwierzaka
zwanego krokodylem na widok obiadu w pewnym ogrodzie zoologicznym.
— Wspaniale! Sami jeste´smy tu przejazdem i te˙z marzymy o partyjce tej, jak pan to
trafnie uj ˛
ał, przyjacielskiej gry. Mo˙ze przył ˛
aczy si˛e pan?
Byli szulerami. Równie dobrze mogliby mie´c to wypisane na czołach. Liczyli na ła-
tw ˛
a ofiar˛e do oskubania. Zapowiadało si˛e ciekawie! Naturalnie, ostatni ˛
a rzecz ˛
a, której
pragn˛eli, był kontakt z policj ˛
a. Zapowiadało si˛e poł ˛
aczenie przyjemnego z po˙zytecz-
nym.
Tak zatem, niczym jagni˛e wiedzione na rze´z, pozwoliłem najpierw zaprowadzi´c si˛e
do taksówki, potem do ich pokoju hotelowego, w którym rol˛e gospodyni pełniła wcale
atrakcyjna niewiasta.
176
— Prosz˛e usi ˛
a´s´c i napi´c si˛e czego´s — zaproponował ni˙zszy z oszustów. — Proponu-
j˛e, by´smy mówili sobie po imieniu, jak to mi˛edzy przyjaciółmi. Ja jestem Adolfo, a ten
tu nazywa si˛e Santos. Moja przyjaciółka to Renata.
— Jaime — przedstawiłem si˛e.
— Doskonale. Mo˙ze troch˛e rumu, zanim zaczniemy?
— Chorych pytaj ˛
a, zdrowym nalewaj ˛
a — odparłem sentencjonalnie.
Bawiłem si˛e doskonale. Renata przyrz ˛
adzała drinki, Adolfo wyj ˛
ał z szafki kilka
talii kart i ˙zetony, ja rozgl ˛
adałem si˛e dyskretnie wokół. Santos sprawiał wra˙zenie sil-
nego i powolnego. Pierwsze nie było z pewno´sci ˛
a złudzeniem, drugie owszem. Adolfo
niezbyt umiej˛etnie tasował karty, pochwaliłem go zatem. S ˛
adz ˛
ac po drobnych, ale za-
uwa˙zalnych dla zawodowca drobiazgach, był chyba naprawd˛e dobrym oszustem.
Zacz˛eli´smy od losowania, kto pierwszy rozdaje. Mój król okazał si˛e najstarszy.
Ustalili´smy, ˙ze gramy w normalnego pokera, Santos przeło˙zył i przedstawienie ruszyło.
Z przyjemno´sci ˛
a obserwowałem, jak fachowo mnie pod prowadzaj ˛
a. Reneta pilno-
wała, by moja szklanka nie była pusta, poza tym siedziała przy oknie słuchaj ˛
ac cicho
graj ˛
acego radia. Z pocz ˛
atku gra przebiegała łagodnie, je´sli nie liczy´c tego, ˙ze rozdaj ˛
a-
177
cy Adolfo pilnował, bym dostawał nieco wy˙zsze karty i, póki co, mógł uzna´c siebie za
wygrywaj ˛
acego.
— Przykro mi, ale chyba macie pecha — stwierdziłem, zgarniaj ˛
ac kolejn ˛
a pul˛e i do-
stosowuj ˛
ac swe zachowanie do roli potencjalnej ofiary.
— Taki los — zgodził si˛e Adolfo, tasuj ˛
ac karty.
— Co s ˛
adzicie o wyborach? — spytałem, bior ˛
ac swoje karty (dziesi ˛
atki i szóstki).
— A co mamy s ˛
adzi´c? — zdziwił si˛e Adolfo. — Chcesz wymieni´c?
— Jedn ˛
a. Nie wiem, wi˛ec pytam. Słyszałem, ˙ze kto´s niezale˙zny startuje przeciwko
Zapilote. — Dostałem trzeci ˛
a dziesi ˛
atk˛e, wi˛ec podniosłem stawk˛e.
Adolfo zrobił to samo, Santos poło˙zył karty, a Renata przyniosła mi nowego drinka.
— Bzdura! — powiedział Adolfo. — Ka˙zdy, kto spróbuje czego´s tak głupiego, jak
otwarty sprzeciw wobec Starego S˛epa, sko´nczy jako ofiara napadu. Co masz?
— Fula.
— Ja te˙z, na waletach. Najwy˙zszy czas, by si˛e odegra´c. Karta zacz˛eła mu i´s´c, co było
zreszt ˛
a do przewidzenia, dzi˛eki czemu do´s´c szybko pozbyłem si˛e zarówno wygranej, jak
i gotówki z portfela.
178
— To by było na tyle — oznajmiłem, odkładaj ˛
ac karty. — Chyba ˙ze si˛egn˛e do
rezerwy na podró˙z.
— To zale˙zy tylko od ciebie — odparł Adolfo. — To przyjacielska gra, powinni´smy
da´c ci szans˛e rewan˙zu.
— Masz racj˛e. Chyba mam ochot˛e si˛e odegra´c. — Podszedłem do walizeczki, któr ˛
a
poło˙zyłem wcze´sniej na widocznym miejscu pod oknem. Otworzyłem j ˛
a i ju˙z zamierza-
łem si˛egn ˛
a´c do ´srodka, gdy nagle usłyszałem za plecami twardy i wrogi głos Santosa:
— B ˛
ad´z łaskaw nie rusza´c si˛e, Jaime. Nie wyjmuj niczego z dyplomatki!
Obejrzałem si˛e powoli i stwierdziłem, ˙ze celuje we mnie z całkiem sporego pistole-
tu. Podobnie zreszt ˛
a jak Adolfo, który dysponował jednak nieco mniejsz ˛
a armat ˛
a. W ra-
mach równouprawnienia, Renata te˙z popisywała si˛e jak ˛
a´s pukawk ˛
a. U´smiechn ˛
ałem si˛e
niewinnie i powoli podniosłem r˛ece.
— Mo˙ze powiecie mi, o co chodzi?
Jedyn ˛
a odpowiedzi ˛
a był szcz˛ek zamka, gdy Santos przeładował bro´n wprowadzaj ˛
ac
nabój do lufy. Hałas odbił si˛e echem od ´scian w cichym nagle pokoju.
Rozdział 16
— To si˛e nazywa przyjacielska gra — mrukn ˛
ałem.
— A to jest przyjacielsko nastawiony podró˙zny, który marzy jedynie o rozegraniu
małej partyjki pokera — odparł Adolfo.
— O czym ty gadasz? — zdziwiłem si˛e.
— O tym, ˙ze pod stolikiem, przy którym stoisz, zamontowali´smy przeno´sny
fluoroskop. Czy mo˙zesz nam powiedzie´c, po co nosisz w dyplomatce a˙z trzy spluwy?
Jedyne, co przychodzi nam do głowy, to stwierdzenie, ˙ze jeste´s policyjnym szpiclem.
Roze´smiałem si˛e serdecznie, ale umilkłem widz ˛
ac, ˙ze Adolfo przeładowuje bro´n.
180
— No?
— Przesta´n si˛e wydurnia´c — zdenerwowałem si˛e. — Dobra, jak chcesz, to si˛e do-
wiesz. Jestem szulerem i chciałem was oskuba´c.
— Co? Jak? — Wygłupiony Adolfo potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. Bez dwóch zda´n było to ostat-
nie wytłumaczenie, jakiego si˛e spodziewał.
— Nie wierzysz mi? To posłuchaj. Oznaczyłe´s paznokciem wszystkie figury w obu
taliach. Pozwoliłem ci si˛e oskuba´c, by si˛egn ˛
a´c do rezerw i podwoi´c stawk˛e, i w ostatnim
rozdaniu zostawi´c was z płótnem w kieszeni. Bro´n jest zabezpieczeniem, bym mógł
wyj´s´c st ˛
ad cały, zdrowy i z fors ˛
a przy sobie.
— Kłamiesz. — Adolfo usiłował zachowa´c pewno´s´c siebie. — Nikt nie wykr˛eci mi
takiego numeru.
— Tak? No to z przyjemno´sci ˛
a udowodni˛e, ˙ze jednak. Tasowałe´s t˛e tali˛e przed chwi-
l ˛
a, tak? Wobec tego podejd˛e do stołu i rozdam. Obiecuj˛e, ˙ze nie wykonam ˙zadnego
gwałtownego ruchu, wy za´s nie ´sciskajcie nazbyt mocno broni.
181
Jak powiedziałem, tak i zrobiłem. Wolno zbli˙zyłem si˛e do stołu, odsun ˛
ałem krzesło
i siadłem. Rozdałem karty, a wszystko pod ich bacznym spojrzeniem. Po czym wyci ˛
a-
gn ˛
ałem si˛e wygodnie, zało˙zyłem dłonie za głow ˛
a i wskazałem brod ˛
a karty.
— No, Adolfo, zobacz, stary, jakie karty los mi wyznaczył.
Opu´scił bro´n i si˛egn ˛
ał, odwrócił karty licami do góry. Cztery asy i joker.
— Pi˛e´c asów z zasady wygrywa w pokerze — wyja´sniłem z u´smiechem, gdy wszy-
scy troje pochylili si˛e odruchowo nad obrazkami.
Pierwsza dostała igł˛e Renata, drugi Santos. Zawsze uwa˙załem, ˙ze najlepsz ˛
a polis ˛
a
ubezpieczeniow ˛
a jest noszenie na karku minipistolecika. Adolfo odskoczył zdumiony
nagłym osuni˛eciem si˛e kompanów i spróbował unie´s´c bro´n. Zamarł, widz ˛
ac luf˛e pisto-
letu ju˙z wymierzon ˛
a mi˛edzy jego oczy.
— Lepiej nie — ostrzegłem. — Odłó˙z gnata, a wszystko b˛edzie w porz ˛
adku. Nimi
si˛e nie przejmuj, ´spi ˛
a tylko.
Kln ˛
ac pod nosem, rzucił pistolet na podłog˛e. Natychmiast skierowałem kopniakami
wszystkie trzy armaty pod łó˙zko i z westchnieniem ulgi poci ˛
agn ˛
ałem solidny łyk rumu.
182
— Zawsze prze´swietlacie go´sci? — spytałem uprzejmie. Skin ˛
ał głow ˛
a. Nadal nie
mógł wyj´s´c ze zdumienia.
Schowałem bro´n, co przywróciło mu zdolno´s´c mowy szybciej, ni˙z jakiekolwiek wy-
ja´snienia.
— Je´sli tylko mo˙zemy. Renata robi to, gdy zaczniemy gra´c i daje nam zna´c, czy
znalazła co´s ciekawego.
— Nie´zle, nic nie zauwa˙zyłem. Słuchaj, jak ich obudz˛e, obiecujesz, ˙ze nie b˛edzie
˙zadnych szale´nczych czynów? Mo˙zecie zreszt ˛
a zatrzyma´c wygran ˛
a jako, powiedzmy,
dowód mojej dobrej woli.
— Naprawd˛e? To kim ty jeste´s? Policja. . . Postanowiłem zaryzykowa´c szczero´s´c.
W granicach rozs ˛
adku, ma si˛e rozumie´c.
— Pryncypia ci si˛e pomieszały. Głównym powodem, dla którego skorzystałem
z okazji, był fakt, ˙ze wszyscy gliniarze w tym mie´scie ganiaj ˛
a w tej chwili za mn ˛
a
jak naj˛eci. Uznałem, ˙ze tu mnie nie znajd ˛
a.
— To o tobie mówili w radiu! — pisn ˛
ał, odskakuj ˛
ac nagle. — Zabiłe´s czterdzie´sci
dwie osoby. . .
183
— W radiu mogło co´s by´c, ale ˙ze czterdzie´sci dwie to bujda. Pracuj˛e dla konkurencji
wyborczej, która próbuje wykopa´c pana prezydenta z urz˛edu.
— Serio! — rozpromienił si˛e niespodziewanie. — Je´sli naprawd˛e chcesz to zrobi´c,
to jestem po twojej stronie. Upa´nstwowili cały hazard i sztuk˛e oszustwa i teraz uczciwy
szuler nie ma jak zarabia´c na ˙zycie.
— To jedna z najlepszych motywacji, o jakich kiedykolwiek słyszałem — u´smiech-
n ˛
ałem si˛e i wyci ˛
agn ˛
ałem dło´n. — Wła´snie wst ˛
apiłe´s do partii, w imieniu której mog˛e ci
zagwarantowa´c, ˙ze przy wygranych wyborach na czele sekcji do spraw hazardu zostanie
obsadzony najgłupszy glina tej planety.
U´scisn˛eli´smy sobie r˛ece. Wygrzebałem z torby pneumatyczn ˛
a strzykawk˛e i wydo-
stawszy spod łó˙zka wszystkie pistolety, dałem ´spi ˛
acym po dawce ´srodka na przebudze-
nie. Pistolety usun ˛
ałem jedynie na wszelki wypadek.
— Za jakie´s pi˛e´c minut b˛ed ˛
a przytomni — poinformowałem mojego nowego towa-
rzysza broni.
— Mam pytanie. Owszem, ustawiłem t˛e talie dla siebie. Jak zdołałe´s rozda´c sobie
takie karty?
184
— Dzi˛eki temu, ˙ze zrobiłem co´s, czego si˛e nie spodziewałe´s — odparłem, staraj ˛
ac
si˛e, by mój głos nie nabrzmiewał zanadto dum ˛
a. — Obejrzyj cał ˛
a tali˛e.
Zrobił to dokładnie.
— Jeden. . . drugi. . . joker. . . — rykn ˛
ał ´smiechem. — Dałe´s sobie karty przechwy-
cone z innej talii, któr ˛
a dzi´s grali´smy?
— Dokładnie. Ty byłe´s tak zaj˛ety układaniem, ˙ze nie miałe´s prawa tego zauwa˙zy´c.
— Jeste´s naprawd˛e dobry — przyznał. — Siadaj ˛
ac miałe´s puste race. . . krzesło. . .
wtedy musiałe´s je wyj ˛
a´c, a potem wsun ˛
a´c pod spód i rozda´c sobie. . .
Pokazałem mu jeszcze par˛e chwytów, które nie dotarły do tej planety, w zamian za
zgrabny numer z odwracaniem uwagi, a˙z w ko´ncu Santos doszedł do siebie. Chrz ˛
akn ˛
ał,
przesun ˛
ał j˛ezykiem po wargach, otworzył oczy i z rykiem usiłował na mnie skoczy´c.
Adolfo zgrabnie podstawił mu nog˛e.
— To przyjaciel. Sied´z spokojnie na dupie, to wszystko ci wyja´sni˛e.
Jako ˙ze to Adolfo był tu przywódc ˛
a, wyja´snienia zostały przyj˛ete bez słowa sprze-
ciwu i bez głupich pyta´n. By przypiecz˛etowa´c przyja´z´n, dałem ka˙zdemu z obecnych po
paczce obanderolowanych banknotów.
185
— ˙
Zeby było legalnie, jeste´scie oficjalnymi pracownikami partii i gwarantuj˛e, ˙ze
pozostaniecie nimi do ko´nca. Nowy prezydent b˛edzie miał ten miły zwyczaj, ˙ze zrobi,
o co go poprosz ˛
a. — Zupełnym przypadkiem ani o jot˛e nie mijałem si˛e z prawd ˛
a. —
Pierwsze, w czym mo˙zecie pomóc, to skontaktowanie si˛e z moimi lud´zmi. Obrabiali´scie
kiedy´s turystów w Puerto Azul?
— Bo˙ze bro´n! — j˛ekn ˛
ał Adolfo. — To˙z to samobójstwo! Jedyne ´zródło dochodów
tej planety, to wła´snie tury´sci. Gdyby´smy spróbowali cho´cby zbli˙zy´c si˛e do nich, Ulti-
mados załatwiliby nas nie do poznania. Całe Puerto Azul a˙z si˛e od nich roi! Mo˙zemy
zajmowa´c si˛e jedynie tubylcami, i to te˙z nie za cz˛esto, opłacaj ˛
ac si˛e policji. To policja
chroni nas przed Ultimados.
— Jednak jako zwykły obywatel mo˙zesz pojecha´c do Puerto Azul?
— Ka˙zde z nas mo˙ze. Papiery mamy w porz ˛
adku.
— To pi˛eknie. Mam tam pewien kontakt, który przeka˙ze wiadomo´s´c markizowi de
la Rosa, a to oznacza nadej´scie pomocy.
— Znasz go? — spytała Renata przytłumionym głosem. Najwyra´zniej posiadanie
kumpli w´sród arystokracji robiło tu wra˙zenie nawet na szulerach.
186
— Pewnie, ˙ze znam. Razem jedli´smy ´sniadanie. Musz˛e tylko si˛e zastanowi´c, jak ma
brzmie´c ta wiadomo´s´c. . .
Ruszyłem na spacer po pokoju, co przewa˙znie pomaga w my´sleniu. Owszem, zaraz
te˙z nasun˛eło mi si˛e kilka dalszych pyta´n. Czy markiz ˙zyje, co z chłopakami, jaka jest
sytuacja ogólna. . . Najlepiej byłoby osobi´scie skontaktowa´c si˛e z siedzib ˛
a markiza, ale
jak unikn ˛
a´c przy tym podsłuchu i przechwycenia wiadomo´sci. . . Jak zwykle, zadanie
wła´sciwego pytania ułatwiło ˙zycie. . .
— Adolfo — spytałem, obracaj ˛
ac si˛e na pi˛ecie — słyszałe´s kiedy´s o systemie ł ˛
acz-
no´sci semaforowej, u˙zywanym przez arystokracj˛e?
— A kto nie słyszał? Ramiona semaforów machaj ˛
a na ka˙zdym ich dachu. Ci ludzie
pozostali w ´sredniowieczu! Czemu nie u˙zywaj ˛
a telefonów. . . ?
— Bo telefon mo˙ze by´c na podsłuchu. Ale nie o to chodzi. Co to znaczy, ˙ze na
ka˙zdym ich dachu? To nie wszystkie ich pałace s ˛
a po drugiej stronie muru?
— Sk ˛
ad˙ze. Najbli˙zszy b˛edzie z dziesi˛e´c minut spacerkiem st ˛
ad.
— A jak si˛e tam dosta´c?
187
— Wystarczy da´c si˛e wylegitymowa´c policjantom strzeg ˛
acym wej´scia. To po to,
˙zeby ludzie nie pchali si˛e tam jak do stodoły — wyja´snił z ironicznym u´smiechem. —
Zawsze tak było.
— Wobec tego ja nie mam szans, ale wiadomo´s´c mo˙zna przekaza´c. — Spojrzałem
na Renat˛e. — Papiery masz w porz ˛
adku?
— Chyba tak. Do´s´c za nie zapłacili´smy policji.
— Zatem mo˙zesz wej´s´c do pałacu. Opiszcie mi jeszcze wej´scie, to mo˙ze wymy´sl˛e
sposób dla siebie. — Dałem jej jeszcze plik banknotów (i tak nie były moje, tylko
markiza, nie musiałem oszcz˛edza´c). — To na wydatki.
*
*
*
Jak ka˙zdy dobry plan, i ten był prosty i na dodatek, gotów jeszcze przed ´switem.
Bezsenne noce zacz˛eły mi wchodzi´c w nawyk. Adolfo układał jakiego´s pasjansa, Santos
chrapał na kanapie, a nieobecno´s´c Renaty sugerowała, ˙ze poszła do sypialni.
— Adolfo, o której otwieraj ˛
a tu sklepy?
— Za jakie´s dwie godziny.
188
— Wobec tego czas na ´sniadanie i wyja´snienia. Ogło´s pobudk˛e, a ja zadzwoni˛e po
pokojówk˛e.
*
*
*
Mocna, czarna kawa zako´nczyła posiłek, przywracaj ˛
ac mi jednocze´snie zdolno´s´c
jasnego my´slenia. Przeszukawszy kieszenie, przypomniałem sobie, ˙ze odruchowo pod-
w˛edziłem w zamku de Torresa troch˛e jego papieru listowego i kopert z herbem. Nie
my´slałem wtedy o niczym szczególnym, teraz przydało si˛e idealnie. Wiadomo´s´c od
szlachetnie urodzonego do innego szlachetnie urodzonego zawsze lepiej wygl ˛
ada, je-
´sli towarzyszy jej herb i inne tam takie. Podrobiłem podpis markiza, co spotkało si˛e
z pełnym szacunku pomrukiem. Zakleiłem kopert˛e i podałem Renacie.
— Wiesz, co robi´c? — upewniłem si˛e.
— Naturalnie. Zrobi˛e zakupy, wezm˛e taksówk˛e i powiem, ˙ze dostarczam zamó-
wienie dla ksi˛ecia. Policjanci wpuszcz ˛
a mnie bez problemów, oddam list i wyjd˛e jak
weszłam. Reszta nale˙zy do ciebie.
189
— Pi˛eknie. Podkre´sl jeszcze potrzeb˛e po´spiechu i zgrania wszystkiego w czasie, bo
inaczej sytuacja mo˙ze sta´c si˛e nieco kłopotliwa dla wszystkich.
*
*
*
Czekaj ˛
ac na wybicie godziny zero, martwiłem si˛e głównie jednym: czy mo˙zna za-
ufa´c przekupionemu szulerowi? Je´sli tak, to moi wspólnicy powinni znale´z´c si˛e ju˙z
na stanowiskach. Pogłaskałem przyklejon ˛
a na nowo brod˛e i przyjrzałem si˛e celowi
z ogródka kafejki po przeciwnej stronie ulicy. Od muru otaczaj ˛
acego Castle Penoso
dzieliło mnie nie wi˛ecej ni˙z dwie´scie jardów, a z chodnika do ˙zelaznej bramy pro-
wadziły cztery stopnie, przy których stało dwóch mundurowych. Renata pojawiła si˛e
o wyznaczonej porze ze stert ˛
a gustownie zapakowanych pudeł. Wymieniła par˛e zda´n
z policjantami i znikn˛eła wewn ˛
atrz. Wyszła po chwili i odeszła nie zatrzymuj ˛
ac si˛e, co
było znakiem, ˙ze wiadomo´s´c została przekazana. Spojrzałem na zegarek — zbli˙zał si˛e
finał. Zostawiłem na stoliku nale˙zno´s´c wraz napiwkiem i skierowałem si˛e do bramy.
Znudzeni gliniarze przygl ˛
adali si˛e przechodniom, konkretnie pewnej nader zgrabnej
senioricie. Poza tym nic. Schyliłem si˛e, by zawi ˛
aza´c sznurowadło. Je´sli zbyt długo b˛ed˛e
190
si˛e tu kr˛ecił, zwróc˛e w ko´ncu czyj ˛
a´s uwag˛e. Wreszcie ponad normalny zgiełk uliczny
wybił si˛e w´sciekły ryk silnika szybko nadje˙zd˙zaj ˛
acego samochodu. Byłem ju˙z prawie
przy bramie, gdy dał si˛e słysze´c pisk hamulców i wóz r ˛
abn ˛
ał w stoj ˛
ac ˛
a po przeciwnej
stronie ulicy latarni˛e. Z okna po stronie kierowcy wysun˛eła si˛e bezwładna r˛eka. . .
Obaj gliniarze co tchu ruszyli do miejsca wypadku, a ja ku drzwiom.
Dopadłem ich w dwu susach i naparłem ramieniem.
Były zamkni˛ete.
Rozdział 17
Poczułem nagły przypływ paniki i adrenaliny, dzi˛eki czemu wszelkie zm˛eczenie
przeszło mi jak r˛ek ˛
a odj ˛
ał. Ponownie naparłem na drzwi, spogl ˛
adaj ˛
ac jednocze´snie
przez rami˛e. Wej´scie pozostało zamkni˛ete, za to policjanci dobiegli do samochodu,
w który nagle wst ˛
apiło ˙zycie. Bezwładne rami˛e znikn˛eło, wóz cofn ˛
ał si˛e ze zgrzytem
i jak rakieta skoczył do przodu tu˙z przed nosami w´sciekłych stró˙zów prawa.
Jeden, wida´c bardziej rozgarni˛ety, zapisał numery rejestracyjne pojazdu, co i tak nie
miało mu nic da´c. Wóz był kradziony. Za chwil˛e zawróc ˛
a na posterunek i wtedy. . .
192
Zdesperowany pchn ˛
ałem ˙zelazne odrzwia po raz ostatni. Rozmy´slałem ju˙z nad pla-
nem zast˛epczym, gdy wej´scie zostało otwarte, ja za´s wyładowałem jak długi na wyfro-
terowanej posadzce. Brama zamkn˛eła si˛e za mn ˛
a z łoskotem.
— Witaj w Castle Penoso, Sir Hectorze — usłyszałem nad sob ˛
a jaki´s starczy głos.
Czym pr˛edzej pozbierałem si˛e z podłogi i spojrzałem na stoj ˛
acego obok w pozie
pełnej szacunku osobnika. Zasuszony staruszek o siwych włosach i poszarzałej skórze,
w szarej szacie. U´scisn ˛
ałem ostro˙znie trz˛es ˛
ac ˛
a si˛e dło´n, zginaj ˛
ac równocze´snie grzbiet
w ukłonie. Próbowałem przypomnie´c sobie, jak, do cholery, nale˙zy zwraca´c si˛e do ksi˛e-
cia. Umysł jednak definitywnie odmówił współpracy i pozostała mi jedynie improwiza-
cja.
— Naprawd˛e trudno mi wyrazi´c m ˛
a wdzi˛eczno´s´c, mo´sci ksi ˛
a˙z˛e. Gdyby nie pa´nskie
po´swi˛ecenie, czekałaby mnie ´smier´c z r˛eki oprychów Zapilote.
— Nie ma o czym mówi´c — ˙zachn ˛
ał si˛e. — Zapraszam na lampk˛e koniaku. Prosz˛e
mi wszystko opowiedzie´c. Otrzymałem jedynie krótk ˛
a wiadomo´s´c od markiza. Prosił,
bym pana wpu´scił, co zrobiłem, naturalnie. Dopisał jeszcze, ˙ze Sir Hector mi wszystko
wyja´sni.
193
Uczyniłem to, pokrzepiaj ˛
ac si˛e doskonałym koniakiem. Oczywi´scie, relacja była
nieco uproszczona, ale w ogólnych zarysach prawdziwa. Ksi ˛
a˙z˛e raczył wybałusza´c oczy
w trakcie, trz ˛
a´s´c si˛e i wzdycha´c, a˙z w ko´ncu zaniepokoiłem si˛e o staruszka nie na ˙zarty.
Dotrwał jednak do ko´nca, a przy finale równie˙z si˛egn ˛
ał po koniak.
— Oburzaj ˛
ace! — sapn ˛
ał. — Trzeba wreszcie sko´nczy´c z tym samozwa´nczym ty-
ranem. A jak si˛e miewa mój czcigodny kuzyn ze strony matki siostry szwagra dziadka
mojej ˙zony?
Teraz ja wytrzeszczyłem oczy, a˙z dotarło do mnie, ˙ze gospodarz miał na my´sli mar-
kiza. Jego słodk ˛
a tajemnic ˛
a było, jak unikał pogubienia si˛e w tych wszystkich koliga-
cjach rodzinnych.
— Poj˛ecia nie mam! — przyznałem uczciwie. — To zreszt ˛
a jeden z powodów, dla
których prosz˛e o pomoc. Ł ˛
aczno´s´c semaforowa działa?
— Oczywi´scie. Zaraz wezw˛e ł ˛
aczno´sciowca. Poci ˛
agn ˛
ał za sznur przy ´scianie i wy-
dał odpowiednie polecenie lokajowi, a ja zaj ˛
ałem si˛e skondensowaniem maksymalnej
ilo´sci informacji w minimalnej obj˛eto´sci tekstu. Wyszło mi, co nast˛epuje:
194
JESTEM W CASTLE PENOSO. CO Z MARKIZEM I RESZT ˛
A?
HECTOR
Ksi ˛
a˙z˛e wr˛eczył kartk˛e operatorowi, którego wymiotło z komnaty. Tym razem nie
było w˛edrówek do wie˙zy ni wind. Razem z nikn ˛
acym z butelki koniakiem czekali´smy
na odpowied´z.
Wydarłem kartk˛e operatorowi z r˛eki ledwie pojawił si˛e w drzwiach. Zupełnie za-
pomniałem o kodowaniu. Zanim ksi ˛
a˙z˛e odszyfrował wiadomo´s´c, mało mnie krew nie
zalała, ale pop˛edzanie staruszka tylko pogorszyłoby spraw˛e. Trzymałem nerwy na wo-
dzy, a˙z w ko´ncu gospodarz był gotów.
MARKIZ WRACA DO ZROWIA. CHŁOPCY OK. CZEKAM NA
ROZKAZY.
LADY HARAPO
Ul˙zyło mi. Wszyscy dotarli do zamku, a poniewa˙z profilaktycznie zainstalowałem
w jednej z komnat automed, markiz miał szans˛e na długie ˙zycie. Podpis za´s ´swiadczył,
195
˙ze podczas mojej nieobecno´sci rz ˛
ady przej˛eła Angelina, czyli ˙ze zamek gotów był na
odparcie ewentualnego szturmu. Nalałem sobie kolejn ˛
a lampk˛e koniaku.
— Zaiste dobre to wie´sci — stwierdził z zadowoleniem ksi ˛
a˙z˛e. — Co teraz poczy-
namy?
— Podwajamy ostro˙zno´s´c. To, ˙ze udało si˛e uj´s´c wszystkim z jaskini lwa, ´swiadczy
raczej o olbrzymim szcz˛e´sciu, ni˙z rozumie. Wi˛ecej nie mo˙zna na to liczy´c. Cała kam-
pania wyborcza musi zosta´c zaplanowana krok po korku niczym operacja wojskowa. Ja
czy markiz, musimy by´c chronieni przy ka˙zdym publicznym wyst ˛
apieniu jak klejnoty
koronne.
— Tak, klejnoty. . . Co za chamstwo! Pami˛etam jak wczoraj ten dzie´n, gdy Zapilote
obj ˛
ał urz ˛
ad prezydenta — wzruszył si˛e gospodarz, a mnie zatkało.
Zapilote doszedł do władzy sto siedemdziesi ˛
at lat temu, ale widocznie nie był jedy-
nym u˙zytkownikiem leków antygeriatrycznych w okolicy.
— Wierzyli´smy mu wtedy jak durnie — ci ˛
agn ˛
ał ksi ˛
a˙z˛e. — Ja byłem Stra˙znikiem
Korony, ale demokracja zniosła ten tytuł, a piecz˛e nad klejnotami przej ˛
ał Zapilote. Nikt
ich odt ˛
ad nie ogl ˛
adał. . .
196
Przestałem go słucha´c. Teraz powinienem wydosta´c si˛e z tego zawszonego mia-
sta i wróci´c do zamku zapewniaj ˛
acego jakie takie bezpiecze´nstwo. Tylko jak? Byłem
zm˛eczony, wstawiony i nie miałem ochoty na twórcze my´slenie. Tym razem z pomoc ˛
a
przyszedł szcz˛e´sliwy traf, gdy˙z inaczej nazwa´c tego nie mo˙zna. Rozległo si˛e natarczy-
we pukanie do drzwi. Po chwili powtórzyło si˛e, jeszcze gło´sniej, jako ˙ze zatopieni we
własnych my´slach nie zwrócili´smy pocz ˛
atkowo na nie uwagi.
— Czegó˙z? — warkn ˛
ał gospodarz, przywołany do rzeczywisto´sci. — Wej´s´c!
Drzwi uchyliły si˛e, wpuszczaj ˛
ac kamerdynera, który s ˛
adz ˛
ac z wygl ˛
adu, mógłby by´c
ojcem ksi˛ecia, a na pewno rówie´snikiem.
— Nie chciałbym przeszkadza´c, wasza wysoko´s´c — oznajmił słabym tenorkiem
słu˙z ˛
acy — ale dzi´s jest czwartek.
— A czy istnieje jaki´s konkretny powód, dla którego informujesz mnie, jaki dzi´s
mamy dzie´n tygodnia? — zdumiał si˛e ksi ˛
a˙z˛e.
— Tak, wasza wysoko´s´c. Kazał mi pan przypomina´c sobie o ich przyj´sciu zawsze
na pół godziny przed faktem.
197
— Merdi! — ze´zlił si˛e mo´sci ksi ˛
a˙z˛e ukazuj ˛
ac w grymasie nie´zle dopasowan ˛
a sztucz-
n ˛
a szcz˛ek˛e. — I oni zaraz tu b˛ed ˛
a?
— Oni? — potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a czuj ˛
ac, ˙ze co´s mi chyba umkn˛eło.
— Z polecenia rz ˛
adu mam udost˛epnia´c co czwartek mój zamek tym brudasom z in-
nych planet. I to bez odliczenia od podatku! Miast tego cen˛e biletów doliczaj ˛
a mi do
dochodów! Naturalnie nie spotkam si˛e z t ˛
a hołot ˛
a i dlatego. . .
— Przepraszam, ale do´s´c wolno dzi´s my´sl˛e — przerwałem mu brutalnie. — Jak
rozumiem, to wkrótce w zamku znajdzie si˛e wycieczka turystów?
— Niestety! Co za czasy!
— Ci˛e˙zkie. Ilu ich b˛edzie?
— Tylu, ilu mie´sci si˛e w autokarze z Puerto Azul. Czterdziestu, pi˛e´cdziesi˛eciu —
wyja´snił kamerdyner.
— Chamstwo i prostactwo — dodał ksi ˛
a˙z˛e.
— Jak rozumiem, podejmowane s ˛
a zawsze ´srodki ostro˙zno´sci, by nie wynie´sli po-
łowy pałacu?
— Towarzyszy im zawsze wyszkolona grupa słu˙z ˛
acych — odparł kamerdyner.
198
— Pi˛eknie. — Zatarłem r˛ece. — Czy wasza wysoko´s´c b˛edzie miał co´s przeciwko
temu, bym skorzystał z pomocy słu˙zby przy dyskretnym opuszczeniu zamku?
— Sk ˛
ad˙ze. Wszystko dla przyszłego prezydenta Paraiso-Aqui. — Gospodarz po-
zbierał si˛e na równe nogi i z szacunkiem skłonił si˛e przede mn ˛
a gł˛eboko.
Kamerdyner zrobił natychmiast to samo. Ja si˛e odkłoniłem.
— Jest st ˛
ad jakie´s tajne wyj´scie? — spytałem, przechodz ˛
ac w ko´ncu do rzeczy.
— Z ka˙zdego zamku jest tajne wyj´scie! — oznajmił ksi ˛
a˙z˛e lekko zaskoczony mo-
j ˛
a ignorancj ˛
a. — Nasze ko´nczy si˛e w budynku po drugiej stronie ulicy. Wykonane za
Trzeciego Ksi˛ecia Pensoso, który pasjami chadzał do mieszcz ˛
acego si˛e tam wówczas
burdelu.
Mówi ˛
ac to, u´smiechn ˛
ał si˛e lekko, mo˙ze przypomniał sobie, jak wygl ˛
adaj ˛
a panien-
ki. . .
— Dobrze. Zatem sprawa jest prosta, potrzebuj˛e liberii słu˙z ˛
acego. Wybior˛e sobie
odpowiedniego turyst˛e, i jako on wyjd˛e potem z reszt ˛
a wycieczki. Obecno´s´c turystów
to najlepsza gwarancja bezpiecze´nstwa na tej planecie.
— A pa´nskie rzeczy. . . — zacz ˛
ał ksi ˛
a˙z˛e.
199
— Do wyrzucenia. Wezm˛e ubranie turysty.
— Broda?
— Zaraz zgol˛e.
Do ksi˛ecia dotarło w ko´ncu, na czym polega plan i roze´smiał si˛e serdecznie.
— Wcale sprytnie pomy´slane. A jako dziecko był pan tak głupi, ˙ze szkoda mówi´c.
Tajemnego przej´scia u˙zyjemy naturalnie, by pozby´c si˛e ciała turysty.
— ˙
Zadne takie! — zaprotestowałem. — ˙
Zadnych trupów, bo przewróc ˛
a okolic˛e do
góry nogami! Wyda si˛e, ˙ze tu byłem. Prosz˛e nie zapomina´c, ˙ze tury´sci znajduj ˛
a si˛e
pod szczególn ˛
a ochron ˛
a dyktatury, jako jedyne ´zródło kredytów. Załatwimy to inaczej.
Dam mu ´srodek, po którym przestanie pami˛eta´c zdarzenia ostatnich dwudziestu czte-
rech godzin, spoimy go winem. Gdy go potem znajd ˛
a, pomy´sl ˛
a, ˙ze zalał si˛e jak ´swinia
i zapomniał o bo˙zym ´swiecie. Policja odwiezie go do hotelu i tyle.
— Wolałbym zabi´c którego´s — upierał si˛e ksi ˛
a˙z˛e.
— Znajdziemy sobie jakiego´s po wyborach — obiecałem krwio˙zerczemu gospoda-
rzowi. — Teraz potrzebuj˛e liberii. I gdzie jest łazienka?
200
Po kolejnym odklejeniu broda zacz˛eła wygl ˛
ada´c na cokolwiek zmasakrowan ˛
a, ale
zabrałem j ˛
a ze sob ˛
a. Zanim wbiłem si˛e w liberi˛e, tury´sci weszli ju˙z do pałacu wypeł-
niaj ˛
ac go harmidrem godnym stada skretyniałych niemowl ˛
at.
Słu˙zba została poinformowana o innowacji i nikt nawet okiem nie mrugn ˛
ał, gdy
doł ˛
aczyłem do obstawy. Bez słowa pilnowali błyskaj ˛
acej fleszami wycieczki, ubranej
zreszt ˛
a w straszn ˛
a pstrokacizn˛e.
— . . . tuebonegon eksemplon de la petroj de la ekshumentepoko depasitocjarcen-
to. . . — mówił przewodnik wskazuj ˛
ac na potworne bohomazy wisz ˛
ace krzywo na ´scia-
nach.
Tury´sci wgapiali si˛e w nie z podziwem, ja popatrywałem na nich (bez podziwu).
Wi˛ekszo´s´c go´sci tworzyła pary, a nawet liczniejsze zgromadzenia, i ci automatycznie
odpadali. Było kilka samotnych kobiet, ale niezale˙znie od nikłych mo˙zliwo´sci, nie mia-
łem ochoty na zmian˛e płci. Wreszcie, w ogonie tłumku, dostrzegłem ofiar˛e: samotnego
chłopa prawie mojego wzrostu, w purpurowych szortach, złotej koszuli. Zm˛eczony był
jak sama ´smier´c, na szyi dyndał mu aparat fotograficzny, a zwisaj ˛
ac ˛
a z ramienia torb˛e
201
zdobił napis: BYŁEM W PUERTO AZULI JEDYNE, CO TAM ZNALAZŁEM, TO TA
GÓWNIANA TORBA! Idealny!
Podszedłem do´n, gdy wycieczka podziwiała kolejny landszaft (takie łab ˛
adki nie wy-
st˛epuj ˛
a w przyrodzie, nawet jako mutanty) i delikatnie stukn ˛
ałem w rami˛e. Obrócił si˛e
błyskawicznie z wyrazem czystego obrzydzenia na twarzy. Za pó´zno, i tak był mój.
— Prosz˛e nie mówi´c nic pozostałym, ale w prezencie od ksi˛ecia czeka na pana
butelka. Przypada tylko jedna na wycieczk˛e, dzi´s wypadło na pana. Prosz˛e za mn ˛
a.
Poszedł. Naturalnie, ˙ze poszedł, i to skrupulatnie maskuj ˛
ac si˛e przed pozostałymi.
— Tutaj, sir — oznajmiłem, wskazuj ˛
ac drzwi gabinetu, w którym kamerdyner ocze-
kiwał z flaszk ˛
a i kieliszkiem na srebrnej tacy.
Facet pisn ˛
ał rado´snie i wyci ˛
agn ˛
ał łap˛e po szkło, ułatwiaj ˛
ac mi tylko zadanie. Da-
łem mu zastrzyk w przedrami˛e i zanim zd ˛
a˙zył osun ˛
a´c si˛e na dywan, zamkn ˛
ałem drzwi.
Ksi ˛
a˙z˛e przygl ˛
adał si˛e temu z satysfakcj ˛
a, ale byłby mi wi˛eksz ˛
a przeszkod ˛
a, ni˙z pomoc ˛
a
przy zamianie, tote˙z sam zabrałem si˛e za rozdziewanie ´spi ˛
acego.
202
*
*
*
Zmieszałem si˛e z wycieczk ˛
a, gdy ta wsiadała ju˙z do autokaru, tote˙z nikt nie zwrócił
na mnie uwagi. Znudzony policjant przeliczył obecnych, postawił ptaszka w notatniku
i dał znak kierowcy. Drzwi si˛e zamkn˛eły, klimatyzacja i nagło´snienie ruszyły i potoczy-
li´smy si˛e ku drodze wyjazdowej z miasta.
Nagle siedz ˛
aca obok mnie niewiasta spojrzała podejrzliwie i o´swiadczyła:
— Nigdy dot ˛
ad pana nie widziałam!
Rozdział 18
Lodowata stonoga przegalopowała mi po plecach. Czy˙zbym został zdemaskowany
przez spostrzegawczego babsztyla? Nie mogłem u´spi´c jej dyskretnie, zacz ˛
ałem wi˛ec
improwizowa´c.
— Có˙z, ja te˙z dot ˛
ad pani nie spotkałem.
— To si˛e nazywa przypadek! — ucieszyła si˛e niespodziewanie i zrozumiałem, ˙ze
według niej to miał by´c podryw. — Mam na imi˛e Joyella i pochodz˛e z planety Phigeu-
nadon II. . .
Zdanie zako´nczyła cisza, z której nie omieszkałem skorzysta´c.
204
— Có˙z za zrz ˛
adzenie losu. Ja jestem Wuuble i pochodz˛e z Blodgett.
— A gdzie tu zrz ˛
adzenie losu?
— Obie planety le˙z ˛
a w tej samej galaktyce.
Dowcip był płaski, ale spotkał si˛e z perlistym piskiem rado´sci i wiedziałem ju˙z, ˙ze
oto znalazłem mimowolnego sprzymierze´nca. Joyella miała dwa problemy: brak urody
i samotno´s´c. Wystarczyło troch˛e zrozumienia i przez reszt˛e dnia mogłem spokojnie słu-
cha´c historii jej ˙zycia, opisów rodzinnej planety i pracy w automatycznej oczyszczalni
´scieków.
Pó´znym popołudniem dotarli´smy do Puerto Azul, a jako ˙ze od opuszczenia domu
ksi˛ecia znalazłem si˛e na przymusowym odwyku, to ignoruj ˛
ac rozanielony wyraz twarzy
mojej towarzyszki, w pierwszym rz˛edzie udałem si˛e do baru. Wraz z torb ˛
a znikn ˛
ałem
potem w tłumie. Musiałem dotrze´c do Jorge, którego zadaniem było wydosta´c mnie
z miasta.
205
*
*
*
Gdy doszedłem do jego domu, odniosłem wra˙zenie, ˙ze Jorge sam ma kłopoty. Przede
wszystkim, przy kraw˛e˙zniku parkowała podejrzana czarna limuzyna, której kierowca
nosił ciemne okulary. W bloku mieszkało jeszcze wielu innych ludzi, ale co´s mi mówiło,
˙ze to nie oni interesuj ˛
a si˛e Ultimados. Nauczyłem si˛e nie lekcewa˙zy´c intuicji, tote˙z wraz
z planem miasta wyj ˛
ałem zaraz kapsułk˛e z gazem i podszedłem do samochodu.
— Przepraszani, ale szukam tego tu i chyba si˛e zgubiłem. Podobno daj ˛
a tam dobrze
pi´c. . . — zagaiłem przez uchylon ˛
a szyb˛e.
— No pardos me, Esperanto. . .
— Nie rozumiem. Spójrz no tu i powiedz mi. . . — Podsun ˛
ałem mu plan pod nos
i rozdusiłem kapsułk˛e.
Ledwie osun ˛
ał si˛e na kierownic˛e, dałem mu zastrzyk i oparłem jego łeb o zagłówek.
Wygl ˛
adał do´s´c naturalnie. Maj ˛
ac zabezpieczone tyły, wszedłem do bramy w chwili, gdy
Ultimados wyprowadzali z niej nieco zmi˛etoszonego Jorge.
— Ten facet wygl ˛
ada na chorego — stwierdziłem, staj ˛
ac im na drodze.
206
— Spadaj, durniu! — warkn ˛
ał wi˛ekszy z bezpieczników, wyci ˛
agaj ˛
ac ku mnie łap˛e.
— Napadasz na bezbronnego turyst˛e! — wrzasn ˛
ałem, wal ˛
ac go kantem dłoni pod
ucho i odskakuj ˛
ac, by miał gdzie pa´s´c.
Drugi spróbował wyj ˛
a´c bro´n, ale Jorge uczepił si˛e jego ramienia. Pozostało mi tylko
przyło˙zy´c oprychowi w kark.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze ci˛e widz˛e — powitał mnie Jorge, staraj ˛
ac si˛e utrzyma´c na nogach.
Ostro˙znie wyj ˛
ał z opuchni˛etych ust ułamany z ˛
ab, przyjrzał mu si˛e ponuro i wyrzucił.
Na pociech˛e pocz˛estował jednego z le˙z ˛
acych solidnym kopem.
— Nie kopie si˛e le˙z ˛
acego, bo mo˙ze wsta´c i odda´c — upomniałem go, daj ˛
ac równo-
cze´snie obu Ultimados po zastrzyku. — Zmywamy si˛e st ˛
ad, ale nie na piechot˛e.
— Dok ˛
ad?
— Miałem nadziej˛e, ˙ze ty mi to powiesz. Wtaszczyli´smy obu ´spi ˛
acych na tylne
siedzenie.
— Te˙z tam wsiadaj — powiedziałem, spychaj ˛
ac kierowc˛e na podłog˛e. — A zatem
gdzie jedziemy?
207
Z tyłu dobiegało mnie jedynie melodyjne chrapanie na trzy głosy. Ledwo Jorge
usiadł, zaraz chyba stracił przytomno´s´c. Musieli go nie´zle wymaglowa´c. Niemniej znów
byłem zdany tylko na siebie. Skierowałem wóz na szos˛e. Do´s´c miałem odgrywania sa-
motnego bohatera. Po choler˛e sprowadziłem tu rodzin˛e?
*
*
*
Zapadał wczesny zmierzch, gdy zatrzymałem si˛e w jakim´s zagajniku, wywaliłem
trzech tajniaków na trawk˛e, powi ˛
azałem ich własn ˛
a odzie˙z ˛
a i schowałem w krzakach,
bodaj˙ze je˙zynach poprzerastanych pokrzywami. Jorge zacz ˛
ał poj˛ekiwa´c, zaaplikowałem
mu zatem znieczulenie i stymulatory. Efekt był natychmiastowy, powtórzyłem wi˛ec za-
bieg na sobie.
— Lepiej ci? — spytałem, gdy zacz ˛
ał si˛e przeci ˛
aga´c.
— Owszem. Przede wszystkim musz˛e ci podzi˛ekowa´c.
— Najlepszy sposób to informacja, gdzie powinni´smy teraz pojecha´c.
— A gdzie jeste´smy?
— Autostrada, jakie´s pi˛etna´scie mil na południe od Puerto Azul.
208
— Umiesz pilotowa´c helikopter?
— Helikopter te˙z. A co, pl ˛
acze si˛e tu jaki´s?
— Niedaleko jest niewielkie prywatne lotnisko. Pilnowane, naturalnie, ale. . .
Przerwał, słysz ˛
ac moje lekcewa˙z ˛
ace parskni˛ecie. Zm˛eczenie znikn˛eło. Pomkn˛eli-
´smy w stron˛e lotniska. Nareszcie jaka´s szansa na dotarcie do domu!
*
*
*
Jorge narzucał mi si˛e wr˛ecz z pomoc ˛
a, ale kazałem mu zosta´c w wozie. Nie lubi˛e, jak
amatorzy pl ˛
acz ˛
a mi si˛e w trakcie pracy pod nogami. Odł ˛
aczenie alarmu i sforsowanie
płotu z drutu kolczastego nie było wi˛ekszym problemem, a załatwienie wartowników
trwało ciut dłu˙zej tylko dlatego, ˙ze bezwstydnie łazili po całym terenie, zamiast grzecz-
nie siedzie´c na wartowni. Po dziesi˛eciu minutach podszedłem spacerowym krokiem do
bramy i otwarłem j ˛
a szeroko.
— Z tob ˛
a wszystko wydaje si˛e takie proste — odezwał si˛e z podziwem Jorge.
— Ka˙zdy ma jakie´s uzdolnienia — przyznałem. — Ja na przykład, zupełnie nie
nadaj˛e si˛e na przewodnika. O, ten tu wygl ˛
ada na wyczynowy model. Bierzemy?
209
*
*
*
Zanim jeszcze Jorge zapi ˛
ał pasy, wł ˛
aczyłem spinakiem motory. Na jednym z ekra-
nów pojawiła si˛e komputerowa mapa.
— Tu jest Primoroso — wskazał Jorge. — Tu Bonie. Ma najsłabsz ˛
a obron˛e prze-
ciwlotnicz ˛
a. A posiadło´s´c markiza jest w tym kierunku. Jasne?
— Jasne. Gotów?
Skin ˛
ał głow ˛
a i wystartowali´smy.
Lot był nudny, radar nic nie pokazywał, nikt nas nie wołał przez radio. Gdyby nie kil-
ka ´swiateł w dole, nigdy nie zauwa˙zyłbym, ˙ze przelecieli´smy nad Barier ˛
a. Najwyra´zniej
Zapilote nie brał pod uwag˛e porwania przez którego´s ze swoich poddanych urz ˛
adzenia
lataj ˛
acego. Có˙z, podobno człowiek uczy si˛e na bł˛edach.
Gdy znale´zli´smy si˛e nad Castle de la Rosa, odpowiedziałem na wezwanie z zamku
i wyl ˛
adowałem na rz˛esi´scie o´swietlonym placu, gdzie czekały ju˙z trzy najwa˙zniejsze
dla mnie osoby.
210
Pomachałem chłopakom i wzi ˛
ałem Angelin˛e w ramiona z takim entuzjazmem, ˙ze
obaj zacz˛eli nam bi´c brawo.
— Tego mi brakowało — szepn˛eła Angelina po dłu˙zszej chwili. — Nic ci nie zrobili,
kochanie? Bo je´sli, to tutejsze słu˙zby pogrzebowe zapomn ˛
a, co to jest martwy sezon.
— Oni nic, ale ja im sporo. Poza tym zdobyłem nowych sprzymierze´nców, nie oszu-
kiwałem w karty. Wła´sciwie nie miałem chwili spokoju. Co tutaj?
— Tak naprawd˛e, to nic. Markiz doszedł ju˙z prawie do siebie, my za´s przygotowa-
li´smy twierdz˛e do obrony i opracowali´smy dokładne plany kampanii. . .
— Wojennej?
— Wyborczej. B˛edzie to najnieuczciwsza kampania, zako´nczona najdokładniej-
szym sfałszowaniem wyników w historii demokracji.
Jorge stał i słuchał tego ze szcz˛ek ˛
a opadł ˛
a do ziemi.
Rozdział 19
Ranek był wspaniały, widok z balkonu przedni, a ´sniadanie, którego szcz ˛
atki (po-
za kaw ˛
a) sprz ˛
atała wła´snie słu˙zba, wprost wy´smienite. Jak zwykle, sielank˛e przerwała
Angelina.
— Podczas twojej nieobecno´sci przejrzałam bibliotek˛e markiza — oznajmiła, od-
kładaj ˛
ac serwetk˛e. — Jeden z jego przodków miał oryginalne hobby: kolekcjonował
uniwersytety. Zebrał ich prawie tysi ˛
ac.
„Oryginalne” było łagodnym okre´sleniem, hobby nale˙zało nazwa´c raczej ekscen-
trycznym. Cho´c z drugiej strony, ka˙zdy mo˙ze wydawa´c własne pieni ˛
adze, jak mu si˛e
212
podoba, byle nie szkodził innym. Zbieranie uniwersytetów było kosztowne, ale poza
tym nieszkodliwe. Wydatki powodowała zreszt ˛
a nie cena uniwersytetu, bo ka˙zdy mie-
´scił si˛e na obszernym dysku, nie dro˙zszym ni˙z butelka dobrego wina, ale konieczno´s´c
podró˙zowania po całej zamieszkanej galaktyce i poszukiwania po co odleglejszych pla-
netach takich zabytków jak banki pami˛eci dawno nie istniej ˛
acych uczelni.
— Sprawdziłam sobie t˛e bibliotek˛e pod k ˛
atem danych na temat fałszowania wybo-
rów i politycznych brudów — wyja´sniła Angelina. — I chocia˙z było tam sporo pozycji,
wi˛ekszo´s´c stanowiły lamenty, ˙ze takie wydarzenia maj ˛
a miejsce i rozwa˙zania, jak im
zapobiega´c. Dla nas bezu˙zyteczne.
— Szkoda.
— W jednym przypadku dopisało mi wszak˙ze szcz˛e´scie. Dysk był tak stary i znisz-
czony, ˙ze nazwy uczelni nie dało si˛e odczyta´c, ale nie byłabym zdziwiona, gdyby po-
chodził jeszcze z Ziemi. Biblioteka uczelniana pozostała jednak nietkni˛eta, w niej zna-
lazłam co´s, co ´smiało mo˙zemy nazwa´c przewodnikiem po naszej kampanii wyborczej.
Oto wydruk.
Podała mi plik kartek, le˙z ˛
acy dot ˛
ad przy jej fotelu.
213
— Jak wygra´c wybory — przeczytałem na pierwszej. — Podtytuł, Albo jak głoso-
wa´c z cmentarza. Autorstwa niejakiego Seamensa O’Neila. Co ten podtytuł oznacza, na
lito´s´c bosk ˛
a?
— Poczytaj dalej, to si˛e dowiesz. Doskonały sposób, dla nas idealny. Wszystkie
nazwiska z nagrobków na listach wyborczych!
Wzruszyłem ramionami i zabrałem si˛e za lektur˛e.
*
*
*
Odło˙zyłem dzieło Seamensa O’Neila. Przepełniała mnie prawdziwa rado´s´c.
— Ten facet to geniusz-przyznałem. — Ty zreszt ˛
a te˙z, ˙ze go znalazła´s. Po prostu nie
mo˙zemy przegra´c.
— I nie przegramy. W ci ˛
agu tygodnia rozpoczniemy kampani˛e wyborcz ˛
a i je´sli nie
wydarzy si˛e nic zupełnie nieprzewidzianego, to wybory wygramy. A naszym najwi˛ek-
szym sprzymierze´ncem jest generał- prezydent Zapilote osobi´scie.
— Przepraszam, ale nie rozumiem.
214
— Poniewa˙z jego kampania opiera si˛e na odtwarzanych co cztery lata przemówie-
niach i artykułach pojawiaj ˛
acych si˛e z t ˛
a sam ˛
a cz˛estotliwo´sci ˛
a w gazetach. Kontroluje
wszystkie ´srodki przekazu i elektroniczne urny wyborcze, dzi˛eki czemu niezale˙znie od
faktycznego przebiegu wyborów otrzymuje zawsze dziewi˛e´cdziesi ˛
at procent głosów.
Cała ta heca nie jest ani dla niego, ani dla jego ekipy niczym szczególnym, a jedynie
rutynowym, powtarzaj ˛
acym si˛e etapem, który zawsze prowadzi do tego samego.
— I to nam ma pomóc?
— Oczywi´scie — u´smiechn˛eła si˛e wyrozumiale, niczym do przedszkolaka. — Pod-
ł ˛
aczymy si˛e do głównego nadajnika, wydrukujemy własn ˛
a gazet˛e i przeprogramujemy
centrum zliczania głosów tak, by podało wła´sciwe wyniki.
Z tego typu logik ˛
a nie da si˛e dyskutowa´c. Przyznałem zatem Angelinie racj˛e, dopi-
łem kaw˛e i wróciłem do sypialni, by znów sta´c si˛e brodatym. Ko´ncz ˛
ac makija˙z, prze-
gl ˛
adałem powtórnie dzieło O’Neila. Bez dwóch zda´n, był to wizjoner. Gdyby ˙zył w mo-
ich czasach, zostałby wybrany na Prezydenta Galaktyki (wymy´slaj ˛
ac, w razie potrzeby,
uprzednio takie stanowisko). Dot ˛
ad opierałem si˛e w podobnych sprawach na Wykształ-
ceniu ksi˛ecia, Mac O’Velly’ego, ale w porównaniu z t ˛
a tu prac ˛
a, była to bajeczka dla
215
grzecznych dzieci i uczciwych polityków. Oba te poj˛ecia opisuj ˛
a typy abstrakcyjne, nie
wyst˛epuj ˛
ace w przyrodzie. Sko´nczywszy przygotowania, zwołałem w salonie narad˛e
wojenn ˛
a.
*
*
*
Zjawili si˛e wszyscy i tylko de Torres sprawiał wra˙zenie przygn˛ebionego.
— Spotkanie to jest pierwszym oficjalnym plenum naszej partii — oznajmiłem uro-
czy´scie. — I jako takie musi zacz ˛
a´c si˛e od podj˛ecia pewnych decyzji kadrowych. Bo-
livar, zostajesz sekretarzem partii, zabierz si˛e zatem za sprawozdawczo´s´c, czyli reje-
strowanie przebiegu spotkania. James, ty b˛edziesz przewodnicz ˛
acym spotka´n, a co to
znaczy, zaraz ci wyja´sni˛e. Angelina obejmuje funkcj˛e managera kampanii wyborczej,
co obejmuje równie˙z starania o głosy tutejszych kobiet. Tyle na pocz ˛
atek.
— Nie całkiem — sprzeciwił si˛e de Torres. — Mamy jeszcze jedno wolne stanowi-
sko, wraz z kandydatem zreszt ˛
a.
— Naturalnie. Jeste´s kandydatem na wiceprezydenta, i je´sli co´s jeszcze przeoczy-
łem, to prosz˛e mnie poprawi´c.
216
Markiz klasn ˛
ał w dłonie i do salonu wszedł jaki´s m˛e˙zczyzna. Nie robi ˛
acy zresz-
t ˛
a zbytniego wra˙zenia. Skłonił si˛e lekko w nasz ˛
a stron˛e i znieruchomiał o jakie´s pi˛e´c
kroków od stołu.
— To Edwin Rodriguez — przedstawił go de Torres. — Od tej chwili osobista
ochrona przyszłego prezydenta. B˛edzie ci towarzyszył dosłownie wsz˛edzie i dbał o ca-
ło´s´c twojej skóry. Nie mo˙zna dopu´sci´c do powtórki zdarze´n.
Obejrzałem jegomo´scia od stóp do głów i z trudem powstrzymałem chichot.
— Serdeczne dzi˛eki, doceniam intencje, ale jak dot ˛
ad sam najlepiej dbam o siebie.
Poza tym obawiam si˛e, ˙ze ten młodzian mo˙ze zosta´c. . .
— Rodriguez — rzucił markiz. — Napastnik w oknie. W uszach zadzwoniło mi od
huku i dopiero w chwili dotarło do mnie, ˙ze le˙z˛e pod stołem, a Rodriguez kl˛eczy mi na
plecach. Okna nie było, pozostała tylko dziura w murze, z której wolno sypał si˛e tynk.
Rodriguez za´s spokojnie wciskał do pistoletu maszynowego nowy magazynek.
— Koniec ataku — oznajmił gospodarz.
Mój nowy ochroniarz pomógł mi wsta´c, dzi˛eki czemu nie dałem mu w ucho, a tylko
godnie zaj ˛
ałem miejsce w fotelu, z którego przed chwil ˛
a mnie zrzucił.
217
— To była skromna demonstracja jego umiej˛etno´sci — u´smiechn ˛
ał si˛e markiz. —
Rodriguez jest szefem mojej ochrony od chwili, w której został zwyci˛ezc ˛
a ogólnoplane-
tarnych zawodów w sztukach walki. Jest równie˙z doskonałym strzelcem i umie szkoli´c
młodzie˙z.
— Sporo zalet — mrukn ˛
ałem. — Jak tylko zaczniemy kampani˛e, b˛edzie miał r˛ece
pełne roboty. Wracaj ˛
ac za´s do kampanii, to musimy zaskoczy´c Zapilote i nie da´c mu
chwili na złapanie oddechu. Zaczynamy od mityngu wyborczego.
— A co to takiego? — zainteresował si˛e markiz.
— Doskonała impreza towarzyska. Kandydaci obiecuj ˛
a wyborcom złote góry, wy-
borcy pij ˛
a i ob˙zeraj ˛
a si˛e na koszt kandydatów, wszyscy dostaj ˛
a po znaczku partii, całuje
si˛e dzieci. Ogólna fraternizacja i odrodzenie moralne. Nikt nie traktuje tego powa˙z-
nie, ale wszyscy to lubi ˛
a. Panuje atmosfera mszy, burdelu i przekupstwa. Naplujemy na
obecny re˙zim i dopilnujemy, aby było o tym gło´sno.
— To samobójstwo. — Markiz nie podzielał entuzjazmu. — Spróbuj ˛
a zamachu,
a mo˙ze nawet zbombarduj ˛
a całe zbiegowisko. Zapilote gotów jest u˙zy´c nawet taktycznej
broni atomowej, aby mie´c spokój.
218
— Wierz˛e ci — u´smiechn ˛
ałem si˛e szeroko. — To dlatego wła´snie spotkanie wybor-
cze odb˛edzie si˛e nie w ˙zadnym du˙zym mie´scie, ale w Puerto Azul.
— A to dlaczego? — zdumiał si˛e de Torres.
— Bo pełno tam turystów — wyja´sniła Angelina. — A im nie mo˙ze spa´s´c włos
z głowy. Tego ju˙z Zapilote dopilnuje. Doskonały wybór, mój drogi.
U´smiechn ˛
ałem si˛e, mile połechtany.
— A jak si˛e tam dostaniemy, nie daj ˛
ac si˛e zabi´c po drodze? — zainteresował si˛e
James.
— Nad tym wła´snie trzeba si˛e zastanowi´c. Mo˙zemy tam dolecie´c lub dojecha´c, le-
piej chyba b˛edzie dolecie´c, za Barier ˛
a drogi s ˛
a bowiem pod pełn ˛
a kontrol ˛
a wroga. Lot-
nictwo za´s ma słabe, ledwie kilka my´sliwców, a to dlatego, ˙ze lotnictwo nigdy nie było
mu potrzebne. I tak jest posiadaczem prawie wszystkiego, co tu lata.
— Zatem lecimy, jutro zastanowimy si˛e czym. Teraz lokalizacja. . .
— Jeszcze nie jeste´s politykiem, a ju˙z bredzisz — przerwała mi Angelina.
— Przepraszam, miałem na my´sli miejsce spotkania. . .
219
— Tam jest du˙zy stadion. Co niedziela odbywaj ˛
a si˛e na nim walki byków — wyja-
´snił markiz.
— Walki byków? — spytałem podejrzliwie.
— Całkiem miła rozrywka. Zmutowane byki uprawiaj ˛
a boks, naturalnie w nieco
zmodyfikowanej postaci, ale. . .
— Zaiste musi to by´c miłe i kształc ˛
ace. Wobec tego mamy stadion, co do ostatniej
chwili musi pozosta´c tajemnic ˛
a. Jakie´s dalsze propozycje?
— Zle´c spraw˛e Jorge — zasugerowała Angelina. — Był tam przewodnikiem, to i ma
kontakty. Wynajmiemy stadion pod szyldem jakiego´s zespołu ludowego.
— Doskonale. Zrób rezerwacj˛e w którym´s z hoteli dla turystów i zajmij si˛e rozdaw-
nictwem biletów. Jeszcze co´s? Wobec tego ogłaszam rozpocz˛ecie kampanii wyborczej,
ko´ncz ˛
ac niniejszym dzisiejsze spotkanie. I proponuj˛e przenie´s´c si˛e do ogrodu na drinka.
— Na szampana — poprawił mnie markiz. — Za udane wybory i koniec dyktatury.
Rozdział 20
Odlecieli´smy o ´swicie czterema helikopterami i samolotem transportowym z apro-
wizacj ˛
a. Słoneczko ´swieciło, dzie´n był spokojny, przynajmniej do chwili, gdy min˛eli-
´smy Barier˛e. Wówczas na radarach pojawiły si˛e dwa impulsy.
— S ˛
a na kursie przechwycenia — poinformował Bolivar obsługuj ˛
acy aparatur˛e
wczesnego ostrzegania.
James zawiadywał obron ˛
a przeciwlotnicz ˛
a, a ja radiem, z którego natychmiast sko-
rzystałem.
221
— Tu lot markiza de la Rosa. Wzywam dwie maszyny na kursie kolizyjnym. Prosz˛e
o identyfikacj˛e!
Odpowiedziała mi cisza.
— Rozwalmy ich, nim wystrzel ˛
a rakiety! — zaproponował markiz.
— Oni musz ˛
a zacz ˛
a´c — potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a. — Wszystko jest filmowane i chc˛e
mie´c argument, ˙ze działali´smy we własnej obronie.
— To b˛edzie pi˛ekny napis na naszych nagrobkach. Weszli w nasz zasi˛eg.
— Odpalili rakiety — zameldował James. — Strzelam antypociski. Na godzinie
drugiej oczekiwane fajerwerki.
We wskazanej cz˛e´sci nieba wykwitły dwie pomara´nczowe kule otoczone białym
dymem.
— Zawracaj ˛
a do kolejnego ataku — stwierdził Bolivar. — Ponownie w zasi˛egu.
— Ognia! — warkn ˛
ał de Torres.
James musn ˛
ał przycisk i po parunastu sekundach niebo z prawej rozja´sniły dwie
znacznie wi˛eksze, cho´c odleglejsze eksplozje.
222
— Tak ko´ncz ˛
a ci, którzy próbuj ˛
a usun ˛
a´c nowego prezydenta — o´swiadczyła z sa-
tysfakcj ˛
a Angelina.
— Ci w ka˙zdym razie nie spróbuj ˛
a ju˙z po raz drugi — dodał zadowolony markiz.
— Cholera, miało by´c bez rozlewu krwi. . . — Finał zdarzenia wcale mnie nie cie-
szył.
— Gdy ju˙z wygramy, to owszem — odparł de Torres. — To wła´snie jest głównym
celem naszego działania. Powstrzymanie niepotrzebnych mordów.
Innych problemów podczas lotu nie napotkali´smy.
*
*
*
Okr ˛
a˙zyli´smy lotnisko w Puerto Azul. Po pierwsze dlatego, ˙ze taki manewr zawsze
ładnie wygl ˛
ada z ziemi, po drugie, by zamontowana w jednym z helikopterów aparatura
mogła wszystko dokładnie sprawdzi´c. Wyszło na to, ˙ze nie ma ˙zadnych niespodzianek,
zatem wyl ˛
adowali´smy. Na skraju pola oczekiwała kawalkada ró˙zowych limuzyn (kolor
ten był zwykle zarezerwowany dla pojazdów turystów).
223
Wytoczyli´smy z transportowca nasz wóz kandydacki, czyli najbardziej reprezenta-
cyjn ˛
a limuzyn˛e z gara˙zu markiza po niejakich przeróbkach. Zdobiły j ˛
a napisy: HARA-
PO PREZYDENTEM! na jednej, i HARAPO TO WŁA ´SNIE TEN! na drugiej burcie.
Reszta przeróbek była niejawna. W ramach udaremniania przyszłych zamachów tylne
siedzenia osłoni˛ete zostały niewidocznym polem siłowym zdolnym powstrzyma´c pro-
mie´n lasera. Z gło´sników rykn˛eło marszem i karawana ruszyła w stron˛e hotelu.
Po pierwszym utworze militarnym przeł ˛
aczyłem aparatur˛e na tekst wyborczy. Mo˙ze
nie było to udane dzieło poetyckie, ale mieszało z błotem konkurencj˛e, a tego nie słysza-
no tu od prawie dwóch wieków. Z miejsca wygrywałem uwag˛e słuchaczy. Przypadkowe
rymy były premi ˛
a dla odbiorców.
*
*
*
Ludzie zwrócili na nas uwag˛e, ledwo wjechali´smy w przedmie´scia — ciche, wystra-
szone postacie obserwuj ˛
ace nerwowo nasz przejazd. Jedynie dzieciarnia si˛e nie kryła,
co zreszt ˛
a naturalne; rozdawali´smy im paczki cukierków i szarfy oraz chor ˛
agiewki z na-
224
pisem HARAPO PREZYDENTEM! Paczki nie były du˙ze, ale dzieciarnia za to sprytna.
Ledwo zjadł który´s swoj ˛
a, zaraz wracał po nast˛epn ˛
a.
Gdy skr˛ecili´smy na główny plac, pojawiły si˛e zapowiedzi kłopotów: drog˛e blokował
znany ju˙z nam typ ciemnego samochodu i banda osobników w ciemnych okularach.
Zatrzymali´smy si˛e grzecznie, a u´smiechni˛ety Bolivar podszedł do pos˛epnego
oficera.
— Harapo prezydentem — powitał mundurowego i przypi ˛
ał mu znaczek naszej par-
tii. Tamten zerwał go zaraz i rzucił na ziemi˛e.
— Zawraca´c, sk ˛
ad przyjechali´scie! Nie mo˙zecie dalej jecha´c!
— A mo˙zna wiedzie´c, czemu? — spytał uprzejmie Bolivar, nadal wciskaj ˛
ac znaczki
policjantom broni ˛
acym si˛e niczym diabły przed ´swi˛econ ˛
a wod ˛
a.
Angelina te˙z wysiadła i zaj˛eła si˛e rozdawaniem cukierków i chor ˛
agiewek, co mło-
dociana widownia przyj˛eła wcale rado´snie.
— Nie macie zezwolenia na parad˛e! — warkn ˛
ał oficer.
— A kto tu urz ˛
adza parad˛e? To˙z to tylko przejazd kilku samochodów.
225
— Jak mówi˛e, ˙ze to parada, to to jest parada! Macie dziesi˛e´c sekund, by zawróci´c,
albo. . .
— Albo co?
— Albo zaczynamy strzela´c!
Ledwie przebrzmiały te słowa, okolica opustoszała. Trzeba przyzna´c, ˙ze tubylcy
mieli nie´zle rozwini˛ety instynkt samozachowawczy. Zapewne jedyny w miar˛e pozy-
tywny efekt długoletnich rz ˛
adów Zapilote. Angelina straciła klientów, zacz˛eła zatem
rozdawa´c cukierki policjantom, protestuj ˛
acym pocz ˛
atkowo przeciwko do˙zywianiu.
— Zaczniecie do nas strzela´c? — powtórzył Bolivar, ustawiaj ˛
ac si˛e profilem (profil
miał przystojniejszy, a cała scena była filmowana). — B˛edziecie strzela´c do bezbron-
nych obywateli, których przysi˛egali´scie broni´c wst˛epuj ˛
ac do słu˙zby?
— Wasz czas min ˛
ał. Cel. . . — warkn ˛
ał oficer. Bolivar odskoczył, odsłaniaj ˛
ac czarny
wóz, z którego uniosła si˛e pojedyncza lufa. Zaraz zreszt ˛
a opadła, gdy jej wła´sciciel
usn ˛
ał, podobnie jak pozostali funkcjonariusze. Oprócz cukierków, Angelina rozdzielała
równie˙z kapsułki z gazem usypiaj ˛
acym.
— . . . pal! — rykn ˛
ał oficer.
226
Poniewa˙z nic si˛e nie stało, obrócił si˛e i zakl ˛
ał. Spróbował wyrwa´c bro´n z kabury, ale
igła z narkotykiem trafiła go w policzek. Doł ˛
aczył do podwładnych.
Równocze´snie rozległy si˛e przytłumione chichoty i na ulicy ponownie pojawiły si˛e
dzieciaki. Wrzeszczały, by odrobi´c stracony czas pozyskiwania cukierków. Teraz by-
ło z nimi równie˙z troch˛e dorosłych. ´Smiali si˛e, gdy przystroili´smy ´spi ˛
acych w nasze
znaczki i flagi.
Reszta poszła gładko. Ochotnicy odsun˛eli samochód, a my ruszyli´smy dalej. Oprócz
dotychczasowych dóbr rozdawali´smy teraz równie˙z zielone sze´sciok ˛
aty waluty wybor-
czej, która wieczorem miała by´c wymienna na stadionie na wino i kanapki. Wreszcie
zaczynało to przypomina´c normaln ˛
a kampanie wyborcz ˛
a. I byłoby takie, gdyby nie Za-
pilote.
Im bli˙zej byli´smy centrum, tym wi˛eksze tłumy nas witały. Plotka rozchodziła si˛e
błyskawicznie. S ˛
aczyli´smy sobie z markizem wino i machali´smy zach˛ecaj ˛
aco w rytm
ogłuszaj ˛
acej muzyki, a nieszcz˛e´sliwy Rodriguez maszerował obok dostojnie tocz ˛
acej
si˛e limuzyny. Nieszcz˛e´sliwy dlatego, i˙z zmusiłem go do zostawienia w samochodzie
rozpylacza niepokoj ˛
acych rozmiarów.
227
Była to m˛eska decyzja, gdy˙z tu˙z przed tym, jak kula trafiła w pole siłowe, mój
ochroniarz si˛egn ˛
ał nerwowo pod pust ˛
a pach˛e i przykl˛ekn ˛
ał w pozycji strzeleckiej. Przy-
znaj˛e, ˙ze widok wykwitaj ˛
acych mi przed oczami nieruchomych pocisków (pole było
tak zaprogramowane, by spowalnia´c pociski, a nie niszczy´c) był nieco deprymuj ˛
acy,
ale potrzebowałem ˙zywego zamachowca, a nie podziurawionego trupa. Przed wyjaz-
dem sprawdziłem poziom wyszkolenia Rodrigueza i przekonałem si˛e, ˙ze po jego akcji
mo˙zna było ju˙z tylko posprz ˛
ata´c.
— Jest w oknie na drugim pi˛etrze! — oznajmił Rodriguez, wskazuj ˛
ac otwór, w któ-
rym dostrzegłem ´slad ruchu.
— To go łap — poleciłem.
Zanim sko´nczyłem, ju˙z go nie było. Kazałem zatrzyma´c kawalkad˛e i wyj ˛
ałem ciepłe
jeszcze pociski z uchwytu pola.
— Masz wszystko? — spytałem jad ˛
acego za nami Jamesa, który zawzi˛ecie
filmował.
— Idealnie! — miaukn˛eła upakowana dyskretnie w moim uchu słuchawka; komplet
z umocowanym na krtani mikrofonem.
228
— Nie przestawaj kr˛eci´c. Jak znam ˙zycie, to Rodriguez zaraz go nam dostarczy. Nie
mówiłem?
W drzwiach stylowej kamieniczki pojawił si˛e mój ochroniarz wlok ˛
acy jedn ˛
a r˛ek ˛
a
za kołnierz nieprzytomnego faceta. W drugiej dłoni trzymał karabin snajperski z ce-
lownikiem. Tłum zafalował, usiłuj ˛
ac dojrze´c, co wła´sciwie si˛e dzieje, tote˙z wł ˛
aczyłem
nagło´snienie. Ostatni ˛
a rzecz ˛
a, której potrzebowałem, była próba samos ˛
adu.
— Panie i panowie! Szanowni wyborcy z Puerto Azul! Z prawdziw ˛
a przyjemno´sci ˛
a
zawitałem do waszego miasta i mam nadziej˛e, ze b˛ed ˛
a miał okazj˛e spotka´c si˛e z wami
dzi´s wieczorem na stadionie, gdzie ch˛etnie z ka˙zdym porozmawiam. B˛edzie te˙z mo˙zna
zje´s´c i wypi´c za moje zdrowie. Wst˛ep jest bezpłatny, a setka szcz˛e´sciarzy wróci do domu
z nagrodami, gdy˙z wszystkie darmowe bilety wezm ˛
a udział w losowaniu. Nagrod ˛
a s ˛
a
tarcze i lotki, i to nie byle jakie tarcze! Na ka˙zdej widnieje pewna niezbyt przystojna,
no, b ˛
ad´zmy uczciwi, łotrowska g˛eba. Tak jest, b˛edziecie mogli celowa´c do podobizny
starego tyrana Zapilote!
To przykuło uwag˛e całej widowni. Paru spojrzało co prawda w niebo, jakby ocze-
kiwali zaraz gromu, który powinien porazi´c mnie za takie blu´znierstwo, ale grom nie
229
uderzył, natomiast Rodriguez dotarł bezpiecznie do samochodu, dezaktywował na mo-
ment pole i rzucił mi pod nogi niedoszłego zabójc ˛
a wraz z jego narz˛edziem. Bez słowa
wskazał na nieco połamane, ale nadal rozpoznawalne czarne okulary zdobi ˛
ace dziwnie
spłaszczony nos nieprzytomnego.
— Mo˙zecie s ˛
adzi´c, ˙ze nieuprzejmie jest l˙zy´c nieobecnego — kontynuowałem —
ale prawd˛e mówi ˛
ac, jestem w´sciekły i zaraz wam powiem dlaczego. Przybyłem tu na
pokojowe spotkanie z wyborcami, a jak zostałem przywitany? Przez wynaj˛etego mor-
derc˛e, który próbował mnie zastrzeli´c! Tu, w dłoni, ´sciskam kule, które były dla mnie
przeznaczone, pod nogami mam jego bro´n. I powiem wam co´s jeszcze: cho´c strzelał do
mnie z wn˛etrza tego oto budynku, ma na nosie ciemne okulary. . .
Tłum rykn ˛
ał i drgn ˛
ał, a ja czym pr˛edzej dałem znak, by kawalkada ruszyła.
— Spokojnie! — rykn ˛
ałem. Posłuchali za pierwszym razem. — Rozumiem, co czu-
jecie, ale walczymy nie tylko z jednym człowiekiem, a z całym systemem. Walczymy
o sprawiedliwo´s´c i demokracj˛e. Dopilnuj˛e, ˙zeby ten tutaj zamachowiec stan ˛
ał przed
s ˛
adem i został uczciwie skazany. Zobaczymy, jak przestrzega si˛e prawa w waszym mie-
´scie!
230
*
*
*
Ledwie udało nam si˛e wymkn ˛
a´c z prawdziwej nagonki, jak ˛
a urz ˛
adzili na nas dzien-
nikarze, i skry´c si˛e w Gran Pacajero Hotel, który został wybrany na nasz ˛
a siedzib˛e ze
wzgl˛edu na podziemny gara˙z. Budynek został oczywi´scie dokładnie sprawdzony, za-
nim wysiedli´smy. Tymczasem przeszukałem kieszenie niedoszłego zamachowca i ku
mojemu zdumieniu stwierdziłem, ˙ze facet miał przy sobie dokumenty.
— Tu pisze, ˙ze jest on członkiem Federalnego Komitetu do spraw Zdrowia. Co to
takiego, do cholery? — spytałem, nieco wygłupiony.
— To oficjalna nazwa Ultimados — wyja´snił markiz. — W praktyce oznacza legal-
nych zabójców.
— Legalnych to mo˙ze, ale zabójcy z nich jak z bo˙zej łaski! — oceniłem.
Jakby na przekór moim słowom, obiekt naszego zainteresowania o˙zył i rzucił si˛e na
mnie z wydobytym z r˛ekawa no˙zem. Wykopałem mu narz˛edzie z r˛eki, a jego samego
pocz˛estowałem kopniakiem w szcz˛ek˛e. Uspokoił si˛e i wrócił do poprzedniego stanu.
Przerzuciłem go sobie przez rami˛e.
231
— We´z bro´n. Idziemy na konferencj˛e prasow ˛
a. Chc ˛
a sensacji, to b˛ed ˛
a j ˛
a mieli.
Nasze wej´scie na zarezerwowan ˛
a sal˛e, która pełna ju˙z była dziennikarzy, zrobiło
odpowiednie wra˙zenie. Flesze migały co chwila, a warkot kamer słycha´c było a˙z na
mównicy.
Mo˙ze niedelikatnie, za to z miłym dla ucha łupni˛eciem, pozbyłem si˛e ładunku u stóp
podium i uniosłem do góry zł ˛
aczone dłonie, prosz ˛
ac o cisz˛e.
— Wiecie, co to jest? — spytałem, pokazuj ˛
ac im na otwartej dłoni kilka poci-
sków. — Kule, które ten tu wystrzelił do mnie kilka minut temu z broni, któr ˛
a trzyma
obecnie markiz de la Rosa. Mam te˙z dokumenty tego osobnika, prosz˛e si˛e im przyjrze´c.
Czy nie wydaj ˛
a si˛e dziwnie znajome? To Ultimado na usługach Zapilote. Czy kto´s ma
jeszcze jakie´s w ˛
atpliwo´sci, dlaczego w tych wyborach powinien głosowa´c na mnie?!
Je´sli tak, to słucham!
No i zacz˛eło si˛e! Konferencja prasowa jak w normalnym ´swiecie. ˙
Załowałem tylko,
˙ze nie zobacz˛e miny Zapilote, gdy dowie si˛e o całym tym pasztecie.
Rozdział 21
— Ani wzmianki — oznajmiła Angelina. — Ani słowa w gazetach, radiu, nigdzie.
— Czego zreszt ˛
a si˛e spodziewali´smy — stwierdziłem, wytrzepuj ˛
ac resztki obiadu
z brody. — Teraz mamy pewno´s´c i spróbujemy zrobi´c co si˛e da, aby jutrzejsze wiado-
mo´sci były nieco bardziej interesuj ˛
ace. Ale to potem. Jak festyn?
— Stadion od godziny p˛eka w szwach i ko´ncz ˛
a si˛e ju˙z kanapki. Ekrany i gło´sniki
przekazuj ˛
a atmosfer˛e tym, którzy nie dopchali si˛e do wej´scia.
— Tury´sci?
— Cała masa, i wygl ˛
ada na to, ˙ze doskonale si˛e bawi ˛
a.
233
— Gdyby ich tu nie było, mieliby´smy zabaw˛e innego rodzaju. Zapilote zaczyna za-
pewne dopiero rozumie´c, co si˛e dzieje, w miar˛e otrzymywania meldunków, ale w ˛
atpi˛e,
by zdecydował si˛e na co´s powa˙zniejszego w obecno´sci turystów. Mo˙ze potem. . .
— B˛edziesz musiał bardzo uwa˙za´c.
— Po pierwsze, to sam mam taki zamiar, po drugie, nie tylko ja, ale my wszyscy.
Doł ˛
aczymy do imprezy?
Doł ˛
aczyli´smy. Z zachowaniem wszelkich mo˙zliwych ´srodków ostro˙zno´sci. Z par-
kingu wyjechali´smy dopiero po sygnale obserwatora siedz ˛
acego na ostatnim pi˛etrze ho-
telu i wpasowali´smy si˛e w luk˛e pomi˛edzy dwoma autokarami wycieczkowymi. Z auto-
strady skr˛ecili´smy w konwoju ró˙zowych limuzyn cz˛e´sciowo wyładowanych turystami.
Byli najlepszym z mo˙zliwych parawanów.
Przed wej´sciem na stadion pojawił si˛e nowy element: przezroczysty namiot z tu-
zinem pozbawionych złudze´n typków w ciemnych okularach. Wokół kł˛ebił si˛e pełen
entuzjazmu tłum obrzucaj ˛
acy ich wyzwiskami, pustymi butelkami i nie dojedzonymi
kanapkami.
234
— Byłby´s uprzejmy wyja´sni´c mi to zjawisko? — spytałem Jamesa, gdy wyszedł
nam na powitanie.
— Pocz ˛
atkowo mieli´smy dzi˛eki nim pusty stadion. Ustawili si˛e przed wej´sciem i ro-
bili zdj˛ecie ka˙zdemu pod, chodz ˛
acemu. Przekonali´smy ich z Bolivarem, ˙zeby oddali
nam aparaty i poszli odpocz ˛
a´c do namiotu. Obejrzeli´smy filmy. ˙
Zadne zjecie im nie
wyszło! Patałachy!
— Chwilowo jestem uosobieniem spokoju, zatem o przekonywaniu tych typków
opowiesz mi wieczorem. Były jeszcze jakie´s problemy?
— Sk ˛
ad˙ze. Pora ju˙z na wielkie wej´scie. Jeste´s gotów, tato. . . tego, chciałem powie-
dzie´c, Sir Harapo?
— Pewnie, ˙ze jestem. A ty, de Torres?
— Naturalnie! To spotkanie przejdzie do historii! Naprzód!
Poszli´smy zatem korytarzem w´sród wiwatuj ˛
acego tłumu, ´sciskaj ˛
ac po drodze wyci ˛
a-
gaj ˛
ace si˛e ku nam dłonie, u´smiechaj ˛
ac si˛e do obiektywów i przesyłaj ˛
ac całusy dzieciom
(ale tylko tym bardzo małym, Angelina szła obok i nie chciałem ryzykowa´c sceny).
235
Po schodkach wspi˛eli´smy si˛e na platform˛e. Rozległy si˛e fanfary i tłum ucichł z wolna.
Pierwszy wyst ˛
apił markiz.
— Jak wszyscy wiecie, jestem markizem de la Rosa i kandyduj˛e na stanowisko
wiceprezydenta tej planety. Na prezydenta kandyduje mój krewny, Sir Hector Harapo,
Kawaler Orderu Pszczoły, zapalony botanik i naukowiec, który opu´scił z tej okazji za-
cisze swego laboratorium. Tak zatem, bez dalszej zwłoki, pozwólcie, ˙ze przedstawi˛e
nast˛epnego prezydenta Paraiso-Aqui, Sir Hectora!
Rozległy si˛e wrzaski i piski, a ja pomachałem, a˙z mnie ramiona rozbolały, po czym
dałem sygnał do kolejnego zad˛ecia w fanfary i równocze´snie nacisn ˛
ałem ukryty w pod-
łodze przeł ˛
acznik uruchamiaj ˛
acy nadajnik. Przez stadion przetoczyła si˛e krótka fala ul-
trad´zwi˛eków i zgromadzenie natychmiast umilkło. W niejednym oku błyszczała łza, co
u´swiadomiło mi, ˙ze nast˛epnym razem trzeba b˛edzie nastawi´c generatory na mniejsze
nat˛e˙zenie, bo w przeciwnym razie widownia mi si˛e rozryczy.
— Wyborcy obojga płci i go´scie z innych ´swiatów. Mam dla was wspaniał ˛
a wiado-
mo´s´c. . . — Przeł ˛
aczyłem długo´s´c fali na pobudzanie i zgromadzeni zacz˛eli si˛e u´smie-
cha´c jeszcze przed ogłoszeniem nowin. — Za kilka tygodni b˛edziemy mieli wybory,
236
czyli szans˛e, aby´scie zmienili dotychczasowego prezydenta na nowego, to jest na mnie.
Zapyta´c mo˙zecie, dlaczego macie na mnie głosowa´c, i b˛edzie to pytanie ze wszech miar
uzasadnione. Powód jest jednak oczywisty: nie jestem Juliem Zapilote!
Ten entuzjazm nie wymagał stymulacji. Zanim umilkł, zd ˛
a˙zyłem pods ˛
aczy´c drinka
ze stoj ˛
acej na mównicy literatki.
— Głosujcie na mnie, a sko´nczy si˛e korupcja! Głosujcie na mnie, a Ultimados zosta-
n ˛
a instruktorami nauki pływania na farmie rekinów! Głosujcie na mnie, a zobaczycie,
co potrafi uczciwy rz ˛
ad! Obiecuj˛e wam zwolnienie z podatków, sze´s´c tygodni płatnych
wakacji co roku, trzydzie´sci godzin pracy tygodniowo, przej´scie na emerytur˛e w wieku
pi˛e´cdziesi˛eciu lat dla ka˙zdego z członków naszej partii. Kr ˛
a˙z ˛
acy w´sród was ochotnicy
rozdaj ˛
a formularze deklaracji przyst ˛
apienia. Poza tym, co niedziela, darmowa walka by-
ków obstawiana przez legalnych bukmacherów, a dodatkowo. . . — ci ˛
ag dalszy uton ˛
ał
w ogłuszaj ˛
acym aplauzie, z którym ultrad´zwi˛eki nie miały nic wspólnego.
Gdyby teraz przeprowadzi´c głosowanie, nawet jeden głos nie padłby na mego prze-
ciwnika. Nie przestawałem macha´c, od´swie˙zaj ˛
ac jednocze´snie gardło.
237
— Nie obiecałe´s przypadkiem paru rzeczy, o których wcze´sniej nie było mowy? —
spytała cicho, acz dziecinnie, Angelina.
— Obiecałem. Ka˙zdy obiecuje i nikt w to nie wierzy. Przede wszystkim nie wierz ˛
a
ci, którzy to wypowiadaj ˛
a. To taka tradycja, a poza tym wszystkim poprawia humor.
— To akurat ci si˛e udało.
— I o to chodziło. Jeszcze par˛e słów, i zmywamy si˛e. Czeka nas pracowita noc.
*
*
*
Festyn wyborczy dobiegł wreszcie ko´nca i udało nam si˛e przebi´c przez rozentuzja-
zmowany tłum w jednym kawałku i odjecha´c. Podró˙z do hotelu przebiegła spokojnie,
ale ledwie weszli´smy do apartamentu, sko´nczyły si˛e ˙zarty.
— Jeste´scie gotowi? — spytałem, odklejaj ˛
ac brod˛e.
— Jeste´smy! — odparli bli´zniacy zgodnym chórem.
— No to meldujcie — poleciłem, bior ˛
ac si˛e do przebierania.
— Główne informacje podawane s ˛
a w biuletynie Ministerstwa Informacji, dostar-
czanym codziennie do wszystkich mediów. — Bolivar sprawdził co´s w notatkach. —
238
Lokalni cenzorzy pilnuj ˛
a, by wszystko było zgodne z wytycznymi. Wiadomo´sci s ˛
a na-
grywane przed emisj ˛
a w Centrum Nadawczym, sk ˛
ad transmituje si˛e je do satelitów,
a stamt ˛
ad do odbiorników lub sieci kablowych.
— Ile jest tych satelitów?
— Osiemna´scie, wszystkie na orbitach stacjonarnych tak dobranych, by pokrywały
cał ˛
a powierzchni˛e planety.
— Tu ich mam — ucieszyłem si˛e, zapinaj ˛
ac buty. — Na razie trzeba zapomnie´c
o gazetach. Zbyt trudno byłoby podmieni´c nakłady wszystkich dzienników, zreszt ˛
a ra-
dio, a zwłaszcza telewizja, s ˛
a tu popularniejsze. Potrzebne b˛ed ˛
a plany Centrum i sche-
mat sieci nadajników.
Bolivar bez słowa wr˛eczył mi to pierwsze, James to drugie. Zatchn˛eło mnie ze wzru-
szenia. To si˛e nazywa dobre dzieci!
— Przejrzeli´smy je. — Bolivar wskazał palcem miejsce na planie, z pozoru niczym
si˛e nie wyró˙zniaj ˛
ace. — Mamy tu co´s odpowiedniego.
Pochyliłem si˛e, ´sledz ˛
ac szczegóły, które referował James.
239
— To nadajnik mikrofalowy emituj ˛
acy sygnał do satelitów, a to s ˛
a poł ˛
aczenia z wyj-
´sciem ze studia telewizyjnego, tu z radiowego. Oba przechodz ˛
a przez to zł ˛
acze, do
którego czystym przypadkiem mo˙zna łatwo dotrze´c przez te oto drzwi, umieszczone
w piwnicy.
— Tutaj! — wskazałem i wszyscy u´smiechn˛eli´smy si˛e z satysfakcj ˛
a. — B˛edzie nam
potrzebny obwód precyzyjny, łatwy do podł ˛
aczenia i trudny do wykrycia, umo˙zliwia-
j ˛
acy nam wielokrotn ˛
a ingerencj˛e w nadawany program. Nie wiecie, gdzie mo˙zna tu
znale´z´c takie cacko?
Obaj bli´zniacy wyj˛eli co´s z kieszeni.
— Jestem z was dumny!
Urz ˛
adzenia były niewielkie, swobodnie mie´sciły si˛e w dłoni, ze ´swiatłowodowymi
wyj´sciami. Na drugim z nich widniał przeł ˛
acznik.
— Zasilane bateriami atomowymi — wyja´snił Bolivar. — Wystarcz ˛
a na lata. Ten
przewód nale˙zy podł ˛
aczy´c do wyj´scia antenowego, te do obwodów wewn˛etrznych. Gdy
nadamy odpowiedni sygnał, nast ˛
api automatyczne odci˛ecie ich audycji i wł ˛
aczenie na-
240
szej. Do chwili, a˙z kto´s im o tym nie powie, rzecz jest nie do wykrycia. B˛ed ˛
a pewni, ˙ze
nadaj ˛
a, to co chc ˛
a.
— To wystarczy, ale tylko na jeden raz. Gdy tylko przekonaj ˛
a si˛e, jaki numer im wy-
ci˛eli´smy, przewróc ˛
a Centrum do góry nogami, by tylko to znale´z´c, i b˛edziemy musieli
powtórzy´c operacj˛e, a to ju˙z oka˙ze si˛e trudniejsze.
Nie przerywaj ˛
ac mi, James wyj ˛
ał z kieszeni kolejne urz ˛
adzenie, tym razem z mnó-
stwem lampek i przycisków. Na oko było ze dwa razy wi˛eksze od poprzedniego.
— Te˙z o tym pomy´sleli´smy — przyznał skromnie. — Skonstruowali´smy ten oto
drobiazg. Ma dwa zadania: robi´c wra˙zenie i eksplodowa´c, jak kto´s go ruszy. Wewn ˛
atrz
znajduje si˛e masa elektroniki i ładunek termiczny. Jak cało´s´c si˛e stopi, nikt nie dojdzie,
co to wła´sciwie było. Umie´sci si˛e go w troch˛e łatwiejszym do znalezienia miejscu. Gdy
rozwieje si˛e dym, przestan ˛
a szuka´c nast˛epnych.
— Miło, ˙ze my´slicie perspektywicznie. A teraz do roboty. Szkoda tak ładnie rozpo-
cz˛etego wieczoru.
— Tato, mo˙zemy to zało˙zy´c sami z Bolivarem. Musisz pewnie by´c zm˛eczony. . .
241
— I jestem, bycie politykiem to ci˛e˙zki kawałek chleba. Chyba nie zamierzacie po-
zbawi´c mnie odrobiny rozrywki?
— Gdybym to ja decydowała, to ˙zadnej rozrywki by nie było — odezwała si˛e po raz
pierwszy od chwili powrotu Angelina. — Ale znam ci˛e zbyt dobrze i nie b˛ed˛e strz˛epiła
sobie gardła nadaremnie. Wielka mi przyjemno´s´c w ła˙zeniu po kanałach, czy co tam
planujecie. ˙
Ze te˙z mi si˛e trafiła taka rodzinka! Tylko nie my´slcie, ˙ze b˛ed˛e czekała na
was z kolacj ˛
a!
Pocałowałem j ˛
a, dzi˛ekuj ˛
ac za zrozumienie i wyszli´smy tylnymi schodami.
Normalny (czyli nie ró˙zowy) samochód zawiózł nas na miejsce. Zaparkowali´smy
o przecznic˛e od Centrum, reszt˛e drogi pokonuj ˛
ac piechot ˛
a. Zreszt ˛
a i tak nikt nas nie ´sle-
dził, a instalacja alarmowa budynku była zaledwie poprawna. Wył ˛
aczyli´smy j ˛
a bez pro-
blemów i weszli´smy przez okno w piwnicy. Pozostało jedynie odszukanie drogi i wła-
´sciwego kabla oraz zało˙zenie niespodzianek. O tej porze Centrum było puste, audycja
nocna szła z przygotowanych wcze´sniej dysków i nikt ciekawski, nawet stra˙znik, nie
pl ˛
atał si˛e po korytarzach, a jednego dy˙zurnego technika łatwo było omin ˛
a´c.
242
— Doskonale — mrukn ˛
ałem, otrzepuj ˛
ac r˛ece i podziwiaj ˛
ac nasze r˛ekodzieło. —
Teraz wracamy napi´c si˛e czego´s od´swie˙zaj ˛
acego i zobaczy´c, jak idzie realizacja naszego
programu.
Wyszli´smy t ˛
a sam ˛
a drog ˛
a i wrócili´smy do samochodu.
Otworzyłem drzwi i znieruchomiałem.
Kto´s był w ´srodku. Kto´s obrzydliwie znajomy. Siedział na przednim fotelu i mierzył
do mnie z czarno oksydowanej armaty.
— A wi˛ec teraz nazywasz si˛e Sir Hector Harapo i nie jeste´s turyst ˛
a — odezwał si˛e
porucznik Oliveira. — Ostrzegałem ci˛e, aby´s nie wracał. Teraz pretensje mo˙zesz mie´c
ju˙z tylko do siebie samego.
Rozdział 22
Ledwie sko´nczył mówi´c, ulic˛e zalało jasne ´swiatło. Bez w ˛
atpliwo´sci wpadli´smy
w pułapk˛e, i to dobr ˛
a. Na dachach okolicznych domów zamontowano reflektory. Wylot
ulicy zablokowały wozy policyjne, a z bram kamienic wysypali si˛e uzbrojeni munduro-
wi. Pozostało jedynie si˛e podda´c.
— Nie strzela´c! — wrzasn ˛
ałem. — Poddajemy si˛e! Słyszycie? To rozkaz: douchan
gounoula!
Miałem nadziej˛e, ˙ze moje pociechy pami˛etaj ˛
a jeszcze ów obrzydliwy j˛ezyk obcych,
i na szcz˛e´scie nie pomyliłem si˛e. Cho´c wszyscy zgodnie unie´sli´smy r˛ece, nadal mogli-
244
´smy poprzez skrzy˙zowanie nadgarstków uruchamia´c wyrzutnie granatów. To wła´snie
poleciłem zrobi´c. Ostatnim widokiem, jaki zarejestrowałem, były sylwetki bli´zniaków
znikaj ˛
ace w tumanach g˛estego dymu spowijaj ˛
acego z wolna całe otoczenie.
Na dalsz ˛
a obserwacj˛e nie miałem czasu. Ledwie zd ˛
a˙zyłem uskoczy´c przed poci-
skiem z pistoletu Oliveiry. Kula gwizdn˛eła mi koło ucha, ale zanim strzelił ponownie,
wrzuciłem do wn˛etrza wozu granat gazowy. Porucznik przestał chwilowo by´c niebez-
pieczny.
W ˛
atpi˛e, czy od momentu otwarcia drzwi samochodu min˛eło wi˛ecej ni˙z dziesi˛e´c se-
kund, ale sytuacja zmieniła si˛e diametralnie. Ulic˛e wypełniały kł˛eby dymu i gło´sne
wrzaski oficerów i ˙zołnierzy, ryk silników i przenikliwe gwizdki sier˙zantów.
— Jeszcze dymu i gazu! — rykn ˛
ałem w tym samym j˛ezyku, co przedtem. — Ja
zajm˛e si˛e dywersj ˛
a, wy pryskajcie do hotelu!
Miałem zamiar skupi´c na sobie ogóln ˛
a uwag˛e i umo˙zliwi´c chłopakom spokojny
odwrót. Odsun ˛
ałem bezwładnego oficera i w par˛e chwil zapaliłem silnik i wrzuciłem
bieg. Wykr˛eciłem nast˛epnie o sto osiemdziesi ˛
at stopni i nadusiłem na gaz. Wystrzeli-
łem z chmury dymu wprost w o´slepiaj ˛
acy blask reflektorów rozp˛edzaj ˛
ac na wszystkie
245
strony z pluton ˙zołnierzy. W nast˛epnej sekundzie r ˛
abn ˛
ałem czołowo w transporter opan-
cerzony, którego wcze´sniej dzi˛eki nim nie zauwa˙zyłem.
Łupn ˛
ałem czołem w przedni ˛
a szyb˛e (wytrzymała) i krwawi ˛
ac z nosa opadłem na
fotel. Umysł funkcjonował na zwolnionych obrotach i po chwili dopiero dotarło do
mnie, ˙ze zwi˛ekszenie ilo´sci dymu i gazu nie było złym pomysłem. Zaj ˛
ałem si˛e wpro-
wadzaniem pomysłu w ˙zycie, gdy drzwi pancerki otworzyły si˛e go´scinnie. Odruchowo
posłałem tam dwa granaty gazowe.
Robiłem to wszystko nie oddychaj ˛
ac, krwotok bowiem wypłukał mi z nosa filtry
i łatwo mogłem doł ˛
aczy´c do u´spionych funkcjonariuszy. W przeciwie´nstwie do nich,
szybko stałbym si˛e martwy, co nie było mił ˛
a perspektyw ˛
a. Zaczynałem si˛e ju˙z dusi´c,
wygramoliłem si˛e zatem na czworakach z wozu i wstaj ˛
ac r ˛
abn ˛
ałem mocno ju˙z nadwe-
r˛e˙zonym łbem w co´s twardego. Jakim´s cudem nie j˛ekn ˛
ałem przy tym, a szybkie obma-
canie obiektu pozwoliło rozpozna´c otwarte drzwi pancerki. Kln ˛
ac w duchu wcisn ˛
ałem
si˛e do ´srodka, odsuwaj ˛
ac bezceremonialnie jakiego´s jegomo´scia ´spi ˛
acego bezczelnie
przy samym wej´sciu. Wewn ˛
atrz było takich wi˛ecej.
246
Coraz bardziej brakowało mi powietrza. Hukn ˛
ałem jeszcze w co´s metalowego i do-
piero po chwili zorientowałem si˛e, ˙ze to dół siedzenia dowódcy. W pojazdach tego typu
powinien on pełni´c równocze´snie rol˛e kierowcy — miał najlepsz ˛
a widoczno´s´c z całej
załogi. Wibracja stalowego pudła ´swiadczyła o tym, ˙ze silnik wci ˛
a˙z chodzi, trzeba było
jeszcze znale´z´c urz ˛
adzenia do sterowania tym złomem. . .
Wspi ˛
ałem si˛e na gór˛e, wyczułem jak ˛
a´s d´zwigni˛e i poci ˛
agn ˛
ałem. Wóz ruszył, a po
odgłosach sadz ˛
ac, zmienił przy tym mój wehikuł w stert˛e blachy. Co znaczyło, ˙ze wra-
cam na scen˛e wydarze´n. A ja musiałem zacz ˛
a´c oddycha´c!
Przerzuciłem wajch˛e i udało mi si˛e zmusi´c pojazd do zmiany kierunku. Po paru se-
kundach w koło zaja´sniały reflektory. Wysun ˛
ałem głow˛e przez otwarty właz i zaczerp-
n ˛
ałem powietrza.
Nic si˛e nie stało. To znaczy, owszem, przestałem si˛e dusi´c. Powietrze wydało mi si˛e
słodkie i cudowne, nie zasn ˛
ałem wszak˙ze. Wokół panował błogosławiony chaos, ludzie
i pojazdy p˛edzili w ró˙znych kierunkach, wrzeszcz ˛
ac, kln ˛
ac i tr ˛
abi ˛
ac!
Powoli wydostałem si˛e z najwi˛ekszego kł˛ebowiska i pomy´slałem, ˙ze dobrze b˛e-
dzie pomóc troch˛e chłopakom wywołuj ˛
ac jeszcze odrobin˛e zamieszania. Zatrzymałem
247
transporter i przyjrzałem si˛e dokładnie ró˙znym zegarom, lampkom i ekranom ja´sniej ˛
a-
cym pod moim nosem. Jeden z przeł ˛
aczników podpisany był „Wie˙zyczka artyleryjska”,
co wygl ˛
adało optymistycznie. Ustawiłem stopie´n uniesienia pary sprz˛e˙zonych działek
szybkostrzelnych i nacisn ˛
ałem spust.
Ryk wypełnił wn˛etrze, sypn ˛
ał si˛e grad łusek, a cały pojazd a˙z si˛e zatrz ˛
asł. Na ze-
wn ˛
atrz wszystko, co ˙zyło, na gwałt szukało ukrycia. Czas było zmyka´c. Nie przerywa-
j ˛
ac ognia, ruszyłem dalej na wstecznym biegu. Okazało si˛e, ˙ze silnik ma całkiem spor ˛
a
moc; tylny ekran pokazywał szybko zbli˙zaj ˛
acy si˛e wylot ulicy. Sterowanie do tyłu nie
jest proste, zatem transporter poruszał si˛e zygzakiem, na którym normalny w ˛
a˙z przetr ˛
a-
ciłby sobie kr˛egosłup.
Działka umilkły, widocznie sko´nczyła si˛e amunicja. Min ˛
ałem skrzy˙zowanie, wyha-
mowałem zatem i przerzuciłem wajch˛e na jazd˛e do przodu. Zanim zd ˛
a˙zyłem ruszy´c,
przed mask ˛
a pokazały si˛e trzy transportery identyczne z moim. Kierowca pierwszego
był całkowicie zaskoczony i przede wszystkim próbował nie dopu´sci´c do czołowego
zderzenia. Jego manewry zdezorientowały dwóch pozostałych. Z u´smiechem patrzyłem
na ich nieskoordynowane ruchy. Zanim oprzytomnieli, objechałem ich z lewej. Przez ca-
248
ły czas jednak nie przestawałem my´sle´c o Jamesie i Bolivarze. W zasadzie powinienem
by´c spokojny, zrobiłem co mogłem, aby im pomóc, obaj za´s byli na tyle do´swiadczeni,
aby znikn ˛
a´c st ˛
ad bez kłopotu. Pod´swiadomo´s´c ojca powtarzała jednak swoje, i z trudem
opanowywałem desperacj˛e, bo ostatecznie to ja zawiodłem ich w pułapk˛e!
*
*
*
Kilka przecznic od hotelu zostawiłem w nie o´swietlonym zaułku transporter i bocz-
nymi uliczkami przedostałem si˛e do kuchennego wyj´scia. Teoretycznie zamkni˛etego,
ale szcz˛e´scie nadal mi sprzyjało. Ani w słu˙zbowej windzie, ani na korytarzach nikt na
mnie nie czekał.
Drzwi apartamentu odtworzyła mi Angelina.
— Wygl ˛
adasz na zu˙zytego. Ranny?
— Tylko poobijany. No i. . . — Rzadko mi si˛e to zdarza, ale naprawd˛e nie wiedzia-
łem, co powiedzie´c. Wyr˛eczył mnie wyraz mojej twarzy.
— Co z chłopcami?
249
— Nie wiem. Powinni by´c w porz ˛
adku. Rozdzielili´smy si˛e. Mo˙ze mnie wpu´scisz,
to wszystko opowiem.
*
*
*
Zrelacjonowałem jej dokładnie cał ˛
a akcj˛e przepłukuj ˛
ac gardło solidn ˛
a porcj ˛
a rumu.
Siedziała bez ruchu i w milczeniu. Dopiero gdy sko´nczyłem, podniosła głow˛e.
— Sumienie ci˛e gryzie? Parujesz poczuciem winy.
— A jak ma by´c? Sam ich w to wci ˛
agn ˛
ałem. . .
— Zamknij si˛e! — za˙z ˛
adała i pocałowała mnie w policzek. — Wszyscy jeste´smy
doro´sli i potrafimy dba´c o siebie, oni te˙z. Nikogo w nic nie wci ˛
agn ˛
ałe´s, a jeszcze pomo-
głe´s im uciec. Zrobiłe´s, co mo˙zna, teraz pozostaje tylko czeka´c opatruj ˛
ac twój nos, ale
to pó´zniej, póki nie wypijesz jeszcze nieco rumu. . .
*
*
*
Krzywiłem si˛e troch˛e przy opatrywaniu mojego organu powonienia, by nie sprawi´c
Angelinie przykro´sci. W milczeniu, próbuj ˛
ac bezskutecznie nie spogl ˛
ada´c co chwila
250
na zegar, opró˙zniłem własne naczynie. Angelina doł ˛
aczyła bez słowa do opró˙zniania
butelki. Dolewałem wła´snie, gdy zadzwonił telefon. Angelina była szybsza. Podniosła
słuchawk˛e i przeł ˛
aczyła rozmow˛e na aparat konferencyjny.
— Tu James — rozległo si˛e w gło´sniku i oboje odetchn˛eli´smy z ulg ˛
a. — Zamieniłem
si˛e mundurem z poborowym i jest OK. Tylko wolałbym si˛e w tym stroju nie pokazywa´c
w hotelu. . .
— Zaraz po ciebie wyjd˛e — oznajmiła Angelina. — Gdzie Bolivar?
Brak natychmiastowej odpowiedzi przywrócił napi˛ecie.
— Chyba go złapali. Widziałem gliniarzy w maskach przeciwgazowych palcuj ˛
acych
si˛e do jednego z transporterów i odje˙zd˙zaj ˛
acych, jakby si˛e paliło. Byłem za daleko. Nie
odezwał si˛e. . . ?
— Powiedziałabym ci przecie˙z.
— Cholera. . . Powinienem był. . .
— Zrobiłe´s, co trzeba. Teraz wracaj tutaj. . . Razem poczekamy na dalsze informa-
cje. ˙
Ze go złapali, to jedno, ale nic mu nie zrobi ˛
a. Słuchaj. . . — wdała si˛e w uzgadnianie
251
detali, jak zwykle opanowana, ja jednak widziałem jej oczy. Naprawd˛e, wewn ˛
atrz, była
roztrz˛esiona.
Podobnie zreszt ˛
a jak i ja.
Rozdział 23
Zdecydowanym ruchem zakorkowałem i odstawiłem butelk˛e. ˙
Zarty si˛e sko´nczyły,
a najbli˙zsza przyszło´s´c nale˙zała do trze´zwych. Szklank˛e jednak opró˙zniłem, jako ˙ze
zagryzałem ron słonecznikiem, a olej unosi si˛e zwykle ku górze. . . Angelina pojechała
po Jamesa, ja za´s dy˙zurowałem przy telefonie, rozmy´slaj ˛
ac o ostatnich wydarzeniach.
Zanim wrócili, doszedłem nawet do pewnych niemiłych wniosków.
— Je´sli to jest spo˙zywcze, to skorzystam. — James dopadł do wina. Dziwne, je´sli
wzi ˛
a´c pod uwag˛e, ˙ze obaj traktowali alkohol równie niech˛etnie jak Angelina.
— Wiem, jak zagwarantowa´c bezpieczny powrót Bolivarowi — oznajmiłem.
253
— Ja te˙z — stwierdziła Angelina. — Nale˙zy opanowa´c tutejsze wi˛ezienie, wystrze-
la´c opozycj˛e i po prostu go uwolni´c.
— I najpewniej samemu sko´nczy´c w ciupie. Nie, moja droga, kto´s po tamtej stronie
s ˛
adzi najpewniej, ˙ze tak wła´snie uczynimy. Dzi´s w nocy wpadli´smy w pułapk˛e wył ˛
acz-
nie przez własn ˛
a pych˛e. Dot ˛
ad byli´smy zawsze o dwa kroki przed nimi i nabrali´smy
przekonania, ˙ze tak b˛edzie zawsze. Niestety, ˙zarty si˛e sko´nczyły, zacz˛eły si˛e schody.
Teraz musimy przechytrzy´c tego go´scia, który tak si˛e stara i zrobi´c co´s, czego naprawd˛e
si˛e nie spodziewa.
— Czyli? — spytała podejrzliwie.
— Wzi ˛
a´c je´nca, którego na pewno wymieni ˛
a na Bolivara. Tak na marginesie, to
mocno w ˛
atpi˛e, by trzymali go w tutejszym wi˛ezieniu.
— Kto niby ma by´c zakładnikiem?
— Zapilote. To jedyny stuprocentowy zakładnik na tej planecie.
James był tak zaskoczony, ˙ze przestał je´s´c, a to oznaczało, ˙ze naprawd˛e go zadziwi-
łem. Angelina była bardziej opanowana.
254
— Byłby´s uprzejmy wyja´sni´c, jakie to paranoiczne rozumowanie doprowadziło ci˛e
do tego wniosku?
— Z rado´sci ˛
a. Kto´s u nich my´sli i to wcale rozs ˛
adnie. S ˛
adz˛e, ˙ze mózgiem sprawy
jest Oliveira, ale pewien nie jestem. Nie to zreszt ˛
a jest najwa˙zniejsze. Dla uproszczenia
załó˙zmy, ˙ze to on. Zdołał przeanalizowa´c nasze działania i wyci ˛
agn ˛
a´c wła´sciwe wnio-
ski: je´sli chcemy wygra´c, musimy dotrze´c do wyborców. Je´sli tak, to musimy zapewni´c
sobie dost˛ep do kontrolowanych w pełni przez re˙zim ´srodków przekazu. Nie wiedział,
co dokładnie zrobimy, ale przewidział, gdzie si˛e pojawimy. Zastawił wi˛ec tam pułap-
k˛e. Kolejnym jego zało˙zeniem b˛edzie, ˙ze spróbujemy odbi´c wi˛e´znia. Dlatego te˙z mo˙zna
spokojnie przyj ˛
a´c, ˙ze Bolivara nie ma w tutejszym wi˛ezieniu, a sam budynek i przyległe
do´n ulice b˛ed ˛
a po prostu jedn ˛
a wielk ˛
a łapk ˛
a na myszy, od której najlepiej jest trzyma´c
si˛e z daleka. Nale˙zy zatem zmieni´c zasady gry i wzi ˛
a´c Zapilote jako zakładnika. Bez
dwóch zda´n wymieni ˛
a go za Bolivara i wszystko wróci do stanu wyj´sciowego. A my
b˛edziemy mogli spokojnie planowa´c nast˛epne ruchy według nowych zasad.
— ´Slicznie to wygl ˛
ada. A pomy´slałe´s mo˙ze, jak dosta´c generała- prezydenta w nasze
łapki?
255
— Pomy´slałem. Teraz id˛e spa´c, aby by´c w formie, a rano, po pewnych przygotowa-
niach, zło˙z˛e wizyt˛e lokalnemu dyktatorowi, czyli ogólnie szanowanemu prezydentowi.
— Zwariowałe´s! — oceniła, mierz ˛
ac do mnie z pistoletu. — Ten cios w głow˛e mu-
siał co´s ci poprzestawia´c. Id´z spa´c, a my opracujemy jaki´s mo˙ze mniej efektowny, ale
i nie tak samobójczy plan.
— Zastrzelisz mnie, by uratowa´c mi ˙zycie? Musz˛e przyzna´c, ˙ze mimo długoletniej
znajomo´sci, podstawy twej logiki nadal pozostaj ˛
a dla mnie zagadk ˛
a. Odłó˙z pukawk˛e
i zacznij my´sle´c. By´c mo˙ze nadal uwa˙zasz mnie za durnia, ale chyba nic w moim po-
st˛epowaniu nie wskazuje i nie wskazywało na skłonno´sci samobójcze. To, o czym ci
powiedziałem, to wbrew pozorom starannie opracowana akcja. Obaj mo˙zemy potem
spokojnie tu wróci´c. Brakuje mi jeszcze paru szczegółów i zgadzam si˛e, ˙ze porz ˛
adny
sen mo˙ze tu pomóc.
*
*
*
Pomógł. Rano obudziłem si˛e z kompletnym planem. Musiał si˛e uda´c. Dobry humor
towarzyszył mi podczas ´sniadania i lotu do Primoroso, znikn ˛
ał dopiero w trakcie prze-
256
mierzania placu Wolno´sci i podchodzenia do presidio. Tyle ˙ze było ju˙z za pó´zno, by
wymy´sli´c cokolwiek nowego lub si˛e wycofa´c.
— Przepustka! — warkn ˛
ał wartownik.
— Nie potrzebuj˛e przepustki, ty półgłówku. Przyszedłem na oficjaln ˛
a pro´sb˛e puł-
kownika Oliveiry, by spotka´c si˛e z generałem- prezydentem.
— Przepraszam, sir, ale pułkownik nie zostawił ˙zadnych dyspozycji, gdy przybył
od. . .
— Jest w presidio? Doskonale! Poł ˛
acz mnie z nim, je´sli ci ˙zycie miłe!
Palec wartownika tak dygotał, ˙ze ledwie udało mu si˛e trafi´c na wła´sciwe cyfry.
W ko´ncu Oliveira pokazał si˛e na ekranie, ale zanim stra˙znik zdołała si˛e zameldowa´c,
odepchn ˛
ałem go i przej ˛
ałem rozmow˛e.
— Oliveira — warkn ˛
ałem. — Jestem przy głównym wej´sciu. Mam ci przysła´c za-
proszenie? A mo˙ze trzeba ogłosi´c ci to przez radio, ˙zeby´s ruszył dup˛e?
Szkoda, ˙ze nie miałem aparatu fotograficznego. Jego mina warta była ka˙zde pie-
ni ˛
adze! Musiał oczekiwa´c ró˙znych wiadomo´sci, ale z cał ˛
a pewno´sci ˛
a nie takiej. Gdy
w ko´ncu przestał mu grozi´c wylew i przedwczesny zgon, wychrypiał:
257
— Aresztowa´c. . .
Przerwałem poł ˛
aczenie i usiadłem na stołku wartownika.
— Widziałe´s, chłopcze, jakie na nim zrobiłem wra˙zenie? — spytałem, zapalaj ˛
ac
cygaro.
O chamstwie Oliveiry wiedziałem ju˙z wcze´sniej, ale nie s ˛
adziłem, ˙ze nie da mi spo-
kojnie wypali´c. Zjawił si˛e na dole z całym plutonem zbirów, zanim zdołałem zaci ˛
agn ˛
a´c
si˛e chocia˙z ze dwa razy.
— Zeszłej nocy uj˛eli´scie jednego z moich ludzi — powitałem go, dmuchaj ˛
ac mu
dymem prosto w nos. — Przybyłem tu, by spowodowa´c jego uwolnienie.
Jak ka˙zdy cham, tak i on zareagował typowo, czyli jeszcze wi˛ekszym chamstwem.
Odmówiłem mu satysfakcji, nie stawiaj ˛
ac oporu i pozwoliłem si˛e zanie´s´c do podziemi,
gdzie mnie kolejno rozebrano, przeszukano, prze´swietlono i przeszukano ponownie.
Oliveira obecny był przy wszystkich etapach i wygl ˛
adał na coraz bardziej zdespero-
wanego. Wiedział, ˙ze w moim szale´nstwie jest metoda, ale nie pojmował jaka. Byłem
czysty jak łza, nic nie miałem w ubraniu, niczego nie ukryłem na sobie ni w sobie. Kazał
powtórzy´c wszystko raz jeszcze, ale otrzymał ten sam wynik, czyli zero.
258
Dopiero wtedy dano mi papierowe ubranie wi˛e´znia i tekturowe łapcie oraz skuto r˛e-
ce i nogi solidnymi ła´ncuchami. Nast˛epnie zaci ˛
agni˛eto do pokoju przesłucha´n i ci´sni˛eto
na przykr˛econe do betonowej podłogi krzesło.
— Kim jeste´s? — spytał Oliveira sprawdzaj ˛
ac, na ile elastyczna jest jedna z pał
spoczywaj ˛
acych na długim stole.
— Jestem generał James di Griz z Paramilitarnej Organizacji Politycznych Iden-
tyfikacji. Mo˙zesz si˛e do mnie zwraca´c „sir”.
Trzasn ˛
ał mnie na odlew po łydkach, co powinno zabole´c jak cholera. Nie poczułem
nic. Prze´swietlenie nie mogło wykaza´c, ˙ze a˙z po czubki włosów nafaszerowany by-
łem neocuin ˛
a, najsilniejszym specyfikiem przeciwbólowym znanym człowiekowi. Gdy
sko´nczy si˛e jej działanie, b˛ed˛e naprawd˛e biedny, teraz jednak nie poczułbym nawet am-
putacji na ˙zywca.
— Bez głupich dowcipów. Kim jeste´s?
— Ju˙z ci powiedziałem. POPI ma za zadanie pomaga´c zacofanym planetom w do-
chodzeniu do demokracji poprzez popieranie uczciwych polityków, jak ten wasz Ha-
259
rapo. Ponadto mamy dopilnowa´c, aby kryminali´sci typu waszego obecnego prezydenta
trafiali tam, gdzie ich miejsce.
Chyba go zdenerwowałem, bo zacz ˛
ał mnie okłada´c na o´slep. Uchylałem si˛e tylko
od ciosów w głow˛e, cały czas u´smiechaj ˛
ac si˛e z satysfakcj ˛
a.
— Bicie kogo´s sprawia ci przyjemno´s´c? — spytałem łagodnie po dłu˙zszej chwili. —
To mo˙zna uleczy´c.
Zamierzył si˛e ponownie, ale odrzucił pałk˛e. Co to za frajda, je´sli ofiara ignoruje
wszelkie wysiłki?
— No, widz˛e, ˙ze mo˙zemy zacz ˛
a´c wreszcie rozmow˛e — pochwaliłem jego post˛epo-
wanie. — Powiedziałem ci ju˙z, ˙ze udzielamy pomocy Harapo. Ostatniej nocy udało ci
si˛e złapa´c jednego z moich ludzi. Chc˛e, aby´s go wypu´scił. Natychmiast.
— Szalony? Mamy i jego, i ciebie. Pr˛edzej zdechniesz. . .
— Grozisz mi? Jeste´s głupszy, ni˙z przewiduje norma. Wobec tego czas porozmawia´c
z kim´s innym. Je´sli nie m ˛
adrzejszym, to w ka˙zdym razie maj ˛
acym tu nieco wi˛ecej do
powiedzenia. Zawiadom Zapilote, ˙ze id˛e do niego.
— Najpierw ci˛e zabij˛e! — złapał kolejn ˛
a, wi˛eksz ˛
a pał˛e.
260
— Gdyby przypadkiem udała ci si˛e ta sztuka, to Zapilote urwie ci łeb przy samej
dupie. Moja organizacja b˛edzie działa´c tak samo, tyle ˙ze teraz ju˙z całkiem bezwzgl˛ed-
nie. Oprócz stanowiska, prezydent straci wówczas najpewniej i ˙zycie. Chcesz osobi´scie
przekaza´c mu t˛e radosn ˛
a wiadomo´s´c? To b˛ed ˛
a twoje ostatnie słowa. . .
Wida´c było, ˙ze targaj ˛
a nim sprzeczne uczucia. Po chwili opu´scił narz˛edzie perswazji
i zwiesił głow˛e.
— Widz˛e, ˙ze zaczynamy my´sle´c. Teraz udamy si˛e do twojego szefa i przedyskutu-
jemy mo˙zliwo´sci kompromisowego rozwi ˛
azania sprawy.
— Jakiej sprawy?
— Szczegóły poznasz, o ile nie wyrzuci ci˛e na zbity pysk z pokoju. Teraz poł ˛
acz si˛e
z nim.
Jego zmieszanie osi ˛
agn˛eło szczyt, moja rado´s´c mo˙ze jeszcze nie, ale była blisko.
Dojrzał w ko´ncu i wybiegł z pokoju, ja za´s pozostałem, podziwiaj ˛
ac siniaki, które wła-
´snie zaczynały si˛e pojawia´c. Wolałem nie my´sle´c, jak b˛ed ˛
a si˛e czuł za par˛e godzin.
Wyszło mi, ˙ze jak po czułym i intymnym spotkaniu z pospieszn ˛
a lokomotyw ˛
a. Poprzy-
si ˛
agłem sobie, ˙ze Oliveir˛e spotka w najbli˙zszym czasie co´s naprawd˛e przykrego.
261
Rozmy´slania przerwał mi powrót pułkownika, tym razem z towarzystwem. Zosta-
łem postawiony na nogi, wojsko sformowało wokół mnie solidny czworobok, po czym
ruszyli´smy w w˛edrówk˛e po schodach, korytarzach i salach tak l´sni ˛
acych, a˙z oczy bola-
ły. Zatrzymali´smy si˛e przed rze´zbionymi drzwiami, miniatur ˛
a bramy wła´sciwie, po obu
stronach której pr˛e˙zyli si˛e wartownicy. Odrzwia uchyliły si˛e od wewn ˛
atrz i wkroczyli-
´smy do wn˛etrza. Obstawa dokładnie zasłaniała mi widok i musiałem wygl ˛
ada´c im zza
ramion, by stwierdzi´c, ˙ze znalazłem si˛e w obecno´sci Zapilote, który siedział za pot˛e˙z-
nym biurkiem niczym ˙zaba na krze´sle.
— Opowiedz mi o nim — rozkazał Oliveirze.
Je´sli rozpoznał we mnie ogolonego Harapo, to nie dał tego nijak pozna´c po sobie.
— Mówi, ˙ze jest generałem Jamesem di Grizem i twierdzi, ˙ze reprezentuje organi-
zacj˛e zwan ˛
a POPI. . .
— Zastrzel˛e ci˛e za płytkie kawały. . .
— To prawda, wasza ekscelencjo!
Z przyjemno´sci ˛
a obserwowałem, jak Oliveira poci si˛e ze strachu.
262
— W tym, co mówi, musi by´c sporo prawdy, bo z cał ˛
a pewno´sci ˛
a jest spoza plane-
ty. Pierwszy raz pojawił si˛e tu kilka miesi˛ecy temu jako turysta. Nawi ˛
azywał kontakty
z organizacj ˛
a terrorystyczn ˛
a w Puerto Azul. Został deportowany, zanim zdołał spowo-
dowa´c jakie´s kłopoty. Powrócił nielegalnie i jest wysoko w organizacji Harapo, która
przysparza nam. . . hm, pewnych problemów.
— Powiesz˛e tego Harapo na jego własnych flakach!
— Tak jest! Wszystkich zdrajców za flaki! — o˙zywił si˛e Oliveira. — Ja. . .
— Zamknij si˛e, albo zadyndasz pierwszy! — warkn ˛
ał Zapilote i Oliveira z trzaskiem
zawarł jadaczk˛e.
Cał ˛
a uwag˛e prezydent skupił teraz na mnie.
— A zatem pracujesz dla Harapo. . . Zanim ci˛e zabij˛e, to powiedz mi jeszcze, po co
tu przybyłe´s?
— ˙
Zeby ci zaproponowa´c ugod˛e.
— Nie układam si˛e ze zdrajcami. Zabra´c go i rozstrzela´c! Aha, pora na improwiza-
cj˛e.
263
— Sta´c! — rykn ˛
ałem. — Mo˙ze tak zacz ˛
ałby´s my´sle´c, Zapilote? Wiem, ˙ze to trudne,
szczególnie dla nieprzyzwyczajonych, ale spróbuj! Jak ci si˛e wydaje, po choler˛e przy-
szedłem tu sam i bez broni? Po to, ˙zeby twój totumfacki miał okazj˛e sprawdzi´c na mnie
swoje nowe pałki? Mo˙ze jednak w innym celu? To jest gest dobrej woli, a na pocz ˛
atek
mog˛e ci powiedzie´c, ˙ze w twoim otoczeniu jest zdrajca, i to bardzo blisko ciebie!
— Kto! — Bez w ˛
atpienia zdobyłem jego uwag˛e. Zerwał si˛e na nogi i pochylił nad
biurkiem.
— Mo˙ze jeszcze mam publicznie wywrzeszcze´c jego nazwisko?
— Gadaj! Kto? — Prezydent zaczynał z wolna toczy´c pian˛e z pyska.
— Zgoda, je´sli chcesz przy ´swiadkach. . . — Ugi ˛
ałem nogi i spr˛e˙zyłem si˛e do sko-
ku. — . . . to ci powiem, kto z twoich zaufanych chce ci˛e zabi´c. To. . .
Ci ˛
agu dalszego nie było, gdy˙z od słów przeszedłem do czynów i skoczyłem. Naj-
pierw oberwali stra˙znicy, gdy˙z mimo skutych r ˛
ak i nóg, nadal byłem nieco lepszy w wal-
ce wr˛ecz ni˙z oni. Potem dostało si˛e biurku, na ko´ncu generałowi. Z tym, ˙ze nie do ko´n-
ca. Zdołałem mu tylko rozora´c policzek paznokciem, nim reszta obstawy dopadła mnie
i powaliła.
264
I tym razem nie broniłem si˛e, a tylko osłaniałem głow˛e i krocze. Jedno, bo cenne,
drugie, bo delikatne. Od linczu uratował mnie Oliveira, który widocznie nie miał za-
miaru pozbawia´c si˛e przyjemno´sci osobistego rozprawienia si˛e z moj ˛
a osob ˛
a. Paru nie
uszkodzonych wojaków trzymało mnie krzepko w pozycji pionowej, a Oliveira wymie-
rzył mi bro´n mi˛edzy oczy.
— Gadaj, kto chce zabi´c prezydenta?
— Ja. Tylko nie, ˙ze chc˛e, ale wła´sciwie ju˙z to zrobiłem. Widzisz szram˛e na jego
policzku? Krwawi?
Zapilote otarł dłoni ˛
a policzek i z przera˙zeniem spojrzał na splamione krwi ˛
a palce.
— Przeszukali´scie mnie. — Odzyskałem nieco pewno´sci siebie i mówiłem coraz
mniej chrapliwie. — Durnie! Poza maszynkami trzeba było jeszcze u˙zy´c głowy, ale do
kogo ja to mówi˛e. . . Widzisz te spiłowane na ostro paznokcie? S ˛
a pokryte wirusem,
który na tej planecie jest nieznany. Przy całkowitym braku odporno´sci powoduje ´smier´c
w przeci ˛
agu czterech godzin. Jeste´s chodz ˛
acym nieboszczykiem, staruchu. Słyszysz?
Jeste´s martwy!
Rozdział 24
Jak sobie łatwo wyobrazi´c, wywołało to na obecnych odpowiednie wra˙zenie. Szcze-
gólnie za´s na podrapanym prezydencie, którego skóra przybrała rychło ziemisty kolo-
rek. Zatoczył si˛e z j˛ekiem sugeruj ˛
acym, ˙ze po ponad dwóch wiekach egzystencji ˙zycie
definitywnie mu si˛e znudziło i wła´snie zamierza nas po˙zegna´c. Ale nie, to było złudze-
nie. Najwyra´zniej wpadł w nałóg istnienia. Nale˙zało przej ˛
a´c inicjatyw˛e.
— Jeste´s ju˙z trupem, Zapilote. Chyba ˙ze dostaniesz w por˛e antidotum. Bo ono ist-
nieje, masz na to moje słowo. A teraz we´zcie st ˛
ad tego idiot˛e z pistoletem.
266
Zapilote zerwał si˛e jak na spr˛e˙zynce, złapał Oliveir˛e za ucho i odci ˛
agn ˛
ał, byle dalej.
Pułkownik zawył dziko, upu´scił bro´n (na szcz˛e´scie nie wypaliła) i złapał si˛e za nade-
rwan ˛
a cz˛e´s´c ciała. Zapilote stan ˛
ał za´s przede mn ˛
a, ale z uwagi na fakt, ˙ze był wzrostu
siedz ˛
acego psa, musiał zdrowo zadziera´c głow˛e, by spojrze´c mi w oczy. Nie poprawiło
mu to humoru.
— Na kolana go! — warkn ˛
ał, a ˙zołnierze kopniakami zmusili mnie do opadni˛ecia
na kl˛eczki.
Nadal nie mógł wprawdzie patrze´c na mnie z góry, ale zawsze był to post˛ep.
— Co z antidotum? — wycharczał.
Z g˛eby zaleciało mu całym polem czosnku, którego nie znosz˛e, tote˙z odruchowo
usiłowałem si˛e cofn ˛
a´c. Pozostało jednak opanowa´c odruchy.
— Je´sli w ci ˛
agu trzech godzin dostaniesz zastrzyk, b˛edziesz ˙zył — odparłem. —
Z wolna pojawiaj ˛
a si˛e pierwsze objawy, jak gor ˛
aczka, która b˛edzie narasta´c, a˙z mózg ci
si˛e od niej zagotuje. Zaczn ˛
a ci dr˛etwie´c palce, stopniowo parali˙z obejmie całe ciało. . .
267
Zawył przenikliwie starczym falsetem i starł dr˙z ˛
ac ˛
a dłoni ˛
a spływaj ˛
acy po twarzy
pot. Wrzasn ˛
ał ponownie i zatoczył si˛e. Zanim zd ˛
a˙zył pa´s´c jak długi, paru ˙zołnierzy
złapało go pod ramiona i uło˙zyło na fotelu.
— Ka˙z mnie uwolni´c. Niech zdejm ˛
a mi ła´ncuchy — rozkazałem. — I niech odejd ˛
a
wszyscy, poza t ˛
a kreatur ˛
a, Oliveir ˛
a Bezuchym, który jeszcze nam si˛e przyda. Dalej.
Zapilote dr˙z ˛
acym głosem potwierdził moje polecenia. Ła´ncuchy opadły na podłog˛e,
a ja na krzesło, gdzie uło˙zyłem si˛e jak najwygodniej. Oliveira wci ˛
a˙z przyciskał dło´n do
ucha.
— Teraz słuchaj uwa˙znie, bo nie b˛ed ˛
a powtarzał — zwróciłem si˛e do ofiary edu-
kacji wojskowej. — We´zmiesz ten oto telefon i polecisz uwolni´c złapanego wczoraj
w nocy wi˛e´znia. Ma by´c ˙zywy i zdrowy, czyli bez obijania mu gnatów na do widze-
nia. Dostarcz ˛
a go apartamentu zajmowanego przez pana Harapo w Gran Pacajero Hotel
w Puerto Azul. Ma otrzyma´c numer telefonu i odezwa´c si˛e, gdy b˛edzie ju˙z na miejscu.
Je´sli zostan˛e przekonany, ˙ze nie próbujecie ˙zadnych oszustw, to powrócimy do sprawy
antidotum. Im dłu˙zej b˛edziesz zwlekał. . .
— Do roboty! — przerwał mi Zapilote.
268
Oliveira rzucił si˛e do telefonu, a prezydent zacz ˛
ał na nowo mnie maglowa´c.
— Gdzie jest odtrutka? Gor˛e!
— Jeszcze par˛e godzin, tak od razu nie umrzesz, cho´c przyznaj˛e, ˙ze przebieg tej
choroby nie nale˙zy do miłych. Odtrutka jest w mie´scie, a zostanie dostarczona po moim
uprzednim telefonie. Jak chyba rozumiesz, polecenie to nie zostanie wydane, dopóki
nie znajd˛e si˛e bezpiecznie z dala od ciebie i twoich zbirów.
— Kto´s ty?
— Twoje przeznaczenie, staruszku. Twój wyrok. Ale do´s´c tego. Oliveira ju˙z sko´n-
czył, zatem ka˙z przynie´s´c moje rzeczy, aby´smy potem nie tracili czasu na głupstwa.
Ostatecznie tobie powinno zale˙ze´c na tym najbardziej.
— A jak ˛
a mam pewno´s´c, ˙ze dotrzymasz słowa? ˙
Ze antidotum w ogóle istnieje?
— ˙
Zadnej. Ale nie masz wyboru, prawda? Rób lepiej, co ka˙z˛e.
*
*
*
Cała operacja trwała ł ˛
acznie dwie godziny, w trakcie których Zapilote prawie zapadł
w ´spi ˛
aczk˛e, a to za spraw ˛
a rosn ˛
acej gor ˛
aczki. Dwaj lekarze przyboczni robili, co mogli,
269
by j ˛
a zahamowa´c, ale niewiele zdołali zdziała´c. Prezydent tracił z wolna czucie w r˛ekach
i nogach, a˙z w ko´ncu odezwał si˛e stoj ˛
acy na biurku telefon.
— Di Griz — przedstawiłem si˛e, podnosz ˛
ac słuchawk˛e.
— Nic ci nie jest? — rozległ si˛e głos Angeliny.
— Nie. Jak Bolivar?
— Jest tu i wła´snie je posiłek regeneracyjny. Mo˙zesz ko´nczy´c.
— Z przyjemno´sci ˛
a.
Odło˙zyłem słuchawk˛e i skierowałem si˛e ku drzwiom, nie zaszczycaj ˛
ac chorego na-
wet spojrzeniem. Zgodnie z instrukcj ˛
a, przez pl ˛
atanin˛e korytarzy i schodów odprowa-
dził mnie tylko jeden ˙zołnierz, a na placu Wolno´sci czekał ju˙z samochód z pracuj ˛
acym
silnikiem. Zaraz pomkn ˛
ałem na sygnale do heliportu, gdzie wolno mielił ju˙z wirnikiem
powietrze mój osobisty ci˛e˙zki helikopter szturmowy z Jamesem w fotelu pilota. Bez
zb˛ednych powita´n wystartował, ledwie zapiałem pasy.
— Udało si˛e, tato! — krzykn ˛
ał, gdy byli´smy ju˙z w powietrzu.
— Udało. Podaj im przez radio adres lekarza i le´c do domu. To był m˛ecz ˛
acy dzie´n.
270
Wzmiankowanemu lekarzowi zło˙zyłem wizyt˛e jeszcze rano, w drodze do presidio,
i przekonałem go, by za godziw ˛
a opłat ˛
a zrezygnował tego dnia z wszelkich innych prac.
Dałem mu strzykawk˛e i przykazałem, by czekał na telefon z wezwaniem. Miał poda´c
zawarto´s´c strzykawki osobie, do której zostanie zawieziony. Pomy´slałem, ˙ze najpewniej
przyjm ˛
a go w pałacu z pomp ˛
a i parad ˛
a.
*
*
*
W połowie drogi do Castle de la Rosa poł ˛
aczyli´smy si˛e z reszt ˛
a naszej armady po-
wietrznej, która wystartowała zaraz po zako´nczeniu mojej rozmowy z Angelin ˛
a. Ni-
komu jako´s nie było spieszno pozosta´c w bliskim s ˛
asiedztwie słabuj ˛
acego przej´sciowo
prezydenta. Pierwszym obiektem, który dostrzegłem na l ˛
adowisku po przyziemieniu,
był Bolivar. Nieco posiniaczony i obanda˙zowany tu i ówdzie, ale poza tym w porz ˛
adku.
— To ´slady po nocnej przepychance — u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie. — Ty wygl ˛
adasz
jeszcze gorzej.
— I tak te˙z b˛ed˛e si˛e czuł za chwil˛e, je´sli natychmiast nie znajd˛e si˛e w łó˙zku. I prosz˛e
o solidn ˛
a porcj˛e czego´s przeciwbólowego.
271
— Zaraz dostaniesz, mam akurat spory zapas — powiedział i dał mi zastrzyk. —
Mama wszystko mi opowiedziała. . . Nie wiem, jak ci dzi˛ekowa´c. . .
— To nie dzi˛ekuj. Na moim miejscu zrobiłby´s to samo. Zaprowad´z mnie teraz do
wygodnego fotela, przyrz ˛
ad´z jakiego´s leciutkiego drinka, to opowiem ci, jak było w ja-
skini lwa. . .
*
*
*
— Nie obejmuj mnie! — zd ˛
a˙zyłem wrzasn ˛
a´c widz ˛
ac nadbiegaj ˛
ac ˛
a u rozpostartymi
ramionami Angelin˛e. — Mam chyba złamane trzy ˙zebra i wol˛e, aby najpierw zaj ˛
ał si˛e
tym automed. A to dopiero za chwil˛e.
Markiz był nast˛epny w kolejce, ale James zdołał powstrzyma´c go przed r˛ekoczyna-
mi.
— Proponuj˛e przenie´s´c imprez˛e do ´srodka — zasugerowałem stanowczo. Zanim
pójd˛e le˙ze´c, mog˛e jeszcze chwil˛e posiedzie´c.
— Szampana! — polecił de Torres. — I to najlepszego! O dzisiejszym dniu b˛ed ˛
a
kiedy´s w szkołach wykłada´c. . .
272
Perspektywa była miła, chocia˙z zapewne nie dla przyszłych pokole´n. Zastanowiłem
si˛e przy okazji, na jak długo starczy wła´sciwie markizowi szampana, ale musiał mie´c
najwyra´zniej pojemne piwnice.
Fotele były wygodne, kielichy pełne, a szampan zaiste doskonały, tote˙z historia mo-
jego pobytu w presidio była zapewne nieco bardziej atrakcyjna, ni˙z sam pobyt. Zreszt ˛
a,
takie rzeczy odbiera si˛e subiektywnie. . .
— . . . a potem po prostu wyszedłem, wsiadłem do czekaj ˛
acego samochodu i spotka-
li´smy si˛e z Jamesem na lotnisku. To wszystko.
— To si˛e nazywa odwaga! — pochwalił mnie de Torres. — ˙
Zeby samemu wej´s´c do
siedziby morderców. . .
— Zrobiłby´s to samo dla swojego syna, prawda? — przerwałem mu.
— Oczywi´scie, ale to nie o mnie mowa, tylko o tobie. No i jeszcze ta trucizna na
paznokciach. To˙z to szalenie niebezpieczne!
Spojrzał na nas jak na stukni˛etych, wszyscy bowiem parskn˛eli´smy ´smiechem.
Pierwsza opanowała si˛e Angelina.
273
— Przepraszam, zapomnieli´smy ci o tym powiedzie´c. Nie z ciebie si˛e ´smiejemy, ale
z Zapilote. Tylko głupiec chodziłby po mie´scie maj ˛
ac takie ´swi´nstwo za paznokciami.
Poza tym nie ma, nie było i nie b˛edzie ˙zadnej zarazy. Jim zaaplikował prezydentowi
mieszanin˛e ró˙znych prochów, z których jeden powodował gor ˛
aczk˛e, inny dr˛etwienie
ko´nczyn. Przestały działa´c po blisko czterech godzinach, czyli akurat po zastrzyku, któ-
ry składał si˛e ze zwykłego roztworu soli fizjologicznych. Rozumiesz teraz? To był blef!
Nie do´s´c, ˙ze mój m ˛
a˙z jest bohaterem, ale jeszcze i wspaniałym aktorem!
Opu´sciłem skromnie głow˛e. Ale, niestety, Angelina miała racj˛e. To był zreszt ˛
a dłu-
gi i m˛ecz ˛
acy dzie´n, tote˙z niejakie podbudowanie mojego ego było jak najbardziej na
miejscu.
Rozdział 25
W miar˛e jak ust˛epowało działanie blokad przeciwbólowych, wieczór stawał si˛e co-
raz mniej interesuj ˛
acy. Badanie potwierdziło złamanie trzech ˙zeber. Zastrzyki z szpiku
i stymulantów gwarantowały szybkie gojenie, ale dopiero solidna porcja rumu poło˙zyła
mnie spa´c.
*
*
*
Obudziłem si˛e pó´zno, a Angelina pojawiła si˛e dopiero wtedy, gdy bytem przy trze-
cim kubku kawy.
275
— Jak si˛e dzi´s czujemy? — spytała rado´snie.
— Nie wiem, jak wy, ale ja mam wra˙zenie, ˙ze ko´n mnie skopał.
— Biedactwo. — Pocałowała mnie w czoło. — Chłopcy przygotowali niespodzian-
k˛e, która powinna poprawi´c ci humor.
W tym˙ze momencie drzwi stan˛eły otworem i James wtaszczył do ´srodka telewizor.
Zaraz za nim pojawił si˛e Bolivar ze stolikiem.
— Nie lubi˛e tej skrzynki — wykrzywiłem si˛e z obrzydzeniem. — A szczególnie
durnowatych programów przed´sniadaniowych, w sam raz dla półidiotów i całych kre-
tynów.
— No, no, tylko si˛e nie denerwuj — uspokoiła mnie Angelina. — Po pierwsze,
mamy ju˙z wczesne popołudnie, tutaj to pora obiadowa. A podczas obiadu zwykło si˛e na
tej planecie ogl ˛
ada´c obszerne wydanie wiadomo´sci.
— Nie jadłem jeszcze obiadu i nie mam co trawi´c. Nie cierpi˛e wiadomo´sci telewi-
zyjnych!
— Słysz˛e słu˙zb˛e nadje˙zd˙zaj ˛
ac ˛
a ju˙z z dziewi˛eciodaniowym ´sniadaniem — oznajmił
Bolivar, daj ˛
ac jednocze´snie wolny wjazd obficie zastawionym stolikom na kółkach. —
276
A to nie b˛ed ˛
a normalne wiadomo´sci. Oliveira po swojemu spartolił robot˛e i po wybuchu
pułapki nie szukał ju˙z dalej. Przeka´zniki s ˛
a na miejscu i wszystko gra. Zało˙z˛e si˛e, ˙ze ten
serwis ci si˛e spodoba.
— To zmienia posta´c rzeczy — ucieszyłem si˛e, bior ˛
ac si˛e do jedzenia. — I cofam
wszystko, co powiedziałem o wiadomo´sciach. Bywaj ˛
a wr˛ecz porywaj ˛
ace. Angelino,
kochanie, usi ˛
ad´z obok mnie.
Program, który przewidziano przed wiadomo´sciami, był tak durnowaty, ˙ze o mało co
par˛e da´n nie wyl ˛
adowało na ekranie. Była to jaka´s ´spiewogra reklamuj ˛
aca zalety tutej-
szej religii, pełna przy tym hipokryzji, nudna i nie˙zyciowa. Potem pojawiły si˛e jeszcze
głupsze i bardziej obrzydliwe zarazem reklamówki jakich´s proszków, past, kosmety-
ków i wszelakiego innego ´smiecia. Nawet najgorsze reklamy kiedy´s si˛e jednak ko´ncz ˛
a
i ostatecznie fanfary oznajmiły pocz ˛
atek dziennika. Na ekranie zakwitła niebrzydka na-
wet spikerka i zacz˛eło si˛e.
— Dobry wieczór panie i panowie, zaczynamy codzienny serwis wiadomo´sci po-
południowych. Ze stolicy donosz ˛
a: pan prezydent czuje si˛e dzi´s znacznie lepiej i wraca
do sił po wczorajszym zatruciu pokarmowym. Kochany panie prezydencie, wszyscy tu
277
obecni ˙zycz ˛
a panu jak najszybszego powrotu do zdrowia. . . — W tym momencie James
przycisn ˛
ał co´s w nadajniku i ekran poszarzał od zakłóce´n.
Po chwili pokazałem si˛e na nim ja (z brod ˛
a) oraz markiz, a kobiecy głos (inny od
poprzedniego) kontynuował:
— Nie ma co dłu˙zej rozwodzi´c si˛e nad urojonymi czy rzeczywistymi chorobami
wiekowego starca, który dawno ju˙z powinien ust ˛
api´c miejsca lepszym od siebie. Przed-
stawiamy pa´nstwu młodzie´nca, który powinien zosta´c nowym prezydentem. Oto Sir
Hector Harapo wraz z przyszłym wiceprezydentem, markizem de la Rosa. Obaj ci d˙zen-
telmeni odbyli wła´snie pierwsze spotkanie wyborcze w Puerto Azul. Zako´nczyło si˛e ono
całkowitym sukcesem, i to pomimo prób ze strony skorumpowanej policji pragn ˛
acej za-
kłóci´c jego przebieg. Pierwszym z całego szeregu tych usiłowa´n było. . .
Głos Angeliny komentował film nakr˛econy podczas zamachu, a ja promieniałem
zadowoleniem.
Oczywi´scie cała audycja stawiała naszych adwersarzy w jak najgorszym ´swietle,
my za´s wychodzili´smy na postacie zgoła anielskie. Nawet jednak najgorsza amatorsz-
czyzna w naszym wykonaniu miała gwarantowane sto procent ogl ˛
adalno´sci. Była to
278
pierwsza od niepami˛etnych czasów jawna krytyka dyktatora i armii. Gdy transmisja si˛e
sko´nczyła, zacz ˛
ałem bi´c brawo.
— Doskonała robota — pochwaliłem. — Tylko szkoda, ˙ze nie widzieli´smy g˛eby
Zapilote, gdy obiad stawał mu ko´sci ˛
a w gardle. W ten sposób mamy ju˙z za sob ˛
a okres
wst˛epny, a przed nami jeszcze trzy miesi ˛
ace do wyborów. Musimy odpowiednio je wy-
korzysta´c.
— Nie daj ˛
ac si˛e przy tym zabi´c — uzupełniła Angelina.
— W rzeczy samej. Aby dotrze´c do wyborców, musimy zapewni´c sobie stały dost˛ep
do mediów. Tym razem Centrum zostanie zapewne przeszukane naprawd˛e dokładnie
i nasz ˛
a instalacj˛e szlag trafi. Kolejne podł ˛
aczenie jest mało mo˙zliwe, chyba ˙ze przy
wsparciu wojsk pancernych i ci˛e˙zkiej artylerii. Absurd. S ˛
a inne propozycje?
— Przecie˙z to oczywiste — u´smiechn˛eła si˛e Angelina — trzeba zało˙zy´c przerywacz
w miejscu, które jest naprawd˛e trudno osi ˛
agalne.
— A jakie to miejsce? Mo˙ze to wczorajsze, ale słabo kojarz˛e.
— Mama ma racj˛e! — ucieszył si˛e James (jego wczoraj nikt nie bił). — Trzeba
zało˙zy´c maszynki na satelitach telekomunikacyjnych!
279
Cholera! Sam powinienem na to wpa´s´c. Przez chwil˛e ogarn˛eło mnie zniech˛ecenie.
— Przegl ˛
adami i konserwacj ˛
a zajmuje si˛e firma Radio- difundir SA. Jej siedziba
mie´sci si˛e w porcie kosmicznym koło Puerto Azul. Naprawiaj ˛
a te˙z rz ˛
adowe satelity
meteorologiczne. S ˛
a mał ˛
a firm ˛
a; tak mał ˛
a, ˙ze posiadaj ˛
a zaledwie jeden zabytkowy prom
przerobiony z holownika orbitalnego i dostosowany do pracy z satelitami.
U´smiechn˛eli´smy si˛e naprawd˛e szeroko, ale zaraz przyszło mi do głowy pewne py-
tanie.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze na tej planecie jest tylko jeden statek zdolny do lotów
poza atmosfer ˛
a?
— Dokładnie tak. Ochrzcili go „Populacho”, i je´sli po fakcie wył ˛
aczymy go na
dłu˙zszy czas z u˙zytku, to minie ładnych kilka miesi˛ecy, nim zdołaj ˛
a go naprawi´c lub
kupi´c i sprowadzi´c tu nast˛epny.
— A zatem wiemy ju˙z, co robi´c. Potrzebny b˛edzie system przeka´zników do zamon-
towania na ka˙zdym satelicie. System musi reagowa´c na zakodowany sygnał i musi te˙z
by´c samowystarczalny. W ten sposób b˛edziemy dociera´c do ka˙zdego odbiornika na tej
280
planecie niezale˙znie od pory dnia i nocy. „Populacho” natomiast nie ma prawa wznie´s´c
si˛e ani na cal, przynajmniej a˙z do dnia wyborów. Dobrze my´sl˛e?
— Owszem — odparła Angelina. — Mam jednak co´s do dodania. Walczymy o de-
mokracj˛e, zatem dobrze byłoby zacz ˛
ał post˛epowa´c zgodnie z jej zasadami. Na przy-
szło´s´c nie powinni´smy wtr ˛
aca´c si˛e w ich wiadomo´sci. Nale˙zy nadawa´c albo przed, albo
po nich, a wybór pozostawi´c widowni. Mo˙zliwo´s´c wyboru to jedna z podstawowych
zasad demokracji, prawda?
— A czy to m ˛
adrze? — spytałem pełen w ˛
atpliwo´sci. — Ci ludzie nie s ˛
a przyzwy-
czajeni do wybierania. . .
— Cokolwiek powiesz, drogi m˛e˙zu, to wskazane. Wiem, ˙ze twoje osobiste przeko-
nania oscyluj ˛
a gdzie´s pomi˛edzy faszyzmem i anarchi ˛
a. Z tych dwóch skrajno´sci wol˛e
ju˙z anarchi˛e, ale gdyby da´c mi wybór, opowiem si˛e za demokracj ˛
a. Czy kto ma jeszcze
inne zdanie?
Nikt nie miał.
— W takim razie, proponuj˛e wzi ˛
a´c si˛e za szczegółowe planowanie tego przest˛ep-
stwa maj ˛
acego posłu˙zy´c wolno´sci wyboru i demokracji.
281
— I kto jest teraz anarchizuj ˛
acym faszyst ˛
a czy na odwrót? — spytałem zło´sliwie.
— Na pewno nie my. To, co powiedziałam, dyktowane jest czystym pragmatyzmem,
a rezultaty powinny by´c zbawienne dla wszystkich. No, prawie wszystkich, ale miesz-
ka´ncy planety ogólnie na tym nie strac ˛
a.
— To powiedz to wła´scicielom „Populacho”. Najlepiej w chwili, gdy stan ˛
a na kra-
w˛edzi krateru wybitego przez ich prom.
— S ˛
a ubezpieczeni. — Nie pozwalała zbi´c si˛e z tropu. — Sam zawsze twierdzisz,
˙ze na porz ˛
adnym przest˛epstwie nigdy nikt nie traci, je´sli nie liczy´c takich harpagonów,
jak urz ˛
ad skarbowy czy firmy ubezpieczeniowe.
To prawda. Uwa˙załem tak od chwili wkroczenia na szlak Stalowego Szczura.
— W takim razie zgadzamy si˛e, by obecni tu kryształowo czy´sci demokraci i zde-
klarowani zwolennicy praworz ˛
adno´sci zabrali si˛e za planowanie zniszczenia promu ko-
smicznego — zako´nczyła z u´smiechem Angelina.
Rozdział 26
— I co? — spytałem, wychylaj ˛
ac si˛e przez okno samochodu.
— Zamykaj ˛
a luk transportowy — zameldował Bolivar, który siedział na dachu z lor-
netk ˛
a. — Wła´snie jeden z załogi odł ˛
acza kable zasilaj ˛
ace, przeszli na własne generatory.
Obsługa naziemna odchodzi. . .
— Doskonale. Zła´z i wsiadaj. Zaczynamy!
Na pełnym gazie wypadli´smy z mrocznego hangaru na o´swietlon ˛
a płyt˛e lotniska.
Angelina siedziała obok mnie, dzi˛eki czemu mogłem spokojnie j ˛
a podziwia´c.
283
— W stroju piel˛egniarki wygl ˛
adasz tak seksownie, ˙ze brakuje ci tylko białego pej-
cza.
— Naprawd˛e ci si˛e podobam? — spytała powa˙znie, ignoruj ˛
ac sadomasochistyczn ˛
a
aluzj˛e. — Spódniczka nie jest za krótka?
— Jest odpowiednio krótka — powiedziałem, poklepuj ˛
ac j ˛
a pieszczotliwie po nodze
odzianej w biał ˛
a po´nczoch˛e. — Załoga nie b˛edzie mogła oczu od ciebie oderwa´c. Jeste´s
najbardziej odci ˛
agaj ˛
acym od pracy zjawiskiem na tej planecie.
— Ty te˙z wygl ˛
adasz niczego. W tym mundurze z medalami i podkr˛econym w ˛
a-
sem. . .
Podkr˛eciłem jeszcze bardziej w ˛
asa i zabrz˛eczałem orderami.
— Tutaj szanuje si˛e takich. Im wi˛ecej autorytetu przypniesz sobie do piersi, tym
wi˛ekszy budzisz respekt. Uwaga, jeste´smy. Rozpoczyna si˛e operacja „Medico”.
Ambulans zahamował z piskiem przy schodni. Równym, spr˛e˙zystym krokiem, po-
prawiaj ˛
ac pikelhaub˛e, ruszyłem ku stopniom. Za mn ˛
a Angelina, a dalej obaj chłopcy
w białych uniformach. D´zwigali tajemnicz ˛
a, biało pomalowan ˛
a skrzyni˛e.
284
Stoj ˛
acy przy ´sluzie kosmonauta gapił si˛e na nas z otwart ˛
a g˛eb ˛
a. Dopiero w ostatniej
chwili przypomniał sobie, po co go tam ustawiono i zagrodził nam drog˛e.
— Na pokład nie mo˙zna — wyj ˛
akał. — Za kilka minut start!
Obejrzałem go uwa˙znie od stóp do głów w sposób rezerwowany zwykle dla karacza-
nów i stonóg. Gdy na jego obliczu pojawiły si˛e pierwsze oznaki paniki, wyci ˛
agn ˛
ałem
z kieszeni zwój i rozwin ˛
ałem mu go przed nosem. Dokument opatrzony był mnóstwem
piecz˛eci, a tekst dla wi˛ekszego efektu, wydrukowany został w kolorach czarnym i czer-
wonym.
— Widzisz? — spytałem ponuro. — To nakaz kwarantanny wydany przez Rad˛e
Zdrowia. Teraz prowad´z do kapitana.
Poprowadził. Dziwne, gdyby odmówił. Ledwie skr˛ecili´smy w pierwszy załom ko-
rytarza, James i Bolivar odstawili pudło i zaj˛eli si˛e zamykaniem ´sluzy.
*
*
*
W sterowni powitał nas nieco wygłupiony i solidnie poirytowany kapitan.
— Co tu si˛e dzieje? Prosz˛e natychmiast opu´sci´c. . .
285
— Pan jest kapitan Diego de Avila — przerwałem. -
Tu jest nakaz wydany przez Rad˛e Zdrowia. Zanim pan wystartuje, załoga musi zo-
sta´c przebadana.
— Co oni znowu wymy´slili? — j˛ekn ˛
ał. — Ja mam terminy! Musz˛e wystartowa´c
najpó´zniej za pół godziny. . .
— Wystartuje pan, mog˛e to obieca´c. Obu nam na tym zale˙zy. Staramy si˛e powstrzy-
ma´c wybuch epidemii choroby przywleczonej z innej planety. Perrytonitis. . .
— Nigdy o niej nie słyszałem.
— No widzi pan, taka jest rzadka. Pierwszymi objawami s ˛
a gor ˛
aczka, ´slinotok
i szczekanie jak pies. Mamy podstawy przypuszcza´c, ˙ze przynajmniej jeden z człon-
ków pa´nskiej załogi jest ju˙z zara˙zony.
— Który?
— Ten — wskazałem na faceta, który nas przyprowadził. — Siostro, prosz˛e spraw-
dzi´c jego gardło!
286
Jegomo´s´c pisn ˛
ał i próbował zwia´c, ale James i Bolivar byli na miejscu i złapali go
wprawnie pod ramiona. Angelina zatkała mu nos i drewnian ˛
a ły˙zeczk ˛
a przydusiła j˛ezyk
w raptownie otwartych ustach.
— Ma silnie zaczerwienione gardło — stwierdziła po chwili.
— Nie jestem chory! — zaprotestował pryskaj ˛
ac w koło ´slin ˛
a. — Nic mi nie. . . —
i szczekn ˛
ał dwukrotnie.
— A nie mówiłem? — mrukn ˛
ałem. — Zaraz zacznie si˛e łasi´c i słu˙zy´c. Łapa´c go,
trzeba mu da´c zastrzyk!
Chocia˙z warczał i wył, bli´zniacy zdołali go unieruchomi´c. Dostał zastrzyk, po któ-
rym zasn ˛
ał. Zabieg ten neutralizował równocze´snie działanie narkotyku, którym nas ˛
a-
czone było drewienko Angeliny.
— Dopadli´smy go na czas — stwierdziłem, chowaj ˛
ac strzykawk˛e. — A teraz, kapi-
tanie, prosz˛e zwoła´c reszt˛e załogi. Jak si˛e pan pospieszysz, to wystartujecie na czas.
Pospieszył si˛e. My te˙z. Po kwadransie wi˛ekszo´s´c załogi le˙zała nieprzytomna. Zupeł-
nym przypadkiem epidemia omin˛eła szkieletow ˛
a obsług˛e maszynowni i dy˙zurn ˛
a wach-
287
t˛e. Spojrzałem z aprobat ˛
a na nasz niewielki oddział, wyj ˛
ałem z kieszeni argument strze-
lecki i skierowałem go na kapitana.
— To jest porwanie — wyja´sniłem mu. — Niech ˙zyje rewolucja!
— Oszalałe´s pan? Co pan wyprawiasz?
— Szalony nie jestem, ale bywam okrutny. Reprezentujemy Parti˛e Rewolucyjn ˛
a
Czarnego Pi ˛
atku, Frakcja Popołudnie. Zabijamy ch˛etnie jednych, by uwolni´c innych.
Niczego si˛e nie boimy. Albo zgodzicie si˛e pokierowa´c tym statkiem, albo zaczniemy
was przekonywa´c. Po kolei.
— Wariat! Prawdziwy wariat! — j˛ekn ˛
ał. — Dzwoni˛e po policj˛e. . .
Do słuchawki nie dotarł. Złapałem go za ramiona i obróciłem twarz ˛
a do le˙z ˛
acych
postaci.
— Zabi´c pierwszego! — poleciłem.
— Egalite at Liberie! — wrzasn ˛
ał Bolivar, wyci ˛
agaj ˛
ac z zanadrza rze´znicki nó˙z
imponuj ˛
acej długo´sci.
288
Dopadł najbli˙zej le˙z ˛
acego, przykl˛ekn ˛
ał mu na piersiach i jednym wprawnym ruchem
poder˙zn ˛
ał mu gardło. Rozległ si˛e zduszony charkot, a na ´scian˛e trysn˛eły dwie fontanny
krwi. Piekielnie realistyczne.
— Wyrzu´c trupa — rozkazałem jeszcze i spojrzałem na kapitana.
Nawet na mnie ta krew wytaczana ze zbiorniczka o cielistej barwie, który Bolivar
przykleił do szyi delikwenta przed egzekucj ˛
a, zrobiła wra˙zenie. Na kapitanie tym bar-
dziej.
*
*
*
Wi˛ecej kłopotów ju˙z nie było. Kapitan i jego załoga współpracowali z nami, je´sli
nie z ochot ˛
a, to co najmniej sprawnie. Nie wzbudzaj ˛
ac ˙zadnych podejrze´n na dole wy-
startowali´smy w przewidzianym terminie. Gdy zbli˙zyli´smy si˛e do pierwszego satelity,
chłopcy wyci ˛
agn˛eli z białej skrzyni pierwszy z przerywaczy przeka´zników, a ja od-
szukałam na planach miejsce, gdzie najlepiej to cude´nko przymocowa´c. Kable miały
ró˙znokolorowe koszulki i nie przewidywali´smy problemów.
— No to do kombinezonów — oznajmiłem.
289
— Lepiej nich to zrobi który´s z chłopców — zaproponowała Angelina. — Twoje
˙zebra nie doszły jeszcze całkowicie do siebie.
— S ˛
a wystarczaj ˛
aco zaleczone. Nie martw si˛e, zbrzydnie nam to zaj˛ecie, nim oble-
cimy wszystkie satelity. Pierwszego na wszelki wypadek wolałbym załatwi´c sam.
— Rozumiem, zale˙zy ci na sławie, a poza tym masz ochot˛e na mały spacer w prze-
strzeni.
— Otó˙z to. Bez odrobiny zabawy ˙zycie byłoby takie nudne.
*
*
*
Zabawnie to było tylko za pierwszym razem. Bł˛ekitny glob Paraiso-Aqui przesu-
wał si˛e pode mn ˛
a niczym wyra´zny globus. Popodziwiałem go przez chwil˛e, potem
skierowałem si˛e ku satelicie o szeroko rozpostartych skrzydłach baterii słonecznych.
Odnalezienie wła´sciwego miejsca i odsłoni˛ecie wła´sciwej klapki zaj˛eło ledwie chwil˛e.
Wpasowałem cylinder, a kilka ruchów lutownic ˛
a zespoliło go z obwodami satelity.
— Gotów do próby — zameldowałem przez radio.
290
— Próba — odpowiedziały słuchawki i nic si˛e nie stało, jako ˙ze trudno jest zobaczy´c
pr ˛
ad płyn ˛
acy w instalacjach elektronicznych. — Działa. Przerywa co trzeba i co trzeba
dodaje.
Wróciłem na pokład.
Monta˙z przerywaczy nie był spraw ˛
a ani trudn ˛
a, ani czasochłonn ˛
a, zmienianie orbit
natomiast trwało całe wieki. W efekcie sp˛edzili´smy w górze a˙z cztery dni, pod koniec
których wszyscy byli zm˛eczeni i nieco podenerwowani.
— Masz worki pod oczami — zauwa˙zyła Angelina podaj ˛
ac mi butelk˛e rumu. — Co
zreszt ˛
a pi˛eknie harmonizuje z przekrwionymi oczami.
— Prawie ju˙z sko´nczyli´smy, odpoczniemy po powrocie. — Dopiero co jedli´smy
i łyczek rumu nie powinien zostawi´c trwalszych ´sladów. Czułem si˛e wyczerpany, gdy˙z
dodatkowo musieli´smy jeszcze przez cały czas pilnowa´c załogi. Bli´zniaki wygl ˛
adały
podobnie jak ja, i jedynie Angelina wydawała si˛e nie zm˛eczona.
— Ciekawe, jak tam kampania wyborcza? — zainteresowała si˛e niespodziewanie.
291
— Na razie nijak, poza tym, ˙ze markiz trzyma fort i codziennie ogłasza komunikaty
prasowe, o czym chyba zreszt ˛
a nikt nie wie. Jak wrócimy i podł ˛
aczymy si˛e do satelitów,
to wszystko szybko si˛e zmieni.
— Denerwuje mnie tak długi brak kontaktu z rzeczywisto´sci ˛
a. — Nalała sobie odro-
bin˛e.
— To jedyna szansa. Gdyby siły zła dowiedziały si˛e, co tu robimy, Zapilote spróbo-
wałby zestrzeli´c wahadłowiec. Na razie, jak długo zgłaszamy si˛e podczas rutynowych
seansów ł ˛
aczno´sci, nikt niczego nie podejrzewa. Czym tu si˛e martwi´c? Do wyborów
został jeszcze miesi ˛
ac, a to spokojnie wystarczy, by uzyska´c dziewi˛e´cdziesi ˛
at dziewi˛e´c
procent głosów.
— Tak, tak. To chyba ze zm˛eczenia zaczynam tak gdera´c. Gdy odpoczn˛e, to wszyst-
ko wróci do normy. — Spojrzała na mnie podejrzliwie. — Tylko si˛e nie ´smiej, bo ci
łapy połami˛e! Mam przeczucie, ˙ze dzieje si˛e co´s złego.
Przyjrzała mi si˛e jeszcze uwa˙zniej, czy przypadkiem nie zdradzam skłonno´sci do
chichotania czy czegokolwiek w tym rodzaju, ale bytem jak skała. Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a
i uniosłem szklank˛e rumu.
292
— Ty te˙z si˛e nie ´smiej — powiedziałem — ale i ja odczuwam niewytłumaczalny
niepokój. Mo˙ze to przez brak kontaktu. Chocia˙z z drugiej strony nie wyobra˙zam sobie,
co mogłoby pój´s´c nie tak.
— Dowiemy si˛e za kilka godzin — odparła. — A teraz zamie´n Jamesa na mostku,
niech przyjdzie tu co´s zje´s´c.
Zanim zd ˛
a˙zyłem wyj´s´c, w drzwiach pojawił si˛e Bolivar. Jeszcze w skafandrze, z heł-
mem pod pach ˛
a.
— Zrobione! — oznajmił. — Ostatni zało˙zony ju˙z i sprawdzony. Szykuj brod˛e, tato,
bo niedługo wyst ˛
apisz przed cał ˛
a planet ˛
a.
— Miło mi słysze´c. Wracamy!
*
*
*
Kapitan, który wci ˛
a˙z miał nas za band˛e ˙zadnych krwi morderców, nie ukrywał ulgi,
gdy kazałem mu wej´s´c na orbit˛e powrotn ˛
a. Chocia˙z pocz˛estowany gazem usypiaj ˛
acym
wygl ˛
adał, jakby ˙zegnał si˛e z ˙zyciem. Ale nie, poło˙zyłem go tylko spa´c na czas l ˛
adowa-
293
nia. Wysłałem zakodowan ˛
a wiadomo´s´c i teraz ju˙z do mnie tylko nale˙zało przeprowa-
dzenie bardzo trudnego zapewne l ˛
adowania.
— Trudne l ˛
adowania to dla mnie mi˛eta — mrukn ˛
ałem, wprowadzaj ˛
ac nowe koor-
dynaty do komputera.
Przelecieli´smy Uni˛e terminatora. Planet˛e okrywała cienka powłoka chmur. Byli´smy
coraz ni˙zej, ale nigdzie nie wida´c było portu kosmicznego.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wykopali tymczasem stosown ˛
a dziur˛e — powiedziała Angelina
wygl ˛
adaj ˛
ac z zainteresowaniem przez iluminator.
— Z pewno´sci ˛
a. Na de Torresie mo˙zna polega´c. Miałem racj˛e. Na samym ´srodku
ł ˛
aki w pobli˙zu zamku widniała mroczna dziura w ziemi, do której prowadził nas sy-
gnał radiolatarni. Wył ˛
aczyłem go na dwie´scie jardów przed celem, t˛e cz˛e´s´c l ˛
adowania
wolałem przeprowadzi´c osobi´scie. Pohukuj ˛
ac silnikami wahadłowca przygl ˛
adałem si˛e
ekranowi radaru i wysoko´sciomierzowi, a˙z statek wpasował si˛e w wykop. Dotkn˛eli´smy
mi˛ekko gruntu i wył ˛
aczyłem moc.
294
— Gotowe — oznajmiłem. — Gdy ustawi ˛
a ´sciany stodoły, to prom zniknie z ludz-
kich oczu, jakby nigdy nie istniał. Przynajmniej do wyborów. Załoga za´s straci wolno´s´c,
ale przyda im si˛e taki luksusowy urlop.
Przeszli´smy do ´sluzy, która wpu´sciła słoneczny blask. D´zwig dostawiał ju˙z trap,
przy którym czekał markiz. Przypominaj ˛
acy chmur˛e gradow ˛
a.
— Tragedia — o´swiadczył. — Straszna sprawa. Koniec z nami.
Wymienili´smy z Angelin ˛
a porozumiewawcze spojrzenia. Przeczucie?
— Co si˛e stało? — spytałem.
— Nie miałem z wami kontaktu. Cała robota na nic.
— A mógłby´s jeszcze powiedzie´c czemu? — wydusiłem z siebie uprzejmym tonem
przez zaci´sni˛ete z˛eby.
— Wybory. Zapilote wprowadził stan wyj ˛
atkowy i przyspieszył wybory. To ju˙z jutro
rano. Nie zd ˛
a˙zymy niczego zrobi´c. Znów go wybior ˛
a.
Rozdział 27
Kiedy wstrzymuje si˛e oddech, czas dziwnie si˛e dłu˙zy. Ale gdy usiłuje si˛e wygra´c
wybory, wówczas gna jak ten zaj ˛
ac. A nam został ledwie jeden dzie´n.
Trudno jest przyzna´c si˛e do pora˙zki komu´s, kto nigdy jej nie do´swiadczył. Zaraz,
jakiej pora˙zki?
— To si˛e nie uda! — o´swiadczyłem. — Tym razem ten polityczny bankrut si˛e prze-
liczył.
Obecni przyj˛eli deklaracj˛e z niejakim zdziwieniem. Tylko Bolivar zdobył si˛e na
nie´smiałe, ale nader istotne pytanie:
296
— Ale jak zamierzasz go powstrzyma´c? Jak? Nie miałem poj˛ecia.
— Jutro si˛e dowiecie. Lepsi od niego usiłowali ju˙z mnie wy´slizga´c, i jak dot ˛
ad,
nikomu si˛e nie udało.
Odwróciłem si˛e i odszedłem, zanim zd ˛
a˙zyli zasypa´c mnie kłopotliwymi pytaniami.
Co zrobi´c? To pytanie kr ˛
a˙zyło po moich płatach czołowych, zagl ˛
adało do płatu poty-
licznego, raz nawet zbł ˛
adziło do mó˙zd˙zku. Ale odpowiedzi z tego nie było.
Wróciłem do apartamentu, wzi ˛
ałem k ˛
apiel, ogoliłem si˛e, umyłem z˛eby, zjadłem
uczciwe ´sniadanie popite wiaderkiem kawy, w ko´ncu si˛egn ˛
ałem po omszał ˛
a butelk˛e
rumu. Wci ˛
a˙z miałem przed oczami problem, co zrobi´c z tym pasztetem? I wci ˛
a˙z nic nie
przychodziło mi do głowy.
— Có˙z — mrukn ˛
ałem sam do siebie, siadaj ˛
ac na balkonie i podziwiaj ˛
ac widok. —
Przegrałem wybory.
Doj´scie do tego buduj ˛
acego wniosku przyniosło mi ulg˛e i jakby pozbawiło umysł
blokady. Ostatecznie przegranie bitwy nie oznacza przegranej wojny, nale˙zy si˛e tylko
zebra´c, przegrupowa´c i wróci´c z lepszym planem kolejnego starcia. Pierwsz ˛
a potycz-
k˛e musiałem spisa´c na straty, niemo˙zliwe bowiem było w ci ˛
agu jednego dnia zmieni´c
297
program komputera zliczaj ˛
acego. Tak naprawd˛e, tylko to było istotne. Niewa˙zne, ile
naprawd˛e padnie głosów na Harapo, wyniki i tak zostan ˛
a sfałszowane zgodnie z ˙zycze-
niem Zapilote.
Ledwie to sobie u´swiadomiłem, projekt pomysłu wysun ˛
ał si˛e nie´smiało z mroków
umysłu, nie chciał jako´s jednak da´c si˛e skusi´c, by przele´z´c do ´swiadomo´sci. Przespace-
rowałem si˛e tam i z powrotem, potarłem czoło, popiłem rumu i wykonałem cały szereg
dalszych czynno´sci maj ˛
acych pomaga´c w my´sleniu. Która´s z metod musiała by´c sku-
teczna, bo nagle mnie ol´sniło. Wyci ˛
ałem hołubca i złapałem za wideofon.
Trwało chwil˛e, nim na ekranie pojawił si˛e podskakuj ˛
acy rytmicznie na tle nieba de
Torres.
— Co si˛e stało? — spytał poprzez rytmiczny tupot. Wówczas dopiero dotarło do
mnie, ˙ze wideofon umieszczony ma na ł˛eku siodła.
— Małe pytanko. Ta planeta ma w teorii ustrój demokratyczny?
— W teorii. Mamy obiecuj ˛
ac ˛
a wszystko konstytucj˛e i inne takie. Mottem tej planety
powinno by´c: „Wszystkie chwyty dozwolone”. Ka˙zdego mo˙zna przekupi´c, wszystko
nielegalne mo˙zna zalegalizowa´c. Ale na papierze faktycznie jeste´smy demokracj ˛
a. . .
298
— Wła´snie ten papier mnie teraz interesuje. Gdzie mo˙zna znale´z´c t˛e konstytucje?
— W bibliotece naturalnie. Jest w banku pami˛eci i w ksi˛edze, która tkwi na stela˙zu
pomi˛edzy oknami. A po co ona?
— Wkrótce si˛e dowiesz. Dzi˛eki.
*
*
*
Ostro˙znie pomkn ˛
ałem do biblioteki. Ostro˙znie, bo na pobliskim tarasie piła akurat
kaw˛e reszta mojej rodziny, a było jeszcze zdecydowanie za wcze´snie na tłumaczenie
czegokolwiek.
Konstytucja była tam, gdzie mnie markiz skierował. Otworzyłem opasły tom i j˛ek-
n ˛
ałem. Składała si˛e z ponad trzech tysi˛ecy stron drobnego druku. Pozostało uciec si˛e do
pomocy techniki.
Siadłem do komputera i załadowałem mu konstytucj˛e do pami˛eci operacyjnej. Po-
tem napisałem prosty program poszukuj ˛
acy, zrobiłem sobie drinka i poczekałem, a˙z
maszynka oddzieli ziarno od plew.
299
Nie było to łatwe i nie nast ˛
apiło szybko. Konstytucja, nie do´s´c ˙ze napisana jak typo-
wy akt prawny, wyj ˛
atkowo pokr˛etnym j˛ezykiem, to okazała si˛e jeszcze zlepkiem kilku
innych dokumentów, których fragmenty posłu˙zyły prezydentowi za ´sci ˛
agi. Roiło si˛e tam
od powtórze´n i nonsensów, co było zjawiskiem dobrym i złym jednocze´snie. Złym, bo
komputer dostawał czkawki, dobrym za´s, jako ˙ze sprzyjało mojemu planowi. Gdzie´s tu
musiał by´c jaki´s przydatny dla mnie haczyk.
Zapadł wieczór, zanim trafiłem na potrzebny mi drobiazg. Drug ˛
a poprawk˛e do przy-
pisu odnosz ˛
acego si˛e do podpunktu. Przeczytałem j ˛
a i poczułem miłe ciepło. Przeczy-
tałem powtórnie, tym razem smakuj ˛
ac ka˙zdy wyraz.
— Eureka! — wrzasn ˛
ałem, nie mog ˛
ac dłu˙zej opanowa´c rado´sci. — Eureka! — po-
wtórzyłem i wł ˛
aczyłem wokoder komputera, by pokrzyczał „Eureka!” razem ze mn ˛
a.
W ró˙znych tonacjach i na ró˙zne melodie. Po chwili w bibliotece rozległ si˛e cały chór
„Eurek!” zwabiaj ˛
ac Angelin˛e, która spojrzała na mnie krytycznie od drzwi.
— Tak sobie my´slałam, ˙ze masz co´s wspólnego z tym domem wariatów. Niech
zgadn˛e. Rozwi ˛
azałe´s nasze przej´sciowe trudno´sci?
300
— To był wielki problem, kochanie! — powiedziałem, bior ˛
ac j ˛
a za r˛ece i ruszaj ˛
ac
w tany po pokoju. — Wielki problem, który a˙z do tej chwili wydawał si˛e nierozwi ˛
azy-
walny. Ale nie mów jeszcze nic nikomu, mam słabo´s´c do efektownych finałów. Rzecz
jest tak prosta, ˙ze gdyby tylko przeciwnik si˛e dowiedział, z łatwo´sci ˛
a pokrzy˙zowałby
nam plany. Ale nie dowie si˛e, lepiej b˛edzie zatem milcze´c. Dzisiejszy program b˛edzie
tak pomy´slany, ˙ze Zapilote jeszcze sam doło˙zy r˛eki do własnej kl˛eski. Chod´zmy do
studia!
W gł˛ebi serca nie jestem sadyst ˛
a, nie lubi˛e zatem przerywa´c ludziom ogl ˛
adania tele-
wizji. Musiałem jednak gdzie´s wpakowa´c moj ˛
a audycj˛e, wybrałem wi˛ec program, który
z nie znanych mi powodów powtarzano tu do znudzenia: odra˙zaj ˛
acy, tasiemcowy se-
rial opisuj ˛
acy dzieje rodziny składaj ˛
acej si˛e ze zboczonych sadystów, którzy prowadzili
przytułek dla umysłowo chorych, gdzie mo˙zna było zostawi´c trzepni˛etych krewnych
wyje˙zd˙zaj ˛
ac na wakacje. Nazywało to si˛e Czy˙z miło´s´c nie jest pot˛eg ˛
a i było ogl ˛
ada-
ne podobno przez sto osiem procent dorosłej widowni. Niektórzy musieli widocznie
wgapia´c si˛e w te krety´nstwa dwukrotnie.
301
Nagranie było gotowe na czas. Chłopcy sprawdzili instalacje satelitarne. Zamierza-
li´smy wysła´c sygnał z talerzowej anteny na dachu pałacu, najpierw do stacjonarnego
satelity bezpo´srednio nad nami, sk ˛
ad miał pow˛edrowa´c do wszystkich innych, by osta-
tecznie trafi´c do odbiorników na dole. Dzi´s czekały telewidzów inne zupełnie atrakcje.
— Jeszcze trzy minuty — powiedział James, ładuj ˛
ac kaset˛e do odtwarzacza. — Nie
boisz si˛e, ˙ze stracisz publiczno´s´c, tato? Mog ˛
a wył ˛
aczy´c telewizory, gdy zamiast filmu
pojawi ˛
a si˛e wiadomo´sci.
— Wykluczone. Wrosn ˛
a w krzesła. Patrz tylko i słuchaj.
*
*
*
Jak cała planeta długa i szeroka, scenka z naszego salonu powtarzała si˛e we wszyst-
kich domach. Głowa rodziny w fotelu przed odbiornikiem, matka robi ˛
aca z boku na
drutach lub wypełniaj ˛
aca formularze podatkowe. Dzieci u ich stóp, słu˙zba za plecami.
´Swiat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na pocz ˛atek serialu.
Ju˙z.
302
Gdy tylko akcja rozwin˛eła si˛e, czyli rozkwitła sadyzmem, ekran zamrugał i pojawiła
si˛e na nim Angelina z mikrofonem. Była w normalnym wdzianku tutejszych spikerek,
w tle za´s miała udan ˛
a podróbk˛e ichniego studia.
— Mam dla pa´nstwa straszne wiadomo´sci — powiedziała przera˙zonym głosem. —
Doszło do zabójstwa. Niestety, nie chodzi o tego odra˙zaj ˛
acego draba Zapilote, na co
wi˛ekszo´s´c z was zapewne przez chwil˛e liczyła. Kandydat na prezydenta, Sir Hector
Harapo, powie wam zaraz, co si˛e stało. Po tej wiadomo´sci wznowimy nadawanie nor-
malnego programu. Sir Harapo. . . — Pojawiła si˛e moja brodata twarz i pi˛e´s´c uniesiona
i gotowa do uderzenia w stół.
— Czy wiecie, ˙ze miał miejsce zamach? — zacz ˛
ałem. — Zamach na wasze prawo
dokonywania wolnego wyboru, prawo samodzielnego zdecydowania, który z kandyda-
tów na urz ˛
ad prezydenta bardziej nadaje si˛e do sprawowania tej zaszczytnej funkcji.
Teraz odebrano wam to prawo. I kto to zrobił? Ta glizda Zapilote! Dot ˛
ad unikatem ob-
rzucania błotem przeciwnika, uwa˙zaj ˛
ac, ˙ze nie powinno czyni´c si˛e tego publicznie, ale
to był bł ˛
ad! Powiem wam, co ten zapchlony szczur dot ˛
ad uczynił. Najpierw usiłował
uniemo˙zliwi´c mi kandydowanie, zmieniaj ˛
ac po cichu termin rejestracji, ale przeciw-
303
działałem temu. Potem próbował mnie zabi´c w trakcie pierwszego spotkania przedwy-
borczego w Puerto Azul, ale i ta próba mu si˛e nie powiodła. Trudno zreszt ˛
a spodziewa´c
si˛e czego´s bardziej finezyjnego ze strony osobnika o ilorazie inteligencji pierwotnia-
ka typu pantofelek. Ostatecznie przyspieszył termin wyborów, bym nie miał okazji do
dalszych spotka´n, by zatka´c mi usta, nim opowiem o wszystkich jego zbrodniach i oszu-
stwach, nim naprawd˛e poznacie mnie! Ale to mu si˛e nie uda!
Przerwałem dla nabrania oddechu, a z ta´smy rozbrzmiała gło´sna owacja. Ucichła,
gdy podniosłem r˛ek˛e.
— Jutro wy, czcigodni wyborcy, b˛edziecie mieli szans˛e! We´zcie udział w wyborach
i głosujcie na Harapo i de Torresa, wówczas bowiem oddacie głosy za wolno´sci ˛
a, a Za-
pilote zapluje si˛e ze zło´sci niczym parszywa ropucha! On nie mo˙ze wygra´c tych wybo-
rów! Razem ode´slemy go tam, gdzie jego miejsce, czyli na ´smietnik historii! Dzi˛ekuj˛e
pa´nstwu!
Program zako´nczyły d´zwi˛eki marsza i widok powiewaj ˛
acych chor ˛
agwi.
— Ty chyba nie lubisz tego pana, tato — skomentował Bolivar.
304
— Je´sli chciałe´s go wkurzy´c, to chyba ci si˛e udało — dodał James. — Jak dobrze
pójdzie, to nie dostaniesz ani głosu.
Bez słowa podszedłem do wisz ˛
acego na manekinie uniformu oficera-lekarza, odpi ˛
a-
łem najzdobniejszy medal i przypasałem go Jamesowi do koszuli.
— Nagroda za spostrzegawczo´s´c — oznajmiłem. — Trafiłe´s w dziesi ˛
atk˛e.
— Serdeczne dzi˛eki, nie zdejm˛e go nawet w k ˛
apieli. Ale mo˙ze zechciałby´s powie-
dzie´c, jak zamierzasz zamieni´c druzgoc ˛
ac ˛
a kl˛esk˛e w zwyci˛estwo?
— Obawiam si˛e, ˙ze jeszcze przez jaki´s czas pozostanie to moj ˛
a słodk ˛
a tajemnic ˛
a.
Moj ˛
a i twojej matki. Na razie nie wolno mi pisn ˛
a´c ani słówka, bo nawet te mury mog ˛
a
jednak mie´c uszy. Powiem wam jutro, ledwie wrócimy z głosowania. Je´sli kto´s sam
domy´sli si˛e do tego czasu, o co chodzi, to zasłu˙zy na nast˛epny medal.
Rozdział 28
Dzie´n wyborów zacz ˛
ał si˛e mocnym akcentem.
Eksplozja, która wywaliła szyby w wielu oknach zamku, wyrwała mnie z gł˛ebo-
kiego snu. Półprzytomny stan ˛
ałem przy łó˙zku w pozycji obronnej i gotów do walki
rozejrzałem si˛e w poszukiwaniu przeciwnika.
— Nie jest ci przypadkiem troch˛e zimno? — spytała po chwili Angelina, ledwo
wygl ˛
adaj ˛
ac spod koca.
— Jest. — Czym pr˛edzej dałem nura pod przykrycie. W tej˙ze chwili zadzwonił
telefon.
306
— To musiała by´c du˙za sztuka — oznajmił Bolivar, gdy podniosłem słuchawk˛e. —
Ekran jest tak nastawiony, by przechwytywa´c wszystko trzy mile od zamku. Najpew-
niej wystrzelili j ˛
a z samolotu, który te˙z dorwali´smy, ale był za daleko, aby´s dosłyszał
eksplozj˛e.
— Dzi˛eki za informacj˛e — mrukn ˛
ałem z niesmakiem, wstaj ˛
ac ponownie i si˛egaj ˛
ac
po szlafrok.
— Chyba nie oczekiwałe´s, ˙ze po wczorajszym to prezydent ka˙ze posła´c ci kwia-
ty? — zdziwiła si˛e Angelina.
— Nie sadziłem, ˙ze wy´sle maszyn˛e z pilotem. Do´s´c mam zabijania. — Spojrzałem
za okno, gdzie wstawał ´swit równie szary, jak ja sam. — Nowy prezydent z tym sko´nczy,
tak to widz˛e. Teraz zamów jakie´s ´sniadanie. Czeka nas pracowity dzie´n.
*
*
*
Dzie´n spełnił jej oczekiwania. Po ´sniadaniu i przylepieniu brody wyszli´smy na ł ˛
ak˛e
za pałacem. Zamiast zwykle zasiedlaj ˛
acych j ˛
a krów i koni, wyrosło tam miasteczko
namiotów. Sam markiz dogl ˛
adał ich rozstawiania.
307
— Dzie´n dobry — powitał nas rado´snie. — Namioty s ˛
a gotowe, tak jak chciałe´s,
cho´c nikt nie rozumie, po co nam festyn. Oblewamy przegran ˛
a? A mo˙ze s ˛
adzisz, ˙ze
wygramy?
— Wszystko w swoim czasie, kochany markizie. Wybacz, ale na razie nie puszcz˛e
pary z ust. Powiedz tylko ludziom, ˙ze nie musz ˛
a montowa´c podłóg.
— Namioty maj ˛
a sta´c puste?
— Otó˙z to.
Pozostawiłem go stoj ˛
acego z nieco głupim wyrazem twarzy. W miar˛e upływu dnia,
coraz cz˛e´sciej spotykałem si˛e zreszt ˛
a z bardzo podobnymi minami. Chocia˙z wszyscy
byli tu zbyt dobrze wychowani, by mi to powiedzie´c, po paru godzinach wi˛ekszo´s´c
zamkowej słu˙zby musiała nabra´c przekonania, ˙ze dostałem fioła. Zwariował Szczur, ot
co! Póki co tłumiłem tylko chichot i robiłem swoje.
*
*
*
Najwa˙zniejszy był oczywi´scie osobisty udział w głosowaniu. Lokal wyborczy dla
okolicy mie´scił si˛e w niewielkim miasteczku Tortosa, ledwie par˛e mil od maj ˛
atku mar-
308
kiza. Pojechali´smy tam w konwoju l´sni ˛
acych limuzyn obwieszonych flagami i transpa-
rentami o takiej porze, by przyby´c akurat na otwarcie lokalu. Na rynku pojawili´smy si˛e
w chwili, gdy ratuszowy zegar wydzwaniał pełn ˛
a godzin˛e. Na miejscu zastali´smy ju˙z
wcale dług ˛
a kolejk˛e oczekuj ˛
acych.
— Niezły pocz ˛
atek — ocenił markiz.
— Tylko nie wiadomo, dzi˛eki komu — powiedziałem, wskazuj ˛
ac na grup˛e zwolen-
ników Zapilote kr˛ec ˛
ac ˛
a si˛e obok wej´scia. Wymachiwali flagami jego partii w kolorach
zgniłej zieleni i bagnistego br ˛
azu. Ka˙zdemu, kto si˛e nawin ˛
ał, przypinali znaczek tej˙ze
partii, zwanej Radosny Myszołów.
— Wchodzimy na scen˛e — oznajmiłem, daj ˛
ac znak do wysiadania. Mój pies ła´n-
cuchowy, Rodriguez, dreptał mi, jak zwykle, po pi˛etach, obok kroczyli James i Bolivar.
˙
Zaden nie miał broni palnej, ale nie zmieniało to w niczym faktu, ˙ze byli piekielnie
niebezpieczni. W pewnym oddaleniu szła Angelina z kamer ˛
a i mikrofonem. — To jest
to — mrukn ˛
ałem. — Kamera, ´swiatła, zaczynamy.
309
Równym krokiem przemierzyli´smy rynek staj ˛
ac nos w nos z burmistrzem i szefem
policji. Obaj byli lud´zmi Zapilote, aktualnie do´s´c mocno zdenerwowanymi i wygłupio-
nymi.
— Widz˛e, ˙ze łamie si˛e tu prawo — przywitałem ich tonem oskar˙zyciela, staj ˛
ac rów-
nocze´snie profilem do kamery. — Konstytucja zabrania agitacji wyborczej w odległo´sci
mniejszej, ni˙z dwie´scie jardów od lokalu. Prosz˛e natychmiast odsun ˛
a´c tych ludzi!
— Ja tu jestem burmistrzem i nikt mi nie b˛edzie rozkazywał! — pisn ˛
ał urz˛edas. —
Szefie, niech no pan si˛e tym zajmie!
Policjant był na tyle głupi, ˙ze si˛egn ˛
ał po bro´n. Rodriguez post ˛
apił dwa szybkie kroki,
co´s gwizdn˛eło, łupn˛eło i klapn˛eło i okazało si˛e, ˙ze gliniarz le˙zy sobie na ziemi jak gdyby
nigdy nic. Zwolennicy Zapilote zbili si˛e w ciasn ˛
a gromadk˛e, a my ruszyli´smy w ich
kierunku. Nie wytrzymali nerwowo, i gdy zostało nam ze dwadzie´scia jardów, prysn˛eli
niczym spłoszone kuropatwy.
— Panie burmistrzu, prosz˛e wreszcie otworzy´c lokal wyborczy. Min˛eła ju˙z dziewi ˛
a-
ta. Czas sko´nczy´c z t ˛
a fars ˛
a — poleciłem.
310
Ledwie znikn ˛
ał w ratuszu, czekaj ˛
acy rado´snie zaj˛eli si˛e wyrzucaniem znaczków par-
tii Zapilote. Moi ludzie starannie odmierzyli dwie´scie jardów od wej´scia i zacz˛eli rozda-
wa´c nasze znaczki przedstawiaj ˛
ace białego teriera trzymaj ˛
acego w pysku upolowanego
szczura. Zupełnym przypadkiem pysk szczura przypominał do złudzenia facjat˛e obec-
nego prezydenta, wida´c taka ju˙z jego uroda. Wszyscy chcieli mie´c taki znaczek, nawet
ci stoj ˛
acy ju˙z blisko wej´scia, zrobiło si˛e zatem małe zamieszanie.
— A teraz — zwróciłem si˛e do wyborców — zaczynamy głosowanie.
W´sród okrzyków „Harapo prezydentem”, zostali´smy z markizem przepuszczeni,
by´smy mogli odda´c głosy jako pierwsi.
Odszukałem moje nazwisko na spisie wyborców, podpisałem si˛e w wła´sciwym
miejscu i czuj ˛
ac na sobie wzrok wszystkich obecnych, wszedłem do budki, w której
mie´sciła si˛e elektroniczna urna. Zasun ˛
ałem kotar˛e i si˛egn ˛
ałem po d´zwigni˛e podpisan ˛
a
HARAPO. Poniewa˙z było tylko dwóch kandydatów, były te˙z tylko dwie d´zwignie. Po-
ci ˛
agn ˛
ałem, co´s zawarczało i zapalił si˛e napis GŁOS ZAREJESTROWANY. Zasłonka
odsun˛eła si˛e automatycznie, wobec czego wyszedłem, ust˛epuj ˛
ac miejsca markizowi.
311
— Jak to urz ˛
adzenie działa? — spytałem urz˛ednika pikluj ˛
acego list wyborców. Spoj-
rzał w bok udaj ˛
ac, ˙ze mnie nie dostrzega, ale nie dałem mu szansy. W ko´ncu musiał mnie
zauwa˙zy´c.
— To sama elektronika — powiedział wreszcie. — Pa´nski głos zostaje zapisany
w banku pami˛eci tej maszyny. Gdy głosowanie si˛e sko´nczy, centralny komputer poł ˛
a-
czy si˛e z t ˛
a i ze wszystkimi innym takimi maszynami, odczyta ich zapisy i wprowadzi
je do centralnego banku pami˛eci. Gdy zbierze ju˙z wszystkie głosy, obliczy je i poda
ostateczne wyniki.
— A sk ˛
ad wiadomo, ˙ze centralny komputer nie oszuka? Kto´s mógłby zaprogramo-
wa´c go na wygran ˛
a której´s ze stron.
— To niemo˙zliwe! — powiedział z gł˛ebokim przekonaniem. — To byłoby bezpra-
wie. Wygra ten, kto dostanie najwi˛ecej głosów.
— Ten kto´s wła´snie stoi przed tob ˛
a! — Wyszczerzyłem si˛e i potrz ˛
asn ˛
ałem jego dło-
ni ˛
a. — Mamy historyczny dzie´n. Ko´nczymy z geriatryczn ˛
a pijawk ˛
a, która od pokole´n
wysysa krew z mieszka´nców tej planety. Zwyci˛estwo jest nasze!
312
˙
Zegnany przez wywołan ˛
a ow ˛
a metafor ˛
a ˙zywiołow ˛
a rado´sci ˛
a tłumu, wyszli´smy
z markizem z budynku, zapakowali´smy si˛e do samochodów i wrócili´smy do zamku.
— I tyle na razie. Do szóstej, kiedy zamkn ˛
a lokale, siedzimy jak myszy pod miotł ˛
a.
Mam nadziej˛e, ˙ze szef kuchni przygotował co´s smakowitego.
— ˙
Zadnej agitacji? — upewnił si˛e podejrzliwie Bolivar.
— ˙
Zadnego zagrzewania wiernych wyborców? — dorzucił James. — Je´sli tu zosta-
niemy, wy´swiadczymy Zapilote przysług˛e.
— Naprawd˛e? — spytałem, u´smiechaj ˛
ac si˛e tajemniczo. — Mam wra˙zenie, ˙ze na
obiad jest ryba, a ryba dobra jest z białym winem.
*
*
*
Posiłek był zaiste wspaniały i przyzna´c si˛e musz˛e nawet do drzemki, jako ˙ze zali-
czyłem po drodze kilka lampek likieru. Polityka potraf! wym˛eczy´c człowieka. Sło´nce
zwisało ju˙z nisko nad horyzontem, gdy otworzyłem wreszcie oczy. Na tle czerwonej
tarczy rysowała si˛e pełna gracji sylwetka Angeliny.
— Ale widok! — powiedziałem. — Która godzina?
313
— Czas wstawa´c. Powiedziałam chłopcom wszystko. Uradowali si˛e niebotycznie
i wyruszyli z konwojem, by zd ˛
a˙zy´c na czas. Wła´snie dochodzi szósta. Zamykaj ˛
a lokale.
— Wspaniale — stwierdziłem, przeci ˛
agaj ˛
ac si˛e błogo. — Chod´zmy posłucha´c
oficjalnego komunikatu.
Siły ciemno´sci nie marnowały czasu. Wła´snie podawano wst˛epne wyniki. Markiz
słuchał ich tuptaj ˛
ac nerwowo po pokoju i wygra˙zaj ˛
ac ekranowi pi˛e´sci ˛
a.
— Przewiduj ˛
a mia˙zd˙z ˛
ace zwyci˛estwo. Ten kryminalista sterroryzował elektorat. Ba-
li si˛e głosowa´c przeciwko niemu.
— To o wiele bardziej prozaiczne, markizie. Cała ta elektronika to tylko mydle-
nie oczu. Kto niby kontroluje centralny komputer? Wynik b˛edzie taki, jakiego Zapilote
sobie ˙zyczy. Dlatego nie tracili´smy czasu na dalsze wyjazdy w teren.
— Wobec tego przegrali´smy!
— Istnieje powa˙zna szansa, ˙ze wygrali´smy. Wszystko zale˙zy od tego, jak dalece
w´sciekł si˛e wczoraj prezydent. O, s ˛
a wiadomo´sci, na które czekamy!
314
Na ekranie ukazał si˛e gogusiowaty wazeliniarz wymachuj ˛
acy do kamery plikiem
wydruków komputerowych. Ze wszystkich sił starał si˛e wygl ˛
ada´c na rozentuzjazmowa-
nego.
— To cudowne, absolutnie cudowne! Nasz drogi prezydent ponownie wygrał przy
całkowitym poparciu społecze´nstwa. Pomimo wysiłków awanturniczych i wywroto-
wych elementów pragn ˛
acych zbruka´c perfidnymi metodami jego obraz w oczach uko-
chanego przeze´n społecze´nstwa. . . Ale, prosz˛e pa´nstwa, oto otrzymałem wła´snie ko´n-
cowe rezultaty, na które wszyscy czekali´smy!
— Mów do mnie jeszcze — mrukn ˛
ałem raz i drugi. Zwierz˛e telewizyjne u´smiech-
n˛eło si˛e szeroko, spojrzało na kart˛e, potem w kamer˛e.
— Wyniki pochodz ˛
a z miasta Tortosa w Regionie Centralnym, gdzie znajduje si˛e
siedziba tego indywiduum, de Torresa, który nazywa siebie markizem de la Rosa. Został
zreszt ˛
a wniesiony przeciw niemu zarzut podszywania si˛e pod szlachetnie urodzonego,
niemniej chwilowo kandydował on na wiceprezydenta u boku recydywisty znanego jako
Hector Harapo, który w swojej głupocie uroił sobie, ˙ze haniebnymi czynami zdob˛edzie
serca wyborców i zostanie prezydentem. ˙
Zyjemy jednak w demokratycznym pa´nstwie.
315
Panie i panowie, oto kraj, gdzie z pucybuta sta´c si˛e mo˙zna milionerem! Ale ci dwaj nie
s ˛
a wcale uczciwymi pucybutami, wierzcie mi. Mog˛e tego łatwo dowie´s´c, fakty bowiem
nie kłami ˛
a! Znów zamachał papierzyskami.
— No dalej, kretynie — warkn ˛
ałem, i chyba mnie usłyszał.
— Ale nie przedłu˙zajmy tej pełnej napi˛ecia chwili. W Tortosie, gdzie głosowali
ci wykoleje´ncy, w miejscu, gdzie wraz ze swymi łotrami grozili uczciwym wyborcom
chc ˛
ac zmusi´c ich do posłusze´nstwa, na terenie, który te łotry uwa˙zały za swój własny,
rezultaty okazały si˛e inne od ich oczekiwa´n. Oto one. . . generał-prezydent Zapilote. . .
pi˛e´c tysi˛ecy trzysta dwana´scie głosów, podczas gdy na zdrajców, Harapo i de Torresa,
padły. . .
Zawiesił głos, a˙z w ko´ncu wrzasn ˛
ał:
— . . . dwa głosy! Głosowali sami na siebie. Nikt inny ich nie poparł! Oto prawdzi-
wa lojalno´s´c. Wyniki wci ˛
a˙z spływaj ˛
a, ale nie ulega najmniejszej w ˛
atpliwo´sci, ˙ze nasz
kochany prezydent został wybrany ponownie przez aklamacj˛e. . .
316
— Skurwiel! — krzykn ˛
ał markiz, celnym kopem posyłaj ˛
ac telewizor do k ˛
ata, gdzie
aparat dotarł pod postaci ˛
a cz˛e´sci zamiennych. — Sami widzieli´smy, jak ludzie głoso-
wali! To wszystko kłamstwa!
— Oczywi´scie — odparłem. — Nie mogło by´c inaczej. Wł ˛
aczyłem mikronadajnik,
który miałem na r˛ece.
— Wszystko gotowe — odezwał si˛e głos Bolivara.
— To zaczynajcie. Wyniki s ˛
a lepsze, ni˙z s ˛
adzili´smy. Markiz zmia˙zd˙zył obcasem
kilka zbyt du˙zych jeszcze, jak na jego gust, kawałków telewizora i spojrzał na mnie,
jakbym nagle zacz ˛
ał kuka´c zamiast zegara.
— Niedługo nasze or˛edzie pójdzie w ´swiat. Niech tylko konwój wróci. . .
— Konwój?
— Niech wyja´sni˛e. Zasłu˙zyłe´s sobie, by usłysze´c to przed innymi. Zapilote zrobił
dokładnie to, czego chcieli´smy. Opanowany ˙z ˛
adz ˛
a zemsty, sam podarował nam zwyci˛e-
stwo!
Rozdział 29
Rzeczywi´scie wypadało doinformowa´c markiza chwil˛e wcze´sniej, ni˙z cał ˛
a reszt˛e
´swiata. Czym pr˛edzej wyrwałem go ze stuporu (kopał bezmy´slnie coraz drobniejsze
szcz ˛
atki odbiornika) i wr˛eczyłem mu wydruk odpowiedniego fragmentu konstytucji.
— Oto odpowied´z na wszystkie nasze pytania i obawy — powiedziałem. — Czytaj.
Przeczytał. Powoli i uwa˙znie, słowo po słowie. U´smiechał si˛e przy tym coraz sze-
rzej, a˙z w ko´ncu wybuchn ˛
ał serdecznym rechotem, odrzucił papier i wzi ˛
ał si˛e do nied´z-
wiadkowania.
318
— Jeste´s geniuszem! Zaprawd˛e, powiadam, jeste´s geniuszem! — Nie zaprzeczałem
przez grzeczno´s´c, niemniej wyzwoli´c z jego obj˛e´c udało mi si˛e dopiero wtedy, gdy
wycałował mnie w oba policzki. W ramach niektórych kultur istniej ˛
a zwyczaje, których
nigdy nie zrozumiem! Od dalszych karesów uwolnił mnie głos Angeliny.
— Konwój jest ju˙z na terenie posiadło´sci, wewn ˛
atrz strefy bronionej. Za kilka minut
ta´smy b˛ed ˛
a na miejscu.
— Wspaniale! Zaraz wło˙zymy mundury, by na sam koniec dobi´c przeciwnika!
Zebrali´smy si˛e wszyscy w bibliotece przed nowym telewizorem. Maszyneria gotowa
była do transmisji, a wył ˛
acznik trzymałem w dłoni. Naprzeciwko siebie miałem kamer˛e,
obok opasły markizowy egzemplarz konstytucji. Palec spoczywał w pełnej gotowo´sci na
odpowiednim paragrafie. Przez ekran przewijały si˛e sceny entuzjazmu, w który wpadli
zwolennicy Zapilote. Istna orgia rado´sci z powodu utrzymania si˛e przy korycie i wszela-
kiego samozadowolenia. Głos wyciszyli´smy, bo samo ogl ˛
adanie takiej pornografii było
niemal ponad ludzk ˛
a wytrzymało´s´c.
— Mo˙zesz wej´s´c, kiedy tylko zechcesz — poinformowała mnie Angelina.
319
— I dobrze, bo do´s´c mam tej szmiry. Czekam tylko, a˙z Wielki ´Scierwojad osobi´scie
pojawi si˛e na wizji. O wła´snie, czy kto´s mo˙ze zrobi´c gło´sniej?
Spiker zwijał si˛e, jakby dostał orgazmu na sam widok prezydenta, pot lał si˛e z niego
strumieniami.
— Tak, prosz˛e pa´nstwa, to naprawd˛e si˛e dzieje. . . Uniesienie si˛ega kulminacji. . .
Oto ten ´swi˛ety m ˛
a˙z, który ju˙z tyle razy po´swi˛ecał si˛e dla racji stanu, raz jeszcze staje na
czele naszej nawy. . . Idzie. . . Tłum szaleje, kobiety mdlej ˛
a, m˛e˙zczy´zni płacz ˛
a. Podnosi
dło´n i zaraz zapada cisza. Słycha´c tylko zdyszane oddechy jego popleczników i odgło-
sy upadku ciał, bo kobiety wci ˛
a˙z mdlej ˛
a. . . Panie i panowie, mieszka´ncy Paraiso-Aqui,
z prawdziw ˛
a i nieustaj ˛
ac ˛
a przyjemno´sci ˛
a zapowiadam przemówienie generała- prezy-
denta, Julio Zapilote!
Na ekranie pojawiła si˛e bardziej ni˙z zwykle obrzydliwa, powi˛ekszona bowiem do
monstrualnych rozmiarów, g˛eba dyktatora. Mlasn ˛
ał i dobył z siebie o´slinione słowa.
— Tego wła´snie si˛e po was spodziewałem, moi drodzy wyborcy. Wybory si˛e sko´n-
czyły, a wy wypełnili´scie swój obywatelski obowi ˛
azek i głosowali´scie w jedynie słuszny
sposób. Słyszeli´scie, jaki koniec spotkał tego kryminalist˛e, Hectora Harapo. . .
320
Nacisn ˛
ałem wył ˛
acznik i w jednej chwili moje oblicze zast ˛
apiło mord˛e prezydenta.
— Koniec? Ty wypierdku mamuta! Walka dopiero si˛e zacz˛eła! Czy sadzisz, ˙ze mo-
˙zesz oszukiwa´c wyborców mi˛edl ˛
ac ich głosy w tej twojej maszynce do głosowania i wy-
ci ˛
agaj ˛
ac stamt ˛
ad jedynie spreparowane łgarstwa? Mylisz si˛e. Nadszedł czas rozlicze´n.
Sam si˛e zdradziłe´s! Sam si˛e pogr ˛
a˙zyłe´s, a to za spraw ˛
a zachłanno´sci. ´Swiat pozna teraz
twoje oszustwa. Zapraszani do małego miasta, do Tortosy. Oto, jak widzicie na zegarze
ratusza, wła´snie zamkni˛eto lokal wyborczy. . .
Mój głos został łagodnie wyciszony, a rol˛e komentatora przej ˛
ał James.
— Lokal został zamkni˛ety, a mieszka´ncy Tortosy zbieraj ˛
a si˛e, by pozna´c wyniki.
Z jakiego´s powodu burmistrz i szef miejscowej policji usiłowali kilka minut temu wy-
mkn ˛
a´c si˛e niepostrze˙zenie z miasta. Mo˙ze zreszt ˛
a s ˛
a zwolennikami Zapilote. Szef policji
jest jeszcze nieprzytomny, ale burmistrz a˙z pali si˛e do rozmowy z nami.
Burmistrz wygl ˛
adał jak kupka nieszcz˛e´scia, ale obecno´s´c Rodrigueza nie dawała mu
˙zadnych szans.
— Prosz˛e powiedzie´c nam, panie burmistrzu, czy wybory przebiegały zgodnie z pra-
wem i czy wszystkie głosy zostały zapisane w maszynie?
321
— Oczywi´scie, wszystko było wedle prawa. — Spojrzał niespokojnie na plac, który
z wolna zapełniał si˛e lud´zmi.
— Czy jako burmistrz miasta Tortosa zechce pan nam powiedzie´c, czy gromadz ˛
acy
si˛e tu obywatele s ˛
a mieszka´ncami tego miasta?
— Tak, zapewne wi˛ekszo´s´c z nich. . . Nie jestem pewien. . .
— Nie jest pan pewien? A jak długo jest pan tu burmistrzem?
— Dwadzie´scia dwa lata.
— No to chyba powinien ich pan poznawa´c.
— Nie znam wszystkich. . .
— Nie zna pan? Czy mo˙ze mi pan wskaza´c kogokolwiek obcego?
— Nikogo takiego nie widz˛e.
— Ale my musimy by´c pewni. O, widz˛e, ˙ze szef policji ju˙z do nas doł ˛
aczył. Na
pewno nam pomo˙ze. Prosz˛e nam powiedzie´c, panie komendancie, jak długo mieszka
pan w Tortosie?
— No. . . od urodzenia. . . — odparł gliniarz mocno niech˛etnie.
— To dobrze. Czy widzi pan w tym zgromadzeniu kogo´s obcego?
322
Jeszcze bardziej niech˛etnie rozejrzał si˛e wokół i powiedział, ˙ze nie widzi.
— To bardzo dobrze — stwierdził James. — Wła´snie ogłaszane s ˛
a wyniki. Zaraz
wł ˛
aczymy gło´sniki, by wszyscy mogli usłysze´c komunikat.
Burmistrz i komendant dziwnie si˛e skurczyli. Gdy zapowiedziano informacje o wy-
nikach wyborów w Tortosie, drgn˛eli, jakby chcieli prysn ˛
a´c, ale Rodriguez przypomniał
im o swoim istnieniu i zamarli w bezruchu. Za ich plecami wyborcy dawali upust swo-
jemu oburzeniu.
— Słyszycie to? — spytał James. — Czy˙zby co´s było nie tak? Tylko dwa głosy na
Hectora Harapo, a wszystkie pozostałe na Zapilote. Lepiej b˛edzie, jak to sprawdzimy. —
Dobrzy ludzie z Tortosy — jego wzmocniony przez megafony głos przetoczył si˛e nad
tłumem. — Mówi do was przedstawiciel Sir Hectora Harapo, który skłonny jest s ˛
adzi´c,
˙ze ta ´swinia u władzy zignorowała wasze głosy i ˙ze całe to elektroniczne cudo do głoso-
wania było spreparowane na jego korzy´s´c. Przekonajmy si˛e, jak było naprawd˛e. Prosz˛e,
by ka˙zdy, kto głosował na Sir Hectora Harapo, zechciał podnie´s´c r˛ek˛e. Dzi˛ekuj˛e.
Nad rynkiem zapadła cisza, a potem powoli, najpierw z wahaniem, potem z dum ˛
a,
uniosły si˛e r˛ece. Las rak.
323
— Dobrze. Dzi˛ekuj˛e. Prosz˛e opu´sci´c r˛ece. A teraz poprosz˛e o podniesienie r ˛
ak zwo-
lenników Zapilote.
Wszystkie dłonie znikn˛eły. Oprócz dwóch, które nale˙zały do burmistrza i szefa po-
licji.
— Oto jak wygl ˛
ada prawda na temat głosowania w Tortosie — stwierdził trium-
fuj ˛
acym tonem James. — Wszyscy, oprócz tych dwóch wyrzutków, zostali oszukani
w trakcie tych wyborów. Mamy dowód, ˙ze głosy Tortosy zostały sfałszowane. Tutaj
wygrał kto inny.
Dałem znak i przeł ˛
aczyłem transmisj˛e na salon. Ci˛e˙zkim gestem wskazałem na le-
˙z ˛
ace obok tomiszcze.
— Popełniono przest˛epstwo. Przest˛epstwo przewidziane w artykule dziewi˛e´cset
trzecim ´swi˛etej konstytucji naszej planety. Znaczenie spisanej na tej stronie klauzu-
li numer siedemdziesi ˛
at dziewi˛e´c jest jasne, bole´snie jasne i oczywiste. Pozwólcie, ˙ze
przeczytam wam ten przepis.
Uniosłem do oczu kopi˛e wspomnianego przepisu i mo˙zliwie jak najbardziej stento-
rowym głosem zacz ˛
ałem:
324
— W zwi ˛
azku ze specyfik ˛
a elektronicznego głosowania oraz potrzeb ˛
a zagwaranto-
wania jak najdokładniejszego zliczania głosów niewidocznych od chwili umieszczenia
ich w pami˛eci maszyny wyborczej, postanawia si˛e, co nast˛epuje: Zgodnie z paragra-
fem dziewi˛etnastym, artykuł czterdziesty ustawy o wyborach, zagwarantowana musi
by´c jak najdokładniejsza kontrola, a jako dodatkow ˛
a gwarancj˛e prawidłowo´sci głoso-
wania ustala si˛e, i˙z je´sli ponad wszelk ˛
a w ˛
atpliwo´s´c ustalone zostanie, i˙z podczas głoso-
wania na prezydenta, zawiodła chocia˙z jedna maszyna do głosowania lub ˙ze zmienio-
ne zostały za jej spraw ˛
a wyniki wyborów, wszystkie oddane podczas tych˙ze wyborów
głosy uznaje si˛e za niewa˙zne i niebyłe. Tym samym dane wybory uznaje si˛e za nie-
wa˙zne i niebyłe. Konieczne jest wówczas rozpisanie w ci ˛
agu dwóch tygodni od daty
ujawnienia nieprawidłowo´sci nowych niejawnych wyborów z u˙zyciem tradycyjnej me-
tody oddawania i zliczania papierowych głosów wrzucanych do urn. Zwyci˛ezca tych
drugich wyborów zostanie wówczas uznany za prezydenta i jego powinno´sci ˛
a b˛edzie
przeprowadzi´c szczegółowe ´sledztwo i ustali´c przyczyny nieprawidłowego funkcjono-
wania maszyn wyborczych jak i usun ˛
a´c te nieprawidłowo´sci przed wykorzystaniem ich
w jakichkolwiek nast˛epnych wyborach.
325
Odło˙zyłem powoli wydruk na ksi˛eg˛e i odwróciłem si˛e do kamery.
— Niniejszym uznaj˛e dzisiejsze wybory za niewa˙zne i niebyłe. W ci ˛
agu dwóch
tygodni od teraz b˛ed ˛
a miały miejsce nowe wybory. A wówczas, niech wygrywa lepszy.
Rozdział 30
— Ci˛ecie — poleciła Angelina i obecni dali upust rado´sci. — Dopi ˛
ałe´s swego. —
Ucałowała mnie. — Jak i zaopiekowałe´s si˛e wyborcami z Tortosy.
— Dla swego jak i dla ich dobra. Wła´snie rozkładaj ˛
a ´spiwory w namiotach obok
zamku. Mo˙ze nie b˛edzie im tu najwygodniej przez najbli˙zsze dwa tygodnie, ale z pew-
no´sci ˛
a b˛ed ˛
a za to bezpieczni. Na dodatek zapłaci im si˛e za te przymusowe wakacje.
Zdaje si˛e, ˙ze pomysł przypadł im do gustu.
— Zapilote nas zignoruje. — De Torres znów popadał w melancholi˛e. — Nie zwróci
uwagi na twoje ˙z ˛
adanie powtórzenia wyborów. Po jego stronie jest siła.
327
— Nie odwa˙zy si˛e — wyja´sniłem. — Pełny zapis tej audycji jest wła´snie transmito-
wany na planety, z których pochodzi wi˛ekszo´s´c przyje˙zd˙zaj ˛
acych tu turystów. Mo˙zesz
by´c pewien, ˙ze s ˛
a one nawał bardziej ni˙z zainteresowane wynikami naszych wyborów.
A bez turystów i ich kredytów gospodarka Paraiso-Aqui runie w ci ˛
agu tygodnia.
— Zatem wygrali´smy! — Markiz był dzi´s skłonny do raptownej zmiany nastroju.
— Jeszcze nie. Musimy wygra´c batali˛e o urny wyborcze, ale tym razem b˛edziemy
gotowi. Na ka˙zdy jego pomysł, ja mam ju˙z gotowe trzy. Walka b˛edzie obejmowała
ka˙zdy etap wyborów, ale teraz mamy równe szans˛e.
*
*
*
To były bardzo pracowite dwa tygodnie. Urz˛edowo zatwierdzone urny zostały wy-
konane i zapiecz˛etowane przy zachowaniu wszystkich ´srodków ostro˙zno´sci, co nie mia-
ło wpływu na fakt, ˙ze bez wi˛ekszego trudu r ˛
abn˛eli´smy z ich magazynów próbki produk-
tu i wykonali´smy własne skrzynki. Podobnie rzecz si˛e miała z kartami do głosowania,
których wydrukowali´smy dokładnie tyle samo, ile mennica pa´nstwowa. Nie miałem po-
328
j˛ecia, do jakich granic posunie si˛e Zapilote, wobec czego wolałem zabezpieczy´c si˛e ze
wszystkich stron.
Jorge porzucił turystyk˛e i zaj ˛
ał si˛e rekrutacj ˛
a ochotników do tajnych komitetów wy-
borczych we wszystkich obwodach. Wyposa˙zał ich od razu w ´srodki ł ˛
aczno´sci. Drukar-
nie na całej planecie wypuszczały stosy moich broszur, dopilnowali´smy te˙z, aby w radiu
ukazywały si˛e co wieczór nasze serwisy informacyjne. Pierwszy był zawsze kłamliwy
dziennik rz ˛
adowy, zaraz potem szedł nasz, odkr˛ecaj ˛
acy łgarstwa i przedstawiaj ˛
acy zwy-
kłe aktualno´sci bez politycznego komentarza, co i tak wystarczało, tutaj bowiem sama
rzetelna informacja była czym´s nowym. Technicy Zapilote robili, co mogli, by zakłóci´c
nasze transmisje, ale wzi˛eli´smy t˛e mo˙zliwo´s´c pod uwag˛e i konstrukcja przeka´zników
udaremniała ich wysiłki. Gdyby wybory miały by´c naprawd˛e uczciwe, to Zapilote nie
miałby ˙zadnych szans.
329
*
*
*
Pewnym dowodem był fakt, ˙ze na trzy dni przed wyborami do granic strefy ochron-
nej podjechała rz ˛
adowa limuzyna z jednym pasa˙zerem, kierowc ˛
a i gorylem. Zatrzymała
si˛e na wezwanie stra˙zy, która natychmiast poinformowała mnie o zdarzeniu.
— Przepraszam, Sir Hector, ale chc ˛
a rozmawia´c osobi´scie z panem.
— Jak detektory?
— Tylko krótka bro´n. ˙
Zadnych bomb, ˙zadnego promieniowania.
— Kto jest pasa˙zerem?
— Trudno powiedzie´c, sir. Ciemne szyby.
— Wpu´s´ccie ich. Nie s ˛
adz˛e, ˙zeby miały z tego wynikn ˛
a´c jakie´s kłopoty.
Nie wynikły. Wóz został zatrzymany w´sród drzew, z dala od zamku i pod czujny-
mi oczami Rodrigueza i Bolivara. Kierowca i goryl zostali grzecznie wyprowadzeni
i rozbrojeni. Dopiero wtedy do nich podszedłem. Niewielkie, osobiste pole ochronne
dodawało mi animuszu.
— Mo˙zna wysi ˛
a´s´c — powiedziałem.
330
Drzwi uchyliły si˛e powoli i z wn˛etrza wyjrzała głowa Zapilote. Po kilku chwilach
cały prezydent wygramol ˛
a si˛e na słoneczko.
— Czemu mam zawdzi˛ecza´c t˛e niespodziewan ˛
a przyjemno´s´c? — zapytałem.
— Nie gadaj głupstw, Harapo. Przyjechałem w interesach — odwrócił si˛e i si˛egn ˛
ał
po co´s do wn˛etrza samochodu.
Gdy si˛e odwrócił, spojrzał wprost w wylot lufy mojego pistoletu.
— Odłó˙z to, cymbale! — warkn ˛
ał nerwowo. — Nie b˛ed˛e przecie˙z próbował zabi´c
ci˛e osobi´scie. — Wcisn ˛
ał jaki´s guzik na trzymanym w r˛eku pudełku. — To generator
białego szumu. Zagłusza wszelkie urz ˛
adzenia podsłuchowe i podgl ˛
ady. Nie zale˙zy mi
na jakichkolwiek ´sladach mojej wizyty.
— To mi odpowiada. — Schowałem bro´n do kabury. — Czego chcesz?
— Dogada´c si˛e. Jeste´s pierwszym człowiekiem, który od stu siedemdziesi˛eciu lat
sprawił mi powa˙zne kłopoty. Doceniam to. Rz ˛
adzenie zaczynało ju˙z stawa´c si˛e nudne.
— W ˛
atpi˛e, by podzielali ten pogl ˛
ad wszyscy ci, których kazałe´s zatłuc na ´smier´c.
331
— Tylko bez tego liberalnego pierdolenia. Nie jeste´smy na masowce. Jest nas tylko
dwóch i nie ma sensu mydli´c sobie oczu. Ten tłum obchodzi ci˛e przecie˙z tyle samo, co
mnie. . .
— A to sk ˛
ad przyszło ci do głowy? — Rozmowa stawała si˛e interesuj ˛
aca.
— Bo jeste´s politykiem, a jedno, na czym naprawd˛e zale˙zy politykowi, to zosta´c
wybranym, najpierw raz, potem znów i dalej w niesko´nczono´s´c. Postawiłe´s mi si˛e, je-
ste´s kim´s i masz pewno´s´c, ˙ze nikt o tobie nie zapomni. Pi˛eknie. Czas jednak sko´nczy´c
zabaw˛e i wzi ˛
a´c si˛e za interesy. Prawda jest taka, ˙ze nie b˛ed˛e ˙zył wiecznie. . .
— Cholera! A to radosna niespodzianka! Zignorował moj ˛
a rado´s´c.
— Leki nie działaj ˛
a ju˙z na mnie tak, jak kiedy´s, i wkrótce b˛ed˛e musiał odej´s´c. Na-
le˙zy pomy´sle´c o nast˛epcy, a ty idealnie si˛e do tego nadajesz. Co ty na to?
Rozkaszlał si˛e niespodziewanie i si˛egn ˛
ał do kieszeni po tabletki. To była wspania-
ła propozycja, według niego, oczywi´scie. Facet stworzył tu sprawny aparat policyjne-
go ucisku, daj ˛
acy mu całkowit ˛
a władz˛e nad planet ˛
a, a teraz oferował mi to wszystko
w spadku i to w nieokre´slonej bli˙zej, ale na pewno niedalekiej przyszło´sci. Zakładaj ˛
ac
naturalnie, ˙ze do˙zyłbym owej przyszło´sci.
332
— A czego chcesz w zamian?
— Nie strugaj idioty. Przegrasz wybory i pozostaniesz liderem politycznej opozy-
cji. Wszyscy b˛ed ˛
a przekonani, ˙ze jeste´s najfajniejszym zjawiskiem, jakie zaistniało na
´swiecie od chwili, gdy wymy´slono pierdolenie. Wra˙zliwe, liberalne duszyczki zaczn ˛
a
garn ˛
a´c si˛e do ciebie drzwiami i oknami. Zorganizujesz ich w parti˛e i zadbasz, aby nie
sprawiali kłopotu. Je´sli trafi si˛e jaki´s wywrotowiec, to dasz nam zna´c i zajmiemy si˛e
go´sciem od r˛eki. Taki układ mo˙ze przetrwa´c i tysi ˛
ac kt, a na pewno dłu˙zej, ni˙z ty czy ja.
To co, zgoda?
— Nie. Widz˛e zreszt ˛
a, ˙ze ewentualne wyja´snienie ci, dlaczego, to byłby ci˛e˙zki ka-
wałek chleba. Wiesz, ja skłonny jestem wierzy´c w sens demokracji. . .
— Cha, cha!
— Równo´s´c wobec prawa. . .
— I co jeszcze?
— Wolno´s´c prasy i przekona´n, konieczno´s´c dowiedzenia winy, kontrol˛e nad syste-
mem podatkowym. . .
— Pokr˛eciło ci˛e? O czym ty, u diabła, mówisz?
333
— Uprzedzałem ci˛e, ˙ze najpewniej nie zrozumiesz. Mówi ˛
ac twoim j˛ezykiem, nie in-
teresuj ˛
a mnie obietnice na przyszło´s´c. Chc˛e władzy. Od razu, i całej. I załatwi˛e ka˙zdego,
kto stanie mi na drodze. Jasne?
Zapilote westchn ˛
ał i poci ˛
agn ˛
ał nosem.
— Jestem ju˙z stary i łatwo si˛e wzruszam. Sam byłem taki w twoim wieku. Słuchaj,
Harapo. Potrzebuj˛e ci˛e po mojej stronie. Przył ˛
acz si˛e, a nie po˙załujesz!
— Najpierw ci˛e zabij˛e!
— Sam bym tak powiedział! — Zapilote wsiadł powoli do samochodu. Nim za-
mkn ˛
ał drzwi, spojrzał na mnie raz jeszcze. — Ze zrozumiałych powodów nie mog˛e
˙zyczy´c ci szcz˛e´scia, ale to spotkanie przyniosło mi ulg˛e. Wiem, ˙ze kto´s podobny do
mnie b˛edzie kontynuował moje dzieło.
Zamkn ˛
ał drzwi, a ja dałem znak Bolivarowi, by przyprowadził jego obstaw˛e. Wsie-
dli i odjechali.
— O co mu chodziło? — spytał Bolivar.
— Chciał podarowa´c mi ten ´swiat. Na razie partnerstwo, potem przej˛ecie spadku.
— I co? Zgodziłe´s si˛e?
334
— Mój drogi, jestem przest˛epc ˛
a, ale nie zbrodniarzem. Wszystko ma swoje grani-
ce. Tacy jak on musz ˛
a znikn ˛
a´c z tego wszech´swiata. Mog˛e kogo´s pozbawi´c maj ˛
atku,
ale nigdy ˙zycia czy wolno´sci. Tak prawd˛e mówi ˛
ac, to nigdy nie okradłem nikogo kon-
kretnego. Zawsze były to albo korporacje, albo jakie´s inne molochy opite cudz ˛
a krwi ˛
a
i gromadz ˛
ace niepotrzebne. . .
— Znam to na pami˛e´c! — j˛ekn ˛
ał.
— I bardzo dobrze. Wracamy do zamku. Musz˛e umy´c łapy i wypi´c co´s mocniejsze-
go, bo czuj˛e si˛e, jakby mnie robactwo oblazło.
Rozdział 31
W dniu wyborów wstałem ledwie zacz˛eło ´swita´c. Stoj ˛
ac w otwartym oknie miałem
okazj˛e podziwia´c wschód tutejszego sło´nca.
— ´
Cwir, ´cwir — odezwała si˛e Angelina, otwieraj ˛
ac jedno oko, by z dyzgustem
spojrze´c na budzik. — Witamy rannego ptaszka.
— Nie czas si˛e wylegiwa´c! Dzi´s piszemy histori˛e, a konkretnie to ja j ˛
a tworz˛e!
— Wiesz, gdzie ja mam histori˛e o tej porze? — Naci ˛
agn˛eła koce na głow˛e. — Spa-
daj.
336
Pod´spiewuj ˛
ac sobie rado´snie zbiegłem po schodach. Markiz spo˙zywał akurat ´snia-
danie na patio, zatem z ochot ˛
a do niego doł ˛
aczyłem.
— Mamy dzi´s historyczny dzie´n — stwierdził.
— Wła´snie powiedziałem co´s podobnego. — Wychylili´smy kaw ˛
a toast za zwyci˛e-
stwo. Nie trwało długo, a James i Bolivar doł ˛
aczyli do nas. Jeszcze przed otwarciem
lokali wyborczych byli´smy w kontakcie z naszymi grupami terenowymi.
Nie min˛eły trzy minuty, a ju˙z otrzymali´smy z tuzin wezwa´n o pomoc. Gdzie´s pobito
naszych obserwatorów, dwóch innych zastrzelono, odkryto cztery fałszywe listy wybor-
cze. Robili´smy co w naszej mocy, ale sił mieli´smy niewiele, teren za´s spory. Ju˙z wcze-
´sniej zdecydowali´smy si˛e spisa´c na straty wie´s, koncentruj ˛
ac si˛e na du˙zych miastach,
gdzie nasz ˛
a najpot˛e˙zniejsz ˛
a broni ˛
a byli przybysze spoza planety. Kilka najwi˛ekszych
agencji informacyjnych przysłało przedstawicieli, ostatecznie poprzednie, sfałszowane
wybory przyczyniły temu ´swiatu sławy. Brak czasu uniemo˙zliwił im przybycie w wi˛ek-
szej liczbie. Wi˛ekszo´s´c akredytowanych dziennikarzy stanowili zatem wolni strzelcy,
ł ˛
acznie czterdziestu trzech.
337
— Działa — oznajmił Bolivar, ko´ncz ˛
ac rozmow˛e radiow ˛
a. — To był dziesi ˛
aty okr˛eg
w Primoroso. Złapali´smy ich, jak napychali urn˛e fałszywymi głosami. Jeden z dzien-
nikarzy ma to wszystko na ta´smie, b˛edzie odwołanie. Mamy szcz˛e´scie, ˙ze jest takie
zainteresowanie.
— Szcz˛e´scie, mój synu, nie jest nigdy spraw ˛
a przypadku — poinformowałem go,
skromnie spuszczaj ˛
ac oczy. — Jest ich tu czterdziestu trzech, bo tylko do tylu zdołałem
dotrze´c w dwa tygodnie. Zapłacili´smy za ich przylot i pobyt, s ˛
a tu na wakacjach, co
zrobi ˛
a przy okazji, to ju˙z ich dodatkowy dochód.
— Powinienem sam na to wpa´s´c — mrukn ˛
ał. — Je´sli mo˙zna co´s załatwi´c na lewo,
to musisz zna´c ten sposób.
Klepn ˛
ałem go w rami˛e i odwróciłem si˛e, wzruszony. Takie pochwały cenniejsze s ˛
a
od pereł.
*
*
*
W południe zrobiło si˛e naprawd˛e gor ˛
aco. Bronili´smy si˛e, ledwo trzymaj ˛
ac gard˛e.
W niektórych miastach przegrali´smy, gdy˙z zwolennicy Zapilote po prostu zamkn˛eli lo-
338
kale wyborcze i pod gro´zb ˛
a u˙zycia broni palnej, podmienili urny na własne. Musieli-
´smy na to pozwoli´c, gdy˙z inaczej groziło nam zbytnie rozproszenie sił i utrata wielkich
aglomeracji, gdzie jednak wygrywali´smy. Istniała szansa, by wybory miały jednak co´s
wspólnego z uczciwo´sci ˛
a, a ich wynik z wol ˛
a głosuj ˛
acych.
W miar˛e napływania raportów markiz robił si˛e coraz bardziej przygn˛ebiony. Wyła-
mywał palce, kl ˛
ał pod nosem albo i na głos, a w ko´ncu nie wytrzymał.
— Tak dłu˙zej nie mo˙zna! Nie wykazujemy ˙zadnej inicjatywy! Nasi ludzie siedz ˛
a
i gapi ˛
a si˛e niewinnie, a potem jest ju˙z za pó´zno. Działa´c zaczynamy dopiero po wy-
kazaniu, ˙ze popełniono przest˛epstwo, a ten sposób nigdy nie wygramy! Musieliby´smy
złapa´c ka˙zd ˛
a uciekaj ˛
ac ˛
a z lew ˛
a urn ˛
a ekip˛e, czy przeszkodzi´c ka˙zdej bojówce napada-
j ˛
acej na lokal, a cz˛esto nie wiemy nawet, ˙ze to si˛e dzieje. Trzeba uderza´c, i to mocno!
Dlaczego nasi nie strzelaj ˛
ac do tych łotrów?
— Mój drogi, gdyby´smy u˙zywali ich metod, to z demokratycznych wyborów zrobi-
łaby si˛e rychło zwykła wojna domowa.
— Ta cała demokracja coraz mniej mi si˛e podoba. Masa roboty i ˙zadnych wyników.
Pro´sciej ju˙z jest rozkazywa´c chłopom, od razu wiedz ˛
a, co maj ˛
a zrobi´c. Wiemy, ˙ze b˛e-
339
dziesz lepszym prezydentem, ni˙z ten kawałek gówna, Zapilote. No to czemu nie zrobisz
si˛e po prostu prezydentem, i po krzyku?
Westchn ˛
ałem gł˛eboko. Gonzales de Torres, markiz de la Rosa, miał pogl ˛
ady oso-
bliwie zbie˙zne z moimi, ale on nie był zdolny zrozumie´c zasad działania demokracji.
Pozostało mi liczy´c na jego dobre wychowanie i osobisty kodeks moralny.
— Pó´zniej ci to wszystko wyja´sni˛e. Póki co musimy zabra´c si˛e do podł ˛
aczenia au-
tomatycznego poprawiacza głosów.
— Czego?
— Maszyny, która w wybranych okr˛egach poda takie wyniki, jakich sobie za˙zyczy-
my.
— Mo˙zecie to zrobi´c? To po co ta cała zabawa, po co ci zabici i ranni, po choler˛e
tak si˛e napracowali´smy?
— Bo musimy stworzy´c przynajmniej pozory uczciwych wyborów. Jak zaczniemy
od jawnego oszustwa, to sko´nczymy jak Zapilote, a tak ˛
a ograniczon ˛
a machlojk˛e damy
rad˛e ukry´c przed wyborcami. Mieszka´ncy tego ´swiata uciesz ˛
a si˛e, ˙ze demokracja działa,
a jak raz to chwyc ˛
a, to ju˙z zostanie. Gonitwy za łobuzami umo˙zliwiły nam wy´sledzenie
340
wi˛ekszo´sci fałszywych urn, ale sami nie mieszamy si˛e ani do urn, ani do samych kart
głosowania.
— No to przegramy.
— Nie. Wr˛ecz przeciwnie. Nie b˛edziemy fałszowali urn, a jedynie informacje na
temat ich zawarto´sci.
— Zgubiłem si˛e — przyznał de Torres, nalewaj ˛
ac sobie rumu. — Pono´c ten specyfik
pomaga w my´sleniu.
— Te˙z poprosz˛e. Tak naprawd˛e, jest to ´smiesznie proste. Urz ˛
adzenia ju˙z s ˛
a lub nie-
długo b˛ed ˛
a podł ˛
aczone do linii prowadz ˛
acych z lokali do siedzib komisji okr˛egowych.
Pokazałem mu niewielkie pudełko, z którego zwieszały si˛e ró˙znokolorowe kabelki.
Markiz przyjrzał mu si˛e sceptycznie, ale powstrzymał si˛e od komentarzy.
— To cude´nko zaawansowanej technologii pozwala monitorowa´c rozmowy konkret-
nych abonentów. Gdy głosy zostan ˛
a zliczone, komisja przeka˙ze wideofonicznie wyniki.
Przechwycimy rozmow˛e i wprowadzimy dane do twojego wielkiego komputera. Ten
stworzy obraz i głos spikera, zamieni go w bity i prze´sle, gdzie trzeba. My za´s zadba-
my, by powiedział, co trzeba. To potrwa ledwie chwilk˛e.
341
— Ile dokładnie. Je´sli kto´s si˛e w tym połapie. . .
— Niecałe cztery milisekundy, czyli cztery tysi˛eczne sekundy. Masz dobry kompu-
ter.
— Zrobimy tak ze wszystkimi głosami?
— Nie, to byłoby niemoralne. To, co robimy, jest nielegalne, ale moralnie w po-
rz ˛
adku. Pewnego dnia wyja´sni˛e ci bli˙zej, na czym opieram mój system warto´sci. Nalej
jeszcze troch˛e rumu, dzi˛ekuj˛e. Wracamy do pracy.
*
*
*
Wyniki miały zosta´c ogłoszone w budynku opery w Primoroso, wielkiej sali, zapro-
jektowanej kiedy´s wła´snie w tym celu. Co cztery lata wypełniała si˛e co wy˙zej notowa-
nymi poplecznikami Zapilote. W tym roku było inaczej — na podwy˙zszeniu miast jed-
nego, stan˛eło dwóch kandydatów, publiczno´s´c za´s wcale nie była pewna ko´nca przed-
stawienia. Zapracowani, odkładali´smy wyjazd do ostatniej chwili, a˙z w ko´ncu Angelina
z markizem zmusili nas do zaj˛ecia miejsc w czekaj ˛
acym helikopterze.
342
— Nie przesadziłe´s troch˛e z tymi ozdóbkami? — spytała Angelina wskazuj ˛
ac na
mój złotem i medalami kapi ˛
acy mundur.
— Sk ˛
ad˙ze znowu. Ludzie chc ˛
a widowiska i b˛ed ˛
a je mieli. Prezydent powinien wy-
gl ˛
ada´c jak prezydent. Ruszamy!
*
*
*
Do miasta polecieli´smy w towarzystwie licznej i ci˛e˙zkozbrojnej eskorty. Podobnie
wyposa˙zona grupa czekała na nas na lotnisku. Zapilote mógłby jeszcze zasłabn ˛
a´c z ra-
do´sci na wie´s´c o udanym zamachu, a nie chciałem do tego stopnia nara˙za´c jego zdrowia.
Wn˛etrze opery miało by´c bezpieczne, gdy˙z wniesienie broni do gmachu było zabronio-
ne i niemo˙zliwe. Zapilote miał własne powody, by o to zadba´c.
Na podwy˙zszeniu zjawił si˛e przed nami. Na moje radosne powitanie zareagował
przekle´nstwem i spluni˛eciem.
— Nie jest w najlepszym humorze — mrukn ˛
ał de Torres. — Mam nadziej˛e, ˙ze ma
po temu powody.
343
Impreza rozwijała si˛e, szampan płyn ˛
a) strumieniami, oczy obecnych nie odrywały
si˛e od wielkiego ekranu, z którego miały pa´s´c wyniki. Chwilowo było zero do zera, jak
przed ka˙zdym normalnym meczem.
Nagle rozległ si˛e dzwon i sala umilkła. Przewodnicz ˛
acy najwy˙zszej komisji zlicza-
j ˛
acej podszedł do mikrofonu.
— Lokale wyborcze zostały ju˙z zamkni˛ete i trwa zliczanie głosów — oznajmił. —
Czekamy na pierwsze wyniki. Wzywam Cucarache. Jeste´scie gotowi, Cucaracha?
Ekran o˙zył, ukazuj ˛
ac powi˛ekszone popiersie urz˛ednika.
— Oto wyniki z Cucarachy. Na Zapilote szesna´scie głosów, na Sir Harapo dziewi˛e´c-
set osiemdziesi ˛
at pi˛e´c. Niech ˙zyje Harapo!
Ledwie to krzykn ˛
ał, rozejrzał si˛e boja´zliwie i znikn ˛
ał. Markiz pochylił si˛e do mnie.
— Nigdy bym si˛e nie domy´slił, ˙ze to komputer, a nie przewodnicz ˛
acy — powiedział,
osłaniaj ˛
ac usta dłoni ˛
a.
— Lepiej, to był prawdziwy człowiek. I uczciwie obliczone głosy uczciwych wybo-
rów. Miejmy nadziej˛e, ˙ze dalej b˛edzie podobnie.
344
Ale nie było, rzecz jasna. Bojówki Zapilote znały swój fach, zatem głosy układa-
ły si˛e cz˛esto w podobnej proporcji, jak za pierwszym razem, tylko na odwrót. Ogólnie
jednak szli´smy łeb w łeb. Liczba zliczonych głosów rosła, napi˛ecie tak˙ze. Wsz˛edzie
tam, gdzie zdołali´smy zapobiec oszustwom, Teriery po˙zarły Myszołowy. Jednak prze-
ciwnik był dobry, za dobry. Chwilami my prowadzili´smy o krótki pysk, chwilami oni
szli przodem o włos.
— To naprawd˛e podniecaj ˛
ace. Bardziej ni˙z walka byków — stwierdził de Torres. —
Wzmaga jednak pragnienie. Mam w piersiówce dziewi˛e´cdziesi˛ecioletni ron. Masz wa´s´c
ochot˛e spróbowa´c?
Nie dałem si˛e prosi´c i szybko skosztowałem, czy dobry. Markiz te˙z. Zostały ju˙z
tylko cztery okr˛egi wyborcze.
— Czy to nasze? — spytał szeptem de Torres.
— Nie wiem — j˛ekn ˛
ałem. — Zgubiłem si˛e! Najpierw prowadził Zapilote, potem ja,
przed ostatnim raportem przebijał mnie jednak siedemdziesi˛ecioma pi˛ecioma głosami.
— Powiniene´s nauczy´c si˛e liczy´c — sykn˛eła Angelina. — Albo od r˛eki odstrzeli´c
tego łajz˛e. . .
345
— To demokracja, kotku. Jeden człowiek, jeden głos, sama znasz teori˛e, a wyniki
nieznane s ˛
a do ko´nca. . .
— Oto ju˙z sal Panie i panowie, otrzymuj˛e wła´snie ostatni raport, ten jeden, jedyny,
najostatniejszy!
Na ekranie pojawiło si˛e nowe oblicze: ponury, w ˛
asaty facet z okr˛egu Mie´n.
— Mam przyjemno´s´c przekaza´c pa´nstwu ostatnie wyniki z uzdrowiska zwanego So-
lysombra, istnego ogrodu, ozdoby naszego południowego wybrze˙za. . . — Publiczno´s´c
j˛ekn˛eła, a ja zacisn ˛
ałem z˛eby. — . . . oto ostanie wyniki. . . chwil˛e, gdzie´s tu miałem
kartk˛e. . .
— Pod mur z nim! — wrzasn ˛
ał Zapilote, a markiz po raz pierwszy i ostatni raczył
zgodzi´c si˛e z dyktatorem.
— O, znalazłem. Dla naszego ukochanego prezydenta głosów osiemset dziewi˛etna-
´scie. . .
— Jeste´smy w tyle o osiemset dziewi˛e´cdziesi ˛
at cztery głosy — stwierdziła Angeli-
na. — Jeszcze zd ˛
a˙zymy go otru´c. . .
346
— . . . a na tego drugiego kandydata, jak mu tam, o, Harapo, zdarzyło si˛e niestety,
˙ze wy˙zebrał nieco głosów. . . — Spojrzał na kartk˛e, wokoło, i co´s musiało do niego
dotrze´c, bo spocił si˛e nagle jak mysz. — . . . osiemset dziewi˛e´cdziesi ˛
at sze´s´c głosów.
Tłum oszalał. Zapilote wygra˙zał mi pi˛e´sci ˛
a, a Angelina usiłowała uszkodzi´c mi b˛e-
benek w uchu.
— Wygrałe´s! — wrzeszczała. — Czterema głosami! Obaj wygrali´scie!
— Sprawiedliwo´s´c zwyci˛e˙za!
Wstałem i pomachałem do publiczno´sci, potem ucałowałem Angelin˛e, u´scisn ˛
ałem
markiza, zagrałem na nosie w´sciekaj ˛
acemu si˛e malowniczo Zapilote i podszedłem do
mikrofonu. Musiałem odczeka´c jeszcze minut˛e z uniesionymi r˛ekami, nim towarzystwo
nieco si˛e uspokoiło. Kamery patrzyły tylko na mnie, a uszy sporej cz˛e´sci galaktyki
oczekiwały niecierpliwie moich słów. W ko´ncu mogłem przemówi´c.
— Dzi˛ekuj˛e, przyjaciele, dzi˛ekuj˛e. Jestem skromnym człowiekiem. . . — w tym mo-
mencie Angelina zacz˛eła klaska´c gło´sno, co dało pocz ˛
atek nowej owacji. Przytakiwa-
łem, u´smiechałem si˛e i czekałem cierpliwie, a˙z oddadz ˛
a mi głos.
347
— Jak powiedziałem, jestem człowiekiem skromnym, ale wola ludu zdecydowała
o moim przeznaczeniu, które podejm˛e. Obiecuj˛e wam. . .
Nie jestem pewien, czy słyszałem sam wystrzał, ale impet trafiaj ˛
acej kuli rzucił mnie
do tyłu. Głowa opadła mi na pier´s, z której tryskała czerwona krew. . .
Upadłem i zemdlałem. . .
POSŁOWIE
Mo˙zliwe, ˙ze s ˛
a i takie zak ˛
atki naszej planety, odległe i zapomniane, w których nie
jestem znany. Przedstawiam si˛e zatem, ja, Ricardo Gonzales de Torres y Alvarez, mar-
kiz de la Rosa. Historycy spisuj ˛
acy dzieje naszej planety poprosili mnie, bym własnymi
słowami opisał tamten pami˛etny, czarny dzie´n. Chocia˙z nie władam najlepiej piórem,
uwa˙załem bowiem zawsze pisarstwo za zaj˛ecie niegodne dorosłego m˛e˙zczyzny, zgo-
dziłem si˛e jednak. M˛e˙zczy´zni rodu de Torres nigdy nie uchylali si˛e od ci ˛
a˙z ˛
acych na
nich obowi ˛
azków, niezale˙znie od ich natury. Zaczynam zatem od miejsca, kiedy cała ta
historia si˛e rozpocz˛eła.
349
Siedziałem tu˙z za plecami tego wspaniałego człowieka, wzoru cnót, naukowca i ko-
chaj ˛
acego ojca. ˙
Zadna pochwała jego osoby nie b˛edzie przesadzona. Ale to tylko dy-
gresja. Siedziałem obok, gdy przemawiał do publiczno´sci, do całego ´swiata, całej ga-
laktyki, i był to moment naszej najwi˛ekszej rado´sci. W wolnych, uczciwych i demo-
kratycznych wyborach pokonali´smy wła´snie to zero moralne, Zapilote. Hector został
prezydentem, a mnie wybrano na wiceprezydenta. ´Swiat stawał si˛e lepszy.
Wtedy padł strzał. Wymierzono go spod sufitu, z jednego z małych okien u˙zywanych
zapewne przez techników opery. Ujrzałem, jak ukochany przeze mnie człowiek zadr˙zał,
gdy trafiła we´n kula, potem upadł. W jednej chwili byłem przy nim. ˙
Zył jeszcze, ale
z wolna zamierało ´swiatło jego oczu. Schyliłem si˛e i uj ˛
ałem jego dło´n. Ledwie poczułem
jego słaby odzew, gdy poruszył palcami.
— Przyjacielu. . . — powiedział i zakaszlał, a usta jego zabarwiły si˛e czerwieni ˛
a
krwi. — Mój drogi przyjacielu. . . Odchodz˛e. Twoim b˛edzie. . . podj ˛
a´c. . . nasze dzie-
ło. . . B ˛
ad´z silny. Obiecaj mi. . . ˙ze zbudujesz ´swiat, o który obaj walczyli´smy. . .
350
— Przysi˛egam, przysi˛egam — powiedziałem głosem dr˙z ˛
acym z ˙zalu. Zamkn ˛
ał oczy,
ale musiał usłysze´c mnie jeszcze, bo witaj ˛
aca ju˙z ´smier´c dło´n drgn˛eła jeszcze, jakby
w podzi˛ece, po czym opadła bezwładnie.
Potem jego kochaj ˛
aca ˙zona przybiegła, odepchn˛eła mnie i podniosła go z sił ˛
a, o jak ˛
a
nigdy bym jej nie podejrzewał.
— To niemo˙zliwe! — krzykn˛eła, a moje serce bolało wraz z ni ˛
a. — On nie mo˙ze
umrze´c! Doktora! Pogotowie! Trzeba go ratowa´c!
Wynie´sli go, a ja ich nie powstrzymywałem. Lada chwila i tak miała pozna´c praw-
d˛e. Zrozpaczony opadłem na fotel, a wówczas ujrzałem, ˙ze dłonie moje zabarwione s ˛
a
czerwieni ˛
a krwi tego szlachetnego człowieka. Wyj ˛
ałem chustk˛e i przycisn ˛
ałem j ˛
a do
czerwonych kropel, by wsi ˛
akły w materi˛e, potem zło˙zyłem chustk˛e zachowuj ˛
ac j ˛
a na
wieczn ˛
a rzeczy pami ˛
atk˛e.
Teraz chustka owa le˙zy przede mn ˛
a, pod hermetycznym kloszem wypełnionym ga-
zem oboj˛etnym, który zachowa tkanin˛e w cało´sci przez wieczno´s´c. Pojemnik stoi obok
skrzynki z klejnotami koronnymi, które odnaleziono w prywatnych apartamentach Za-
pilote, gdzie ta kreatura wykorzystywała je do jakich´s własnych, niegodnych praktyk.
351
Reszt˛e ju˙z znacie. Tysi ˛
ace spo´sród was uczestniczyły w pogrzebie. Nie zapomnieli-
´smy o nim. Jego prosty grób odwiedzany jest codziennie przez rzesze obywateli.
Podobnie nie jest dla was tajemnic ˛
a los jego wrogów, o nich bowiem pisano potem
najcz˛e´sciej. O tym, jak tłum zerwał si˛e z miejsc i zawołał „ ´Smier´c despocie” i ju˙z zamie-
rzał rzuci´c si˛e na Zapilote, by rozedrze´c go na sztuki. O tym, jak tyran błagał o lito´s´c,
jak zl ˛
akł si˛e, gdy przyszło spojrze´c ´smierci w oczy.
Wówczas zdarzyło si˛e, ˙ze wróciła szlachetna ˙zona Harapo i stan˛eła pomi˛edzy tłu-
mem a pogardy godnym, roztrz˛esionym strz˛epkiem człowieka, którym stał si˛e Zapilote,
i uniosła dło´n, a tłum ucichł, gdy do´n przemówiła.
— Słuchajcie mnie mieszka´ncy Paraiso-Aqui, słuchajcie. Mój drogi m ˛
a˙z nie ˙zyje.
Ale nie odrzucajcie tego, za co umarł. Nawet teraz nie zapominajcie, ˙ze istnieje prawo.
Ukarzcie Zapilote za jego zbrodnie, ale nie zabijajcie go. Mój m ˛
a˙z pogardzał morder-
stwem, a zatem nie popełniajcie go w jego imieniu. Dzi˛ekuj˛e wam.
Nie wstydz˛e si˛e przyzna´c, ˙ze miałem wówczas łzy w oczach. Niczyje oczy nie po-
zostały suche w całej sali. Nawet Zapilote łkał poruszony, ˙ze nie zabij ˛
a go od ra˙z ˛
a.
352
Wdowa po Sir Harapo opu´sciła Paraiso-Aqui zaraz nast˛epnego dnia. Zbyt wiele
przypominało jej tu m˛e˙za. Widziałem, jak wchodziła do statku kosmicznego. Obróciła
si˛e raz, pomachała nam, i znikn˛eła we wn˛etrzu. Za ni ˛
a poszli dwaj młodzi ludzie, James
i Bolivar. Pozostawili tu wszystko, zabieraj ˛
ac tylko kilka sztuk baga˙zu. ´Sluza zatrzasn˛e-
ła si˛e i wi˛ecej ich ju˙z nie widziałem.
Reszta znajduje si˛e w ka˙zdym podr˛eczniku historii. Chocia˙z nie pragn ˛
ałem wcale
obejmowa´c urz˛edu prezydenta, nie mogłem odmówi´c pro´sbie umieraj ˛
acego. Po´swi˛eci-
łem wam całe swoje siły, a wi˛ekszo´s´c z was uznała, ˙ze dobrze wam słu˙zyłem. To daje
satysfakcj˛e. Wyrzutki, które gn˛ebiły ten ´swiat, s ˛
a ju˙z daleko. Os ˛
adzono ich podczas
jawnego procesu i uznano za winnych. Nasza pro´sba do Mi˛edzygwiezdnej Ligi Spra-
wiedliwo´sci spotkała si˛e z pozytywn ˛
a odpowiedzi ˛
a i, jak wszyscy wiecie, zostali oni
przewiezieni na planet˛e wi˛ezienn ˛
a zwan ˛
a Calabozo. Pozbyli´smy si˛e wszystkich sko-
rumpowanych s˛edziów i policjantów. Wszystkich Ultimados, którzy przez dwa stulecia
byli postrachem tego ´swiata. Doznali´smy oczyszczenia. Wszyscy skazani ˙zyj ˛
a nadal,
ale musz ˛
a teraz walczy´c o swe przetrwanie, Na Calabozo nie ma stra˙zników, jedynie
353
kilka robotów, klimat planety jest surowy, a przyroda dzika. S ˛
a panami własnego losu,
nie mog ˛
a uciec. Z cał ˛
a pewno´sci zasłu˙zyli sobie na takie traktowanie.
Tutaj ko´nczy si˛e moja opowie´s´c. Jako prezydent byłem człowiekiem znacznie
lepszym, ni˙z kiedykolwiek dot ˛
ad. Ten ´swiat stał si˛e lepszym. Jemu jeste´smy winni
wdzi˛eczno´s´c. Na zawsze pozostanie w naszej pami˛eci. Dzi˛ekuj˛e ci, drogi przyjacielu,
i ˙zegnaj.
JESZCZE JEDNO POSŁOWIE
Jak to mówi ˛
a, trudno jest zabi´c Stalowego Szczura, ale i on si˛e czasem m˛eczy. Poj˛e-
cia nie miałem, jakie to pami ˛
atki zabrała Angelina z pałacu de Torresa i skarbca Zapilo-
te, ale nie ulegało w ˛
atpliwo´sci, ˙ze jeszcze troch˛e, a torby wyrw ˛
a mi ramiona ze stawów.
Wdrapałem si˛e w ko´ncu po trapie w ´slad za ni ˛
a i bli´zniakami, wtaczaj ˛
ac si˛e w zaciszne
wn˛etrze wielkiego pasa˙zerskiego liniowca. Poczekałem jeszcze na szcz˛ek drzwi ´sluzy,
by upu´sci´c wreszcie baga˙ze i wyprostowa´c grzbiet.
— James i Bolivar — j˛ekn ˛
ałem. — Czy kto´s z was mógłby pomóc staremu ojcu
i zatarga´c te cholerne toboły do kabiny?
355
Przeci ˛
agn ˛
ałem si˛e przy wtórze gło´snego chrz˛estu ko´sci. Co za ulga. Nagle dostrze-
głem dwóch pasa˙zerów dziwnie kwapi ˛
acych si˛e w moj ˛
a stron˛e. Złapałem torby, omal
wyrywaj ˛
ac je Bolivarowi.
— Nie, młody panie. Dopóki stary Jim ˙zyje, nie b˛edziesz nosił ci˛e˙zarów na tym
statku. T˛edy, prosz˛e pani, poka˙z˛e wam wasze kabiny.
Potuptałem z rodzin ˛
a za plecami. Gdy drzwi kabiny zamkn˛eły si˛e za nami, cisn ˛
ałem
przekl˛ete ci˛e˙zary gdzie popadło i j˛ekn ˛
ałem.
— Biedaku. — Angelina podprowadziła moj ˛
a chrz˛eszcz ˛
ac ˛
a osob˛e do fotela. — Od-
pocznij, a ja poszukam czego´s na wzmocnienie.
Z ulg ˛
a odkleiłem siwe w ˛
asy i takie˙z brwi, zrzuciłem siw ˛
a peruk˛e, ona za´s zaj˛eła si˛e
waliz ˛
a. Wieko odskoczyło, ukazuj ˛
ac rz˛edy ciemnych butelek starannie zabezpieczonych
przed wszelkim nieszcz˛e´sciem. Podała mi z dum ˛
a pierwsz ˛
a z nich.
— Stuletni ron. Mały prezencik z Paraiso-Aqui, który chyba poprawi ci humor. Na-
lej˛e ci kapk˛e, trzeba sprawdzi´c, jak zniósł transport.
— ´Swiatło mego ˙zycia! — Naprawd˛e si˛e ucieszyłem. — Jeste´s dla mnie za dobra. —
Nalała. Niebo w g˛ebie.
356
— Czasami te˙z tak my´sl˛e. Ale cho´c tyle mogłam dla ciebie zrobi´c po pogrzebie.
— Ładnie wyszło, prawda? To był dobry strzał, James. Trafi´c tak prosto w ´srodek
worka z krwi ˛
a. Wolałbym tylko, ˙zeby´s na przyszło´s´c u˙zył słabszego ładunku miotaj ˛
a-
cego. Mimo kamizelki kuloodpornej czuj˛e si˛e, jakby mnie ko´n kopn ˛
ał.
— Przykro mi, ale to było dwie´scie dziewi˛e´c jardów. Potrzebna mi była płaska tra-
jektoria lotu pocisku, inaczej mógłbym spudłowa´c. Swoj ˛
a drog ˛
a, to medale wspaniale
wskazuj ˛
a cel.
— Sko´nczyło si˛e dobrze, a to najwa˙zniejsze — stwierdziłem, delektuj ˛
ac si˛e złoci-
stym płynem. — Nie miałe´s kłopotów ze znikni˛eciem?
Pyta´n miałem sporo, a dopiero teraz pojawiła si˛e pierwsza od chwili zamachu oka-
zja, by porozmawia´c spokojnie.
— ˙
Zadnych. Bolivar pognał schodami, wi˛ec doł ˛
aczyłem do niego zostawiaj ˛
ac bro´n
przy okienku, i razem poprowadzili´smy po´scig za zamachowcem. ˙
Zeby było ´smieszniej,
w pewnej chwili doł ˛
aczył do nas twój dobry znajomy, pułkownik Oliveira. Udało nam
si˛e wmanewrowa´c go w spokojny i cichy zaułek. . .
— Kochany pułkownik! Przekazali´scie mu moje pozdrowienia?
357
— Owszem. Roboty na wi˛eziennej planecie maj ˛
a zdj ˛
a´c mu gips dopiero za miesi ˛
ac.
— Coraz lepiej. Ogl ˛
adałem wiadomo´sci i przyznaj˛e, ˙ze pogrzeb robił wra˙zenie. Po-
twornie realistyczny. Prawie przekonali mnie, ˙ze kto´s le˙zy w trumnie.
— Bo i le˙zał — odezwała si˛e nagle powa˙zna Angelina. — Wiadomo´sci były złe
i dobre. Złe, bo jednym z zastrzelonych podczas wyborów był nasz najlepszy człowiek
w Primoroso. Adolfo, szuler, który pomógł odnale´z´c wiele fałszywych urn. Ultimados
go załatwili. Trafił do tego samego szpitala, co ty, zmarł kilka minut pó´zniej. Nie udało
si˛e odnale´z´c jego przyjaciół, a zatem skorzystali´smy ze sposobno´sci.
— Biedny Adolfo. Nie grał zbyt dobrze w karty. Niech spoczywa w pokoju. —
Wypiłem w milczeniu toast za jego pami˛e´c. — A te dobre wiadomo´sci?
Obaj chłopcy nagle posmutnieli, za to Angelina poweselała.
— Jorge i Flavia wreszcie si˛e pobrali. Od lat byli zar˛eczeni, ale przysi˛egli sobie, ˙ze
pobior ˛
a si˛e dopiero w wolnym ´swiecie.
— Jakie to romantyczne. Przykro mi, chłopaki, ale galaktyka pełna jest panienek.
A co z prawdziwym Sir Hectorem?
358
— Wszystko zgodnie z twoimi instrukcjami — wyja´snił Bolivar. — Nafaszerowa-
li´smy go kosztownymi antygeriatrykami Zapilote, zgolili´smy mu brod˛e i zrobili´smy
lifting twarzy. Wygl ˛
ada teraz o trzydzie´sci lat młodziej i mógłby by´c własnym synem.
Wrócił ju˙z do laboratorium, by „podj ˛
a´c prac˛e ojca tam, gdzie on j ˛
a przerwał”. Wci ˛
a˙z
niezbyt rozumie, co wła´sciwie si˛e stało, ale rodzina dobrze si˛e o niego troszczy.
— To była naprawd˛e udana operacja. Wszystkie w ˛
atki zamkni˛ete, ´zli chłopcy wyl ˛
a-
dowali w pierdlu, dobry markiz na scenie, a pokój i dobrobyt zapanuj ˛
a teraz w Paraiso-
-Aqui. Miły, niewielki epizod w walce z niesprawiedliwo´sci ˛
a i nud ˛
a.
— Dobra okazja do toastu — stwierdziła Angelina, otwieraj ˛
ac szampana. — Jeszcze
jeden kieliszek i idziemy spa´c.
— Jak to si˛e zmiesza z rumem. . . — powiedziałem, przyjmuj ˛
ac szkło.
Unie´sli´smy kielichy i wypili´smy do dna.
Miło było pozostawa´c ˙zywym w tak miłym wszech´swiecie, szczególnie z rodzink ˛
a,
jak moja. W tym momencie szampan uderzył mi do głowy. Najpierw si˛e tam zako-
tłowało, potem zaburczało nieco ni˙zej i w ko´ncu eksplodowało. Angelina miała racj˛e,
nale˙zało i´s´c spa´c.
Naturalnie dopiero po osuszeniu butelki.