Behounek Frantisek KSIĘGA ROBINSONÓW

Behounek Frantisek

KSIĘGA ROBINSONÓW



I. Prototyp wszystkich Robinsonów

Aleksander Selkirk

W połowie grudnia 1708 roku, w okolicy przylądka Horn, z trudem posuwały się po morzu dwa płynące pod angiel­ską banderą statki: jeden nosił nazwę „Duke” (Książę), drugi zaś nieco mniejszy „Duchess” (Księżna). Dziwna mogła się wydać obecność tych dwóch statków koło przylądka Horn, najdalej na południe wysuniętego cypla lądu amerykańskiego, bo w owych czasach Anglicy nie mieli czego szukać w tamtych stronach. Przy tym „Duke” i „Duchess” tak mocnio były uzbrojone, że każdy dbały o własną skórę statek handlowy na pewno musiał omijać je | daleka. Oczywiście, że tego rodzaju ostrożność bardzo była wskazana w owych niespokojnych czasach, kiedy to wczorajszy sprzymierzeniec zmieniał się znienacka we wroga. Wciąż jeszcze trwała wojna sukcesyjna hiszpańska, więc też kapitan zwykłego statku handlowego, który przed rokiem opuścił swój port ma­cierzysty, nie mógł przecież wiedzieć, jakie w; danej chwili sto­sunki łączą Anglię, Francję i Hszpamię.

Właśnie w roku 1708 Anglia była w stanie wojny z Hiszpanią i Francją, dlatego angielskie statki zapewnie w niezbyt uczci­wych zamiarach zapędzały się na wody Ameryki Południowej, opanowanej w znacznej części przez Hiszpanów. Był to ze stro-

ny Anglików dowód dużej odwagi, bo niedawno hiszpańską flotę tych wód wzmocniły takie statki francuskie. Lecz ocean, w owych czasach już nazywany Spokojnym, jest bardzo rozległy, więc dwa niewielkie statki łatwo mogły się ukryć w którejś z niezli­czonych zatok wybrzeży Ameryki Południowej. Zresztą po cóż pchać się niepotrzebnie nieprzyjacielowi w oczy — na wodach oceanu dość jest bezludnych wysp, gdzie nikt nawet nie będzie podejrzewał obecności statków nieprzyjacielskich.

A były to istotnie statki wroga. Oficjalnie co prawda nie wcho­dziły w skład floty wojennej, ale kapitanowie ich posiadali wy­stawiony formalnie przez króla angielskiego dokument kaperski, nie byli więc piratami, napadającymi i łupiącymi na własną rękę kogo się dało. Rzecz prosta, że i oni mieli swój udział w lupach, tak samo jak załoga, a także i solidni kupcy z Bristolu, którzy na własny koszt wyposażyli i wyprawili oba statki.

Na razie o łupach nie mogło być jeszcze mowy. Natomiast ka­pitan Woodes Rogers, dowódca statku „Duke” i zarazem dowódca tej małej eskadry, miał inne kłopoty: wśród załóg statków zbyt wielu ludzi było chorych. Wśród, marynarzy szerzył się szkor­but, a stan wielu z nich był już poważny — dziąsła krwawiły nieustannie, chwiejące się zęby groziły wypadnięciem, mięśnie szarpały nieznośne kurcze. Czas już był najwyższy przybić do brzegu, gdzie można by znaleźć owoce i zwierzynę, na szkorbut bowiem mogą pomóc świeże produkty żywnościowe.

Kapitan Rogers zdecydowany był na lądowanie, tylko gdzie? Właśnie z mostku kapitańskiego oglądał północne wybrzeże: ska­liste wysepki, o które rozbijały się pieniste fale oceanu i zasnutą mgłą Ziemię Ognistą. Nagie skały, tu i ówdzie skrawek stepu, liczne zatoki i zakola Cieśniny Magellana — idealne warunki, by mógł się tam kryć jakiś spory trójpokładowy statek hiszpański z setką swych dział... Ostatecznie nie straszne mu takie niebezpie­czeństwo, bo Hiszpanie to marni żeglarze, itylko: czego tu sizukać w takich warunkach? Ląd przedstawiał się wcale nie zachęcająco, przede wszystkim hulał po nim nieustannie chłodny wiatr, cią­gnący od bieguna południowego, musiało więc tam być bardzo zimno. A przecież to był grudzień, pełnia lata na południowej pół­kuli! O tej porze powinno tam być tak gorąco, jak na polach hrabstwa Kentu w lipcu!...

A niechże to diabli wezmą! Cóż za niegościnna kraina!... — zaklął głośno kapitan Rogers.

Stojący przy sterze marynarz drgnął. Kapitan był wyraźnie w złym humorze: rzucił okiem na kompas, czy kurs jest prawi­dłowy. Ale nie było się do czego przyczepić — sternik trzymał się dokładnie przepisanego kursu, nie można mu było nic zarzu­cić. Kapitan marszcząc brwi podszedł do relingu *) na prawej burcie i ponuro zapatrzył się w ścianę mgły ciągnącej od cieśni­ny w stronę morza.

Gdy opłyniemy tę skałę, kapitanie, musimy się modlić o so­lidny wiatr od wschodu — rozległ się spokojny głos tuż za jego plecami.

To Dampier!... Żę też o nim zapomniał... A właśnie ktoś tald był mu potrzebny: Dampier pływał po wszystkich oceanach i mo­rzach, od Labradoru po Morze Koralowe, brał udział w odkryciu Australii, już przed dwudziestu laty grasował wraz z flibustierami w okolicach Panamy i po całym zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej, od Przylądka Horn, aż wysoko po zatokę Darien. Ponieważ jednak człowiek nie zawsze może się utrzymać na na­czelnym stanowisku, więc Dampier, który kiedyś był dowódcą na różnych statkach, teraz musiał się zadowolić stanowiskiem pierwszego oficera na „Duke’’.

Kiedy kapitan zwierzył mu się ze swych trosk, pięćdziesięcio- sześcioletni barczysty, średniego wzrostu marynarz, o bardzo już szpakowatych włosach, uśmiechnął się uprzejmie:

Ależ to prosta sprawa, sir — rzekł wyjmując fajkę z ust. — Po prostu przybijemy do wyspy Juan Fernandez, gdzie jest dosyć wody i owoców, a przy tym niezliczone stada dzikich kóz.

Gdzież to jest? — dopytywał się zaciekawiony Rogers. Pły­wał co prawda kiedyś po tych wodach, lecz trzymał się blisko brzegów i morza na zachód od nich nie znał zupełnie.

Ręką zaciśniętą na krótkiej fajeczce Dampier wskazał ukośny kierunek.

Tysiąc pięćset mil **) stąd na północny zachód, w odległości trzystu mil od zachodniego brzegu Ameryki Południowej. Jeżeli

złapiemy jaki taki przyzwoity wiatr, będziemy tam najdalej za czternaście dni.

Czternaście dni to trochę długo — kapitan znów spochmur- niał, obawiał się o chorych członków załogi. — A nie natrafimy tam na jakiś opór?

To wyspy zupełnie niezamieszkałe — tłumaczył Dampier. — Tylko od czasu do czasu zajrzy tam któryś z flibustierów po wo­dę do picia i po świeże mięso. Sam to przecież robiłem przed laty. Właściwie to tam są dwie większe wyspy i szereg mniejszych. Jedna z większych nazywa się Más a tierra, bliższa lądu, druga zaś, dalsza, Más a fuera. Hej, chłopcze! — krzyknął na zajętego zwijaniem liny chłopca okrętowego — przynieś no mapę z mojej kajuty! Widzi pan — ciągnął po chwili — o, to są dwie wcale spore wyspy. Nakreśliłem je sobie wtedy dość dokładnie na ma­pie: mają około dziesięciu mil długości ze wschodu na zachód i pięć mil szerokości z północy na południe każda. Powierzchnia każdej z nich wyniesie około 40 mil angielskich. *)

Lecz odległość między nimi jest dość znaczna — zauważył Rogers obserwując z uwagą mapę.

Około dziewięćdziesiąt mil — tłumaczył dalej Dampier. — Ta dalsza nie interesuje nas zresztą, to po prostu wulkan o bar­dzo spadzistych, niedostępnych zboczach.

Moglibyśmy może zatrzymać się przy tej trzeciej wysepce, którą pan zaznaczył tutaj na południe od Más a tierra, będzie nieco bliżej — proponował Rogers.

Niepodobna — protestował Dampier.— są tam takie urwi­ska skalne, że przybicie byłoby niezmiernie trudne. Pan ma na myśli wysepkę Santa Clara, mniej więcej o milę na południe od Más a tierra, prawda?

Rogers skinął głową.

Nie Tadziłbym, jakkolwiek tam się aż roi od kóz, przezwa­liśmy ją nawet „Kozią wyspą". Natomiast na północnowschodnim brzegu Más a tierra jest szczelnie osłonięta zatoka, o gładkim, skalistym dnie. Będziemy tam dobrze chronieni przed wiatrem, tak od północy, jak od południa.

Pobożne życzenie Dampiera co do sprzyjającego wiatru nie

spełniło się jednak: ledwie o płynęli zgrupowanie skalistych wy­sepek, tworzących najbardziej na południe wysunięty cypel ame­rykańskiego lądu, trafili na wiatr przeciwny, całe więc czternaście dni musieli lawirować, posuwając się bardzo nieznacznie na­przód. Natomiast w tym czasie przybyło wielu chorych, a pięciu ludzi musieli pochować w chłodnych falach oceanu przywiązaw­szy im kule armatnie do nóg. Szczęście jeszcze, że nie natknęli się na jakiś hiszpański czy francuski okręt wojenny, walka z nim bowiem byłaby bardzo nierówna, kiedy jedna trzecia załogi le­żała na matach powalona ciężką chorobą.

Piąty tydzień żeglugi dobiegał końca, gdy wreszcie na północ­nym zachodzie ukazały się czarne, poszarpane wierzchołki wyspy Mas a tierra. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy „Duke” wraz z dirugim, prowadzonym przez Dampiera statkiem skręcił do zatoki na północnozachodnim brzegu wyspy. Ciągnąca od za­chodu lekka bryza znów zmusiła statki do manewrowania, tym­czasem zapadł już zmierzch. Ale Dampier zdecydował się nawet

o zmroku wprowadzić- oba statki do zatoki. Już miał wydać rozkaz postawienia odpowiednich żagli, gdy nagle na brzegu bezludnej wyspy błysnęło jakieś światło, a po chwili przybrało postać po­tężnego płomienia.

Czekać, musimy się zastanowić co do lądowania — zawołał Rogers lustrując przy pomocy lunety całe wybrzeże wyspy.

Jednakże widać było tylko ciemne, tonące w głębokim mroku bazaltowe skały, z wysokości kilkuset stóp*) stromo opadające w morze. A przy tym zorze zachodu tak oślepiały, że nie roz­różniano jakichś bliższych szczegółów. Przy ognisku nie było widać nikogo, jednakże odległość statku od brzegu była jeszcze tak znaczna, że nie dało się stwierdzić na pewno, czy są tam w ogóle jacyś ludzie oraz w jakiej liczbie.

Mówił pan, że ta wyspa jest zupełnie bezludna, a teraz pa­

li się tam ogień — zwrócił się Rogers do Dampiera.

Nigdy nie była zamieszkała — odparł Dampier. — Być może jakieś hiszpańskie czy francuskie statki stoją tam na kot­wicy. Rozsądniej chyba będzie poczekać do rana krążąc po morzu.

Ten wiatr wnet ucichnie, nie odegna nas zbyt daleko od brzegu.

- W"“1' *1 ^

Rada była rozsądna, to musiał kapitan Rogers przyznać. Gdy tylko nadszedł świt, kazał postawić marsie i bramsle zwracając statek ku zatoce. Sam wdrapał się na bocianie gniazdo na przed­nim maszcie i przy pomocy lunety starannie przeszukał przy­brzeżne skały zalane obecnie jaskrawymi promieniami wschodzą­cego słońca. Mimo iż nigdzie nie znalazł śladu statku czy łodzi, zachował jednak konieczną ostrożność: kotwicę kazał rzucić 6 mi­lę od brzegu, żagle opuścić lecz nie zwijać, by każdej chwili można je było znów postawić i uczynić statek zdolnym do natychmiastowego manewru. Potem dopiero polecił spuścić dużą łódź, do której weszło dwunastu marynarzy pód komendą Tho­masa Doversa, pierwszego oficesra z „Duchess”. Broń ich stanowiły muszkiety, pistolety i szable. Mieli za zadanie skontrolowanie niewidocznej części zatoki, stwierdzenie, czy nie kryje się tam nieprzyjaciel. Gdyby nie znaleźli nic podejrzanego, mieli zapo­lować na zwierzynę i powrócić najpóźniej przed wieczorem, przywożąc owoce, wodę i możliwie największy zapas świeżego mięsa.

Łódź istotnie wróciła dopiero wieczorem, lecz ilość załogi, jaka Tankiem odbiła od statku, powiększyła się o jednego człowieka.

Jakież było nasze zdumienie — pisze kapitan Rogers w swym dzienniku*) — gdy nagle dostrzegliśmy w łódce jakiegoś czło­wieka: przybrany był w kozie skóry i wyglądał jak dzikus. Przebywał na wyspie cztery lata 1 cztery miesiące ■— wysadził go tam kapitan Stradling ze statku „Cinq Ports”. **) Nazywał się Aleksander Selkirk, pochodził ze Szkocji, a na statku „Cinq Ports” pełnił obowiązki sternika. Dampier znał go bardzo dobrze, mówił

o nim jako o najlepszym marynarzu na „Cinq Ports”. Dlatego też porozumiałem się z nim od razu i mianowałem podoficerem na swym statku.

Zauważył nasz statek ubiegłej nocy, a domyślając się, że to Anglicy, rozpalił ognisko na brzegu. Na wyspę wysadzono go po sprzeczce z kapitanem, z którym miał stałe zatargi, a ponieważ statek w dodatku przeciekał, więc wolał raczej pozostać na wy-

śpię niż jechać dalej. Później jednak się rozmyślił, ale wtedy kapitan już nie chciał go zabrać na pokład. Na wyspie był już uprzednio, gdy brali wodę i drzewo. W chwili gdy wysadzono go na brzeg Selkirk miał prócz ubrania także łóżko, muszkiet, nieco prochu i kul, odrobinę tytoniu, siekierę, nóż, kociołek do gotowania, biblię, parę drobiazgów osobistych, przyrządy pomia­rowe i książki. Jak mógł starał się jakoś zabijać czas. Przez pierwszych osiem miesięcy melancholia dawała mu się we znaki: nie mógł pogodzić się z myślą, że porzucono go samego tak daleko od świata i ludzi. Początkowo, trochę dlatego, że nie miał chleba i soli, trochę zaś z żalu i rozpaczy, nie myślał nawet o jedzeniu, aż wreszcie głód upomniał się o swoje prawa. Spać kładł się wtedy dopiero, gdy ze zmęczenia oczy mu się zamykały.

Życie wśród przyrody i nieustanny ruch utrzymywał go w zdrowiu, biegał z niezwykłą szybkością po lasach, górach i ska­łach, co zaobserwowaliśmy sami, gdy wybrał się chwytać dla nas kozy. Mieliśmy na pokładzie buldoga, wysłaliśmy go wraz z naszymi najszybszymi ludźmi z załogi, by pomógł przy polo­waniu na kozy, lecz Selkirk łatwo wyprzedzał i psa, i ludzi, chwytał kozy i przynosił nam je na plecach.

Kiedyś — jak nam sam opowiadał — przy takiej szybkiej pogoni za kozą omal nie stracił życia. Goniąc kozę zapędził się na skraj niewidocznej, gęsto zarosłej przepaści i runął wraz z kozą z wielkiej wysokości w dół. Ocknąwszy się z omdlenia znalazł obok siebie martwą kozę. Przeleżał na dnie jaru całe dwadzieścia cztery godziny; potłuczony i pokaleczony z naj­większym trudem dowlókł się do swej chaty, gdzie dziesięć dni spędził w łóżku.

Kiedy otrząsnął się z pierwszej rozpaczy zajął się wycięciem swego nazwiska na korze drzewa, potem wyrył także datę przy­bycia na wyspę i kolejno zapisywał dni pobytu na wyspie. Po­czątkowo dokuczały mu ogromnie koty i szczury, których zastał tam całe stada — widocznie zawlokły je statki, zawijające na wyspę po wodę i drzewo, a w dobrych warunkach zwierzęta rozmnożyły się znacznie. Gdy spał, szczury gryzły jego ubranie, ba, nawet obgryzały mu nogi. Z konieczności zaczął oswajać stada kotów żywiąc je kozim mięsem; koty otaczały go setkami i wreszcie wytępiły szczury całkowicie. Oswoił sobie także parę

młodych koźląt, dla rozrywki bawił się z nimi, tak jak i z kotami. Siłą własnej młodości — miał dopiero trzydzieści lat — udało mu się i bożą pomocą zwalczyć wszystkie złe strony samotności i jakoś przyjemnie urządzić sobie życie.

Gdy podarło mu się ubranie, uszył sobie kurtkę i czapkę z ko­ziej skóry zszywanej rzemykami również z koziej skóry. Skóry ciął nożem, zamiast igły używał gwoździa. Gdy zużył zupełnie ostrze noża, zrobił sobie nowy nóż ze znalezionej na brzegu pod­kowy: wyklepał ją na kamieniu na cienką blachę, a potem do­brze wyostrzył.

Znalazłszy się po raz pierwszy u nas na pokładzie, nie bardzo mógł się z nami porozumieć — tak długo z nikim nie rozmawiał, że po prostu zapomniał ludzkiej mowy. Przy próbach robiło to wrażenie, że wymawia tylko pół słowa. Zaproponowaliśmy mu łyk gorzałki, ale odmówił, bo od chwili ■wysadzenia go na brzeg wyspy pił jedynie wodę. Także dopiero po jakimś czasie przy­zwyczaił się do naszych potraw.

Dziś rano przygotowaliśmy statek do boju, zdjęliśmy żagle, by naprawić je na lądzie i ustawić z nich namioty dla chorych. Gu­bernator — jak nazywaliśmy Selkirka — schwytał dla nas dwie kozy, a 1 ich mięsa, po dodaniu rozmaitych jarzyn, przyrządzi­liśmy wspaniały rosół dla chorych.’’

Świeża żywność bardzo szybko przywróciła zdrowie chorym ludziom z załogi, niebawem oba statki opuściły wyspę Juan Fernandez. Najbardziej uszczęśliwiony z odjazdu był oczywiście Selkirk — cieszył się niesłychanie na pełne wrażeń życie.

A życie istotnie było bogate we wrażenia. „Duke” i „Duchess” raźno zabrawszy się do dzieła w drodze na północ uwolniły szereg statków od nadmiaru ich ładunku, a na wybrzeżu Ekwadoru dokonały napadu na port Guayaquil. W akcji tej Dampier dowo­dził artylerią, a Selkirk bił się bardzo dzielnie na czele jednego z oddziałów. Walka nie trwała zbyt długo, bo mieszkańcy nie­szczęsnego miasta zaproponowali złożenie okupu. Wysokość okupu Rogers ustalił na trzydzieści tysięcy dukatów. W ręce korsarzy wpadły także olbrzymie zapasy żywności i wina, a także i klej­noty, których zaskoczeni napaścią mieszkańcy nie zdołali ukryć. Wszystko to w wielkim porządku poznoszono na statki. Rogers

13 — _

\ \ | | V V 1—WftfWWI

tak twardą ręką trzymał swą zbójecką bandę, że tylko jeden z ludzi na moment spuszczony z oka zdążył się upić.

Nigdzie w pobliżu nie było ani francuskich, ani hiszpańskich okrętów wojennych o takim uzbrojeniu, by zdolne były stawić czoła artylerii „Duke” i „Duchess”, więc też Rogers nie śpieszył się wcale z opuszczeniem bezpiecznego portu. Cztery zdobyte statki kazał wyremontować, uzbroił je w działa — dowództwo jednego z nich powierzył Selkirkowi. Dnia 8 maja 1709 roku opuścił wreszcie port, a mieszkańcy miasta odetchnęli z ulgą. Anglicy byli ogromnie uciążliwymi gośćmi, zwłaszcza że miesz­kańcom Guayaąuilu nie udało się zebrać całego okupu: brakowało jeszcze trzech tysięcy dukatów. Lecz Rogers dłużej nie mógł już zwlekać, wiadomość bowiem o napaści rozniosła się po całym wy­brzeżu i zewsząd zaczęły ściągać okręty sprzymierzonych. Wzią­wszy więc na pokład kilku zakładników, których życie miało stanowić gwarancję dop?aty owych brakujących dukatów, Rogers pośpiesznie wypłynął na szerokie wody oceanu.

Teraz chodziło o to, by na czas jakiś zniknąć ze sceny, by czuj­ność sprzymierzonych nieco osłabła. Miejscem jakby do takiego celu stworzonym były leżące w strefie równikowej wyspy Gala­pagos, które od dawna służyły flibustierom za równie bezpieczne schronienie, jak słynna wyspa Tortuga po drugiej stronie amery­kańskiego lądu, na Atlantyku. Znał wyspy Galapagos Dampier, znał je także i Rogers, chociaż tylko z dość zawiłego opisu flibu- stiera *) Davisa, skierowali więc swoje statki na zachodo-północo- -zachód. Sześćset mil, dzielących owe wyspy od wybrzeży Ekwa­doru, przepłynęli w ciągu ośmiu dni, nie obeszło się jednak tym razem bez wypadku.

W czasach statków żaglowych utrzymanie kilku jednostek w bliskości nie było wcale rzeczą łatwą, a Rogeirs miał teraz eskadrę liczącą sześć jednostek. Dwie z nich po drodze gdzieś się zgubiły, ponieważ jednak ich dowódcy znali punkt zborny eskadry, faktem tym na razie się nie przejmowano. Gorsza była sprawa, że w trzy dni po wyjeżdzie z portu wśród załóg wybuchła groźna, śmiertelna zaraza, charakteryzująca się bardzo wysoką gorączką. Choroba ta już poprzednio dobrze ■ się dała we znaki

*) Flibustier — pirat łupiący na własną rękę (przyp. tłum.).

mieszkańcom Guayaquilu, nie gorzej niż Anglicy. Kończyły się także na statkach zapasy wody. Toteż Rogers i jego ludzie ogromnie się ucieszyli, gdy na zachodnich krańcach horyzontu ukazały się stożkowate szczyty wulkaniczne wysp Galapagos.

Rogers powysyłał statki i łodzie po wodę oraz na poszukiwania zabłąkanych okrętów. Jeden z nich po pięciu dniach istotnie odnaleziono, po drugim jednakże wszelki ślad zaginął. Natomiast wysłane po wodę łodzie wróciły z hiobową wieścią: koryta stru­mieni wyschły, tylko tu i ówdzie w zagłębieniach skalnych można ■znaleźć resztki kiepskiej, pozostałej po ostatnich deszczach wody.

Niechże piorun spali wszystkich ludzi, którzy wypisują

o nieznanych krajach co im się podoba, licząc na to, że nikt ich informacji nie sprawdzi na miejscu — wymyślał Rogers na nie­poważne dzienniki podróży. — Davis twierdzi, że są tu wspaniałe, nadające się na maszty drzewa, obfite źródła i licho wie co jeszcze, a my tymczasem zastajemy tylko kalekie, skarlowaciałe krzaki i parę zaledwie kropel podłej wody!

Ja tu kiedyś znalazłem wodę — odezwał się zmieszany Dampier. — Możliwe zresztą, że to było w obfitym w deszcze roku.

Ale ten rok do takich nie należy — mruknął niechętnie Rogers.

Rozmowa ta miała miejsce podczas narady dowódców wszyst­kich statków. Selkirk słuchał jej w milczeniu, a w duchu błogo­sławił przypadek, który sprawił, że zatarg jego z kapitanem Stradlingiem zdarzył się koło wysp Juan Fernandez, a nie gdzieś w tych okolicach. Cóżby począł przez całe cztery lata i cztery miesiące bez wody? Mróz przebiegł mu po plecach, chociaż na świecie był upał.

Niech pan zabierze stąd przynajmniej jak najwięcej żółwi, mają świetne mięso, a mogą żyć bez jedzenia rok i nawet dłu­żej — doradzał Dampier.

Rogers usłuchał jego rady. Sytuacja żywnościowa była już trudna: zdobyte w Guayaquilu zapasy kończyły się, na dwustu ludzi potrzeba ich niemało. Mięso olbrzymich żółwi okazało się wyśmienite, a tłuszcz lepszy nawet od prawdziwej oliwy. Selkirk więc otrzymał rozkaz dotarcia ze swym statkiem do małej, zie-

loncj wysepki, położonej o jakieś dwie mile na wschód od miejsca obecnego zakotwiczenia. Niezwłocznie wyruszył w drogę.

Z radością opuszczał dotychczasową przystań u brzegu wielkiej wyspy Albemarle, gdyż ostatnio nie było tam wcale wesoło. Co dzień umierał ktoś z załogi, a pogrzeb kolegi to niezbyt przy­jemna historia. Ciągnąca od wyspy lekka bryza w ciągu pół godziny zaniosła go do celu podróży. Kazał spuścić na wodę dwie lodzie, nad jedną z nich sam objął dowództwo. W przeźroczystej wodzie skaliste dno dobrze było widoczne, a przybój na zachod­nim brzegu wysepki był zupełnie łagodny. Łodzie bez przeszkód przybiły do piaszczystego brzegu, marynarze wyciągnęli je do połowy na piasek i rozbiegli się po wyspie w poszukiwaniu wody i żółwi, Selkirk zaś wdrapał się na niski pagórek, wznoszący się tuż przy południowym brzegu wyspy.

Przyglądając się leżącej przed nim jak na dłoni wysepce stwier­dził, że jest ona mniejsza niż jego dawne królestwo. Całą pora­stała obfita zieleń, ale była to przeważnie trawa i gęstwina po­plątanych krzewów dzikich akacji i mimozy, a wśród nich pędy najrozmaitszych pnączy. Brak było gęstych lasów, tak bogato okrywających wyspę Mas a tierra, nie dostrzegł też nigdzie lśnią­cego strumienia wody. Wyglądało na to, że prócz ptaków i poru­szających się powoli żółwi innych żywych stworzeń na wyspie nie ma. Powiedział sobie w duchu, że za nic nie chciałby tu żyć nawet przez cztery miesiące, odwrócił się i przeniósł spojrzenie w inną stronę, na rozległe wody oceanu. Słońce przeszło już na zachodnią ozęść nieba, jego promienie padały ukośnie na rozpo­ścierającą się bezkresnie szaroniebieską taflę gładkiego jak lustro morza, obramowaną tylko przy brzegu białą linią pian przyboju. Gdzieś daleko na południu, na samych niemal krańcach hory­zontu, rysowały się jakieś drobne wysepki. Wyglądały jak małe, ciemne punkciki na jaśniejszym tle oceanu. Selkirk przypatrywał im się bezmyślnie, potem zaczął je liczyć. Nagle wydało mu się, że jedna z nich zmieniła położenie.

Eh, przecież wyspa nie może się poruszać — mruknął do siebie i odwrócił się w stronę rozpościerającej się za pagórkiem wyspy.

Tuż obok wzgórza stało trzech marynarzy z załogi: zawołał na nich, by jedną z łodzi podjechali do statku po lunetę. Czekając

na nich odszukał znów na oceanie ów ruchomy punkt. Teraz wydało mu się, że to już nie jest jeden, ale że dołączyły do niego dwa dalsze. Jedna tylko ciemna plama na horyzoncie robiła wrażenie istotnie wyspy, nie poruszała się, ale te inne... to trzy statki płynące na północ, w kierunku wybrzeży wyspy Albemarle.

W chwilę później, gdy zdyszany marynarz podał mu lunetę, Selkirk stwierdził, że podejrzenia jego były słuszne: od południa szły wprost na nich pod pełnymi żaglami trzy statki. Natychmiast gwizdkiem -zwołał załogę i wydał rozkazy: jedna łódź zaraz wróci na szkuner i przygotuje go do wypłynięcia, druga z czterema wioślarzami poczeka na niego.

Hiszpan, czy Francuz, sir? — spytał go ciekawy stary ma­rynarz, pełniący funkcję sternika szkuneTa od chwili, gdy on sam objął dowództwo zdobytego statku.

Nie nasi, to rzecz pewna, Jack — uśmiechnął się Selkirk nastawiając lunetę.

To dobrze, sir — ucieszył się stary flibustier. — Dawno już nie biliśmy się z nikim!

Byle tylko nie byli znacznie silniejsi od nas! — kłopotał się Selkirk.

Czy to takie ważne? — protestował sternik. — Lepiej zgi­nąć w walce, niż zdechnąć na tę głupią gorączkę. Od kiedy wyszliśmy z Guayaąuilu zmarło już ze trzydziestu kolegów, sa­mych dzielnych chłopaków! A mogliby jeszcze niejednego Hisz­pana czy też żabojada *) wykończyć...

Selkirk uśmiechnął się, przez chwilę obserwował statki, wresz­cie z westchnieniem odłożył lunetę.

Tym (razem ominie cię okazja do zabawy, Jack — rzekł. — Dwa pierwsze okręty to fregaty francuskie. Dział ich nie mo­głem co prawda obliczyć, bo są zbyt daleko, lecz głowę w za­kład stawię, że jedna ma ich co najmniej sześćdziesiąt, a dru­ga czterdzieści.

Cóż to znaczy dla nas? — rzucił pogardliwie stary.

Masz rację, nie byłoby jeszcze tak źle — zgodził się Selkirk — ale ten trzeci statek z tyłu, to hiszpański trójpokła- dowiec, a ten ma przynajmniej sto dział. Zresztą za nim widać

jeszcze dwa dalsze statki. Ścigają nas, to oczywiste! Trzeba im rejić z drogi!

To samo stanowisko zajął nieco później także dowódca malej eskadry, kapitan Rogers, oraz wszyscy zwołani na naradę ofice­rowie. Nic pozostawało im nic innego, jak natychmiast wybrać kotwice i szybko wycofać się na północ. Tak więc po czternastu dniach pobytu w największym pośpiechu opuścili wyspy Gala­pagos, pozostawiając na razie zabłąkany bark Hatleya własnemu losowi. Czas już był wyruszyć także i z innego powodu: wody mieli tak mało, że zanim dotarli do amerykańskiego lądu Rogers musiał normalną dzienną rację wody obniżyć do jednej trzeciej. Normalną porcję dostawali tylko chorzy, ale ten brudny, cuch­nący płyn wcale nie dawał im uczucia orzeźwienia. Po drodze pochowali jeszcze kilku ludzi załogi, szczęśliwie jednakże wy­mknęli się prześladowcom. Kiedy u wybrzeży Nowej Hiszpanii *) uzupełnili zapasy wody, Rogers postanowił, że w tym bezpiecz­nym schronieniu u nie zamieszkałych wybrzeży pozostaną tak długo, póki cała załoga nie powróci do zdrowia.

Pod koniec sierpnia wszyscy chorzy znów byli na nogach; wówczas Rogers, któremu los Hatleya i jego statku bardzo le­żał na sercu, zdecydował, że powrócą w rejon wysp Galapagos i będą nadal prowadzili poszukiwania zabłąkanego statku.

Z solidnym zapasem wody wypłynęli dnia 1 września, nieza­uważeni przez nikogo dotarli na miejsce i rozpoczęli poszukiwa­nia. Lecz nigdzie nie dostrzeżono nawet śladu zaginionych ko­legów. Tylko jedna z szukających łodzi znalazła na brzegu małej wysepki kawałek steru i odłamek bukszprytu. Przedmioty te przeniesiono na pokład „Duke”, obejrzeli je dokładnie ofice­rowie i starzy, doświadczeni żeglarze, lecz ustalili, że nie po­chodzą one ze statku Hatleya. Wprawdzie były to części z tego samego typu statku, ale powierzchnia drewna w miejscach złamania wskazywała na fakt, że odłamki leżały na brzegu przynajmniej rok, a może i dłużej. Musiał więc Rogers z ciężkim sercem zrezygnować z dalszych poszukiwań; ponieważ jego za­daniem była walka z Hiszpanami i Francuzami, nie mógł zbyt

wiele czasu poświęcić na szukanie zagubionego statku wraz | trzydziestoosobową załogą.

Rozstali się więc ostatecznie z wyspami Galapagos i wyruszyli na dalsze poszukiwania łupu. Półtora roku krążyli jeszcze po wodach Ameryki Południowej unikając szczęśliwie wszelkich zasadzek znacznie silniejszego wroga, zdobyli także ładunek wielu statków i z bogatym łupem na początku 1711 roku po­wrócili do Anglii. Kapitan Rogers wypłacił gaże oficerom i ma­rynarzom, wręczył też każdemu | nich przypadającą na nich część łupu. Potem pożegnawszy się serdecznie każdy z nich ruszył w swoją stronę.

W pól roku później przypadek zawiódł kapitana Dampiera do portu, gdzie na wybrzeżu obok doków Kompanii Wschodnioin- dyjskiej natknął się na Selkirka.

No wiecie, cóż za niezwykłe spotkanie — zawołał wesoło ściskając serdecznie rękę dawnego przyjaciela. — Właśnie o pa­nu myślałem... Zadawałem sobie w duchu pytanie, czy nie tęskni pan do swego małego królestwa na Mas a tierra?

Prawie że pan zgadł, Billu — odparł niechętnie Selkirk.

Wprawdzie człowiek był tam bardzo samotny, z drugiej jednak strony miał co jeść i nikt mu, nie licząc jakiegoś szczu­ra czy lekkiego trzęsienia ziemi, życia nie zatruwał.

Teraz dopiero Dampier zauważył, że jego przyjaciel wcale nie robi wrażenia człowieka zadowolonego z własnego losu. Zaciągnął go do małej marynarskiej knajpy „Pod psią wachtą", której właściciel służył kiedyś na jego statku. Tam mogli swo­bodnie pogadać.

Co pan właściwie robi? — zapytał gdy już stuknęli się kieliszkami wybornej jałowcówki polecanej specjalnie przez karczmarza.

Tyle oo i nic — prtzyznał się szczerze Selkirk ruszając ra­mionami. — Szukałem pracy na jakimś korsarskim statku, ale nic jakoś złapać nie mogłem. Z konieczności byłbym wziął co­kolwiek, nawet na statku rządowym, ale i tam nie lepiej mi się powiodło. Wojna się kończy, statków korsarskich już nie wysy­łają, nawet część okrętów wojennych rozbrojono, poniewierają

*

się teraz gdzieś po dokach. Załogi dostają wymówienia, cóż więc mówić o musztrowaniu nowych ludzi.

A we flocie handlowej jak? Próbował pan? — dopytywał się Dampier.

Selkirk z niechęcią machnął ręką.

Niech pan da spokój, to nie dla mnie! Pchać się na takiej brzuchatej łajbie gdzieś do Indii Wschodnich po goździki, jeść podłe suchary i zepsute mięso, po drodze zamiast jakichś przy­gód wiecznie tylko słuchać kłótni kapitana z supercargo, *) to nie dla mnie... A pan co robi? — starał się pytaniem zapobiec dalszemu zainteresowaniu jego własnym losem, co nie byłoby zbyt przyjemne. Obawiał się zwłaszcza, że kapitan będzie ciekaw, co zrobił ze swą częścią amerykańskich łupów. Była to spora suma pieniędzy, którą jednakże bardzo szybko przepuścił, jak to zazwyczaj robili flibustierowie. A teraz mu było trochę wstyd.

Ja?... — uśmiechnął się Dampier. — Muszę się panu przy­znać, że przeszedłem już na emeryturę. Niewiele mi brakuje do sześćdziesiątki, więc rzemiosło marynarskie powiesiłem na koł­ku. Mam trochę pieniędzy, na skromne utrzymanie wystarczy mi do końca życia. Siedzę sobie w małym domku i ogródkiem w dzielnicy Kensington i piszę.

O czym? — spytał Selkirk zaciekawiony i zarazem rad, że temat rozmowy przeniósł się z jego osoby na Dampiera.

O rozmaitych rzeczach — odpowiedział stary flibustier.

O morzach, po których pływałem, o przyrodzie, a także i o lu­dziach. Zaraz, zaraz... przecież pan tam na tej swojej wyspie też musiał przeżyć niejedno, co mogłoby ludzi zainteresować... Nie chciałby pan napisać o ( tym? Mogłoby to panu przynieść spory zarobek, nasze mieszczuchy bardzo chętnie czytają takie marynarskie przygody.

Napisać?... Ja?... — Selkirk był wyraźnie zaskoczony. — Czy pan to mówi poważnie? Tak już odwykłem od pisania, mój drogi Billu... Raczej potrafiłbym jeszcze gonić kozy, niż wodzić piórem po papierze.

Myślę o tym zupełnie poważnie — odpowiedział Dam-

pier. — Jeżeli pan jednak uważa, że sam pan nie da rady, niech pan zawrze spółkę z jakimś pismakiem i napiszecie to razem.

Hm... — mruknął zamyślony Selkirk. Brak środków do ży­cia sprawił, że zainteresował go projekt Dampiera. — Może by i było warto... Tylko z kim? Ja tu nie znam nikogo.

Mógłbym panu polecić jednego takiego — podjął po krót­kim namyśle Dampier. — Człowiek co prawda już niemłody, ale pióro ma zręczne i duże znajomości. Niejaki Defoe, Daniel Defoe.

Co to za jeden? — dopytywał się ostrożny Selkirk.

Dampier ruszył ramionami.

Bierze czynny udział w życiu politycznym, a to już samo za siebie mówi. Pana to jednak nie powinno obchodzić, będzie­cie przecież pisać o wyspie Juan Fernandez, nie o polityce. A właśnie Defoe jest jakby stworzony do takiego celu: ma zna­jomości wśród wydawców i cieszy się dobrą opinią u królowej.

No... dobra. Skoro pan mi tak radzi, trzeba o tym po­myśleć — zdecydował Selkirk.

Jednak w jakiś czas potem już i wyspa, i zajmujący się poli­tyką oraz pisaniem Defoe zupełnie wyleciały mu z głowy, dostał bowiem pracę na statku przemytniczym, przewożącym z Francji jedwabie, tytoń i wiele innych poszukiwanych rzeczy. Dwa lata uprawiał swe ryzykowne rzemiosło na wodach niespokojnego Kanału, był nawet prawą ręką właściciela i kapitana niewiel­kiej barki. Aż pewnego razu natknął się na kuter rządowy, który pociskami z działa podziurawił barkę jak rzeszoto. Całe szczęście, że zajście miało miejsce w pobliżu kredowych skał pod Dover, więc cała załoga — z wyjątkiem dwóch zabitych — dopłynęła bez przeszkód do lądu. Lecz patron Selkirka zrezy­gnował z dalszego uprawiania przemytu.

Idę na emeryturę — oświadczył.

... A idź sobie choćby do diabła! — myślał Selkirk. — Cóż to się z tymi ludźmi dzieje? Każdy tylko marzy, by iść na eme­ryturę... Właściwie warto by też spróbować tego na czas jakiś...

Miał trochę zaoszczędzonych pieniędzy z nielegalnego handlu. Może pokój nie będzie trwał wiecznie, więc później znajdzie się jakieś odpowiednie zajęcie. Teraz, gdy nie miał nic do robo­ty, mógł się zabrać do spisywania pamiętników z wyspy Juan

Fernnndoz, zanim jeszcze wszystko pozaciera się w pamięci. A potom trzeba będzie porozumieć się z owym pismakiem, któ­rego mu kiedyś polecał Dampier — adres miał gdzieś w ma­rynarskim kuferku, oddanym na przechowanie karczmarzowi w Gravesend.

Dla Selkirka, przyzwyczajonego do wpisywania tylko krót­kich notatek w dzienniku pokładowym, opisanie własnego żyda na bezludnej wyspie stanowiło nie lada problem. Ostatecznie uporał się jakoś z tym zadaniem.

Daniel Defoe, tęgi mężczyzna w okazałej, bujnej peruce, nie­douczony kleryk, obieżyświat, handlarz, polityk i pisarz, przy­witał go uprzejmie.

Niech mi pan to zostawi — rzekł biorąc od dzielnego marynarza gruby zeszyt z notatkami. — Przejrzę możliwie szybko. Niech pan wstąpi za czas jakiś dowiedzieć się o rezultat.

Nie przejrzał jednak, bo właśnie bardzo był zaaferowany ja­kimiś intrygami politycznymi, które zdawały się rokować wiel­kie nadzieje. Selkirk też się nie pokazał, dostał bowiem pracę na statku; podróż była dosyć ciekawa, wiodła do Chin, a urozmai­ciło ją spotkanie z piratami malajskimi. Potem, gdy stali w Kan­tonie, chorował trochę na malarię, aż wreszcie po blisko trzech latach powrócił do Anglii. Przypomniawszy sobie pana Defoe i sprawdziwszy, że żyje jeszcze, wybrał się do niego.

Niech się pan na mnie nie gniewa, ale jakoś jeszcze się do tego nie zabrałem — tłumaczył się wystraszony Defoe.

Widzi pan — rzekł podrażniony Szkot — ja przez ten czas objechałem cały świat dokoła, a pan nie zdążył przejrzeć zwy­kłego zeszytu? To nie jest w porządku! Przyjdę tu jutro o tej samej porze i poproszę o konkretną odpowiedź! — Iz tym wyszedł.

Sporo się stary Defoe napracował, zanim udało mu się wśród sterty rupieci odszukać zapiski marynarza. Nie miał wcale za­miaru ich czytać, machinalnie otworzył zeszyt i rzucił okiem na którąś stronę. Na niej właśnie Selkirk opisywał, jak po wielu chybionych próbach uszył sobie wreszcie kurtę i czapkę ze skóry dzikiej kozy. Defoe zainteresował się do tego stopnia, że znowu zaczął czytać notatnik od początku.

Ależ to fantastycznie dobre — pomrukiwał przy każdej

niemali stronie. — Właśnie tak trzeba to robić: pisać o rzeczach prostych najprostszymi słowami! Tego właśnie ludzie chcą. Tylko szkoda tego wszystkiego dla takiego prostaka...

Całą noc przesiedział nad zeszytem Selkirka pilnie robiąc dla siebie wyciągi i notatki.

Obawiam się, że taka rzecz nie zainteresuje naszych czy­telników — w parę godzin później tłumaczył zatroskanym to­nem Selkirkowi, gdy ten zjawił się punktualnie jak na zmianę wachty. — Wie pan, ludzie są bardzo wymagający, a to wszyst- jest ogromnie prymitywne...

Jak pan uważa — odparł obojętnie szkocki marynarz. — Niech mi pan to cdda!

I nagle przestał się zupełnie interesować kwestią wydrukowa­nia swych przygód na wyspie. Właśnie poprzedniego dnia, gdy szedł do pana Defoe, spotkał Courtneya, dowódcę drugiego stat­ku Rogersa, „Duchess”. Courtney, bogaty właściciel ziemski z Bristolu, finansował z własnej kieszeni w znacznej części wy­prawę Rogersa. A robił to nie tyle z chęci zysku, co z zamiło­wania do wielkiej przygody. Następnie przeszedł do marynarki wojennej; obecnie dowodził piękną korwetą „Delphin”, uzbro­joną w osiemnaście dział, która za parę dni miała popłynąć do Indii Zachodnich celem wzmocnienia tamtejszej floty. Zuchwały korsarz francuski, Duguay-Trouin, najspokojniej topił tam angielskie statki handlowe jeden po drugim, nic sobie nie robiąc z olbrzymiej obławy, jaką okręty wojenne urządzały w pogoni za nim po całym Atlantyku.

Courtney zaproponował Selkirkowi na swej korwecie stano­wisko podoficera, a żądny przygód Szkot, dowiedziawszy się

o celu podróży, przyjął propozycję bez namysłu. Dlatego też odmowna odpowiedź Defoe nie zrobiła na nim większego wraże­nia i nawet mu na myśl nie przyszło próbować namawiać pisarza.

A spryciarz Defoe odczekał czas jakiś, nie chciał zbyt wcześnie ujawniać swej nowej powieści, by rezolutny marynarz nie po­ciągnął go do odpowiedzialności sądowej. „Lepiej będzie jeśli ta historia trochę się odleży...” — ¡»wiedział sobie i zajął się czym innym. W jakiś czas później dopiero ogłosił drukiem pierwszy tom swej powieści: „The life and strange surprising

adventures of Robinson Crusoe of York”. *) Znał gust czytelni­ków, a zarazom zabezpieczył się w pewnym stopniu przed oskarżeniem o plagiat: przeniósł swego Robinsona w okolice ujścia rzeki Orinoko, z własnych przeżyć w Hiszpanii, Francji i Niemczech skonstruował coś w rodzaju wstępu, ożywił akcję przoz wprowadzenie ludożerców karaibskich Piątka i Czwartka, ale w gruncie rzeczy trzymał się toku opowieści Selkirka, zar- chowając przede wszystkim jego prosty sposób narracji. To właśnie zjednało Robinsonowi olbrzymie powodzenie i sprawiło, że książka ta po biblii cieszyła się największą poczytnością.

Powieść Defoe wysrała w 1719 roku, a zdobyła tak wielkie powodzenie, że w tym samym jeszcze roku przełożono ją na język francuski. W rok później książkę wydano w Niemczech w pięciu wydaniach — potem już sukcesy toczyły się jak lawina. Niedługo Defoe napisał dnigi tom, w którym opisał dalsze podróże morskie bogatego już Robinsona, przygody w Pirene­jach, na morzu, w Indiach i w Chinach. Tu już posługiwał się tylko własną wyobraźnią — co zresztą odbiło się na książce. Mimo to jednak czytano ją jeszcze i tłumaczono. Za to trzeciego tomu: „Serious reflexions during the life of Robinson Crusoe” **) nikt już nie chciał czytać, ani tłumaczyć. Takie moralizatorskie tyrady nikogo nie interesują, można je usłyszeć w każdym nie­dzielnym kazaniu, i to w znacznie lepszej formie.

O sławie, jaką zdobył Defoe, Selkirk nic nie wiedział. Kon­tynuował pościg za Duguay-Trouin’em przy wybrzeżach kolonii angielskich, z kolei przeszedł na inny statek, nadzorujący han­del niewolnikami u wybrzeży Afryki. Sam nigdy nie był ama­torem czytelnictwa, a Dampier już wówczas nie żył, nikt więc nie mógł mu zwrócić uwagi na książkę Defoe. Od chwili jego wyjazdu z wyspy Juan Fernandez minęło już lat jedenaście, ludzie znający jego przygody — większość z nich już nie żyła — dawno o nich zapomnieli. Mógł więc teraz Defoe bez przeszkód cieszyć się swym sukcesem, który jak na. owe czasy był istotnie niezwykły i objął cały świat.

Do końca stulecia, czyli w ciągu lat osiemdziesięciu, w sa­mych tylko Niemczech powstało około stu naśladownictw Ro-

binsona, tak bardzo podobał się ten rodzaj książki, a czytelnicy dopominali się gwałtownie o opisy takich właśnie przygód. Po­wodzeniu książki nie zaszkodził nawet fakt, że później słynny filozof, Jean Jacques Rousseau, gorąco ją polecał jako idealną pod względem wychowawczym książkę dla młodzieży.

Mimo zupełnie nieoczekiwanego sukcesu Defoe na Robinsonie nie zrobił majątku i umarł równie biedny jak Selkirk, bohater jego powieści, który przeżył go o całych lat dziesięć.

Po wyjeździe Selkirka na wyspie Mas a tierra zaległa cisza, kozy panowały na niej niepodzielnie — nie zagrażały im żadne drapieżniki ani węże jadowite, ponieważ na wyspie nigdy ich nie było. Od czasu do czasu przybijał tu tylko jakiś zagnany wiatrem statek, lub taki, który z konieczności zbaczał z kursu, by odnowić zapasy wody do picia i drzewa. Lecz marynarze to zazwyczaj kiepscy strzelcy, więc też szybkonogie mieszkanki wyspy spokojnie pasły się na bujnej trawie. Dopiero w 1741 Hiszpanie postanowili założyć tam osadę — widocznie jednak duch Selkirka nie życzył sobie, by obecność wielu ludzi spro­fanowała jego dawne królestwo: w tym samym roku nawiedziło wyspę tak straszne trzęsienie ziemi, że ludzie, którzy je przeżyli, W najwiękseym pośpiechu opuścili wyspę. Wprawdzie w kilka lat później znów tam osiedli jacyś ludzie, ale i oni także nie czuli się szczęśliwi. Dopiero w roku 1819 rząd Chile zorganizował na wyspie kolonię karną, przeznaczoną w pierwszym rzędzie dla przestępców politycznych. Zbudowano cytadelę, kościół, koszary i więzienie, ale w roku 1855 całą osadę zlikwidowano, przenosząc ją do Punta Arenas, nad cieśniną Magellana. Wyspa znów opu­stoszała, murowane budynki zburzyły trzęsienia ziemi, a pod­zwrotnikowa roślinność szybko przykryła je bujnym kobiercem zieleni. Rząd chilijski wydzierżawił później wyspę, ale ludzie do osiedlania na niej nie kwapili się — z końcem ubiegłego stu­lecia istniała tam zaledwie jedna niewielka osada w pobliżu zatoki Cumberland, najdogodniejszego portu na całym długim wybrzeżu, w nielicznych tylko miejscach dostępnym dla więk­szych statków.

*

Do tej właśnie zatoki dnia 26 kwietnia 1896 roku zbliżała się jakaś dziwna, mała łódź żaglowa. Doświadczony marynarz, spotkawszy ją na pełnym morzu w tych okolicach, byłby co naj­mniej zdumiony jej skromnymi wymiarami. Długość stateczku wynosiła niewiele ponad jedenaście metrów, szerokość cztery i jedna trzecia metra. Normalnie kuter wielorybniczy bywa większy, a już nośnością na pewno przewyższa tę zaledwie dwunastotonową łódeczkę. Na rufie małej jolki wypisana była nazwa i port macierzysty statku: przy dobrym wzroku można było odczytać drobny, białą farbą na wąskiej desce wymalowany napis — „Spray”, Boston. A Boston, port Ameryki Północnej na Atlantyku, odległy jest o dziesięć tysięcy mil od tych okolic, gdzie właśnie zjawił się ten niepokaźny stateczek. Sam ten fakt mógł wprawić w zdumienie.

Rzecz jeszcze dziwniejsza: cała załoga „Spray” składała się z... jednego człowieka.

No tak — powiedziałby sobie jakiś niedowiarek — ten pan wyjechał po prostu jakimś większym statkiem na wycieczkę na wyspę Robinsona... Tylko gdzież jest ten statek, który go tu przywiózł wraz z tą łupinką orzecha?”

Daremnie czekałby na odpowiedź.

Człowiek na jolce był zupełnie sam, samotnie także już od roku i dwóch dni wędrował po oceanach. Sam jeden podjął po­dróż dokoła świata na najmniejszej jaką można sobie wyobrazić żaglówce, otwierając długi szereg ludzi odważnych, którzy póź­niej wyruszą za nim, naśladując go czy też dokonując jeszcze śmielszych wyczynów.

Był to. Joshua Slocum, Amerykanin rodem z Nowej Szkocji. Pochodził ze starej marynarskiej rodziny, sam przed laty był kapitanem i współwłaścicielem pięknego, trójmasztowego ża­glowca „Northern Light” — Światło Północy. Majątku nie zrobił, na starość nic mu prawie nie pozostało. Żył z tego, że pracował przy ożaglowaniu i olinowaniu nowych statków wie- lorybniczych. Pewnego razu właściciel kilku takich statków, stary wielorybnik Eben Pierce, podarował mu mocno sfatygo­waną, wysłużoną już łódź — leżała na brzegu w Feirhaven i niemal się rozsypywała.

Slocum dair przyjął i przerobił łódź własnym przemysłem, po­

tem zaś nazwał ją „Spray . *) Miał zamiar podczas lata zająć się rybołówstwem, by w ten sposób zarobić trochę pieniędzy. Ale gdy te projekty zawiodły, stary Joshua wpadł na inny pomysł: oto na swej łódce podejmie podróż dokoła świata, pokaże tym wszystkim iachowoom-niedowiarkom, że jeden człowiek na ma­łym stateczku potrafi przeciwstawić się nawet takim burzom, które znacznie większym statkom sprawiają ogromne trudności, udowodni im, że nawet podczas szalejącej groźnej wichury bę­dzie mógł położyć się spać. Tylko: z czego żyć w drodze? Podróż dokoła świata to kosztowna impreza, ozy to w charakterze pa­sażera na statku parowym, czy na własnej łodzi...

Stary kapitan nie namyślał się długo: coś przecież złowi w mo­rzu, za ostatnie pieniądze kupi trochę zapasów, może też jakieś grosze zarobi na odczytach, wygłaszanych w miejscowościach, gdzie wypadnie mu przybić do lądu. Za to gdy zdrowo i cało powróci, wówczas prasa amerykańska suto mu zapłaci za opis przygód i podróży. Co do tego nie miał wątpliwości.

Z przyrządów żeglarskich kapitan miał stary, wysłużony sekstant, **) ale brak mu było chronometru, którego nie miał za­miaru kupować.

Jakże pan chce wyruszyć w taką podróż bez chronometru? Jak pan określi swą pozycję? — pytali go znajomi.

Niepotrzebny mi chronometr — mówił z uporem. — Dawni żeglarze też go nie mieli, a mimo to odkryli połowę świata!

Lecz już zaraz na początku podróży kapitan zmienił zdanie; gdy przybił do kanadyjskich brzegów, kupił nie chronometr co prawda, ale stary budzik kuchenny z rozbitym szkiełkiem i uszkodzoną tarczą. Budzik chodził regularnie z dokładnością do pół sekundy i zastępował mu drogie przyrządy nawigacyjne służąc sumiennie przez trzy lata podróży dokoła świata.

Mimo iż był zupełnie sam między niebem i wodą, kapitan nigdy w drodze się nie nudził. Wiózł z sobą sporą biblioteczkę. Wiele czasu zabierało mu też gotowanie posiłków, ustalanie pozycji i szereg drobnych zajęć, związanych ściśle z podróżą. Dla podtrzymania nastroju sam sobie wydawał rozkazy, a nawet

głosem naśladował wszystkie „szklanki, *) zgodnie ze zwycza­jem od czasów sławnych odkrywców mórz.

W podróży nie zabrakło mu przygód. Za cieśniną Gibraltarską, dokąd skręcił, by zobaczyć Morze Śródziemne — w oczach sta­rego żeglarza, przywykłego do bezmiernych wód oceanów, była to zwyczajna śródlądowa kałuża — gonili go berberyjscy piraci. Brzmi to dość niewiarygodnie: czyżby nasi dziadkowie pamiętali jeszcze romantyczne przygody z piratami na Morzu Śródziem­nym? A jednak to prawda, bo starego kapitana specjalnie prze­strzegano w Gibraltarze, by trzymał się jak najdalej od afrykań­skich brzegów. On oczywiście przestrogę tę potraktował jako zachętę i koniecznie chciał się o jej słuszności przekonać... I tylko dzięki nieoczekiwanej interwencji nieba, które w chwili, gdy piraci już go doganiali, zesłało nagłe uderzenie wiatru, kapitanowi udało się umknąć cało. Statek piracki stracił maszty i żagle, a „Spray” wyszła cało z trudnej sytuacji.

Joshua Slocum, człowiek starszy, już po pięćdziesiątce, z łysą głową i białą jak mleko kozią bródką, serce jednak miał młode: koniecznie chciał dotrzeć do miejsca pobytu Aleksandra Selkirka, Robinsona Cruzoe, by tam złożyć hołd pamięci bohatera swych lat młodzieńczych. Wprawdzie wyspa Mas a tierra leży o dobrych paręset mil w bok od wytyczonej trasy — kapitan wybierał się na wyspy Markizy — ale gotów był nadłożyć nawet i tysiąc mil drogi, byle nie pominąć okazji zwiedzenia wyspy uwielbia­nego w młodości bohatera.

O swym pobycie na wyspie Juan Fernandez sam próżniej tak pisał: „Już z odległości trzydziestu mil widoczne były sinie­jące spoza chmur szczyty wyspy Juan Fernandez. Na widok wyspy ogarnęła mnie radość 1 wzruszenie.

Przez cały dzień wiatr był słaby, „Spray” dotarła do wyspy już po ciemku podpływając do północnowschodniego brzegu, tu jednak zaskoczyła ją cisza i łódź utknęła w zatoce. Głębiej w za­toce zauważyłem migocące światło, dałem więc sygnał wystrza­łem, ale odpowiedzi nie było, a światło zgasło. Całą noc słysza­łem huk bijącego o skały morza, fala na oceanie wciąż była wysoka. Ponieważ w ciągu nocy coraz słabiej dobiegały odgłosy

zwierząt od strony gór, doszedłem do przekonania, że fale znoszą mnie dalej na morze.

O świcie zauważyłem płynącą w moją stroną łódkę. Gdy po­deszła bliżej, przypadkiem sięgnąłem po leżącą na pokładzie strzelbę, by odnieść ją do kajuty. Ludzie w łódce, zauważywszy broń w mym ręku, zawrócili natychmiast w stronę odległego

o mniej więcej cztery mile brzegu. Załoga łodzi składała się | sześciu ludzi; zauważyłem, że wiosła mieli osadzone w dulkach, jak wytrawni marynarze, stąd wysnułem wniosek, że to ludzie cywilizowani. Ich mniemanie o mnie natomiast nie było zapewne zbyt dla mej osoby pochlebne, bo broń w mej ręce potraktowali jako groźbę i zaczęli uciekać wiosłując ze wszystkich sił.

Z pewnym trudem udało mi się przy pomocy gestów jakoś wytłumaczyć im sytuację — po niejakim czasie zawrócili, a na­wet weszli na pokład. Jeden z nich, którego tytułowali „królem”, sznał język angielski, reszta posługiwała się hiszpańskim. Z prasy nadchodzącej z Valparaiso wiedzieli o wyprawie „Spray” i bar­dzo się interesowali jej przygodami. Opowiadali mi o wojnie Chile z Argentyną, o której podczas mego tam pobytu nie sły­szałem, ja zaś zrewanżowałem się im krążącą po Chile plotką, że wyspa ich zniknęła zupełnie z powierzchni morza. (Tę samą wersję o pochłonięciu wyspy Juan Fernandez przez fale morza powtarzano mi także w Australii, gdy byłem tam w trzy mie­siące później.)

Gdy goście weszli na mój statek, miałem już ugotowaną kawę i na tłuszczu usmażone placki, zaprosiłem więc mieszkańców wyspy na śniadanie. Ogromnie im smakowało. Następnie wziąwszy „Spray” na hol pociągnęli ją do brzegu z szybkością co najmniej trzech węzłów. Mężczyzna zwany królem przejął z mych rąk ster łodzi i poczynał sobie tak energicznie, że „Spray” zaczęła się niebezpiecznie przechylać. Reszta załogi wiosłowała z zapałem. Jak się później dowiedziałem, tytuł królewski był pewną formą kurtuazji w odniesieniu do człowieka, który najdłu­żej ze wszystkich mieszkańców, całych lat trzydzieści, przebywał na wyspie. Opowiadano mi także, że wyspą administruje guber­nator, szlachcic szwedzki z pochodzenia, a jego córka podobno umie jeździć na najdzikszej z całej wyspy kozie. Podczas mego

tam pobytu gubernatora nio było na wyspie: wyjechał wraz i rodziną do Valparaiso, by umieścić dzieci w szkołach.

Król” mieszkał rek czy dwa w Rio de Janeiro, ożenił się tam z Brazylijką i przywiózł ją na wyspę. Z pochodzenia był Por­tugalczykiem 7. Wysp Azorskich. Dawniej był marynarzem na statkach wielorybniczych, gdzie dosłużył się stopnia sternika.

Opowiedziano mi to wsizystko zanim jeszcze przybiliśmy do brzegu. Lekki wiatr od morza wydął żagiel „Spray", doświad­czony portugalski żeglarz wprowadził ją do zatoki i przycumo­wał do boi obok małej osady. Teraz z kolei sami mieszkańcy wyspy zaprosili się na kolejną kawę z plackami. Bardzo mi to pochlebiało, że nie gardzą przysmakami mego wyrobu.

Na wyspie Juan Fernandez brak było tłuszczu, ze zwierząt żyły tylko kozy, a to wyjątkowo chude stworzenia. Przy okazji więc przeprowadziłem korzystną transakcję handlową: zawie­siłem na drzewie wagę i zacząłem sprzedawać łój. Cenę ustaliłem dość niską — nim słońce zaszło już wyspiarze umieli smażyć naleśniki i placki. Za tłuszcz płacili mi jakimiś bardzo starymi monetami, część z nich pochodziła z wraku rozbitego już bardzo dawno w pobliżu zatoki galionu. *) Znacznie później odsprzedałem te monety pewnemu antykwairiuszowi i otrzymałem za nie sumę znacznie wyższą od nominalnej wartości. W taki to sposób nie­oczekiwanie zrobiłem nawet dobry interes, bo z wyspy przywio­złem najrozmaitsze monety, zdaje mi się, że wszystkie, jakie jej mieszkańcy posiadali.

Port na Juan Fernandez to prześliczne miejsce': pięknymi lasami pokryte wzgórza, urodzajne doliny i szumiące w wą­wozach strumienie kryształowo czystej wody. Na wyspie nie ma wężów jadowitych; prócz kóz widziałem tam tylko parę psów. Ludzie żyją bez rumu i bez piwa. Nie ma tam policjanta, ani adwokata — tryb życia tych ludzi to szczyt prostoty. Nikt się nie interesuje modą paryską, każdy ubiera się według własnego pomysłu i gustu. I chociaż nie ma tam także lekarza, wszyscy są zdrowi, a dzieciaki ich są bardzo ładne. Razem zamieszkuje wyspę czterdzieści pięć osób, w czym większość dorosłych z Ameryki Południowej.

Błogosławiona wyspo Juan Fernandez! Pojąć nie mogę dla­czego cię wówczas Aleksander Selkirk opuścił...

Pewnego razu przypływ morza wyrzucił na brzeg płonący statek. Pożar wprawdzie ugaszono, ale fale roztrzaskały wrak na brzegu. Wyspiarze wyłowili pływające belki i wybudowali sobie I nich domki, które z tego tytułu nabrały jakiegoś „mor­skiego” charakteru. Domek Manuela Carroza — tak brzmiało nazwisko „króla” — przypominał arkę. Na bocznych, wymalo­wanych na zielono drzwiach, wisiała pięknie oczyszczona kołatka, przed reprezentacyjnym wejściem stał maszt flagowy z pełnym olinowaniem, dalej zaś malowana na czerwono i niebiesko łódka, jedyna radość starego „króla”.

Rzecz proąta zaraz wybrałem się na szczyt wzgórza, gdzie Aleksander Selkirk spędził tyle dni swego życia wypatrując statku, który przecież się zjawił. Z brązowej, umocowanej na skale płyty, przepisałem następujące słowa:

PAMIĘCI MARYNARZA ALEKSANDRA SELKIRKA

| Largo w hrabstwie Fife, w Szkocji, który w zupełnej samotności przeżył na tej wyspie cztery lata i cztery mie­siące. Wysadzono go tu ze statku „Cinq Ports”, 96 ton, 18 dział, A. D. 1704, zabrał go statek korsarski „Duke”,

12 lutego 1709. Zmarł jako porucznik na H. S. M. „Wey- mouth”, A. D. 1723, w wieku lat 47. Płytę tę obok czatowni Selkirka umieścił dowódca Powell i oficerowie H. S. M. „To- paz”, A. D. 1808.

Jaskinia, gdzie podczas swego pobytu na wyspie mieszkał Sel­kirk, znajduje się na cyplu obok zatoki noszącej dziś nazwę Robinsona Cruzoe. Zatoka ta leży wśród stromych skał, na za­chód od dzisiejszego portu. I tam także lądują statki, ale nie ma wystarczającej osłony od wiatrów północnych, na które wysta­wione s# oba porty, jakkolwiek wichry nie docierają tam w peł­nej sile. W izatoce wschodniej, gdzie obecnie przybijają statki, dno pozwala na l-zucenie kotwicy, chociaż prąd denny często daje się marynarzom we znaki.

Topaz", A.D. 1808.

Wobec ostrogo przyboju z wielkim trudem wjechałem łódką do zatoki Robinsona Cruzoe 1 przybiłem do brzegu. Obejrzawszy jaskinię stwierdziłem, że jest sucha i nadaje się do zamieszkania. Mieści się ona w pięknym zakątku, wysokie szczyty osłaniają ją przed burzami, jakie czasem, oo prawda niezbyt często, szaleją nad wyspą.

Wyspa Juan Fernandez była kiedyś kolonią karną. Jaskinie, w których kiedyś zamykano więźniów — duszne i niezdrowe groty — obecnie są puste.

Najpiękniejszy był dla mnie ostatni dzień spędzony na wy­spie — może nawet najpiękniejszy w całej mej podróży. Nie dlatego, że był to ostatni dzień mego tam pobytu, ale że towa­rzyszyła mi cała gromadka dzieci, które miały nazbierać dla mnie na drogę owoców. Znaleźliśmy pigwy, brzoskwinie i figi, dzieciaki nazsrywały mi ich całe kosze. A dla dzieci byle dro­biazg może być przyczyną radości: mali wyspiarze nigdy nie słyszeli innego poza hiszpańskim języka, więc gdy słyszeli, że mówię po angielsku, zaśmiewali się tak głośno, że aż echo niosło się po górach.

Dowiedziałem się, że pierwsze urodzone tu na wyspie dziecko to już dojrzała kobieta i matka. Manuel Carroza i jego dzielna towarzyszka z Brazylii pochowali tu swe jedyne dziecko, siedmio­letnią dziewczynkę. Na małym cmentarzyku, wśród ponurych, wulkanicznych skał, są także i inne groby: w jednych spoczy­wają zrodzone już tu na wryspie dzieci, w innych żeglarze, którzy zachorowali na przepływających obok wyspy statkach i tutaj zmarli.

Moim zdaniem na wyspie najbardziej brak szkoły. Oczywiście, klasy nie byłyby liczne, ale ktoś kochający dzieci i lubiący je uczyć znalazłby tu pracę dającą wiele satysfakcji.

Następnego dnia, 5 maja 1896, pożegnałem wyspę Juan Fer­nandez. Przeżyłem tam wiele miłych chwil, największe jednak wrażenie zrobiła na mnie wizyta w jaskini Robinsona Cruzoe.”

II. Galapagos

Wyspy olbrzymich żółwi

i. wSrôd hiszpańskich żeglarzy

Bezpośrednio na samym równiku, około tysiąc kilometrów na zachód od wybrzeży Ekwadoru, wynurzają się z morza Wyspy Galapagos. Stworzył je ogień podziemny, który kiedyś dawno, za niepamiętnych czasów, wydźwignął je z wody wyle­wając się kraterami ponad dwóch tysięcy wulkanów. Wszystkie one niemal już wygasły, zaledwie kilka z nich jest po dziś dzień dowodem, że ogień w podziemnej kuźni Wulkana wciąż jeszcze płonie. Wyspa Albemarle wyparła ocean na przestrzeni czterech tysięcy trzystu kilometrów kwadratowych; prócz niej są tam jeszcze nagie skały i rafy, na których rozbitek nie znajdzie nawet tyle płaskiej przestrzeni, by ułożyć się na niej do snu.

Wiatr i morze zaniosły na te wyspy nasiona i żywe stworzenia, zwietrzała lawa dostarczyła urodzajnej gleby, więc olbrzymie, w kształcie świeczników kaktusy oraz opuncje, skromne rośliny, których użyteczność równa się także ich skromnym wymaga­niom, rozrosły się tam w całe zagajniki. Zimny prąd morski, idący od bieguna południowego, odchyla się od wybrzeży Peru

i

b

i otacza Wyspy Galapagos olbrzymim kręgiem wody, zimniejszej

0 osiem do jedenastu stopni niż oblewające je morze. Uczeni, którzy nazwali ten zimny prąd nazwiskiem Humboldta, potrafią wytłumaczyć, dlaczego prąd ten, towarzyszący wiernie tyle mil brzegom Ameryki Południowej, zmienia nagle kierunek. Lecz nieszczęsny rozbitek, wyrzucony na te ponure, wygasłe wulkany, wierzy, że to życzliwy ludziom los skierował tu te zimne wody, by ochłodziły trochę palony bezlitosnym, równikowym słońcem czarny bazalt Wysp Galapagos, osiągający nieraz temperaturę rozpalonego pieca.

Ten dziwny zimny prąd przyniósł tu foki i morsy, zwierzęta lubiące znacznie wyższe szerokości geograficzne, ba — nawet

1 pingwina, rozkosznego, niezdarnego włóczęgę, który zazwyczaj kojarzy się nam z obrazem wieciznych śniegów i lodów. Co wię­cej, jakaś ironia losu w przyrodzie: wyspy Galapagos dały schronienie zwierzętom, które są reliktem z zamierzchłych cza­sów. Jakby przyroda chciała nam pokazać, co to za ohydne stworzenia zamieszkiwały kiedyś świat, zanim jeszcze zjawił się na nim człowiek — pozostały tu olbrzymie żółwie, mogące unieść człowieka na grzbiecie, oraz legwany, które swą brzydotą wcale nie ustępują dawno wymarłym smokom trzeciorzędu. Prawda, że zmniejszyła ich rozmiary — i to jest właśnie przejaw jej wielkiej mądrości — bo skoro dzisiejsze drzewa i lasy to karzeł­ki w stosunku do tego, czym były okazy flory na naszej planecie w erze jurajskiej, to i rozmiary zwierząt żyjących w tych lasach czy na łąkach muszą być odpowiednio mniejsze. Lecz mimo to legwany z Wysp Galapagos sięgają długości półtora metra, stąd dawna ich nazwa „jaszczury” utrzymująca się wśród marynarzy wbrew zdaniom przyrodników, którzy określają je nazwą „jasz­czurek olbrzymich”.

To gruby, długi gad opatrzony ogonem i poruszający się na . czterech nogach’1 — opisywał legwana z Wysp Galapagos fli­bustier Davis.

Ale to mało. Przyśnić się może ten potwór, gdy wyłazi ze swej pieczary, wędruje po ostrych odłamach lawy wpijając w nią ogromne pazury, drapie się pod górę szukając wody lub pożywie­nia. Niepodobna zapomnieć tej wstrętnej, pokrytej żółtą łuską głowy z pięcioma rogami, rudego, przechodzącego w czerń ciała,

opatrzonego na grzbiecie od karku aż po koniec potężnego ogona grzebieniem, ani obrzydliwego syku, jedynego głosu, jaki wydaje to zwierzę...

Tysiąc kilometrów, dzielących Wyspy Galapagos od stałego lądu, nie stanowi dla ludzi przeszkody nie do przebycia. W roku 1535 niesprzyjające wiatry zagnały tam flotę biskupa panamskie- go. Marynarze hiszpańscy z rozpaczą w sercach szukali wody — znaleźli tylko obrzydliwą, cuchnącą ciecz, pozostałą we wgłębie­niach skalnych po ostatnich deszczach, w sam raz odpowiednią dla żółwi i legwanów. Ludzie żuli grube łodygi kaktusów, by zwilżyć choć trochę wyschnięte gardła. Mimo to kilkunastu z nich zmarło.

W jedenaście lat później znów zabłąkał się w okolice wyspy inny statek hiszpański, wiozący pokonanych przeciwników Pizar­ra. Opuszczali Peru tak jx>śpiesznie, że nie zdołali nawet zabrać ■ze sobą map, instrumentów nawigacyjnych, ba — nawet kom­pasu! Dowódca, ujrzawszy Wyspy Galapagos, był przekonany, że skutkiem zdrady sternika znaleźli się z powrotem w Peru. Już był gotów rzucić sternika na pożarcie licznie kręcącym się przy statku rekinom, ale ponieważ stary sternik zaklinał się na wszystkie świętości, że chociaż bez kompasu prowadził sta­tek, jednak ręczy swą głową, iż nie są to wybrzeża Peru — odłożył decyzję na później.

No dobrze, chłopcy, zwłoka tu nie zaszkodzi, a rekiny mo­gą poczekać — zdecydował.

Wprawdzie o rekinach ustalił się osąd, że nie mają węchu, lecz mimo to te rozbójniki oceanów na każdą odległość potrafią zwęszyć okazję zdobycia łupu. I wtedy także trzymały się zwar­tą gromadą w pobliżu przez cały czas, kiedy statek pływał wzdłuż brzegów lądu, zanim kapitan nabrał przekonania, że znajdują się obok jakiejś nieznanej wyspy.

Przybili wreszcie do brzegu — stary sternik pewnie padł zaraz na kolana, dziękując niebu za ocalenie — rozpoczęły się poszu­kiwania wody. Wszystko daremnie. Trzydziestu dwu ludzi w pa­lących promieniach równikowego słońca znosiło udręki pragnie­nia aż do chwili, gdy los wreszcie ulitował się nad nimi: przele­ciała krótka, lecz obfita w deszcz tropikalna burza, jedna z ta­kich, co zdają się przewracać cały porządek przyrody: człowiek

ma wrażenie, ż! morze znalazło się nagle nad ziemią i stamtąd zlewa na nią wszystkie swe wody.

Po burzy rozpogodziło się, nastała cisza morska. Statek począt­kowo płynął niesiony prądem morskim, potem jednak zatrzymał się. Teraz nic już nie mogło poruszyć go z miejsca: ani woda, ani powietrze. Przy bezczynności załogi zapasy szybko topniały, więc też widok wielkiego, zielonego żółwia na falach wywołał wśród całej załogi ogromną radość. Zwierzę spało spokojnie, może zażywało kąpieli słonecznej — nie wykonywało żadnych ruchów, a łagodna fala morska unosiła je powoli. Zgłosił się na ochotnika chłopak okrętowy: chciał popłynąć po żółwia. A ponie­waż nigdzie na widnokręgu nie było widać trójkątnej płetwy, którą rekin dość uczciwie oznajmia swą obecność, nikt nie zgłosił sprzeciwu.

Żeglarze z zainteresowaniem przyglądali się, jak mały, spalo­ny słońcem na brąz Juan spokojnie podpływa do wielkiego zwierzęcia. Był już o krok od niego, gdy nagle od strony lądu dmuchnął ostry wiatr i wydął wszystkie, od długich dni czter­nastu smętnie zwisające żagle. Na statku ozwały pię okrzyki przerażenia, lecz jeszcze większe przerażenie ogarnęło nieszczę­snego chłopca okrętowego. W poczuciu bezradności przytulił się mocno do twardej skorupy śpiącego zwierzęcia i z rozpaczą, szeroko otwartymi oczyma patrzył, jak statek coraz szybciej odpływa. Żółw obudził się i zanurzył w głębinę tak szybko, że chłopak nawet nie zdołał zdać sobie sprawy z grozy położenia.

Nieszczęsnego chłopca pożarły zwierzęta morskie” — napisał później w notatniku swych przygód kapitan statku Rivadeneira.

Wiele podobnych mniejszych i większych tragedii rozegrało się jeszcze później na Wyspach Galapagos. Żeglarze nazywali je początkowo dość często Islas de los galapagos, wyspy żółwie, ze względu na ich olbrzymich mieszkańców, ale także i Las islas encantadas, wyspy zaczarowane. Przyczyną tej drugiej nazwy były: całkowita bezludność wysp, bardzo często panująca tam cisza morska, a także dziwaczne prądy morskie, wiodące żeglarzy nie tam, gdzie płynąć chcieli.

Natomiast piraci nie unikali wysp Galapagos. Trzynaście więk­szych i całe mnóstwo mniejszych wysp dawało doskonałe miej­sce schronienia, gdzie nie mogłaby ich wykryć nawet cała

eskadra okrętów wojennych. Mimo że brak tam było wody, to wyspy suto zaopatrywały załogi w bardzo smaczne mięso olbrzy­mich żółwi. A było ich tak wiele, że statki ilibustierów zawijały tam regularnie po zapas mięsa, które załogi nazywały „wołowiną z Galapagos”.

Jeden z ilibustierów, Cowley, przyjaciel Dampiera, pierwszy nadał nazwę tym wyspom i pozostawił ich szczegółowy opis. Z czasem miejsce rabusiów morskich zajęli żołnierze, za czasów wojen napoleońskich amerykańskie fregaty oczyszczały tu morza z brytyjskich wielorybników. Potem znów żołnierze zniknęli, a Wyspy Galapagos odwiedzali tylko wielorybnicy, robinsonowie i wyprawy naukowe.

2. PORZUCONY MARYNARZ

Nr iepodobna już dziś dokładnie ustalić, oo było przyczyną, że John Hawkins, solidny Irlandczyk z Dublina, i Ebenezer Pitt, kapitan szkunera wielorybniczego „Dora” nie cierpieli się nawzajem. Faktem jest, że obaj byli wybuchowi jak beczka pro­chu strzelniczego i uparci jak dwa buldogi.

Kapitan zawziął się na mnie — żalił się zrezygnowany John, a tak mniej więcej było naprawdę. — Nie może znieść mego głębokiego poczucia sprawiedliwości — dodawał, ale to już nie zupełnie była prawda.

Jest zuchwały jak małpa — mówił o Johnie Ebenezer Pitt z New Bedford podając jako argument rozmaite historie, jakie miały miejsce podczas połowów koło wysp Galapagos.

Niektóre z nich co prawda nie przynosiły zaszczytu kapitano­wi, co przyznawała w duchu cała załoga. Jak chociażby ta spra­wa z chłopcem okrętowym Dickiem, jaka zdarzyła się niedawno, kiedy łowili już ostatniego wieloryba. Przy całej irytacji kapi­tana Pitta była ona tą przysłowiową kroplą, któira spowodowała przelanie się pełnego kielicha.

Wieloryb trafiony prawidłowo harpunem aż po samą nasadę rzucił się do szaleńczej ucieczki. W łodzi, zgodnie z przepisami, przy gotowane były trzy zwoje lin po sto kabli * każdy. Pierwszy z nich rozwinął się normalnie, tak jak być powinno, drugi nato­miast gdzieś w połowie tak się splątał, że gdyby nie stary har- punnik, który jak jastrząb czyhał z siekierą w ręce i jednym uderzeniem przeciął linę, łódź z całą swoją zawartością byłaby poszła pod wodę. I tak prawą burtą chybnęła się aż po brzeg — cała załoga musiała się dobrze uwijać przez następne pięć minut, by wyczerpać wszystką wodę. A tymczasem gdzieś daleko wie­

loryb znikał bezpowrotnie, a wraz z nim dwieście baryłek tłusz­czu i co gorsza tkwiący w jego ciele świetny harpun i przywią­zane do niego sto pięćdziesiąt kabli prawdziwej manilowej liny.

Wszystko to nie upoważniało kapitana Pitta — fatalnym zbie­giem okoliczności był wtedy właśnie na łodzi — by jednym uderzeniem potężnej łapy zwalić szesnastoletniego, piegowatego Dicka na ławę, gdzie ten padając poranił sobie twarz do krwi.

Wypatroszę cię jak tuńczyka, niech no tylko wrócimy na pokład — rozwścieczony Ebenezer do brutalnego ciosu dołączał jeszcze groźby.

Ależ panie, to nie Dick zwijał tę linę — wtrącił się impul­sywny Hawkins, a nieszczęsny Dick tymczasem bez słowa ocierał rękawem twarz iz krwi.

A wam co do tego? — warknął na Johna kapitan.

Ponieważ nie on zwijał linę, więc nie zasłużył na bicie — ciągnął z uporem żeglarz.

Jeszcze słowo, a wyrzucę was z łodzi! — wybuchnął kapitan i zacisnąwszy pięści stanął w szerokim rozkroku, aż duża łódź wielorybnicza zakołysała się mocno.

John skulił się i sięgnął ręką za pazuchę, gdzie miał schowany wiszący na sznurku na szyi nóż marynarski. Na ten wymowny gest Ebenezer Pitt pohamował się, powiódł spojrzeniem po twa­rzach siedzących na miejscach członków załogi i doszedł do wniosku, że nie może na nich liczyć — szkuner z zrefowanymi żaglami kołysał się na falach w odległości jakiejś pół mili, a pi­stolety Pitta znajdowały się na jego pokładzie. Kapitan rozluźnił pięści.

Załatwimy tę sprawę na „Dorze”! — rzucił znacząco.

Tę linę zwijał chłopak okrętowy Rob. Ja sam widziałem i nasz harpunnik też widział — kończył niepoprawny John Hawkins.

Kapitan 'zrobił się tak purpurowy na twarzy, jakby każdej chwili krew z niej miała trysnąć, na ustach pojawiła się piana, ale opanował się raz jeszcze.

To właściwie nie jest wykroczenie przeciwko dyscyplinie, nie widzę powodu, by można go było zamknąć — powiedział w jakiś czas później sternik i zastępca kapitana, człowiek rozsąd­ny i sprawiedliwy. — Na pańskim miejscu dałbym mu tylko dobrą

l

A

szkołę. A co do tej liny to istotnie miał rację: przygotowywał ją naprawdę ten drugi chłopak okrętowy.

Tą sprawą Pitt nie interesował się, nawet mu na myśl nie przyszło dać jakąś satysfakcję niesłusznie ukaranemu chłopcu. Natomiast słowa „dać szkołę" dobrze zapamiętał, od tego czasu więc każdy dzień służby dawał się Johnowi Hawkinsowi dobrze we znaki. Więcej przesiadywał w bocianim gnieździe niż na pokładzie i chociaż na wszystkich statkach istnieje taka metoda pracy, że ludzie z każdej wachty pełnią służbę o rozmaitych go­dzinach dnia i nocy, dziwnym zbiegiem okoliczności na Johna wypadała zawsze wachta nocna i to najczęściej jeszcze ta, którą marynarze wszystkich narodów zgodnie nazywają ,,psią wach­tą”. Jest to wachta od północy do godziny czwartej nad ranem, czyli w okresie kiedy człowiekowi najbardziej chce się spać.

John Hawkins nie przejmował się zbytnio całą sprawą. Był to dzielny chłopak o mocnych mięśniach i żelaznym zdrowiu, przed paru dopiero miesiącami skończył dwadzieścia pięć lat, rozpierała go po prostu radość życia i nadmiar utajonej w nim energii. Wprawdzie w beczce umieszczonej wysoko na maszcie, zwanej „bocianim gniazdem”, było bardzo nudno, a człowiek jest jakiś ogłupiały od nieustannego wypatrywania „białej wody” — jak wielorybnicy nazywają fontannę pyłu wodnego wyrzucanego z nozdrzy wieloryba, która jest widoczna nawet z odległości dziesięciu mil — ale to jeszcze można wytrzymać. Co prawda nocne wachty nie były przyjemne, ale kto miał trochę sprytu, nawet i przy nich potrafił się wyspać. Gorzej Johna dotknął fakt, że kapitan dodatkowo kazał mu skreślić przydział rumu.

Za niewłaściwe zachowanie w czasie służby — podał jako przyczynę.

Chciałbym wiedzieć, kiedy to człowiek na tej parszywej łajbie nie jest na służbie — odciął się John.

Nurtowała go złość nie dlatego, by specjalnie adorował rum — ostatecznie zawsze mógł go dostać za dobre słowo i jakiegoś dolara od kucharza, rzecz prosta poza plecami kapitana — ale dlatego, że decyzja kapitana była bezprawnym naruszeniem przywilejów marynarskich. W gruncie rzeczy uniknął bardziej surowej kary tylko dlatego, że kapitan uparł się koniecznie zdo­być jeszcze jednego wieloryba zamiast tego, który umknął im

z harpunem w brzuchu. A miał tylko dwudziestu ludzi załogi, w sam raz tyle, ile trzeba było na obsadzenie dwóch łowiących łodzi i pełnienia nieodzownej służby na szkunerze, nie mógł więc pozbyć się nikogo, w innym wypadku, mimo wszelkich rad ster­nika, byłby kazał na pewno zamknąć zuchwałego Hawkir.sa.

Zwykle gdy ktoś liczy na coś na pewno sprawy p>otoczą się inaczej — regułę tę miał także sprawdzić na własnej skórze Ebenezer Pitt. Był przekonany, że najdalej w ciągu dwudziestu czterech godzin natkną się na jakiegoś wieloryba, ale widocznie te olbrzymie ssaki wcale nie miały zamiaru sprawić mu tej ra­dości. Był czerwiec, okres, kiedy zazwyczaj wokół wysp Galapa­gos aż roi się od wielorybów, które w tych ciepłych wodach wydają na świat siwe młode, konkurencja prawie nie istniała — w tym bowiem 1811 roku admirał Porter z marynarki wojen­nej Stanów Zjednoczonych, pozostających w wojnie z Anglią, starannie oczyścił morza w okolicy równika z wielorybników brytyjskich — lecz mimo to przez całych czternaście dni w za­sięgu „Dory” nie ukazał się ani jeden biały wodotrysk. Załoga już była wściekła, wszyscy obliczali, że przy dobrym, sprzyjają­cym wietrze „Dora” mogła już w tym czasie być w pobliżu San Francisco, dokąd Pitt kierował się ze zdobyczą, oni zaś po trzy­miesięcznej kampanii mogliby rozpocząć okres zasłużonego od­poczynku i odpowiednich rozrywek w rozlicznych knajpach, jakich we Frisco nie brak.

Licho nie śpi, a nieszczęścia zwykle chodzą parami, więc też „Dora” nie dość że nie znalazła następnych wielorybów, ale je­szcze została unieruchomiona przez ciszę morską. Znalazła się wtedy właśnie między wyspami: Albemarle i Narborough *, mniej więcej czterdzieści mil poniżej równika. Od północy pięły się wysoko ponure bazaltowe skały olbrzymiego wulkanu na Narborough, który spokojnie wyrzucał w górę dym, jakby po­wietrze i tak nie było dostatecznie upalne, na południu i na wschodzie wynurzały się z morza wcale nie bardziej zachęcające skały wyspy Albemarle. Między obu wyspami morze tworzyło jakby zatokę szerokości około trzydziestu mil, licząc ze wschodu na zachód.

Niewielka co prawda istniała nadzieja, by w takim przesmyku morskim można się było natknąć na wieloryba, ponieważ to po­tężne stworzenie lubi wolność i woli raczej rozległe przestrze­nie, ale kapitan Ebenezer Pitt wyobraził sobie, że tam właśnie upoluje swego ostatniego wieloryba. Wobec tego, że kończył się także zapas wody do picia, a nic nie wskazywało na to, że cisza wnet się skończy, kapitan kazał spuścić na wodę największą łódź i holować szkuner. Nigdy załogi żaglowców nie lubiły tego ro­dzaju galemiczej pracy, więc i załoga „Dory” przyjęła rozkaz bez entuzjazmu. Najbardziej pomstował John Hawkins, tym ra­zem nie bez racji, ponieważ po bardzo krótkim odpoczynku za­gnano go znów do łodzi. Wioślarstwo to zdrowy sport, ale wiosłowanie przez osiem godzin z jedną tylko godzinną przerwą : to w promieniach równikowego słońca to męczarnia, która za­męczy i obrzydzi ten sport największemu zapaleńcowi.

Wolałbym tam siedzieć na tej nagiej skale, niż harować tutaj jak katorżnik — mówdł głośno John, a kapitan uśmiechał się tylko.

Przy całym tym szaleńczym wysiłku „Dora” posuwała się naprzód ślimaczym tempem półtora węzła. Przedostała się wresz­cie do środkowej części przesmyku, gdzie brzegi obu wysp znacznie się do siebie zbliżają. Dopiero późnym popołudniem, kiedy słońce skryło się już za stożkiem wulkanu na wyspie Narborough, kapitan kazał odłożyć wiosła. Czas już był naj­wyższy: ludzie byli tak wyczerpani, że usypiali przy jedzeniu. W nocy szkuner ospale przesuwał się między obu brzegami nie­siony przez zimny prąd południowy, który wciskając się tutaj między dwie wyspy płynie kapryśnym zygzakiem. Natomiast rankiem od zachodu przyszła lekka bryza, co wywołało ogrom­ną radość załogi przerażonej perspektywą powrotu do wczoraj­szej harówki. Pitt kazał postawić żagle i „Dora” dość raźno ruszyła naprzód.

Lecz zaraz popołudniu, ku wielkiemu zdziwieniu sternika, kapitan wydał rozkaz opuszczenia znacznej części żagli i „Dora” znów zaczęła pełznąć niby żółw, a kapitan uważnie oglądał przez lunetę zachodni brzeg wyspy Albemarle, którego ciemne i przeważnie nagie skały przesuwały się powoli koło nich w odle­głości około mili od prawej burty.

Tutaj jest zatoka ze źródłem wody do picia — tłumaczył sternikowi w odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak marnują dro­gocenny wiatr.

Ale ozy tu w ogóle można przybić do brzegu? — sternik miał wątpliwości.

W istocie pytanie jego nie pozbawione było podstaw. Brzeg wydawał się zupełnie niedostępny: składał się albo z wysokich ścian skalnych bez żadnego szerszego wgłębienia, albo z szero­kich zatok o stosunkowo niskich brzegach, ale za to najeżonych licznymi rafami, nad którymi kłębiły się zwały spienionych fal morskich, tak że nie mogłaby tu przybić nawet niewielka łódka.

Podobno w tej zatoce jednak można lądować — upierał się Pitt powołując się na informacje udzielone mu przez jakiegoś starego wielorybnika. — O, proszę, to właśnie tutaj! — krzyknął nagle z tryumfem wskazując punkt, gdzie w skale otwierała się zupełnie nieznaczna na oko szczelina. Ktoś nieświadomy mógłby i dziesięć razy przepłynąć obok nie zauważywszy nawet wąskiej wyrwy w skale. *)

Nigdy nie przyszło mi nawet na myśl szukać tutaj zatoki — przyznał zdumiony sternik. — Zwykle wielorybnicy rzucają kotwicę w zatoce Bahksa, jakichś trzydzieści mil stąd na północ, albo też w szerokiej zatoce Elżbiety, którą minęliśmy wczoraj popołudniu.

Nie zauważony przez rozmawiających Hawkins był świadkiem owej krótkiej rozmowy. Z jakąż wdzięcznością wspominał ją znacznie później!

Kapitan sam stanął przy sterze i śmiało skierował „Dorę" wprost na czarną skałę. W miarę zbliżania się wąska szczelina przybrała postać wygodnego, prawie ćwierć mili szerokiego wjazdu, zasłoniętego od strony morza stromą, wysuniętą skałą. Wysokie i urwiste brzegi otaczały zatokę murem niemal ze wszystkich stron, tylko gdzieś daleko obniżały się tworząc ka­mienny jar, gdzie łódź mogłaby przybić do brzegu, chociaż i tam także morze pieniło się na białej linii przyboju. Zatoka była wąska, odbicie czarnych, wulkanicznych skał barwiło wodę na ciemno, tworząc jakby ponury obraz jeziora o niezbadanej głębi.

To wcale nie wesołe miejsce! — mruknął sternik gdy szku- ner wszedłszy do zatoki zatrzymał się natychmiast, gdyż nie docierał tu już nawet najlżejszy powiew wiatru. — Czy kazać rzucić kotwicę, kapitanie?

Nie trzeba — odparł krótko Pitt. — Każcie spuścić mniej­szą łódź i przygotować baryłki na wodę. Zabrać także jakieś łopaty i motyki na wypadek, gdyby trzeba było kopać stud­nię. — Wymienił jeszcze nazwiska sześciu ludzi załogi, którzy mieli jechać na brzeg.

No naturalnie, bez Johna Hawkinsa tam się nie obejdzie — mruknął do siebie właściciel tego nazwiska, który stojąc na wachcie słyszał rozkaz kapitana.

Ale stary Pitt albo słów tych nie słyszał, albo udał, że nie sły­szy: odwrócił się sp>okojnie i wszedł do swej kajuty. I ku wiel­kiemu zdziwieniu sześciu wysyłanych na brzeg ludzi sam objął dowództwo łodzi.

Rozpościerała się przed nimi na pozór zupełnie martwa zatoka, kiedy jednak załoga wzięła się do wioseł, zaraz ruszyły w stronę łodzi dwie trójkątne płetwy rekinów, które dotąd leniwie krążyły pod północną ścianą. Para rekinów towarzyszyła w pewnej odległości łodzi z „Dory” aż pod płaską skałę, opadającą w głębi zatoki dość łagodnie ku morzu. Na rozkaz kapitana marynarze wyciągnęli łódź do połowy na brzeg, by nie mogła odpłynąć, wydobyli z niej baryłki i narzędzia.

Miejsce, gdzie wylądowali, przypominało płytki wąwóz bez wątpienia wyżłobiony w ciągu wielu lat przez spływającą po zboczu wygasłego wulkanu rzekę. Teraz jednak koryto jej było zupełnie wyschnięte, więc żeglarze daremnie rozglądali się szu­kając wody. Sam brzeg przedstawiał się żałośnie: tworzyło go zwalisko kamieni rozmaitej wielkości, od otoczaków aż po głazy, które kiedyś jak ¡płonące strzały wylatywały z krateru wulkanu i spadały na brzeg. Czarny grunt to zastygła przed wielu laty lawa, gdzieniegdzie tylko zwietrzała do tego stopnia, że mogła w nią zapuścić korzonki jakaś dziwaczna Toślina o długich li­ściach i białych kwiatach. Obok tego jedynego przedstawiciela świata roślinnego znajdował się mały kopczyk-mrowisko, na tym jednak kończyły się wszelkie ślady życia w bezpośredniej okolicy.

Kapitan kazał czterem ludziom rozkopać koryto rzeki, Haw­kins zaś | jeszcze jednym marynarzem dostali polecenie, by wziąwszy jedną baryłką ruszyli wąwozem w górę i tam wyżej poszukali wody.

Jak żyję nie słyszałem jeszcze podobnie głupiego rozka­zu — pyskował Hawkins gdy drapali się z trudem po kamie­nistym zboczu w górę, a słońce paliło ich w plecy. — Przecież i małe dziecko wie, że woda płynie | góry na dół, a jak jej nie ma na dole, to tym bardziej nie będzie jej na górze.

Kapitan przypuszcza, że może tam być wgłębienie, gdzie zgromadziła się woda deszczowa — zauważył niechętnie towa­rzysz Johna.

Młody żeglarz spojrzał na niego spod oka. Tom Sparrow jego zdaniem był przede wszystkim ulubieńcem kapitana i donosicie­lem; teraz ta jego lojalna odpowiedź raz jeszcze potwierdziła owo mniemanie.

Przypuszcza, przypuszcza — gderał John ocierając stru­mienie potu z czoła. — To byłby już zbyt wielki zaszczyt dla starego Pitta, gdyby mu przyznać, że potrafi w ogóle my­śleć.

Tom nie odpowiedział, dalszą część drogi odbyli w całkowitym milczeniu. Wreszcie znaleźli się na niewielkiej skalnej półce i rozejrzeli się wokoło: na lewo skala opadała w dół, z prawej strony i przed nimi wznosiły się wysoko w górę, a nad ich gło­wami od strony prawej z ciemnej lawy wydobywał się wątły obłok dymu. Tom był zdania, że dalej kryje się jeszcze jakiś niewygasły wulkan.

Dobra, ale ja nie pójdę go gasić — oświadczył John i za­wrócił w lewo, gdzie skała opadała ku dołowi.

Tom szedł za nim. Po paru krokach zatrzymali się zdumieni: jakieś sto jardów niżej widniał przed nimi krater wygasłego wulkanu zamieniony w jezioro zielonkawej, kryształowo czystej wody.

No, no, popatrzcie, ten nasz stary Pitt to jakiś wieszczek! — zawołał ’zaskoczony Hawkins, a Tom uśmiechnął się tylko.

Zaczęli schodzić względnie szybko, na ile tylko pozwalały ostre złomy zastygłej lawy i cierniste krzaki. John niosący baryłkę biegł przodem. Nareszcie znalazł się nad wodą, odstawił baryłkę

i nachylił się nad taflą spokojnej wody. Zaczerpnął pełen ka­pelusz i szybko przyłożył do ust.

Fe, to morska woda! — otrząsnął się ze wstrętem wyplu­wając wodę. Lecz nikt mu nie odpowiedział. — Tom, słyszysz? Jezioro łączy się z morzem, tej wody pić niepodobna — wołał John przez ramię, lecz znów nie dostał odpowiedzi. Odwrócił się gwałtowni! wypatrując towarzysza. Na zboczu nie było nikogo.

Hej, Tom, gdzie jesteś? Odezwij się! — krzyczał z całej siły.

Rozglądał się po lejkowatych zboczach krateru wulkanu, ale Toma nie było nigdzie. Może ukrył się za którymś z gęstych krzaków, tylko po co miałby to robić? Tom nigdy nie zdradzał zmysłu humoru, zapewne i teraz chyba nie miał ochoty bawić się z nim w chowanego. Doszedłszy do tego wniosku John zmar­szczył brwi. Przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni widział Toma, zorientował się, że od chwili, gdy zaczęli schodzić na pierwszy taras krateru wulkanu, leżący o jakichś dziesięć jardów poniżej brzegu krateru, właściwie przez cały ozas on sam szedł nieustannie na przodzie, Tom zaś trzymał się z tyłu. I nagle straszliwa myśl przyszła mu do głowy.

Może Tom uciekł, bo Pitt taki wydał mu rozkaz?... A teraz Pitt każe odbić od brzegu, nie czekając aż on powróci... Może umówili się tak. na statku... Chcą go zostawić samego tutaj na wyspie! Cóż za szatański plan, ten stary Ebenezer Pitt to znany okrutnik, człowiek zdolny do wszystkiego...

Zimny pot oblał czoło Johna. Gorączkowo zaczął się wspinać na strome zbocze krateru. Spieszył się, potykał się o odłamki lawy, nogi mu się ześlizgiwały, darł ubranie, kaleczył ręce na kolcach zarośli. Z trudem już chwytał oddech, a pot strumienia­mi spływał mu po karku, lecz wreszcie znalazł się na samej kra­wędzi i schwytawszy oddech w piersi pobiegł wąwoizem w dół.

Minąwszy występ skalny, który zadania! widok na zatokę, przekonał się, że przeczucie go nie omyliło: łódź zepchnięta już była na wodę, marynarze siedzieli u wioseł, a Pitt jako ostatni właśnie wsiadał do łodzi.

Hej, poczekajcie, jeszcze ja tu jestem! — krzyknął i nie patrząc pod nogi pognał z całej siły w dół. Potknął się, upadł, podniósł się ze skaleczoną o kamienie twarzą i wreszcie dopadł brzegu.

Łódź była już o kilkadziesiąt jardów od brzegu. Marynarze wiosłowali bardzo niechętnie.

Chłopcy, zawróćcie! Boże, przecież mnie tu nie zostawi­cie! — błagał | rozpaczą John.

Marynarze niezdecydowanie wyciągali wiosła z wody. Lecz Pitt z obu kieszeni wydobył pistolety.

Naprzód, kierunek szkuner, bo inaczej porozwalam wam łby jednemu za drugim! — wrzeszczał z wściekłością.

Wiosła pogrążyły się w wodzie, łódź popłynęła w stronę statku.

Przecież mówiliście sami, że wolelibyście żyć na tej wy­spie, niż hatrować u mnie! — krzyczał Pitt w kierunku brzegu. — Macie, coście chcieli!

Ty morderco! — krzyknął John i schwyciwszy najbliższy kamień zręcznie cisnął nim w stronę łodzi.

Kamień trafił Pitta w ramię, aż ten jęknął | bólu. Wiedziony żądzą zemsty wystrzelił do Johna z obu pistoletów, lecz właśnie w chwili, gdy strzelał, jeden z marynarzy mocniej zagłębił wiosło w wodę i łódź przechyliła się gwałtownie. Obie kule padły daleko od celu, a po raz dirugi Pitt nie odważył się już strzelać, zresztą pistolety potrzebne mu były jako postrach na załogę łodzi, która z wyjątkiem Toma Sparrow była przeciwna porzuceniu kolegi.

John stojąc na brzegu szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w łódź. Widział, jak przybiła do buirty „Dory”, jak potem wciągnięto ją na pokład. W chwilę później szkuner rozwinąwszy żagle złapał nieco mocniejszego przed zmierzchem wiatru i skie­rował się do wyjścia z zatoki. Na pewno John zdołałby jeszcze do niego dopłynąć, ale po zatoce wciąż krążyła para rekinów, czekająca na łup. Wobec tych dwu morskich drapieżników nie miał żadnych szans — wiedział o tym doskonale. Więc też bez­radny przyglądał się, zaciskając pięści w bezsilnym gniewie, jak „Dora” znika za południowym występem skalnym. Nie myślał wcale o swej rozpaczliwej sytuacji, serce zalewało mu tylko gwałtowne pragnienie: dostać w ręce ten opasły kark starego Pitta i tak ścisnąć, by wydusić z niego ostatni dech!

Przywołał go do przytomności chłód, jaki zapanował zaraz po zachodzie słońca. Orientował się, że lada chwila zapadną ciem­ności, zaczął się więc oglądać za jakimś schronieniem. Z prag­nienia język dławił go w gardle, głód skręcał mu kiszki, lecz

47.—

i w\ mm

ponad tymi wszystkimi uczuciami wzięło górę opanowujące go nagle ogromne zmęczenie. Niedaleko od brzegu ujrzał jakąś płyt­ką jaskinię, wsunął się więc do niej na czworakach. Była na tyle długa, że człowiek mógł się w niej swobodnie wyciągnąć, nie miała jednak nawet jarda *) szerokości, ale John Hawkins nie mógł sobie pozwolić na grymasy. Ledwie ułożył się na drobnym piasku wyścielającym dno jaskini, natychmiast usnął. Spał długo twardym snem całkowicie fizycznie i psychicznie wyczerpanego człowieka.

* * *

Obudziwszy się John dobrą chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie się znajduje. Huk przyboju bijącego o skalisty brzeg przy­pominał do złudzenia normalne uderzenia fal o burty płynącego statku, więc też Johnowi zdawało się początkowo, źe jest w ka­jucie na „Dorze”, a wszystko inne to był tylko sen. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy siadając uderzył głową o niski strop jaskini; zrozumiał wtedy, gdzie jest, i znów ogarnął go szalony gniew na nieludzkiego kapitana.

Jeszcze ja cię kiedyś dostanę w swoje ręce, stary diable!

odgrażał się głośno wyłażąc ze skalnej jaskini, w której spędził noc.

Wewnątrz jaskini było tak zimno, że aż dygotał cały, na dwo­rze zaś znalazł się w palącym słońcu, które właśnie zbliżało się do zenitu. Znów odezwał się głód i pragnienie, teraz już bardzo dokuczliwe.

Przede wszystkim pić! — powiedział sobie rozglądając się po brzegu.

Wyschnięte koryto rzeki miało mniej więcej dziesięć jardów szerokości, a brzegi po obu jego stronach wznosiły się dość Stro­mo, mógł wdęc, dostrzec tylko teren w najbliższym otoczeniu. Wyglądał bardzo niezachęcająco: jedyna roślinność to zauważone już wczoraj dziwaczne, białe kwiaty. Ogromnie spragniony zaczął je zrywać i żuć — miały gorzki smak, liście 'też nie były lepsze, a mimo to John pozrywał je wszystkie tak, że pozostały tylko nagie łodygi. Nieznacznie tylko zaspokoił pragnienie. Teraz trzeba było postarać się o coś do jedzenia: był tak głodny że aż

wnętrzności mu się skręcały z bólu. Wypatrywał uważnie dokoła, ale nigdzie nie zauważył nic prócz małych, czerwonych krabów skalnych w dużej ilości — łaziły śmiało koło niego na ośmiu nóżkach wymachując krótkimi kleszczami i przyglądając mu się odważnie żółtymi, wypukłymi oczkami, jakby wiedząc, że ich nie­znaczne rozmiary najlepiej zapewniają im bezpieczeństwo przed tym olbrzymim stworzeniem.

Nie na wiele możecie mi się przydać — mruknął John pogardliwie spoglądając na niepokaźne, wielkości pięści niemow­lęcia kraby.

Później przyszło mu na myśl, że może taki raczek mógłby mu posłużyć jako przynęta na ryby, wnet jednak machnął ręką zniechęcony: nie miał przecież nic, co mogłoby zastąpić jakąś wędkę. A w zatoce kręciły się całe masy ryb. John chciwie przypatrywał się tłustym hiszpańskim makrelom ze złotymi centkami o bardzo smacznym mięsie, które przemykały się tuż przy brzegu wraz | gromadą szaroczamych z jeżącymi się grzbie­tami okoni i rozmaitymi innymi rybami, wśród których wytrawne oko marynarza zauważyło wielkie, niemal jard długie bonity, najsmaczniejszy gatunek tuńczyka.

Szybko dokonał przeglądu swych kieszeni i zestawił skromny inwentarz całego "majątku: prócz spodni, koszuli, butów, płócien­nej kurtki i kapelusza, stanowiących całe jego ubranie, miał tyl­ko mocny nóż marynarski, kawałek sznurka, krzesiwo z hubką, krótką fajeczkę i woreczek do połowy napełniony tytoniem.

To cholernie mało! — mruknął do siebie zawiedziony.

Przypomniał sobie jeszcze, że na brzegu jeziora w kraterze

zostawił baryłkę, lecz to mu wcale nie poprawiło humoru: pusta baryłka w tej chwili nie miała dla niego żadnej wartości. Mocny, niezaspokojony głód dawał mu się we znaki, postanowił więc wyruszyć na poszukiwania brzegiem zatoki. Wczoraj przy brze­gu u wjazdu do zatoki widział pływające jakieś ptaki, spodziewał się, że gniazda mają gdzieś na ziemi.

Gdzie są ptaki, tam będą i jaja — rozważał w myślach idąc naprzód prawym brzegiem koryta wyschniętej rzeki. Uda­wało mu się to wcale łatwo, wnet też znalazł się po prawej stro-

. nie zatoki.

Brzeg był sklalisty i nierówny, ale za pierwszym wałem raf

1 \ \ \ Hi HI i?

rozciągaj się w mniej więcej pięćdziesiąt jardów szeroką płasz­czyznę, porosłą akacjami i trawą. Od strony morza był niedo­stępny, osłaniała go bowiem bariera raf, o którą rozbiłaby się każda łódź. Z uczuciem wielkiej radości stwierdził, że nie za­wiodły go przypuszczenia: w trawie znalazł wiele gniazd peli­kanów i kormoranów, w licznych leżały jaja. Na razie na jaja pelikanów zgłodniały marynarz nie zwracał uwagi, wydały mu się zbyt małe, całą jego uwagę natomiast pochłonęły tak duże jak gęsie jaja kormoranów w zielonkawoniebieskiej skorupce. Zdobycie ich nie przyszło mu łatwo — ostry, zagięty jak hak dziób samiczki pokaleczył go do krwi. Właściwie jednak ptaki się go nie bały, nawet kiedy stał tuż obok nich siedziały dalej spokojnie na gnieździe, musiał więc dopiero chwytać je za skrzy­dła i odrzucać z gniazda.

Zaspokoiwszy głód całym tuzinem surowych jaj, które mu ogromnie smakowały, nabrał ich jeszcze spory zapas do kieszeni. Teraz przyszło mu na myśl, że warto postarać się także o jakieś mięso. Bez trudu schwytał dwa kormorany, które nawet nie próbowały przed nim uciekać. Na wyspach Galapagos żyje taki gatunek tych wielkich ptaków, który ma krótkie, skarlałe, szaro- czarne skrzydła i wcale nie umie latać. Przyroda, pozbawiwszy te ptaki zdolności latania, wynagrodziła ów; brak długimi, moc­nymi nogami: gdyby kormorany zechciały, mogłyby łatwo uciec przed Johnem na niedostępne rafy. Lecz nie znały one dotąd człowieka, a nim zdołały uświadomić sobie grożące im niebez­pieczeństwo, już legły z ukręconymi karkami obok jaj na kurtce Johna.

Związawszy sznurkiem kurtkę u góry i u dołu uzyskał z niej coś w rodzaju worka, który zarzucił na plecy. Zmieścił w nim całą swoją zdobycz. Zanim odszedł z tej części wybrzeża, którą nazwał „Wybrzeżem Kormoranów”, rozejrzał się wokoło, patrząc, czy ooś jeszcze stąd nie mogłoby mu się przydać. Gniazda kor­moranów. tworzyły koliste sterty najrozmaitszych odpadków morskich znoszonych przez ptaki w dziobach lub w niewielkich torbach umieszczonych pod dziobem. Były tam suche porosty morskie, zasuszone przejrzyste rozgwiazdy i całe masy rybich ości. Wybrał z nich kilka sztuk mocnych, wygiętych w formie haczyka.

&&&»

WjM Si

k<jfUt|Wfl

} *►*♦ V*/ $*,**•>

iiiits&ilS

P<Ś*?.MiłS^

M H? »‘y**-*

[«fc iWl! fJI4i>swfł

4 ■ 4<*<Vl *» I

No proszę, wędka już gotowa, a nie kosztowała ani grosza — mruknął przeglądając porzucone gniazdo kormoranów.

Przypomniał sobie jeszcze, że do upieczenia ptaków potrzeba mu będzie drzewa, a tam gdzie nocował zupełnie nic nie rośnie. Drzew i tutaj także nie było, ale od biedy można napalić i ga- łęźmi krzewów, a tych' było tutaj sporo. Początkowo szukał zeschłych lub obłamanych gałęzi, ale nie znalazł. Trzeba było naciąć samemu gałęzi, a przy tym pokłuć sobie do krwi ręce.

Do ran zadanych przez dzioby kormoranów przybyły więc dal­sze, po chwili John miał już całe ręce okrwawione. Musiał na chwilę przerwać pracę, by przy pomocy zrobionego z trawy opa­trunku zatamować krwotok, próbując tymczasem przejść dalej brzegiem zatoki. Nie uszedł zbyt daleko ■— jakieś sto jardów dalej zamykała „Wybrzeże Kormoranów” stroma skała, na którą nawet nie usiłował się wdrapać. Po drodze natrafił na zagajnik ogromnych opuncji, których kuliste, mięsiste gałęzie, składające się z dużych ogniw jak łańcuchy, podobne były do ramion świeczników. Przypomniał sobie, że pewne kaktusy wewnątrz mięsistych łodyg miewają dużo wilgoci, na którą miał wielką ochotę. Pragnienie znów dawało znać o sobie, słońce prażyło bowiem nieznośnie, nawet w miejscach leżących w cieniu odczu­wało się żar bijący od rozpalonych skał. Ale jego nóż nie mógł przeciąć wysuszonych gałęzi: gdy mocniej trochę nacisnął, ostrze noża wyszczerbiło się.

Wcale nie jeśteś tego wart! — zirytował się na uparty kaktus spoglądając na nóż, jedyną posiadaną broń.

Owoców kaktusa, okrytych długimi i ostrymi jak igły kolca­mi, nie próbował nawet zrywać. Nieco dalej od brzegu, pod ska­łami otaczającymi płaskie wybrzeże od wschodu oraz od wnętrza wyspy, zauważył kępę niskich akacji, bardziej nadających się na opał niż kolczaste krzewy mimozy. Poszedł w tamtą stronę

i zaczął obłamywać gałęzie, kiedy naraz uczuł ostry ból w ra­mieniu. Odskoczył przerażony i spojrzał... Strach zjeżył mu włosy na głowie.

Na niskiej gałęzi wśród liści siedziało jakieś czerwonawożółte stworzenie, przypominające wyglądem smoka z bajki. Syczało wściekle, w dużych, większych od ludzkich oczach czaiła się złość: raz po raz otwierało okryty zielonymi i żółtozłocistymi

— / i vi,A \ \ \J*

łuskami pysk. pokazując drobne lecz ostre zęby, które przed chwilą zagłębiły się w ramię marynarza. John patrzył na zwie­rzaka jak zahipnotyzowany, nie mógł ruszyć się z miejsca. Widział krótki, tępo ścięty pysk poorany głębokimi zmarszczka­mi, pokryty skórą składającą się z łusek i wypukłości, mieniącą się barwami: od złocistożółtej do brązowej. Na ciemieniu potwór miał pięć żółtobrunatnych rogów, a z brunatnordzawego grzbietu sterczał niski grzebień, biegnący do końca długiego ogona. Tułów krótki, przysadzisty, ciemniejszy na grzbiecie, czerwonawy po stronie brzucha, wspierał się na mocnych, uzbrojonych w długie, bardzo ostre pazury łapach. Kiedy zwierzak uniósł się na przed­nich łapach groźnym ruchem, John zauważył, że i piersi jego okrywają podobnie jak całe ciało złocistoczerwonawe łuski.

Minęło pierwsze uczucie przerażenia, John odskoczył na bok gotując się do przyjęcia następnego ataku nieprzyjaciela. Przy­glądając mu się już spokojniej i z większej odległości doszedł do wniosku, że jego przeciwnik to legwan, rodzaj wielkiej jaszczurki, dość pospolity w lasach Ameryki Południowej, a przez tubylców bardzo ceniony ze względu na smaczne mięso. Ten okaz jednakże przewyższał znacznie pod każdym względem swego kuzyna z Ameryki Południowej. Długość jego wynosiła blisko półtora jarda, czyli że był to po prostu prawdziwy jasz­czur, a nie jakaś „wielka jaszczurka”! Miał przy tym wspaniałe ubarwienie, a nie był bynajmniej łagodny, o czym miał okazję sam się przed chwilą przekonać. Jedno go tylko zdumiewało: oto spotkał legwana na drzewie! Nie miał pojęcia, że tego rodzaju olbrzymie i niezdarne zwierzę może się wdrapać tak wysoko.

Tego ugryzienia ci nie daruję, zobaczysz jeszcze! — mruk­nął mściwie.

Skaleczeniem nie przejmował się na razie, najpierw trzeba było załatwić porachunki z legwanem, który w jakimś jaszczur­czym odrętwieniu wciąż tkwił na drzewie. Trzymając w ręku otwarty nóż obszedł go wokoło, potem przypadł jednym skokiem

i przycisnął piersią ogon gada do gałęzi. Gałąź .pod naciskiem wygięła się mocno. Zaskoczone izwierzę z trudem utrzymywało równowagę wpijając pazury w drzewo, nie miało nawet czasu pomyśleć o obronie. John w mgnieniu oka pewnym ruchem schwycił je za głowę i nożem przeciął szyję.

A za karą cię zjem — odgrażał się powalonemu wrogowi tryumfalnie podnosząc go za ogon w górę.

Teraiz przypomniał sobie ranę i odwinął rękaw. Tuż koło ramienia ciekła krew z kilku drobnych punktów, gdzie zęby jaszczura przecięły skórę, ale rana nie wyglądała groźnie. Mogło rzecz prosta łatwo wdać się zakażenie, bo piekła nieprzyjemnie, a nie było jej czym przemyć, ale na razie John nie mógł zrobić nic innego, jak przewiązać ją kawałkiem płótna oddartego z rę­kawa koszuli.

Nałamawszy gałęzi akacji wracał z naręczem drzewa i mar­twym legwanem do miejsca, gdzie zostawił kurtkę z jajami i kormoranami. W pobliżu zagajnika opuncji natknął się na całe stado legwanów, lecz przezornie zszedł im z drogi.

Obserwował z ukrycia dziwaczne zwierzęta: toczyły się powoli na krótkich nogach i niezdarnie poruszały pękatym ciałem i ogo­nem. Stwierdził, że wcale nie miałby ochoty nocować w takim sąsiedztwie.

Początkowo chciał zostać na tej części brzegu, która robiła przyjemniejsze wrażenie niż wyschnięte koryto rzeki, gdzie wczoraj wylądowali, tu także mógłby łatwiej znaleźć jakieś pożywienie, ale patrząc na pokraczne legwany znikające w głę­bokich norach rozmyślił się od razu. I jeszcze jeden powód zdecydował, *że pozostał na poprzednim miejscu, tam, gdzie przespał pierwszą noc: „Wybrzeże Kormoranów” było niedostęp­ne dla jakichkolwiek łodzi, nikomu nie przyszłoby nawet na myśl próbować tam przybić do brzegu. Jeżeli jacyś wielorybnicy zaglądali do tej zatoki w nadziei, że znajdą tu wodę do picia, to na pewno tylko przy ujściu tej rzeczułki. Świadczyły o tym zresztą nazwy kilku statków i nazwiska marynarzy, wyryte na skale w małej jaskini, gdzie nocował.

Dźwigając swój ciężar John i trudem drapał się po głazach leżących na drodze do jego „mieszkania”, a kiedy znalazł się przed jaskinią zupełnie mu się już odechciało jeść, chociaż przy­niósł spory zapas żywności. Męczyło go natomiast ogromne pragnienie, postanowił więc, że za wszelką cenę musi jakoś zaopatrzyć się w wodę. Spojrzał na martwego legwana i nagle przyszło mu na myśl, że przecież te zwierzęta chodzą gdzieś do wodopoju. Lecz zaraz potem powiedział sobie w duchu, że

woale nie byłoby mu przyjemnie pić z tego samego źródła, co te złośliwe i wstrętne zwierzaki.

Wypoczywał właśnie w cieniu wielkiego głazu, język z prag­nienia lepił mu się do podniebienia, gdy nagle wyrwał go z za­dumy jakiś szelest tuż za pobliskim kamieniem. Coś jakby usypujące się komuś spod nóg kamienie... John zerwał się wy­straszony, z nożem w ręku ostrożnie zaczął się posuwać w tam­tym kierunku; kiedy już był o parę tylko kroków od kamienia, z wąskiej szczeliny skalnej wysunął się naraz olbrzymi żółw.

Był równie obrzydliwy jak wszystkie inne napotkane dotąd na wyspie stworzenia. Czarna jak lawa skorupa miała kształt prawie okrągły, średnicy co najmniej jednego jarda, spod niej wystawała na dwie stopy długa, wstrętnie pomarszczona szyja

i głowa przypominająca głowę węża. Nogi zwierzęcia, około stopy długości, bardzo podobne były do nóg słonia: klocowate i zakoń­czone u dołu grubymi palcami, zupełnie tak samo jak nogi słonia. Jedyną różnicę stanowiły wymiary i mocne pazury, które żółw idąc powoli wbijał głęboko w ziemię. Oba pancerze niezbyt szczelnie ochraniały niezdarne stworzenie, odstawały bowiem dość znacznie wokół szyi tworząc jakby zbyt obszerny kołnierz.

Żółw powoli ale uparcie wlókł się w stronę koryta rzeki — widocznie wybierał się wyżej w górę. John miał zamiar nie zaczepiać go wcale, gdyż na razie zgromadził duży izapas żyw­ności, a w takim upale mięso szybko się psuje, ale w pewnej chwili przypomniał sobie opowiadanie jednego ze starszych ma­rynarzy na pokładzie „Dory”, który dobrze znał wyspy Galapa­gos. Twierdził on, że te olbrzymie żółwie nie' odczuwają pragnie­nia nawet i przez parę miesięcy, ponieważ posiadają zapas wody w jakimś wolu pod szyją.

Paru skokami dopadł zwierzęcia i ciosem noża w głowę zabił je. Już w chwilę później mógł się przekonać, że marynarz ize sekunera nie kłamał: u nasady szyi-olbrzymiego żółwia znalazł jakby skórzany worek pełen czystej, smacznej wody. Łapczywie pił ciepły płyn nie bacząc na to, skąd go czerpie, a chociaż wypił go bardzo wiele, co najmniej galon *), pozostał mu jeszcze zapas. Z ciała żółwia wyciął starannie cały worek wraz z wodą uważa­

jąc przy tym, by woda nie wyciekła przez otwór, jaki zrobił do picia, potem ułożył go w cieniu między dwoma głazami. Teraz miał już przygotowany pewien zapas wody, z radością więc zabrał się do przyrządzania jedzenia. Ptaki obdarł po prostu ze skóry, wypatroszył i wbił na cienką gałąź akacji jak na rożen. Jaja postanowił ugotować na twardo w gorącym, pozostałym po ognisku popdele, mięso żółwia zaś ususzyć na słońcu, na zapas.

Z pewnym wysiłkiem udało mu się rozdzielić oba żółwie pan­cerze; górny, wypukły, zachował, chcąc go później wykorzystać jako naczynie. Całe ciało żółwia pokrywała gruba na trzy palce warstwa tłuszczu — John odkroił kawałek i przypiekł go sobie ńad ogniem. Był bardzo smaczny, podobnie jak i żółwie mięso, znacznie delikatniejsze niż twarde i śmierdzące rybami mięso kormoranów. Mimo to John nie zmarnował ptasiej pieczeni, za­chowując część jej na drugi dzień. Upiekł także duży kawał żół­wiego mięsa i wszystek tłuszcz, by nic się nie zepsuło przez noc w upalnym powietrzu. Resztę żółwia pokrajał na długie, cienkie paski i porozwieszał na głazach nad brzegiem — dalej już miało, załatwić sprawę słońce wysuszając mięso tak, by dało się długo trzymać.

Przy pracy czas biegł szybko — zanim John uporał się ze wszystkim, słońce dawno już znikło za skałami zamykającymi wjazd do zatoki. Kładąc ostatni skrawek żółwiego mięsa na ka­mieniach John poczuł, że jest ogromnie zmęczony, czas już było pomyśleć o spaniu. Na wszelki wypadek wszystkie swe zapasy przeniósł do małej jaskini, która na razie była jego jedynym schronieniem. Nim jeszcze sam się w niej ułożył do snu, przed wejściem ustawił niski wał z kamieni dla ochrony przed legwa­nami, gdyby te potwory przypadkiem zawędrowały w nocy aż w te okolice. Jaskinia była bardzo mała, z trudem więc mieścił w niej swą wielką postać. Usypiając postanowił, że jak najprę­dzej musi sobie urządzić jakieś przyzwoite pomieszczenie.

Ileż to człowiek musi się napracować zanim zdobędzie tro­chę żywności — mruczał ziewając i wspominając przygody Ro­binsona Cruzoe z książki Defoe. — Hm, no tak, jemu łatwo było się bawić w bezludną wyspę! — zauważył z zazdrością. — Miał dla siebie wszystko z dość dużego statku, który się rozbił przy pięknej wyspie, pełnej owoców i kóz, a wody miał tam tyle, że

mógł się w niej nawet wykąpać. Ale jakby go tak wyrzucić tu­taj, na wyspę Albemarle, inaczej by śpiewał! — I z tą myślą usnął, parę razy jednak budził się w nocy, bo było mu bardzo zimno.

Mimo iż płytka jaskinia wcale prawie nie zabezpieczała przed nocnym chłodem i była bardzo niewygodna, ponieważ John mógł się w niej wyprostować tylko w jednym miejscu, jednakże musiał się nią zadowolić jeszcze przez wiele dni. Znacznie pilniejsza była sprawa zaopatrzenia w wodę i opał; niepodohna było liczyć na to, że zawsze znajdzie zapas wody w postaci olbrzymiego żółwia, a odbywać codzień karkołomną wyprawę na „Wybrzeże Kor­moranów” także nie miał ochoty. Mimo sumiennego oszczędzania wody z wola żółwia starczyło mu tylko na dwa dni, braku żywno­ści na razie nie odczuwał, ponieważ miał zapas jaj i suszonego mięsa przynajmniej na tydzień. Więc też cały czas wolny poświę­cił na szukanie wody: w ciągu dwóch dni z Wielkim wysiłkiem przeszukał cały pas przybrzeżny zatoki. Po przeciwnej strome miejsca, gdzie gnieździły się pelikany i kormorany, na drugim brzegu zatoki, natknął się na małą grupkę pingwinów — tak mu się podobały, że postanowił jednego z nich zabrać ze sobą. Roz­koszne były: zataczały się na krótkich nóżkach, których palce łączyła błona, a krótkie, czarniawe skrzydła izwisaly nieruchomo ku dołowi, przypominając raczej płetwy niż skrzydła. Wyglądały jak ubrane w czarne fraczki karzełki.

Skądże ty się tu wziąłeś? — dziwił się szczerze John, który znał te dziwaczne ptaki ze znacznie chłodniejszych okolic na po­łudniu, ze skał przylądka Horn.

Ostrożnie zaczął się zbliżać do jam, w których się gnieździły, lecz pingwiny przywitały go uprzejmym gęganiem nie zdradzając bynajmniej ochoty do obrony, ani do ucieczki.

Nie bój się, maleńki, będzie ci u mnie dobrze! — zapewniał John wybranego ślicznego pingwina. — Tam, gdzie mieszkam, jest dużo ryb, a pingwinów nie ma wcale, nie będą ci więc porywać rybek sprzed nosa, zobaczysz, że ci się tam będzie podobało!

Trzymając go na ręku ostrożnie niósł ptaka przez skalne wer­tepy do swojej jaskini, a on tulił się do niego tak, jakby go znał od dawna. Nazwał go Marcinem — pingwin szybko do niego przy­wykł, chodził za nim jak psiak i przybiegał na każde zawołanie,

a John prowadził | nim rozmaite rozmowy jak z człowiekiem, zwierzał mu się ze swych kłopotów i planów.

Przy samym końcu zatoki, już blisko wjazdu do cieśniny dzie­lącej wyspę Albemarle od wyspy Narborough, John spotkał olbrzymie stado wygrzewających się na słońcu marsów. Podobnie jak inne stworzenia, z jakimi dotąd spotkał się na wyspie, wcale nie były płochliwe, pozwalały się nawet potrącać, a dopiero po kilku kuksańcach podnosiły się niechętnie i schodziły mu z drogi. Poruszały się niezdarnie na płetwiastych nogach kołysząc się z jednego boku na drugi, a ich zwaliste cielska, okryte krótką sierścią żółtej, wpadającej w brąz barwy, robiły wrażenie wędru­jących głazów. Starając się określić ich wymiary John znalazł wśród samców o długich wąsach i długiej grzywie na karku

i szyi kilka sztuk, których długość wynosiła do trzech jardów. Przyszło mu na myśl, że nie dobrze byłoby je zaczepiać, zwła­szcza gdy człowiek poza krótkim nożem nie ma innej broni; kiedy później któryś z samców wpadłszy w złość ryknął na niego groźnie, potulnie zszedł mu z drogi. W każdym razie to były olbrzymie zasoby mięsa, chociaż nie tali smacznego jak mięso foki. Cóż, kiedy Johnowi nie trzeba było mięsa — brak mu było wody!

Widzisz, Marcinie, tobie to dobrze — skarżył się następnego wieczora pingwinowi, gdy obszedłszy wokoło całą zatokę nie zna­lazł ani kropli wody. — Ty masz dla siebie całe morze, którego nie wypijesz choćbyś żył nawet milion lat!

Tego wieczora wypił ostatnią kroplę wody z żółwiego wola, chociaż już śmierdziała obrzydliwie psującym się mięsem. Za­stanawiał się właśnie nad tym, że gdyby nawet jakimś cudem •znalazł źródło wody, to i tak nie miałby jej w czym przechować,, gdy nagle przypomniał sobie pozostawioną na brzegu jeziora w kraterze wulkanu baryłkę. Ponieważ i tak zdecydował, że musi skontrolować wnętrze wyspy tak daleko, jak tylko się to uda, tym bardziej kiedy poszukiwania na wybrzeżu zawiodły, posta­nowił więc, że przy okazji zajdzie po baryłkę.

Rano, pożegnawszy się serdecznie i Marcinem i wziąwszy so­lidny kij, znaleziony w pobliżu legowiska morsów, który tam zapewne wyrzuciło morze, ruszył w górę stromym korytem wy­schłej rzeki. Gotów był cały dzień poświęcić na zwiedzanie \vnę-

57 —

A \\ \ \ \ \ | jlipSJ

/ ' ? // L ii' / / / / % i|

i i ki - * 9 i t I i i HH

trza wyspy, gdyż za wszelką cenę chciał znaleźć wodę. Sądził, że nie zdoki się zapuścić zbyt daleko, ponieważ wszędzie dokoła piętrzyły się strome stoki wygasłych wulkanów, liczył jednak, że mimo wszystko znajdzie między nimi bardziej dostępny żleb, który zaprowadzi go do jakiejś kotliny.

W ciągu kwadransa dotarł do półki skalnej, do której przed paru dniami doszedł wraz z zdradzieckim Tomem Sparrow. Lecz tu zawahał się: z lewej strony strome zejście w dół wiodło do wulkanicznego jeziorka, gdzie została baryłka, na prawo wznosiła się niedostępna ściana wulkanu, nad którą snuła się wąska smuga dymu. dowód, że ogień podziemny na wyspie Albemarle nie wy­gasł jeszcze. Przed nim na wprost ciągnęło się zbocze zastygłej lawy, trochę mniej strome i łatwiej dostępne.

Mniejsza z tym, baryłka mi nie ucieknie, i tak nie mam co do niej wlać. Spróbuję tędy prosto w górę — postanowił i począł się wspinać na zbocze.

Ściana poprzecinana była licznymi szczelinami o bardzo ostrych brzegach, musiał więc dobrze uważać, by nie wpaść w którą i nie złamać ncgi. Drapał się już tak dobre pół godziny, pot strumie­niami ściekał mu po plecach chociaż szedł w cieniu, gdy naraiz znalazł się w płytkim zagłębieniu, z którego wąski jar ciągnął się w lewo i w prawo.

A teraz którędy? — bezradnie pytał sam siebie ocierając pot z czoła.

Rozglądał się w prawo i w lewo, ale wąwóz w obu kierunkach wyglądał jednakowo. Jedno tylko go zastanowiło — jego dno. Zamiast ostrokańciastych, luźno leżących kawałków i płyt lawy, na których przy wchodzeniu na górę setki razy obsuwały mu się nogi, dno wąwozu było zupełnie równe, jakby wygładzone nogami jakichś stworzeń, wędrujących tędy od stuleai.

To dziwna historia! — zdumiony John kręcił głową.

Zdecydował, że pójdzie w prawo. Wąwóz opadał, dość stromo,

musiał więc bardzo uważać, by nie zesunąć się po gładkiej skale. Podpierając się kijem ześlizgiwał się dość szybko w dół, aż wreszcie dotarł do miejsca, gdzie pochyłość była już znacznie mniej stroma, a wąwóz rozszerzał się w wąską, zarosłą gęstymi krzakami dolinę. Gdy wreszcie z trudem przedarł się przez gę­stwinę krzewów, ze zdumienia stanął jak wryty.

Rozstąpiły się przed nim martwe skały robiąc miejsce szerokiej kotlinie, w której rozpościerał się wspaniały, zielony park. Wy­glądało to tak, jakby wszelka woda z całej wielkiej, osiemdziesiąt mil długiej wyspy skoncentrowała się w tym jednym miejscu, by zamienić je w miłą oazę. Za pasem opuncji z ogromnymi jak kolumny gałęźmi strzelały w niebo korony wysokich drzew, których pnie sięgały przynajmniej dwudziestu jardów wysokości, a cały ten gaj drzew rósł wśród świeżej, bujnej trawy. John łatwo rozpoznał wśród nich gatunek południowoamerykańskich brzoskwiń o skórkowatych, przejrzyście kreskowanych liściach — ich owalne, wielkości do pół stopy owoce pod żółtobrązową łupiną zawierają bardzo smaczny miąższ. A drzewa były wprost obsypa­ne owocem, więc nasz Robinson z Albemarle rzucił się na nie łapczywie.

Dopiero gdy zaspokoił straszne, dokuczliwe pragnienie, doszedł do wniosku, że tam gdzie istnieje tak bujna roślinność musi być także i woda, zaczął więc jej szukać. Wprawdzie drzewa rosły niezbyt gęsto, lecz za to wszędzie było moc rozmaitych pnączy

i lian, toteż posuwanie się naprzód wcale nie było łatwe. Spróbo­wał więc obejść cały lasek wokoło, przedzierał się przez wysokie, sięgające mu aż do ramion trawy, ale z radością stwierdzał, że obrał dobrą drogę: na skraju lasku po wschodniej stronie nagle błysnęła tafla jeziorka. Idąc wciąż po twardym gruncie szybko doszedł do brzegu — nie natknął się nigdzie na jakieś mokradła, które utrudniałyby dostęp do wody. Jezioro mogło mieć jakich sto jardów szerokości i dwieście jardów długości, tworzyło kształt nieregularnej elipsy. Na brzegach roiły się stada wodnego ptac­twa, ich głosy mieszały się w jakąś dziwaczną kakofonię. Nad wodą spacerowały iz powagą niebieskie czaple, wielkie czarno­białe 1 lekko różowymi piórkami pelikany przelatywały z brzegu na brzeg, chwilami z rozłożonymi skrzydłami opadały na wodę szybko ostrym dziobem wyławiając coś z wody, ptaki-wioślarze

o błękitnych kaczych nogach zataczały się wśród mnóstwa po­rozrzucanych w trawie gniazd. Najciekawszy jednak dla Johna był widok stojących rzędem obok siebie olbrzymich żółwi — piły długimi łykami zanurzając głowy wraz z oczami w wo­dzie.

To przecież po prostu rajska dolina! I tak ją będę nazywał! —

zawołał głośno podchodząc do brzegu jeziora i bacznie zwracając uwagę, by nie zdeptać jakiegoś gniazda, leżących w nim jaj, lub siedzącej na nich samiczki.

Lecz ani ptaki, ani żółwie nie zdradzały wcale lęku, nie myśla­ły także ustępować mu z drogi — widoczne było, że nie znały ludzi i nie wiedziały, jakie im z ich strony grozi niebezpieczeń­stwo. Zdumienie budziły olbrzymie ilości i wielkie wymiary tych żółwi, jakie John napotkał po drodze dokoła jeziora. Były wśród nich i sztuki, których średnica pancerza dochodziła do półtora jarda. W pewnej chwili John spróbował na jednym g nich usiąść: żółw najpierw zasyczał wystraszony i przypadł do ziemi chowając w skorupę głowę i nogi, potem jednak zrezygnował z oporu

i zaczął powoli iść brzegiem. Początkowo nasz marynarz z trudem utrzymywał równowagę, wnet jednak się przyzwyczaił i głośnym śmiechem skwitował tę swoją jazdę na niezwykłym rumaku. Później spróbował także kierować żółwiem klepiąc go kijem po szyi to z jednej, to z drugiej strony; próba powiodła się całko­wicie: zwierzę słuchało. W tej bardzo powolnej podróży — żółw nie spieszył się wcale, wiózł go z szybkością pięciu do siedmiu jardów na minutę — John zauważył, że wśród wysokich traw wydeptane są po prostu jakby ścieżki szerokości jednego jarda; musiały one być dziełem tych olbrzymich czworonogów. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego dno wiodącego w dolinę wąwozu było tak wygładzone: to ciężkie, klocowate nogi żółwi długoletnimi wędrówkami do wody wygładziły wszelkie nierówności i za­mieniły twardą lawę niemal w ślizgawkę.

Czekaj, ja nie chcę tam! — wołał John ze śmiechem, gdy niezdarny rumak skręcał w las, gdzie jego towarzysze pożywiali się zajadając ze smakiem liście i korę młodych drzew.*

Zeskoczył z grzbietu żółwia i raz jeszcze obszedł jezioro dokoła starając się odnaleźć zasilający je potok, ale i tym razem szukał na próżno. Znalazł tylko strugę odprowadzającą nadmiar wody z jeziora: pieniąc się spływała po czarnych głazach i pod postacią wąskiego wodospadu znikała w głębi ponurej przepaści. Doszedł więc do przekonania, że jeziorko zasila jakieś źródło podziemne. Naczerpał wody u samego ujścia i napił się jej ze smakiem: była chłodna i bardzo smaczna, znacznie też go orzeźwiła. Wła­ściwie to po raz pierwszy uczciwie zaspokoił pragnienie od chwili,

gdy wypłynęli z portu, ponieważ woda na statku wcale nie była smaczna, a ta z żółwiego wola była zbyt ciepła.

Wrócił do lasu, usiadł w cieniu potężnej brzoskwini, zjadł obiad przyniesiony ze sobą: suszone mięso i jaja na twardo. Tę ucztę zakończył deserem z dzikich brzoskwiń jj spróbował wody z brze­gu jeziora — była równie smaczna jak przy ujściu, tyle że trochę cieplejsza, bo nagrzana przez słońce. W czasie jedzenia przyglądał się kotlinie zamkniętej ze wszech stron wysokimi stożkami wy­gasłych wulkanów. Ot, jakiś zapomniany przez Boga i ludzi zakątek, do którego wiodła jedyna droga przez stromy wąwóz. Przepaść skalna, w której znikała odpływająca z jeziora woda, była nie do przebycia.

Nasunęła sdę Johnowi pierwsza, natarczywa myśl: przenieść się tutaj... Po chwili zastanowienia jednak zrezygnował z niej, podobnie jak poprzednio z planu ulokowania się na „Wybrzeżu Kormoranów”. Miejsce tak odległe, ukryte w gÓTach-, na pewno nie było nikomu znane, prawdopodobnie nie stanęła tu jeszcze noga człowieka — nie miał co do tego wątpliwości, gdyż inaczej wiadomość o jeziorku dobrej do picia wody szybko rozniosłaby sdę wśród wielorybników. Wiedział, że wyspy Galapagos są bardzo ubogie w wodę, znalezienie więc jeziorka na Albemarle, chociaż tak trudno dostępnego, stałoby się oczywistą sensacją. Mógłby tu rzecz prosta zamieszkać, ale w takim razie musiałby już do śmierci pozostać Robinsonem, a na to młody John bynajmniej nie miał ochoty.

Nie da rady, trzeba wracać do zatoki, do Marcina — powie­dział sobie z westchnieniem, a w sercu jego obudził się żal, że nie ma takiego wola jak żółw, by mógł w nim przechować odpowiedni zapas wody i obejść się bez picia przez długie miesiące. — Niezła to będzie harówka ciągnąć stąd wodę — mruknął, daremnie za­stanawiając się, jakby sobie ten trud ułatwić.

Ruszył najpierw „żółwią ścieżką”, jak nazywał korytarz wydep­tany przez te wielkie zwierzęta w trawie, doszedł do wąwozu, potem pod górę do skalnego zagłębienia, a stamtąd zszedł w dół do jeziorka wody morskiej w kraterze, gdzie została jego baryłka. By nie wspinać się pod górę daremnie, nazrywał do kurtki słu­żącej mu za worek dzikich brzoskwiń; nazbierawszy suchych gałęzi i związawszy je pędem pnącej rośliny, jakich tu było

wszędzie mnóstwo, zarzucił na plecy także wiązkę drzewa. Pocił się pod tym ciężarem, ale wszystko to jeszcze było niczym wobec wysiłku, do jakiego zmuszało go dźwiganie dziesięciogalonowej baryłki z wodą. Po żółwiej ścieżce toczył ją przed sobą, lecz na stromiznie wąwozu musiał ją podpierać kijem, by mu się nie stoczyła z powrotem w dół. Sam przewrócił się parę razy i po­rządnie rozbił kolano, ale zawsze w ostatniej chwili udało mu się zatrzymać baryłkę, która inaczej obsunęłaby się na sam dół, aż do „Rajskiej Doliny”. I tak przetransportował ów drogocenny ciężar aż do skalnego zagłębienia, gdzie poprzednio zostawił drze­wo i owoce. Teraz zaś nie pozostawało mu już nic innego, jak

i baryłkę władować sobie na barki, bo inaczej już po paru me­trach rozbiłaby slię na ostrych odłamkach lawy.

Z bardzo mocnych lian zrobił coś w rodzaju troków i przy ich pomocy ulokował baryłkę na plecach; uginając się pod brzemie­niem i podpierając się laską schodził ostrożnie rozmyślając przy tym, że chyba nawet służba na „Dorze” nie była tak ciężka, jak żywot Robinsona.

Całe szczęście, że z ciężarem schodzę z góry, a z pustą ba­ryłką będę się drapał w górę — pocieszał się.

Istotnie, droga powrotna była znacznie łatwiejsza niż wędrów­ka do jeziorka, stroma część wąwozu skalnego była stosunkowo krótka, większość drogi wiodła przez teren płaski lub z góry na dół.

Marcin już z daleka witał go rozgłośnym gaworzeniem, prze- człapał też spory kawałek drogi idąc mu na spotkanie.

Halo, Marcinie, jakże ci się tu powodziło? — wołał do niego radośnie John. — Poczekaj, coś ci przyniosłem, ale dostaniesz dopiero za chwilę, bo muszę zajść po to jeszcze raz na górę! —

I położywszy baryłkę obok jaskini wrócił do skalnego zagłębienia po drzewo d owoce.

Srhiertelnie zmęczony i całkowicie wyczerpany usiadł wreszcie przed swą jaskinią obok Marcina i zaczął się z nim dzielić brzo­skwiniami, które nad podziw małemu pingwinowi smakowały.

* * *

Ebenezer Pitt wysadził Johna Hawkinsa na wyspie Albemarle w sam dzień przesilenia dnia z nocą, 22 czerwca. Kiedy samotny

marynarz przebywał już na wyspie trzeci tydzień, obliczanie czasu z pamięci zaczęło mu sprawiać trudności.

Trzeba to jakoś zorganizować — zdecydował któregoś dnia w codziennej rozmowie z pingwinem Marcinem. — Tylko jak? No, poradź mi coś, kolego!

W gruncie rzeczy sprawa nie była łatwa. Robinson rozwiązał ją bardzo po prostu: rył kreski na drzewie. Ale tam, gdzie osie­dlił się John, drzew nie było, a gonić co dzień trudną drogą do Rajskiej Doliny tylko po to, by wyryć kreskę na drzewie, wcale nie miał ochoty. Wędrował tam zazwyczaj raz w tygodniu, kiedy skończył się zapas wody i brzoskwiń, nawet tych suszonych na słońcu, a zawsze wtedy wracał ogromnie zmęczony dźwigając pełną baryłkę, ważącą ponad sto funtów. Oczywiście: mógłby co dzień wyryć datę na skale, lecz żal mu było noża — było to jedyne, posiadane przez niego narzędzie, a zetknięcie ze skałą wcale nie wychodziło mu na zdrowie. Po długim namyśle wpadł wreszcie na pomysł obliczania czasu: wystarczy co dzień do sko­rupy z żółwia, tworzącej wielką, owalną misę, wrzucić mały ka­myk, a gdy ilość ich dojdzie do siedmiu, wyjąć je i zastąpić więk­szym kamieniem. I tak małe kamyczki oznaczały dni, większe tygodnie. Prócz tego na ścianie jaskini John wyrył datę zdra­dzieckiego porzucenia go przez Pitta na wyspie.

Załatwiwszy sprawę wody zaibrał się od razu do budowania domku. W wyschniętym korycie rzeki nie brak było materiału budowlanego, John zaczął więc wznosić swą chatę z luźno ukła­danych na sobie kamieni, utykając szpary mchami, zdartymi z urwiska skalnego w pobliżu siedziby stada morsów. By oszczę­dzić sobie roboty budował chatę przy skale, która zastąpiła mu już jedną dłuższą ścianę. Wejście umieścił w krótszej ścianie, pro­stopadłej do skały, a zwróconej w stronę jaskini, odległej o parę zaledwie kroków. Na noc wejście zagradzał kilku dużymi kamie­niami, ponieważ nie miał drzewa. Wprawdzie w Rajskiej Dolinie leżało sporo zwalonych pni, lecz nie starczyłoby mu sił, by prze­transportować je nad zatokę. Co prawda później wymyślił bardzo sprytny sposób, w jaki możnaby to zrobić, ale brak mu było przecież narzędzi ciesielskich, a przy pomocy zwyczajnego skła­danego noża drzwi zrobić by się nie dało.

Budowana chata nie była wielka. John postanowił przechowy­

wać zapasy w jaskini, a na mieszkanie dla niego nie trzeba było wiele miejsca. Kamienna buda miała piętnaście stóp długości

i dziesięć stóp szerokości, przy wejściu mała sionka, gdzie w kącie znalazło się wygodne, splecione z cienkich gałązek brzoskwini

i wyłożone suchą trawą gniazdo dla Marcina, w drugim zaś zestawione z kilku bazaltowych kamieni ognisko: dym wychodził swobodnie przez otwór wejściowy, który zarazem doprowadzał światło do chaty. Wnętrze chaty oświetlały jeszcze dodatkowo dwa okienka — otwory wymiarów stopy w kwadrat, pozostawione w dłuższej ścianie chaty, a dające widok na zatokę. Specjalnie starannie budował dach, nie z obawy, by zerwał go wiatr — na wyspach Galapagos wieją przeważnie wiatry wschodnie i połud- niowo-wschodnie, przed którymi osłaniały go szczelnie wysokie bloki skał — ale po prostu dla ochrony przed gwałtownymi, tro­pikalnymi ulewami, jakie tu występują co prawda rzadko, ale za to są to dosłownie oberwania chmury. Najpierw ułożył w poprzek na ścianach warstwę cienkich pieńków akacji, na nich warstwę gliny wymieszanej i mchem. Glinę przynosił w kurtce aż z Raj­skiej Doliny. Potem wszystkie powstałe w tej warstwie izolacyj­nej szpary pozaklejał starannie gęstą żywicą, płynącą obficie z naciętej kory dzikich brzoskwiń. Przygotował uprzednio krobkę z kory drzewnej, do niej zebrał żywicę i przyniósł do zatoki. Ale po drodze żywica tak zgęstniała i stwardniała, że nie była już plastyczna. Dobrtze sobie nałamał głowę zanim wpadł na sposób przywrócenia jej dawnej postaci i elastyczności. Tyle wiedział, że trzeba ją zagrzać nad ogniem, tylko w czym? Naczyń nie miał żadnych, tym bardziej takich, które wytrzymałyby działanie ognia, całe swe pożywienie musiał piec nad ogniem, ugotować nie mógł nic. Po długich poszukiwaniach udało mu się znaleźć wklę­słą płytkę zastygłej lawy, a w jej wgłębieniu zmieściło się tro­chę żywicy, którą mógł teraz swobodnie podgrzać. Potem na wierzchu ułożył jeszcze jedną warstwę cienkich pieńków akacji

i wszystko to obciążył dużymi kamieniami. Teraz dach był już gotów.

Praca przy budowie domku zajęła mu pełnych czternaście dni, ale czasu miał dosyć i wcale nie musiał się śpieszyć. Rajska Dolina dostarczała wody, drzewa, owoców i żółwiego mięsa; mięso to ćwiartował na miejscu i po kawałkach znosił w dół,

gdyż po stromej ścieżce nie mógłby znieść całego, wielkiego zwierzęcia, ważącego paręset funtów. Zakończywszy budowę chaty zaczął przemyśliwać nad urządzeniem — na razie stano­wiły je wyłącznie skorupy żółwie, służące jako siedzenia i jako misy, oraz trochę suchej trawy zastępującej mu posłanie. Wto­czył do środka duży, z wierzchu płaski kamień i ustawił go pod okienkami jako stół — to już był przedmiot nieodzowny, teraz jeszcze należało uzupełnić resztę. Przede wszystkim brak mu było jakiegoś koca: mimo że chata cieplejsza była niż płytka jaskinia, jednak odczuwał brak czegoś do przykrycia, bo noce były bardzo chłodne. W ciągu tych paru tygodni pobytu na wyspie także i ubranie porwało mu się na strzępy, a zelówki butów podarły się tak, że każdy krok odczuwał boleśnie. Naprawiał je przy pomocy kory drzew, przywiązując ją do butów mocnymi lianami, ale takie zabiegi pomagały zaledwie na chwilę.

W trudnej sytuacji Johnowi przyszły na myśl morsy — ich mocna, gruba skóra przydałaby mu się do wielu celów, postanowił więc na nie zapolować. Przygotował sobie mocną pałkę z gałęzi dzikiej brzoskwini, mogącą posłużyć jako maczuga, a jeszcze dla ulepszenia tej prymitywnej broni na końcu jej mocnymi lianami przywiązał ciężki kamień. Łowy nie sprawiły mu wcale trudności; potężne zwierzęta nie broniąc się wcale pozwalały się mordować jednym ciosem w bardzo wrażliwy nos, tak że w krótkim prze­ciągu czasu John położył ich cały tuzin. Trudniejsza była sprawa z obciągnięciem skóry i przetransportowaniem jej — a ważyła niemało — do chaty, ale i to także jakoś mu się udało. Ciała zabi­tych zwierząt w pierwszej chwili miał ochotę powrzucać wprost w wodę, gdzie już czekało stado rekinów jakby przez jakiś szósty zmysł poinformowanych o możliwościach uczty, później jednak odstąpił od tego zamiaru. Wyciąwszy najlepsze części polędwicy poukładał je do suszenia na słońcu, by na wszelki wypadek mieć większy zapas mięsa. W najbliższej przyszłości okazało się, że przewidywania jego były słuszne.

Mając dwanaście sztuk dużych skór morsów postanowił część z nich zużytkować wraz z sierścią do przykrywania się, część zaś tak wyprawić, by dały się użyć jaiko materiał na nowe ubra­nie. Najpierw ostrym kamieniem — nóż starał się oszczędzać w miarę możności — zeskrobał ze wszystkich skór tłuszcz, potem

«ijl^ SMkJ KI f

**** ■* £*0 A% cjk jnM

* ' i S“',Vi’i;,^Jl i "- «

Mm4#W%*x /*« ^ *■*•♦ ś**! i * '*■** * i|

j %>»% f ł'- | % M

* i<4|> •

^ Ml.» 4# iii# -

i A ll

wyprawił je popiołem pomieszanym 1 tłuszczem, by stały się miękkie. Te, które przeznaczył na ubranie, namoczył następnie w wodzie, by usunąć z nich sierść, bo ubranie z futra byłoby zbyt ciepłe. Ledwie jednak zanurzył skóry w wodzie, natychmiast za­częły je obgryzać ryby i kraby morskie, musiał więc zrobić płytką zagrodę z szczelnie ułożonych przy brzegu kamieni, by obronić swe skóry przed napastnikami.

Wiesz, Marcinie, najpierw'zrobię sobie nowe buty — tłu­maczył pingwinowi, który z zainteresowaniem przyglądał się wszelkim jego zajęciom.

Ptak tylko przechylił głowę i coś zagęgał w odpowiedzi.

Co powiadasz? Pytasz, czy uczyłem się szewskiego fachu? Mój drogi, to nie jest potrzebne, marynarz wszystko potrafi! Zobaczysz, jakie to będą eleganckie butki!

Ale butom bardzo daleko było do elegancji — John wyglądał w nich, jakby włożył na nogi po kilka naraz worków. Wykonał je bowiem bardzo po prostu: wyciął z jednego kawałka drzewa coś w rodzaju podeszwy, podlepił kawałkiem najgrubszej skóry, na to znów przykleił kawałek drewna i na wierzchu przylepił duży, kwadratowy kawał miękkiej skóry, a tę owinął dokoła nogi tak, by gruba podeszwa trafiła pod stopę. W skórze porobił dziur­ki, przewlókł rzemyk zrobiony również ze skóry morsa i nim przy­mocował „but” do nogi. Na podeszwie wyrył ostrym kamieniem żłobki, by nie ślizgały się na gładkich kamieniach — i „eleganc­kie obuwie” było gotowe. Miało co prawda jedną złą stronę: na ostrych kamieniach niszczyło się bardzo szybko, ale tym John się wcale nie przejmował, miał przecież dość materiału na nowe.

Znacznie trudniejsza była sprawa ubrania. Wprawdzie skóry w wodzie morskiej doskonale się wyługowały, były gładkie i miękkie, ale marynarz pojęcia nie miał, w jaki sposób skroić poszczególne części ubrania. Trudno było nawet mówić o skroje­niu — nie mając nożyczek mógł posługiwać się jedynie nożem. Wyostrzył go do tego celu na znalezionym w Rajskiej Dolinie kawałku piaskowca tak, że był ostry jak brzytwa, ale z ciężkim sercem zaobserwował przy tym, że zniknęła mu prawie czwarta część ostrza.

No tak, Marcinie, dziś będziemy szyć — oświadczył uro­czyście pingwinowi.

——— V V

i

> ■ 'ijftFf ifji ti m ' —

Zepsuł połowę dużej skóry zanim udało mu się wykroić coś, z czego zręerny krawiec może umiałby zrobić jakąś kamizelkę. Ale tę pierwszą próbę na trudnej drodze do nowego ubrania pingwin przyjął głośnym gęganiem i krzykiem.

Co takiego? Nie podoba ci się to? — zdziwił się John. — Ale dlaczego ci się nie podoba? Ze nie ma wcale rękawów? Bo to będzie, mój drogi, świetna letnia kurtka, zobaczysz! Och, nie bądź taki wybredny, ja przecież na twój fraczek także nic nie mówię... Zresztą: tu nie ma dziewcząt, którym chciałbym się po­dobać! — i wybuchnął wesołym śmiechem na wspomnienie wła­snej twarzy, której odbicie co dzień przy myciu na brzegu widy­wał w wodzie: płowa broda opadająca aż na piersi i włosy tak długie, że można by je owijać wokół uszu.

Kurtka była niedługo gotowa. John powycinał po prostu otwory na ręce, po obu stronach skóry schodzącej się na piersiach po- przekłuwał dziurki, by przeciągnąwszy przez nie rzemyk mógł kurtkę „zapiąć”. Później przeżywał uczucie dziecięcej wprost radości przymierzając to swoje dzieło, chociaż kubrak odstawał ze wszystkich stron i robiło się na nim mnóstwo fałd.

Ostateczną klęskę poniósł dopiero kiedy chodziło o spodnie — skończyło się na tym, że musiał z nich zrezygnować.

W gruncie rzeczy, Marcinie, spodnie są zupełnie niepotrze­bne — tłumaczył pingwinowi. — Pomyśl, przecież Szkoci noszą spódniczki! To i ja zrobię tak samo.

Z tą częścią ubrania miał jeszcze mniej roboty niż z kubrakiem: dość było wziąć kawał skóry, owinąć go dokoła bioder i ściągnąć paskiem, który stanowił część jego dotychczasowego ubrania. Do tych dwu części ubioru doszły jeszcze dwa dalsze, tak samo jak poprzednie niesłychanie proste. Pierwszym był płaszcz, zrobiony na wzór poncho z Ameryki Południowej. Poncho to kwadratowy kawał materiału wełnianego z wyciętym pośrodku otworem: przez otwór wsuwa się głowę, a reszta materiału spływa wokół ciała jak peleryna. John zastąpił wełniany materiał skórą i płaszcz był bardzo szybko gotowy. Ostatecznie uzupełnił swą garderobę ka­wałkiem skóry ściągniętym przy pomocy rzemyka dokoła twa­rzy — okrywała całą głowę jak kaptur i była przy tym nieprze­makalna. Oczywiście, że każdy krawiec co do takiej metody „szy­cia” miałby poważne zastrzeżenia, przede wszystkim wobec faktu,

że nasz dobroduszny marynarz żadnej części ubrania nie obrębiał, ale Johnowi w pierwszym rzędzie trzeba było czegoś do okrycia ciała, a temu celowi wyroby jego produkcji służyły doskonale.

Wreszcie podstawowe sprawy jego urządzania się zostały za­kończone. A czas już był najwyższy: lipiec dobiegał końca, od kilku już dni na niebie ukazywały się chmury, lecz zawsze tylko na krótko. Właśnie kiedy prace krawieckie zostały ukończone przyszły pierwsze deszcze — strumienie wody lały się z nieba od rana do nocy. John miał szczęście, że ustawił swą chatę na nieco wyższym miejscu brzegu wyschniętego koryta rzeki: teraz po skalistym dnie toczyły się zwały wody i rozlewały tak szeroko, że gdyby chata stała choć trochę niżej, na pewno byłaby zalana. Porę deszczową udało mu się więc przebyć „na sucho”. Zawie­szona w otworze drzwiowym skóra chroniła przed wtargnięciem deszczu do środka, inny kawał skóry posłużył mu za rodzaj okapu nad ogniskiem, w kształcie odwróconego lejka, który wyprowadzał dym przez drzwi na zewnątrz. Wąskie okienka dopuszczały bar­dzo niewiele deszczu do środka, natomiast zupełnie wystarcza­jącą ilość światła. Pingwin umiał doskonale przemknąć się pod skórą zawieszoną w drzwiach ilekroć miał ochotę na świeże ryby, przeważnie jednak żywił się wraz z Johnem żółwim mięsem i suszonymi zapasami z morsów.

No, mój panie, jak się przychodzi z deszczu, trzeba ładnie wytrzeć nogi — witał go zawsze John, gdy tylko śmieszna, mała sylwetka zjawiła się w sionce. Położył mu w tym celu pęk suchej trawy u wejścia, a ptak istotnie nauczył się wycierać o nią swe zakończone płetwami nogi, kiedy mu John pokazał, jak to trzeba robić.

Płynąca wąwozem woda odcięła zdecydowanie Johna od Raj­skiej Doliny, on jednak się tym nie przejmował; wody miał teraz aż za wiele, wystarczyło wystawić 'baryłkę na dwór choćby na go­dzinę albo po prostu naczerpać jej z rzeki. I mięsa miał dostatecz­ny zapas, chociaż kotlety z mięsa morsów nie umywały się do sznycli żółwiowych, przypominających w smaku kurczaka. Gorzej przedstawiała się sprawa z opałem — pora deszczowa o tyle zasko­czyła Johna, że nie zdążył na czas przygotować sobie zapasu drze­wa, a to, oo miał przy chacie, starczyło zaledwie na parę dni. Póź­niej już jadł mięso zimne, ale wnet zaczął marzyć o ciepłej strawie.

Na srcręścic deszcze nie padały nieustannie, często nawet parę godzin dziennie pogodnie świeciło słońce. Te właśnie momenty wykorzystywał John na wycieczki na Wybrzeże Kormoranów, znosząc stamtąd gałęzie kolczastej mimozy, a także świeże jaja.

Pewnego razu z takiej wycieczki przyniósł Marcinowi kolegę: znalazł opuszczone gniazdo, w którym kuliło się nieszczęsne, ledwie obsypane szarym puchem pisklę pelikana i głośno piszcza­ło z głodu. Ogarnięty współczuciem John zaczął się zastanawiać, co z nim począć i gdzie mogli się podziać jego rodzice. Na wyspie Albemarle nie było żadnych wrogów ptasiego rodu, chyba więc tylko przy łowieniu ryb mógł ich schwytać jakiś morski dra­pieżnik, chociaż dla rekina byłby to zbyt skromny kąsek...

Biedaku, kto wie, jak skończyli twoi rodzice?... — litował się John nad osamotnionym pisklęciem. — Wiesz ty co? Zabiorę cię ze sobą i dam ci jeść. Jeżeli ci dobrze będzie u mnie, to może zostaniesz i zaprzyjaźnisz się z Marcinem, bo to poczciwe stwo­rzenie...

Wsunął pisklę za pazuchę na piersiach, a malec zadowolonym popiskiwaniem stwierdził, że dobrze mu w tym ciepłyin schowku. W chacie spróbował go nakarmić mięsem morsa, ale mały pelikan nie chciał jeść.

To niedobrze, cóż ja z tobą pocznę? — zmartwił się John. Tymczasem na dworze znów zaczęła się ulewa, ale John nie

zważając na to owinął się w swój skórzany płaszcz i wyszedł w deszcz. Poprzednio już zauważył, że w niektórych zagłębie­niach przy brzegu potworzyły się wielkie kałuże, w których roiły się całe masy barwnych małych rybek. Wyglądały jak cudowne, dekoracyjne rybki z akwarium: jedne były lioletowe z płetwami przejrzystymi jak skrzydełka motyla, inne zaś miały pstre ubarwienie — płomiennoczerwone, fioletowe, żółte, pomarańczo­we. Były zaledwie na cal*) długie, 'za małe więc, by można je było użyć na obiad, ale może właśnie przydadzą się na pożywienie dla małego pelikana?

Ściągnąwszy swój kaptur rzemykiem tak, by utworzył coś w rodzaju woreczka, zanurzył go w kałuży i zawartość jego przelał do żółwiej skorupy, chciał bowiem mieć żywy pokarm

dla swego nowego stołownika. Po dwukrotnym zanurzeniu kaptu­ra w wodzie skorupa żółwia wypełniła się prawie małymi rybka­mi, ale John chciał jeszcze spróbować szczęścia w większej kałuży, utworzonej przez morze i spływającą z gór wodę tuż przy samym brzegu zatoki. Teraz łowy dały w rezultacie trzy więk­sze ryby — na ich widok John stanął olśniony, tak pięknie były ubarwione. Jedna z nich przypominała okonia, szarożółta w pięć niebieskich pręg, płetwę ogonową miała pomarańczową, a grzbie­tową ciemnobrązową. Druga, dość szeroka, jarzyła się wszelkimi barwami tęczy — John nie umiał jej nazwać, bo nigdy w życiu takiej ryby nie widział. Zielonkawe, prześliczne ciało ryby usiane było całe regularnymi, ciemniejszymi plamami w kształcie rom­bów, zupełnie jakby malowanymi przez szablon; grzbietowa płetwa miała kolor czerwony, a nakrapiana była niebieskimi kółeczkami, reszta płetw w kolorze szarym lub szarożółtym z czerwoną obwódką. Trzecia ryba, ze wszystkich największa, długości blisko dwie stopy, była najbardziej niesamowita: na czerwonawobrązowej łusce wiły się dziwnie poplątane niebieskie kreseczki, które przypominały jakieś dziwaczne, nie dające się odczytać pismo.

Z tym ostatnim połowem John szybko pobiegł do chaty chcąc włożyć ryby do innej skorupy żółwiej, bał się bowiem, że zja­dłyby mu wszystkie rybki złowione w małej kałuży. Potem do­piero zaniósł rybki pelikanowi i z radością patrzył jak malec krótkim jeszcze dzióbkiem natychmiast zaczął wyławiać rybki z wody.

Marcin przez chwilę przyglądał się temu w milczeniu, potem jednak wrzasnął ze złością, kołysząc się podbiegł do skorupy, energicznie odtrącił małego pelikana i sam w najlepsze zabrał się do rybek.

Ach, Marcinie, jakże ci nie wstyd! — skarcił go John. Czy ty nie potrafisz sam nałowić sobie tyle ryb, na ile masz ocho­tę? — i odegnał go od misy.

Pingwin | krzykiem uciekł na swoje legowisko, gdzie gęgał i wymyślał dalej. John starał się go udobruchać kęsami wła­snego jedzenia, przyrządził bowiem właśnie owe trzy duże, schwytane przy brzegu ryby. Sporo jednak czasu minęło, zanim Marcin zaprzyjaźnił się z pelikanem. Przy tej okazji John doszedł

do przekonania, że Marcin- zazdrosny był o Jacka, jak nazwał małego pelikana, musiał więc bardzo sprawiedliwie dzielić swą przyjaźń, by pingwin nie czuł się dotknięty i nie demonstrował tego natychmiast i to bardzo stanowczo.

* * *

Pora obfitych deszczów trwała tylko trzy miesiące. W paździer­niku między deszczami zaznaczały się dłuższe przerwy, a w li­stopadzie przestało padać zupełnie. Już w ciągu czternastu dni strumień górski zmalał na tyle, że John mógł jego brzegiem dojść aż do zagłębienia i stamtąd zejść w dół do Rajskiej Doliny, gdzie nie był już blisko od czterech miesięcy. W trakcie owego przymusowego pobytu na brzegu zatoki wpadł na myśl założe­nia małej „farmy żółwiej”, by mieć zawsze pod ręką zapas smacznego, żółwiego mięsa. W tym celu niedaleko jaskini ogro­dził wielkimi głazami kawał skalistego wybrzeża o wymiarach około trzydziestu stóp w kwadrat — tam właśnie chciał zamknąć żółwie. Na terenie 1ym była dość szeroka szczelina pełna wody, trawę zaś miał zamiar nosić żółwiom z Wybrzeża Kormoranów. Wiedział zresztą, że zwierzęta te potrafią przez długie miesiące obchodzić się bez pożywienia i bez wody nie tracąc nawet w sposób widoczny na wadze.

Na brzegu jeziorka łatwo udało mu się zgromadzić sześć du­żych sztuk, chodziło teraz o to: jak przetransportować je nad zatokę. Próbował powiązać je jedna za drugą mocnymi liana­mi — po dłuższych wysiłkach udało mu się to z trzema żółwia­mi, ale za nic na świecie nie mógł ich zmusić, by szły w szeregu z tą samą szybkością: kiedy pierwszy żółw ruszył z miejsca, następny za nim siedział na miejscu, a wówczas najsilniejsze nawet liany wiążące ich tarcze pękały jak nici. Wreszcie posta­nowił pędzić je przed sobą przy pomocy patyka, jak stadko gęsi, i ruszył naprzód.

Już samo zmuszenie ich do wejścia na wydeptaną w trawie żółwią ścieżkę stanowiło nie lada wysiłek — nieustannie zdra­dzały ochotę do powrotu nad jeziorko. Na szczęście jednak ruchy ich były tak powolne, że Johnowi zawsze starczyło czasu, by zająć się kolejno każdym. Kiedy już w ten sposób przewędro­wał ściężką parę dziesiątków jardów, nagle z tyłu odezwał się

taki ryk, że aż się na nim skóra zjeżyła — natychmiast z pałką w ręku odwrócił się gotów do obrany, przypuszczając że to jakiś nieznany mu, zamieszkujący wyspę Albemarle drapieżnik chce go zaatakować i... wybuchnął głośnym śmiechem.

No chodź tu do nas, bardzo chętnie zabierzemy cię ze so­bą! — witał uprzejmie olbrzymiego żółwia-samca, który z rykiem starał się nadążyć za uprowadzonymi przez Johna samicami, rozwijając przy tym ku jego zdumieniu niezwykłą wprost szyb­kość niemal dziesięciu jardów na minutę.

Był to niezwykle rosły okaz, pancerz jego miał prawie dwa jardy długości, a kiedy John stanął tuż obok niego, wzrostem sięgał mu niemal do pasa. A może by tak przywiązać mu na grzbiecie tę wiązkę drzewa, którą sam dotąd dźwigał na plecach?

I zaraz swój projekt zrealizował. Żółw opierał się przez chwilę i nieruchomo leżał na ziemi, ale gdy zobaczył, że jego towarzyszki odchodzą powoli, zrezygnował i puścił się za nimi w pogoń. Wielka ' wiązka na jego grzbiecie kołysała się z boku na bok co Johna przez całą drogę bardzo bawiło, bo właściwie ten żółwi marsz był dość nudny. Rajska Dolina leżała na południe od zatoki o niecałą milę w linii powietrznej, prostej jednak drogi do niej nie było — między obu punktami wznosiły się wysokie, niedostępne skały. Jedyna droga to właśnie ta, którą John szedł po raz pierwszy, długości blisko dwie mile. Stadko żółwi prze­było ją w dobrych piętnaście godzin, jak obliczył John orien­tując się po słońcu i gwiazdach.

Droga przebiegała stosunkowo spokojnie, z wyjątkiem niewiel­kiej utarczki, jaka wywiązała się między Johnen i jego pupilkami na skrzyżowaniu dróg w zagłębieniu, skąd ścieżka skręcała w bok do jeziorka w kraterze wulkanu. Ostaltni odcinek drogi, w wąwo­zie stromo opadającym ku zatoce, przebyli już w nocy, ale była właśnie pełnia księżyca, którego światło w krajach tropikalnych jest niezwykle mocne i oświetla krajobraz na bardzo dużej przestrzeni. Zdrowo i cało dotarli wreszcie do zatoki, gdzie John od razu zamknął w zagrodzie pierwsze sztuki swego żółwiego stada, a sam poszedł położyć się spać.

Nauczony doświadczeniem dalsze wyprawy po żółwie podejmo­wał zaraz o świcie, by zdążyć wraz z nimi za dnia wrócić do zatoki. Udało mu się także wykryć całe ogromne gniazdo żółwi

— 73 —

. \\\ v \ \ \ H i ii / i f !ii£

po drugiej stronic lasku dzikich brzoskwiń — olbrzymie zwie­rzęta drzemały tu w cieniu opuncji w płytkich dołkach przy­pominających legowiska zajęcy, odwrotnie jednak od zajęcy żółwie do snu zwracały się głowami do środka wokół pni potęż­nych kaktusów. Znajdywał także ich jaja przemyślnie ukryte pod warstwą piasku, w której samica żółwia zawsze zostawiała stożkowaty otwór, by słońce mogło nagrzewać jaja przez kilka goczin. A jaja te były wielkości jaj gęsich, tyle że kształtu idealnej kuli, biała skorupka zaś tak mocna, że jajo nawet upuszczone na skałę nie rozbijało się. John zaopatrywał w nie obficie swą spiżarnię, ponieważ toyły znacznie smaczniejsze od jaj kormoranów, a przez cały czas, gdy mógł dostać się do Raj­skiej Doliny, nigdy ich tam nie brakło. W niektórych gniazdach czasem były tylko trzy jaja, w innych natomiast leżały w kilku warstwach i nierzadko trafiało się, że z jednego gniazda zabrał siedemnaście sztuk.

Każdą wędrówkę ze stadkiem żółwi John wykorzystywał odpowiednio: do grzbietów tych silnych i cierpliwych zwierząt przywiązywał wiązki drzewa, chciał bowiem mieć solidny zapas opału na wypadek, gdyby musiał jeszcze jedną porę deszczową przeżyć nad zatoką wyspy Albemarle. Drogę odbywał przeważnie na grzbiecie żółwia. Obcując często z tymi zwierzętami przeko­nał się, że są zupełnie głuche, natomiast wzrok i węch mają znakomity. Na ogół dobrze sobie z nimi radził, rzadko tylko natrafiał na okazy buntownicze, które nie dały się zmusić do wejścia na określoną ścieżkę. Do jednego także nie udało mu się ich nakłonić: do ciągnięcia jakiegoś ciężaru za sobą. Każde zwierzę dźwigało ciężar na grzbiecie, pozwalało włożyć na siebie solidną wiązkę drzewa, ale przywiązane do czegokolwiek natych­miast kładło się na ziemi i uparcie nie ruszało się z miejsca mimo kłucia i poszturchiwania pod pancerzem.

Był to wielki zawód dla Robinsona z wyspy Albemarle, pro­jektował bowiem przetransportowanie przy pomocy żółwi do zatoki większych, zwalonych pni brzoskwiniowych, z których chciał zbudować tratwę. Już ponad pół roku przeżył na wyspie, a przez cały ten czas nie pokazał się w zatoce ani jeden statek wielorybniczy. Co prawda sezon połowu wielorybów zakończył się przed porą deszczową, następny miał się zacząć dopiero za

Ifii »H Mtpn

*» %fŚ4iĄibł "

'MwS p j| I&wjhj

41 i

i?- f4|H;

miesiąc, ale John zaczął już tracić nadzieją, by kiedykolwiek pojawiła się tu jakaś łódź. Pamiętał, że brzeg od strony morza wyglądał tak, że nikomu, kto nie wiedział o istnieniu zatoki, nie przyszłoby nawet na myśl jej szukać. Kiedy wspominał o tym, nagle przyszła mu na myśl rozmowa kapitana ze sternikiem.

Aha, jak to mówił ten stary mat?... Że zatoka Banksa le­ży tylko o trzydzieści mil stąd na północ — rozważał głośno. — A tam zajeżdżają wielorybnicy...

Ogarnęło go dziwne wzruszenie. Trzydzieści mil! Przecież to łatwo przepłynąć na wiosłach w ciągu jednego dnia, tym bar­dziej, że prądy morskie idą tu przeważnie z południa na północ. Byle tylko mieć tratwę!... Tak, tylko z czego ją zrobić? Kamień idzie na dno, te wstrętne żółwie zaś są tak leniwe, że nawet naj­mniejszego pieńka nie chcą dociągnąć do zatoki... Sam tego zrobić nie mógł, nie starczyło mu na to sił, a z najgrubszych nawet ga­łęzi niepodobna było zrobić traitwy, ponieważ były zbyt krótkie.

Kiedyś odbywając wędrówkę z żółwiami do zatoki ze złości uderzył kijem wlokącego się tuż obok żółwia. Żółw co prawda przez grubą skorupę nie poczuł nawet uderzenia, ale Johnowi wstyd się zrobiło własnego nieopanowania.

No sitary, nie przejmuj się, nie chciałem cię uderayć — sta­rał się ułagodzić głupie zwierzę gładząc je po grzbiecie.

I wtedy właśnie namacał na czarnym pancerzu jakieś liczne rysy. Przypuszczał, że p>owstały skutkiem upadku żółwia ze skały, kiedy jednak dokładniej obejrzał skorupę, stwierdził, że jaśniejsze miejsca na niej przypominają litery.

No, no! — zawołał zdumiony. — Przecież ty masz na grzbie­cie wypisany cały list!

I powoli zaczął odczytywać dziwne zygzaki. Ostatecznie udało mu się odcyfrować parę liter i cyfr:

BATCH... DEL... 1684.

Z liter nie wiele wywnioskował *), cyfry jednak wskazywały, że jest to data, wyryta na pxancerzu żółwia przez któregoś z przedsiębiorczych gości wyspy Albemarle.

ma

iły»h

O, toś ty już niezgorszy staruszek! — odezwał się iz sza­cunkiem do żółwia. — Właściwie ile masz lat? Poczekaj: 1684, a teraz jest 1811, to będzie... — obliczał w myślach powoli, bo nigdy nie był biegły w rachunkach. — Słowo daję, masz co naj­mniej sto dwadzieścia siedem lat... Do licha, nigdy bym w to nie uwierzył!

Długo jeszcze zastanawiał się nad tą sprawą i doszedł do prze­konania, że na wyspie żyją chyba tylko stare zwierzęta. Młode ledwie wykluwszy się z jajek najprawdopodobniej stawały się łupem ptaków czy legwanów. Sam kiedyś był świadkiem, jak polujący jastrząb porywał rozkoszne, malutkie, nie większe jak dwa cale żółwie, które ledwie tylko opuściły skorupę jajka.

* * •

Już jedenaście miesięcy John Hawkins żył na wyspie Albemar- le, a przez cały ten czas nie pokaizała się w zatoce ani jedna łódź, chociaż z narażeniem życia umieścił na str&mej skale u wjazdu do zatoki maszt z flagą, zrobioną ze skóry morsa, jako znak, że ktoś przebywa na wyspie. Ponury ten fakt utwierdził go w przekonaniu, że na ratunek z zewnątrz liczyć nie może, czyli że trzeba coś przedsięwziąć na własną rękę.

Na wyspie nie odczuwał specjalnie jaiłrichś dokuczliwych bra­ków — 'Z wyjątkiem chleba i gotowanej strawy — natomiast ogromnie dawała mu się we znaki samotność. Ona właśnie kazała mu uciekać z tego beznadziejnego, pustego wybrzeża. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z faktu, że towarzystwo pingwi­na Marcina i pelikana Jacka nigdy mu nie zastąpi środowiska ludzi.

Moi drodzy — powiedział pewnego dnia po obiedzie do Mar­cina i Jacka — już się zdecydowałem: będziemy stąd wiać!...

Pingwin zagęgał radośnie, lecz pelikan, z którego tymczasem wyrosło już wielkie ptaszysko, jakoś podejrzanie kiwał dziobem. John otworzył mu go siłą — dostrzegł już tylko srebrzysty ogon ryby, którą Jack dotąd ukrywał w specjalnym wolu pod dziobem, a teraz bojąc się, by mu jej pan nie odebrał, przełknął ją prędko.

Jakiż ty jesteś nienasycony żarłok! — zirytował się John.

W Chinach żyją takie przyzwoite pelikany, które łowią ryby

dla swoich panów i zawsze im uczciwie przynoszą całą zdobycz.

Ale ty jesteś żarłoczny egoista, nie przejmowałbyś się tym wcale, gdybym nawet z głodu umierał!

Rzecz prosta, że o śmierci głodowej nie mogło być mowy, gdyż wyspa dostatnio zaopatrywała Johna w żywność pod postacią żółwi, ptaków, ryb, a także i brzoskwiń, które tymczasem dojrzały już po raiz drugi. A tymczasem wyglądało na to, że Jack ma do niego pretensję: wrzeszczał, rozzłoszczony, a potem nic nie spo­dziewającego się Marcina kujnął dziobem pod skrzydło tak, że tamten aż krzyknął z bólu.

John schwycił •zirytowanego pelikana za skrzydła i odrzucił go ńa bok:

No! Żebym nie wziął kija na ciebie! — odgrażał mu się. — Czego chcesz od Marcina? On nie może dla mnie łowić ryb, bo nie ma wola, do którego mógłby chować ryby, tak jak ty! — Wziął pingwina na ręce i ze współczuciem zaczął głaskać skale­czone przez Jacka skrzydło.

Pelikan przez chwilę przyglądał się temu niechętnie, potem zakwakał coś pogardliwie i odwróciwszy się do nich tyłem obra­żony poszedł nad wodę, gdzie położył się z rozłożonymi skrzy­dłami. Chwilę jeszcze coś pokrzykiwał, ale nie wytrzymał dłu­go — powoli wygrzebał się z wody na brzeg i szedł ku Johnowi już z daleka otwierając dziób. Gdy podszedł bliżej, John zauwa­żył w jego żółtawym wolu tłustą makrelę hiszpańską, którą Jack przyniósł mu na przeprosiny.

Widzisz, tak postępuje przyzwoity pelikan! — pochwalił ptaka wyjmując mu rybę i dzioba. — No, a teraz usiądź grzecz­nie obok Marcina na moim drugim kolanie i słuchaj, co wam opowiem.

I zaczął im przedstawiać swój zamiar przeniesienia się do za­toki Banksa, gdzie od czasu do czasu przybijają do brzegu wie- lorybnicy. Oba ptaki szczebiotały zadowolone, jakby chćiały dać mu do zrozumienia, że zupełnie się z nim zgadzają.

Nie pójdziemy lądem, bo to jest niemożliwe — mówił John. — Chyba tylko Jack potrafiłby przelecieć pomad tymi ska­łami, ale my obaj, Marcinie, nie damy rady. Zrobimy sobie tratwę i popłyniemy wodą.

Pingwin zagęgał jakby czymś zdziwiony, aż John roześmiał się głośno.

U

mmmm

Zobaczysz, będzie piękna tratwa! — obiecywał. — O, pan Hawkins to jest spryciarz, poczekaj, sam mi to później przy­znasz!

Pomysł był istotnie dobry, mimo iż kosztował wiele wysiłku i namysłu, a udało się go przeprowadzić dopiero po wielu niepo­wodzeniach. Długich i mocnych pni nie było, kamienie nie chciały pływać — o tym John nie zapominał — miał jednak pod ręką skóry morsów, które można było pozszywać i nadmuchać na kształt dużych worków i z nich dopiero sklecić tratwę.

Najpierw wybrał się zapolować na morsy; zabił dziesięć dużych sztuk długości około trzech jardów, pościągał ostrożnie skóry i dokładnie natarł je popiołem. Potem zabrał się do przygotowa­nia małego miechu, którego zadaniem miało być nadmuchiwanie skór. Wierzch i spód miechu wyciął z grubej kory, obie te części połączył luźno po bokach miękką, pozbawioną sierści skórą tak, by mogła się składać i rozciągać jak harmonijka. Skórę tę przy­mocował do części drewnianych najpierw rzemykiem przewle­czonym przez gęsto przebite na brzegach skóry dziurki, potem jeszcze przykleił brzegi przy pomocy uzyskanej z drzew brzo­skwiniowych żywicy — miech bowiem musiał być szczelny. Jak dotąd wszystko się udawało, teraz jednak nie wiedział, z czego zrobić otwór wypustowy riuecha. Powinna to być przynajmniej na kilka cali długa rurka — łatwo byłoby ją zrobić z kawałka gałęzi, gdyby miał do tego świder. Cóż, kiedy jedynym narzę­dziem Johna był do połowy już niemal zużyty przez nieustanne ostrzenie nóż, a także ostre odłamki kamieni, które nie nadawa­ły się zupełnie do wiercenia jakichś głębszych otworów.

Z wielkiego kłopotu wybawiła Johna gruba trzcina, jaką zna­lazł przypadkiem podczas jednej z wędrówek nad brzegami jeziorka w Rajskiej Dolinie. Trzcina miała mocne ścianki, a otwór na przekroju trzy czwarte cala średnicy, nadawała się więc świetnie do zaprojektowanego miecha, tylko: jak ją teraz przy­mocować do skórzanej części miecha? John zastanawiał się nad tą sprawą długo, aż go głowa rozbolała. W skórze nie było takiego miejsca, na którym rurka mogłaby się utrzymać, spróbował więc przytwierdzić ją do górnej, drewnianej ścianki miechu. Ale i tu także nie trzymała się dobrze, była bowiem tylko przylepiona do stosunkowo cienkiej kory.

Ostatecznie zrobił drugi miech; skroił go z tak dużego kawałka skóry, by można było wyciąć w niej odpowiedni otwór, potem zbędną skórę ponacinaną w paski przesunąć przez otwór na zewnątrz i mocno przykleić do trzciny. Po rozmaitych trudnoś­ciach udało mu się to wreszcie; potem przystąpił do pierwszej próby miecha. Chciał nadmuchać mały worek na wodę, jaki przygotował sobie na drogę. Był on dokładnie uszczelniony ży­wicą wokół wszystkich otworów do przeciągania rzemyków za­stępujących nici i wzdłuż brzegów wszystkich szwów.

Nacisnął miech, worek istotnie nadął się trochę, kiedy jednak powtórnie go rozciągnął, by napełnić powietrzem, worek spła­szczył się... To samo powtarzało się stale ilekroć poruszył miechem.

Jakiż ze mnie tuman! — zaskoczony kiwał głową nad swym miechem. — No, chłopcy, poradźcież mi, co ja mam z tym po­cząć? — zwrócił się do obu ptaków, które ze współczuciem przy­glądały się jego wysiłkom.

Sporo czasu minęło zanim nareszcie zorientował się, że miech powinien mieć otwór z zamknięciem dla nabrania powietrza z zewnątrz w chwili rozciągania, a zarazem i drugie zamknięcie, które równocześnie zamknie otwór wyjściowy, by miech nie wsysał | powrotem powietrza z nadmuchiwanego worka. W kon­sekwencji oznaczało to, że cały miech trzeba raz jeszcze zrobić na nowo. Z wielką cierpliwością po raz trzeci zabrał się do pracy. Zamknięcia zrobił z kawałków skóry przyklejanych z jednej strony nad otworami ■— wreszcie powstał miech, który naprawdę nadawał się do użytku. Nie był co prawda piękny, ale funkcjo­nował prawidłowo.

Specjalną trudność stanowiło dokładne uszczelnienie trzech dużych, zeszytych ze skór morsów worków, przeznaczonych na kadłub tratwy. Kiedy wreszcie i tę pracę wykonał, nadął worki mocno powietrzem i solidnie obwiązał rzemieniami. Potem zwią­zał je przy pomocy rzemieni razem, a dla wzmocnienia tej swojej „łódki” umocował jeszcze w poprzek pustą, szczelnie zatkaną baryłkę. Ulokował ją tak, by wiosłując mógł się o nią opierać plecami. Tratwa mogła się utrzymać na powierzchni tak długo, jak długo nie ucieknie powietrze z nadmuchanych worków. Przy pomocy licznych prób sprawdził, że mocno nadmuchane worki

\ \

utrzymują powietrze przez całe czterdzieści osiem godzin. A to było dla niego aż nadto, obliczył bowiem, że nawet płynąc dość wolno dotrze w ciągu piętnastu godzin do zatoki Banksa.

* • *

Zgodnie z „kamykowym kalendarzem” był właśnie dzień 20 czerwca 1812 roku, gdy John w towarzystwie Marcina i Jacka opuszczał zatokę wyspy Albemarle, gdzie przeżył rok bez jednego dnia. Zabrał ze sobą zapas suszonego żółwiego mięsa, jaj na twardo i brzoskwiń na kilka dni, w małym worku zaś trzy galony wody do picia. O swych towarzyszy nie potrzebował się kłopotać: kiedy głód im dokuczy, będą mogli sobie złowić w mo­rzu ryb ile tylko zechcą. Wszystkie swoje zapasy umocował na wystającej najwyżej nad wodę baryłce, tam także umieścił zapa­sowe wiosło na wypadek gdyby jedno pękło.

Był szary świt gdy wypływali. Niełatwo było kierować tratwą, ponieważ była tak niemal szeroka jak długa, jednakże na wodzie trzymała się dobrze i John był zupełnie zadowolony.

No, bywaj zdrowa, wyspo!... Mam nadzieję, że na to miejsce nigdy już nie wrócę! — zawołał wesoło odbiwszy od brzegu i obejrzawszy się po raz ostatni na kamienną chatę, którą teraz porzucał z lekkim sercem.

Marcin i Jack zawtórowali mu rozgłośnie, jakby przyłączając się do tego pożegnania.

John wiosłował energicznie, w chwilę później przejeżdżał już pod urwiskiem skalnym, na którym grzały się w słońcu morsy: zupełnie obojętnie spoglądały na jakiś dziwny przedmiot prze­suwający się powoli obok nich. Potem tratwa znalazła się w wej­ściu do zatoki, a po chwili już płynęła cieśniną między wyspą Albemarle i Narborough. Niska, długa fala rozkołysała tratwę, wiosłowanie stawało się teraz trudniejsze. Słońce prażyło bez­litośnie — teraz dopiero John z żalem pomyślał o zatoce, gdzie było dużo przyjemniej. Mógł co prawda skręcić do brzegu, w cień wysokich skał, to jednak znacznie przedłużyłoby mu drogę, po­nieważ brzeg był mocno poszarpany. Lepiej więc było trzymać się środka cieśniny, szerokiej w tym miejscu około dziesięć mil, chociaż upał dawał się we znaki.

Właśnie przyglądał się dzikim i niekształtnym skałom wyspy

Narborough, zastanawiając się nad tym, jak udałoby mu się prze­żyć na tych niegościnnych brzegach, gdyby tam wyrzucił go kapitan Pitt, gdy nagle Marcin i Jack podniosły głośny wrzask. W głosach ich brzmiało takie przerażenie, że John szybko spoj­rzał wokoło po morzu. Tuż za sobą zauważył trójkątną płetwę rekina, w sekundę później wstrętna, rozwarta paszcza wynurzyła się | wody i usiłowała sięgnąć tratwy, chybiła jednak, a John uderzył w nią wiosłem. Tratwa zakołysała się i zaczęła obracać się w miejscu. Napastnik znalazł się z kolei za baryłką — od gwałtownego uderzenia głowy rekina w drzewo cała tratwa prze­chyliła się mocno.

Czekaj, mam ja tu na ciebie coś lepszego! — zawołał John mściwie szukając pośpiesznie wśród bagażu.

Nim drapieżnik ukazał się po drugiej stronie tratwy, udało się Johnowi wyciągnąć pałkę z ostrymi kantami i uwiązanym na końcu ciężkim kamieniem. Rekin atakując powtórnie dotarł tak blisko, że nie wiele brakowało, by ostrymi zębami przeciął zew­nętrzny worek, jednakże w ostatniej chwili otrzymał w miękką paszczę tak potężny cios, że tratwa roztańczyła się niebezpiecznie: woda przelewała się przez wierzch, ptaki tuląc się do swego pana krzyczały przerażone, John zaś musiał wytężyć wszystkie siły, by chwiejnej tratwie przywrócić jakoś równowagę.

No, no, nie krzyczcie tak, nic się nie stało — uspokajał ptaki rozglądając się za morskim rabusiem.

Wypatrzył go w dość znacznej odległości po lewej stronie, cienka, krwawa smuga rozpływająca się po wodzie wskazywała, że zwierzę jest ranne. Chociaż rekin jeszcze całe dwie godziny szedł w trop za nimi, już ich jednak nie zaczepiał. W parę godzin później jednak zjawiło się nowe niebezpieczeństwo.

Właśnie John skończył obiad, którym dzielił się z Marcinem i Jackiem, zdążył zapakować zapasy i przygotować pałkę, gdy z prawej strony tuż obok tratwy ukazał się inny rekin. Mary­narz wyczekał | zimną krwią chwili, gdy podłużna głowa potwora wychyliła się z wody, a kiedy potężne szczęki rozwarły się groźnie — uderzył. Rekin cofnął się natychmiast, ale gdy John gotował się do następnego uderzenia, tuż koło jego piersi prze­sunął się jakiś długi, cienki przedmiot, mijając go zaledwie w odległości paru cali.

Rany boskie, miecznik! — krzyknął pobladły z przerażenia jak płótno.

Teraz znalazł się wśród dwóch wrogów: | prawej strony rekin gotował się do powtórnego ataku, z lewej zaś drugi drapieżnik' usiłował swą kościaną kopią przebić skórzaną tratwę, którą za­pewne uważał za jakieś niezwykłe zwierzę morskie.

John pochyliwszy się do przodu i przylgnąwszy ciałem do trat­wy, z całej siły uderzył wiosłem w wodę raz z jednej, raz z dru­giej strony — tratwa poderwała się i skoczyła mocno naprzód. Kościany miecz przesunął się ze zgrzytem po baryłce, ześlizgnął się po jej powierzchni i... trafił prosto w gardło drugiej bestii, którą ruch tratwy strącił z baryłki w wodę. John czuł, że coś tam się za nim dzieje, nie miał jednak czasu się obejrzeć: wiosłując walczył o życie. Wzburzona woda strumieniami przelewała się przez tratwę, zalewała mu twarz i oczy. Dopiero po dobrej chwili spojrzał za siebie — wody oceanu kłębiły się pod uderzeniami potężnych płetw ogonowych obu drapieżców, które zwarły się w szaleńczej walce.

Dobra — uśmiechnął się zadowolony ocierając pot z czoła.

Chciałbym tylko wiedzieć, nicponie, jak się ta wasza walk«' zakończy, ale ponieważ zbytnia ciekawość nie popłaca, lepiej chyba jechać dalej.

Chociaż był już mocno zmęczony, nie pozwolił sobie ani na moment odpoczynku, póki tamta walcząca para nie znikła mu z oczu na horyzoncie. Nareszcie odłożył wiosło i zdał tratwę na łaskę prądu, który w tym miejscu miał sprzyjający mu kie­runek, i oparłszy się swobodnie plecami o baryłkę zadecydował, że czas już na odpoczynek. Marcin i Jack, trzymając się w pobliżu tratwy, łowili ryby, a John przysłuchiwał się, jak się przy tym porozumiewają. Minęło tak chyba z pół godziny, gdy nagle Mar­cin szybko podpłynął do tratwy wydając okrzyki przerażenia; tuż za nim pędził Jack.

Co tam znowu? — pytał zaintrygowany John, gdy oba ptaki wpakowały mu się na kolana.

Rozejrzał się bacznie wokoło, lecz nigdzie nic nie zauważył: ani śladu płetwy rekina, ani nawet jakiejś większej ryby. Dopiero po chwili spostrzegł olbrzymie stado legwanów morskich prze­pływające cieśninę w poprzek — od wyspy Narborough do Albe-

marle. Te szaroczarr.ej barwy zwierzęta, przypominające lawę, wśród której gnieżdżą się na wybrzeżach, tak nieznacznie od­bijały od tła wody, że zauważył je dopiero wtedy, gdy już zew­nętrzne szeregi stada mijały tratwę w odległości paru jardów.

Przecież nie macie powodu ich się obawiać — uspokajał swych towarzyszy — znacznie są przyzwoitsi niż ich lądowi ku­zyni!

Twierdzenie jego miało pewne podstawy: ilekroć widział w za­toce legwana wodnego, zawsze stwierdzał, że to spokojne, nie­agresywne zwierzę nigdy nikogo nie atakowało kontentując się karłowatymi porostami wodnymi. Legwan wodny, tej samej wielkości co barwny legwan ziemny, podobnie jak tamten ma na głowie pięć rogów i niski grzebień wzdłuż grzbietu, od krew­niaka jednak prócz barwy różni go budowa ciała: wysmukły tułów i dłuższy ogon.

Legwany przepływając szybko obok tratwy nie zwracały na nią wcale uwagi, parły wciąż naprzód przy pomocy lekkich ru­chów ogona. John widząc, jak znikają przy brzegu wyspy Albe- marle, zamyślił się: wiedział przecież, że legwany, jakkolwiek żyją w wodzie, nie lubią płynąć pod prąd, cóż więc mogło zmusić liczne, chyba kilkaset sztuk liczące stado do opuszczenia brzegów wyspy Narborough? Machinalnie obejrzał się w jej stronę i... aż krzyknął z przerażenia. Z widocznego spoza ciemnych skał wy­brzeża krateru wysokiego wulkanu bił w górę potężny kłąb gęstego, czarnego dymu, płynął wysoko pod niebo, w stojącym powietrzu rozkładał się na wszystkie strony. W parę sekund całe niebo na zachodzie przesłonił olbrzymi wachlarz dymu, a jego cień kładł się na cieśninę i po zboczach wyspy Albemarle przesuwał się coraz dalej na wschód.

Boże miłosierny! — wyjąkał John.

Natychmiast zwrócił tratwę na wschód i zaczął wiosłować z ca­łej siły. Z rozpaczą obserwował, jak niebo na wschodzie szybko ciemnieje, a w duchu obliczał odległość do brzegu wyspy Albe­marle, gdzie podobnie jak legwany chciał szukać schronienia. Jeszcze przynajmniej pięć mil... Jak długo trzeba wiosłować?... Godzinę, może i więcej... Czy jednak wybuch wulkanu nie na­stąpi wcześniej?

Chociaż przesłonięte gęstą warstwą dymu słońce już nie piekło,

powietrze* było bardzo duszne. Johnowi język drętwiał z pragnie­nia, nie sięgnij} jednak po łyk wody, by nie zmniejszać tempa jazdy. Ptaki tuląc się do jego kolan piszczały żałośnie. Nagle rozległ się głuchy łoskot — John odwrócił się raz jeszcze. To co ujrzał tak swą grozą i pięknem przykuło jego uwagę, że na chwilę zapomniał o wiośle.

Z krateru wulkanu wciąż jeszcze dobywał się czarny dym, ale przebijały wśród niego tu i ówdzie złocistoczerwone smugi płyn­nego ognia, a wraz z nim wylatywały w górę z głośnym sykiem rozżarzone, jarzące się czerwienią kamienie, niby jakieś olbrzy­mie race, ginące gdzieś wysoko w potężnej, czarnej chmurze. John machinalnie skulił się, jakby któryś z tych rozpalonych pocisków lada chwila miał mu spaść na głowę. Teraz na skraju krateru pojawiła się czerwona wstęga, zaczęła się rozszerzać, zmieniać barwę na żółtą — chwilę tkwiła nieruchomo na szczycie wulkanu jak jakaś niezwykła aureola, potem powoli, zygzakiem, coraz szerszą smugą ruszyła zboczem w dół.

Płomienna lawa, rozpalone kamienie i ten straszliwy strumień ognia bijący z wnętrza ziemi i spływający do morza — wszystko to przywołało Johna do przytomności. Chociaż powietrze było tak ciężkie, że ledwie mógł oddychać, schwycił wiosło i zaczął nim pracować gorączkowo. Na wodzie ukazały się krótkie, wysokie, rozbiegaj ące się na wszystkie strony lale, które raz po raz obry- zgiwały Johna. Temperatura wody rosła. Mrok przeszedł w zu­pełne ciemności, mimo iż było dopiero południe, dostrzegał tylko pieniste, białe grzbiety najbliższych fal. Wiosłując John kierował się słuchem — starał się mieć stale za plecami głuche dudnienie wulkanu. W pewnej chwili przeraźliwy łoskot uderzył go w uszy: obejrzał się na ułamek sekundy. Ognisty strumień dopełznął już na skraj skalnego urwiska i płomiennym wodospadem stoczył się w morze. Woda zasyczała, zapieniła się, podniosła się ogromna fala... Nad głową Johna coś zaszumiało i na tratwę po­sypał się deszcz rozpalonego popiołu.

Pelikan wrzasnął wystraszony, pośród najrozmaitszych odgło­sów rozpętanych żywiołów dał się słyszeć trzepot skrzydeł, potem trzepot ten ucichł.

Leć, bracie, próbuj się ratować krzyknął John bez żalu

do uciekającego Jacka.

Biedny pingwin nic umiał latać, nie mógł także szukać ratun­ku płynąc po powierzchni kipiącego morza, pokrytego gęstą war­stwą rozpalonej lawy, z rozpaczą więc chował głowę pod kurtkę Johna.

Wśród sypiących się nieustannie, rozpalonych do czerwoności drobnych kamieni John z poparzonymi gorącym popiołem rękami i twarzą zauważył nagle, że tratwa zanurza się coraz głębiej w wodę. Dostrzegł na skórze wielkie łysiny — sierść odpadała w gorącej wodzie. To jednak nie mogło powodować głębszego zanurzania się tratwy.

Skóra musi być przebita, woda się sączy! — przyszło mu na myśl.

Sięgnął pod kurtkę szukając noża: delikatnie odsunął głowę Marcina, namacał nóż i otworzył go, potem znów nakrył pingwi­na. Schwyciwszy jedną ręką baryłkę, drugą szybko ciął nożem wiążące ją z tratwą rzemienie. Ciężkie, skórzane worki bez po­wietrza zamiast unosić się na wodzie wciągały go wraz z baryłką w głębinę. Ale i ten radykalny zabieg nie na wiele się przydał, po chwili i baryłka zanurzyła się w wodzie.

Głupstwo żywność i woda, życie ważniejsze! — szeptał John rozdygotaną, oparzoną do kości ręką odcinając worek z żywnością.

Z trudem usiadł okrakiem na pływającej baryłce jak na koniu i utrzymał się na niej; chociaż nie widać jej było spod wody, jednak wyczuwał ją rękami, które smagała raz po raz gorąca woda morska jątrząc rany i sprawiając wielki ból. Ściskał kola­nami baryłkę, stanowiącą dlań ostatnią deskę ratunku, mimo iż wymykała mu się, zanurzała się głęboko w wodę tak, że chwilami ledwie nieznaczną częścią ciała wynurzał się z wody. Morze rzucało nim to na grzbiet wysokich fal, to znów w dół między dwie góry wodne, które zalewały go gorącą, cuchnącą siarką topielą. Wreszcie rozległ się potworny huk, jakby świat się walił, na całą cieśninę posypał się grad rozpalonych kamieni.

* * *

Patrick 0’Gowan, marynarz fregaty marynarki wojennej USA „Essex”, dowodzonej przez kapitana Portera, pełniąc wachtę na prawej burcie okrętu ogromnie się nudził. Stali na kotwicy w zatoce Banksa, ponieważ kapitan Porter był zdania, że jak

długo wulkan na wyspie Narborough zionie ogniem nierozsądnie byłoby wpływać w wąską cieśniną między wyspami Narborough i Albemarle kierując sią na południe. Było to w dwa dni po wybuchu, wulkan jeszcze dymił, chociaż już nie tak mocno jak wtedy, gdy wyrzucał płonącą lawą. Patricka nie bawił już widok czarnego dymu rysującego na niebie jakby koroną olbrzymiej pinii, zaczął się więc rozglądać po morzu, co zresztą należało do jego obowiązków. Trzy czwarte mili przed dziobem okrętu,

0 trzy stopnie w prawo, zauważył nagle jakiś powoli porusza­jący się żółty punklt, zaczął mu się przyglądać z zaciekawie­niem.

Aha, to foka — mruknął zadowolony, a pod ogólnym poję­ciem foki rozumiał wszystkie gatunki płetwonogich, tak fok, jak morsów. — Trzeba powiedzieć porucznikowi, miał ochotę zapolo­wać na foki!

Porucznik Downes, dowódca wachty, nudził się jeszcze bardziej od Patricka, meldunek o foce przyjął więc z dużym zainteresowa­niem i natychmiast posłał chłopca okrętowego do kabiny po strzelbę. Tymczasem Patrick usłużnie podał mu leżącą pray sterze lunetę. Porucznik spojrzał na poruszający się żółty punkt

1 zanim jeszcze zdążył dobrze nastawić lunetę krzyknął zdumiony.

Na Boga, to nie foka... To człowiek! On płynie... Tylko na czym siedzi... Wygląda tak, jakby się czołgał po powierzchni morza...

Patrick, zabobonny jak wszyscy Irlandczycy, przerażony zrobił szybko znak krzyża, ale nie miał czasu się odezwać. Ostry gwiz­dek porucznika zwoływał wszystkich ludzi z wachty na pokład — w dziesięć minut później od fregaty odbiła mała łódka z poruczni­kiem i sześciu ludźmi przy wiosłach. W jakieś pół godziny już cała załoga fregaty „Essex” tłoczyła się wokół dziwacznej istoty, która przy pomocy marynarzy z trudem wdrapała się po trapie na pokład. Stwór ten ubrany był w zwierzęce skóry, twarz całą miał pokrytą gęstym zarostem, ręce i nogi przeżarte słoną wodą morską do krwi. A spod rozchylonej na piersiach kurty wysuwał się dziób pingwina, który przyglądając się gromadzie ludzi tak zabawnie przekręcał głowę, ze marynarze nie mogli powstrzymać się od śmiechu.

Robinsonada Johna Hawkinsa dobiegła końca.

Porucznik Downes zaprowadził swego gościa do mesy oficer­skiej, gdzie zebra! się wokół niego cały sztab fregaty.

Chce mi się raczej pić niż jeść, sir, chociaż już dwa dni nie jadłem — odpowiedział mężczyzna, gdy kapitan Porter zapy­tał go uprzejmie, jakie ma przede wszystkim życzenie.

Boże, nie jadł pan?... — zawołał zdumiony porucznik Dow­nes, człowiek bardzo jeszcze młody. — Jakże pan mógł tak gło­dować, skoro ma pan pod kurtką żywego pingwina? Trzeba go było zjeść!

Dziwny rozbitek zesztywniał urażony.

Wprawdzie uratował mi pan życie, ale... słowo daję, jak nazywam się John Hawkins, to raczej 'zjadłbym pana, niż mego przyjaciela, Marcina!

A powiedział to z tak głębokim przekonaniem, że nikt się nawet nie uśmiechnął.

Wielu ludziom zdawało się, że maszyna parowa raz na zaw­sze usunie 'z mórz i oceanów żaglowce. Tak się jednak nie stało: w sześćdziesiąt lait potem, gdy pierwszy statek parowy przejechał Atlantyk z Europy do Ameryki, na dziesięć statków pływających po morzach całego świata co najmniej trzy były to żaglowce, i to biorąc pod uwagę tylko jednostki większe, po­nad sto ton nośności.

Żaglowiec to statek bardzo dobry... jak długo wieje wiatr, gdy jednak znajdzie się w pasie absolutnej ciszy — a takich miejsc na wszystkich oceanach w tropikach jest wiele — zaczyna się tragedia.

Przekonała się o tym załoga norweskiej barki „Alexander”, która dnia 6 stycznia 1906 roku wyruszyła z australijskiej pro­wincji Nowa Południowa Walia z najgłębszą wiarą, że najpóźniej w ciągu siedemdziesięciu dni zabrany ładunek węgla dostawi do Panamy.

Petersen, kapitan „Alexandra”, był człowiekiem rozsądnym i przewidującym, wiedział, że wiatry na Pacyfiku są zdradliwe, dlatego też dla dwudziestoosobowej załogi zabrał zapasów na ca­łych pięć miesięcy. Ale diabeł nie śpi, a człowiek nigdy nie potra­fi przewidzieć, co go może spotkać.

Odległość z Sydney w Nowej Południowej Walii do Panamy wynosi dokładnie 14 270 kilometrów. „Alexander” w ciągu dwóch miesięcy przebył już sześć siódmych tej drogi, kiedy mijając dziesiąty równoleżnik południowy gdzieś przy stosześćdziesiątym południku zachodnim dostał się w strefę ciszy.

Cóż, początkowo nikt się tym nie przejmował — podczas ciszy służba na żaglowcu bardzo jest uproszczona: odpoczynek na zmianę z nieróbstwem. Tym razem jednak cisza trwała zbyt długo, minął styczeń, luty, marzec, a statek wciąż tkwił w miej-

89 —

.. ( ■ \ MMI

li , i L a

scu. Z początkiem kwietnia kapitan zmniejszy! racje wody i żyw­ności do połowy. Na szczęście załoga „Alexandra” składała się przeważnie ze Skandynawów. Przy każdej innej załodze kapitan miałby już do czynienia z czymś w rodzaju buntu, ale ludzie północy potrafią być bezgranicznie cierpliwi.

Zmniejszenie racji żywnościowych załoga przyjęła z takim sa­mym poddaniem się losowi, jak i ciszę morską. Od rana do wieczora ludzie leżeli na pokładzie w cieniu żagla, rozpiętego dla ochrony przed bezlitosnym żarem słońca, które „przez cały boży dzień nie przesłania lica” — jak twierdzi jakiś stary wier­szyk. Z zadumą wpatrywali się w martwo zwisające na masztach żagle, zakładali się między sobą o kilka ziaren fasoli kiedy zer­wie się wiatr, opowiadali najprzeróżniejsze przygody ze swego życia.

Jedynie tylko czas na pokładzie statku biegł naprzód, minął kwiecień i maj. Sternicy określając nieraz i po pięćdziesiąt razy położenie okrętu ustalili, że w ciągu tych czterech miesięcy ciszy bark posunął się 'zaledwie o niecałych pięćdziesiąt mil naprzód — co sta!o się zapewne dzięki rozmaitym, niezmiernie kapryśnym prądom morskim. Kapitan Petersen zaczął poważnie zastanawiać się nad sytuacją.

Coś mi się zdaje, że przy takiej szybkości dotrzemy do Ame­ryki Południowej wtedy, gdy Christiansen będzie już miał włosy białe jak mleko — odezwał się do drugiego sternika.

Tamten odpowiedział mu skinieniem głowy. By! to Szkot z Glasgow, nazwiskiem Morrison — i on także mial już dość tego tkwienia w bezruchu pośród oceanu. Christiansen, do którego odnosiła się uwaga kapitana, z pochodzenia Duńczyk, był naj­młodszym członkiem załogi „Alexandra”; mimo iż miał dopiero dziewiętnaście lat, pełnił służbę marynarza pierwszej kategorii — na morzu ludzie awansują szybko.

Obliczenie kapitana było zupełnie dokładne i wcale nie skom­plikowane: najbliższy punkt na wybrzeżu Ameryki Południo­wej — oczywiście wcale nie stanowiąca celu ich podróży Pana­ma — odległy by! o jakichś tysiąc dwieście kilometrów. Niepo­dobna więc było liczyć, że statek dotrze tam zanim jego załoga zje ostatniego suchara i ostatniego, solidnie już wychudłego szczura... A cóż dopiero mówić o zapasach wody?

No dobra, zrobimy więc jedyną rzecz, jaką zrobić możemy — powiedział z westchnieniem kapitan po dłuższej chwili namysłu.

Twarz Morrisona rozjaśnił uśmiech.

Czy mam zarządzić zbiórką załogi, kapitanie? — zapytał.

Peterson machnął ręką.

Nie przeszkadzajcie im, sterniku, czasu mamy dość. Każcie wynieść na pokład resztę zapasów żywności i wody.

W chwilę później kapitan stanąwszy obok skromnych resztek zapasów zaczął przemawiać. Wyjaśnił załodze ile drogi przebyli przez okres tych czterech miesięcy od chwili, gdy „Alexander" trafił w strefę ciszy — a był to już dzień 8 maja 1907 roku — i jak daleko jeszcze do brzegów Ameryki Południowej.

A to jest, chłopcy, wszystko — wskazał na żałosne resztki — co pozostało nam z żywności. Nadzieja na zmianę pogody dziś jest równie niewielka jak była przed czterema miesiącami, kie­dyśmy wpadli w tę przeklętą ciszę. Niezbyt daleko stąd na pół­nocny wschód leżą wyspy Galapagos. Nie mogę wam zaręczyć, że są one zamieszkałe, ale mam nadzieję, że łodziami się tam dosta­niemy. No więc: kto chce zostać na statku, a kto popłynie łodzia­mi na wyspy Galapagos?

Barczysty Norweg z fiordu Stawanger, Harald Tomberg, pierw­szy sternik na statku „Alexander’’, odpowiedział kapitanowi w imieniu wszystkich:

A cobyśmy tu robili na statku, kapitanie? Przecież wnet zo­stałaby i nas 'tylko skóra i kości. Wszyscy pojedziemy na wyspy Galapagos. Prawda, chłopcy?

Jednomyślnie i z zadowoleniem przyznano im rację.

Rozpoczęły się przygotowania do odjazdu. Statek „Alexander” był w dobrym stanie, podobnie jak ładunek, więc też kapitan i ciężkim sercem zdecydował się go opuścić, ale innego wyjścia nie było. Najcenniejszym skarbem człowieka jest życie, a pozo­stając na statku uratować go nie mogli. Spuszczono więc obie wielkie łodzie, załadowano do nich przede wszystkim mapy, dalej kompas, sekstant, chronometr i podręcznik żeglarski do określania pozycji na morzu. Potem wszystkie zapasy rozdzielono uczciwie na dwie części dla obu łodzi. Było ich rozpaczliwie mało: niewiele sucharów i solonego mięsa, niecały litr wody na osobę.

Trzeba było także zadecydować o losie nieszczęsnego „Alexan-

dra", na morzu bowiem nie wolno opuszczać samowolnie statku pozostawiając go własnemu losowi, bo wówczas w ciemnościach stanowi on groźbę dla innych statków. Bywały wypadki, że po­rzucone wraki lata całe utrzymywały się na wodzie, tłukły się po rozmaitych morzach i powodowały zatonięcia innych statków, z którymi zderzyły się w nocy. Dlatego też istniały surowe przepisy, polecające każdemu kapitanowd, który napotka porzu­cony wrak, zatopienie go przy pomocy materiałów wybuchowych. Tym bardziej odnosiły się one do własnego statku, który załoga zdecydowała się opuścić.

Jednakże na statku nie mieli żadnych materiałów wybucho­wych, niepodobna więc było go zniszczyć. Rzecz prosta — mogli wywiercić dziury w kadłubie, by woda wtargnęła do środka i zatopiła statek, ale to jest niepewna sprawa: właśnie gdy komuś najbardziej zależy, by statek zatonął, może w jakiejś upartej czę­ści statku pozostać niewypełniona wodą przestrzeń, która potem będzie działała jak olbrzymi pas ratunkowy utrzymujący statek tuż pod powierzchnią morza. A tego rodzaju wrak podwodny jest najbardziej niebezpieczny, bo niewidoczny nawet we dnie, uniknąć zderzenia z nim można chyba tylko w ostatniej chwili, kiedy możliwość uratowania statku graniczy niemal z cudem.

Po długiej naradzie z obu sternikami polecił zapalić na statku światła pozycyjne, na mostku umieścić tablicę ze zwięzłym opi­sem sytuacji, w jakiej załoga zmuszona była opuścić „Alexandra” dla ratowania życia, i z dziennikiem pokładowym pod pachą jako ostatni zszedł do łodzi. Porzucony statek z opuszczonymi żagla­mi i norweską banderą tkwił nieruchomo na powierzchni morza; marynarze chwycili za wiosła. W dwie godziny później statek zmienił się w ich oczach w ledwie widoczny punkt na krańcach horyzontu.

Załoga podzielona na dwie wachty: kapitańską, złożoną z dzie­sięciu marynarzy oraz kapitana Petersena, i bosmańską, której dziesiątce przewodził stemik-bosman Tornberg, znalazła się w dwóch łodziach, zaopatrzonych w dwie pary ciężkich, pięcio­metrowej długości wioseł. Teraz rozpoczęła się ciężka, monotonna praca: wiosłowanie. Kurs wyznaczono na wyspy Galapagos, dokąd według obliczeń kapitana mogli dotrzeć w ciągu tygodnia. A to oznaczało najdalej posunięte oszczędzanie żywności i wody. Nie

na wiele się jednak te oszczędności przydały; czwartego dnia podróży skończyły się zapasy żywności na obu łodziach, następ­nego dnia zabrakło i wody.

Bez żywności można bardzo długo wytrzymać, bez wody jed­nak już po dwóch dniach człowiek traci siły — zwłaszcza w oko­licach równika, gdzie palące promienie słońca padają niemal pio­nowo. Dokoła olbrzymie, potężne morze, z milionami litrów wody... Cóż więc dziwnego, że załogi obu łodzi, patrząc na nie ustawicznie, odczuwały jeszcze mocniej pragnienie — nieszczęśni marynarze raz po raz zanurzali ręce w wodzie zlizując później z palców obrzydliwą wodę morską, jakkolwiek zdawali sobie sprawę z tego, że im to szkodzi. Można wprawdzie wody morskiej w pewnych okolicznościach używać jako lekarstwa, ale lekar­stwem jeszcze nikt nie zaspokoił pragnienia. Wnet też marynarze mieli ręce spękane do krwi od wody morskiej, po uchwytach wioseł spływały drobne krwawe strużki.

W trakcie drogi raz łódź kapitańska, to znów bosmańska wysu­wała się naprzód, utrzymanie jednak obu łodzi w bliskości wcale nie było rzeczą łatwą, zwłaszcza w nocy. O świcie czwartego dnia nie dostrzegli na morzu łodzi pod dowództwem sternika — zniknęła. Nie pokazała się także w ciągu dni następnych. To prądy morskie znów spłatały jednego ze swych częstych figli: łódź kapitana trafiła na jedno z odgałęzień rozszczepiającego się prądu, który skierował ją na północ, w stronę wysp Galapagos, a tymczasem. łódź sternika na falach drugiego odgałęzienia po­płynęła w kierunku północno-wschodnim, wprost do Guayaquilu. W dwanaście dni po opuszczeniu „Alexandra” łódź sternika nat­knęła się w odległości około stu kilometrów od brzegu na kuter rybacki z Guayaquilu, który 'zabrał załogę łodzi na pokład i udzie­lił jej wszelkiej pomocy.

* * *

Cztery wiosła kapitańskiej łodzi bardzo nieregularnie zanurzały się w fale — dowód, że wioślarze są absolutnie wyczerpani i nie mogą już pracować rytmicznie. Swit dwunastego dnia podróży natychmiast zamienił się w dzień — jak to zwykle bywa w tropi­kach — i zaraz, gdy pierwsze promienie słońca padły na po­wierzchnię morza, odezwał się ochrypły z pragnienia krzyk:

Hej! Ląd z prawej strony!

Był to głos kucharza, który nosił co prawda angielskie nazwi­sko Nelson, lecz był Norwegiem ze Stawangeru, gdzie miał żonę i czworo dzieci.

Ląd? Gdzie, jakd ląd? — odezwały się zaciekawione głosy większości załogi.

Nonsens! To tylko chmury... — podniosło się kilka za­strzeżeń.

Nelson jeszcze śpi, coś mu się przyśniło — rzucił uszczypli­wie Fred Jeff, młody Amerykanin z Tacomy.

Nie sprzeczajcie się, chłopcy! — prosił wątłym głosem, wy­dobywającym się ze spękanych ust, kapitan Peitersen. Dokuczał mu straszny ból głowy, każde słowo odczuwał jak wbijany mło­tem w mózg gwóźdź. Prócz tego dawał mu się bardzo we znaki reumatyzm, bóle rozdzierały zdrętwiałe od długiego siedzenia w wilgotnej łodzi nogi.

Poczekajcie trochę aż słońce wejdzie wyżej i widoczność będzie lepsza! — radził drugi sternik Morrison, Szkot z pocho­dzenia, człowiek już starszy, wytrawny wilk morski.

Marynarze ucichli, lecz w godzinę później musieli przyznać rację staremu kucharzowi. I naraz wszystkim im wróciły siły: wiosłowali tak gorliwie, że aż wiosła się wyginały. Koło połud­nia dobili do lądu. Ale jakiż to był ląd!... Strome, czarne jak węgiel skały, nigdzie śladu płaskiego brzegu do wylądowania. Ale widok kawałka lądu odebrał marynarzom resztki zdrowego rozsądku. Dwanaście dni wiosłowali lub spali w łodzi, w siedzą­cej pozycji, dwanaście dni nie zrobili ani kroku, osłabione skur­czoną pozycją i niewygodą nogi wyrywały się wprost do prze­chadzki po ziemi. Prócz tego jeszcze pragnienie, straszliwe, dręczące pragnienie, wzmagające się skutkiem picia wody mor­skiej, tygodnie głodu powodujące takie osłabienie, że dostawali zawrotów głowy...

Tam do diabła, chłopaki, trzymajcież wy się trochę dalej od tych urwisk skalnych, bo się tu rozbijemy w drzazgi! — ryknął na nich sternik. Morrison.

A czas już był najwyższy... Kil łodzi przeraźliwie zazgrzytał na skale, zaraz potem uderzyła spieniona fala, uniosła łódź na rozkołysanym grzbiecie i cisnęła ją pod skały. Sternik w ostatniej chwili gwałtownie szarpnął sterem, łódź odwróciła się nieznacznie.

Teraz obaj wioślarze z prawej burty, wyrwawszy ostatkiem sil wiosła | dulek, z trudem odepchnęli łódź od groźnych urwisk. Uniknąwszy wielkiego niebezpieczeństwa trzymali się już póź­niej nieco dalej od brzegu, aż wreszcie dotarli do miejsca, gdzie na przestrzeni jakichś trzydziestu stóp ciągnęła się smuga pła­skiego, piaszczystego brzegu.

Wszelkie napominania sternika teraz były już bezcelowe, nikt nie zdołał powstrzymać marynarzy: zwrócili łódź wprost na ląd

dziób jej zarył się w piasek. Wszyscy wyskoczyli na brzeg. Początkowo zataczali się dość niepewnie, nogi odmawiały im posłuszeństwa, ale gdy trochę przyszli do siebie, natychmiast rozbiegli się po skalistym wybrzeżu w poszukiwaniu wody. Pić — to jedyne marzenie wszystkich tych ludzi, którzy już przed ośmiu dniami przełknęli ostatnie krople wody z posiadanych zapasów. Rozproszyli się po całej okolicy, szukali wśród głazów. Źródła żadnego nie znaleźli, lecz trochę wody było we wgłębieniach skalnych, gdzie pozostała od czasu ostatnich deszczów. Niewiele jej było co prawda, nie była także zbyt czysta, prócz tego w cza­sie przypływu dostały się do niej bryzgi słonej wody morskiej, lecz spragnieni ludzie nie zwracali na to uwagi. Zresztą sól i męty osiadły na dnie, na wierzchu zaś woda była dość klarowna.

Dopiero gdy minęła pierwsza emocja po wylądowaniu, tych dziesięciu ludzi z „Alexandra” zorientowało się, jak bardzo brak im sił. Niektórzy z nich tak byli osłabieni, że ugasiwszy pierwsze pragnienie kładli się bezwładnie na ziemi tam, gdzie kto stał. Dopiero po dobrej chwili wypoczynku ruszyli z powrotem do miejsca, gdzie przybili łodzią. Pierwszy szedł kucharz — idący za nim koledzy spostrzegli, że nagle przystanął i obu rękami schwycił się za głowę. A przyczyna tej rozpaczy i krzyku ku­charza oraz kolegów była poważna: zamiast łodzi zastali tylko drzazgi!... Wylądowali w czasie pełnego odpływu, w ciągu paru godzin, kiedy włóczyli się po brzegu szukając wody, nadszedł przypływ i roztrzaskał łódź o skały tak kompletnie, że z pozo­stałych resztek drewna trudno było znaleźć kawałek długości choćby trzech stóp.

Szczęście jeszcze, że wyniosłem na brzeg mapy, dziennik pokładowy, sekstant z chronometrem — jęknął zgnębiony sternik Morrison.

k

V

Tylko o kompasie zapomniał niestety; po dłuższych poszukiwa­niach marynarze znaleźli z niego tylko zmiażdżoną oprawkę z rozbitą tarczą. Nigdzie ani śladu igły magnetycznej. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro zginęły także i wiosła, znacznie grubsze i dłuższe od tego okruchu cienkiej stali.

Któryż to łajdak wychodził ostatni i nie zamocował łodzi? — rozkrzyczał się sternik.

Daj spokój, Morrison, to nie ma sensu — uspokajał go ka­pitan. — Ludzie są do cna wyczerpani, tydzień nie jedli i nie pili, nie warto im teraiz robić wymówek...

Marynarze zebrali trochę trzasek z łodzi, przydadzą się chociaż na ognisko, potem wśród głazów znaleźli pustą baryłkę na wodę z rozbitym denkiem, a na ostrych odłamkach skał parę sztuk porozrzucanej odzieży. To był ich cały majątek — chociaż w pierwszej chwili nikt sobie z tego nie zdawał sprawy. Ludzie pokładli się na rozgrzanych skałach i odpoczywali po wielkim wysiłku, jakim było chodzenie po zwałach lawy i utworzonych przez nie rozpadlinach przy tak wielkim wyczerpaniu fizycznym. Odpoczynek nie trwał długo: poderwało ich na nogi nieznośne pragnienie, znów poszli szukać między głazami wody.

Tymczasem kapitan wraz z drugim sternikiem przystąpili do określania położenia. Gdy zakończyli pomiary poinformowali o sy­tuacji wracających marynarzy: wylądowali na zachodnim wy­brzeżu wyspy Indefatigable*) archipelagu Galapagos.

No dobra, kapitanie — odezwał się kucharz Nelson, który ja­ko najstarszy przemawiał w imieniu wszystkich. — A czy są tu gdzie ludzie?

Tego nie mogę wam powiedzieć — odparł kapitan z niewy­raźnym uśmiechem. — Prześpimy się, potem pójdziemy naprzód i zobaczymy, co znajdziemy.

Poszli za jego radą, bo i słońce właśnie zaszło. Rzecz dziwna: nikt z nich nie pomyślał o jedzeniu, tak bardzo dokuczało im pragnienie, chociaż ukoili je trochę, a właściwie oszukali tylko obrzydliwą wodą z kałuż skalnych. O głodzie zupełnie zapom­nieli.

Gdy się nazajutrz przebudzili, spostrzegli, że kapitan już wstał.

Spal niewiele, bo dokuczały mu bóle reumatyczne, miał więc czas zastanowić się nad ich sytuacją.

Spójrzcie, chłopcy — odezwa> się do marynarzy wskazując ręką w głąb wyspy, gdzie wznosiły się nagie, spowite w chmurę skały — tam wewnątrz wyspy na pewno deszcz pada. Jeżeli tu kto mieszka, to bez wątpienia osiedlił się tam wyżej, gdzie nie brak mu wody. Musimy jakoś przejść te góry, dostać się do wnętrza wyspy. Postarajcie się teraz znaleźć coś do jedzenia, musimy się wpierw pożywić, by nabrać trochę sił, a potem wy­ruszymy w drogę!

Marynarze posłusznie rozbiegli się w różne strony, a kapitan z dokuczliwym bólem nóg pozostał na tym skrawku piaszczystego brzegu, na którym uprzedniego dnia wylądowali. Jednakże w jakieś pół godziny później głośne wołanie kapitana zmusiło członków załogi dc- szybkiego powrotu.

O, tu mamy żywność! — już z daleka wołał do nich z radoś­cią pcczciwy kapitan Petersen.

Gdy podbiegli bliżej, zauważyli o parę kroków od kapitana śpiącego spokojnie na piasku olbrzymiego żółwia. A ponieważ ten rodzaj żółwia jest absolutnie głuchy, więc krzyki kapitana wcale spać mu nie przeszkadzały.

No, chłopcy, który z was ma nóż, dawajcie tutaj! — zachę­cał kapitan załogę.

Po krótkich poszukiwaniach w kieszeniach okazało się, że całe uzbrojenie dziesięciu ludzi stanowiły cztery solidne, składane marynarskie noże. Wszystko inne, co zabrali ze sobą, przepadło wraz z roztrzaskaną na skałach łodzią.

Weźcież się śmiało do niego! — namawiał kapitan czterech uzbrojonych w noże marynarzy, którzy jakoś niezdecydowanie kręcili się koło wielkiego zwierzęcia.

Dobra... ale czy on nic nam nie zrobi? — pytał dość niepew­nie dziewiętnastoletni Christiansen, wyrażając głośno podzielany także przez kolegów niepokój. Nigdy jeszcze w życiu nie widział tak wielkiego żółwia, a przy tym ogromne pazury nieruchomego zwierzęcia budziły szacunek.

Ludzie, nie bądźcie śmieszni! — zirytował się sternik. — Raz, dwa, odwróćcie go na grzbiet, żeby wam nie uciekł!

Niezawodna w każdym innym wypadku metoda wobec żółwi

i

z wysp Galapagos nie jest skuteczna, na szczęście jednak Morrison.

0 tym nie wiedział.

Czterej „zbrojni” jeszcze chwilę wahali się, potem porozu­miawszy się spojrzeniem wspólnymi siłami — a po dziesięcio­dniowym poście nie były one zbyt wielkie — odwrócili żółwia na grzbiet. Nieoczekiwany ruch obudził żółwia: syknął gniewnie

1 tak srogo, że przestraszeni marynarze odskoczyli.

No jazda, prędzej, czego wy się boicie, na co czekacie? Poderżnijcie mu gardło, póki je tak zachęcająco nadstawia! — poganiał ich Morrison.

.Teff pierwszy zamachnął się i dokonał rzeźniczego dzieła. Gdy spostrzegł płynącą z rany gęstą krew, nie mógł się opanować i chciwie przytknął wargi do przeciętego miejsca. Chwilę pił ze smakiem, potem podniósł się zadowolony:

Chłopcy, ależ to świetna rzecz! Knut, napij się i ty także! — zachęcał swego przyjaciela Christiansena.

Lecz ten tylko ze wstrętem pokręcił głową. Kiedy jednak przyszła kolej na następnego żółwia, już nie wahał się i zaspokoił okropne pragnienie podobnie jak Jeff, który w tej chwili wy­glądał strasznie: dokoła ust i na całej twarzy umazany był krwią. Ponieważ jednak wody do mycia było pod dostatkiem, bo o parę kroków rozpościerało się morze, więc i Fred Jeff po chwili znów przybrał wygląd przyzwoitego marynarza.

No, chłopcy, to dopiero będzie uczta — rzucił wesoło ka­pitan już zawczasu ze smakiem oblizując wargi.

Tymczasem dwaj marynarze z pewnymi co prawda trudnościa­mi zdjęli z żółwia oba pancerze i zabrali się do obdzierania gru­bej skóry na jego grzbiecie. Teraz ukazała się warstwa żółtego tłuszczu, który wyglądał równie apetycznie, jak smalec wysma­żony z gęsi.

Ejże, raz, dwa... rozpalajcie ogień, bo już wyttrzymać nie mogę! Niechże nam Nelson jak najprędzej upiecze kawałek żół­wiej słoninki! — pokrzykiwał zadowolony sternik.

Ludzie zaczęli szukać po kieszeniach. Ale raz po raz wyciągali puste dłonie... Na twarzach dziesięciu ludzi załogi pojawiały się nieprzyjemne grymasy.

Ba, łatwo powiedzieć: rozpalajcie ogień i pieczcie słoninę, tylko skąd wziąć zapałki? — mruknął wreszcie kucharz.

Do stu tysięcy zdechłych rekinów! — zaklął paskudnie ster­nik. — Ej, wy nędzne szczury lądowe, to żaden z was nie ma zapałek?

A ty sam, Morrison, masz je? — zapytał łagodnie kapitan.

Stary wilk marski zrobił się purpurowy.

Nie mam, kapitanie — przyznał się szczerze. — Bo wie pan, eh, do licha, jak mi się skończył zapas papierosów, a to już będzie dwa miesiące temu, to i zapałkami przestałem się interesować.

Ja włożyłem do łodzi paczkę zapałek — tłumaczył się do­tknięty kucharz. — Czyż to moja wina, że ten przeklęty przypływ rozbił nam łódź?

Próżny żal po ndewczasie — odpowiedział z rezygnacją ka­pitan. — Nie mamy zapałek, więc będziemy jedli surowe mięso. I na pewno będzie nam smakowało.

Okazało się, że miał rację. Początkowo wprawdzie marynarze | niechęcią brali do ust surowe mięso, kęsy więzły im w gardle, ale gdy je przełknęli głód odezwał się z wielką siłą: zaczęli po­żywiać się tak łapczywie, że aż kapitan musiał ich hamować.

Ależ ten żółw ma szynki jak u nas solidny wieprzek — dziwił się młody, płowowłosy Szwed z Karlskrony i z wielkim upodobaniem wpatrywał się w obfite uda żółwia mając wyraźnie zamiar ukroić sobie jeszcze kawałek.

Na razie dosyć tego, Olafie — przeszkodził mu kapitan Stanowczo. — Jak po tygodniu postu tak się przejesz, na pewno zepsujesz sobie żołądek. No, chłopcy, spróbujcie teraz wspiąć się na. te skały i spenetrować ląd w głębi wyspy. Nie bardzo mi jeszcze nogi służą, więc na razie zostanę tu na brzegu. Jeżeli napotkacie gdzie ludzi, to przyślijcie tu kogoś po mnie, jeżeli natomiast nie, to wróćcie przed wieczorem. Poprowadzi was Morrison.

Zaopatrzywszy się w porcje mięsa i tłuszczu żółwiego na drogę marynarze rezolutnie zaczęli drapać się w górę. Szło im to dość opornie, ponieważ ludzie nie odzyskali jeszcze normalnych sił, kilku nawet cofnęło się zaraz na początku, a wśród nich starszy wiekiem kucharz Nelson. Trzej jednak z Morrisonem na czele darli się uparcie dalej, ale po kilkuset jardach i oni musieli zrezygnować. Droga usiana była różnej wielkości odłamami skał, wyrzuconych kiedyś przez kratery wulkanów, każdy krok na-

K

1

i

przód wymagał olbrzymiego wysiłku. Na dodatek powierzchnia zastygłej lawy była tak spękana i ostra, że dość było jednej mili, by obuwie marynarskie darło się w strzępy.

Dalej już chyba nie damy rady — rzekł wreszcie Morrison ocierając rękawem koszuli pot z czoła. Grubą kurtkę dawno już zrzucił, słońce piekło nieznośnie, a czarna, rozpalona lawa, zionąc jak wypalony piec, powiększała jeszcze upał. — Za słabi jeszcze jesteśmy, musimy wypocząć, spróbujemy znowu jutro!

Wrócili na piaszczyste wybrzeże, gdzie czekał na nich kapitan; wypoczywał pod chroniącym go od promieni słońca małym dasz­kiem, jaki zrobił sobie ze szczap łodzi i, własnego nieprzemakal­nego płaszcza.

Następnego dnia znów podjęli próbę sforsowania gór, ale i tym razem bez powodzenia. Oddalili się od brzegu zaledwie o dwie mile, a posunęli sdę w górę według obliczeń Morrisona o jakieś trzysta stóp nad poziom morza, ale tonące w chmurach szczyty gór wciąż jeszcze piętrzyły się przed nimi.

Płakać się chce człowiekowi ze złości, gdy pomyśli, że tam z nieba leci czysta, smaczna woda, a my tu pijemy te brudy z ka­łuż i jeszcze ich jest mało... Może są tam nawet drzewa, owoce, ludzie i licho wie co jeszcze — biadolił młody Olaf Nielsen, ten, który uprzednio tak podziwiał szynki żółwia.

Było to w momencie, gdy wypoczywali przed drogą powrotną na brzeg, bowiem Morrison, widząc, że ludzie nie mogą już iść dalej i że podarte na ostrych kantach lawy buty spadają z nóg, wydał rozkaz odwrotu.

* * *

W tydzień po rozbiciu łodzi na brzegu wyspy Indefatigable siedziała gromadka ludzi nie zdradzających ochoty do rozmowy. Kapitan Petersen trzymał się nieco z boku — dręczył go reuma­tyzm, niepokój o załogę drugiej łodzi, rozmyślania o rodzinie i „Alexandrze”, który musiał opuścić, mimo iż bark był w do­skonałym stanie. Taki statek to rzecz bardzo droga, ubezpieczenie nigdy nie pokryje całości kosztów, a zanim dojdzie do wypłaty jakiejkolwiek sumy, odbywa się przed sądem morskim długie i wyczerpujące śledztwo, gdzie padają setki pytań: dlaczego, jak i w jaki sposób doszło do opuszczenia statku przez załogę

skoro nadawał się on w pełni do dalszej podróży, dlaczego tego czy owego nie przedsięwzięto dla uratowania statku i tym po­dobne...

Towarzystwa Petersenowi dotrzymywał kucharz Nelson, czło­wiek już starszy, wiecznie wzdychający do żony i czworga pozo­stawionych w Stavanger dzieci. Trzecim żonatym wśród dziesięciu ludzi | załogi „Alexandra” był drugi slernik Morrison, ten jed­nak, jakkolwiek był już niemłody, nie zaprzątał sobie głowy wspomnieniami, on także ze wszystkich zachował najtrzeźwiejszy umysł i najlepszy nastrój. Wszyscy pozostali byli kawalerami. W bliższych stosunkach z Nelsonem był młody Amerykanin Fred Jeff — tak był przybity wyczerpaniem fizycznym i brakiem ¡Sg że nie bawiło go wcale towarzystwo kolegów-rówieśników.

Mięso z wielkiego żółwia skończyło się już przed trzema dnia­mi; daremnie ludzie wypatrywali wśród skał jakiegoś jego ko­legi. Na szczęście podczas przypływu morze wyrzuciło na brzeg dwa mniejsze żółwie morskie, które nie tylko wielkością różniły się od pierwszego zwierzęcia, ale także barwą wierzchniego pan­cerza: wielki żółw miał pancerz szaroczamy, koloru zbliżonego do zastygłej lawy, te małe zaś były szarozielone. Jakkolwiek były znacznie mniejsze od swych ziemnych kuzynów, to jednak ich mięso i tłuszcz równie smakowały rozbitkom, chociaż musieli je spożywać surowe. Zresztą w ciągu ostatniego miesiąca już przy­wykli do tego rodzaju pożywienia, brak im było tylko nieustannie wody: w większej ilości i nieco smaczniejszej od resztek po kału­żach. W poszukiwaniu i tych resztek musieli podejriiować dalekie wędrówki wzdłuż wybrzeża, gdyż wszystkie bliższe zbiorniki dawno już opróżnili. Z wyprawy w głąb lądu na razie musieli zrezygnować. Wyglądało na to, że wypadnie im żyć życiem Ro­binsona aż po kres na tym opustoszałym, wąskim skrawku wybrzeża.

Nie, chłopcy, tak dalej być nie może — oświadczył ósmego dnia rano sternik Morrison przełknąwszy ze smakiem skromne śniadanie pod postacią surowego kawałka żółwiej nogi. — Nie będziemy przecież sterczeć tu na tej skale czekając aż nas mech porośnie! Pójdziemy brzegiem dokoła wyspy, może trafimy gdzie na takie miejsce, na którym lądują wielorybnicy. Niedługo już będzie czerwiec, sezon łowów się skończy. A już chyba sam diabeł

maczałby w tym palce, gdyby w tym czasie nikomu na myśl nie przyszło zajechać tu po wodę. Co pan o tym myśli, kapitanie?

Masz rację — zgodził się Petersen. — Trzeba się stąd ruszyć, to najmądrzejsza rada, zresztą: nic na tym stracić nie możemy. A może znajdziemy takie okolice, skąd dostęp do gór będzie łatwiejszy i uda się nam przedostać do wnętrza wyspy. Tylko jak chcesz to zorganizować? Nie wszyscy mają dość sił, jak na przy­kład ja, Nelson i Jeff także nie dotrzymają wam kroku.

Myślałem już i o tym kapitanie — odparł Morrison. — Zro­bimy tak: przodem pójdą najsilniejsi, za nimi dopiero słabsi, a do­piero na końcu najsłabsi. Zrobimy tylko tyle drogi dziennie, na ile ludziom starczy sił, stosując się oczywiście do najsłabszych.

Projekt spotkał się z ogólnym uznaniem, wyprawa więc wyru­szyła natychmiast. W straży przedniej szedł Duńczyk Christian­sen, Szwed Nielsen, a prowadził ich Morrison, za nimi zaś czterej słabsi marynarze wraz i kapitanem, kucharzem i Jeffem, którzy jako najsłabsi wlekli się ostatni. Morrison obliczywszy, że pierwsi przeszli już trasę dostępną nawet dla najsłabszych, zarządził po­stój wieszając na kolczastym krzaku koszulę na znak, że tu kończy się odcinek drogi, sam zaś z towarzyszami wyruszał na poszuki­wanie pożywienia. Czasami morze wyrzucało im żółwia na brzeg, ale przeważnie zwierzęta te pływały sobie po powierzchni morza nie mając zamiaru wychodzić na ląd i dostarczać pożywienia grupce zgłodniałych marynarzy.

Pewnego dnia idący przodem Christiansen zawrócił do Olafa i sternika.

Tam za tą skałą — bez tchu wskazywał przed siebie — są foki!

A ja myślałem, że co najmniej statek pasażerski z wszelkimi wygodami — zakpił Morrison. — No, chodźmy zobaczyć te foki, od biedy dobra i foka, a mnie się tak chce jeść, że gotów bym kamienie gryźć!

Beztrosko poszli naprzód, gdzie za niewielką skałą rozpoście­rała się kolista zatoka, a na słońcu grzało się całe stado zwierząt. Mniejsze sztuki szaroczamej barwy igrały wesoło na piasku po­bekując przy tym jak owce. Dorosłe o sierści barwy szarobrązo- wej, leżały bez ruchu podobne z daleka do wielkich kamiennych

brył. Morrison obejrzawszy potężne grzywy, zdobiące niektóre zwierzęta, potrząsnął głową:

To nie foki, ale ich krewniaki, to są morsy czyli lwy mor­skie. Chodźcie, spróbujemy złowić którego z nich, może ich mięso da się jeść...

Tylko czym, nożem? — zapytał Olaf.

Sternik niezdecydowanie poskrobał się za uchem.

'— Chyba lepiej będzie dać mu czym porządnie po łbie, mam ' wrażenie, że mają cienką czaszkę. Weźcie jakieś solidne kamienie w rękę i jazda!

Christiansen wolał się posłużyć kawałkiem skorupy żółwia upo­lowanego zaraz pierwszego dnia po przybyciu na wyspę, jego zdaniem był to wcale zgrabny i dobry kij. Poczęli schodzić nad zatokę. Od stada dzieliło ich jeszcze kilkadziesiąt kroków, gdy nagle spokojnie i beztrosko grzejące się w słońcu zwierzęta zaczęły zdradzać wielkie ożywienie. Jeden samiec z gęstą grzywą uniósł się nieco i ryknął tak bojowo, że marynarzy aż dreszcz przebiegł. Na ten znak samice dopadłszy swych małych wraz | nimi szybko pokuśtykały do wody, a szybkość ta była tym bardziej niespodziewana, że szły zataczając się na niezdarnych, przypominających płetwy nogach. Za nimi ruszyły samce, pochód zamykał bojowy przywódca stada. Nie minęło nawet piętnaście minut od chwili gdy stado zwietrzyło niebezpieczeństwo, a już po zwierzętach nie było nawet śladu: bezgłośnie zanurzyły się w falach, morze pochłonęło je bezpowrotnie.

No właśnie... Obiad nam uciekł — rzucił zawiedziony Christiansen.

A właściwie mnie to cieszy — zauważył Morrison i na widok zdumionych twarzy młodych marynarzy wybuchnął śmie­chem. — Fakt, że morsy uciekły, cieszy mnie z tego powodu — tłumaczył —■ że to jest dowód ich płochliwości. Gdyby nie znały człowieka, nie byłyby płochliwe, a skoro człowieka znają, to rzecz oczywista, że łodzie przybijają tu od czasu do czasu. Morsy w zasadzie trzymają się jednego miejsca, lubią życie „osiadłe”, niechętnie włóczą się po święcie jak rozmaite rodzaje fok.

Może to była i pocieszająca informacja, cóż, kiedy nie mogła im w tej chwili wynagrodzić obiadu. Jednakże w godzinę później natknęli się na inne stado morsów — teraz już zbliżali się do nich

103

A

ostrożnie, bacząc, by podchodzić je pod wiatr i by czujne zwie­rzęta nie zdołały ich zwietrzyć. Ostatecznie udało im się ubić trzy sztuki: dwa dorosłe samce i jedno spore młode. Natychmiast zabrali się do ściągania skóry, w czym pomogła im także druga grupa, która nadeszła trochę później. Teraz mieli duży zapas mięsa, chociaż wcale nie było smaczne: twarde i w stanie suro­wym pachniało rybami. Przysłowie mówi, że najlepsza potrawa to z głodu przyprawa... Sprawdziło się ono także i tym razem.

Po jedzeniu wycięli całe nadające się do spożycia mięso zabi­tych zwierząt, potem podzielili między siebie ich skóry. Buty ich były w tak żałosnym stanie, że czas już był najwyższy zużytkować mocne skóry morsów. Zastępcze obuwie sporządzali w sposób bardzo prosty: owijali skórę kilkakrotnie na nogach, wycinali w niej dziurki i dla „zasznurowania butów" przewleka­li nacięte ze skóry rzemyki.

Nie zanadto ładne — zauważył Olaf przyglądając się ol­brzymiemu, niezdarnemu zwitkowi skóry, którym przyozdobił swą nogę.

Wcale nie ładne, tak wygląda, jakby człowiek zamiast buta wdział jakąś łódź ratunkową — dodał Christiansen.

Ależ ci młodzi to eleganciki — beształ ich starszy od nich sternik. — A czy to tym żółwiom tutaj nie wszystko jedno, co wy macie na nogach? Najwyżej morsy mogłyby się domyślić, że jakiegoś ich krewniaka obdarliście ze skóry.

W marszu stale starali się znaleźć możliwie znośne przejście W głąb lądu, ale to im się nie udawało: albo drogę zagradzały niedostępne skały, albo po paruset metrach znośnej drogi natra­fiali na nieprzebyte gąszcza kolczastych krzewów lub opuncji, które nie ustępowały nawet przed ich nożami tworząc mur obronny, parujący wszystkie ich wysiłki.

Nic nie poradzimy, musimy stale trzymać się brzegu — zdecydował Morrison.

Żeby tylko żywności było trochę więcej — wzdychał Olaf Nielsen, który wyróżniał się bardzo wielkim apetytem.

Mięso morsów dawno już się skończyło, a śpiące na brzegu żółwie znajdowali tylko od czasu do czasu i wtedy na każdego z nich wypadało zaledwie parę kęsów.

Wiecie co, chłopcy — rzekł tego dnia Morrison, gdy wie-

croroni rozłożyli się wszyscy obazem na noc — skoro te żółwie nie chcą przyjść do nas, to my musimy się wybrać do nich. Wylegują się zazwyczaj na powierzchni wody opodal brzegu, to nie będzie wcale trudno odwrócić je w wodzie na grzbiet, żeby nie uciekły, i przepchnąć je do brzegu. Który z was umie pływać?

Zgłosił się Olaf Nielsen i Christiansen.

Trochę pływam także i ja, do tego celu wystarczy — oświad­czył sternik. — Jest nas więc trzech, zaraz jutro spróbujemy.

Oczywiście to bardzo dziwne, że z dziesięciu marynarzy dwu ledwie umiało dobrze pływać, ale w ówczesnych czasach tak wła­śnie było. Niedawno dopiero wprowadzono w marynarce wo­jennej obowiązkowe szkolenie w pływaniu, a w marynarce han­dlowej i dziś jeszcze znajdą się ludzie nie umiejący pływać.

Zaraz następnego dnia w małej zatoce spostrzegli odpoczywa­jącego żółwia, więc Olaf i Christiansen zabrali się do roboty. Zeszli do wody z obu stron zatoki, Morrison zaś niezbyt dowie­rzając swym pływackim umiejętnościom, ruszył ku żółwiowi środkiem brodząc po płytkiej wodzie. Udało im się otoczyć żół­wia, zaczęli go więc pędzić do brzegu. Mimo iż starał się prze­mknąć przez rzadki łańcuch łowców, zagnali go na płytsze miejsce, gdzie już mogli stanąć na dnie, przewrócili na grzbiet, co uniemożliwiło żółwiowi wszelkie ruchy, i wreszcie dopchnęli do brzegu.

No dobra, tylko nie wyobrażajcie sobie, że wszystko tylko my sami będziemy robić! — zastrzegał się Christiansen zwracając się do reszty załogi. Wyszedł na brzeg i otrzepał się z wody. — Bierzcie się do roboty: trzeba go zabić, wypatroszyć i tak dalej!...

Bardzo słusznie! — przytaknął mu kapitan. — No, chłopcy, bierzcie się do pracy.

Nikt nie oponował. Po chwili, gdy wyznaczony w kolejności wypił krew zabitego żółwia, już zgodnie dzielili się kawałkami żółwiego mięsa. Ponieważ nie było tyle wody, by wszyscy mogli dostatecznie ugasić pragnienie, z konieczności więc byli skazani na krew zabijanych zwierząt. Pragnienie dokuczało im ustawicz­nie, wieczorem przed snem myśli ich krążyły stale wokół żółwia, morsa czy foki, gdy dopisze im szczęście, bo krew ich miała dla nich większe znaczenie niż mięso.

Olaf Nielsen i Knut Christiansen, najmocniejsi ze wszystkich i najłatwiej znoszący wszelkie trudy, mieli stale moc roboty. Musieli łowić żółwie w morzu — z czasem nabrali takiej wprawy, że już na głębinie potrafili przewrócić zwierzę na grzbiet i tak przepchnąć je do brzegu — polować na legwany, czy morsy. A trzeba im było przynajmniej jednego morsa dziennie, by jego skórą uzupełnić obuwie, gdyż z natury miękka i nie wyprawiona skóra darła się na ostrych kamieniach bardzo szybko. Chłopcy robili wszystko bez szemrania, ale równie jak inni chciwie wpa­trywali się w morze, czy nie ukaże się gdzie jakiś szary żagiel lub delikatna smuga dymu z parowca. Ale wszystko daremnie... Raz tylko ludzie z „Alexandra” mieli wrażenie, że na krańcach horyzontu snuje się dym, lecz zanim jeszcze zdołali ustalić, czy to istotnie dym, wymarzone zjawisko rozwiało się bez śladu.

Natomiast Ted Jeff z dniem każdym był coraz słabszy, co ogromnie martwiło Christiansena. Od dawna łączyła ich przy­jaźń, wyprawa „Alexandra” była już czwartą podróżą morską, jaką odbywali raizem.

Ted, weźże się trochę w kupę — zachęcał go. — Przecież wreszcie kiedyś dojdziemy gdzieś, gdzie będą ludzie i ratunek!

Jeff uśmiechał się smutno i kiwał głową.

Ty zaipewne tak, ale ja już nie, czuję to wyraźnie. Jak za- jedziesz kiedy do Tacomy, pozdrów ode mnie mego ojca!

I to były ostatnie słowa, jakie usłyszeli z jego ust. Obozowali właśnie na skalistym, porosłym rzadką trawą brzegu, pod jakimś kalekim, poskręcanym drzewkiem o uschniętych gałęziach i liś­ciach. Tam właśnie przygotowali miejsce ostatniego spoczynku dla Teda. Ponieważ nie było czym wykopać dołu, więc na zwłoki kolegi nałożyli tak dużo kamieni, aż zniknęły pod wysoką, czarną mogiłą.

Po wspólnej modlitwie Morrison już miał dać znak do rozejścia się, gdy kapitan Petersen zatrzymał go ruchem ręki.

Zatrzymajmy się jeszcze chwilkę, skoro już spełniliśmy tę smutną powinność, musimy zrobić coś innego jeszcze, o czym myślę już od dłuższego czasu. Od samego początku noszę przy sobie wszystkie pieniądze, całych sześćset suwerenów. Na cóż tu się złoto przyda? Nie można kupić za nie nawet naparstka wody... Nie przyda się już zapewne ani mnie, ani nikomu z nas!

Mówił do Morrisona tak cicho, by nikt z załogi nie słyszał, nie chciał ich pozbawiać ostatniego promyka tlącej w każdym z nich nadziei. Widać jednak, że i marynarze podzielali w duchu jego opinię, bo kiedy w chwilę później zagrzebywali sześćset złotych guldenów pod zwałem bazaltowych brył, w żadnych oczach nie pojawił się błysk chciwości, jaki nieraz maluje się w oczach ludzi nawet o silnej woli na widok złocistego metalu.

Jednak ja na pańskim miejscu oznaczyłbym to miejsce na mapie i zrobiłbym dokładny, szczegółowy szkic — doradzał roz­sądny sternik.

Kapitan tylko ramionami ruszył, ale usłuchał jego rady. Mimo to jednak złoto kajpitana do dziś leży gdzieś na brzegu wyspy Indefatigable, jak i inne jeszcze skarby na Wyspach Ga­lapagos. W XVII i XVIII w. flibustierowie w różnych miejscach ukrywali tam swe łupy. Na wyspie Jakuba*) dwukrotnie udało się już odkopać taki skarb. Pierwszy znalazca dobrze zużytkował znaleziony majątek, drugi natomiast wróciwszy na ląd upił się z radości — na śmierć.

* * *

W tydzień po pogrzebie Teda Jeffa rozbitkowie dotarli nad zatokę, której brzeg był zupełnie niedostępny, pierwsza grupa więc zatrzymała się na zachodnim jej krańcu czekając na przy­bycie reszty.

Uważam, że trzeba będzie przepłynąć, kapitanie — zauwa­żył Morrisom — Ja przedostanę się sam na drugą stronę zatoki, Knut i Olaf wezmą dwu ludzi na plecy, a potem jeszcze dwukrot­nie nawrócą po resztę kolegów. Jakie jest pańskie zdanie?

Ale ta propozycja nie podobała się kapitanowi.

Po cóż mamy tak się śpieszyć? Teraz jest przypływ, roz­sądniej chyba będzie poczekać do odpływu, gdy morze się cofnie. Może uda się wtedy przebrodzić na drugą stronę.

Marynarze jednak zdradzali coraz większą niecierpliwość, nieustannie chcieli iść dalej, więc kapitan, wyraźnie zmęczony, ustąpił i tym razem. Christiansen wziął go pierwszego na plecy i dość łatwo przepłynął niewielką zatokę, potem przetransporto­

wał jeszcze jednego z marynarzy. Ponieważ i Olaf także nie próżnował, więc na zachodnim brzegu pozostało już tylko dwóch członków załogi. Jeden z nich, Niemiec Schlesinger, który ostatnio nauczył się od Nielsena trochę pływać, nie chciał czekać, a przy tym chciał wypróbować swe umiejętności pływackie.

Lepiej nie próbuj, kolego — krzyknął na niego Christiansen ciągnąc na plecach tęgiego kucharza. — Zaraz po ciebie wrócę, zaczekaj chwileczkę!

Et, co tam taka kałuża, jakoś ją przepłynę — upierał się Schlesinger. 1 po chwili skoczył w wodę.

Nelson leżący na plecach Christiansena odwrócił głowę i obser­wował płynącego kolegę. Ten poczynał sobie wcale dobrze, już był na środku szerokiej może na sześćdziesiąt metrów zatoki, gdy nagle nadbiegła pierwsza fala odpływu i pociągnęła go na głębię... Przeleciała mu nad głową, zalała oczy, wdarła się w usta — chłopak zaczął pić wodę, wybił się z rytmu ruchów pływackich, a czując, że fala ciągnie go w głąb, stracił resztę orientacji i roz­wagi. Bił rękami wokoło, po chwili wynurzył się nad wodą, po­tem znów zalała go fala. Nie zdołał nawet krzyknąć o pomoc. Lecz kucharz szeroko otwartymi z przerażenia oczyma obserwują­cy tę walkę o życie, wybuchnął krzykiem:

Herman się topi! Knut, prędzej... ratuj go! — dopingował swego przewodnika.

Oszalałeś! Jakże ja go mogę ratować, gdy ciebie mam na plecach? — zirytował się młody Duńczyk. — Rzucę ciebie do wody i popłynę po Hermana, czy jak?... To nie mógł jeszcze po­czekać chwilę?

Gwałtownie przyśpieszył tempo. Rzuciwszy kucharza na pły- ciźnie skoczył na ratunek Hermanowi, ku któremu płynął już Olaf. Popłynęli bardzo daleko nie zważając na niebezpieczeństwo wzrastających fal odpływu, lecz już nigdzie nie było śladu po Hermanie. Obaj ostatnim wysiłkiem dopłynęli do brzegu i kom­pletnie wyczerpani zwalili się na piasek.

Nowe, niepotrzebne nieszczęście przywróciło kapitanowi resztki zanikającej energii. Sklął dosadnie najpierw sternika, potem całą załogę za upór i niecierpliwość. Ludzie milczeli, nikt nie znalazł słowa na obronę, tym bardziej, że odpływ w pełni potwierdził

przypuszczenia kapitana: zatokę można było przejść brodząc po pas w wodzie.

Nic ruszymy się stąd póki nie znajdziemy go żywego czy umarłego! Niech się który z was poważy ruszyć, to już ja się z nim rozprawię! — odgrażał się kapitan zgnębiony Stratą jeszcze jednego marynarza.

Ludzie nie myśleli oponować, wszyscy aż do zmroku z całym poświęceniem szukali wśród załomów skalnych ciała utopionego kolegi.

Dopiero jednak po trzech dniach odnaleźli wśród głazów zasty­głej lawy żałosne szczątki. Pochowali je w szczelinie skalnej, przykryli wielkim głazem. Nie mogli mu nawet postawić krzyża, tak jak przed paru dniami postawili go Jeffowi, gdyż nie było tu nigdzie śladu drzew czy krzewów. Więc tylko nożem wyryli na głazie datę nieszczęśliwego wypadku.

Udręki dalszej wędrówki szybko kazały zapomnieć rozbitkom

o strade dwóch towarzyszy. Całe dnie upływały im na szukaniu pożywienia i wody, wieczorami tak byli zmęczeni, źe padali na skały i natychmiast usypiali. Większość z nich fatalnie odczuwała brak wody i źle znosiła żywienie się surowym mięsem. Ponie­waż nie było możliwości rozpalenia ognia, nie pozostawało im nic innego, jak jeść surowe mięso i nieustannie maszerować naprzód z resztkami nadziei, że gdzieś wreszcie znajdą ratunek, natkną się na człowieka, który ofiaruje im baryłkę świeżej, smacznej wody i na rumiano usmażony kotlet.

W dziesiątym tygodniu marszu, kiedy według obliczeń kapitana obeszli już wokoło połowę wyspy i znaleźli się w pobliżu jej najbardziej na północ wysuniętego cypla, idąca na czele grupa złożona z trzech ludzi zatrzymała się niezdecydowanie: skała pod ich stopami opadała stromym urwiskiem ku wielkiej zatoce. Prze­ciwległy brzeg zatoki tworzyły równie strome skały i urwiska, pośrodku jednak skalnych cyplów rozpościerało się gładkie, piasz­czyste wybrzeże wznoszące się łagodnym zboczem ku wnętrzu wyspy. Zbocze to porośnięte było gęstą zielenią. Po prawej ręce stojących marynarzy, obok wybiegającego w morze cypla, wid­niała mała wysepka, a na niej grzejące się w słońcu wielkie stado morsów.

Jakaż piękna zatoka! — zawołał uradowany Olaf. — Mam -ochotę się tam dostać!

Tylko jak? — wysuwał zastrzeżenia Knut. — Te skaliska takie strome, że gdybyś spróbował po nich zejść, zleciałbyś od razu na łeb w dół.

No dobrze, chłopcy, ale przecież musimy się tam dostać! Nie myślicie chyba zawracać i próbować obejść wyspę wokoło z dru­giej strony. Może uda nam się jakoś wyminąć bokiem te urwi­ska — perswadował sternik.

Zgodnie z jego radą zeszli trochę niżej i usiłowali przedostać się nieco głębiej na teren wyspy, co nigdy, dotychczas mimo wszelkich prób im się nie udało. I tym razem sprawa nie była łatwa, ale ostatecznie dotarli do południowego zbocza zatoki, gdzie ciągnął się ów pas zieleni, który obudził taki zachwyt Olafa. Ręce i kolana mieli pokaleczone na ostrych kantach głazów, lecz to jeszcze nie był koniec: przedzieranie się przez gęsty zagajnik mimozy i dzikich akacji, ciągnący się na zboczu, okazało się w skutkach nie mniej trudne i bolesne, niż wspinanie się po skal­nych urwiskach.

Dajże ty mi spokój z tym twoim zielonym brzegiem! — urągał Morrison. — Popatrz na mnie: kawałka całej skóry nie mam na ciele, a co dopiero mówić o ubraniu! Wszystko w strzę­pach, a przecież dałem za to ubranie w Sydney całych dziesięć funtów szterlingów!

I ja w,cale nie wyglądam lepiej — zaśmiał się Olaf, któremu jego dwadzieścia lat pozwalały zachować dobry humor.

Stojąc na wybrzeżu rozglądali się wokoło. Nagle Morrison krzyknął podniecony:

Chłopcy, spójrzcie tam! Niech mnie diabeł porwie, jeżeli to nie ślady ludzi! — wskazywał ręką pięć czarnych, okrągłych śladów na piasku, odległych od siebie o dwa do trzech metrów.

Ogniska! — zawołał z entuzjazmem Knut i szybko począł oglądać te ślady z bliska.

Przy trzech I nich ułożone były w krąg kamienie, wyraźnie ktoś tu gotował na nich strawę, dwa dalsze już były rozrzucone i niewyraźne, widocznie dawno używane.

Coś tutaj jest! — przybiegł Olaf trzymając w ręku garść pożółkłych papierów, wydobytych z gęstwiny karłowatych akacji.

lii —

Stare gazety! To chyba New-York Herald... tu widać „Her” i jakaś data. Poczekajcie, może da się przeczytać... — Z trudem odcyfrowywał wyżarte przez wilgoć cyfry, udało mu się ustalić tylko rok. — O jej, ależ to było dawno!... — westchnął. — Jest data: 1894. Trzynaście lat temu byli tu ludzie!

A może coś tu po nich zostało, chodźmy popatrzyć na brze­gu — zaproponował naiwny Olaf.

Sternik z Knutem poszli razem z nim. Brzeg był dość rozległy, częściowo porośnięty gęstą trawą, dalej gęstymi zaroślami kar­łowatych akacji i rozmaitych innych krzewów egzotycznych, tworzących zbite, splątane zagajniki, poszukiwania więc nie były łatwe. Naraz okrzyk Olafa oznajmił, że młody Szwed coś znalazł. Gdy obaj towarzysze przybiegli do niego, zastali go nad parą starych damskich bucików.

Ale masz szczęście, Olafie — pokpiwał z niego sternik. — Szkoda tylko, że nie masz nogi o pięć numerów mniejszej, mógł­byś zaraz włożyć te buciki...

Okazało się jednak, że nawet przy mniejszej nodze niewiele by Olaf zyskał: buciki wzięte w ręce rozipadły się od razu. Podobnie stało się z następną parą butów, znalezioną o parę kroków dalej, a także z parą dużych męskich buciorów, jakie Rnut wyciągnął spod kolczastego krzaka.

Skądże to się tu wzięło? — dziwił się Morrison. — Tak wygląda, jakby się tu zjechali na kongres wszyscy szewcy Stanów.

Rnut zauważył gdzieś na krzaku jakiś kawałek materiału, gdy podbiegł bliżej, znalazł parę damskich pończoch i męską koszulę* ale tak były zetlałe, że natychmiast rozpadły się w ręku. Jedy­nym trwałym nabytkiem były dwie butelki po whisky, które stary sternik znalazł w trawie.

Niestety, puste — jęknął rozczarowany, gdy odwróciwszy je do góry dnem wyzbył się szybko nadziei, że może po trzynastu latach znajdzie się w nich chociaż kropelka wzmacniającego pły­nu bursztynowej barwy.

Hurra, jest woda, i to dobra woda! — narobił wrzasku Olaf pochylony nad małą stertą rozrzuconych głazów, czerniejących wśród zieleni karłowatych krzewów.

Pobiegli tam taraz. Wszyscy nachylili się nad wgłębieniem

skalnym, pełnym czystej, bijącej gdzieś i dna wody. Nie była zbyt orzeźwiająca, słońce bowiem ogrzało ją znacznie, lecz była przejrzysta, niczym nie zanieczyszczona. Po raz pierwszy od trzech miesięcy, od chwili opuszczenia „Alexandra”, marynarze napili się do syta smacznej wody.

To zamiast owej whisky, kto wie, może nawet jeszcze lepsze — rzekł sternik ocierając z rozkoszą usta grzbietem rę­ki. — No, chłopcy, teraz odpoczniemy tu chwilę, a potem wrócicie po resztę kolegów. Nie będę się z wami znów wdrapywał na górę, za stare już mam na to kości. Poczekam na was tutaj, i tak rozłożymy się tu obozem.

Po krótkim odpoczynku Olaf z Knutem ruszyli wydeptaną przez siebie wśród gąszczy ścieżyną, już znacznie łatwiej dotarli do miejsca pod zachodnim brzegiem zatoki. Dalszą część drogi odbyli już biegiem — oto za skałami dostrzegli wznoszący się wątły słupek dymu...

Pierwszy zauważył go Knut Christiansen.

Do pioruna, ognisko! Spójrz no, Olafie! — aż przystanął zdumiony.

Słowo daję, ogień! — z nie mniejszym zdumieniem potwier­dził Olaf. — Tylko skąd się tu wziął?

Chyba jednak wyspa jest zamieszkała i nasi ludzie natknęli się na jej mieszkańców — snuł przypuszczenia Knut.

Szybko, chodźmy zobaczyć! — rzucił ruszając biegiem Olaf.

* * *

Podczas gdy pierwsza grupa z trudem torowała sobie drogę wśród niedostępnych skał i zwartych gąszczy krzewów, reszta rozbitków powoli posuwała się naprzód ich śladem. Kapitan i ku­charz wlekli się jako ostatni; gdy dotarli do miejsca, skąd trzeba było schodzić w dół ku morzu, kapitan zarządził odpoczynek aż do momentu ptowrotu któregoś ze zwiadowców. Rozkaz ten przy­jęto z wielką radością, najbardziej jednak ucieszył się kucharz.

Jakie to szczęście, że człowiek może usiąść choć na chwi­lę! — mruczał zniechęcony.

Coś mi się zdaje, że wy chcielibyście ciągle siedzieć — przygadał mu zmordowany kapitan.

Kucharz nie odpowiedział, lecz zaczął ściągać z grzbietu flane­lową koszulę. Jakież było zdziwienie kapitana, gdy okazało się, że stary ma na sobie jeszcze drugą koszulę z tego samego materiału.

Ho, ho, Nelson, ależ z was elegant, aż dwie koszule wkłada­cie naraz! — śmiał się kapitan.

No właśnie, kapitanie — bronił się kucharz, — Ja jestem już stary, a noce pod równikiem bywają paskudnie zimne. Aż trudno w to uwierzyć sądząc po tym dziennym upale.

I zaczął oczyszczać koszulę z drobnych, dokuczliwych stworzo­nek, które im mniej są pożądane, tym mocniej trzymają się człowieka. Kapitan z zainteresowaniem przyglądał się tym jego morderczym poczynaniom, gdy nagle zauważył, że kiedy kucharz pochylił się, z kieszeni koszuli, którą miał na sobie, coś wypadło...

A to co takiego?...

Przedmiot był tak niezwykły, że kapitan, mimo szalonego zmęczenia poderwał się szybko, by go podnieść. Szeroko rozwar­tymi oczyma wpatrywał się w drobny przedmiot. Nie bez przy­czyny: zapałka, dobra zapałka z czerwoną główką i solidną war­stwą siarki na drewienku poniżej! Zwyczajna, siarkowa zapałka, która zapali się potarta o podeszwę czy kamień!

Skąd to się tu wzięło? — spytał kucharza marszcząc brwi.

Ja... ja nie wiem, kapitanie... naprawdę... — wyjąkał ku­charz.

Człowieku, powywracaj na nice wszystkie kieszenie tej swojej podłej koszuli! — ryknął na niego kapitan.

Kucharz drżącymi rękoma wykonał polecenie. Z kieszeni na piersiach posypała się cała garść drobnych drewienek, a za nimi wypadło zgniecione na płasko pudełko. Marynarze łażąc na ko­lanach zbierali starannie cenne zapałki. Większość główek była zawilgocona, ale wszystkie trzymały się na drewienkach. Obaj mężczyźni poukładali je na płaskim, leżącym w pełnym słońcu kamieniu, ogradzając je dokoła barierą z kamieni, by przypad­kiem wiatr nie porwał drogocennej zdobyczy. Dopiero gdy skoń­czyli tę pracę kapitan otrząsnął się nieco z chwilowego osłupienia. Wszystkie najbardziej soczyste przekleństwa marynarskie posy­pały się na głowę nieszczęsnego kucharza, ten zaś słuchał ich w milczeniu, chociaż twarz jego mieniła się wszystkimi odcienia­mi czerwieni.

Czterdzieści lat pływam po wszystkich morzach świata, mie­wałem już na pokładzie najrozmaitszą zbieraninę z stworzonych przez Boga ludzi, od Papuasów-ludożerców po Chińczyków, ale tak beznadziejnego osła, jak wy, Nelson, jeszcze nie spotkałem! Całe dziesięć tygodni łykamy surowe mięso, ludziska ciężko skut­kiem tego chorują, wszędzie dokoła tyle jest drzewa, ile dusza za­pragnie, a ten przez cały czas nosi w kieszeni pudełko zapałek i nawet o tym nie wie! Warto by wam za to kark ukręcić... a i to jeszcze chyba mało! — zakończył kapitan swe długie przemówie­nie, które obudziło zachwyt pozostałych czterech marynarzy.

Siedzieli wszyscy w kucki dokoła kamienia z suszącymi się zapałkami przypatrując się z nabożeństwem, jak szybko schną czerwone główki. Kiedy uważali, że któraś jest już sucha, z naj­większą ostrożnością obracali zapałkę, by i na drugiej stronie wyschła. Pierwszą suchą zapałką rozpalili ognisko i zaczęli nad nim opiekać żółwie łapy.

W tej sytuacji zastali ich Knut z Olafem, gdy bez tchu prawie wdrapali się do nich na skałę.

Mamy ogień! — przywitał ich radośnie kąpitan.

A my z kolei mamy źródło doskonałej wody — odparł Knut chciwie chłonąc zapach pieczonego mięsa.

Nie czekali nawet, aż mięso upiecze się dokładnie, gdy tylko obrumiendło się trochę po wierzchu, chciwie wpili w nie zęby.

Takie pieczone mięso to wspaniała rzecz — zachwycał się Knut z pełnymi ustami.

No myślę! Ale gdyby nie ja, nie mielibyście go wcale — zabiegał o wyrazy uznania kucharz zapomniawszy przy smacz­nym jedzeniu o reprymendzie kapitana.

Petersen mruknął coś pod nosem, ale nic nie powiedział, tylko dalej zajadał dotrzymując kroku reszcie gromady, która prześci­gała się w wychwalaniu smaku pieczonych żółwich łap. Nie mogli się tylko w jednym pogodzić: co one przypominają w smaku. Ktoś twierdził, że smakują jak młoda baraninka, drugi upierał się, że raczej jak kurczak, trzeci wreszcie przyrównywał je do pieczonej wieprzowiny. Zgodni byli tylko co do jednego: oto nic podobnie dobrego nie mieli w ustach od czasu opuszczenia brze­gów Australii.

No tak — oświadczył kapitan po skończonej uczcie — a te­raz pójdziemy nad zatokę.

Pozostałych sześć surowych łap żółwia rozdzielili między siebie, by przenieść je do następnego obozowiska. Kapitan naprawił zgniecione pudełeczko od zapałek, włożył w nie zapałki i wszystko to dla pewności zapakował jeszcze w własną chustkę do nosa, potem wsunął do kieszeni. Do Nelsona nie miał już zaufania.

Rozpoczęło się schodzenie ze skały, a chociaż Olaf z Knutem przechodząc tędy dwukrotnie przetarli już znacznie drogę, mimo to wędrówka nie była łatwa. Ostre kanty szczelin i pęknięć skal­nych rozcinały obuwie i kaleczyły stopy, gęste, o twardych kolcach krzewy darły ubrania w strzępy, raniły do krwi. Olaf i Knu-t dobrze się napracowali sprowadzając na dół kapitana i kucharza. Z żalem też musieli patrzeć na uciekającego im olbrzymiego żół­wia, który mocno opierając się na przednich łapach pracowicie piął się po skale w górę niedaleko od nich. Była to druga sztuka tego gatunku żółwi, pierwszą znaleźli zaraz przy brzegu po roz­biciu łodzi, ale tamta była znacznie mniejsza.

Ten ma co najmniej metr i ćwierć długości od głowy do ogona — zauważył Olaf z żalem spoglądając za uciekającym łupem. ..

Ileż to byłoby mięsa — westchnął kucharz.

Nie żałujcie, chłopcy — pocieszał ich kapitan — ¡¡l i tak nic by wam iz tego żółwia nie przyszło. Tam na stromej skale nie moglibyście go wypatroszyć i poćwiartować, bo zwalilibyście się w morze, a nieść go całego nie dalibyśmy rady. Waży co najmniej siedem cetnarów!

Musieli mu przyznać rację, mimo to jednak oglądali się za żółwiem tak długo, póki nie zniknął im z oczu.

Zostaniemy tutaj i nigdzie dalej już nie pójdziemy! — zdecydował kapitan obejrzawszy całe wybrzeże nad zatoką. — Obeszliśmy już wzdłuż brzegu połowę wyspy, a jedyne źródło wody do picia znaleźliśmy dopiero tutaj. Jeżeli istotnie przy­bijają do brzegów tej wyspy jakieś łodzie, to właśnie tylko tutaj, bo zdaje się nigdzie indziej wody nie ma. I żywności też nam nie zabraknie: są morsy, są żółwie, to przecież nam wystarczy.

Nikt nie zaprotestował; zaczęli się zagospodarowywać na dłuż­szy pobyt. Dla ochrony przed słońcem za dnia i przed chłodem

w nocy zbudowali | gałęzi niskie szałasy, wyściełając je wewnątrz miękką trawą.

Nadszedł długi okres bezczynności, przerywanej tylko łowami na morsy i żółwie oraz pr2ygotowywaniem jedzenia. Czasami rekiny wyganiały ich z wody, więc trzeba było łowy na czas jakiś przerwać, ale przeważnie w zatoce było spokojnie, więc Knut z Olafem bez przeszkód mogli ściągać na brzeg olbrzymie żółwie.

Tak minął pierwszy miesiąc w zatoce, potem drugi i trzeci. Na brzegu zatoki przez większą część dnia panowała zupełna cisza. Ludzie jeszcze na pokładzie „Alexandra”, a potem w czasie dłu­gich wędrówek, wypowiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia. Kapitan jak dawniej często popadał w zadumę — losy ludzi z drugiej łodizi i losy „Alexandra” nie schodziły mu z myśli ani na chwilę. Całymi godzinami krążył po brzegu, chwilami przy­stawał i otrząsał się jak w ataku febry, potem znów podejmował swe niekończące się spacery. Morrison stawał się coraz bardziej mrukliwy, nikt nie usłyszał od niego dobrego słowa. Marynarze przeważnie całymi dniami wylegiwali się bezczynnie, a ruszali się tylko wtedy, gdy trzeba było sięgnąć po jedzenie lub wodę. Nie strzyżone od pół roku włosy opadały im na ramiona, wszyscy też mieli długie brody i wąsy. Pozostałe z ubrań strzępy nie okrywały nawet całego ciała, pokrytego brudem i tłuszczem.

Jeden tylko Olaf zachował nieco humoru, który jednakże nie znajdował zrozumienia u reszty towarzyszy.

Hej, hej! Statek na horyzoncie, tuż za wysepką! — krzyknął z całych sił pewnego razu.

Nikt jednak nie uśmiechnął się nawet — Olaf nieraz już nabie­rał ich na taki kawał.

Zamknij no ty jadaczkę, bo inaczej zaraz rozciągnę cię na ziemi! — rzucił groźbę Morrison, który właśnie obgryzał żółwią łapę.

Zawraca do wschodniego cypla! — ciągnął spokojnie dalej swój meldunek Olaf.

Weil... pamiętaj, że sam chciałeś — warknął ze złością sternik.

Z całym spokojem ułożył swą porcję na kamieniu, wstał, roz­prostował kości i jednym ciosem swej niedźwiedziej łapy roz-

\

cięgiel Olafa na piasku. Potem najspokojniej znów zabrał się do jedzenia.

Ale ciekawość podkusiła Nelsona, z trudem wdrapał się na Wielki głaz, leżący w pobliżu ogniska. Natychmiast zaczął wrze­szczeć i gwałtownie wymachiwać rękami:

Statek, statek, statek!... Ludzie, prędzej! Dołóżcie do ognia, żeby dostrzegli dym!...

Teraz już wszyscy ocknęli się z apatii: zerwali się z miejsc i wzrok skierowali w stronę wysepki. Oczom ich istotnie ukazał się statek, sądząc z budowy mały szkuner — płynął powoli pod rozwiniętym głównym żaglem, krył się już niemal cały za wy­sepką, znikał im z oczu.

Na miłość boską ludizie, róbcież coś! Nie widzą nas, od­płyną! — darł się z rozpaczą Nelson ze swego wysokiego punktu obserwacyjnego.

Marynarze rzucali na ogień co im wpadło pod rękę: drzewo, żółwie skóry, kawałki szmat. Z ogniska buchnął biały, obrzydli­wie cuchnący dym, wdzierał się ludziom do płuc, pobudzał do kaszlu.

Wszystko to było niepotrzebne, bowiem kapitan szkunera wie­dział już o rozbitkach. Właśnie przed chwilą, gdy spał w swej kajucie, wpadł do niego jeden z czarnych marynarzy z wytrzesz­czonymi z przerażenia oczyma. To on dostrzegł z masztu obo­zowisko rozbitków i widok ten tak go wzburzył, że nie mógł słowa przemówić, tylko ciągnął kapitana za nogę, by zmusić go do wyjścia na pokład.

Kapitan szkunera, wytrawny żeglarz, Niemiec Hans Meyer, zerwał się klnąc z całego serca i przecierając ze 9nu oczy wy­biegł za murzynem. Szybko się przekonał, że marynarz miał rację, wydał więc natychmiast odpowiednie rozkazy. Zatokę tę znał dobrze, był chyba najlepszym znawcą Wysp Galapagos na całym zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej, dlatego też krewny kapitana Petersena, urzędnik w kopalni saletry w Chile, zaangażował go do szukania rozbitków z „Alexandra”. Kiedy uratowana przez statek wielorybniczy załoga drugiej łodzi | „Alexandra” złożyła meldunek władzom Ekwadoru o tym, co zaszło, rząd tego kraju wysłał dla ratowania rozbitków kanonier- kę. Kanonierka objechawszy wyspy dokoła odnalazła statek

tkwiący na rafie obok południowego przylądka wyspy Albemarle. .Alexander” utkwił na skale mocno, dziób miał głęboko zanurzo­ny w wodzie, rufa sterczała nad powierzchnią morza, na maszcie wciąż jeszcze powiewała norweska bandera, lecz na pokładzie nie było żywej duszy.

Kanonierka powróciła do portu nic nie wskórawszy. Następnie wysłano jeszcze i angielską kanonierkę, bowiem konsul angielski reprezentował w Ekwadorze interesy Norwegii. Ale i ten mały okręt nie miał szczęścia: powróciwszy złożył krótki meldunek „Dostrzeżono wrak „Alexandra”, marynarzy nigdzie ani śladu.”

Aż wreszcie podjął poszukiwania stary wilk morski, Hans Meyer. Jego statek mógł podpłynąć znacznie bliżej do brzegu niż okręty wojenne o głębokim zanurzeniu, więc kapitan ko­lejno kontrolował wody wszystkich czterech większych wysp, aż nareszcie podpłynął do Indefatigable-.

Ponieważ wiatr dął od lądu, statek nie mógł wejść wprost do zatoki, lecz musiał lawirować. Dlatego właśnie na chwilę zniknął z oczu rozbitków, co wywołało wśród nich szał rozpaczy. Kucharz rzucił się na piasek i płakał jak dziecko, inni co prawda wciąż jeszcze stali, ale i na ich twarzach malowała się rozpacz.

Patrzcie, on wraca! Lawiruje pod wiatr! — krzyknął nagle Morrison, który uciekając od dymu odszedł na bok i miał szersze pole widzenia.

Istotnie, właśnie w chwili mijania zachodniego cypla szkuner zatoczył półkole pod wiatr i szerokim łukiem płynął do zatoki. Podszedł niemal do samego wschodniego brzegu, znowu zatoczył półkole podchodząc do gładkiej części brzegu, gdzie bez tchu w piersiach wpatrując się w statek stała załoga z „Alexandra”.

Dla Knuta i Olafa manewry te trwały zbyt długo: nie spojrzaw­szy nawet na morze, czy nie ma w pobliżu rekinów, skoczyli w wodę i popłynęli do statku. Zauważono ich z pokładu: spusz­czona łódź szybko wydobyła ich z wody. W chwilę później już ściskali rękę starego kapitana.

Przede wszystkim: co wam dać, chłopcy? — pytał dobro­dusznie ich zbawca.

Papierosa! — wykrzyknęli obaj równocześnie.

Nie mam niestety, ale może zadowoli was cygaro? — za­proponował kapitan.

119 —

I * \\\ \

¿a : I: £/ • /, 1 m UH i

Pragnienie tytoniu obu namiętnych palaczy było tak wielkie, że wsadziwszy cygara do ust gryźli je i łykali jak najwspanialszy przysmak — tak długo już przecież nie widzieli tytoniu!

Po chwili do burty statku przybiła łódź wioząca resztę rozbit­ków. Pierwsze pytanie kapitana dotyczyło oczywiście losów dru­giej lodzi z „Alexandra”. Twarz rozjaśniła mu ogromna radość, gdy się dowiedział, że druga część jego załogi dawno już jest bezpieczna na lądzie.

Kapitan Meyer miał wielką ochotę spędzić cały dzień w zatoce i w spokoju wysłuchać opowiadań przygód rozbitków, ale ludzie z „Alexandra” tak gorąco błagali go padając nawet na kolana, by kazał odbijać natychmiast, że uległ ich prośbom.

Ładni z was Robinsonowie! — żartował z nich. — Taka piękna wyspa, a wam tak się śpieszy z niej uciekać...

No dobrze, kapitanie, niech pan posiedzi na niej pięć i pół miesiąca w takich warunkach jak my, a założę się z panem o co pan zechce, że i panu także śpieszmo będzie uciec z niej jak najprędzej! — zaproponował Morrison.

Ale kapitan nie miał zamiaru się zakładać.

III. Tragedia wielorybniczego szkunera !

Essex“

Przed stu czy więcej laty wieloryby można było łowić wszę­dzie, w każdym morzu — oczywiście z wyjątkiem mórz zamkniętych, jak Morze Śródziemne czy Morze Czarne. Czasami nawet gdzieś w Norwegii morze wyrzucało na brzeg te olbrzymie ssaki, których wspaniałe szkielety stawały się ozdobą licznych europejskich muzeów. A już Ocean Spokojny roił się wprost od wielorybów.

Załoga szkunera wielorybniczego „Essex”, łowiąca pod koniec 1820 roku na południe od równika i na zachód od brzegów Ame­ryki Południowej, nie mogła się uskarżać na brak zdobyczy.

Takiej ilości wielorybów już dobre trzy lata nie widzia­łem — twierdził pierwszy harpunnik, Jim Allenby, zwalisty pięćdziesięcioletni mężczyzna, którego mięśnie, wyrobione przez ciskanie harpunu, łatwo mogły zastąpić linę okrętową.

Toteż mamy już pod pokładem dwieście beczek tranu wielorybiego, chociaż łowimy dopiero trzy tygodnie — odparł kapitan George Pollard, trzydziestopięcioletni wysoki Ameryka­nin | Bostonu, skąd także pochodził jego statek, szkuner „Essex", 200 BRT *), własność spółki Smith Brothers & Co.

Właśnie kapitan określił położenie statku i sumiennie wraz z datą zapisał w dzienniku pokładowym: 20 listopada 1820, 1°25’ szerokości geograficznej południowej, 118°00’ długości geograficz­nej zachodniej od Greenwich. Nie bardzo to było dokładnie wy­mierzone, ponieważ w trakcie łowów statek nieustannie zmienia kierunek, ale to nie jest tak bardzo ważne. Tyle że obowiązuje przepis określania pozycji statku, podobnie jak odnotowywania trzy razy dziennie szybkości statku, a przy nagłej zmianie wiatru nawet i częściej. Kapitan był solidnym żeglarzem i ściśle stosował się do obowiązujących przepisów.

Rozmowa ta odbywała się na daszku nadbudówki pokładowej, gdzie kapitan mierzył wysokość słońca. Oddał dziennik pokła­dowy chłopcu okrętowemu, by 'zaniósł go do kajuty, i już miał namiar dalej prowadzić rozmowę, gdy odezwał się głos marynarza z bocianiego gniazda:

Hej, hej! Wieloryby na prawej burcie, wschodo-północo- -wschód, kilka sztuk! — przeciągle wołał obserwator.

Jak na zawołanie! — rzucił zadowolony kapitan zacierając ręce i gwizdkiem zwołał obie wachty.

Harpunnik tymczasem z lunetą w ręku już wdrapywał się na główny maszt, stojący zaś przy sterze marynarz szybko zmienił kurs statku.

Załoga w pełnym komplecie stawiła się na pokładzie. Kapitan dał rozkaz spuszczenia na morze trzech łodzi.

Tam jest całe stado kaszalotów! — krzyknął i bocianiego gniazda harpunnik Allenby.

Odpowiedział mu głośny okrzyk radości załogi. Na statkach wielorybniczych już w tamtych czasach istniał zwyczaj wypła­cania członkom załogi pewnego udziału z zysków, celem zacnę- cenia ich do większego wysiłku w pracy. Każdy z marynarzy biorący choć raz‘w życiu udział w polowaniu na wieloryby wie­dział doskonale, że kaszalot ma znacznie większą wartość niż wieloryb. Z reguły bywa większy od wieloryba błękitnego, łowio­nego powszechnie w morzach południowych, a tranu dostarcza mniej więcej tyle samo. Nie posiada oo prawda fiszbinów, jak jego bezzębny kuzyn — za to jego dolna szczęka jest uzbrojona w solidne zęby — dostarcza natomiast dwóch bardzo poszukiwa­nych substancji: olbrotu i ambry. Olbrot to płynny tłuszcz wy­

pełniający obszerne komory w czaszce kaszalota — po zastygnię­ciu tworzy tłustą, szarawą, lśniącą jak perły masę, ogromnie poszukiwaną przez aptekarzy i producentów perfum. W owych czasach farmaceuci wyrabiali z niej „niezawodne” leki na kaszel

i wszelkie choroby płuc, reklamując je szumnie, że lek taki „suchotnika nawet z trumny wyciągnie”, zaś wytwórnie pach- nideł posługiwały się nią przy produkcji mydeł pachnących

i przeróżnych maści. Nic więc dziwnego, że handel bardzo inte­resował się olbrotem, ambra zaś cieszyła się takim popytem, iż kupcy gotowi byli płacić za nią każdą cenę.

Czym właściwie jest ambra w owych czasach jeszcze nie wie- cteiano. Ta szarawa, połyskliwa i elastyczna masa, przypomina­jąca wonią piżmo, znajdowała się w wnętrznościach kaszalotów, a czasem wielkie jej kawałki, wagi nieraz do dziesięciu kilo­gramów, znajdowano pływające na powierzchni morza. Co dziś myślą o tej substancji przyrodnicy, to już ich sprawa, faktem jest jednak, że wówczas produkowano z niej rozmaite „napoje miłosne” i wszelkie pachnidła, a dziś także służy ona do wyrobu najdroższych, najwykwintniejszych perfum.

Kaszalot! — z poważną miną powtórzył stojący u steru stary Nick O’Brien, Irlandczyk, który żuł w ustach prymkę tytoniu. — Ja tam bym się z tego 'tak zanadto nie cieszył, słowo daję.

Terry, chłopak okrętowy, który właśnie obok steru przygoto­wywał zwoje lin do harpuna, roześmiał się głośno z radości, na co stary marynarz rzucił mu pogardliwe spojrzenie i natychmiast znów zwrócił oczy na kompas.

Taki szczeniak najwięcej ma powodów do śmiechu — mruknął zgryźliwie.

No, Nick — cieśla okrętowy Clarence Berdford łagodnym gestem położył mu rękę na ramieniu — przecież i ty nieraz się śmiałeś, gdy byłeś w jego wieku...

Ale tylko gdy była po temu jakaś przyczyna — odparł z po­wagą Irlandczyk.

A dziś powodu nie widzisz? — zdziwił się marynarz. — Po­myśl, ile wypadnie na każdego z nas, jeżeli upolujemy takie dwa solidne zwierzaki.

Żeby tylko one nas nie upolowały — warknął niechętnie

Nick. — Kaszalot to najgorszy drapieżnik jakiego kiedykolwiek morze zrodziło, możesz mi wierzyć, Clarence.

Tobie na pewno nic się nie stanie, zostajesz przecież z ku­charzem na statku — do rozmowy wtrącił się kapitan, na którego ustach igrał uśmiech pobłażania.

Na statku, na statku... To łatwo się tak gada... — Irlandczyk żuł uparcie swój tytoń. — Bo to taki bydlak liczy się ze statkiem?

To już była grubsza przesada, kapitan Pollard wybuchnął więc śmiechem. Wszyscy na statku wiedzieli, że Nick O’Brien zna całą masę straszliwych i tragicznych przygód, jakie rozegrały się na dalekich morzach, że zawsze gotów jest opowiadać je chętnym słuchaczom. Wierzył święcie w istnienie węża morskiego, opo-' wiadał o ośmiornicach, które umieją nawet solidny szkuner wcią­gnąć w głębie morza, o białym wielorybie, groźnym potworze, co to potrafi bez trudu przebić burtę okrętu wojennego.

O’Brien ze złością spojrzał na śmiejącego się kapitana, ale nie odważył się odpowiedzieć mu tak szorstko, jak piętnastoletniemu chłopcu okrętowemu.

A ja wtedy dopiero będę się śmiał, kiedy zdrowi i cali wró­cicie z łupem, kapitanie — upierał się przy swoim.

I tak będzie na pewno — odpowiedział kapitan z głębokim przekonaniem i przeszedł na prawą burtę statku.

Morze było tak spokojne, że można było opuścić trap i zupełnie wygodnie zejść do łodzi. W trakcie rozmowy szkuner, gnany ła­godnym zachodnim wiatrem, podszedł tak blisko do stada, że już1 gołym okiem można było z pokładu obliczyć ilość sztuk. Było ich sześć, w tym trzy sztuki dorosłe, a jeden po prostu olbrzym. Pierwszy harpunnik szacował go na osiemdziesiąt stóp długości, potem, gdy podpłynęli bliżej, poprawił obliczenie, dodając jeszcze dziesięć stóp.

Kaszaloty w odległości jakiejś ćwierć mili od statku spokojnie leżały na wodzie, łowiąc w morzu mątwy, ich normalne pożywie­nie. Lodzie zbliżały się szybko lecz cicho; w pierwszej siedział kapitan, z nim harpunnik Allenby i czterej wioślarze, w drugiej pierwszy sternik Tom Higgins, drugi harpunnik Jones i także czterej wioślarze, trzecią prowadził drugi sternik John Clark, obok niego stał z gotową do rzutu bronią trzeci harpunnik, Char­les Buggins, ą do wioseł trzeba było zaprzęgnąć prócz jednego

wioślarza także obu chłopców okrętowych i cieślę. „Essex” miał zaledwie dwudziestu ludzi załogi wraz z kapitanem, a co najmniej dwóch ludzi musiało na wszelki wypadek pozostać na pokładzie.

Łodziom dopisywało szczęście: podpłynęły do stada na odległość najwyżej dziesięciu kabli. Jakby na komendę, wszyscy trzej har- pu nnicy równocześnie cisnęli harpuny, długie, ostre dzidy z za­krzywionym hakiem. Allenby i Buggins mieli dobry dzień, oba harpuny wbiły się głęboko w ciała kaszalotów aż po nasadę, natomiast harpun pechowego Jonesa obsunął się po bezwłosej, czarniawej skórze zwierzęcia i zniknął pod wodą. Harpunnik wy­ciągnął go z głośnym przekleństwem, ale kaszalot, właśnie ten największy okaz z całego stada, nie czekał na cios następny, tylko poderwał się z miejsca.

Zawrócił prosto na łódź — sternik ledwie zdołał w ostatniej chwili skierować ją w bok. Olbrzymi, czarny łeb zwierzęcia, sta­nowiący prawie jedną trzecią całej jego długości, przemknął obok rufy łodzi, która zakołysała się niebezpiecznie na wzburzonej wodzie. Jakież jednak było zdziwienie Jonesa, gdy spostrzegł, że kaszalot nie zawraca, by powtórnie zaatakować łódź, ale gna z wściekłością naprzód, prosto na szkuner, który tymczasem pod­sunął się tak blisko, że widać było nawet stojącego przy sterze starego Irlandczyka.

No, życzę ci powodzenia! — mruknął ze złością harpunnik.

Na szkunerze na pewno rozbijesz ten twój ohydny łeb, przy­jacielu!

W sekundę później cały szkuner zatrząsł się pod ciosem łba kaszalota, wymierzonym w prawą burtę statku tuż pod tylnym masztem. Zwierzę niezdecydowane zatrzymało się na chwilę

i uniosło nad wodą swój kanciasty łeb z małymi, błyskającymi wściekłością oczami, lecz tymczasem idący z wiatrem szkuner znalazł się o spory kawał dalej znikając sprzed oczu bestii. Ka­szalot jeszcze czas jakiś kręcił się na miejscu wzbijając potężne fale wściekłymi uderzeniami płetwy ogonowej, potem jednak widocznie się rozmyślił, bo odpłynął w kierunku zachodnim. Trzecia łódź wróciła na statek bez zdobyczy.

No, widzieliście wy, widzieliście? — wołał podniecany O’Brien stojąc oparty | barierę przy trapie, podczas gdy przy sterze urzędował kucharz.

Widzieliśmy — zgodził się wchodzący pierwszy na pokład sternik. — Ale zdaje się, że statkowi nic się nie stało...

Nic się nie stało, nic się nie stało... — irytował się Irland­czyk. — To cud boski po prostu! Całe szczęście, że maszt jest tak solidnie umocowany, bo inaczej już byśmy go nie zobaczyli!... Cóż to było za straszne uderzenie! Myślałem, że wszystkie zęby mi wylecą, a mam ich już tylko parę...

No, skoro jednak nie wyleciały, to wszystko w porządku — zaśmiał się sternik.

Kito wie, czy tak bardzo w porządku? — mruknął złowróżb­nie Irlandczyk. — Ten potwór gotów tu jeszcze wrócić... Tak na mnie patrzył tymi swymi złośliwymi oczyma, że aż się przeżegna­łem ze strachu.

A może, Nicku, tak mu się podobałeś? — dogadywał drugi sternik staremu.

Niech wróci — wtrącił harpunnik — to przynajmniej będę mógł rzucić w niego jeszcze raz. — Iz tajoną zawiścią obser­wował obie łodzie powracające z łupem.

Łódź kapitana holowała kaszalota długiego co najmniej pięć­dziesiąt stóp, a sztuka złowiona przez drugą łódź była chyba jeszcze o dziesięć stóp dłuższa. Umocowawszy kaszaloty do burt szkunera marynarze już zabierali się do pracy: trzeba było kasza­loty poćwiartować i przenieść na pokład z nich to wszystko, co nadaje się do użycia, a należało to wykonać szybko, ponieważ rekiny zjawią się już lada chwila, by wziąć udział w podziale zdobyczy. Jakież te bestie mają wspaniały węch, jeśli chodzi

o jakiekolwiek mięso!

Szkuner z opuszczonymi żaglami stał niemal nieruchomo na miejscu — wszelki ruch statku przeszkadza w pracy. Nawet w bocianim gnieźdizie nie było obserwatora, więc też olbrzymi kaszalot zupełnie niezauważony podpłynął do statku. Kapitan stojąc na zawietrznej, przy lewej burcie, nadzorował pracę ludzi, gdy nagle potężny wstrząs targnął statkiem od szczytu masztów aż po stępkę... To coś na prawej burcie... Paru skokami dopadł przeciwległej burty i wychylił się przez barierę. Dostrzegł olb­rzymiego kaszalota otwierającego potworną paszczę — wydało mu się, że poznaje chybionego przez Jonesa kolosa. Olbrzym kręcił niezdecydowanie głową, jakby się namyślał, czy ma pow-

127 —

twórzyć atak, potem jednak przesunął się przed dziobem szkunera

i zniknął kapitanowi z oczu.

To on, to on!... — rozległ się krzyk 0’Briena, który stojąc na grzbiecie złowionego kaszalota pomagał kolegom w ćwiarto- waniu zdobyczy.

Lecz głos jego zagłuszyły głośne wołania i okrzyki przerażenia. Przy gwałtownym wstrząsie statku dwaj ludzie obsunęli się w fale! Koledzy szybko przystąpili do ratowania ich z niebez­piecznej sytuacji. Całe szczęście, że rekiny zbyt były zajęte wyrywaniem smacznych kąsków ze złowionych kaszalotów i nie zwracały uwagi na to, co się wokół nich dzieje.

Kapitan wciąż jeszcze jak osłupiały wpatrywał się w burtę statku: nie mógł oderwać wzroku od wielkiej wyrwy, wybitej głową kaszalota na linii wodnej tuż pod głównym masztem. Przez otwór woda wdzierała się olbrzymią falą w głąb statku. Tam właśnie jest główna pompa — przemknęło mu przez myśl — rozbita i zalana przez fale, nie nadająca się już do użytku... Statek musi więc lada chwila zatonąć.

Ostrząsnął się z wrażenia, skoczył na lewą burtę i krzyknął na załogę:

Wszyscy na pokład! Odciąć liny wtiążące zdobycz! Wszyst­kie trzy łodzie na wodę! — rzucał rozkazy.

Nie ma ratunku, kapitanie? — spytał pierwszy sternik w obawie, czy nie zbyt wcześnie jeszcze na opuszczanie statku.

Idź sam sprawdź, Higgins — odparł zgnębiony kapitan.

Sternik, podbiegł do przedniego luku, lecz nie próbował scho­dzić w dół — nachylił się i spojrzał: woda z szumem wdzierała się w każdą wolną przestrzeń kadłuba, na prawo sterczały resztki strzaskanej pompy. Lada chwila morze pochłonie szkuner wraz z jego zawartością...

Biegł na pokład, by dojrzeć spuszczania łodzi. Tu natknął się na śpieszącego do kabiny po dziennik pokładowy kapitana.

I co? — spytał kapitan.

Jest bardzo źle! — odpowiedział Higgins.

Załoga pracowała w milczeniu — na twarzy 0’Briena malowała się ponura satysfakcja: spełniła się jego przepowiednia — już po chwili łodzie znalazły się na falach. Wskakiwali do nich w po­śpiechu, obaj sternicy i kapitan jako ostatni. Odbili od szkunera,

| uczuciem grozy patrzyli bez słowa na tonący statek. Nie mie­ściło im się w głowach to wszystko, co stało się tak nagle, nie mogli zrozumieć, jak właściwie doszło do katastrofy. Kaszalot... no tak, kaszalot, ale czy kto kiedy słyszał, by taki zwierzak potrafił zatopić dwa razy większy i dwukrotnie cięższy od niego samego szkuner?

Łodzie niezbyt rozsądnie trzymały się w pobliżu szkunera, nieco dalej powoli odpływały złowione kaszaloty, spychane przez łagodny wiatr i otoczone stadami szarpiących je na strzępy reki­nów. Wielorybnicy powoli zaczęli odzyskiwać równowagę. Minęło pierwsze podniecenie i radość, wywołane faktem, że udało im się ujść z życiem, teraz wyłaniała się obawa: co z nimi będzie dalej?

Sternik nad ozymś się zastanawiał — obliczył w myśli, że od chwili ataku kaszalota upłynęło już pół godziny. Szkuner wpraw­dzie dziobem zanurzył się bardzo głęboko, ale nie tonął.

Może by tak spróbować wrócić na statek po jakieś zapasy, kaipitanie? — spytał. — Nie mamy ani krztyny jedzenia, ani kro­pli wody.

Kapitan, zapatrzony szklistym wzrokiem w statek i niezdolny do zebrania myśli, machinalnie tylko skinął głową.

Chłopcy, kto idzie ze mną? — krzyknął Higgins.

Zgłosili się wszyscy, wiedzieli bowiem, że bez żywności i wody

czeka ich śmierć. Higgins wybrał z każdej łodzi trzech ludzi i kazał przybić do dziobu statku, którego pokład znajdował się niemal równo z powierzchnią morza. Z trudem wspięli się po ukośnym pokładzie; sternik zatrzymał się w miejscu, gdzie w głębi mieścił się magazyn żywnościowy. O wejściu przez luk nie mogło być mowy, zalała go już woda, trzeba więc było rąbać pokład, by wierzchem dostać się do składu. Na szczęście znalazły się pod ręką topory, którymi ćwiartowano złowione kaszaloty — leżały porzucone wśród sterty żagli i lin.

Trzech ludzi rąbało pokład, inni zabrali się do ścinania drugiego masztu, Higgins bowiem zdecydował, że trzeba go wrzucić w mo­rze, by w ten sposób odciążyć choć trochę dziób statku. Potem trzeba będzie zrobić to samo także z głównym masztem. O rato­waniu statku nie mogło już być mowy, ale gdyby udało się chociaż czas jakiś jeszcze utrzymać go na powierzchni morza, załoga zdążyłaby zabrać wiele potrzebnych w dalszej żegludze

MMMMI

rzeczy. Wydawszy odpowiednie rozkazy sternik pobiegł do kajuty kapitana po instrumeaty pomiarowe i maipy.

Właściwie Pollard sam powinien był o tym pamiętać, ale biedak zupełnie stracił głowę — mruczał do siebie zgarniając oba sekstanty, kwadrant, *) kompasy i mapy Oceanu Spokojnego.

Mimo iż marynarze nie szczędzili sił, rąbanie szło jednak dość powoli. Wreszcie z głośnym trzaskiem runął maszt, a niemal rów­nocześnie druga grupa dostała się przez wyrąbany otwór do ma­gazynu żywności. Magazyn już do połowy zalała woda, utrzy­mująca się na tym poziomie przez sprężone w zamkniętej prze­strzeni powietrze. Kiedy jednak przebito otwór, poziom wody zaczął się szybko podnosić. W największym pośpiechu dwaj marynarze podawali z wnętrza połcie solonego mięsa, wory su­charów, baryłki z wodą, butelki rumu. Raizem było tego1 niewiele, woda zalała już większość zapasów — chcąc je wydobyć ludzie musieli nurkować pod powierzchnię wody.

Tymczasem gdy sternik polecił zwalony maszt zrzucić w morze, dziób szkunera uniósł się nieco w górę. Dwaj marynarze pozostali przy drugim maszcie, by podciąć go i zrzucić w morze wszyscy inni zajęci byli przy wydzieraniu morzu z zasobni wszystkiego, co tylko się dało: żywność i napoje z magazynu, kilka muszkie­tów i amunicja z kajuty kapitana, żagle i liny leżące na pokładzie. Higgins pamiętał także, by zrzucić do łodzi kilka belek, które mogły się przydać jako maszty zapasowe.

Mimo iż udało się ściąć i zrzucić maszt główny, szkuner zanu­rzał się coraz szybciej. Kapitan nieustannie upominał sternika, by już wracali na łodzie, bo „Essex1lada chwila zatonie. Higgins raz jeszcze rozejrzał się wokoło i zdecydował, że zrobili wszystko, co było można — przy tak niefortunnym zanurzeniu statku niepodobna było zabrać już nic więcej. I tak trzeba było błogo­sławić los, że szkuner przez tak długi czas — obliczał, że trwało to dobre półtorej godziny — utrzymał się na powierzchni morza.

Do łodzi, chłopcy! — zakomenderował i wraz z innymi zsunął się z pomostu, który na dziobie Statku krył się już pod wodą.

Gdy wsiedli wszyscy do łodzi, sternik kazał odpłynąć trochę

*) Kwadrant — instrument podobny do sekstantu, lecz mniej precyzyjny.

dalej, by tworzące się przy zatonięciu statku wiry nie wciągnęły ich w głębinę. Lecz wciąż jeszcze nie mogli się rozstać z tonącym wrakiem: zatrzymali lodzie w odległości około pięćdziesięciu kabli i bez słowa przyglądali się, jak ich stary, poczciwy „Essex”, który tak długo uważali za swój świat, powoli znika w falach morza.

Gdy woda dotarła do tylnego luku na pokładzie zanurzający się dotąd powoli szkuner szarpnął się nagle, zatoczył się i zniknął im z oczu. Z miejsca, gdzie zapadł w głębię, pobiegła ogromna, kolista fala, dobiegła do łodzi i zakołysała nimi tak mocno, że wioślarze z dużym wysiłkiem utrzymali je na powierzchni.

To ostatnie pozdrowienie „Essexa” — odezwał się O’Brien i nabożnie złożył ręce do modlitwy, jakby morze pochłonęło bez­powrotnie żywą istotę.

* * *

Po zatonięciu „Essexa” kapitan Pollard otrząsnął się z odrę­twienia. Na jego rozkaz obie łodzie przybiły do łodzi kapitań­skiej, rozpoczęła się narada ze sternikami. Chodziło o nie byle jaką decyzję: dokąd płynąć, w której stronie szukać ratunku. Na szczęście znali awą pozycję, bo kapitan ustalił ją na krótko przed wyruszeniem na połów kaszalotów. W tym przeciągu czasu mogła się ona tylko nieznacznie zmienić.

Obaj sternicy, przesiadłszy się do kapitańskiej łodzi, studiowali uważnie wraz z kapitanem uratowaną ze statku przez Higginsa mapę Oceanu Spokojnego.

Najbliżej właściwie mamy na wyspy Markizy, około tysiąc czterysta mil obliczał Higgins.

Tylko, że tam możemy się natknąć na wrogie szczepy 'tubyl­cze, na wyspach polinezyjskich wszędzie jest pełno ludożerców. A nie łatwo byłoby nam się bronić przy tak małej ilości muszkie­tów i ładunków! — wysuwał zastrzeżenia kapitan.

To możemy ominąć Markizy i płynąć aż na Tahiti, bo tam Cooka przyjęto bardzo życzliwie — proponował drugi sternik.

Ale Pollardowi i ten projekt nie podobał się także, bo nie był najszczęśliwszy.

Właściwie nic na tym byśmy nie zyskali — rzekł kapitan wymierzywszy odległości. — Do Tahiti jest około dwa tysiące dwieście mil, tyle samo co i do wybrzeża Ekwadoru, gdzie znaj-

dncmy się wśród białych ludzi. Po drodze możemy jeszcze wstąpić na wyspy Galapagos, jeżeli zabraknie nam żywności i wody, a tani marny tylko tysiąc sześćset mil. Proponuję ruszać prosto na wschód!

Obaj sternicy zgodzili się na ten projekt. Ostatecznie to naj­prostsze rozwiązanie: są na równiku czy gdzieś bezpośrednio obok niego, a jeśli będą płynęli nieustannie na wschód, to Ameryki Południowej w żadnym wypadku nie ominą, na to jest ona zbyt wielka. Lecz tylko na pozór sprawa wydawała się prosta. Prądy morskie spychały łodzie na zachód lub na południowy zachód, więc mimo że zgodnie z kompasem płynęli na wschód, morze znosiło ich na południo-zachód, na zupełnie puste części Oceanu Spokojnego. Ale o tym dowiedzieli się dopiero znacznie później.

Łodzie starały się trzymać razem; w dzień jeszcze udawało się to jako tako, w nocy sprawa była trudniejsza. Nawet przy niewielkiej fali widoczność | łodzi była mała, czasem ściany wody odcinały widok całkowicie. Widoczność w nocy, nawet przy świe­tle księżyca, była tak nieznaczna, że kapitan z ciężkim sercem zarządził, iż nocą nie będą wiosłowali, by łodzie się ostatecznie nie pogubiły. Obliczył także, że o ile nie przyjdzie im z pomocą wiatr, na samych wiosłach dopłyną do wysp Galapagos najwcze­śniej za miesiąc. W związku z tym obniżył rację mięsa na dwie uncje *) i wody na pół pinty **) dziennie na osobę.

Nikt nie protestował, rozumieli, że o ile chcą się uratować, ograniczenia takie są niezbędne. Niewielkie łodzie, wymiarów cztery stopy na piętnaście, idące na dwu tylko wiosłach powinny były robić około trzy mile na godzinę, oczywiście zakładając, że morze będzie spokojne, i nie biorąc pod uwagę przeciwnych prą­dów morskich. Niestety, los odmówił im tak sprzyjających wa- runków.

Wioślarze pracowali od świtu do zmierzchu, kolejno przy wio­słach zmieniali się co godzinę wszyscy, łącznie z kapitanem i obu sternikami. Czasami przychodził im z pomocą wiatr, wów­czas na prowizorycznym maszcie rozpinano żagiel, najczęściej jednak w powietrzu była cisza lub wiał wiatr od wschodu spychający łodzie w przeciwnym kierunku.

*) Uncja — 30 gramów.

**) Pinta = 0,57 litra.

Już w pierwszym tygodniu podróży przeszło nad nimi kilka burz, na szczęście niezbyt silnych, łodzie zdołały utrzymać się razem, a obfite deszcze pozwoliły zaoszczędzić posiadane zapasy wody. W dusznym i wilgotnym powietrzu jednakże solone mięso i suchary, jedyna żywność rozbitków, zaczynały pleśnieć. Tym jednak nikt się nie przejmował.

Ba, żeby tylko było tego więcej — wzdychał smętnie chło­pak okrętowy Terry jadący w łodzi kapitana.

Może tak całego kaszalota na kolację, co? W sam raz dla ciebie, Terry! —\ przygadywał mu stary O’Brien, który od czasu do czasu podrzucał mu jakiś kąsek z własnego przydziału.

Dziesiątego dnia podróży przeżyli miłą przygodę. Oto natknęli się na całe stado delfinów. Zgrabne zwierzęta uwijały się szybko wokół łodzi, wykonywały śmieszne ruchy przypominające ukłony: wysuwały z wody przednią część ciała i znów szybko zanurzały ją w falach. Za delfinami płynęły uparcie wstrętne rekiny, które wyglądają tak, jakby ich całe ciało składało się tylko z głowy; porywały raz po raz ze stada delfinów jakąś ofiarę, ale delfiny zdawały się tym nie przejmować: płynęły stale w tym samym kierunku i pogardliwie — wbrew swemu zwyczajowi — wymijały łodzie, jakby świadome faktu, że z tych łodzi me mogą się spo­dziewać jakichś kuchennych odpadków.

Zanim jednak ostatnie sztuki stada znikły, Jonesowi udało się trafić harpunem jedno ze zwierząt. Przy akompaniamencie radosnych okrzyków załóg wszystkich trzech łodzi delfina wcią­gnięto do łodzi pierwszego sternika, natychmiast oporządzono i podzielono na dwadzieścia porcji. Zwierzę było tak okazałe, iż wypełniło łódź niemal całkowicie.

Przypuszczam, że waży co najmniej trzysta funtów — oświadczył dumny ze swego łupu harpunnik Jones.

Nikt mu nie zaprzeczył, wszyscy pożądliwie wpatrywali się w ćwiartowanego przez kucharza wielkiego ssaka, który mierzył od paszczy do ogona pełnych dziesięć stóp.

Ej, to dopiero będzie uczta! — młody Terry ze smakiem oblizywał spierzchnięte wargi.

Uważaj, żebyś się nie przejadł! — gderał O’Brien, który był także w dobrym humorze, chociaż brak mu już było codzien­nej porcji tytoniu do żucia.

Oczywiście dnia tego przejedli się wszyscy — uczta trwała także jeszcze i następnego dnia. Niestety, nie mogli nasolić mięsa, bv przechować je na czas dłuższy, a ponieważ na upale psuło się szybko, nie pozostawało im nic innego jak tylko zjeść je możliwie najszybciej. Ale to były jedyne dwa dni w ciągu całej ich podró­ży. kiedy wszyscy najedli się do syta. Potem znów trzeba było powrócić do skąpych racji — daremnie marynarze starali się schwytać jakąś rybę na wędkę, zrobioną z zagiętego gwoździa, na którym jako przynętę umieszczono kawałek na wpół zepsutego mięsa z delfina. Ryby jakby się zmówiły: starannie unikały tego rodzaju wędek. Ostatecznie trzeba było zaniechać bezproduk­tywnych wysiłków.

Tymczasem załogę czekała inna praca. W dwa dni później okazało się, że jedna z łodzi niebezpiecznie przecieka. Budowane w owych czasach z półcalowych desek łodzie wielorybnicze przy dłuższym okresie przebywania na wodzie szybko niszczały: two- j rzyły się w nich głębokie szczeliny. Załogę przeniesiono do dwu pozostałych łodzi, które jednak pod nadmiernym obciążeniem zanurzyły się groźnie. Całe szczęście, że morze było spokojne. Przystąpiono więc do reperacji uszkodzonej łodzi przy pomocy kawałka deski i pakuł zalanych dla uszczelnienia dziegciem.

Pierwszy sternik nalegał, by spieszono z robotą — niebo mu się nie podobało: na wschodzie ukazał się ciemnorudawy obłok, powietrze było łak gęste, że oddychali z trudem, słońce wisiało nieruchomo wprost nad głowami, paląc żarem wszystko, na co padły jego promienie.

Niech ja nigdy nie wezmę już do ust szczypty tytoniu, jeżeli nas tu nie dopadnie porządna burza! — odezwał się z głębokim przekonaniem O’Brien, a siedzący w drugiej łodzi Higgins z za­troskaniem pokiwał głową.

Nim jeszcze cieśla zalał dziegciem ostatnie pęknięcie, niebo powlekły miedziane chmury, słońce zniknęło w pomroce. Czas było przenieść ludzi do trzeciej łodzi, bo inaczej pierwsza większa fala mogła zatopić obie przeciążone łodzie. W największym po­śpiechu marynarze przerzucali instrumenty, przesiadała się załoga — ledwie skończyli zjawił się pierwszy zwiastun nadcią­gającego huraganu: mocne uderzenie wiatru od wschodu skłębiło powierzchnię morza.

Teraz już każda łódź’ z osobna musiała dbać o własne bezpie­czeństwo: skierowano je pod wiatr, ustawiano dziobem do fali* by coraz groźniejsze bałwany nie zatopiły ich lub nie przewróciły. Tak pociemniało, że aczkolwiek było dopiero popołudnie, z jednej łodzi nie było widać pozostałych. Bielała tylko piana na grzbie­tach fal: jedynie po tym można było osądzić, jak bardzo roz­kołysało się i wzburzyło morze. Łodzie zapadały między dwie góry wodne, ludziom siedzącym w nich zdawało się, że nigdy już nie wydostaną się z tej przepaści, bo ściana nadbiegającej fali wznosiła się ponad dwadzieścia stóp wysoko. Cały wysiłek wio­ślarzy zwrócony był na utrzymanie łodzi dziobem do fali, reszta załogi zaś z trudem darwała sobie radę z wylewaniem wody z łodzi, którą morze raz po raz zalewało całymi strumieniami.

Reszta dnia i cała noc minęła im na uporczywej walce z mo­rzem; ani na chwilę nie opuszczał ich strach, że gdy nagle wiatr zmieni kierunek, fala zatopi ich natychmiast. Nad ranem rozpę­tała się nad oceanem gwałtowna burza — nawet stary O’Brien takiej nie pamiętał — do rozszalałych fal przyłączyła się potwor­na ulewa. Ludzi przemoczonych ulewą na wylot ogarniało śmier­telne zmęczenie.

Dopiero przed południem niebo rozjaśniło się trochę i wiatr nieco się uspokoił.

Z kapitańskiej łodzi zaczęto od razu rozglądać się za innymi łodziami; dość szybko zauważono w odległości jakiejś pół mili łódź pierwszego sternika i przesłano jej sygnał zawieszając na szczycie masztu kawał żagla zamiast flagi. Daremnie jednak wy­patrywano trzeciej łodzi pod dowództwem drugiego sternika Clarka, na której prócz drugiego harpunnika Bugginsa było jeszcze czterech ludzi załogi. Obie łodzie wspólnie prowadziły poszukiwania. Kapitan kazał jeszcze do masztu przymocować wiosło, a na nim dopiero umieścić kawał zag® ale chociaż znak ten widoczny był z odległości kilku mil — trzecia lódż się nie zjawiła. Potem czternastu ludzi wydawało na komendę wspólny okrzyk, wystrzeliwało salwy z muszkietów — ludzie ochrypli od krzyku, zużyli znaczną część skromnego zapasu prochu, ale nic nie wskórali.

To dramat, że Clark się nie zgłasza — rzekł zatroskany

135 —

HHHH W\ \ H

i $$ '1 |Wl ItffjMb

It Jflf l&Wtm

Higgins. — Obawiam się, że popłynął w inną stronę i zabłądził,

o ile nie spotkało go coś gorszego... Może burza zatopiła łódź.

Może jeszcze natkniemy się na nich jutro lub pojutrze — pocieszał go kapitan Pollard.

Zresztą mają kompas i kwadrant, zawsze mogą ustalić właściwy kierunek. Ameryki przecież ominąć nie mogą — zau­ważył cieśla.

O’Brien chrząknął znacząco.

Nie gniewaj się, Clarence, ale oni nie mają kwadrantu — rzucił chrapliwie. — Kiedy pomagałem w nocy wylewać wodę z łodzi, znalazłem go obok skrzyni z narzędziami. Prawdopodob­nie zapomnieli o nim, gdy w takim pośpiechu przed nadciąga­jącą burzą przesiadali się z powrotem do swej łodzi...

W obu łodziach zaległa śmiertelna cisza. Ludzie zrozumieli tragiczne znaczenie tego, o czym mówił stary Irlandczyk. Tych sześciu ludzi w łodzi bez kwadrantu nie mogło w żaden sposób nawet w przybliżeniu określić srwego położenia na oceanie — byli zgubieni bez ratunku na bezkresnych przestrzeniach wód. Chyba żeby natknęli się na jakiś statek, ale prawdopodobień­stwo takiego faktu było minimalne, graniczyło wprost z cudem. Łodzi Clarka nikt już nigdy nie widział...

Trzydzieści dni byli już w drodze rozbitkowie z „Essexu”; w ciągu tego miesiąca ludzie tak schudli, że musieli robić nowe dziurki w paskach, by je dociągnąć. Aż nagle ktoś z załogi kapi­tańskiej łodzi krzyknął:

Na prawo ląd!...

Okrzyk ten nie wzbudził większego zainteresowania. Ileż to już było takich niepotrzebnych alarmów po drodze, a zawsze później się okazywało, że to tylko gęste mgły na krańcach ho­ryzontu! Chłopak jednak tym razem tak mocno upierał się przy swym zdaniu, że Higgins w drugiej łodzi sięgnął po lunetę, z trudem przedostał się na dziób łodzi i wspiął się na skrzynkę z narzędziami, by dokładnie obejrzeć ten „ląd”.

Prawda! — krzyknął po chwili podniecony. — W kierunku wschodnio-południowo-wschodnim jest istotnie jakaś wyspa. I musi być dość blisko, bo wydaje się niezbyt wysoka.

Choćby tam było tylko tyle ziemi, by człowiek mógł zrobić parę kroków, to ja tam pójdę! Choćbym nawet miał tam do­trzeć wpław! Przecież sam nie wiem, czy jeszcze mam nogi, od miesiąca nie zrobiłem ani kroku!... — zapewniał stanowczo O’Brien.

Nie miał jednak okazji przebycia odległości do wyspy wpław, gdyż obaj dowódcy łodzi zdecydowali, że nie oglądając się na nic popłyną ku tej wyspie. Mimo ogromnych oszczędności zapasy żywności i wody kończyły się, czas już był najwyższy lądować gdziekolwiek.

Marynarze z wielką ochotą wzięli się do wioseł, w ciągu pół godziny tak zbliżyli się do wyspy, że mogli ją już dobrze obej­rzeć. Wyglądała niezbyt zachęcająco, im to jednakże było zupeł­nie obojętne — marzyli, by poczuć pod nogami twardy grunt, więc też powitali ją okrzykami radości. Wyspa rozciągała się przed ich oczyma ze wschodu na zachód, przypominała wielkiego płaza, który usnął na falach oceanu i skamieniał. Długość jej nie sięgała nawet mili, brzeg był piaszczysty i kamienisty. Nieco głębiej wznosił się na lądzie niski łańcuch skał ciągnący się uko­sem przez wyspę, a na wschodnim jej krańcu sięgający do morza. Tu skały tworzyły łuk osłaniający jakby mały, naturalny port. Tam też sfcierowały się natychmiast obie łodzie.

Dopiero wpływając do małej zatoki marynarze spostrzegli, że ta część wyspy porośnięta jest trawą, krzewami i niskimi, iglastymi oraz liściastymi drzewami. Przybiwszy do brzegu z tru­dem wydostali się z łodzi na ląd: zdrętwiałe skutkiem długotrwa­łego siedzenia w łodziach nogi odmawiały im posłuszeństwa. Powyciągali łodzie całkowicie na brzeg, by nie zabrał ich przy­pływ morza, i pokładli się na trawie tam, gdzie kto się znalazł.

Warto by wiedzieć, co to za wyspa — kręcił głową Pollard wpatrując się w rozpostartą mapę Oceanu Spokojnego. — Wy­gląda na zupełnie samotną, na północ od równika i na wschód od południka 118, skąd wypłynęliśmy, nic podobnego nie widzę.

Zaraz określę szerokość, słońce jest jeszcze dość wysoko — zaproponował Higgins.

Kapitan zgodził się — sam potem ustalił, według tabeli, na podstawie wymierzonych i podanych przez sternika cyfr, że zna­leźli się na 24°40’ szerokości północnej.

Może to być tylko wyspa San Felix — rzeki wreszcie. — Znajduje się na podobnej, chociaż nieco wyższej szerokości.

Chłopcy, odpoczęliście już chyba dostatecznie, niech no który z was wejdzie na wyższą skalę i zobaczy, jak to tam wygląda — zwrócił się do marynarzy Higgins.

Stary sternik zauważył na mapie, że wyspa San Felix składa się właściwie z dwóch wysp odległych od siebie około dwadzie­ścia mil, o ile zaś pamiętał, to oglądając jeszcze z łodzi okolice wyspy przez lunetę, żadnej innej wyspy nie zauważył.

Marynarze nie kazali się prosić. Mieli ochotę na zdobycie ja­kiejś żywności i na parę łyków wody, więc rozkaz pójścia nieco w głąb wyspy bardzo im odpowiadał. Rozbiegli się po wybrzeżu, większość skierowała się w stronę skalistych wzgórz, gdzie wi­dzieli kręcące się ptaki morskie. Odległość była niewielka od miejsca, gdzie wylądowali, potem wzgórza ciągnęły się szeregiem, rozpadającym się na oddzielne grupy, ale oddalającym się coraz bardziej od brzegu.

O’Brien- dość szybko wdrapał się na niezbyt wysoki głaz skalny, leżący stosunkowo blisko miejsca lądowania. Kapitan i Higgins, nie mogąc się jeszcze utrzymać na nogach, słuchali uważnie przekazywanych im przez Irlandczyka informacji.

Tyle co widzę, to wokoło nas jest tylko morze — zaczął O’Brien.

A jak daleko sięgasz wzrokiem? — pytał Higgins.

No... wyspę widzę całą, zresztą nie ma tu co tak wiele oglą­dać... A w każdą stronę widzę chyba o połowę dalej, niż z bo­cianiego gniazda na „Essexie” — wołał z góry Irlandczyk.

Higgins szybko obliczał w myślach... Wypadło mu, że z bo­cianiego gniazda na szkunerze widoczność była na dwadzieścia mil, czyli że O’Brien widzi conajmniej w zasięgu trzydziestu mil.

I naprawdę nie widzisz żadnej innej wyspy? — wtrącił się Pollard.

Naprawdę nie widzę jej, kapitanie, a przecież ja mam do­bre oczy — odkrzyknął Irlandczyk aż purpurowy na twarzy z wysiłku. •

Dziwna rzecz — mruknął rozdrażniony Pollard wpatrując się w mapę. — Jeżeli wyspa jest tylko jedna, to nie jest św. Fe­

liksa, bo tamtych jest dwie. A jedyną pojedyńczą wyspą na tej szerokości jest Podesta, leżąca dziewięćset mil na zachód od Chile.

No tak, ale ona leży poniżej trzydziestego równoleżnika, a przecież ja wymierzyłem mniejszą szerokość — oponował Higgins.

A nie mogłeś się omylić?

Jeżeli, to najwyżej o kilka minut, a nie o kilka stopni — zaprotestował nieco urażony pierwszy sternik. — Jeśli pan chce, to zmierzę jeszcze raz.

Nie, to niepotrzebne — załagodził sprawę kapitan. — Je­stem przekonany, że namiar jest prawidłowy. Ale to jednak zagadka, bo na tej szerokości w okolicach Ameryki Południowej uie ma żadnej wyspy. A czy twój zegarek chodzi?

Chodzi, tylko nie wiem, według jakiego południka — od­parł niechętnie sternik. — W czasie tej burzy zapomniałem go nakręcić, a potem nastawiłem go tylko na oko, według słońca.

A mój w ogóle nie chodzi, dostała się do niego woda pod­czas tej straszliwej ulewy — przyznał się kapitan.

Pytali o zegarki wracających na brzeg członków załogi — łup przynieśli bardzo skromny: trochę jaj i trzy zabite kamie­niami mewy — okazało się, że zegarek miał tylko jeden cieśla. Ale i on nie przydał sdę na nic, bo uderzony podczas naprawia­nia łodzi Clarka nie chodził wcale. Tak więc wszelkie próby ustalenia dokładnej pozycji wyspy spełzły na niczym. Pozosta­wały tylko domysły.

Kapitan był zdania — a zgadzała sdę z nim większość zało­gi — że znaleźli się na jakiejś małej wysepce, leżącej w pobliżu brzegów Ameryki Południowej, lecz nie zaznaczonej na mapie. To jego zdanie stało się powodem, że w tydzień później, mimo iż nie posiadali niemal żadnych zapasów, wyruszył wraz z więk­szością rozbitków na morze. !

Higgins natomiast zajął inne stanowisko: morze w pobliżu Chile — gdzie, zdaniem kapitana, się znajdują — dobrze jest znane, ponieważ ludzie żeglują po nim od XVI wieku, jest więc rzeczą nieprawdopodobną, by jakaś leżąca w pobliżu brzegów wyspa, choćby tak mała, jak właśnie ta, na której wylądowali, uszła uwagi żeglarzy i wielorybników. Był przekonany, że

wiatry i prądy morskie zaniosły ich gdzieś dużo dalej na zachód, na mało znane wody, gdzie tylko bardzo rzadko pojawiał się jakiś statek.

Jak się okazało znacznie później, Higgins miał rację. Wyspą, na której wylądowali rozbitkowie z „Essexu”, była Ducie, leżąca mniej więcej na 125° długości geograficznej zachodniej, około trzysta mil na wschód od wyspy Pitcairn. Ale o tym nikt z roz­bitków nie miał pojęcia. Nie przypuszczali, że znajdują się znacznie dalej od brzegów Ameryki Południowej, niż byli w chwili opuszczenia statku, i że od najbliższego lądu, wybrzeży Chile, dzieli ich trzy tysiące mil odległości w kierunku wprost na wschód.

Do rozmów na te tematy doszło dopiero w parę dni później, kiedy okazało się, że wyspa nie może dostarczyć odpowiednich ilości pożywienia dla czternastu ludzi.

Pierwszą noc spali wszyscy doskonale, szczęśliwi i zadowole­ni — cóż to za rozkoszne uczucie: po trzydziestu dniach i no­cach kołysania się na falach nareszcie wyciągnąć się na nieru­chomej ziemi!... Rano wszyscy podjęli poszukiwania w tej części wyspy, na której wylądowali. Nie trwało to długo. Znaleźli trawy i krzewy spalone przez upał, nieliczne karłowate, powy­kręcane przez wichry drzewa, ale nigdzie żadnych owoców. Tylko na jednym, nieznanym im zupełnie drzewku dostrzegli jakieś zielone jagody — szybko zaczęli je gryźć, chociaż mogły być trujące. Nie spotkali nigdzie źródła wody, a te odrobiny, pozostałe w skalnych wgłębieniach po ostatnim deszczu, nie mogły zaspokoić pragnienia tak sporej gromadki ludzi. Udało im się śrutem zastrzelić kilka ptaków morskich kręcących się koło wyspy. Marynarze umiejący pływać skoczyli po nie w fale­nie oglądając się wcale na krążące w pewnej odległości rekiny. Mięso ptaków było bardzo twarde, cuchnęło rybami, ale mary­narze nie są grymaśni, umieją jeść wszystko.

Ba, żeby chociaż na każdego z nas było po jednym takim kuliku czy mewie — wzdychał żałośnie chłopak okrętowy Terry ogryzając przypalone udko, jakie na niego przypadło.

Coś mi się zdaje, że aby zaspokoić twój apetyt, trzeba by co najmniej flaminga albo pelikana — żartował z niego O’Brien.

Ale żołądek starego marynarza także dopominał się o swoje

prawa po zbyt skromnym obiedzie, O’Brien więc podniósł się i zaczął smętnie krążyć po brzegu. Pobiegł wraz z nim Terry w nadziei, że może uda im się znaleźć coś do jedzenia. Cóż, kiedy gnieżdżące się na skałach ptaki wypłoszyli już na dobre szukając ubiegłego dnia ptasich jaj. W krzakach przelatywała gdzieś para synogarliczek, ale kapitan strzelać zabronił, by ostatecznie nie wypłoszyć reszty ptactwa z wyspy na stałe.

A może lepiej będzie poszukać za tymi skałami — zapro­ponował O’Brien.

Przypomniał sobie, że patrząc wczoraj z góry widział gdzieś na wschodnim krańcu wyspy jakiś lasek. Teraz próbowali zna­leźć wśród głazów jakieś znośne przejście, pomagali im w tym także inni marynarze, ale bezskutecznie.

Pójdziemy tędy, po piasku — zdecydował Irlandczyk, nie­zmordowany w poszukiwaniach żywności.

Chodzili czas jakiś po brzegu, dotarli na zachodni kraniec wyspy, ale nigdzie nie napotkali żadnego żywego stworzenia.

Eh, ależ ze mnie idiota! — odezwał się nagle cieśla Cla­rence Berdford. — Przecież na takich brzegach bywają normal­nie raki, i to wcale duże, takie do dwóch stóp długości. Mają wspaniałe, czerwone mięso...

Słuchaj, Clarence, jeśli nie przestaniesz, wrzucę cię do wody! — zirytował się harpunnik Allenby.

O’Brien tylko mrugał oczami.

Oh, Clarence, nie tylko kraby czy raki, ale także palmy, wspaniałe palmy kokosowe, z olbrzymimi, jak głowa Terry’ego orzechami. A te orzechy są pełne, mimo że głowa Terry’ego jest pusta...

I przekornie zaczął wymieniać wszystko, co palma dostarczyć może człowiekowi: od pożywnego jądra orzecha i orzeźwiającego soku, przez niedopatrzenie tylko nazywanego „mlekiem”, aż po wiino robione z soku wyciekającego z naciętych gałęzi. Dał spokój wtedy dopiero, gdy jeden z marynarzy wcisnął mu jego własny, ceratowy kapelusz tak mocno na głowę, że zasłonił mu oczy i usta.

Podbiegł do nich zdyszany drugi chłopak okrętowy, starszy

o rok od Terry’ego Joe Raine. Niósł coś w zaciśniętych dłoniach. Okazało się, że to odłupane przez chłopca ze skał muszle. Skały,

do których muszle były przyrośnięte, znajdowały się kawałek od brzegu, Joe dostał się do nich brodząc w wodzie.

Czy to można jeść? — pytał zaintrygowany.

O’Brien bez słowa otworzył trzonkiem marynarskiego noża jedną muszlę i z uradowaną miną połknął jej zawartość.

Wszystko na świecie można jeść chłopcze, zwłaszcza gdy człowiek głodny — odpowiedział spokojnie. — W smaku przy­pomina to galaretę, w której podaje się na wielkanocne święta świński łeb. Tylko ten świński łeb to już musisz sobie wyima­ginować.

Podeszli do skał po dalsze muszle. Szybko się przekonali, że ich zawartość wprawdzie głodu nie zaspokoi, ale pomaga jednak ugasić pragnienie. Cóż, kiedy i to źródło wilgoci było, niestety, ograniczone — bardzo niedługo tak sumiennie obłupali z muszel wszystkie głazy, że nie pozostało na nich ani śladu mięczaków.

Kiedy także i próby połowu ryb zawiodły, kapitan zwołał ze­branie całej załogi. Na nim właśnie uradzano, że trzeba porzucić to niegościnne miejsce. Tylko Higgins oświadczył, że zostanie na miejscu, ponieważ jego zdaniem są zbyt daleko od lądu stałego, a wobec braku wody i zapasów żywności nie ma żadnych szans na dopłynięcie łodziami do lądu. Zdanie jego podzielali: stary O’Brien i piętnastoletni chłopak okrętowy Terrence Wilson.

Kapitan Pollard nie miał do nich o to pretensji. Kiedy dnia 26 grudnia 1820 roku obie łodzie, po tygodniowym pobycie na wyspie miały odpływać, załoga ich bardzo serdecznie żegnała trzech pozostających na wyspie towarzyszy.

Przyślemy wam na ratunek pierwszy napotkany statek — obiecywał wzruszony kapitan.

Daj Boże!... Jedźcie z pomocą boską! — odpowiedział prze­jęty sternik Higgins.

Niewielką mają nadzieję, że dotrą do Ameryki — zauwa­żył ze smutkiem stary Irlandczyk, gdy obie łodzie zniknęły na krańcach horyzontu kierując się prosto na wschód. — Mają zaledwie trochę tych sucharów, zniszczonych przez wodę mor­ską, kiedy to łódź Clarka przepuszczała wodę. Przy największej oszczędności wystarczy im to na tydzień. A wody mają jeszcze mniej!

Może niedługo spotkają jaki statek... Wody dostarczą im

chyba deszcze, bo tu pada dosyć często — pocieszał go Higgins, ale Irlandczyk nieufnie kiwał głową.

Przepowiednia sternika spełniła się częściowo: istotnie od cza­su do czasu przelatywały deszcze, załogom więc obu łodzi znacz­nie bardziej dawał się we znaki głód niż pragnienie. W ciągu dziesięciu dni zjedli zapas sucharów do ostatniej okruszyny. A potem zaczął się głód, straszny głód. Przelotna burza roz­dzieliła łodzie, co w konsekwencji było szczęściem dla łodzi prowadzonej przez cieślę Berdforda. W trzy dni później, gdy załoga omdlewała już i traciła świadomość z wyczerpania i gło­du, łódź zauważył marynarz czuwający na maszcie brytyjskiego brygu „Indian”. W ten siposób zostali uratowani, siedemnastego dnia błąkania się po morzu od chwili wypłynięcia z wyspy Du­cie, cieśla Clarence Berdford, drugi harpunnik Ted Jones, ku­charz Ben Harkins i jeden z marynarzy. Bardziej tragiczne były losy drugiej łodzi, w której znajdowali się: kapitan „Essexu” George Pollard, pierwszy harpunnik Jim Allenby, szesnastoletni chłopak okrętowy J'oe Raine i trzej marynarze. Doszło tam ostatecznie do przypadku ludożerstwa — fakt trudny wprost do uwierzenia. Opowiadał o nim jednakże sam kapitan Pollard pastorowi Bennetowi, członkowi Londyńskiego Towarzystwa Mi­syjnego, z którym spotkał się na wyspie Raiatea, leżącej na Oceanie Spokojnym.

W ciągu paru dni zapasy nasze skończyły się — po kilku dniach zmarło dwóch członków załogi. Nie pozostawało nam nic innego, jak żywić się ich zwłokami. Piekliśmy ich mięso na ogniu rozpalonym na kupie piasku na dnie łodzi... Lecz i te zapasy nie na długo starczyły... Potem najczarniejsze, najstra­szliwsze myśli snuły się nam po głowach. Czyżby miało dojść do rzucania losów, na kogo przyjdzie kolej?... Kto własną śmier­cią okupi życie pozostałych?... Tyle pamiętam, że w ciągu na­stępnego dnia ktoś jeszcze zmarł własną śmiercią. I jego zjedli­śmy także... Nic więcej powiedzieć nie mogę, bo na wspomnienie

o tym głowa mi goreje... Po jeszcze paru dniach rozpaczy i gro­zy, gdy leżeliśmy na dnie łodzi i nikt z nas już nie mógł się podnieść, na horyzoncie ukazał się jakiś statek. Zabrano nas na pokład, obchodzono się z nami bardzo dobrze..."

Łódź kapitana Pollarda uratował francuski szkuner wielo-

\

rybni cry „Daufin”. Miało to miejsce w pięćdziesiąt trzy dni po opuszczeniu wyspy Ducie — z sześciu ludzi pozostało przy życiu tylko dwóch: kapitan Pollard i harpunnik Allenby. Podobnie jak „Indian" także i „Daufin” szukał owej wyspy, na której pozo­stało trzech rozbitków. Ponieważ jednak znana była tylko jej szerokość geograficzna, a wszelkie dane, zdobyte od uratowanych rozbitków, dotyczące kierunku ich szlaku, były niesłychanie mętne, żaden ze statków wyspy nie odnalazł. Po paru tygod­niach daremnych poszukiwań, oba statki musiały zrezygnować i wrócić do swych portów macierzystych.

Zły los prześladował kapitana Pollarda nadal. Kolejny do­wodzony przez niego statek rozbił się obok wysp Sandwich. Po­tem nikt już nie chciał mu powierzyć żadnego statku.

* * *

Gdyby tak człowiek umiał łowić rekiny, miałby tu królew­skie życie — mówił O’Brien trzeciego dnia po odjeźdzde ło­dzi. — Jak żyję nie widziałem tyle razem tych bestii, jak tutaj, koło tej wyspy. Chciałbym wiedzieć, co one jedzą? Może pożera­ją się nawzajem?... ' ||1 Codzienne zdobycze rozbitków były bardzo skromne. Składały się przeważnie z synogarlic i z małych, podobnych do kosów i jak kosy śpiewających ptaszków. O’Brien przygotował lep z jemioły i kładł go na gałązkach krzaków i drzewek. Nie chcieli strzelać do ptaków, bo nabojów mieli niewiele, a także obawiali się, że spłoszone ptaki przeniosą się na drugą stronę wyspy, dokąd nie udało im się dotąd przedostać przez strome skały. Ponieważ przypadkiem wszyscy trzej umieli pływać, O’Brien proponował opłynąć grzebień skalny od wschodu, gdzie schodził on aż do morza, ale Higgins nie chciał się zgodzić. Morze w tym miejscu było stale wzburzone, a rekiny podpływały często aż pod sam brzeg, ponieważ było tam dość głęboko. Trudno byłoby także przetransportować broń, naboje i trochę narzędzi, które załogom łodzi na nic nie mogły się przydać.

No cóż, nie będziemy mieli pudingu na Nowy Rok — wzdy­chał O’Brien.

A co ty sobie wyobrażasz, że tam na drugiej strome wy­spy jest rajski ogród, kraina wszelkiej obfitości?...

Sam wdrapał się na wysoki szczyt skalny, by się przekonać, że południowy brzeg wyspy zupełnie jest podobny do północ­nego. Może trochę więcej było tam zielem, ale drzewka wyglą­dały tak samo: niskie, trzymające się blisko ziemi świerczki, okaleczone przez nadlatujące z bieguna południowego orkany, | prócz tego równie niskie drzewka liściaste o szeroko rozga­łęzionej koronie, których nikt z nich nie znał.

Nigdy nic nie wiadomo, póki się człowiek sam nie prze­kona — upierał się stary Irlandczyk. — I tak wypiliśmy już ostatnie krople wody, jakie się kryły gdzieś po dziurach, wy­braliśmy jaja z wszystkich gniazd. Zobaczysz, Higgins, że za parę dni nie zostanie, tu z ptaków ani piórko.

Wnet po Nowym Roku, który obchodzili bez puddingu, a tylko przy parze nędznych, wychudłych synogarlic, wiecznie myszku­jący po całej wyspie Terry wykrył wymarzone przejście przez łańcuch gór. Właściwie nie było to przejście, raczej jakby ciasny tunel, powstały skutkiem zawalenia się głazów, który prowadził na południowy brzeg wyspy. O’Brien nie od razu zdecydował się weń wejść, ale jakoś powoli przemknęli się tamtędy wszyscy trzej, jeden po drugim, i' przenieśli cały swój skromny dobytek.

Tu wygląda dużo lepiej, niż po tamtej stronie — chwalił O’Brien, jakkolwiek wybrzeże miało i tutaj taki sam charakter.

Było tam jednak nieco więcej miejsca, a jak się później oka­zało, także i teren pokryty zagajnikami był większy. HiggJns zaproponował kopanie w ziemi, celem poszukiwania źródła. Chociaż po tamtej stronie już nieraz próbowali tego sposobu bezskutecznie, O’Brien jednak się zgodził. Przy trzeciej próbie mieli szczęście: znaleźli na piaszczystym brzegu niewielkie źródełko, dające nieco ponad pintę wody na godzinę. Było to niewiele, ale na trzech ludzi starczało. Jedna tylko była zła strona tego źródła: oto podczas przypływu miejsce to zalewało morze, musieli więc nasi Robinsonowie czekać na odpływ morza, a potem oczyszczać źródło ze słonej wody i czekać, aż podejdzie woda przydatna do picia. Nie uskarżali się jednak na tę niewy­godę, a | odkrycia bardziej byli dumni, niż gdyby znaleźli żyłę złota.

Dziwna rzecz, jak złoto traci na wartości tam, gdzie się nic kupić nie da — snuł filozoficzne rozważania Irlandczyk pewnego

dnia, gdy szukając po kieszeniach jakiegoś zapasowego guzika, zamiast niego znalazł hiszpańską złotą monetę, która dziwnym trafem utknęła na dnie kieszeni podczas ostatniego postoju u brzegów Ameryki Południowej. — Nie można go przyszyć zamiast guzika — mruknął patrząc z niechęcią na złotą monetę.

Zasadniczo jednak był zadowolony, bo po tej stronie gór było znacznie więcej ptaków i nie tak spłoszonych. Prócz tego na skałach w okolicy zachodniego krańca wyspy natrafili na duże ławice ostryg. Chociaż czerpali z tych zasobów codziennie, nie było widać że ich ubywa.

Ostryga to dobra rzecz, ale na zakąskę — dogadywał Ir­landczyk, zjadając ich co dzień całe tuziny.

Kontynuował jednak stale (poszukiwania jakichś większych zwierząt, którymi można by się lepiej nasycić niż chudymi synogarlicami czy kosami. Towarzyszył mu zwykle Terry, ale na razie nie mieli szczęścia.

Pewnego dnia chłopak kręcił się po skałach w pobliżu brze­gu, gdy nagle zerwał faię i przybiegł kłusem, blady, z szeroko rozwartymi przerażeniem oczyma.

Tam, tam, tam... — bełkotał drżącym głosem wskazując ręką za siebie.

No, co tam takiego? Zjawę jakąś zobaczyłeś? — zaśmiał się Higgins.

Chłopak chwilę jeszcze walczył z głosem, zanim zdołał wy­krztusić: r

Panie, tam trupy!...

Trupy? — zdumiał się sternik. — Skądże by się tu wzięły? Czyje trupy?...

Chłopak tylko ramionami ruszał, nie potrafił dać wyjaśnienia. Od miejsca, gdzie postawili sobie spleciony z gałęzi szałas, mieli do przejścia jakieś pół mili. Po drodze Terry na tyle się opanował, że mógł już podać jakieś szczegóły. Wybrał się szukać ptasich gniazd, ale przede wszystkim jakiejś jaskini, bo O’Brien skarżył się, że zimno mu w szałasie. W istocie to południowe wybrzeże chłodniejsze było, zwłaszcza w nocy, od północnego, które łańcuch skał chronił przed zimnymi, ciągnącymi od bie­guna wiatrami. Chłopak gniazd co prawda nie znalazł, ale odkrył wejście do jaskini. Gdy wszedł do niej, a oczy przywykły do pół­

mroku, zauważył osiem szkieletów ludzkich, leżących jeden obok drugiego.

Dziwna rzecz, że leżą tak ułożeni szeregiem, jakby się umówili na równoczesną śmierć — zauważył stary marynarz w zamyśleniu przyglądając się szkieletom, które najwyraźniej należały do ludzi dorosłych, dobrze zbudowanych.

Pewnie zmarli z głodu i pragnienia — szepnął wystraszony Terry.

Higgins jednak niedowierzająco kręcił głową.

Być może, że Terry ma rację, ale oni wszyscy nie umarli jednocześnie — twierdził. — Nie zdarza się chyba, by kilku ludzi tak samo znosiło głód i pragnienie, zawsze ktoś z nich jest silniejszy i przeżyje innych. A taki przecież nie będzie się kładł spać obok nieboszczyków. Mnie się raczej wydaje, że ci nieszczę­śnicy zginęli gdzieś kolejno i na różnych miejscach wybrzeża, a załoga przybyłej tu przypadkowo łodzi pozbierała zwłoki i pochowała w tej jaskini.

To może znaczyć, że jednak czasem jakiś sta<tek tutaj za­błądzi — O’Brien ożywił się nową nadzieją. — Dobrze, Higgins, że mi o tym wspomniałeś, zaraz, jak tylko pogrzebiemy tych bie­daków ustawię, na skale jakiś maszt z flagą.

Wynieśli szkielety i pochowali je w ziemi z dala od brzegu, tuż pod skałami. Nad grobem ośmiu nieznanych ludzi O’Brien z Terrym usypali mogiłę z kamieni, a na jej szczycie postawili krzyż z wątłego pieńka świerczka. Potem na samym brzegu skał wznieśli maszt, zrobiony z kilku pni powiązanych sznurami. Miał trzydzieści stóp wysokości, do skał przymocowano go za pomocą sznurów. Gorzej było ze sprawą flagi — nie mogli przecież pozbyć się tego pozostawionego im przez odjeżdżających kole­gów kawałka żagla, ponieważ przykrywali się nim w nocy. Ale pomysłowy Irlandczyk uplótł z prętów rodzaj kwadratowej maty

0 długości boku kilku stóp, i tę właśnie oryginalną flagę umo­cowali na szczycie masztu. Byli przekonani, że można ją będzie zauważyć od strony morza z odległości dobrych paru mil.

Jaskinia, z której wyniesiono szkielety, była obszerna, sucha

1 tak wysoka, że wygodnie można było w niej stać, mogłaby więc dać im lepsze schronienie przed wiatrem i deszczem niż szałas z gałęzi. Dlatego też Higgins zaproponował, by się tam

przenieśli. Ale Terry zaczął błagać na wszystkie świętości, by tego nie czynili.

Te kościotrupy będą tu przychodzić mnie straszyć — po­wtarzał raz po raz błagając sternika, a ponieważ poparł go bardzo mocno zabobonny Irlandczyk, więc Higgins ostatecznie przestał nalegać.

W parę dni później O’Brien znalazł inną jaskinię, położoną w pobliżu ich dotychczasowego obozowiska. Była co prawda mniejsza od tamtej, ale zupełnie wystarczająca na ich potrzeby. Wejście do niej jednak było tak niskie, że musieli wchodzić na czworakach, co im jednak nie sprawiało trudności.

Tam przynajmniej będzie nam mniej wiatr dokuczał, cho­ciaż nie ma wcale drzwi — cieszył się Irlandczyk.

Po lewej stronie w jaskini znajdowały się dwa niewielkie otwory, zupełnie dostatecznie oświetlające małe wnętrze. Prze­nieśli się więć od razu, a stary O’Brien, któremu artretyzm moc­no dawał się we znaki, cieszył się, że w jaskini jest tak przy­jemnie ciepło.

Czas upływał im na nieustannych staraniach o żywność i wo­dę. Ileż to razy jednak, gdy ostrygi nie mogły ich nasycić, a nie udało im się schwytać jakiegoś kosa czy synogarlicy, kładli się spać z uczuciem głodu! Kiedy wiatry niosły wzburzone fale morza na brzeg i zalewały źródełko oraz skały z ławicami ostryg, wówczas spękane wargi i obrzękły z pragnienia język długo nie pozwalały im usnąć. Rozmawiali wtedy na tematy związane z ich losem.

Żeby tu było chociaż jedno przyzwoite drzewo, zrobilibyś­my z niego indiańską pirogę z ramą, która się nie przewraca. Moglibyśmy na niej gdzieś popłynąć — snuł plany Irlandczyk.

Czy to w takiej pirodze można się wypuścić gdzieś dalej na morze, panie O’Brien? — dziwił się młody Terry, który tylko szkunery, lub najwyżej łodzie wielorybnicze uważał za godne pływania po morzu.

Gdzieś dalej? Opłynę ci na niej cały świat wokoło ile razy tylko zechcesz! — puszył się stary marynarz, a Higgins uśmiechał się tylko z niedowierzaniem.

A czym będziesz się żywił w drodze? — wysuwał stale to samo zastrzeżenie.

Musiał więc Irlandczyk przyznać, że chociażby mu się udało zbudować wymarzoną pirogę, to kwestia żywności j wody sta­nowiła jednak przeszkodę nie do pokonania.

Tak, to prawda! Widocznie Pan Bóg tworząc świat o tej wyspie zapomniał! — wzdychał O’Brien.

I na tym zazwyczaj automatycznie kończyły się rozmowy

o sposobach ratowania się własnymi siłami.

Mijały dni i tygodnie, rozbitkowie już piąty miesiąc przeby­wali na wyspie. Pewnego dnia — było to 5 kwietnia 1821 roku — wyszli rankiem, by nazbierać jakichś jagód i zastawić nowe pułapki na ptaki. Poprzedniego dnia musieli się zadowolić tylko ostrygami i odrobiną wody, nic więc dziwnego, że po takim poście rozmowy ich toczyły się tylko wokół jedzenia. Na nic innego nie' zwracali uwagi. Dlatego też nie dosłyszeli pierwszego wystrzału z działa korwety brytyjskiej „Surrey”, która spostrze­głszy maszt z trzcinową flagą podeszła bliżej do wyspy.

Ale przy drugim wystrzale Terry zaniepokoił się wyraźnie.

Tam na morzu ktoś strzela! — krzyknął podniecony i od­rzuciwszy niesiony garnek z lepem chciał co prędzej wybiec iz lasku.

Lecz O’Brien schwycił go za kołnierz.

Terry, a ciebie co ugryzło? — irytował się. — A jakże, ktoś strzela!... Gdzieby tam kto strzelał?... Nic nie słyszę.

Ja ooś słyszałem — wtrącił sternik — ale wydało mi się, że to grzmot.

Przystanęli jednak wszyscy i nasłuchiwali uważnie. Teraz usłyszeli wyraźnie. Nie było wątpliwości: to wystrzał z działa!

Nieprzytomni wprost z radości rzucili się najkrótszą drogą na przełaj przez krzaki, zapominając o ścieżce, którą wyrąbali w gęstych zaroślach.

Na wzburzanych falach morza dostrzegli przebijającą się z trudem ku wyspie smukłą sylwetkę korwety. W pierwszej chwili ze zdumienia żaden z nich głosu nie mógł z siebie wy­dobyć, potem jednak oprzytomniawszy rzucili się na kolana dziękując przede wszystkim Bogu za zesłany im ratunek. Byli przekonani, że to uratowani w łodziach koledzy wysłali im ten okręt na pomoc; wnet jednak okazało się, że korweta nie natknę­ła się nigdzie na łodzie z ,,Essexu”. Kapitan korwety, Richard

Kaine, odwiedziwszy Tahiti, powracał najkrótszą drogą, wokół przylądka Horn, do Anglii, a kiedy w okolicach Zwrotnika Ko­ziorożca zaskoczyła go burza i zmusiła do zmiany kursu bardziej na północ, w stronę wyspy Ducie, z daJeka spostrzegł przez lunetę wywieszoną przez rozbitków na maszcie flagę.

Korweta nie dobiła do brzegu, lecz spuściła łódź wiosłową, która powoli, mimo wysokiej fali, zbliżała się do brzegu w tym właśnie miejscu, gdzie kryły się rafy podwodne. Higgins, do­skonały pływak, bez namysłu skoczył w wodę, podpłynął do łodzi, by uprzedzić załogę, która skutkiem huku fal nie do­słyszała ich ostrzegawczych okrzyków. Dopłynął do łodzi w stanie zupełnego wyczerpania — w ostatniej chwili, gdy już chwytały go śmiertelne kurcze, mocne ręce marynarzy dosięgły go i wyciągnęły z wody.

Ostatecznie Higgins doprowadził łódź do bezpiecznej przystani, a w godzinę później wszyscy trzej rozbitkowie znaleźli się na pokładzie korwety, gdzie przyjęto ich niezwykle serdecznie.

Tak zakończyła się historia wielorybniczego szkunera „Essex”, zatopionego przez kaszalota; z całej jego załogi, złożonej z dwu­dziestu ludzi na trzech łodziach, uratowało się tylko dziewięciu.

IV. Robinsonowie na Wyspach Auckland ;

Trudno byłoby winić Edwarda Raynala za rozbicie szkunera „Grafton” — nie ponosił winy ani on, ani kapitan Thomas Musgrave, ani też nikt inny i pozostałych trzech ludzi załogi, co przyznały bez zastrzeżeń nie tylko władze morskie, ale i zawsze podejrzliwe towarzystwa ubezpieczeniowe — lecz nie­podobna oprzeć się wrażeniu, że wszechpotężny los obrał sobie tego młodego Francuza na ofiarę swych kaprysów.

Wnioskując z dat, umieszczonych w jego opowiadaniu o przy­godach na bezludnej wyspie Auckland, wydrukowanym w prze­glądzie geograficznym „Tour du Monde” w roku 1869, dowiadu­jemy się, że Edward Raynal opuścił swą ojczyznę w bardzo młodym wieku: nie miał wówczas jeszcze trzynastu lat. Kiedy dobiegał lat osiemnastu, wyruszył szukać szczęścia w austra­lijskich kopalniach złota. Było to w roku 1852, kiedy to całą Nową Południową Walię — do niedawna jeszcze kolonię kar­ną — ogarnęła gorączka złota.

Lecz zaraz na wstępie do nowego życia w tej najmłodszej części świata Raynal przeżył pierwsze niepowodzenie. Wiozący go statek już koło Melbourne najechał o zmierzchu we mgle na zdradziecko ukrytą pod powierzchnią morza rafę, jakich dużo

jest na wodach w pobliżu Australii. Statek położył się na burtę, fala zmyła dwóch marynarzy z pokładu, reszta zaś załogi i mała grupa pasażerów przeżyła koszmarną noc na górnej części utrzy­mującego się nad wodą głównego masztu. Rano przejeżdżający w pobliżu statek parowy zabrał ich i odstawił do Melboum.

Wylądował więc Raynal w Australii bez żadnych środków do życia, ale to go nie przerażało. Przez całych jedenaście lat póź­niej próbował szczęścia jako poszukiwacz złota: od czasu do cza­su coś znajdował, przeważnie jednak wykopywał czysty piasek. Kiedyś, gdy po odejściu robotników został jeszcze chwilę w krót­kim wykopie, przywaliła go ziemia i z największym trudem tylko ocalił życie. Wówczas obliczywszy wszystkie zyski i straty powiedział sobie, że niełatwo jest utrzymać się z zawodu poszu­kiwacza złota. Tak więc po jedenastu latach pobytu w Australii przypomniał sobie stare przysłowie, że „wszędzie dobrze, a w domu najlepiej”.

Spakowawszy trochę rzeczy, które nazywał swym majątkiem, wybierał się już jak syn marnotrawny wracać do kraju, do Francji. Wtedy jednak jakiś diabeł, agent złego losu, postawił na jego drodze pana Karola Sarpy, również Francuza, człowieka ogromnie przedsiębiorczego, prowadzącego w Sydney wielki ma­gazyn materiałów włókienniczych.

Hm, więc pan wyjeżdża do kraju, tak... — mówił pan Sarpy gładząc brodę. — To bardzo mi przykro.

A dlaczego? — zdziwił się Raynal. — Przecież ja się nie znam na handlu materiałami.

Oczywiście, że nie — zgodził się pan Sarpy — ale właśnie pan jest człowiekiem, jakiego mi potrzeba.

Powiedzieć komuś, że jest właśnie potrzebnym mu człowie­kiem, to już na wpół kupić go sobie, zwłaszcza gdy się ma do czy­nienia z typem tak żądnym przygód i nie mającym jeszcze lat trzydziestu, jak Edward Raynal. Były poszukiwacz złota z ja­rzącymi się wielkim zainteresowaniem oczyma wysłuchał planów hurtownika materiałów włókienniczych.

Sprawa była bardzo prosta. Pan Sarpy słyszał, że na wyspie Campbell — bezludnej i pustej, leżącej na południe od Nowej Zelandii, o której brzegi biją nieustannie wzburzone fale Oceanu Spokojnego, tak niefortunnie narwanego przez jego odkrywcę

Magellana — znajduje się srebro i cyna. Raynal zaś posiada wszelkie potrzebne właściwości, by jako kierownik wyruszył 1 wyprawą badawczą na tę właśnie wyspę. Bo prócz znajomości fachu poszukiwacza | kopacza złota, nabytego w ciągu jedenastu lat pracy w Australii, jest także dobrym marynarzem.

Niech pan da spokój, z tą znajomością żeglugi nie jest tak dobrze — zastrzegał się Raynal. — Jedenaście lat już nie pływałem, nie podjąłbym się dziś prowadzenia nawet najmniej­szego statku, zwłaszcza na tak podłych wodach, jak Ocean Spokojny.

Dobra, na to znajdzie się rada — po krótkim namyśle kusił go dalej pan Sarpy. — Mój wspólnik ma kuzyna, amery­kańskiego kapitana. To niejaki Thomas Musgrave, który osiedlił się tu niedawno wraz z rodziną. Bardzo inteligentny, trzydzie­stoletni człowiek, zdolny marynarz. On będzie mógł poprowadzić statek.

To już rozwiązuje sprawę — zgodził się Raynal już w dzie­więćdziesięciu procentach zjednany dla projektu pana Sarpy. — Ale co będzie, jeżeli tam nie ma ani cyny, ani srebra? — wy­sunął zastrzeżenia, bo liczne niepowodzenia w życiu nauczyły go pewnej ostrożności.

Są z całą pewnością — twierdził pan Sarpy. — Gdybyście nawet nie natrafili na żyłę, to nic nie szkodzi, bo tam, czy na wyspie Auckland złowicie tyle fok, że wyprawa wam się bardzo opłaci, | zdobędzie pan jeszcze dodatkową sumkę na powrót do kraju. No co, ubijemy ten interes? — wyciągnął ku niemu rękę.

Raynal już gotował się wyciągnąć rękę, gdy nagle powstrzy­mała go jeszcze jakaś myśl. Dość długo pływał po morzach, a zdradzieckie wody Oceanu Spokojnego poznał na własnej skó­rze. Wiedział, że są one najgorsze właśnie między 40 i 60 rów­noleżnikiem, czyli tam, dokąd statek miał wyruszyć na polecenie pana Sarpy. Ocean ma tam absolutną swobodę dla swych rozsza­lałych, smaganych wichrem fal, bo żaden ląd nie hamuje ruchu wód. Fale długości 350 metrów i wysokie blisko 20 metrów, licząc od bruzdy do grzebienia, pędzące z szybkością do dziewięć­dziesięciu kilometrów na godzinę, nie należą tam wcale do rzad­kości. A jeżeli statek rozbije się tam gdzieś koło jakiejś wyspy,

co wtedy? — pomyślał Raynal i zaraz zwierzył się panu Sarpy ze swych obaw.

Ale wielki hurtownik roześmiał się tylko głośno.

No, to już najmniejsze zmartwienie! Gdyby, co nie daj Boże, stało się jakieś nieszczęście, to czyż tu nie ma całej masy pań­stwowych statków, których załoga nie ma nic do roboty i tylko obija się po karczmach? Po prostu pojadą i podejmą poszukiwa­nia pana Raynala i spółki na całym Oceanie Spokojnym, od No­wej Zelandii aż po Antarktydę!

Wie pan, rząd angielski nie jest tak skory do organizowania kosztownych wypraw ratunkowych dla jakiejś prywatnej im­prezy — Raynal miał poważne wątpliwości.

Tu pan Sarpy patetycznym gestem uderzył się w pierś.

No dobrze, ale przecież jeszcze jesteśmy tu my! Firma Sar­py i spółka — oświadczył z godnością. — Znamy swoje obowiąz­ki i wypełnimy je sumiennie. Sami wyślemy statek ratowniczy.

W ten sposób została usunięta ostatnia przeszkoda w zawar­ciu umowy. Pozostawało już tylko omówienie drobiazgów. Ray­nal miał kierować pracami nowej kopalni, a wydobytą cynę i srebro odsyłać regularnie do Sydney i tak dalej.

W czwartek, 12 listopada 1863 roku dwumasztowy szkuner „Grafton” opuścił port w Sydney. Był to żaglowiec o krótkim kilu, lecz szeroko rozstawianych burtach, co pozwalało mu na przyjęcie siedemdziesięciu pięciu do osiemdziesięciu ton ładun­ku. Co prawda gómy pokład był niezbyt szczelny i przy nieco większej fali woda przeciekała do kajut — tak było przez cały czas podróży — ale kadłub, pod linią najgłębszego zanurzenia, bardzo solidnie obity był miedzianą blachą, więc do dolnych pomieszczeń przedostawała się tylko nieznaczna ilość wody.

Pięcioosobową załogę „Graftonu” tworzyła znacznie zróżni­cowana mieszanina. Kapitanem był Thomas Musgrave, trzydzie­stoletni Amerykanin, o twarzy inteligentnej, otoczonej gęstym, jasnym zarostem, jaki wówczas dyktowała moda. Obok niego znany nam już Francuz Raynal, o rok ledwie młodszy od kapita­na, z podobnym jak on, odmiennym tylko w barwie, czarnym zarostem. Marynarz o szkockim nazwisku Aleksander MacLaren z narodowości był Norwegiem. Wysoki, barczysty, płowowłosy, z przystrzyżonym wąsem — nie wypada przecież, by marynarz

miał podobnie długą brodę jak kapitan — miał lat dwadzieścia osiem, był doświadczonym marynarzem i człowiekiem niezwy­kłej siły. Mówił mało, nigdy nie śmiał się głośno, wypełniał skrupulatnie wszystkie rozkazy nie próbując nawet ich kryty­kować. Od imienia nazywano go: Alick.

Drugim marynarzem był dwudziestoletni Anglik George Harris, skromny, naiwny chłopak z pewnym wykształceniem, dobry marynarz. Zarost sypał mu się dopiero, ale George żywił w sercu skrytą nadzieję, że już niedługo będzie mógł się pochwa­lić brodą 'taką jak co najmniej Alick.

Mały ten zespół uzupełniał dwudziestotrzyletni Portugalczyk, Henri Forges, mężczyzna niskiego .wzrostu lecz szeroki w ba­rach, o twarzy zniekształconej przez jakąś wschodnią chorobę podobną do trądu, po której pozostałych blizn nie zakrywał skromny zarost. Podobnie jak Alick był niepiśmienny; na szku- nerze wołano go angielskim odpowiednikiem jego imienia: Har­ry. Jakkolwiek główną jego funkcją na „Grafionie” było ku- charstwo, jednakże właściwie był „służącą do wszystkiego” — usługiwał, sprzątał kajuty, aie w razie potrzeby stawał przy sterze lub pomagał zwijać żagle.

Wszyscy ci ludzie różnych narodowości porozumiewali się ze sobą znanym im językiem angielskim.

Ale pech towarzyszący stale Edwardowi Raynalowi nie opu­ścił go i teraz. Przy wyjściu z Sydney ostry przeciwny wiatr zmusił załogę do męczącego lawirowania. Wprawdzie przez na­stępne dwa dni sprzyjała im pogoda, lecz potem barometr zaczął gwałtownie spadać, południowy dotychczas wiatr zmienił się na zachodni, zaś późnym wieczorem wzmógł się tak bardzo, że wzburzone fale zaczęły przelewać się przez pokład głęboko za­nurzonego szkunera.

Musgrave kazał zawczasu pozwijać wszystkie żagle, pozosta­wiając tylko do połowy zrefowany główny żagiel tylnego masztu, leoz i tak pod naporem wichury szkuner gnał jak jacht wyścigo­wy. Kiedy po godzinie jedenastej wieczorem od Alicka przejął ster Raymal, burza rozpętała się na dobre: czarne, groźne chmu­ry, raz po raz rozdzierane błyskawicami, przewalały się tak nisko nad statkiem, iż zdawało się, że maszt rozrywa je na strzępy, ryk wichury i bijących o kadłub fal głuszył wszelkie słowa, oślepiony

155

zaś nieustannymi błyskawicami Raynal nie mógł dojrzeć kompa­su. Ledwie dwadzieścia minut stał przy sterze, gdy potężna fala uderzyła w lewą burtę statku, targnęła nim mocno, zwaliła się na pokiad i zmiotła zeń wszystko wraz z częścią bariery d... Ray- nalem.

Na wpół uduszony zalewającą go wodą zdołał w ostatniej chwi­li instynktownie schwycić się bariery prawej burty i oprzytom­niawszy starał się jakoś przedostać z powrotem do steru. Lecz nie była to łatwa sprawa — statek przechylony był na prawą burtę, a pokład opadał w dół pod ostrym kątem. Kiedy wreszcie wdrapał się wyżej i zdołał uchwycić koło sterowe, okazało się, że statek nie słucha steru sterczącego w znacznej części nad po­ziomem morza. Wichura napierając na rozpięty żagiel tłoczyła statek pod wodę. Niewiele brakowało, by „Grafton” położył się zupełnie na prawej burcie — w ostatniej chwili udało się ka­pitanowi przy pomocy dwóch marynarzy zwinąć zupełnie żagiel. Szkuner wyprostował się trochę, niebezpieczeństwo przewrócenia się statku zostało na razie zażegnane, ale lekki przechył na prawą burtę świadczył, że przesunął się balast na dnie statku.

Kapitan, dwaj marynarze i kucharz zbiegli natychmiast pod pokład, nieszczęsny Raynal pozostał sam u steru. Obecnie można już było kierować statkiem, który mimo zwinięcia wszystkich ża­gli szedł z szybkością co najmniej siedmiu węzłów. Szybkość tę powodował opór stawiany sile wiatru przez kadłub statku.

Stwierdziwszy, że główny balast, piętnaście ton starego żela­stwa, ułożonego na dnie szkunera wzdłuż kilu, nie ruszył się dzię­ki przykryciu go odpowiednią podłogą, kapitan odetchnął z ulgą. Inaczej „Grafton” dawno już położyłby się na burcie i żadna siła ludzka nie zdołałaby go podźwignąć. Natomiast balast dodatko­wy, dziesięć ton piaskowca, ułożony luźno na podłodze, przesunął się na prawą burtę, a wraz z nim i załadowane dwadzieścia beczek na tran. Czterej mężczyźni pracowali ciężko całą noc, zanim udało im się przesunąć kamienie i beczki tak, by statek powrócił do peł­nej równowagi. Całe szczęście, że stwierdzili przy tym, iż kadłub statku pod linią zanurzenia jest szczelny.

Rankiem, po skończeniu pracy, pokrzepili, się wszyscy, razem z Raynalem, który przez całą noc nie wypuścił z rąk steru, kie­

liszkiem gorzałki. Wiatr na szczęście przycichł nieco, burza przeszła dalej, koło południa pogoda poprawiła się znacznie.

. W dziesięć dni później przeżyli jeszcze jedną burzę, krótszą jednak i nie tak gwałtowną. Wreszcie 2 grudnia przybili do brzegu na południowowschodnim wybrzeżu wyspy Campbell w zatoce Abrahama Bosona. Daremnie jednak szukali kopalni cyny i srebra. Do tego wszystkiego trzeciego dnia pobytu na wyspie Raynal zapadł na jakąś złośliwą gorączkę i po miesiącu choroby stan jego był tak ciężki, że Musgrave zwiedzając wyspę zastanawiał się, gdzie umieścić jego grób.

Z kolei kapitan rozpoczął poszukiwania kopalni, ale i on także nic nie znalazł. Może tam kiedyś była jakaś kopalnia, a nieznający się na rzeczy kapitan nie umiał jej znaleźć, ale równie prawdo­podobne było, że żadna kopalnia ani cyny, ani srebra nigdy tam nie istniała. Podobny zawód przeżyli jeżeli chodzi o foki. Przez całe cztery tygodnie pobytu na wyspie natknęli się tylko na pięć sztuk morsów. Wszystkie one stały się ich łupem. Jeden z nich był specjalnie okazały, a ponieważ złowili go w wieczór wigi­lijny, nazwali go „Old Christmas”. Wagę jego określali mniej więcej na 600 kilogramów, wytopiony zaś z- niego tłuszcz dał 150 litrów.

Po paru tygodniach daremnych poszukiwań okazało się, że ta część wyspy Campbella zamieszkała jest tylko przez albatrosy, których jaja wystarczały na obiad dla dwóch ludzi, natomiast nie ma tam żadnych metali, a także nie zjawiają się tarti foki ani żadne z ich płetwonogich krewniaków. W tej sytuacji kapitan Musgrave kazał podnieść kotwicę, mając zamiar szukać szczęścia na wyspie Auckland.

Grafton” po dwudniowej żegludze, w sam dzień Nowego Ro­ku, dotarł do skalistych wybrzeży wyspy Adama, sąsiadującej | wyspą Auckland od południa, podobnie jak wyspa Enderby sąsiaduje z nią od północy.

Wyspa Auckland, to nieprzyjemny, skalisty kawał lądu, leżący między 50 i 51 południowym równoleżnikiem, a obok 166 południ­ka na wschód od Greenwich. Ciągnie się on na sześćdziesiąt kilometrów z północy na południe; szerokość wyspy wynosi mniej

*

*

157 —

I

więcej połowę tego, czyli około 30 kilometrów. Jednakże powierz­chnia wyspy wynosi wszystkiego około 400 kilometrów kwadra­towych, ponieważ morze wdziera się w ląd licznymi zatokami, zwłaszcza na wschodnim wybrzeżu.

Statek płynął powoli wzdłuż południowego brzegu wyspy Adama kierując się na wschód. Powracający już w tym czasie do zdrowia Raynal, leżąc na pryczy w swej kajucie, zamyślony wpatrywał się w wysokie, czarne, stromo opadające w morze skały. Widocz­ne w nich były liczne szczeliny wyżłobione przez ocean; wysokie fale przyboju wpadały w nie z hukiem przypominającym wystrzał z działa. A kapitan Musgrave na pokładzie mierzył przy pomocy sekstantu wysokość gór na wyspie Adama: wypadło mu 2,500 stóp, całych 750 metrów. Po południu szkuner wszedł już od wschodu do zatoki Carnleya. Wjazd był wygodny, szeroki na trzy kilo­metry, za nim rozpościerało się w zatoce gładkie lustro wody, mimo iż morze wokół zatoki było dość wzburzone.

No, tu będziemy mogli łowić do woli — kapitan wbiegł z uśmiechem na ustach do kajuty Raynala budząc go z drzemki.

Spojrzeli obaj przez iluminator na brzegi, pokryte czarnymi i ciemnobrązowymi ciałami morsów. Po niepowodzeniach na wyspie Campbella widok ten był bardzo pocieszający. Obaj męż­czyźni z zainteresowaniem obserwowali olbrzymie zwierzęta: szybko wskakiwały do wody, podpływały do szkunera i otoczyw­szy go szerokim kręgiem ryczały ze złością, jak gdyby gniewne

o to, że ktoś pozwolił sobie wtargnąć do ich cichego dotąd kró­lestwa.

Uważam, że będzie najlepiej, gdy zostaniemy tu tylko kilka dni, do chwili, gdy napełnimy tranem wszystkie nasze beczki. Potem wrócimy tu zimą z grupą dwudziestu pięciu lub trzydzie­stu łowców na solidne łowy, które dobrze się opłacą. Tych mor­sów są tu setki — proponował kapitan.

Raynal zgadzał się z nim w zupełności.

Teraz pragnęli tylko znaleźć blisko brzegu dość płytkie i osło­nięte od wiatrów miejsce, gdzie mogliby rzucić kotwicę. Wygląda­ło jednak na to, że zatoka jest wszędzie bardzo głęboka — aż do samego zmroku czterdzieści metrów długa ołowianka w ręku Alicka nigdzie dotąd nie dotknęła dna. Kapitan zdecydował więc | ciężkim sercem, że spędzą noc na wodach dość obszernej zatoki,

Ih

gdzie wiatry hulały swobodnie. Na szczęście noc minęła spokojnie, tylko ulewa nie ustawała ani na chwilę.

Rankiem opłynęli półwysep — nazwany później nazwiskiem Musgrave’a — i śkieirowali się w -północną odnogę zatoki trzymając się blisko jej wschodnich brzegów. Odnoga była dosyć szeroka, brzegi jej tworzyły strome, lecz niezbyt wysokie urwiska skalne. „Grafton” posuwał się ostrożnie, załoga czuwała nieustannie, ponieważ pod wodą widać było zielone cienie, wskazujące na okryte porostami skały. Miejscami pokazywał się płaski kawałek brzegu, pokryty otoczakami i drobnym żwirem, lecz piaszczystego brzegu nie spotkali nigdzie. Wreszcie po południu trafili na małą, dość płytką zatokę, gdzie mogli rzucić kotwicę. Zmordowana za­łoga odetchnęła z ulgą, ale kapitan wcale nie był zadowolony. Zatoka była wystawiona na zachodnie wiatry, a jej południowy cypel — nazwany później przylądkiem Raynala — miał tak nie­szczęśliwe położenie, że uniemożliwiał wszelkie manewrowanie, niezbędne do wyprowadzenia statku przy zachodnim, wiejącym ku lądowi wietrze.

Na razie nie było innej rady, trzeba było zaufać sile łańcuchów kotwicznych. Już w dwie godziny później okazało się, że Musgra- ve żywił słuszne obawy: kiedy zerwał się ostry, północnozachodni wiatr, trzeba było rzucić drugą kotwicę. Wiatr nie ustał do wie­czora, przed północą atakował mocnymi porywami, otaczając mały szkuner zwałami słonej wody. W pewnej chwili pękł łań­cuch drugiej kotwicy: „Grafton’" na jednej kotwicy nie mógł się oprzeć wzburzonym falom. Kotwica nie trzymała się dna, szku­ner zbliżał się do groźnych, skrytych zdradziecko pod powierz­chnią skalistych raf.

Może ranny przypływ przyjdzie nam z pomocą i ściągnie nas w wypadku, gdyby statek utknął na skałach — pocieszał Raynal kapitana.

Ale Musgrave z wyraźną troską kiwał tylko głową.

Wprawdzie „Grafton” to mocny statek, lecz boję się, że tego nie wytrzyma — rzucił zaniepokojony, gdy szkuner już po raz któryś § kolei uderzył dnem o skałę.

Zaraz potem mocne uderzenie wichury w burtę uniosło niemal statek w górę i z ogłuszającym trzaskiem cisnęło go na skały. Mocny wstrząs zwalił obu mężczyzn z nóg — szum wdzierającej

się do kadłuba wody świadczył, że gdzieś w okolicy kilu powstała duża wyrwa. „Grafton” trzymał się wprawdzie mocno na skale, lecz był to już wrak, który nigdy nie zdoła wypłynąć na bezdroża oceanu!

Kapitan po omacku ruszył na pokład. I tam także panowały ciemności, widać było tylko białawe grzbiety przewalających się nieustannie przez pokład statku fal. Szkuner mocno był przechyr lony na prawą burtę, kąt nachylenia pokładu był tak duży, że Musgrave wspinał się w górę z najwyższym wysiłkiem, mimo iż trzymał się rozpiętej między obu masztami liny.

Z radością stwierdził, że przy rozbiciu statku obaj marynarze i kucharz nie ponieśli żadnych obrażeń. Wszyscy czterej więc zaczęli w gorączkowym pośpiechu wynosić spod pokładu wszyst­ko, co jeszcze można było uratować. Raynal nie mógł im przyjść z pomocą, gdyż dotarłszy z wielkim trudem do steru czuwał na pokładzie, a Musgrave przywiązał go liną do masztu, by go któraś mocniejsza fala nie zmyła do morza.

Ponieważ woda zalała wnętrze statku i kajuty, załoga więc niewiele zdołała uratować: trochę ubrań i bielizny, kuferki Ray- nala i kapitana, skrzynkę z narzędziami — których, jak się póź­niej okazało, było bardzo mało — oraz instrumenty nawigacyjne. Wszystko to umocowali linami przy jednym z luków i okryli smołowanym żaglem, pod którego koniec także sami się schronili. Przemoczeni i zmarznięci na kość, szczękając zębami i modląc się, by statek nie zatonął przed świtem, zdani na łaskę losu i fal, cze­kali z upragnieniem brzasku dnia. Wprawdzie na południowej półkuli był właśnie środek lata i słońce powinno się ukazać już za godzinę, lecz zaniepokojonym rozbitkom każda minuta wyda­wała się wiekiem, a godzina trwała dużo dłużej niż sześćdziesiąt minut.

Wschodzący dzień odsłonił przed oczyma pięciu ludzi z „Graf- tonu” ponury obraz rozszalałych' żywiołów. Wichura nie ze­lżała ani na chwilę i z olbrzymią siłą smagała twarze poziomymi niemal strugami deszczu. Raz po raz wzbijała potężne fale mo­rza, rozpryskujące się bryzgami piany na wysokości do stu metrów.

Nocą sytuacja nie wyglądała tak groźnie, jak teraz — zauważył chmurnie Raynal.

I nie ma nadziei, by się to prędko skończyło. Musimy pró­bować jak najprędzej przedostać się na brzeg — odparł kapitan.

Jakże pan to zrobi przy tak wysokiej fali? — pytał nieufnie Raynal.

Przy pomocy łodzi. Zobaczy pan, że się uda — twierdził Musgrave.

Szczęściem dla rozbitków łódź była przymocowana tak solid­nie, że ani wichura, ani potężne fale nie zerwały jej i nie zatopiły. Na tej wątłej, nieco ponad cztery metry długiej łódeczce z cedro­wego drzewa, przydatnej do pływania tylko po spokojnym mo­rzu, Musgrave oparł cały plan ratunku. Szkuner leżał równolegle do brzegu zasłaniając w pewnym sensie tę małą część zatoki przed naporem fal, a ponieważ morze było tu nieco spokojniejsze, kapitan miał nadzieję, że łódź się nie przewróci.

Umocowawszy koniec zwoju mocnej liny do uchwytu przy bur­cie statku, zwój wrzucili do łodzi; zeszli do niej wszyscy zabiera­jąc ze sobą to, co udało im się uratować ze statku. Dopłynąwszy na wiosłach do połowy odległości od brzegu, drugi koniec liny umocowali na polecenie kapitana do łódki tak, by morze nie mo­gło jej zagnać na ostre rafy, gdzie rozbiłaby się w drzazgi. Teraz Alick, najlepszy z nich wszystkich pływak, opasał się inną liną, której drugi koniec przymocowany był do łodzi, i śmiało skoczył we wzburzoną wodę płynąc do brzegu. Duża fala porwała go i poniosła na brzeg — w chwili, gdy rozbijała się o skały, Alick szybko schwycił się jakiegoś występu i wspiął się wyżej, by odbój fali nie zmył go do morza.

Okrzyk radości z łodzi pokwitował sukces śmiałego czynu. Alick zaś wbiegłszy na brzeg mocno przywiązał koniec liny wokół pobliskiego drzewa. Teraz łódź przymocowana już była z dwóch stron: nie mogła ruszyć się z miejsca, tylko wznosiła się i opa­dała wraz | ruchem fal. Łącząca ją z brzegiem lina biegła co prawda ostro w górę, lecz mimo to oddała rozbitkom nieocenioną przysługę. Kapitan umieścił na niej blok, uwiązany na linie, któ­rej koniec trzymał mocno w ręku, drugi zaś zgrabnie rzucił Alic- kowi; na bloku umieścił owinięte w wielki żagiel przedmioty uratowane z „Graftonu”, które Alick przeciągnął po napiętej linie na brzeg. Potem przyszła kolej na ludzi. Pierwszy przesu­nął się na rękach po linie kucharz Harry, za nim młody mary-

l

narz Goorgc, ostatni zaś wyruszył kapitan Musgrave z uwiąza­nym na ramionach Raynalem. Przeprawa ta nie była łatwa, zgi­nęliby obaj już blisko brzegu, gdyby w ostatniej chwili nie przyszedł im z pomocą Alick. Młody olbrzym bez wahania sko­czy} w fale i podtrzymał wyczerpanego kapitana w chwili, gdy już zbawcza lina wymykała mu się z rąk.

Na brzegu zastali już przygotowany namiot: ich własny, smo­łowany żagiel, który Alick rozpiął włooło drzewa jak wkoło żerdki namiotowej. Tam także zgromadzone były wszystkie ich zapasy. Kapitan przyjrzawszy im się uważnie stwierdził, że razem wziąwszy było tego niewiele: kilka funtów solonego mięsa, jedna stufuntowa baryłka marynarskich sucharów, jedna pięćdziesię- ciofuntowa baryłka mąki, dziesięć funtów cukru, dwa funty her­baty w blaszance i w takim samym opakowaniu trzy funty kawy, blisko funt na nic nieprzydatnego pieprzu, mały, żelazny kociołek do gotowania i sześć funtów tytoniu, z którego wszyscy ogromnie się ucieszyli, wszyscy bowiem palili fajki.

Pozostały jeszcze na pokładzie statku kuferki Raynala i Mus- grave’a, kilka worków soli, skrzynka z narzędziami, duża skrzynia z naczyniami i przyborami kuchennymi oraz wielki kocioł żelaz­ny do wytapiania tranu z fok. Kapitan postanowił, że wyprawią się po to wszystko jak tylko będzie można — zwłaszcza po ku­ferek Raynala, w którym mieściła się ich jedyna broń, myśliwska dwururka, którą Raynal zabrał ze sobą licząc, że dla rozrywki będzie mógł na wyspie Campbella strzelać do kaczek. Plan ten upadł z powodu choroby, ale w dzisiejszej ich sytuacji broń stawała się niemal bezcennym skarbem. Raynal martwił się tyl­ko, że nie zabrał więcej amunicji — cały jej zapas składał się tylko z dwóch funtów prochu, dziesięciu funtów ołowiu i pu­dełeczka spłonek.

Co będziemy teraz robić, kapitanie? — niezmordowany Alick czekał już na nową robotę.

Trzeba rozpalić ogień, musimy napić się czegoś ciepłego — odpowiedział kapitan.

Mimo że deszcz padał nieustannie, a trawa wszęd2ie dokoła była wilgotna, Georg wyszukał gdzieś pod zwalonym pniem tro­chę suchego chrustu, a Harry starał się go rozpalić. Wilgotne zapałki nie chciały się palić, wreszcie prysnęła iskra i podpaliła

osłonięty płachtą żaglową stos. Harry przyniósł z pobliskiego potoku wodę w kociołku, w parę chwil później już cala gromad­ka piła herbatę zagryzając ją sucharami. Gorący napój przywró­cił im wszystkim dobre samopoczucie, wobec czego kapitan po­stanowił natychmiast wyruszyć na poszukiwanie jakiejś groty, która dałaby im lepsze schronienie przed deszczem od zaimpro­wizowanego namiotu. Przed odejściem nazbierali jeszcze trochę suszu dla Raynaila, by ten mógł przez cały czas utrzymać ogień.

Gdy Raynal pozostał sam, od razu ogarnął go nastrój przygnę­bienia i rozpaczy skutkiem sytuacji, w jakiej się znaleźli. Radość | uratowania życia rozwiała się bez śladu. Na wspomnienie da­lekiej ojczyzny w oczach jego pojawiły się łzy wzruszenia. Długo siedział zatopiony w smutnych myślach — dopiero przygasające ognisko przypomniało mu jego obowiązki. Dorzucił gałęzi i po- czołgał się do potoku, by na przywitanie wracających przygoto­wać następną herbatę. W trakcie gotowania zauważył, że ognisko się trochę zapadło i że teren wokoło niego zaczął się tlić. Zorien­tował się, że rozłożyli się obozem nie na skale, ale na warstwie podmokłego torfu. Trzeba więc było czuwać, by torf dokoła ogniska nie zapalił się groźnym płomieniem.

W godzinę później wrócili koledzy; przemoknięci do nitki, zmę­czeni i źli — nie znaleźli żadnej groty ani jaskini. Nie ma rady, będą musieli nadal gnieździć się w ciasnym, przeciekającym namiocie, gdzie nie może się pomieścić pięciu mężczyzn wraz ze wszystkimi rzeczami. Popijając herbatę spoglądali przed siebie ponuro. W pewnej chwili Musgrave ukrył głowę w dłoniach — w myśli stanęła mu żona i dzieci... Twarzy jego nikt nie widział, aile drgające ramiona świadczyły wymownie, że bezgłośnie płacze.

Nie on jeden zresztą dał się porwać nastrojowi rozpaczy.

Diabli nadali to całe rozbicie statku! — zaklął głośno George. — Nie lepiej nam było od razu w nocy pójść na dno? — zuchwale przeklinał zły los.

Opanowany Portugalczyk Harry potakiwał mu ruchem głowy. Tylko Alick milczał i nie zdradzał się ze swymi myślami.

Tymczasem Raynal, który w samotności przeżył gorzkie chwile zwątpienia, teraz znalazł dla współtowarzyszy słowa pociechy i otuchy.

Takie słowa to wprost bluźnierstwo, zwłaszcza w ustach taik

młodego człowieka — surowo napomniał Georgu a, który zawsty­dzony spuścił głowę. — Póki człowiek oddycha, musi wierzyć i mieć nadzieję — ciągnął Raynal. — Żywi i zdrowi dotarliśmy do lądu, uratowaliśmy z „Graftonu” sporo rzeczy, jeszcze więcej sprowadzimy ich w najbliższych dniach. A prócz tego: nie pamię­tacie, że władze i nasi pracodawcy wiedzą, dokąd popłynęliśmy, że więc wyślą statek na ratunek, najpierw na poszukiwania na wyspie Campbella, a potem tutaj, na Aucklandzie?...

Na te słowa rozjaśniły się wszystkie twarze.

Tak, Raynal ma rację — pierwszy podniósł głowę kapitan.

.— Wiedzą, gdzie jesteśmy, na pewno wyruszą na poszukiwania.

A kiedy to może nastąpić, kapitanie? — zainteresował się George.

Nie tak zaraz — Musgrave obliczał w myślach marszcząc przy tym czoło. — Musimy się przygotować na dość długi tutaj pobyt. W Sydney wiedzą, że zapasów wzięliśmy na cztery mie­siące, nie będą się więc o nas martwić do końca lutego. Potem przyjdzie jesień, zła pogoda, sztormy i burze, słowem: okres zimowy. Na statek ratowniczy możemy liczyć nie wcześniej jak na wiosnę czyli w październiku.

Ponieważ był właśnie początek lutego, oznaczało to, że przyj­dzie im mieszkać na wyspie całe trzy kwartały. Na twarzy Ray- nala, który przed chwilą jeszcze pocieszał kolegów, odbił się zawód i rozczarowanie. Natomiast dwudziestoletni George osą­dził widocznie, że to wcale nie jest zbyt długo.

No to zabawimy się w Robinsonów! — zawołał wesoło wspo­minając najukochańszą swą książkę z lat dziecięcych.

Nie zabawimy się, ale będziemy nimi naprawdę — sprosto­wał z powagą Musgrave.

* * *

Pięciu rozbitków z „Graftonu” z nowym zapałem zabrało się do pracy. Do wieczora pozostawało jeszcze długie popołudnie, trzeba je było wykorzystać. Ponieważ był właśnie odpływ, ruszyli brodząc w wodzie do szkunera, skąd przynieśli wszystkie przy­gotowane do zabrania przedmioty. Potem, pozostawiwszy Raynala w obozowisku, zaczęli szukać odpowiedniego miejsca na ustawie­nie prawdziwego namiotu, który miał im służyć za schronienie aż

do czasu wybudowania prawdziwego domu. Raynal pierwszy wystąpił z tym planem, kapitan jednak — jakkolwiek uznawał słuszność tego projektu, zwłaszcza gdy się okazało, że na wyspie nie ma żadnych jaskiń — miał pewne zastrzeżenia i wątpliwości.

A czy pan w ogóle wie, jak się buduje dom? — zapytał. — Bo ja nie mam pojęcia, jak to się robi! Wiem tylko, że każdy dom musi mieć okna, drzwi i komin, ale to na postawienie domu nie wystarczy.

Nie ma obawy, kapitanie, na tyle się w tych sprawach orien­tuję. Nieraz obserwowałem cieśli i murarzy, kiedy jeszcze pra­cowałem w kopalniach — odparł śmiało Raynal.

Na gęsto zarośniętym nieprzebytym wprost gąszczem krzewów wybrzeżu niełatwo było znaleźć odpowiednie miejsce na obozo­wisko. Wszędzie panoszyły się długie, ostre trawy, wrzosy, pa­procie, krzewy, karłowate sosenki i świerczki, a także dziwaczne, niskie drzewko liściaste o pniu dochodzącym do czterdziestu centymetrów grubości, lecz pokrzywionym, czołgającym się nie­mal po ziemi, jak gdyby ciągnące od bieguna południowego orkany nie pozwalały mu unieść korony wprost ku niebu. Nikt z rozbitków; nie znał tego gatunku drzewa, wnet jednak okazało się, że pod cienką korą drewno jego jest twarde jak żelazo.

Udało im się wreszcie znaleźć nieco mniej zarosłe miejsce. Oczyścili je i przy pomocy rej oraz płacht żaglowych zbudowali przestronny namiot, w którym wszyscy mogli się pomieścić. Wy­łożyli go także deskami, by nie musieli kłaść się na wilgotnej ziemi. Gdy kończyli, Raynal właśnie wołał ich na wieczerzę, na którą ugotował kawałek solonego mięsa. Zaraz potem pokładli się spać, ale chociaż byli bardzo zmęczeni, nie od razu mogli usnąć na twardych deskach.

Z pierwszego snu obudziły ich groźne ryki, rozlegające się tuż obok namiotu. Zerwali się i wybiegli porywając po drodze jako broń co było pod ręką: siekierę, łopatę, kołki. Na dworze było jeszcze dosyć widno, w szarawej pomroce zmierzchu dostrzegli tuż obok namiotu duże stado morsów, przyglądające się z zainte­resowaniem walce dwóch olbrzymich samców. Raynal twierdził, że takich wfelkich okazów nie zdarzyło mu się jeszcze widzieć, mnsiały mieć ńa linii barków co najmniej dwa metry w obwo­dzie. Ze zjeżoną grzywą i szeroko rozdętymi nozdrzami przypa-

K

dały do siebie i rozwarłszy potężne szczęki z wściekłością kale­czyły się nawzajem.

No, no, wcale niezłe widowisko — zauważył kapitan. — I jak tu spać przy takich hałasach?...

Zaraz je stąd przegonię, kapitanie — zaofiarował się Har­ry. — George, chodź no mi pomóc!

Obaj pobiegli do namiotu po tlejące gałęzie, które na powie­trzu rozgorzały mocnym płomieniem, i zręcznie rzucili je między walczące bestie.

Zagrzejecie je tylko jeszcze mocniej do wałki! — zaśmiał się Raynal.

Ale ogień nad podziw szybko ochłodził rozwścieczonych za­paśników i zmusił całe stado do szukania ucieczki w wodzie.

Reszta nocy minęła spokojnie, rankiem jednak podnieśli się wszyscy z zesztywniałymi od snu na twardych deskach kośćmi. Stado morsów nie pokazało się już, gdzieś dalej błąkał się tylko jakiś jeden zapóźniony młody samiec. Kapitan wraz z maryna­rzami natychmiast ruszył za nim. Ponieważ Raynal nie mógł jeszcze swobodnie chodzić, czekał na nich w namiocie przygoto­wując śniadanie z herbaty i sucharów. Wrócili po dwóch godzi­nach zmordowani, w podartych ubraniach, .ponieważ musieli gonić morsa poprzez gęste zarośla, ale z tryumfem przynieśli olbrzymie kawały mięsa z upolowanej sztuki. Okazało się przy tych łowach, że mors niewiele sobie robi z kuli trafiającej go w, tułów, nato­miast cios pałką w głowę kładzie go od razu, ponieważ czaszka jego składa się z bardzo cienkich kości.

Wykorzystując odpływ morza kapitan wraz z marynarzami ¡»wędrowali raz jeszcze na szkunesr, by zabrać wszystko, co się im może przydać, a Raynal z Portugalczykiem zabrali się do przyrządzania obiadu. Zawiesiwszy duży kawał „polędwicy” z morsa na gałęzi rozpalili pod nim ogień, Raynal zaś starannie kijem obracał mięso, by przypiekło się równomiernie ze wszyst­kich stron. Wolny czas oczekiwania na powrót towarzyszy wyko­rzystał później do narysowania planu przyszłego ich domu i skon­trolowania posiadanych do budowy narzędzi.

Okazało się, że narzędzi tych jest bardzo mało: dwa kilofy górnicze do kopania, dwie łopaty, świder średniej wielkości, młotek, zwyczajna siekiera i topór ciesielski.

Damy jakoś radę i z tym — zapewniał Raynal kucharza, gdy ten troskał się brakiem odpowiednich narzędzi. — Gorzej będzie z cegłą do budowy.

Wspierając się na lasce ruszył kulejąc wokoło namiotu szuka­jąc w najbliższej okolicy gliny. Lecz nigdzie na nią nie natrafił, wszędzie tylko twarda skała, albo torfiasty, miękki grunt, za­rośnięty krzewami i drzewkami. Na brzegu zaś znajdował odłamki skał i otoczaki, piasku na zaprawę murarską nie było.

Będziemy budować z drzewa, a strzechę pokryjemy słomą — zdecydował Raynal, kiedy zasiedli wszyscy do obiadu.

Kapitan tylko skinął głową — był tak głodny, że cała jego uwaga skupiła się na miłym zapachu pieczonej polędwicy. Chci­wie wpił zęby w ciemne mięso, lecz kiedy przełknął pierwszy kęs, wcale nie miał zachwycanej miny.

Trochę zanadto zalatuje rybim tranem — oświadczył.

To prawda — odparł Raynal. — Naturalnie byłoby lepiej, gdyby mors był jaroszem, ale przypuszczam, że ze względu na nas nie zechce się wyrzec ryb.

Trzeba się będzie przyzwyczaić — skonstatował kapitan, a ponieważ bardzo mu się jeść chciało, więc energicznie zabrał się do swej pokaźnej porcji mięsa.

Zagryzając mięso sucharami oglądali z uwagą sporządzony przez Raynala plan domu, potem zabrali się do przywiezionych z „Graftonu” rzeczy. Były tam koce i bielizna pościelowa, które Harry od razu rozwieszał przy ogniu do suszenia, dalej liny, sznury, reje, skrzynka z narzędziami i kompas odkręcony przez kapitana ze sterowni szkunera, były też sekstanty i szczęśliwym trafem ocalały, idący stale prawidłowo chronometr. Znalazły się także tabele do obliczeń i określania położenia geograficznego, co prawda bardzo przemoczone, ale kapitan suszył je starannie, kartka po kartce, ponieważ wszystkie inne jego książki i ma­py — z wyjątkiem jednej mapy Oceanu Spokojnego w drobnej skali — zatonęły przy zalaniu statku. Całe szczęście, że proch strzelniczy Raynala wylądował w stanie suchym.

Tej nocy lepiej już im się spało pod suchymi kocami, ale po­ranny deszcz wdarł się jednak do namiotu i wszystkich obudził.

Zapadła decyzja przystąpienia zaraz do budowy domu; po śniadaniu wyruszyli szukać odpowiedniego miejsca i stosunkowo

niedługo znaleźli wysoki na jakieś dziesięć metrów pagórek, wznoszący się nad potokiem, na wprost szkunera.

Rozpoczęła się długa, uciążliwa, trwająca całe tygodnie praca. Wyrywali zarośla, ścinali drzewa, równali łopatami teren pod dom. Praca drwali przy ścinaniu, sortowaniu drewna na budowę i na opał, zajęła im pełne trzy dni. Potem pocięty na slupy głów­ny maszt „Grafionu” wkopali w ziemię, tworząc węgły izby cztery na siedem metrów, ustawionej dłuższą ścianą frontem do skalistego zbocza i morza. Dla uzyskania większej solidności i odporności domu na wiatr, słupy te wkopali na znaczną głębo­kość, podkładając pod nie duże głazy, by nie obsuwały się w tor- fiastym gruncie. Na dwumetrowej wysokości połączono słupy poprzecznymi belkami uzyskując prymitywny szkielet budynku. Rzecz prosta, że belki te łączone były na nacięcia i umocnione wiązaniem z lin. Z kolei przygotowali z powiązanych części masz­tu jeszcze dwa słupy, wyższe o cały metr od poprzednich, i po­dobnie wkopali w ziemię pośrodku krótszych ścian budynku. Uło­żona na nich belka stanowiła kalenicę przyszłego dachu, do której teraz trzeba było przymocowywać gęsto krokwie.

Przy ciężkiej pracy czas mijał szybko. Coraz trudniej było im znaleźć odpowiedni materiał na gęstą kratownicę do wypełnienia ścian i obu stron dachu, które ostatecznie miały być gęsto i szczel­nie pokryte wiązkami poszycia. Ale największy problem stano­wiło zbudowanie komina. I tu także nieoceniona okazała się pomysłowość i śmiała inicjatywa Raynala. Wnętrze szkieletu komina, zrobionego z czterech dwunastostopowych rei, umocnio­nych licznymi poprzeczkami, obił miedzianą blachą, zdartą z ka­dłuba szkunera; posłużył się przy tym starannie zebranymi gwoź­dziami z wraka statku, po które podczas odpływu morza Alick i George wyprawiali się wielokrotnie.

Szkielet domu z grubsza był gotowy, tak na ścianach, jak i na dachu okrywała go kratownica z drewnianych listew, mocno powiązanych linami, stanowiąca podkład pod poszycie. Pozostało im jeszcze bardzo mozolne zadanie: przygotowanie wiązek „sło­my”, którą tu zastąpić musiała ostra, sztywna, kalecząca ręce trawa. Robotę tę trzeba było nieraz przerywać i dobrych parę dni czekać, zanim rany na rękach zagoją się na tyle, by można było na nowo zabrać się do roboty.

Ostatecznie mając już gotowych kilka tysięcy owych wiązek zabrali się do „wykańczania” domu. Od dołu, rzędami, zakłada­jąc jedne ma drugie i umocowując sznurami, wypełniali szczelnie pękami wysuszonej trawy najpierw ściany, potem dach, nakry­wając je jeszcze dla trwałości przywiązywanymi poprzecznie łatami.

Teraz dom był gotów — pozostawało tylko położyć podłogę, wstawić drzwi i zrobić najniezbędniejsze meble, których nie udało się zabrać z „Graftonu”. Ale to wszystko wydawało im się już proste i łatwe. Na razie dumni byli i uszczęśliwieni z so­lidnego, szczelnego, oświetlonego trzema małymi, oszklonymi okienkami domu.

Prace przy domu pochłonęły jednak cztery tygodnie. Rzecz prosta, że w tym czasie rozbitkowie regularnie udawali się na łowy, by zdobyć niezbędny zapas mięsa, a także rozejrzeć się po najbliższej okolicy .i zatoce Carnleya.

Jedną z takich wypraw podjęli dnia 19 stycznia, kiedy wiatr skręciwszy na zachód przyniósł z sobą nieco lepszą pogodę. Opły- nęli łodzią półwysep Musgrave’a i dostali się do zachodniego ra­mienia zatoki, gdzie na południowej stronie odkryli małą, ska­listą wysepkę. Od wyspy Auckland oddzielała ją płytka cieśnina, której część północna przy każdym odpływie wynurzała się z wo­dy i wówczas wysepka wyglądała jakby połączona z lądem.

Nazwijmy ją Pozorną Wyspą — zaproponował Faynal ka­pitanowi, który właśnie oznaczał położenie wysepki na skreślo­nym przez siebie szkicu mapy.

Propozycja została przyjęta. Po chwili ociągania się kapitan wpisał także swoje nazwisko na półwyspie, który właśnie minęli.

Po paru godzinach wiosłowania łódź dotarła do miejsca, gdzie zatoka Carnleya łączy się z oceanem przez tak zwane „wejście zachodnie”. Był to ponury wąwóz skalny, długi na trzy kilometry i pół kilometra szeroki, u samego ujścia do morza rozdzielony maleńką wysepką na dwie odnogi.

Niezbyt ładnie to tu wygląda — zauważył młody marynarz George.

Wszyscy byli tego samego zdania. Wysokie, czarne, stromo opa­dające w morze skały, tworzące „wejście zachodnie”, w których nieustanny przybój fal powydrążał rozmaite szczeliny i cale ja­

skinie, gdzie morze wdzierało się z szalonym łoskotem, istotnie zrobiły na patrzących przygnębiające wrażenie.

George ma rację, mimo wszystko tam, koło naszego obozu, jest dużo przyjemniej — zgodził się Raynal.

Oglądali z uwagą małą wysepkę przed wjazdem: zwyozajna, naga skała, ale o tak regularnym, czworobocznym kształcie, ze zwężającymi się ku górze tarasami, że wyglądała zupełnie jak dzieło rąk ludzkich.

Zupełnie, jakby tu ktoś wybudował pomnik — zauważył ku­charz Harry.

Opinia jego była tak trafna, że kapitan i Raynal ustalili nową nazwę dla wysepki: „Pomnikowa Wyspa”.

No, spójrzcie, jakież one są bezczelne! — nagle podniecony głos George’a przerwał te geograficzne rozważania.

Chłopak wskazywał palcem liczne stado morsów, które już od dobrej chwili kręciły się dokoła łodzi, teraz jednak podsunęły się tak blisko, że ocierały się o burty.

Wynoś się stąd! — krzyknął Alick i schwyciwszy wiosło grzmotnął nim okazałego samca po łbie.

Czas już był najwyższy: rozwścieczony zwierzak schwyciwszy w potężne szczęki cienką burtę łodzi zaczął nią tak mocno potrzą­sać, że woda wlewała się do wnętrza, a załoga musiała chwytać się ławek dla utrzymania się w łodzi. Mors po interwencji Alicka puścił co prawda burtę łodzi, ale z kolei zaczął polować na wiosła. Po chwili do tej zabawy przyłączyło się jeszcze kilka innych morsów. Dopiero energiczne ciosy wioseł rozpędziły na­tarczywe stado o tyle, że łódź zdołała dobić do brzegu „Pomni­kowej Wyspy”. Tu udało się rozbitkom upolować dwa młode morsy, które nie zdążyły na czas umknąć za matkami. Później dopiero, upiekłszy złowione sztuki, stwierdzili, że młode, karmio­ne mlekiem matek i rozmaitymi mięczakami, mają znacznie smaczniejsze mięso niż sztuki starsze, żywiące się rybami.

Kiedy ułożyli swą zdobycz w łodzi, kapitan Musgrave dał roz­kaz do powrotu. Jak dotąd płynęli pod żaglem, rozpiętym na dziobie łodzi na małym, składanym maszcie, teraz w braku sprzy­jającego wiatru trzeba było wziąć się do wioseł. O zmroku dopiero dotarli do swego obozowiska w Zatoce Rozbicia, a tak byli zmęczeni, że zjadłszy kolację natychmiast pokładli się spać.

Po tych rzeźniczych pracach, jakie musimy wykonywać stale po każdym polowaniu na morsy, nasze ubrania wyglądają niezbyt przyjemnie — zauważył pewnego dnia Raynal wskazując na liczne plamy szpecące spodnie i kurtki rozbitków.

Cóż na to poradzić? — odparł kapitan. — Nikt z nas nie ma ubrania na zmianę, a chodzić nago nie możemy, bo tu zbyt zimno.

Ale moglibyśmy sobie zrobić jakieś ubrania do pracy i na­kładać je na zwyczajne specjalnie wtedy, kiedy wybieramy się na łowy — zaproponował Raynal.

Tak długo kombinował i próbował, aż wreszcie z żagli przy­wiezionych ze szkunera uszył kurtki i spodnie dla wszystkich. Ale | ten fakt nie zadowolił go ostatecznie, bowiem bez mydła nie dało się zmyć ,z płótna plam z tłuszczu i z krwi. W parę dni później Musgrave zastał go nad brzegiem morza, gdy poza linią przypływu ustawiał stos drzewa, a przy nim gromadził wodoro­sty morskie, jakieś trawy, skorupki ostryg i ślimaków.

Raynal, co pan tu robi? — spytał zaciekawiony.

Będę gotował mydło! — odpowiedział tamten z powagą.

Kapitan wybuchnął śmiechem.

Wspaniała historia! Tylko niech pan nie zapomni, żeby ładnie pachniało! — zażartował. — Jak pan już zrobi to mydło, to może później zrobi pan jakąś wodę kolońską, a później perfu­my, żebyśmy mogli być wytworni, kiedy pójdziemy w niedzielę na spacer z dziewczętami!

Niech pan się śmieje — Raynal tylko kiwał głową. — A przecież mydło to wcale nie przedmiot zbytku, jest rzeczą niezbędną dla zachowania zdrowia.

Bynajmniej nie mam zamiaru tego kwestionować — zapew­niał go z powagą kapitan — natomiast mam poważne wątpliwości, czy uda się panu sfabrykować mydło.

A jednak udało się. Raynal był człowiekiem bystrym: kręcąc się od najmłodszych lat wśród ludzi zawsze wszystkiego był cie­kawy. Niewiele wiedział o chemicznym składzie mydła — po­dobnie jak i inni ówcześni chemicy — pamiętał tylko, że gotuje się je | tłuszczów, ługów sodowych i soli potasowych. Tłuszczu z morsów mu nie brakło, sód i potas mógł znaleźć w wodorostach i roślinach morskich, a przy pomocy wapna z muszli można z nich

mmmmmm

M

było wydobyć nieodzowną do produkcji mydła sodę żrącą. Zebra­ny ze spalonego drzewa popiół rzucił do beczki, w której dnie wywiercił otwory. Beczkę ustawił na kozłach drewnianych i za­czął do niej wlewać gorącą wodę, wyługowując w ten sposób z popiołu żrący ług. Teraz wystarczyło tylko ług zmieszać z tłusz­czem morsów i zagotować, by otrzymać mydło. Rzecz prosta, że trochę się kleiło i w niczym nie przypominało sprzedawanego w sklepach mydła toaletowego, ale doskonale się mydliło, roz­puszczało brud, oddało więc rozbitkom wielkie usługi.

Kiedy Raynal zabawiał się warzeniem mydła, kapitan wraz z Georgem i Harrym podjęli wyprawę na leżące w pobliżu ich siedziby urwisko skalne. Nie było zbyt wysokie ani zbyt strome, lecz mimo to wejście na nie było uciążliwe. Największe trudności sprawiały gęste, nieprzebyte wprost zarośla u podnóża skały; rozbitkowie jednakże pokonali je czołgając się na brzuchu tune­lem, przebitym' przez jakiegoś zabłąkanego aż tam morsa. Nagro­dą za niemały trud był wspaniały widok na znaczną część wyspy Auckland, jaki roztaczał się ze szczytu.

O ile można się było zorientować w górzystym, częściowo zale­sionym terenie, wyspa była zupełnie bezludna, nigdzie ani śladu ludzkiej siedziby! Kapitan oznaczył na mapie wszystkie wyższe szczyty gór, a towarzyszący mu rozbitkowie zabawiali się wy­najdywaniem dla nich odpowiednich nazw. Góra wznosząca się ponad pięćset metrów wysoko na północo-zachodzie otrzymała nazwę Góry Olbrzyma, dalszy, nieco niższy, bardziej na wschód leżący szczyt, przypominający kształtem nagrobek, nazwano Gro­bowcem Olbrzyma. Na kolejny, bliźniaczy szczyt, leżący bliżej zatoki, nazwę zaprojektował George.

Wygląda zupełnie jak garb wielbłąda — zauważył.

Kiedy wieczorem po kolacji Raynal uzupełniał nazwy na ma­pie, z całą powagą nazwał podwójny szczyt Wielbłądzią Górą. Potem Sam już zaproponował kolejną nazwę geograficzną:

Kapitanie, tu na zachód od Zatoki Rozbicia oznaczył pan jakąś wysepkę — rzekł wpatrując się w nakreślony przez kapi­tana szkic mapy. — Kształtem dziwnie przypomina ósemkę... A może by ją tak właśnie nazwać?

Akceptujemy! — odpowiedział kapitan.

Raynal natychmiast wpisał nazwę maleńkiej wyspy. Okazało

ra —

się później, że na tym małym skrawku ziemi roi się wprost od morsów, stał się on więc „spiżarnią”, z której rozbitkowie stale uzupełniali swe zapasy żywności.

Zadania geograficzne dobiegały końca, pozostało im już tylko wynaleźć nazwy dla dwóch szczytów. Pierwszy, odległy od obo­zowiska zaledwie o trzy kilometry, był jednakże bardzo niedo­stępny, niełatwo było mu się przyjrzeć z bliska, postanowiono więc nazwanie go odłożyć do iintnej okazji. I dopiero w pół roku później Raynal z Alickiem wdrapali się na górę, gdzie na połud­niowym zboczu znaleźli wygasły krater wulkanu, przypominający olbrzymią jaskinię;- w związku z tym nadali szczytowi nazwę: „Góra Jaskini”.

No dobrze — ciągnął dalej Raynal — damy sobie na razie z tą górą spokój, ale podajcie mi nazwę dla tamtego szczytu, na południe od Góry Wielbłądziej — zwrócił się do kapitana.

Wygląda jak jakaś wieża — Wtrącił kucharz Harry.

Doskonale, notuję więc: Wieża Babel. I to na dzisiaj już koniec — zdecydował Raynal.

Następnego dnia, 8 lutego, zabrali się do pracy przy wykończe­niu domu. Wyławiali wyrzucane nieustannie na brzeg przez fale deski i belki z „Graitonu”, na wbitych w ziemię kołkach układali z kawałków desek podłogę wewnątrz chaty. Potem przystąpili do budowy drzwi — zbite z mocnych desek na poprzecznych belkach przymocowali do rodzaju futryny w otworze na północ­nej ścianie. A tymczasem Alick i George wykopali dokoła domu szeroki na pół metra rów, ujście jego zaś połączyli z potokiem. Zadaniem jego było odprowadzanie wody deszczowej z dachu oraz wszelkich nieczystości.

Ale to bardzo osłabia fundamenty domu — zauważył z tro­ską w głosie Raynal, patrząc na wykopany rów.

Nic nie szkodzi, podeprzemy dom ukośnymi belkami, opie- rając je o słupy narożne i futryny drzwi — zaproponował ka­pitan.

Nie będzie to ładne... — zastrzegał się Raynal.

Ale za to praktyczne — upierał się kapitan.

I tak zrobiono. Wprawdzie domkowi na zewnątrz urody nie przybyło, ale kiedy zimą rozpoczęły się gwałtowne wichury, okazało się, że podpory, zabezpieczone przy ziemi wielkimi gła-

rami, wkopanymi w miękki, torfiasty grunt, doskonale zdały egzamin.

Pod koniec tygodnia rozbitkowie wyruszyli na wybrzeże pół­nocne na polowanie. Przeszedłszy w bród strumień, wpadający tu do Zatoki Rozbicia, trafili na pas zupełnie gładkiej skały, jaką po raz pierwszy zauważyli na wyspie. Raynal z rozkoszy spacero­wał, ciesząc się gładką powierzchnią pod stopami.

Uwaga, George, atakuje! — przerwał spokojny nastrój alar­mowy okrzyk Alicka.

George zdołał odskoczyć w ostatniej chwili, kiedy już potężny mors-samiec miał wpić zęby w jego ramię. Szybki cios pałką między oczy zdołał udaremnić groźny atak.

Jesteś nikczemny łajdak, skoro atakujesz z tyłu! — wy­myślał George powalonemu wrogowi. — Za karę zjemy cię dzi­siaj jeszcze!

Koledzy pomogli mu ściągnąć skórę | zabitej sztuki, ale speł­nienie groźby George’a trzeba było odłożyć na później, bo naj­pierw raczyli się znacznie smaczniejszym mięsem dwóch mło­dych morsów, upolowanych w drodze powrotnej do domu.

Jeszcze o jednym zapomnieliśmy! — rzekł z powagą kapi­tan, kiedy następnego dnia siedzieli prtzy obiedzie. — Nie wy­wiesiliśmy flagi na maszcie u wjazdu do Zatoki Carnleya, która zawierałaby informację, że jesteśmy tutaj w północnym ramieniu zatoki.

Nic złego się nie stało — zauważył lekkomyślnie George.

Mamy masę czasu. Sam pan przecież mówił, że ekspedycja ratunkowa może do nas dotrzeć najwcześniej w październiku.

Tak, ale mógł przepływać tędy jakiś szkuner wielorybniczy w drodze powrotnej do kraju.

No to dziś jeszcze ustawimy ten maszt — zaproponował Raynal.

Dzisiaj? — kapitan miał jakieś zastrzeżenia. — Przecież dziś jest niedziela!... — Jego sumienie Anglosasa nakazywało mu solidnie święcić niedzielę, wstrzymując się od wszelkiej pracy.

Co możesz zrobić dziś, tego nie odkładaj na jutro — zacy­tował Raynal przysłowie. — To zresztą nie będzie żadna praca, raczej przyjemna wycieczka łodzią na zatokę.

Istotnie, niewiele mieli pracy przy ustawianiu trzymetrowego

masztu | rei szkunera, na który przy pomocy bloków wciągnęli banderę ze statku. Pod nią umieścili szczelnie zamkniętą butelkę, a w niej .zwięzły opis rozbicia szkunera i szczegółowe dane co do położenia obozowiska. Umieściwszy maszt na wprost wjazdu do Zatoki Camłeya byli pewni, że każdy zmierzający do zatoki Statek zobaczy go już z daleka.

Nad zatoką, w okolicy masztu, krążyły całe stada ptaków wod­nych, więc Raynal upolował ich kilkanaście. Mimo, iż żywiące się rybami ptaki mięso miały niezbyt smaczne, jednakże to pieczyste znacznie bardziej smakowało rozbitkom, niż mięso morsów. Wy­nikł jednakże problem przechowania ptaków przez pewien czas — w domu i jego okolicy było to niemożliwe, ponieważ kręciły się tam nieustannie stada much. Raynai postanowił umieścić „śpiżar- nię” wysoko na drzewie, dokąd muchy już się nie zapuszczały. Niestety, tam znów wypatrzyły ukryte zapasy bystre oczy kro- gulców i sępów, które rzuciły się na łatwą zdobycz. Sytua­cję uratował pomysłowy Alick: porobił małe wiatraczki i poza­wieszał je wokół ukrytych zapasów. A ponieważ wiatr wiał nieustannie, więc wiatraczki kręciły się stale płosząc napastników, którzy nie orientowali się w rozmaitych chwytach, jakimi czło- . wiek mnie oszukiwać inne stworzenia.

* * *

Koniec lutego i pierwsze dni marca zajęło rozbitkom urządzanie wnętrza domku. Oczywiście większą część mebli zastąpiły skrzy­nie ściągnięte z „Graftonu”. Jedna dość duża, przykryta jeszcze większą pokrywą i osłonięta ceratą, doskonale mogła imitować biurko, stanęła więc pod okienkiem przy północnej ścianie domu. Powyżej Raynal zawiesił chronometr ze statku, instrumenty na- wigacyjne, ■termometr Fahrenheita, aneroid i półkę z ich „biblio­teką”, składającą się z paru tylko książek. Obok półki z książka­mi znalazło się miejsce na małe lusterko w czerwonej ramce. I to była cała dekoracja ściany.

Z długich, ustawionych na nóżkach skrzyń, wypełnionych mchem, powstały prycze do spania. Pośrodku izby stanął zbity

1 desek i wkopany w ziemię stół, a po jego dłuższych bokach ławki. Obok drzwi umieścili jeszcze mniejszy stolik dla kucharza, nad nim półeczkę na naczynia kuchenne. Ponieważ przy rozbi­

ciu się szkunera zniszczyły się wszystkie latarnie, wobec tego zrobili obecnie z pustych blaszanek, wypełnionych tłuszczem z morsów, prymitywne ogarki, w których kopcił knot skręcony z wyskubanych nici żagla. Użyczały im one sporo światła, a także

i troćhę ciepła, co pozwalało wraz z „piecem kuchennym” utrzy­mać znośną temperaturę w okresie zimy.

Był dzień 5 marca 1864 roku, Idedy wreszcie rozbitkowie zli­kwidowali namiot, który udzielał im schronienia przez dwa mie­siące, i bardzo uroczyście przeprowadzili się do swego „domu”.

Trzeba by ten nasz dom jakoś nazwać — zaproponował Raynal pod koniec pierwszej kolacji w ich nowej siedzibie.

Uwaga ta wzbudziła ogólne zainteresowanie, posypały się naj­rozmaitsze propozycje. Rzecz prosta, że każdy wnioskodawca swoją nazwę uważał za najlepszą i gotów był jej konsekwentnie bronić.

W ten sposób nie zakończymy sprawy nawet do rana — przeciął wreszcie burzliwą dyskusję kapitan. — Zróbmy tak: niech każdy napisze swą propozycję na kawałku papieru, potem wszystkie kartki włożymy do kapelusza i jedną wyciągniemy.

Sprawa postawiona była uczciwie, zgodzili się na ten sposób wszyscy. Przeszedł wniosek kapitana, jego bowiem kartkę wycią­gnięto z kapelusza. Znajdował się na niej wyraz „Epigwait”, co w języku czerwonoskórych oznacza „Dom nad wielką wodą”. Nazwę tę podsunęło mu wspomnienie lat dziecięcych spędzonych wśród Indian.

Ja tego nigdy nie spamiętam — pomrukiwał kucharz-Portu- galczyk. Istotnie: przez cały czas pobytu na Wyspie Auckland ich mieszkanie określał jako „nasz dom”, natomiast George i Alick posługiwali się skrótem „Ep”.

Skoro już mamy nazwę domu, warto by pomyśleć także

o wyborze naczelnika — wystąpił z wnioskiem Raynal. — Tu nie chodzi o jakiegoś srogiego władcę, raczej o kogoś w rodzaju ojca rodziny, który powinien mądrze łagodzić spory pośród dzie­ci, układać plan prac dziennych i tym podobne.

Hm, naczelnik... — powiedział z namysłem kapitan. — To może mieć dobre, ale może mieć i złe strony. Musimy się nad tym zastanowić.

Dyskutowali na ten temat cały wieczór, wreszcie uzgodnili, że

obiorą naczelnika do określonych funkcji, jak proponował Ray- nal, wysuwając jednak zastrzeżenie, że gdyby się okazało, iż naczelnik postępuje niesprawiedliwie lub działa na własną ko­rzyść, pozostali mają prawo go odwołać.

Na wniosek Raynala naczelnikiem wybrano kapitana; na jego pochwałę warto dodać, że „rządził” tak łagodnie, iż nigdy nie nadarzyła się okazja do zastosowania owego dodatkowego za­strzeżenia i Musgrave pełnił funkcję naczelnika aż do końca ich pobytu na wyspie. Funkcja ta nie była specjalnie godna za­zdrości, bo prócz odpowiedzialności za spokój wśród tej niewiel­kiej gromadki musiał także spełniać wszystkie inne obowiązki. Zwolniony był tylko z funkcji „gospodarza”, która obowiązywała wszystkich po kolei. Raynal w notatniku swym zaznaczył, że nikt od funkcji tej się nie uchylał, chociaż kwalifikacji w tym zakresie żaden z nich nie posiadał, a z obowiązków swych wy­wiązywali się solidnie, ku zadowoleniu wszystkich. Przez całych dziewiętnaście i pół miesiąca pobytu na wyspie — notował z dumą — nie zbito ani jednego z uratowanych ze statku talerzy, chociaż trzeba je było myć trzy razy dziennie.

Dobrze, wybór wasz przyjmuję i dziękuję wam za zaufanie, przyjaciele — oświadczył uroczyście Musgrave po wyborze na naczelnika wyspy. — Musicie mi jednakże obiecać, że będziecie pomagali mi w pełnieniu mych obowiązków, a w stosunku do kolegów będziecie cierpliwi i wyrozumiali!

Obiecujemy! — wołali jeden przez drugiego Raynal, Alick, George i Harry potwierdzając słowa podaniem ręki kapitanowi.

Nie wyobrażajcie sobie, że wszystko to przyjdzie nam ła­two — ciągnął Musgrave. — Zima będzie tu na pewno długa

i surowa, a kiedy ludziom brak jakiegoś zajęcia i skutkiem złej pogody muszą przebywać w domu, zazwyczaj występuje rozdraż­nienie nerwowe i skłonność do sprzeczek.

Znajdzie się na to prosta rada — wtrącił pomysłowy Ray­nal. — Znajdziemy sobie robotę i rozrywki.

I zaazął im tłumaczyć, na czym powinna polegać praca w „zi­mowej szkole’’ — oto Alick i Harry nie umieją ani czytać, ani pisać, a na pewno bardzo im saę to w życiu przyda, gdy z pomoęą Raynala i kapitana zdobędą pewien zasób podstawowych wiado­mości. George zaś, dla uzupełnienia wykształcenia, powinien

pobierać lekcje matematyki i nawigacji. Z kolei kapitan i Raynal mogą się zabrać do nauki języków: od Alicka nauczą się norwe­skiego, cd Harrego portugalskiego. Sam Raynal gotów był udzie­lać wszystkim lekcji języka francuskiego.

No dobra, ale jak to będzie z tymi rozrywkami? — zainte­resował się George, w którym projekt „zimowej szkoły” wcale nię wzbudził entuzjazmu.

Zrobimy sobie jakieś gry — obiecał Raynal.

Zaraz też zabrał się do roboty: na gładkim kawałku drewna wymalował szachownicę, używając do tego farb spreparowanych z tłuszczu morsa — białej z wypalonych muszli, czarnej z sadzy. Przy pomocy scyzoryka wystrugał komplet pionków z kawałka cedrowego drewna uratowanego ze statku, drugi zaś sporządził z jasnego drewna świerkowego. A Musgrave tymczasem przygo­tował jakąś amerykańską grę: w gładkiej desce wywiercił w rów­nych odstępach otworki, w których umieszczało się zręcznie wy­strugane kołeczki. Gra ta miała także tę zaletę, że można było przeprowadzać rozgrywki z samym sobą. Raynal później jeszcze spreparował domino, ale już jakiś zły duch podszepnął mu zro­bienie kart. Wycięte były z kart dziennika pokładowego, poskle­jane po kilka klejem z resztek ukrytej na dnie worka mąki, tak że uzyskały odpowiednią sztywność.

Do pierwszej gry w pikietę zasiedli Raynal z kapitanem; wtedy to doszło do pierwszej poważniejszej kłótni, jaka miała miejsce w zespole rozbitków. Musgrave nie lubił przegrywać, pobity przez partnera w trzech rozgrywkach rzucił pod adresem Raynala niezbyt pochlebną uwagę o jego metodzie gry. Raynal natych­miast zareplikował, doszło do ostrej sprzeczki. Jednakże Raynal także opanował się pierwszy: mruknąwszy, że karty to „szatań­skie obrazki” — jak kiedyś nazwał je jakiś moralizator — naj­lepiej więc je spalić, cisnął tak pracowicie przygotowane karty w płonące ognisko. Rozbitkowie przyglądali się temu w milczeniu, Musgrave nie odezwał się ani słowem.

Po chwili Raynal przypomniał sobie, że zostało mu jeszcze trochę kleju. Szkoda mu było jednak rzucić go w ogień, to prze­cież tylko mąka z wodą! — Tym bardziej, że dawno już w ich zapasach skończyły się suchary i wszystko, cokolwiek przypomi­nało ciasto. Machinalnie drewnianą łyżkę z odrobiną kleju

podniósł do ust, oblizał... Po mięsie morsów klej wydał mu się doskonały!

Czy to smaczne? — zapytał Musgrave przyglądając mu się spod oka. Czuł się dość niewyraźnie: wstyd mu było, że dał się wciągnąć w sprzeczkę, rad był z okazji do załagodzenia sprawy.

Doskonałe! Niechże pan spróbuje, kapitanie! — proponował serdecznie Raynal.

I tak resztka kleju z mąki przywróciła dawną przyjaźń, po sprzeczce nie zostało ani śladu. Raynal jednak jeszcze raz później miał okazję przypomnieć sobie ów zatarg powstały przy kartach, kiedy przez przypadek udało mu się wyprodukować coś bardziej jeszcze groźnego niż karty — gorzałkę.

Zaczęło się wszystko bardzo niewinnie. Kiedy skończyły się szczupłe zapasy sucharów i mąki, rozbitkowie byli skazani wy­łącznie na mięso morsów. Harry nie mógł przygotować z niego żadnych wykwintnych potraw, częstował ich więc raz gotowanym w garnku, drugi raz pieczonym na rożnie. Brak chleba i jarzyn dawał się coraz bardziej we znaki. O wyhodowaniu zboża nie mogło być mowy — nie mieli ani ziarenka pszenicy czy żyta. Pozostawała nadzieja, że może uda się znaleźć na wyspie jakąś roślinę, której liście, korzenie czy owoce nadawałyby się do je­dzenia. Zwłaszcza Raynal, który jako Francuz uwielbiał jarzyny

i owoce, nie ustawał w poszukiwaniach, choć na razie bez rezul­tatów.

Żeby tak chociaż znaleźć łupiny od ziemniaków, któreśmy dawniej wyrzucali... Cóżby to był za przysmak! — wyrzekał nie­raz, a koledzy mu wtórowali.

Aż wreszcie uśmiechnęło się do niego szczęście: idąc za tropem morsa przez gęste zarośla natknął się kiedyś na nieznaną roślinę

o wysokiej łodydze, z której wyrastały szerokie, okrąglawe liście. Nie znał nazwy tej rośliny, z radością jednak stwierdził, że ko­rzeń rośliny ma słodkawy smak. Zabrawszy go ze sobą do chaty utarł go na strzępki — na zrobionej uprzednio z kawałka po­dziurkowanej blachy tarce — a potem usmażył na tłuszczu z morsa.

Brr... ależ to obrzydliwe, przypomina w smaku wiórki drzewne z tłuszczem! — odłożył z niesmakiem potrawę własnej produkcji.

Ale koledzy z entuzjazmem zaakceptowali to niezwykłe ciastko i sami udawali się na poszukiwania owych komzeni, które dla ich właściwości nazwali „sacchary”.

Raynal spróbował w inny jeszcze sposób zużytkować owe ko­rzenie: utarte strużyny zalał wodą w naczyniu zamkniętym licząc, że otrzyma z nich przefermentowany, orzeźwiający napój w ro­dzaju piwa. *

Piwo... to byłoby wcale nieźle! — cieszył się Harry niecier­pliwie krążąc wokół zakwaszonych korzeni. — Ale jeszcze lepiej byłoby zrobić z tego gorzałkę!

Gorzałkę?... — zdziwił się Raynal. — Ale to nie taka prosta sprawa, jak sobie wyobrażasz. Trzeba by jeszcze płyn poddać destylacji, a my nie mamy ani chłodnicy, ani szeregu innych, potrzebnych do tego rzeczy.

Zachcianka jednak stała się dla kucharza podnietą do wyna­lazczości.

Chłodnica? O, to najmniejszy kłopot, łatwo ją zrobić z jed- hej lufy pańskiej strzelby...

Ponieważ wszyscy przysłuchiwali się tej rozmowie z zaintere­sowaniem, Raynal zląkł się nie na żarty. Tego jeszcze brakuje, by na wyspie znalazł się alkohol, a wraz z nim wystąpiły towa­rzyszące jego spożyciu wszelkie możliwe wybryki! Czy nie dość było tej awantury przy kartach? Całe szczęście, że je spalił, a nikomu innemu nie przyszło na myśl spreparować je ponownie.

No dobrze, spróbujemy — po chwili namysłu udał, że się zgadza. — Ale najpierw fermentacja musi dobiec końca.

Trzeba będzie ten zaczyn przefermentować tak dokładnie, by zrobił się z niego ocet, a wówczas łatwo da się udowodnić kole­gom, że owa głupia roślina do niczego się nie nadaje. Piwa czy gorzałki zrobić się z niej nie da, najwyżej można gryźć w zębach korzenie, jak „słodkie drzewo”... —pomyślał.

Zakończenie budowy domu i jego wewnętrznego urządzenia nie znaczyło bynajmniej, że rozbitkowie na wyspie Auckland mogą założyć ręce i oddać się próżniactwu. Problem utrzymania się przy życiu wymagał codziennej i to nieraz ciężkiej pracy. Codziennie trzeba było przygotować zapas drzewa, którego spalali

180 <*■*•

niemało, a ponieważ szła jesień i robiło się coraz zimniej, zaś posiadamy zapas zapałek nie pozwalał na parokrotne rozpalanie ogniska, więc też na palenisku ogień płonął dzień i noc, rzadko tylko wygasał.

Przy rąbaniu owego twardego drzewa, którego pień czołgał się niemal po ziemi, siekiery tępiły się bardzo szybko, a rozbitkowie daremnie poszukiwali na wyspie jakiegoś kamienia, na którym można by je ostrzyć.

Zrobimy sobie toczydło — oświadczył któregoś dnia Raynal

Świetna myśl, 'tylko z czego? — nie dowierzał mu kapitan.

Już ja wiem z czego — odparł Raynal, chociaż na razie nie zdradzał się ze swym planem.

W trakcie daremnych poszukiwań piaskowca, doskonałego jako kamień szlifierski, przypomniał sobie, że na dnie luków „Grafto- nu”, przed wyjazdem z Sydney, ułożono dziesięć ton dodatkowego balastu, składającego się i wielkich głazów piaskowca. Tylko jak go teraz wydostać?

W czasie odpływu przedostał się do statku, rozebrał się i śmiało skoczył do zalanej morzem ładowni. Nic nie mógł zobaczyć: ka­mienie znalazły się głęboko pod wodą, a prócz tego morze na­niosło na nie grubą warstwę mułu. Raynal zanurzając się po szyję sięgał nogami dna i uparcie szukał kamieni. Po dobrej chwili natrafił nogą na kamień odpowiedniej wielkości.

Z wydostaniem głazu na powierzchnię i przeprawieniem go na brzeg Raynal już sam nie mógł sobie poradzić, wezwał więc na pomoc siłacza Alicka. We dwójkę przetransportowali na wrak szkunera pustą, szczelnie zamkniętą baryłkę. Alick nurkując owiązał wybrany głaz mocną liną, której drugi koniec przymo­cował do zanurzonej w wodzie pod ciężarem dała Raynala ba­ryłki. Kiedy Raynal usunął się z baryłki, te wynurzyła się na powierzchnię podnosząc z dna kamień. Przez wyrwę w burcie sitatku wypchnęli baryłkę wraz z wiszącym pod nią kamieniem do zatoki i podczas przypływu dociągnęli do brzegu.

Proszę bardzo, piaskowiec już jest! — z dumą zameldował Raynal swą zdobycz kapitanowi. — Teraz toczydło zrobimy już raz, dwa...

Nie skończyło się na czczych przechwałkach: z rozpalonej w ogniu i wyklepanej sztaby żelaznej powstało dłuto, przy porno-

cy którego Raynal odlupywał kawałki piaskowca tak długo, aż powstała tarcza w kształcie koła. Trudniejsza sprawa była z wy­konaniem otworu pośrodku tej tarczy. Trzeba było poczynać sobie bardzo ostrożnie, by tarcza nie pękła przy wydłubywaniu otworu. Jakoś jednak i to się udało — szereg małych otworków na obwodzie koła, ostrożnie łączonych przy pomocy dłuta, poz­wolił uniknąć niepowodzenia i otrzymać upragniony otwór. Potem już łatwo ulokowano w otworze tym oś nośną tarczy, unieruchomiono ją kołeczkami, a samą oś włożono w łożyska przygotowane w dwóch sąsiadujących ze sobą drzewach. Toczydło było gotowe. A kiedy jeszcze okazało się. że działa prawidłowo

i łatwo na nim naostrzyć stępione siekiery, Musgrave i koledzy nie szczędzili zasłużonych pochwał Raynalowi.

Prócz zaopatrzenia w opał do codziennych prac rozbitków na­leżały łowy morsów. Rozbitkowie szybko zorientowali się, że na wyspie „Ósemka” roją się ich całe stada. Jednemu z nich prze­wodził ogromny, niemal już bezzębny samiec, którego ochrzcili imieniem „Royal Tom”, Królewski Tom. Z zasady polowali na młode sztuki, ale skutkiem tego łódź ich często atakowały osiero­cone samice, tak że często musieli bronić się przed nimi ciosami wioseł.

Pewnego razu, gdy upolowanych jedenaście młodych morsów ściągali za płetwy do łodzi, jakaś rozwścieczona samica tak gwał­townie zaatakowała George’a, że ten porzuciwszy łup musiał wskoczyć na gałąź rosnącego przy drodze świerku. Ale samica nie myślała porzucić swej ofiary i jak czujny pies położyła się pod drzewem czyhając na okazję. Wyglądała tak groźnie, że bez­bronny George zaczął wołać kolegów na pomoc. Dopiero Raynal zawróciwszy szybko celnym strzałem położył samicę i uwolnił George’a z opresji. W trakcie tego właśnie pobytu na „Ósemce” rozbitkowie odnaleźli ślady ognisk.

Więc jednak ta wyspa jest zamieszkała! — zawołał podnie­cony George wpatrując się w czarny, wypalony w ziemi dół.

Bardzo wątpię — zastrzegał się kapitan badając uważnie ślady po ogniskach. — Byli tu ludzie, ale to już bardzo dawno. Można to stwierdzić na resztkach ognisk.

Sądząc po wgłębieniach ¡wypalonego torfu obozowali tu chyba jakieś czternaście dni — zauważył Raynal.

Po krótkiej dyskusji zgodzili się na jedno: prawdopodobnie łowcy fok przybili na czas jakiś do brzegów „Ósemki”, ale opu­ścili ją przed katastrofą „Graftonu”.

Po powrocie z wyprawy okazało się, że mają tak znaczny zapas mięsa, iż nie zdołają go zużyć w najbliższym czasie, za radą więc kapitana postanowiono nadmiar zakonserwować. Soli na szczęście, mieli dużo — przewidziana była na solenie skór fo­czych — pokroili więc mięso na paski i ułożyli w beczkach prze­sypując warstwami soli. Beczki zawieszono na belkach pod stro­pem domu. Już za parę dni okazało się, jaki to był szczęśliwy pomysł z tym nasoleniem mięsa, nadeszła bowiem tak fatalna pogoda, że przez cały tydzień nie mogli ruszyć się z chaty. Gwałtowny wicher zdarł wszystkie liście z drzew, rozniósł je po całej wyspie, deszcz z gradem na zmianę zlewał ziemię, raz po raz nawiedzały wyspę burze.

Ciekawe, jak po takiej pogodzie będzie wyglądała nasza flaga na maszcie — zauważył kapitan gdy w pierwszy znośny dzień rozbitkowie wypływali łodzią w stronę półwyspu Mus- grave’a.

Jak można było się spodziewać maszt, który zasadniczo stawia wichurze mały opór, stał na swym miejscu, ale po płachcie żaglo­wej nie było śladu; także butelki musieli rozbitkowie szukać dość długo — znaleźli ją głęboko wbitą w torfowisko.

To dopiero jesień, jak przyjdzie zima, będzie jeszcze go­rzej — zatroskał się kapitan. Zdecydował, że w miejsce płachty żaglowej trzeba umieścić na maszcie coś trwalszego. I to zaraz nazajutrz, zanim zaskoczy ich zła pogoda.

W stosunkowo bliskiej odległości od poprzedniego ulokowali drugi maszt, a do szczytów obu umocowali jakby kosz zbity z deseczek, wymalowany na biało wapnem rozmieszanym z tłusz­czem morsów. Na deseczkach farbą z sadzy wymalowali wielkie N d drogowskaz w kierunku Zatoki Rozbicia, poniżej kosza zaś umocowali butelkę. Teraz już mieli pewność, że żaden wicher nie zerwie znaku, a kosz na tle stale zielonych świerków i sosen odbijał tak wyraźnie, że już przy wjeździe do zatoki każdy musi go zauważyć.

Pewnego wieczora pod koniec kwietnia raz jeszcze ożył pro­blem: czy wyspa nie jest jednak zamieszkała? Oto gdzieś w po-

\

bliżu rozległo się wyraźne szczekanie psa. Wypadli wszyscy na dwór, Harry niósł w ręku lampę, daremnie jednak nawoływali

i nasłuchiwali, nie doczekali się odpowiedzi, szczekanie już się nie powtórzyło.

To nie ma żadnego znaczenia — tłumaczył kapitan podczas ożywionej dyskusji na temat zdarzenia. — Są to zapewne zdzi­czałe, pozostawione tu przez rybaków psy, które się rozmnożyły. Równie dobrze mogły one z wyspy Emderby przeiz wyspę Rosego przedostać się na wyspę Auckland i dotrzeć tu do nas na po­łudnie.

Albo też — dodał Raynal — to po prostu potomkowie psów pozostawionych przez wielorybników ozy łowców fok... Może nawet uciekły łowcom, którzy lądowali na Ósemce...

A jeżeli na północnej części wyspy znaleźli się jacyś roz­bitkowie? Może warto by tam podjechać łodzią? — proponował George.

Pogoda z dnia na dzień gorsza, to byłoby wprost szaleń­stwo — zaprotestował kapitan. — Morze jest tak wzburzone, że nasza łódź nie wytrzyma pierwszego, mocniejszego maporu fali. A do zatoki Rossa na północnym wybrzeżu to przynajmniej dwa dni drogi.

Zdanie kapitana przesądziło sprawę. Potwierdził je jeszcze fakt spotkania przez Alicka podczas łowów dwóch bezpańskich psów: pięknego owczarka i dziwacznego mieszańca buldoga z legawcem, które na widok człowieka uciekły w popłochu.

A jednak i przypuszczenie George’a okazało się słuszne: w tym samym właśnie czasie w zatoce Rossa dziewiętnastu rozbitków z chilijskiego trójmasztowca „Invercauld” kończyło życie śmier­cią głodową.

* * *

Pogoda kiepska w kwietniu pogorszyła się bardziej jeszcze w maju. Wicher towarzyszący nieustannym niemal deszczom wył w koronach drzew, wzburzone fale uderzały z łoskotem o skalne urwiska brzegów. Monotonny szum i hałas na pewno przypra­wiłby o ciężką melancholię ludzi mniej zajętych pracą niż rozbit­kowie z „Graftonu”. Nieustannie zajęci różnorodną robotą nie mieli często nawet czasu zainteresować się stanem pogody.

Ponieważ buty marynarzy rozleciały się już na dobre, a ich ubranie znajdowało się. w żałosnym stanie, trzeba było — biorąc pod uwagę spory zapas skór morsów — pomyśleć o jakimś za­stępczym przyodziewku. Miękka skóra morsów nie na wiele się przydała na obuwie: na ostrych kamieniach szybko wycierała się sierść, a po paru dniach i skóra darła się na strzępy. Trzeba było wzmocnić skórę przez wygarbowanie.

Kiedyś Raynal, szukając możliwości zdobycia jakichś jarzyn, wziął do ust strzęp kory twardego, niskopiennego drzewa

i stwierdził, że ma nieprzyjemny, ściągający usta smak. Widocz­nie było w niej dużo garbnika. Teraz sobie o tym przypomniał — właśnie do wyprawiania skóry potrzebny jest garbnik! Pokroiw­szy korę na kawałki i wygotowawszy ją uzyskał garbnik, który wlał do jednej z baryłek. W drugiej przygotował lug ze spalo­nych muszli. Skóry moczyły się w ługu całych czternaście dni, a po zeskrobaniu zmydlonego tłuszczu czas jakiś jeszcze mokły w potoku.

Z wysuszanych cieńszych skór rozbitkowie szyli sobie ubrania. Nie były one co prawda zbyt eleganckie, ale za to dość mocne, a to było najważniejsze. Grubsze skóry po wyługowaniu poddano jeszcze działaniu garbnika — mokły w nim całe cztery miesiące. Dopiero po tym terminie okazało się, że można je użyć do wyrobu butów.

Tymczasem na wyspie zima już panoszyła się na dobre.

Pomysłowość Raynala pokonywała wszelkie trudności: z ka­wałka sztaby żelaznej wykonał szydło, które oprawił w drewnia­ny trzonek, z nicd wysnutych z kawałków żagli ukręcił -z dodat­kiem sierści morsów mocną dratwę, wysmołowaną dziegciem wyskrobanym ze szpar między deskami „Graftonu”, wreszcie nożykiem wyciął z twardego drzewa jeszcze jedno arcydzieło: szewskie kopyto. Ta ostatnia praca zajęła mu bardzo dużo czasu.

Kiedy już wreszcie wszystko było gotowe'i Raynal po kilku nieudanych próbach przykroił odpowiednio skórę, przybił zelów­kę do przyszwy, przeżył moment wielkiego zawodu: oto w żaden sgposób nie dało się wyciągnąć kopyta z buta! Daremnie próbowali wszyscy kolejno, nic nie pomogło. Wreszcie Alick zawyrokował:

But tak solidnie nabity kołkami, że zelówka jest przybita do kopyta...

To nie to — wtrącił kapitan. — Coś mi się wydaje, że nor­malnie szewcy mają składane kopyta.

Racja — twarz Raynala rozjaśniła się z radości, wnet jednak znów ogarnęła go irytacja. — To nie mógł mi pan wcześniej o tym powiedzieć?

Kiedy słowo daję, że dopiero teraz, gdy tak Staraliśmy się wyszarpać to kopyto, jakoś sobie przypomniałem.

Nie pozostawało nic innego jak but rozciąć. Raynal wystrugał nowe kopyta, składające się z trzech części, które łatwo było z buta wydobyć. Koledzy przygotowali mu także krótsze kołeczki. Kolejna para butów wypadła już świetnie. W jakiś czas potem już wszyscy chodzili w nowym obuwiu, które bardzo sobie chwa­lili.

Zaczęły się z kolei kłopoty z żywnością. Wypłoszone zimnem morsy wyniosły się z Ósemki gdzieś w dalekie, niedostępne krań­ce zatoki Carnleya. Tylko od czasu do czasu udawało się z wiel­kim trudem upolować jakieś zabłąkane, samotne zwierzę, lecz bywały i takie dni, kiedy racje żywnościowe trzeba było poważ­nie ograniczać. Czasem Raynal, który w swej walizce znalazł cienką linkę rybacką i parę haczyków, izdołał złapać jakiegoś sztokfisza; wówczas w domku odbywała się cała uczta, ponieważ smaczne mięso ryby wydawało im się nie byle przysmakiem po pieczeniach z morsa. Wszystkiego tego jednak było mało.

Wykryli w pobliżu obozowiska gnieżdżące się na skale jakieś mięczaki, które ugotowane uzupełniały ich skromny jadłospis. Ze w stanie surowym mięczaki te są trujące, przekonali się w spo­sób bardzo przykry na własnej skórze. Gdy pewnego razu wybrali się na łowy dość daleko i w ciągu dnia nic nie upolowali, posta­nowili zanocować pod gołym niebem. Całe szesnaście godzin tulili się do siebie ogrzewając się nawzajem, a za jedyne pożywienie służyły dm surowe mięczaki. Pochorowali się ciężko z objawami zatrucia; osłabieni, wygłodniali, bez zdobyczy z trudem wracali do chaity, w której tym razem pozostał na gospodarstwie Harry. Po drodze udało się Raynalowi strzałem z odległości stu metrów położyć samicę morsa. Na widok zdobyczy poprawiły się nastroje, sił przybyło — i już w lepszej formie dowlekli się do domu, z któ­rego wyskoczył im na przywitanie zapłakany Harry.

Jakież to szczęście, żeście wrócili. Myślałem, żeście gdzieś

zginęli i że sam, samiusieńki zostanę na tej wyspie! — wołał do nich z daleka. Nic dziwnego, że chłopak był bliski rozpa­czy: nieobecność czterech towarzyszy trwała blisko trzydzieści godzin.

W drugiej połowie maja przez całe dwa tygodnie słońce nie pokazało się wcale, wicher huczał i wył bez ustanku, aż naraz dwudziestego trzeciego maja rankiem wichura uspokoiła się nagle, zaległa cisza. Zaskoczeni rozbitkowie wypadli na dwór — oczom ich przedstawił się niezwykły widok: cała wyspa pokryta była śniegiem, tylko tu i ówdzie przezierały wiecznie zielone karłowate drzewa iglaste lub szare połacie urwisk skalnych. Powietrze było zupełnie przejrzyste, a morze w zatoce tak spokojne, jak nigdy im się jeszcze nie zdarzyło widzieć.

Raynal i Musgrave wpatrywali się w zaśnieżony szczyt Góry Jaskini, gdy nagle uwagę ich zwrócił głośny krzyk George'a:

Spójrzcie! Spójrzcie na to! — wołał młody marynarz wska­zując ręką na zatokę.

Istotnie widok był niezwykły: chociaż nie było cienia wiatru, woda w zaitoce kłębiła się gwałtownie, jakby z dna morskiego podniósł się jakiś groźny potwór. Zanim zdołali odezwać się sło­wem już wyjaśniła się przyczyna niezwykłego wzburzenia wód: ogromne stado morsów gęstą ławą płynęło od strony Ósemki na południe, ku wyjściu z zatoki Carnleya. Zwarte szeregi zwierząt mijały szybko stojących w osłupieniu rozbitków. I zanim kto z nich pomyślał, by spuścić łódź i próbować upolować jaką sztu­kę, już ostatnie morsy zniknęły im z oczu za cyplem skalnym.

Morsy wynoszą się z naszej zatoki, to znaczy, że zima za­czyna się na dobre — zauważył Raynal.

Racja, ale cóż my będziemy jedli? — zatroskał się kapi­tan. — Przecież to nasz „chleb codzienny”! Solonego mięsa mamy tak mało!

Eh, zawsze tam jakiś spóźnialski mors jeszcze się znaj­dzie — pocieszał się beztroski zwykle George.

Wyjechali natychmiast na Ósemkę i tam stwierdzili, że na wyspie nie ma wcale morsów. Nawet stary „Royal Tom” wraz ze swymi dwoma samicami wyniósł się także. Tylko liczne ślady płetw świadczyły, że gnieździło się tu kiedyś olbrzymie stado morsów.

Wróciwszy w marnym nastroju do domu zaczęli obliczać zapasy mięsa. Było tego bardzo mało; jeśli zapas miał starczyć chociaż na parę tygodni, trzeba było zacząć oszczędzać. Ustalono, że każdy z nich będzie dostawał mały, parę uncji tylko ważący kawałek mięsa na śniadanie, na obiad i na kolację. Na dodatek później się okazało, że tłuszcz przy mięsie od długiego leżenia zjełczał, nie łatwo go więc było strawić. W konsekwencji po jedzeniu wszyscy rozbitkowie czuli się bardzo kiepsko.

Po przejściowych deszczach dopiero z początkiem czerwca termometr zaczął opadać poniżej zera, zima rozpoczęła się na­prawdę. Wykorzystując suche powietrze wybrali się zapolować koło Pozornej Wyspy. Musieli dobrze przykładać się do wioseł, ale robili to chętnie, bo zarazem rozgrzewali się szybko. .Szczęście im sprzyjało tym razem: na wysepce zastali „Royal Toma” i jego dwie samice. I chociaż żal im było „króla stada”, który wolał powrót na macierzyste wody niż szukanie gdzieś cieplejszych warunków bytowania, widmo głodu zmusiło ich do zabicia wszyst­kich trzech sztuk morsów. Mięso było co prawda twarde i łyko­wate, ale zawsze lepsze od zjełczałego i psującego się solonego.

Wieczorem, kiedy już pokładli się spać, nagle poderwał ich na nogi alarmowy okrzyk wracającego z dworu George’a:

Prędko, chodźcie popatrzeć! Pośpieszcie się!... — dopingo­wał opieszałych.

Ten George zawsze urządza jakieś historie — mruczał ro­zespany Harry, który wcale nie miał ochoty reagować na apel kolegi.

Kapitan i Raynal wstali jednak, przyłączył się do nich także Alick. Ujrzeli wspaniałe zjawisko przyrody, zorzę polarną — nad południowym krańcem horyzontu płonął potężny łuk bladego światła, a z jego brzegów na wszystkie strony wystrzelały barwne węże. Mieniły się niebieskimi, żółtymi i czerwonymi barwami, ukazywały się i znowu znikały, a na ich miejsce pokazywały się nowe. Spoza skał zamykających horyzont od zachodu ude­rzały w jasne niebo potężne smugi barwnych świateł, wspinały się aż do zenitu i znowu gasły, zmieniając raz po raz krajobraz. Światła drgały i wibrowały gorączkowo, w powietrzu niosły się jakieś dziwne dźwięki: trzaski i świsty jakby od wyładowań elektrycznych, jakby odgłosy wichru w drutach telegraficznych.

Rozbitkowie długo obserwowali wspaniałą grę świateł; dopiero przejmujący chłód zagnał ich z powrotem do chaty. Lecz nie sądzone im było usnąć tej nocy spokojnie. Ledwie się zdrzemnęli, gdy obudził ich jakiś dziwny podziemny łoskot, przypominający turkot bruku pod tysiącem kół wozów załadowanych kamieniami. Zabrzęczały szyby, poruszyły się meble.

Trzęsienie ziemi! — krzyknął wystraszony Raynal wyska­kując z łóżka.

Ledwie zdołał uchwycić sdę stołu, gdy ziemia pod stopami zakołysała się tak mocno, jakby całą wyspą targnęła brutalna pięść olbrzyma. Rozbitkowie zerwawszy się z łóżek chwytali się mebli i ścian, stali w niemym przerażeniu. Tylko jeden Musgrave nie stracił zimnej krwi:

Spokojnie, koledzy, to nie potrwa długo. Zresztą wcale nie jest takie silne — uspokajał pozostałych i zaczął liczyć sekundy starając się zarazem ustalić kierunek wstrząsów ziemi.

Wstrząsy wychodziły z kierunku północo-północo-wschód, bie­gły na południo-południo-zachód, trwały nie dłużej jak piętna­ście sekund. Leoz i ten krótki moment wydął się wystraszonym marynarzom straszliwie długim koszmarem. Dopiero gdy skut­kiem wstrząsu parę żarzących się węgielków wypadło z paleniska na podłogę, ocknęli się trochę. Aliok skoczył do dzbanka z wodą i zagasił tlejące się deski, ale nikt z nich nie miał ochoty kłaść się spać. Długo siedzieli na ławie naprzeciw ogniska i rozmawiali

0 przeżytych wypadkach.

* * *

Powoli mijały zimowe miesiące na południowej półkuli — sierpień i wrzesień — miróz zjawiał się rzadko, częściej padały deszcze lub lodowate wprost ulewy nawiedzały rozbitków, którzy trwali raz wśród obfitości pokarmu, to znów przeżywali dni gło­du. Nieraz udało się im upolować jakiegoś morsa-samotnika, kie­dy indziej znów obgryzali wyrzucone już kości i sycili głód wstrętnymi plackami ze słodkich korzeni. W najgorszych chwi­lach, kiedy ponury nastrój dawał się ludziom mocno we znaki

1 budził beznadziejne myśli, Musgrave i Raynal Starali się jaki­miś opowiadaniami dodać kolegom otuchy.

I tak Raynal opowiadając o swym bujnym życiu wyliczał im

kiedyś wszelkie klęski i niepowodzenia, jakie spotkały go w la­tach młodzieńczych.

Widzicie jednak — kończył swe opowiadanie — że człowiek nie powinien tracić wiary w siebie i nadziei na przyszłość. Raz zbiorą się chmury, to znów zabłyśnie słońce, raz los wyniesie człowieka w górę, ito znów wtrąci go w nieszczęście. Ale wtedy właśnie powinna dodawać mu otuchy nadzieja, że nadejdzie odmiana losu i znów pozwoli mu się podźwignąć.

Ale tak naprawdę to często pana prześladował pech — zau­ważył George, który wraz z innymi uważnie słuchał przygód Raynala.

Tak, co prawda to prawda: pech szedł za panem krok w krok! Na dobrą sprawę powinnibyśmy byli rzucić pana z pokła­du w morze jak Jonasza na przebłaganie żywiołów! Pewnie wów­czas skóńczyłby się pech i „Grafton” nie uległby awarii! — żartował śmiejąc się kapitan.

Może by to i dobrze było — zgodził się Raynal. — Ale ponieważ jestem zawsze optymisitą, wierzę więc, że znalazłbym i ja swego wieloryba, który udzieliłby mi schronienia w swych wnętrznościach — z uśmiechem odparował cios kapitana.

Nie, nie byłoby to dobre, zwłaszcza dla nas — Musgrave ciągnął już z powagą. — Przecież to pańska pomysłowość jest nie­zwykłym dobrodziejstwem dla rozbitków takich jak my. Ileż to już rzeczy pan wykonał?... Pan zaprojektował budowę domu i kierował jego stawianiem, zrobił pan toczydło, nagotował my­dło, uszył buty...

Tak wspaniale, że od razu pierwszy musiałem rozciąć — przerwał mu ze śmiechem Raynal.

Wnet jednak miało się okazać, że kapitan chwaląc Raynala wcale nie przesadził.

Nadszedł październik, a statek ratowniczy, którego kapitan oczekiwał w tym (terminie, jakoś się nie zjawiał. Potem przeszedł listopad, zaczęło się lato, morsy już dawno powróciły do zatoki i na wyspę Ósemkę, mieszkańcy małego domku nie mieli już żadnych kłopotów z zaopatrzeniem w żywność, a statku ratowni­czego nie było ani śladu. Znak wywieszony na półwyspie „Mus- grava” przetrwał szczęśliwie wszystkie zimowe wichury, ale nie przywabił niczyjego oka.

191 —

* ^ \ \ \ n

v WaRtM i i / ; f í i i/SH

, , mm Ł ii t

Smutnie i w złym nastroju rozbitkowie spędzali Boże Narodze­nie przy choince oświetlonej kagankami z oleju, sypiąc szczodrze przekleństwa na głowę pana Sarpy, jego wspólników i na rząd angielski.

Moi przyjaciele, takie gadanie do niczego nie prowadzi! — rzekł wreszcie Raynal wysłuchawszy po raz któryś | rzędu odgrażań się George’a, że gdy jakim cudem uda mu się powrócić do Sydney osobiście obedrze ze skóry pana Sarpy. — U nas w kraju znane jest takie przysłowie: „kto sam sobie pomoże, temu i Bóg dopomoże”.

Jakieś podobne przysłowie znane jest i u nas — mruknął Musgrave. — Cóż, kiedy przysłowie to nie łódź, nie zastąpi niko­mu stutonowego szkunera.

Ale może człowiekowi pomóc zbudować, taką łódź — odparł Raynal.

Spojrzeli na niego zdumieni.

Sam pan nie wie, co pan mówi — zastrzegł się kapitan. — Co innego uszyć buty, a zupełnie inna sprawa to budowa łodzi bez stoczni i bez żadnych narzędzi!

Zrobimy sobie narzędzia, zbudujemy rodzaj stoczni, zabie­rzemy ze szkunera wszystko, co może nam się przydać. Jestem przekonany, że uda nam się zbudować przynajmniej piętnasto- tonowy kuter, na którym będziemy mogli wyruszyć na Nową Zelandię — twierdził z uporem Raynal.

I pełen niezłomnej wiary w nieograniczone niemal możliwości ludzi obdarzonych parą zdrowych rąk zaraz po Bożym Narodze­niu przystąpił do pracy. Po namyśle zdecydował, że najpierw będzie im potrzebna kuźnia; kowadło, miech i węgiel. Ponieważ węgla nigdzie w przeszukiwanych miejscach nie znaleźli, trzeba było przystąpić do produkcji węgla drzewnego. Ale by przeko­nać swych współtowarzyszy, że chcieć to znaczy móc, Raynal na początek zabrał się do prac nad miechem.

Pełny tydzień biedził się Raynal nad owym miechem, posługu­jąc się wydobytymi ize szkunera gwoździami, kawałkiem mie­dzianej, obdartej z burty blachy i odpowiednimi deseczkami. Ostatecznie dłubiąc mozolnie scyzorykiem sklecił wcale zgrabny miech, który pokazał kolegom.

No dobrze, tylko bardzo jestem ciekaw, jak on będzie dzia-

rzucił nieufnie kapitan, gdy Raynal zademonstrował mu

pierwszy raz swe dzieło.

Kapitanie, niech pan mocno trzyma czapkę! — odparł

| niewinną miną Raynal.

I zanim podejrzliwy kapitan zdołał mocniej nasunąć czapkę na głowę, pęd powietrza z miechu niby wicher zerwał mu ją | głowy. Musgraye nasadzając podaną mu przez George’a czapkę na głowę zaśmiał się do wtóru ogólnej wesołości.

Ten pański miech funkcjonuje wspaniale — rzekł pełen po­dziwu. — Zaczynam wierzyć, że i reszta też się panu powiedzie!

A ponieważ i pozostali obecni byli tego samego zdania, więc Raynalowi nie zabrakło pomocników.

Skoro ustalono, że do pracy przystąpią zaraz, najpierw trzeba było odpowiednio podzielić zadania. Harry i George mieli polować na morsy i przyrządzać jedzenie, Alick zajmie się wyrobem węgla drzewnego i stale będzie doglądał mielerży, zaś Raynal i Musgra­ye powinni od razu przystąpić do wstępnych prac przy budowie łodzi. Uzgodniwszy plan, zabrali się do roboty.

Kuźnię miała zastąpić lekka, otwarta szopa — byle jej dach osłaniał ognisko przed deszczem. Ustawili ją z kołków, nakryli spadzistym daszkiem z łat, na nom pokładli kawałki miedzianej blachy. Za kowadło służyć miał wielki blok żelazny, wydoby­ty — podobnie jak głaz na toczydło — z głębi szkunera przy pomocy pustej baryłki. Stamtąd także zabrał Raynal różne ka­wałki, żelaza jako materiał na narzędzia, gwoździe, haki i inne potrzebne do budowy części metalowe.

Uruchomiono kuźnię; miech Raynala i węgiel Alicka doskonale wywiązywały się ze swego zadania. Po wielu upartych próbach z różnymi kawałkami żelaza Raynal zrobił kilka par obcęgów do trzymania i obróbki żelaza, dalej szydła, dłuta, nożyce, młotki i inne narzędzia; Ze stalowych kilofów, przeznaczonych do pracy w „kopalniach” pana Sarpy, kolejno powstawały heble, siekiery i topory ciesielskie, a stalowa obręcz z którejś beczki w zręcznych rękach Raynala zmieniła się nawet w piłę do rżnięcia drzewa.

Jedno tylko niezbędne narzędzie okazało się przeszkodą nie do pokonania dla śmiałka: świder. Próby skręcenia stali wzdłuż osi pionowej zawiodły. I ten fakt zachwiał wiarę Raynala w; nie­ograniczone możliwości ujarzmiania martwego materiału.

A \\\

ś

Uważani, że będzie lepiej, gdy zamiast budować nową łódź, po prostu przebudujemy naszą łódź tak, by nadawała się do pływania po morzu — oświadczył pewnego dnia po kolacji.

Słowa jego wzbudziły ogólne zdumienie.

Jakże to? Czyżby pan już postawił krzyżyk na całej impre­zie? — dziwił się kapitan Musgrave.

Na niczym nie stawiam krzyżyka — odparł stanowczo Ray­nal — ale doszedłem do przekonania, że wszystko ma swoje gra­nice. Wierzę w dalszym ciągu, że moglibyśmy zbudować dziesię- cio- czy piętnastotonową łódź, ale sądząc z moich doświadczeń musiałoby to trwać bardzo długo, rok, może nawet i dwa. A prze­cież nikt z nas nie ma ochoty siedzieć na wyspie tak długo!

Oczywiście, że nie! — zgodził się kapitan w imieniu wszyst­kich. — A z tą łódką jak pan to sobie wyobraża?

Przedłużymy ją mniej więcej o metr, damy jej stępkę i po­kład, burty podniesiemy na dwie stopy — zaczął tłumaczyć Ray­nal. — To nie będzie wymagało tak wiele pracy, za trzy miesięce, najwyżej za pół roku możemy być gotowi.

Ależ to mimo wszystko będzie łupina orzecha! Tylko szale­niec zdecyduje się wyjść w niej na morze! — wybuchnął im­pulsywny George.

Nikt wras, George, nie będzie do 'tego zmuszał. Im mniej ludzi, tym łatwiej łódź dotrze do celu — odpowiedział spokojnie kapitan.

Pod wpływem jego poważnego spojrzenia George ze wstydem spuścił głowę.

A wy, Alick, też zostaniecie na wyspie? — Musgrave po­stawił następnemu marynarzowi pytanie, akceptując widać w peł­ni plan Raynala.

Ja pójdę tam, gdzie i pan, kapitanie, jak było w umowie — odparł małomówny Norweg.

A daleko musielibyśmy jechać tą łodzią, kapitanie? — zain­teresował się ostrożny jak zwykle Harry.

Musgrave znał wprawdzie na pamięć te okolice Oceanu Spo­kojnego, dla pewności jednak sięgnął po mapę.

Najbliższa od nas zamieszkała osada znajduje się na wyspach Stewarta, przy południowym cyplu Nowej Zelandii. — wyja­śniał. — Stąd będzie to jakieś dwdeście pięćdziesiąt, najwryżej

trzysta mil i jeżeli będziemy mieli choć w małym stopniu sprzy­jające wiatry, to odległość tę pokonamy w ciągu dwóch, w naj­gorszym wypadku trzech dni.

Ja jednak wolałbym zostać wraz z Georgem tutaj i pocze­kać, aż przyślecie nam pomoc — zauważył nieśmiało Harry.

Dobra. We trzech z Raynalem i Alickiem damy sobie świet­nie radę z tak małą łodzią, a ratunek zorganizujemy dla was natychmiast. Macie zresztą jeszcze dosyć czasu do namysłu, w ło­dzi zmieścimy się nawet wszyscy — zakończył kapitan tę zasad­niczą rozmowę.

Następnego dnia rozpoczęła się gorączkowa praca, trwająca do późnych godzin nocnych, a przerywana tylko w niedzielę. Na prowizorycznej pochylni, złożonej z kamieni i desek, ustawiono łódź, podparto i unieruchomiono różnej wielkości klinami. Środ­kiem wzdłuż dna umocowano najtęższą belkę, jaką udało się ściągnąć z „Graftonu; miała ona stanowić stępkę łodzi. Potem zabrano się do kolejnych prac, zmierzających do przedłużenia łodzi o cały metr.

Kiedy w marcu część dodatkowa dna łodzi była gotowa, umo­cowano ją solidnymi, żelaznymi hakami do stępki, połączono wszystkie deski szczelnie, uzupełniono burtowe deski nowej rufy, wspierając je na wręgach, wreszcie całą nową część aż po dziób starej łodzi wzmocniono żelazną opaską, stanowiącą spojenie i zabezpieczenie całości.

Pozostawało tylko jeszcze podwyższenie burt łodzi dla bezpie­czeństwa przed wysoką falą morską. Materiał musiał być wyjąt­kowo 'trwały i odporny: z jednej strony miał stanowić zabezpie­czenie przed żywiołem morskim, z drugiej zaś być podstawą do umocowania solidnego pokładu.

Czas przy pracy mijał szybko, ale do jej zakończenia było jeszcze daleko. Całe dni upływały na wyszukiwaniu odpowiednich drzewek, przycinaniu desek, dopasowywaniu belek, sprawdzaniu wymiarów itp. Wstawali o szóstej rano, przerwa na obiad zajmo­wała im tylko tyle czasu, ile wymagało zjedzenie skromnego obiadu, potem natychmiast wracali do roboty i nie przerywali jej . do zmroku. Od zmroku na kowadle w kuźni przygotowywali potrzebne części żelazne, a przede wszystkim gwoździe, których mogli zrobić zaledwie pięćdziesiąt sztuk w ciągu jednego wieczo­

ra. Robotę kończyli przeważnie kolo godziny jedenastej w nocy — tak zmordowani, że już przy jedzeniu drzemali, a pokładłszy się na łóżkach natychmiast usypiali kamiennym snem.

Kiedy już mieli dostateczny zapas gwoździ, kiedy przycięte belki pod pokład leżały na brzegu gotowe, Raynal przystąpił do podnoszenia burt łodzi przy pomocy nowych żeber wygiętych odpowiednio nad parą z właściwie przygotowanych desek. Praca to była żmudna, wyczerpująca, postępowała naprzód bardzo powoli.

Wreszcie w połowie czerwca przykryta pokładem łódź była gotowa. Jeszcze trzeba było pozatykać szpary pakułami z rozsnu­tych lin, uodpornić zamiast smołą farbą zrobioną z wapna po­mieszanego z tłuszczem morsów. Zapasowa reja umocowana w przedniej części łodzi zastąpiła maszt, na którym zawisł trój­kątny żagiel, dzieło rąk pracowitego kapitana i jego pomocnika Alicka. Obok głównego żagla system lin i bloków uruchamiał dodatkowe dwa mniejsze żagle. Równocześnie zakończono także mocowanie większego steru, nad którym Musgrave ulokował kompas z „Graftonu”.

Czegoś nam tu brak jeszcze — rzekł pewnego dnia kapitan, gdy prace nad ostatnimi wykończeniami dobiegały końca.

Mianowicie? — zainteresował się Raynal.

A pompa? Przecież bez pompy nie możemy wyjść w morze.

Pompa... — zamyślił się Raynal. I naraz coś sobie przypom­niał. — Zaraz... mam wrażenie, że wśród wyrzuconych na brzeg rupieci ze szkuneira widziałem pompę...

Natychmiast pobiegli wraz z Alickiem na brzeg i wertując ster­tę desek oraz rozmaitych innych resztek z „Graftonu” odnaleźli starą pompę. Była co prawda mocno sfatygowana, część drewnia­nych dźwigni nadgniła, ale po starannym oczyszczeniu, po wy­mianie zniszczonych dźwigni i po uszczelnieniu tłoków skórą morsa okazało się, że pracuje prawidłowo. Przenieśli ją więc na łódź i starannie umocowali przy maszcie. Oddała im później nieo­cenione usługi.

Nim jeszcze spuścili łódź na wodę Raynal wystąpił z propozy­cją, którą Musgrave natychmiast zaakceptował: urządzenie, jakie­go używają Eskimosi na kajakach, by woda nie dostała się do wnętrza łodzi. Na osi łodzi wycięli w pokładzie trzy otwory

0 powierzchni stopy kwadratowej, a do ich brzegów szczelnie przybili .płócienne fartuchy, które marynarze siedząc z nogami pod pokładem mogli umocować na sobie przy pomocy szelek. Fartuchy te sięgały do ramion osłaniając ich przed falami i unie­możliwiając wodzie wtargnięcie pod pokład. I jeszcze wzdłuż pokładu umocowano na ośmiu słupkach linę, której mogliby się trzymać chodząc po pokładzie przy wysokiej fali.

Poczynili odpowiednie przygotowania do spuszczenia łodzi na morze. Podtrzymywana z boków belkami służącymi jako dźwig­nie łódź przesunęła się powoli na pomost ułożony z desek, pokryty w czasie przypływu wodą, po nich dość gładko spłynęła na zato­kę. Był dzień 12 lipca 1865 roku.

Powrotowi łodzi na fale towarzyszyło gromkie „Hurra!” roz­bitków. Budowniczowie z dumą spoglądali na swe dzieło: łódź trzymała się prosto na fali, nie przeciekała zupełnie — nowa rufa spojona była z dawnym kadłubem szczelnie.

Trochę zbyt małe ma zanurzenie, potrzebny jest balast! — stwierdził Musgrave.

Raynal wraz z kolegami załadował do łodzi około tony starego żelastwa, unieruchamiając je deskami i klinami. Teraz już łódź wraz z trójosobową załogą i zapasami na drogę zanurzała się aż po brzeg nowej burty, wystającej sześćdziesiąt centymetrów nad powierzchnię morza. Nośność łodzi wynosiła w przybliżeniu dwie

1 pół tony, przy ponad pięć metrów długości i metr osiemdziesiąt szerokości.

Pozostaje ją tylko ochrzcić — oświadczył Raynal.

Mam dla niej odpowiednią nazwę — odpowiedział z powagą kapitan. — Ponieważ jest ona jedyną naszą nadzieją ratunku, niechże więc nazywa się „Ratunek”; a ponieważ to pan, Raynal, wystąpił z projektem zbudowania tej łodzi, będzie nosiła tę nazwę w pańskim języku ojczystym.

Wzruszony Raynal uścisnął rękę kapitana. Wkrótce potem po obu stronach dziobu łodzi pojawił się napis „La Rescousse”, wy­malowany czarną farbą z sadzy i tłuszczu.

Dnia 19 liipca nadszedł moment rozstania. Dzień był co prawda chłodny, lecz niebo jasne, południowo-zachodni wiatr sprzyjał że­gludze. Musgrave doglądał załadowania zapasów, Raynal po raz ostatni ruszył wzdłuż wybrzeża. „Jeżeli wszystko pójdzie dobrze,

nigdy tu już nie wrócę...” Żegnał te miejsca, wśród których spę­dził całych dziewiętnaście miesięcy bogatego w wrażenia życia.

Umieszczenie niewielkich zapasów w łodzi nie trwało długo: kilka sporych kawałków pieczeni i 'baryłka wody szczelnie za­mknięta denkiem. Kapitan owinął kawałkiem żagla sekstant, chro­nometr, podręcznik nawigacji i mapę. Wreszcie dał znak do wsiadania.

Czekajcie cierpliwie, przyjaciele, nie bójcie się — mówił do pozostających biorąc ich w ramiona i ściskając im dłonie. — Jak tylko dotrzemy do ludzi podejmę starania o ratunek dla was, jeśli będzie trzeba, sam przyjadę! Gdyby nam się nie udało, gdyby nas pochłonęło morze, nawet i wtedy nie traćcie nadziei. Prędzej czy później zawinie tu statek wielorybnicży i zabierze was. Wtedy zajdźcie do mej żony w Sydney, powiedzcie, co zaszło, przekażcie dzieciom ostatnie pozdrowienia!

Wszyscy mieli łzy w oczach. Ostatnie uściski, ostatnie podania rąk i trzej mężczyźni weszli do łodzi. Alick podniósł żagle, wątły stateczek ruszył z miejsca.

Szczęśliwej drogi! — zabrzmiało z brzegu.

Niech wam się dobrze wiedzie i do zobaczenia! — odpowie­dziano z pokładu łodzi.

W chwilę później szary żagiel zniknął za cyplem. W zatoce zaległa cisza.

* * *

O godzinie jedenastej „La Rescousse” wyszła wschodnim ra­mieniem zatoki Carnleya na pełne morze. Fala była tu dość wy­soka, ale łódź prowadzona umiejętnie przez kapitana, dobrze trzymała się na wodzie. Ominęli liczne, skryte pod wodą rafy skalne, ciągnące się wzdłuż całego wschodniego wybrzeża wyspy Auckland; koło godziny trzeciej wyspa Enderby pozostała już za nimi. Łódź szła kursem na północo-północo-wschód wprost do celu, do wyspy Stewarta.

Morze było dość rozkołysane, pod pokładem wystąpiły nie­wielkie przecieki, które jednak pompa szybko likwidowała. Wśród, załogi panował pogodny nastrój. Wykorzystali chwilę spokoju, by się pożywić z zapasów, które miały im starczyć na całe cztery dni. Zaledwie jednak skończyli jeść i Alick zameldował, że wy­

spa Enderby znikła już za horyzontem, morze wzburzyło się tak bardzo, że wszyscy zapadli na morską chorobę.

Właściwie niepotrzebnie jedliśmy ten obiad — zażartował Raynal.

W parę chwil później dobry nastrój skończył się bezpowrotnie. Fale zaczęły rzucać łodzią jak korkiem, raz po raz przelewając się zwałami wody przez pokład. Dzięki jednak fartuchom żaglo­wym osłonięci marynarze uniknęli całkowitego przemoczenia.

W nocy rozpętała się burza: śnieżyca z gradem smagała bez­litośnie, fale wzrastały z każdą chwilą; koło trzeciej nad ranem całe góry wodne, wysokości kilkupiętrowego domu, z hukiem i łoskotem przewalały się wokół małej łodzi, tylko nikłe grzbiety pian przebłyskiwały blado w ciemnościach. Na łodzi dawno już zwinięto wszystkie trzy żagle, by ich wichura nie zerwała, teraz pozostawało tylko czuwać nad ustawianiem łodzi dziobem do fal, bez względu na planowany kurs.

W pewnej chwili nadpływająca ogromna fala schwyciła łódź, zakręciła ndą jak łupiną orzecha i przewaliła na burtę. Potrójny okrzyk rozpaczy rozległ się wśród nocy — wszyscy trzej rozbit­kowie byli przekonani, że to już ich ostatnia godzina. Na szczęście jednak dobrze ubezpieczony na dnie kadłuba balast ani drgnął i po chwili łódź znów powróciła do normalnej pozycji. Tym razem fartuchom umocowanym do pokładu załoga zawdzięczała życie — inaczej fala byłaby ich zmyła do morza. Alick nawet niezbyt wiele miał pracy przy pompie, ponieważ dzięki fartuchom bardzo niewiele wody dostało się pod pokład.

Błogosławiony ten pański pomysł z kajakowymi fartucha­mi! — krzyczał Musgrave poprzez łoskot fal.

Lecz Francuz nawet nie odpowiedział: czuł się tak śmiertelnie chory, że obojętny był na wszystko, co się wkoło niego działo.

Wiele jeszcze razy łódź była igraszką fal, ciskających nią jak piłką, wiele jeszcze razy śmierć wyciągała rękę po trzech bezrad­nych ludzi w małej łódeczce. A jednak tych trochę desek, dzie­lących ich od grobu bez dna, wytrzymało do końca i oparło się atakom żywiołu.

Trzy dni i trzy noce szalała burza, załoga łodzi przeszła całe piekłe udręk i męczarni. Aż wreszcie czwartego dnia nad ranem pogoda nieco się poprawiła:

Przed nami po prawej burcie wyspa — zameldował siedzący na przedzie Alick słabym głosem.

Kapitan uszom nie chciał wierzyć.

Czyżby to była wyspa Stewarta?... — odparł zdumiony.

Przez cały czas sztormu łódź płynęła tak, jak na to pozwalały

warunki. Chwilami co prawda, gdy wichura traciła nieco na sile, stawiali żagle i kierowali łódź na właściwy kurs, lecz mimo to Musgrave w najśmielszych przypuszczeniach nie mógł liczyć, że uda im się utrzymać na właściwym szlaku. Jakże łatwo mogli przy takich różnicach kursu minąć zbawczą wyspę!

Spomiędzy zwałów postrzępionych chmur wyjrzało na chwilę słońce, Musgrave co prędzej ustalił szerokość geograficzną. Istot­nie: łódź znalazła się o parę mil na południe od wyspy Stewarta! Niestety, jednak wiatr ucichł zupełnie. Mieli co prawda wiosła, lecz skutkiem całkowitego wyczerpania nie byli w stanie utrzy­mać ich w ręku. Przy tym wszystkim przeciekająca pod pokład woda morska zniszczyła pozostały zapas mięsa, od trzech dni żyli tylko paru łykami wody dziennie. Raynal zupełnie apatyczny i obojętny na wszystko zdawał się być bliski śmierci.

W takiej sytuacji cisza morska to rozpacz! Nikt z tubylców nie wyruszył na połów ryb w obawie, że to jeszcze nie koniec burzy, że każdej chwili może ona wrócić. Morze było puste.

Daremnie Musgrave rozważał sytuację, daremnie Alick obracał żagle na wszystkie strony...

Pod wieczór dmuchnął lekki wiatr, Musgrave i Alick postawili wszystkie trzy żagle, cóż — kiedy wiatr był zbyt słaby, by mogli prizybić do brzegu przed zapadnięciem zmroku.

Nic z tego, Alicku — rzekł z rezygnacją Musgrave — musi­my .jeszcze tę noc przetrwać na oceanie. — Nie znając brzegów wyspy nie mógł ryzykować dobicia do lądu w ciemnościach.

Alick bez słowa skinął głową. Raynal nie reagował już na nic, leżał na wpół omdlały i tylko od czasu do czasu z jękiem prosił

o parę kropel wody...

Nareszcie nastał świt, piąty już dzień podróży. Od lądu po­wiał rześki wiatr. „La Rescousse” rozpoczęła lawirowanie. Dnia

24 lipca 1865 roku o godzinie jedenastej rano weszła do zatoki Port Adventure.

W przybrzeżnej osadzie rybackiej Maorysów mężczyźni stojąc

200 —

202

grupkami rozmawiali o sprawach życia codziennego, kobiety roz­wieszały sieci do suszenia, dzieci na brzegu bawiły się muszelka­mi. Widok ten dla Musgrave’a — po okresie dwudziestu miesięcy, kiedy widywał tylko swych czterech towarzyszy z „Graftanu” — był czymś tak niezwykłym, że wprost uwierzyć mu się nie chciało, że to rzeczywistość, a nie jakieś złudzenie...

Ostatnim wysiłkiem obaj z Alickiem pociągnęli łódź do brzegu i półżywi padli na piasek. Lecz całe gromady chętnych rzuciły się im na ratunek, w małej osadzie zawrzało: biegli więc Maorysi, przybiegł jakiś biały, którego kapitan widział jeszcze z łodzi, jak z psem nowofundłandzkim spacerował po brzegu. Ludzie wycią­gnęli łódź na brzeg, poprowadzili słaniających się z głodu, zmę­czenia i pięciodniowej udręki na łodzi Alicka i kapitana, wynieśli z łodzi bezwładnego Raynala.

Zaraz potem przebrani w czystą bieliznę i suchą odzież gościn­nie podejmowani przez uprzejmego, białego kupca, pana Crossa i jego żonę, weszli do jadalni: na zastawionym stole piętrzyły się na półmisku kotlety wieprzowe, a obok sterta świeżych ziemnia­ków. Lecz nasi rozbitkowie w pierwszym rzędzie sięgnęli po kromki dobrze wypieczonego chleba — nie jedli go od chwili wyjazdu z Sydney. Cóż to za przysmak! Teraz już zarówno Mus- grave jak Alick na całe życie zapamiętają, czym jest dla czło­wieka chleb.

Raynal w obiedzie nie brał udziału: w drodze tak bardzo opadł z sił, że dostał gorączki. Troskliwy gospodarz położył go do łóżka, podając do jedzenia sucharki i kilka łyków wina. Po obiedzie także kapitan i Alick położyli się na łóżkach i usnęli kamiennym snem.

Następnego dnia Musgrave na tyle ozuł się silny, że mimo per­swazji Crossa zaczął natychmiast czynić starania o wysłanie ekspedycji ratunkowej na Auckland. Cross, kupiec i właściciel piętnastotonowego kutra ryba'ckiego „Flying-Scud” („Latawiec na wietrze"), przewożącego towary wzdłuż wybrzeża, odwiózł go przez cieśninę do miejscowości Invercargill na południowej wy­spie Nowej Zelandii, gdzie mieściły się właściwe urzędy. Musgra­ve natychmiast rozpoczął interwencje.

O ile przybycie rozbitków wzbudziło zarówno wśród białych jak i kolorowych mieszkańców miasta olbrzymie zainteresowanie

i głębokie współczucie, o tyle czynniki urzędowe okazały się bar­dzo powściągliwe.

Bardzo mi przykro, ale tak od razu, jak pan sobie życzy, nie możemy wysłać statku ratunkowego na Auckland — odparł oschle urzędnik, wysłuchawszy meldunku o rozbiciu „Graftonu” i prośby o ratunek dla dwóch pozostałych na wyspie ludzi.

Daremnie Musgrave prosił i nalegał, angielski urzędnik pań­stwowy przytaczał masę kontrargumentów, jeden ważniejszy od drugiego. Po pierwsze sam nie mógł o tej sprawie zadecydować, musiał postarać się dopiero o pozwolenie władz z Wellingtonu, stolicy kolonii Nowa Zelandia. Po wtóre, gdyby nawet, to w tej chwili nie ma do dyspozycji odpowiedniego statku. I wreszcie, jeżeliby nawet statek się znalazł, niepodobna wysłać go na wody

o tak złej sławie teraz zimą, kiedy pogoda jest tak fatalna...

Pana nie obchodzi uratowanie tych dwóch nieszczęśni­ków! — postaiwił mu zarzut rozgniewany Musgrave.

Urzędnik tylko ramionami ruszył.

Rząd Jego Królewskiej Mości interesuje się losem każdego ze swych poddanych, zwłaszcza, że zgodnie z pańskimi informa­cjami jeden z pozostałych na wyspie ludzi jest Anglikiem — od­parował urzędnik zarzut kapitana. — Lecz nie posunie się do tego, by zaryzykować życie innych ludzi lub do tamtych rozbit­ków dołączyć jeszcze dalszych.

Były to argumenty, którym Musgrave nie mógł odmówić słusz­ności, lecz mdmo wszystko zirytowany i rozgoryczony wyszedł z biura. Rozpacz go ogarniała na myśl, że George i Harry po­zostali tam sami na pustej wyspie.

U wyjścia czekał na niego Cross, a wraz z nim jeden z bardziej ustosunkowanych mieszkańców miasta, mr. Collyer. Obaj z uwa­gą wysłuchali opowiadania kapitana, jak załatwiono jego prośbę.

Jeżeli chodzi o statek, to tamten miał rację — przyznał Cross. — Obecnie największa tutaj jednostka to mój „Flying- -Scud” — ciągnął zamyślony skrobiąc się za uchem. — Popłynął­bym po nich od razu — dodał po chwili namysłu — ale sam nie mam odwagi. Pływam tylko tu przy brzegach, na oceanie już od wielu lat nie byłem, więc... Prócz tego: mam na utrzymaniu rodzinę, nie mogę sobie pozwolić na taką bezinteresowną wyciecz-

kę, która przy tym stanie pogody może się przeciągnąć i na parę tygodni.

Kapitan, którego twarz przy pierwszych słowach Crossa roz­jaśniła się wyraźnie, znowu spochmurniał, lecz rzekł:

Jeżeli o statek chodzi, to nie ma.kłopotu, pojechałbym z pa­nem, sam bym go poprowadził, ale na wynajęcie pańskiego statku nie mam, niestety, pieniędzy.

Niech się pan nie martwi o pieniądze — żywo zareagował na słowa kapitana mr. Collyer. — Urządzimy publiczną składkę, zobaczy pan, że uzbieramy dostateczną sumę!

Okazało się, że miał rację. W parę dni zebrano pieniędzy aż za wiele. Piątego dnia od chwili przybicia „La Rescousse” do brze­gów wyspy Stewarta z portu Invercargill przy akompania­mencie okrzyków i życzeń licznie zebranego tłumu „Flying-Scud” wyruszył na morze. Prowadził go sam Musgrave — Alick musiał pozostać w Port Adventuire z Raynalem, który był tak słaby, że nie mógł jeszcze opuścić łóżka.

Mijały tygodnie. Zdrowie Raynala poprawiło się o tyle, że mógł już chodzić o lasce, co dzień też zachodził do portu i wyglą­dał, czy „Flying-Scud” nie wraca. Już wszystkich na wyspie zaczęły dręczyć obawy, że kuter pochłonęły fale oceanu, gdy wreszcie po siedmiu tygodniach zasygnalizowano kuter na hory­zoncie. Po chwili już Raynal i Alick witali kapitana i obu towa­rzyszy, z którymi rozstali się przed dwoma miesiącami.

Flying-Scud” drogę przebył stosunkowo dobrze, już czwartego dnia wpłynął do Zatoki Rozbicia. Pierwszy zauważył go Harry — tyle tylko miał siły, że zawołał George’a, a potem zemdlał. W za­toce Carnleya kuter bawił parę dni, załoga zajęła się łowami morsów, potem jeszcze czekano na sprzyjający wiatr. W drodze powrotnej zatrzymali się w zatoce Rossa i tam zrobili niezwykłe odkrycie: na brzegu małej zatoczki, naprzeciw wysepki bez na­zwy, stała na wpół zburzona chatka, w której na nędznej ipryczy z gałęzi znaleźli zwłoki jakiegoś marynarza. Wszystko wskazywa­ło na to, że zmarł niedawno, pewnie z głodu. Człowiek ten miał obandażowaną nogę, widocznie była skaleczona. Obok pryczy le­żała łupkowa tabliczka, na niej na wpół zmyte przez deszcz, pra­wie nieczytelne słowa.

Kuter parę dni zatrzymał się w zatoce; daremnie członkowie załogi szukali dalszych rozbitków, nie znaleźli nigdzie nikogo, nawet nie było widać śladów rozbitego statku.

Zagadka znalezionych zwłok wyjaśniła się dopiero znacznie później, kiedy Musgrave powrócił już do Australii. Przegląda­jąc stare gaizety stwierdził, że wiosną 1864 roku w zatoce Rossa na wyspie Auckland rozbił się trójmasztowy, tysiąc sto tonowy statek „Invercauld” z Chile, idący z Valparaiso do Melbourne. Z dwudziestu pięciu ludzi załogi sześciu utonęło, szesnastu zmar­ło z głodu, a tylko trzech, w tym kapitana nazwiskiem Dalgamo, zabrał po rocznym pobycie na Aucklandzie jakiś bryg hiszpański. A więc równocześnie przebywały na wyspie dwie grupy rozbit­ków: ludzie z „Invercauldu” na północy, w zatoce Rossa, i załoga z „Graftonu” w zatoce Carnleya. Dzieliła ich odległość zaledwie paru dziesiątków kilometrów, nikt z nich jednak nie odważył się zapuścić w głąb trudno dostępnej wyspy, wobec czego nie mogli się spotkać.

* * *

Dla robinsonów z wyspy Auckland nadszedł moment rozstania. Pierwszy pożegnał przyjaciół George wyruszając szukać szczęścia w kopalniach złota na Nowej Zelandii. Niedługo po nim odjechał Raynal — ziemia paliła mu się .wprost pod nogami, nie mógł nigdzie znaleźć sobie miejsca. Wsiadł na pierwszy odchodzący z Invercargill do Australii statek, szkuner żaglowy „Sword-Fish”. Kapitan Musgrave natomiast nie miał zaufania do tego statku, wolał poczekać na normalny parowiec, który miał się zjawić W tym zakątku świata za trzy tygodnie.

Na pańskim miejscu nie śpieszyłbym się tak z wyjazdem. Pogoda jak na żaglowiec jest dość kiepska — ostrzegał niecierpli­wego Francuza.

Kiedy ja już tak bardzo chciałbym być w kraju — upierał się Raynal.

Tyle lat wytrzymał pan z dala od kraju, to wytrzyma pan jeszcze tych parę tygodni — twierdził kapitan.

Ale Raynalowi nie trafiły te słowa do przekonania. Skoro tylko szkuner wyszedł z portu, wnet dawny, prześladujący Raynala pech znów dał znać o sobie. Pogoda była tak podia, że „Sword-

-Fish" musiał parokrotnie przerywać podróż szukając schronienia w różnych portach Nowej Zelandii. Więc też jego podróż, trwa­jąca normalnie czternaście dni, przedłużyła się do trzech miesię­cy. Natomiast Musgrave, lctóry wraz z Alickiem i Harryna wyje­chał w trzy tygodnie później, na długo przed nim znalazł się w Sydney. Drogę morską do Francji przebył Raynal już bez żad­nej przygody i wreszcie po dwudziestu latach nieobecności znalazł się w ojczyźnie.

Musgrave czas iakiś pracował w australijskim urzędzie mor­skim, potem wraz z rodziną powrócił do Ameryki. Alick dostał pracę na szkunerze wielorybniczym, powrócił więc do swego marynarskiego zawodu, natomiast Harry oświadczył, że po przy­godzie z „Grafionem” ma zupełnie dosyć morza, i przyjął pracę u swego krewniaka, prowadzącego farmę owczą w Australii.

Tak więc rozbitkowie § „Graftonu” rozlecieli się na wszystkie strony świata. Ci jednak z nich, którzy wrócili do Sydney, powie­dzieli zapewne parę niezbyt przyjemnych słów panu Sarpy, szczę­ściem jednak dla tego „uczciwego kupca” nie było wśród nich porywczego i zadzierżystego George’a. Wobec perspektyw wydo­bywania nowozelandzkiego złota, z lekkim sercem zrezygno­wał z reszty poborów, jaką winien mu był pan Sarpy. Dzięki temu pan Sarpy uniknął nieprzyjemnej operacji obdzierania ze skóry, jak to mu obiecywał George w owych dramatycznych chwilach, kiedy ¡robinsonowie na wyspie Auckland daremnie ocze­kiwali na statek ekspedycji ratunkowej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu
Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu
Behounek Frantisek Komando pułkownika Brenta
Behounek Frantisek Akcja 'L'
Behounek Frantisek W niewoli u Matabelów
Behounek Frantisek W niewoli u MatabelÓw
Behounek Frantisek Na dwoch planetach
Behounek Frantisek Na dwoch planetach
20 Księga Przypowieści Salomona
31 Księga Abdiasza (2)
Access 2002 Projektowanie baz danych Ksiega eksperta ac22ke
1 Księga Rodzaju
Jak rozliczyć w księgach rachunkowych darowiznę w postaci usług
zielona ksiega K2HHJSHOJH2WI6CEC7LSEDKHWNOUJJUDXNP2PYA
12 Księga II Królewska
Mahabharata Księga I (Adi Parva) str 73 136

więcej podobnych podstron