Frantisek Behounek
W niewoli u Matabelów
Z języka czeskiego przełożyła Jadwiga Bułakowska
1. Zasadzka
- Stój!
Szabla oficera błysnęła w słońcu i mały oddział ułanów Bettingtona stanął. Zniecierpliwione konie gryzły uzdy, żołnierze obojętnie rozglądali się po okolicy. Było ich tylko sześciu, nie licząc czarnego przewodnika, prócz tego dwóch oficerów. Jeden z nich dosiadał pięknego, czystej krwi karosza; robił wrażenie człowieka bardzo młodego: miał złociste włosy, twarz pogodną i jasne, niebieskie oczy. Starszy od niego parę lat towarzysz odnosił się doń ze specjalnymi względami, jakkolwiek był mu równy szarżą: obaj byli porucznikami.
- Zulusów ani śladu. Ciekaw jestem, co dalej? - rzucił niezdecydowanie młodszy oficer. - Ma pan jakiś plan, Carrey?
Zapytany wzruszył ramionami.
- Najlepiej zawrócić i jechać z powrotem do obozu - powiedział po chwili namysłu.
- Ależ tak nie można! - zaprotestował energicznie jasnowłosy porucznik. - Generał Marshall musi mieć wieści za wszelką cenę, dlatego wysłał nas na zwiady.
- Uroił sobie, że południowe skrzydło Zulusów wycofało się w tym kierunku - skrzywił się Carrey. - A im to na pewno ani w głowie. Keczwaj to spryciarz, nie będzie przecież chciał w ten sposób rozpraszać swych sił. Stawiam w zakład całomiesięczny żołd, że wszystkie wojska zgromadził gdzieś pod Ulundi, koło swej głównej siedziby. Tu możemy natknąć się najwyżej na jakiś słabszy oddział, dla generała najzupełniej bez znaczenia, dla nas natomiast bardzo nieprzyjemny! A przy tym wszystkim teren dla zwiadu tak trudny.
Istotnie, teren był bardzo trudny. Łagodne wzgórza zasłaniały widok, a tuż przed jeźdźcami zbiegały się tak, że tworzyły wąską kotlinę, zwężającą się o ćwierć mili dalej w ciasny wąwóz, przez który niełatwo przejechałoby dwóch jeźdźców obok siebie.
- Znasz te tereny w pobliżu? - zapytał Carrey czarnego przewodnika.
Był to Kafr obieżyświat ze szczepu Grikwów, który latami włóczył się po całej Afryce Południowej i tylko na pewien czas chwycił się uczciwej pracy w kopalniach diamentów w Kimberley. Tam poduczył się angielskiego na tyle, że mógł porozumieć się z białymi; znajomość języka i terenu dała mu dobrze płatne stanowisko wywiadowcy przy wojskach południowoafrykańskich, które pod dowództwem generała Marshalla wyruszyły, by poskromić buntowniczych Zulusów nie chcących się pogodzić z władzą białych.
- Znam - skinął głową Kafr. - Przed nami być jar, nie długi, może dwieście kroków. Potem skały ustąpić, a my iść dalej pięćset kroków i przyjść na zuluskie pola.
- Jest tu blisko jakaś wieś? - zapytał z ożywieniem Carrey.
- Ityotyozi - odpowiedział Kafr. - Jej indun to Gebuda, prawa ręka króla Keczwaja. Ale on być pewnie ze swoim impi w królewskich wojskach.
- Nie powiedziałbym wcale, że to takie pewne - mruknął porucznik.
- Jak wygląda okolica za tą wsią? - zainteresował się jego towarzysz.
- Zaraz koło wsi płynąć rzeczka, Hyotoyozi, ale ona być płytka, konie przejść i nie zamoczyć brzucha - powiedział Murzyn, najwyraźniej dobrze zorientowany w okolicy.
- To dobrze - oficer zadowolony skinął głową chowając lornetę, przez którą oglądał okolicę. - Poprowadzisz nas!
- Ja bym się jeszcze zastanowił - porucznik Carrey nie wydawał się być całkiem przekonany.
- Nasz rozkaz był wyraźny, a nieprzyjaciół nigdzie ani śladu. Jedziemy dalej! - Na delikatnych rysach twarzy oficera zjawił się surowy wyraz dowódcy przyzwyczajonego do wydawania rozkazów.
- Jak pan każe, hrabio de Pierrefonds! - nie oponował już porucznik Carrey i spiął konia.
Mały oddział ruszył kłusem na niezbyt strome wzgórze, ale już po chwili dowódca musiał nakazać zmianę szyku: wjeżdżali w wąwóz, gdzie dwóch jeźdźców ledwie mieściło się obok siebie.
Teraz Kafr jechał przodem, tuż za nim porucznik de Pierrefonds, dowódca patrolu, z Carreyem u boku, a za nimi dwójkami ułani. - Co prawda porucznik Carrey uważał za rozsądniejsze wysłać przodem dwóch jeźdźców jako straż przednią, lecz nie odważył się zwrócić uwagi dowódcy. Jechali w milczeniu, słychać było tylko stukot podków o kamienie w wąwozie. Już zbliżał się wylot wąskiego wąwozu, już porucznik Carrey odetchnął z ulgą, gdy nagle ogłuszający wrzask setek gardzieli ludzkich napełnił jar. Konie zaczęły się płoszyć, ale jeźdźcy nie mieli czasu nad nimi zapanować: spoza każdego kamienia, spoza każdego załomka skały czy nierówności gruntu wychylała się czarna postać zuluskiego wojownika. Mogły ich być setki, któż jednak miał czas policzyć? Konie wspinały się coraz bardziej, ułani ledwie mogli utrzymać się w siodłach; rozległ się huk wystrzałów z kilku ciężkich skałkówek czarnych wojowników. Jeszcze chyba kule nie osiągnęły celu, a już w powietrzu zamigotały lśniące groty inkusów. [Inkus - oszczep do rzucania]
Oszczepy niby grad posypały się na mały oddział, przez chwilę drzewca ich utworzyły jakby zasłonę między atakującymi i atakowanymi.
Po ziemi tarzało się kłębowisko ludzi i koni. Śmiertelnie ranny jedną z kul rasowy karosz dowodzącego oficera padł, a porucznik wyleciał z siodła przez głowę konia. Nie uchroniło go to przed oszczepami, którymi Zulusi rzucają niezwykle celnie z odległości kilkudziesięciu metrów. Z ciała jego sterczały już drzewca wielu oszczepów, a wciąż jeszcze leciały dalsze trafiając w nieruchomą postać, leżącą spokojnie obok rzucającego się w śmiertelnych drgawkach konia.
Porucznik Carrey rzutem oka ogarnął sytuację. Towarzysz jego legł zabity, nie było już dlań ratunku. Podobny los spotkał czarnego przewodnika i dwóch ułanów, jednakże resztki oddziału wraz z Carreyem ocalały jak dotąd odnosząc tylko lekkie zranienia. Zawdzięczali to swym koniom, które w chwili ataku rzucały się tak, że czarni wojownicy chybiali celu.
O obronie nie mogło być nawet mowy: Zulusi mieli przynajmniej dwudziestokrotną przewagę.
- Za mną! - krzyknął Carrey bodąc ostrogami boki konia.
Wypuścił go w skok poprzez nieruchome ciało hrabiego de Pierrefonds, odwracając spojrzenie, by nie patrzeć na skamieniałą twarz i zgasłe spojrzenie zabitego kolegi, i pomknął do wylotu wąwozu. Była to jedyna możliwość ratunku, inaczej walczący na piechotę Zulusi dopadliby ich w ciasnym wąwozie i wybili. Czterej pozostali przy życiu ułani bez wahania ruszyli za porucznikiem. Goniące za nimi wściekłe wrzaski Zulusów i odgłosy wystrzałów nagliły do pośpiechu. Pokładłszy się na szyjach koni bodli ostrogami nieszczęsne zwierzęta aż do krwi; szaleńcza ta ucieczka zakończyła się dopiero wówczas, gdy w parę godzin później zmordowane konie dopadły pierwszych straży obozu generała Marshalla.
Wojska angielskie miały niełatwe zadanie chcąc utrzymać Murzynów w karbach respektu i posłuszeństwa wobec białych. Raz po raz poszczególne plemiona porywały się do rozpaczliwej obrony swojej samodzielności. Odwieczni mieszkańcy dżungli afrykańskiej nie mogli zrozumieć, dlaczego odbierają im tereny łowieckie, narzucają nowe porządki i nowych bogów, a ich samych traktują jak niewolników. Zbrojne ekspedycje kolonistów długo nie mogły sobie poradzić z Murzynami. Dżungla i klimat nie sprzyjały przybyszom z Europy.
Murzyni byli jednak z sobą skłóceni, mieli prymitywną broń, więc mimo wszystko ulegali w końcu przemocy białych, żądnych skarbów Czarnego Lądu.
W parę godzin po opisanym wypadku, do wylotu wąwozu, w którym rozegrała się tragedia angielskiego patrolu, zbliżał się samotny jeździec. Siedział na białym burskim kucyku, jechał bardzo powoli, nieustannie i bacznie rozglądając się na wszystkie strony. U wejścia do wąwozu zeskoczył z konia i ujął w rękę ciężką strzelbę, wiszącą dotąd u siodła. Pochylony nad ziemią niechętnie wchodził w wąwóz, a jego koń, choć nie uwiązany, podążał za nim. Podrzucał głową, aż gęsta grzywa opadała mu na oczy, chwilami nawet przyjaźnie trącał łbem ramię swego pana.
- Co, Tom, nie podoba ci się? - zapytał cicho mężczyzna. - Wierz mi, że mnie też nie! Dobrze musimy uważać, żeby tu przypadkiem nie oberwać niespodziewanie. Powiadam ci, gdyby nie to, że ten wstrętny wąwóz skraca nam drogę o co najmniej dziesięć mil, to wykręciłbym się na pięcie i ucieklibyśmy stąd od razu tam, gdzie człowiek widzi przynajmniej na dziesięć mil wokoło!
To mówiąc wciąż oglądał ziemię i każdy poszczególny kamień. Wiedział już od dłuższego czasu, że wyprzedzają go jeźdźcy: odczytał ślady kopyt końskich, widoczne na miękkim, trawiastym gruncie veldu.
[Veld - step południowoafrykański]
Nie trzeba było specjalnego sprytu, by wywnioskować, że to angielscy żołnierze - przecież, Zulusi nie jeżdżą na koniach. Przybyszowi chodziło teraz o to, czy Anglicy odważyli się wjechać do jaru. Siady już uprzednio policzył starannie - ludzi było wszystkiego dziesięciu. A jeżeli tak słaby oddział przejechał ów nieprzyjemny wąwóz, zachęcający wprost do zrobienia zasadzki, to teren jest bezpieczny, wobec czego i on sam nie ma się czego obawiać.
Tak rozmyślał ów człowiek przystanąwszy na chwilę, by rozprostować zgarbione plecy. Był raczej niskiego niż średniego wzrostu, bardzo szeroki w ramionach, a okrągła twarz pokryta była gęstym, szczęciniastym zarostem. Na pierwszy rzut oka wyglądał odpychająco, kto jednak zajrzałby w tonące wprost w gęstym ściernisku zarostu ciemne oczy, znalazłby w nich tyle dobroci, że musiałby natychmiast sprostować swą początkową opinię co do charakteru tego człowieka. Ubrany był tak, jak ubierali się zazwyczaj mężczyźni w obu, rozdzielonych rzeką Vaal republikach burskich: skórzana kurta, na niej skrzyżowane dwa pasy z ładunkami do strzelby, szeroki pas z nożem myśliwskim i kaburą, z której wystawała kolba dużego rewolweru, czarne spodnie z mocnej wełny wpuszczone w buty z cholewami. Tylko nakrycie głowy tego człowieka w niczym nie przypominało zwykłego burskiego kapelusza z szerokim rondem - była, to wysoka czapka z prawdziwych skórek bobrów. Co prawda w Afryce Południowej właśnie teraz była zima - dzień 1 czerwca 1879 roku - ale słońce na błękitnym niebie paliło niemiłosiernie, jak gdyby się zupełnie nie przejmowało podziałem roku na cztery pory. Chociaż było bardzo gorąco, mężczyzna miał czapkę nasuniętą głęboko na zroszone kropelkami potu czoło. Tylko najbliżsi przyjaciele samotnego jeźdźca znali przyczynę starannego osłaniania głowy. Wiedzieli także, że człowiek ten bardzo rzadko zdejmuje czapkę z głowy - tylko wtedy, gdy wchodzi do kościoła. Murzyni, jako ludzie spostrzegawczy, zgodnie z tym jego zwyczajem nadali mu nazwę; i rzecz dziwna: pod tym względem wszyscy byli zgodni, zarówno Grikwowie ze Wschodu, osiadli nisko nad Przylądkiem Dobrej Nadziei, czy Batlapinowie lub Matabelowie, czy wreszcie Marucowie, mieszkający nad środkowym biegiem rzeki Zambezi. Nadawali mu rozmaicie brzmiące nazwy, wszystkie jednak miały jedno znaczenie: „Człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów”.
Prawdę powiedziawszy człowiek ten przy najlepszej nawet woli włosów pokazać by nie mógł, ponieważ głowę miał łysą jak kolano, znali go nie tylko Murzyni, ale także biali osadnicy z Prowincji Kapsztad, Burowie z obu republik: Wolnego Państwa Oran je i Republiki Transwaalu, znali go wreszcie agenci licznych kompanii handlowych i misjonarze, których siedziby mieszczące się najczęściej obok siebie - ludzi zastępujących Boga na ziemi oraz chciwych majątku handlowców - rozrzucone były, od rzeki Limpopo aż po Zambezi przy samym równiku, od zachodniego wybrzeża Afryki aż po wschodnie. Znany był wśród nich pod imieniem „ohm Martin” - stryj Martin, a jeszcze lepiej jako Martin, łowca słoni. Niewielu ludzi wiedziało, że nazywa się on Martin van Steeven i że jako sierota przybył przed trzydziestu laty z dalekimi krewnymi z Holandii do Afryki Południowej. W jakiś czas później, podczas jednego z wielu najazdów Basutów na rzadko rozrzucone farmy kolonistów holenderskich, zginęła cała jego rodzina. Młody chłopak został wędrownym myśliwym. Był sam jak palec na świecie, wolne, nieskrępowane żadnymi regułami życie tak mu odpowiadało, że nigdy już nie osiedlił się na stałe.
Utrzymywał się z polowania na zwierzęta drapieżne i na słonie; wędrował za nimi z południa na północ, dokąd te gruboskóre zwierzęta chroniły się przed prześladowaniem ze strony białych osadników. W ten sposób, w ciągu trzydziestu lat wędrówek, przemierzył wielokrotnie Afrykę Południową od Przylądka Dobrej Nadziei aż w górę nad Zambezi, której dorzecze poznał lepiej niż podróżnik szkocki Livingstone, awanturnik portugalski Serpo Pinta, czy wreszcie lekarz czeski Emil Hołub. Z Murzynami na ogół żył w zgodzie, a jeśli wpadł w ręce jakiegoś wojowniczego szczepu, zawsze jakoś udało mu się wydostać i unieść cało skórę. Lecz to nie ręka wroga pozbawiła go włosów - mieszkańcy Afryki na szczęście nie hołdują zwyczajom czerwonoskórych z Ameryki Północnej, którzy zdejmują jeńcom skalpy z głów. Martin stracił włosy po prostu wskutek tyfusu: przeszedłszy pustynię Kalahari bawił czas jakiś nad brzegami olbrzymich bagien Okawango w krainie Ngami i tam zachorował na tyfus. Jak opowiadał mu później duński misjonarz Petersen - do którego Murzyni przynieśli nieprzytomnego białego człowieka - był już jedną nogą na tamtym świecie. Martin przeleżał wtedy pełne dwa miesiące, a później - chociaż misjonarz stanowczo mu to odradzał - bardzo jeszcze słaby i chudy jak szczapa wyruszył do kraju króla Maruców Sepopa. W miesiąc później brał już udział w urządzonym przez króla Sepopa wielkim polowaniu na słonie, gdzie położył dziewięć sztuk, znacznie więcej niż którykolwiek z myśliwych.
O Martinie krążyły wieści, że jest bogatym człowiekiem. Domyślni ludzie obliczali, ile to mógł zarobić na kości słoniowej; wychodziły im wcale pokaźne sumy, zwłaszcza że Martin wcale nie taił swych łowieckich sukcesów. Pewnego razu kilku rabusiów postanowiło zdobyć dokładne informacje o skarbach Martina. Byli to uciekinierzy z pól diamentowych, ludzie ścigani przez prawo, gnani przez policję z jednej miejscowości do drugiej. Ostatnio kręcili się koło miejscowości Dutoitspan i tam właśnie w jakiejś knajpce spotkali Martina, gdy uzupełniał w osadzie zapasy żywności na drogę. Plan ludzi wyjętych spod prawa był prosty: schwytać Martina i przy jego bosych stopach rozpalić małe ognisko - odległość zaś nóg Martina od ogniska zależeć miała od jego gotowości do zwierzeń. Potem może wypuściliby kalekę, a może i nie, w zależności od tego, co zdołaliby od niego wydobyć.
Rzecz prosta, że cała historia skończyła się inaczej niż amatorzy skarbów Martina oczekiwali. Mały łowca miał dobre oczy - zainteresowanie jego niepozorną osobą nie uszło uwagi Martina, opuszczając więc Dutoitspan miał się na baczności. Gdy awanturnicy podjęli atak w miejscu ich zdaniem najdogodniejszym, ze zdumieniem stwierdzili, że ich ofiara w świetnej kryjówce gotuje się do obrony. Ponieważ jednak mocna whisky zmąciła im umysł i przesłoniła wzrok - mimo wszystko zaatakowali, bardzo szybko jednak musieli tego żałować: uciekali jeden przez drugiego na łeb na szyję, a za nimi pozostał tylko szeroki, krwawy ślad. Na skraju stepu pozostały dwa nieruchome ciała. Mały Holender sporo miał roboty, zanim do zachodu słońca przygotował obu nieboszczykom ostatnie schronienie, by ich choć trochę zabezpieczyć przed żarłocznymi zębami hien i szakali.
2. Czarny zbieg
- No, i co ty na to? - zwrócił się łowca do kucyka ocierając rękawem kurtki pot z czoła. - Wygląda to wcale dobrze. Tam leży kamyk na wpół zgnieciony kopytem któregoś z twoich kolegów. Bez wątpienia patrol tędy przeszedł, uważam więc, że i my spokojnie możemy pojechać za nim.
Kucyk podniósł nagle głowę, zastrzygł uszami i parsknął niespokojnie. Martin gwizdnął - w mgnieniu oka koń i człowiek leżeli na ziemi. Martin przywarł do ziemi, osłonięty ciałem kucyka oparł strzelbę o siodło. Wiedział, że nie bez przyczyny Tom go ostrzegał, więc wysuwając głowę ponad siodło wypatrywał niebezpieczeństwa. Odkrył je szybko. Kryło się za ciemnym, bazaltowym głazem, w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów. Głowa ukazała się tylko na mgnienie oka i natychmiast zniknęła, ale bystry wzrok Martina zauważył od razu białko oka w czarnej twarzy. Za głazem krył się Murzyn, mogło ich jednak być wielu. Po chwili zastanowienia Martin doszedł do wniosku, że bez wątpienia Murzyn jest sam, albo też z niewielu towarzyszami. Gdyby ich było więcej, już by się pokazali - musieli przecież wiedzieć, że mają przed sobą tylko jednego człowieka. Bynajmniej nie różowo malował się w myślach małego myśliwego obraz ewentualnego zakończenia takiego spotkania. Tutaj mógł natknąć się tylko na Zulusów, a ich nienawiść do białych ludzi buchała takim żarem, jak płonące na błękitnym niebie słońce. Może to zresztą tylko wywiadowcy, ale i tak sytuacja wyglądała nieprzyjemnie. Martin zdecydował się szybko.
- Wyłaź, nie zrobię ci nic złego! - krzyknął na Murzyna zwracając strzelbę lufą ku ziemi.
Człowiek za głazem dość długo nie mógł się zdobyć na odwagę. Wreszcie porzucił kryjówkę i powoli zaczął zbliżać siędo jeźdźca i konia leżącycn na skale. Szedł tak wolno, że Martin miał dość czasu przyjrzeć mu się dokładnie.
Był to chłopak lat najwyżej piętnastu, jak domyślał się Martin, ale wysoki i dobrze zbudowany. Twarz miała wyraz inteligentny; prosty niemal nos, rzecz niezmiernie u Murzynów rzadka, i lekko tylko wydęte wargi czyniły ją prawie ładną. Gdy podszedł bliżej, Martin zauważył z obu stron czoła dawno już zarośnięte blizny po nacięciach nożem, nie miał więc wątpliwości, do którego szczepu Murzyn należy. Ubrany był skromnie: kawał perkalu owinięty na biodrach i skóra przerzucona przez plecy - to wszystko. Łowca zdumiał się: skóra lamparta to dowód, że chłopak pochodzi z rodziny królewskiej! Na lewej ręce pod ramieniem młody Murzyn miał opatrunek z trawy umocowany łykiem, czyli niedawno został ranny. Uzbrojony był tylko w krótką asagaję, w gęstych zaś kręconych włosach brak było wszelkich ozdób z pazurów drapieżników lub z ptasich piór, w których tak lubują się Zulusi i ich krewniacy Matabelowie. [Asagaja - krótki oszczep z długim, metalowym grotem z zadziorami, broń do walki wręcz]
Martin prostując swą niepokaźną figurkę przełożył strzelbę do lewej ręki, prawą zaś zwróconą dłonią do nadchodzącego uniósł w górę na znak pokoju.
- Hej, Bamangwat, nie bój się! - zaczął przyjaźnie. - Jestem przyjacielem wszystkich czarnych ludzi, jeżeli zachowują się spokojnie.
Twarz Murzyna rozjaśnił uśmiech, błysnęły dwa szeregi pięknych białych zębów.
- Mosipo wie, że człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest przyjacielem czarnych wojowników! - podniósł na przywitanie otwartą dłoń.
Wyraz komicznego zdziwienia osiadł na twarzy łowcy słoni. - To ty mnie znasz?
- Poznałem po tym i po tym - rzekł Murzyn wskazując palcem na bobrową czapkę Martina i na jego strzelbę. - Nie widziałem cię nigdy, ale słyszałem, jak ludzie opowiadali o twej czapce i twej broni.
Strzelba Martina istotnie godna była uwagi. Łowca zdobywszy ją przed wielu laty tak się do niej przyzwyczaił, że nie wyrzekł się jej nawet wówczas, gdy ciężkie strzelby na słonie calowego niemal kalibru wyrugowała broń lżejsza, ładowana kulami z spłonkami dynamitowymi. „Słoniobójca” Martina rozsławił małego myśliwca po murzyńskich kraalach, gdzie istne legendy opowiadano o celności jego strzelby. Murzyni wierzyli, że człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, nie chybi żadnego słonia, do którego się złoży - co już było, oczywiście, lekką przesadą. [Kraal - osada murzyńska otoczona płotem]
- Dobrze - ciągnął Martin - ty mnie znasz, ale i ja ciebie znam także. Pochodzisz ze szczepu Bamangwatów i nazywasz się Mosipo. Ponieważ masz takie imię, a prócz tego nosisz lamparcią skórę, powinieneś być księciem królewskiego rodu oraz starszym bratem Maczengi, który - jak mi wiadomo - bawi teraz u swego krewniaka, króla bakweńskiego Seszele na wygnaniu i szczuje go na swego bratanka Khama, tego, co pozbawił go tronu.
Jak na Martina było to przemówienie bardzo długie, więc myśliwy zamilkł i zbierając myśli przypatrywał się bacznie Murzynowi. Młody słuchał uważnie i nie odzywał się, chociaż biały umilkł.
- Ale ty nie możesz być Mosipo, ponieważ po pierwsze Mosipo zginął z ręki uzurpatora, swego brata ciotecznego Sekhoma, a po drugie gdyby nawet żył, musiałby mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a ty przecież dotychczas nie brałeś jeszcze udziału w tańcu mężów.
- Ja nie kłamię, panie, - odparł Murzyn z naciskiem. - Jestem synem Mosipo; taki byłem mały - wskazał na swą asagaję - kiedy mnie i mego stryja Maczengo Matabelowie wzięli do niewoli. Później stryj mój, na interwencję białych ludzi, którzy kłaniali się krzyżowi, został wypuszczony i podobno zrzucił uzurpatora Sekhoma z tronu Bamangwatów. Ja jednakże pozostałem nadal w rękach króla Matabelów Lobenguli. I tak było do niedawna.
Murzyn mówił płynnie językiem Matabelów, gwarową odmianą języka Zulusów, równie bogatą w wyrażenia.
- Możliwe - zgodził się dobrodusznie Martin. - Taka u was zawsze gromada dzieci, że w końcu człowiek nie może się zorientować w rodowodach waszych panujących. - Tu figlarnie zmrużył oczy. - No to właściwie powinienem zwracać się do ciebie: wasza królewska wysokość, co?.
- Nie wiem, co masz na myśli - młodzik ruszył ramionami - ale póki Mosipo nie zasiądzie na tronie swej matki, dla każdego będzie Mosipo.
- No dobrze, dobrze - śmiał się Martin. - Ja będę ciebie nazywał Mosipo, a ty mnie stryjem Martinem lub łowcą słoni, jak to robią moi biali przyjaciele - to mówiąc podał Murzynowi rękę.
- Będę ci mówił - panie, ponieważ jesteś białym człowiekiem i wielkim myśliwym - odpowiedział Mosipo.
- Jak chcesz - wzruszył ramionami Martin. - A teraz powiedz mi, jak wyrwałeś się Lobenguli i kto cię zranił.
Rozmawiając nieustannie wodził spojrzeniem po zboczach wąwozu, lecz nigdzie nie zauważył nic podejrzanego. Kucyk Tom podniósłszy się już dawno z ziemi i obwąchawszy jak pies Murzyna odszedł parę kroków. Stał spokojnie i czekał, kiedy pan jego przypomni sobie, że trzeba jechać dalej.
Okazało się, że rana Mosipo ma związek z jego ucieczką od Lobenguli. Król Matabelów, wysyłając Keczwajowi silny oddział swoich wojowników na pomoc przeciwko Anglikom, wyprawił wraz z nimi trzymanego w niewoli księcia Bamangwatów. Chciał mieć tego zakładnika jak najdalej od granic bamangwatskiego państwa, by nie przyszło mu na myśl próbować ucieczki, jak to zrobił jego stryj Maczenga. Był to zarazem dowód przyjaźni Lobenguli dla króla Zulusów Keczwaja, że pod jego nadzór przekazywał tak drogocennego zakładnika. Jednakże oddział Matabelów niedaleko od celu swej drogi natknął się na oddział strzelców angielskich, który ich całkowicie rozproszyła W trakcie walki Mosipo zdołał umknąć, mimo iż zraniła go w, ramię zbłąkana kula angielskiego żołnierza. Było to przed trzema dniami, od tego czasu Mosipo nie znając drogi włóczył się po okolicy, wystrzegając się spotkania z Zulusami i z białymi, omdlewając wprost z głodu i zmęczenia. Pierwszego dnia po ucieczce zabił wziętym martwemu Matabelowi oszczepem dziwacznego czarnego węża, którego mięso Masarwowie z pustyni Kalahari cenią znacznie bardziej niż kotlety z antylopy. Jednakże od tego czasu nic już nie miał w ustach, bo górzysta okolica nie nastręczała okazji do łowów.
- Jesteś głodny? Ależ na to bardzo łatwo znaleźć lekarstwo, poczekaj tylko chwilkę! - Martin podszedł do Toma chcąc z torby u siodła wyjąć suszone mięso antylopy, ale Murzyn szybko chwycił go za rękę.
- Nie tutaj, panie, poczekaj, aż wyjdziemy z tego wąwozu!
- Przecież tu jest bezpiecznie - Martin spojrzał nań zdziwiony. - Nie masz się czego obawiać - uspokajał Murzyna.
- Nie, panie - czarny następca tronu gwałtownie kręcił głową.
- Śmierć tędy przeszła, a wszędzie gdzie ona stąpa krok w krok za nią idą złe duchy.
Martin nie roześmiał się z zabobonnego Murzyna, natomiast wzmianka o śmierci bardzo go zainteresowała. Mosipo opowiedział mu w paru słowach, że na drugim końcu wąwozu widział czterech zabitych ludzi, którzy najwyraźniej zginęli od oszczepów Zulusów. Trzej z nich, dodał, to biali. To zmusiło małego myśliwego do natychmiastowego udania się na miejsce, gdzie leżały zwłoki. Murzyn ociągając się poszedł za nim, oglądał się jednakże z przerażeniem na wszystkie strony. Ale łowca słoni nie zwracał na to uwagi.
W chwilę później stanęli nad czterema odartymi do naga ciałami. Jeden z zabitych przykuł specjalnie uwagę Martina. Ciało jego usiane było ranami - myśliwy naliczył ich osiemnaście. Były to przeważnie rany lekkie; jedną z nich śmierć wtargnęła w młody organizm - tą, którą przez prawe oko grot oszczepu utorował sobie drogę do mózgu człowieka.
„Jakiż on był jeszcze młody” - myślał łowca słoni patrząc ze wzruszeniem na spokojną twarz pod złocistą czupryną. Nagle drgnął i pochylił się nad martwym.
- Co takiego, to mu zostawili, mimo iż zabrali wszystko? - pytał ze zdumieniem Martin zdejmując z szyi młodego mężczyzny dwa drobne, złote przedmioty, zawieszone na cienkim łańcuszku z tego samego metalu.
- Nie wiesz tego, panie? - zdumiał się Mosipo. - Myślałem, że znasz zwyczaje czarnych mężów. Przecież to były talizmany białego, miały go chronić od wszelkich złych rzeczy. Więc skoro nie uniknął śmierci z rąk czarnych wojowników, to jasne, że były to złe talizmany, przynoszące nieszczęście temu, kto je nosił. Dlatego też żaden wojownik Zulusów nie tknął ich, by zły los nie przeszedł z nieboszczyka na niego.
Martin dość nieuważnie słuchał tych wyjaśnień, oglądał oba drobne przedmioty. Naraz na twarzy jego pojawił się wyraz ogromnego zdumienia. Jeden z małych przedmiotów był to medalion z obrazkiem Matki Boskiej po jednej stronie i z łacińskim napisem po drugiej. Martin znał łacinę właściwie tylko z napisów na płytach grobowców, które kiedyś oglądał w kościołach Kapsztadu.
Gdy drugi medalionik znalazł się w jego ręku, osłupiał wprost ze zdumienia. Znajdowała się na nim barwna podobizna pięknej, jasnowłosej i niebieskookiej kobiety, ogromnie podobnej do zabitego człowieka, a prócz tego napis: „A Loulou sa maman, Eugenie, imperatrice de France”.
- Ach, cóż za fatum! - szepnął głęboko wzruszony. Zdjąwszy czapkę z głowy przeżegnał się nabożnie. Usta jego poruszały się cicho słowami modlitwy. Murzyn zaskoczony przyglądał się jego poczynaniom; nie odważył się przerwać mu, jak długo widział, że łowca cicho rozmawia sam z sobą, potem jednak nie wytrzymał i postawił mu pytanie.
- Nie, nie był to ani mój krewny, ani przyjaciel - odpowiedział Martin wyrwany z głębokiej zadumy. - Lecz był to syn bardzo potężnego władcy, a stryjeczny wnuk jeszcze potężniejszego panującego. Ten przepłynął przed wielu laty przez morze, dotarł do tego kraju i podbił znaczną jego część. Nazywał się Napoleon.
- Na-po-le-on - sylabizował powoli Murzyn powtarzając. - A czy on rozkazywał wielu wojownikom?
- Tam w kraju za morzem słuchało go tylu żołnierzy, ile jest kropli wody w rzece. Potężni władcy czekali pokornie przed jego kwaterą, by im oznajmił swą wolę - tłumaczył myśliwy.
Murzyn z większym jeszcze zainteresowaniem spojrzał na martwego potomka wielkiego króla i by mu oddać cześć, podniósł oszczep grotem ku niebu.
- Musimy ich pochować, nie zostawimy ich tu przecież na pastwę szakali i hien - zdecydował biały, wsuwając z westchnieniem talizmany zmarłego księcia w głęboką kieszeń myśliwskiej kurty. - Tylko gdzie? - bezradnie rozglądał się wokoło, ale wszędzie widział tylko skały, zbyt twarde na jego toporek.
Już zdecydował, że nie pozostaje nic innego, jak usypać nad ciałami zabitych mogiłę z kamieni, gdy nagle Murzyn przypomniał sobie, iż niedaleko od tego miejsca znajduje się jaskinia. Zaprowadził tam Martina; zajrzawszy z brzegu w ciemną rozpadlinę skał łowca oświadczył, że jest dostatecznie duża, by mogła pomieścić wszystkie cztery ciała.
- Dziwne są drogi Opatrzności - mówił sam do siebie podnosząc ostrożnie sztywne zwłoki księcia wielkiego rodu. - Jedyny syn, chowany w złotej kołysce, a teraz będzie spoczywał w wilgotnej, skalnej jaskini aż do dnia sądu ostatecznego!
3. Niezwykłe odkrycie
Książę z rodziny cesarskiej, dwaj szeregowi z pułku Bettingtona i Murzyn legli spokojnie obok siebie w skalnym grobie w takiej zgodzie i bratniej równości, jaką spowodować może tylko Śmierć - potężne bóstwo, które zaciera wszelkie różnice.
Murzyn już zabierał się do zarzucenia wąskiego wejścia do jaskini zniesionymi w tym celu kamienieniami, gdy naraz Martinowi przyszło na myśl, że warto by po raz ostatni spojrzeć na twarz nieszczęsnego księcia, zanim zniknie on już na zawsze ze świata. Potarł zapałkę o podeszwę i bladożółty, migocący płomyk siarkowej zapałki rozjaśnił nieznacznie wnętrze jamy skalnej, na której ścianach błyskały krople wody. Z pogodnej twarzy młodego mężczyzny wzrok Martina przesunął się na ziemię. Nagle coś zauważył. Schylił się po to i odrzucając resztki płonącego drewienka, które paliło mu już palce, szybko wycofał się z jaskini na światło dzienne.
- Co to takiego? - zmarszczywszy ze zdziwienia brwi wygładzał na dłoni kawałek grubego, szarego papieru, niewiele większego od jego dłoni. Papier był pognieciony, pozałamywany i okopcony, a miejscami widać było na nim nieregularne, z okopconymi brzegami otwory wielkości monety. - Chyba przybitka ze strzelby... Nie wiedziałem, że ci czarni nicponie noszą przy sobie papier - mruczał myśliwy.
Doszedł do przekonania, że w jaskini ukryło się kilku Zulusów z tego oddziału, który napadł na patrol księcia, i że jeden z nich przybił ładunek swej strzelby tym właśnie, złożonym na kształt przybitki papierem.
Murzyn co prawda nie zrozumiał holenderskiego monologu Martina, ale intuicyjnie odgadł jego treść.
- To nie należało do czarnego wojownika, on musiał to zabrać jakiemuś białemu - powiedział stanowczo.
Martin już miał rzucić papier, ale po słowach Murzyna przyjrzał mu się raz jeszcze z uwagą.
- Na Jowisza, a to co! - zawołał zdumiony podnosząc papier pod światło.
Teraz dopiero zauważył na nim liczne drobne dziureczki, jakby umyślnie wykłute czymś na papierze. Leżały tuż obok siebie, w jednym miejscu zaś układały się wyraźnie w dwa słowa.
- With son, z synem - odczytał Martin i aż gwizdnął ze zdziwienia. - Patrzcie, toż to wygląda jak jakiś list, albo wiadomość - stwierdził zaskoczony doszukując się dalszych słów.
Ale jakoś mu się nie udawało; papier zbyt był zgnieciony i uszkodzony przez ogień - drobne nakłucia tylko w tym jednym miejscu układały się w wyraźne słowa. Łowca przypomniał sobie o pilniejszych sprawach, złożył więc starannie znaleziony papier i wsunął w skórzany futerał, w którym przechowywał papiery osobiste i pieniądze.
- Jesteśmy zbyt blisko nieprzyjacielskiej wsi, nie ma teraz czasu na rozwiązywanie zagadek - rzekł i szybko wraz z Mosipo zabrał się do roboty.
U wejścia do jaskini ze zwłokami usypali kamieni na wysokość solidnego wału, by nie mogło się tam dostać nawet większe zwierzę. Teraz Martin zadecydował, że wyjdą z wąwozu przez bliższy wylot, którym uciekły resztki angielskiego patrolu, i ostrożnie ominą wieś, której słomiane strzechy widać było w dość bliskiej odległości.
- Niewiele mamy czasu, musisz więc wsiąść za mną na Toma, byśmy się stąd prędzej wydostali - zwrócił się do Mosipo, który posłusznie wskoczył za siodło.
Tom nie ucieszył się bynajmniej nowym ciężarem: chwilę kręcił się w miejscu protestując, ale gdy go Martin trącił ostrogą, dał się przekonać. Wielkim łukiem objechali nie zauważeni wieś; gdy w godzinę później Martin zatrzymał kucyka na brzegu małej rzeczułki, byli już o dobre trzy mile od owej wioski.
Wszędzie dokoła, jak okiem sięgnąć, ciągnął się płaski step, porosły niską trawą, nie groziło więc niebezpieczeństwo, że ktoś nie zauważony mógłby ich w tym miejscu zaatakować. Zawsze zdołaliby wymknąć się nieprzyjacielowi, tym bardziej że Zulusi wojują na piechotę; co prawda nogi mają wyśmienite, ich oddziały potrafią wykonywać nieprawdopodobnie długie marsze, lecz mimo wszystko nie doścignęliby szybkiego kucyka, chociaż niósł teraz podwójny ciężar na grzbiecie.
- No, masz tutaj mięso, zabieraj się do jedzenia! - Martin życzliwie zachęcał Mosipo wydobywając z torby przy siodle duże kawałki suszonego udźca antylopy, twardego jak drewno.
Murzyn nie kazał się dwa razy prosić: mięso już trzeszczało w mocnych zębach. Martin przyglądał się chwilę z uśmiechem jak chłopak z apetytem zajada, potem jednak przypomniawszy sobie znaleziony w jaskini papier wydobył go z futerału. Ustawiwszy go pod światło zatroskany pokiwał głową - prócz poszczególnych urywków słów nie mających zupełnie sensu, nic nie udało mu się wyczytać.
- Tak to nic z tego nie wyjdzie, trzeba zastosować jakąś metodę - odezwał się wreszcie chytrze błyskając oczyma. - A wiesz ty, czarny przyjacielu, co to jest metoda?
- Mosipo tego słowa nie rozumie, ale wie, że chcesz odnaleźć słowa, które ogień pożarł - odparł Murzyn skromnie.
- Bardzo sprytnie się domyśliłeś, synu! Tego właśnie chcę, o ile się to uda.
Zaczął grzebać w swoich papierach, daremnie szukając jakiejś czystej kartki. Wreszcie zauważył, że jego stara, zetlała już niemal metryka z drugiej strony ma arkusz tylko częściowo zapisany, więc może się przydać do tego celu. Po dłuższych poszukiwaniach znalazł mały kawałeczek ołówka wypisany aż do drewna. Zaczął go ostrzyć wielkim kozikiem, którym zazwyczaj obdzierał ze skóry drobniejsza złowioną zwierzynę.
- Człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest wielkim łowcą, ale potrafi także odnaleźć takie ślady, jakich oko innego człowieka nie widzi. Odnajdzie także słowa, które uleciały z ogniem - twierdził czarny chłopak z zainteresowaniem obserwując poczynania Martina.
- Lepszego o mnie jesteś mniemania niż ja sam - odparł myśliwy kończąc trudne ostrzenie ołówka, który tymczasem zmniejszył się do nieznacznego wprost kawałeczka.
Trzymając go z trudem w twardych palcach zaczął na pustym miejscu metryki rysować pojedyncze litery, jakie odcyfrował na znalezionym papierze. Starał się dokładnie zachować te same wymiary liter i ich wzajemną odległość, jakie były w oryginale. Gdy nareszcie skończył, zadowolony otarł pot z czoła po tym niezwykłym wysiłku. Oglądając swoje dzieło ze wszystkich stron odczytywał je od początku i od końca, kręcąc głową niezadowolony z wyników swej pracy.- Nie, to wszystko nie ma najmniejszego sensu - rzekł wreszcie zawiedziony, odkładając oba papiery.
Istotnie, to co z tego wyszło, nie wyglądało zachęcająco.
Zaznaczone przez łowcę na odpisie miejsca wykropkowane odpowiadały zniszczonym lub wypalonym kawałkom papieru w oryginale. Martin kierował się przy tym wymiarami pierwszego wiersza, gdzie przed pierwszą i za ostatnią literą zachował się nieuszkodzony skrawek papieru, co wskazywało na to, że wiersz - uszkodzony w środku - jest cały.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, co ma z tym wspólnego nieboszczyk Abel, którego Kain zabił jeszcze przed tysiącami lat - mruczał Martin trzymając w ręku odpis i wpatrując się w ostatni wiersz, gdzie widniało słowo „abels”. Lecz zanim jeszcze skończył ten monolog, już błysnęło mu w myślach właściwe brzmienie niedokończonego wyrazu. - „Matabels”! - zakrzyknął z tryumfem uderzając się pięścią w czoło. - A to następne słowo to będzie „land”, własną skórę w zakład stawię, że to jest tak... „In Matabels land”, do kraju Matabelów, to przecież jasne jak świecące nad nami słońce! - Zarośnięta twarz promieniała taką radością, że Murzyn uśmiechnął się także.
- Mosipo wiedział, że biały łowca odnajdzie ślad - rzekł z wielkim przekonaniem.
- Poczekaj, nie tak prędko - hamował go Martin - Mamy dopiero dwa słowa, no i jeszcze tamte dwa, które wyczytałem przedtem. Ale cały dokument jest znacznie obszerniejszy.
Miał już jednak połowę ostatniego wiersza; po chwili udało mu się skompletować go w całości. Trzy litery na samym końcu, „fam”, aż prosiły się, by uzupełnić je jako „familly”, rodzina, a zaraz za tym Martin łatwo już skompletował wyraz poprzedni na „tell”, zawiadomić.
- Ten, kto to pisał, miał za mało miejsca, dlatego też nie rozdzielał wyrazów - tłumaczył Murzynowi, jak gdyby tamten znał się na zasadach pisania. - Już teraz niewiele mi brak w ostatnim wierszu. Te dwie litery „he” znajdują się tuż za wyrazem „land”, a między nimi i słowem „tell” tak mało jest miejsca, że zmieszczą się tam najwyżej dwie litery.
Chwilę zastanawiał się głęboko nad owymi literami, ale wreszcie dał spokój, gdyż uwagę jego przykuła grupa liter w drugim wierszu tuż nad nimi - „drag”.
- „Dragged”, prowadzony, albo raczej prowadzeni, przecież tu chodzi o syna i jeszcze kogoś - rzucił zadowolony wpisując na wolnym miejscu nowe litery. - Prowadzeni do kraju Matabelów... No, to już teraz wiadome jest i to ostatnie słowo z trzeciego wiersza. Co zrobiłbyś, chłopcze, gdyby cię ktoś prowadził gdzieś wbrew twej woli?
- Mosipo nie tańczył jeszcze tańca wojowników, nie jest mężczyzną - wykręcał się Murzyn.
- No dobrze, nie będziemy się tu targować o słowa. I tak już głowa mnie boli, bo nie mogę odgadnąć tych dalszych - roześmiał się Martin. - Ale powiedz mi, co byś zrobił?
- Broniłbym się z całej siły - odpowiedział chłopak z godnością.
- To w porządku - zgodził się Martin. - Ale gdyby cię związali tak, że nie mógłbyś się ruszyć, a wiedziałbyś, że wojownicy twego szczepu są gdzieś w pobliżu?
- Wołałbym o pomoc.
- Otóż to! - pochwalił go Martin. - „Help”, ratunku albo ratujcie. I już mamy cały wiersz gotowy.
Zachęcony powodzeniem mały myśliwy teraz już znacznie prędzej rozwiązywał zagadkę tajemniczego dokumentu. Po słowie „prowadzeni” powinno by być podanie kierunku, dokąd, gdyż pojęcie kraju Matabelów było zbyt ogólnikowe - kraj ten, nie posiadający granic ani od zachodu, ani od północy, obejmuje co najmniej pół miliona mil kwadratowych. Więc też litery „rthw” Martin dopełnił na „northwards”, na północ, wnioskując, że nie może to być nić innego, bo już na przykład „northwesterly”, na północny zachód, tworzyłoby zbyt długi wyraz, który nie zmieściłby się na papierze. Pierwsze dwa słowa tego wiersza bez dłuższego namysłu dopełnił jako „prisoniers Zulus”, w niewoli u Zulusów. Także i pierwszy wyraz tej notatki nie sprawiał mu już większych trudności: „trader”, kupiec.
Teraz już było oczywiste, że za podaniem zawodu następuje nazwisko osoby piszącej notatkę, ale kwestia tego nazwiska, zaczynającego się na Skal, pozostawała nadal tajemnicą. Była to bardzo niezwykła grupa liter, zaś pomiędzy nią i następną grupą „efstr”, tyle było miejsca, że Martin doszedł ostatecznie do przekonania, że obie te grupy nie mogą tworzyć jednego wyrazu.
- Ależ ze mnie dureń, to przecież oczywiste, że nie! - krzyknął nagle mocniej wciskając czapkę na czoło. - Przecież tam musi być także miejscowość, nie tylko nazwisko tego człowieka, ale i miejsce jego zamieszkania. Skal to początek nazwiska, a grupa „efstr” to część miejscowości, z której pochodzi. No, teraz to już pójdzie szybko.Lecz radość jego była przedwczesna, nie poszło to tak szybko. Okazało się bowiem, że z całej tej notatki miejscowość jest najtrudniejsza, chociaż, niestety, była to najważniejsza informacja. Martin wiedział, że biali kupcy zapuszczają się nieraz bardzo daleko wozami zaprzężonymi w woły i załadowanymi towarem, brnąc przez drogi i bezdroża. Człowiek, który pisał tę wiadomość, mógł pochodzić równie dobrze z Natalu, jak z Kapsztadu, z Wolnego Państwa Oranii czy wreszcie z Transwaalu. Martin starannie kontrolował w myślach nazwy miast Afryki Południowej od rzeki Limpopo, tworzącej północną granicę Transwaalu, aż po Przylądek Dobrej Nadziei, i od Oceanu Indyjskiego aż po Ocean Atlantycki. W ciągu trzydziestu lat swych wędrówek poznał je wszystkie doskonale, przepowiadał więc sobie teraz nazwy wszystkich większych miast zamieszkałych przez białych - wszystko daremnie. W żadnej z nich nie występowała dziwna grupa liter „efstr”, jaką wyczytał na dokumencie.
- To ponad moje siły - rzekł w końcu zniechęcony odkładając papiery.
Z taką pasją pogrążył się w rozwiązywaniu dziwnej wiadomości, że zapomniał wprost o obecności czarnego zbiega. Naraz zapragnął powiedzieć mu o wszystkim, zaczął więc opowiadać mu całą treść w języku Matabelów, ponieważ z holenderskich jego monologów Murzyn bardzo niewiele zrozumiał. Usłyszawszy o co chodzi, Murzyn szeroko otworzył zdumione oczy, aż błysnęły jaskrawą bielą białka.
- Mówisz, panie, biały człowiek i jego syn? Dostali się do niewoli Zulusów i prowadzono ich tam? - wskazał ręką na północ.
Martin skinął głową.
- No to ja na pewno się z nimi spotkałem - ciągnął Murzyn.
- Spotkałeś ich? - myśliwy zerwał się z podniecenia. - Kiedy i gdzie? Gadaj szybko! - krzyczał.
Nie było to tak szybko, jak tego pragnął, ale ostatecznie Murzyn opowiedział mu całą swą przygodę. Przebyli właśnie jakąś płynącą na wschód rzekę i zdaniem człowieka, który orientował się w tych okolicach, byli już tylko o dwa dni drogi od Ulundi, siedziby Keczwaja, kiedy nagle natknęli się na znaczny oddział Zulusów idących na północ, tam, skąd właśnie przyszła ich grupa. Wódz tego oddziału pozdrowił ich wodza i przez chwilę rozmawiali z sobą. Zulusi wędrowali do króla Lobenguli z darami, które miały nakłonić go do udzielenia im wydatniejszej pomocy wojskowej do walki z Anglikami. Jednym z tych darów byli właśnie dwaj biali jeńcy: starszy mężczyzna z długą brodą, jakie nosili Burowie - tu Mosipo pokazał ręką do pasa - oraz młody chłopak w tym mniej więcej wieku co sam Mosipo.
- Chyba trochę starszy od ciebie, nasi chłopcy nie rosną tak szybko jak Murzyni - wtrącił Martin. - A nie wiesz ty, jak się nazywał biały człowiek?
Tego niestety Mosipo nie wiedział.
- Rzeka, powiadasz? I płynęła ze wschodu? O dwa dni drogi od Ulundi... - ciągnął zamyślony Martin. - Jeżeli dane co do odległości od obozu Keczwaja były prawdziwe, to mogła być tylko Mkusi.
- A tak, Mkusi, tak się właśnie nazywała, teraz sobie przypominam - szybko wyjaśnił Murzyn.
- Muszę jakoś ustalić, skąd ten człowiek pochodzi - postanowił raz jeszcze Martin biorąc do ręki odłożone już papiery. - Na co kończą się holenderskie nazwy naszych miast? - mruczał. - Może to być stad (miasto), dorp (wieś), burg (zamek), fontein (studnia) albo stroom (rzeka), jeżeli miasto leży nad rzeką. No to chyba tylko to ostatnie... Efstroom, efstroom... - powtarzał dopisawszy z wielką uciechą brakujące litery. - Ale teraz jeszcze początek tej nazwy... „Potchefstroom!” - zawołał nagle z tryumfem i tak głośno, że aż skubiący obok nich trawę Tom zarżał ze zdumienia. - Czy tylko mi się to tam zmieści? - dodał Martin zakłopotany.
Zmieściło się, za to nazwisko nieznanego człowieka musiało być krótkie, bo teraz po „Skal” zmieścić się mogła już najwyżej jedna litera.
- To już głupstwo, jak brzmi właściwie nazwisko, łatwo to już ustalę w Potchefstroom - rzucił Martin zadowolony przepisując dokument na czysto.
Na chybił trafił uzupełnił nazwisko kupca na Skald, by nie brak mu już było ani jednej litery. Ostatecznie wiadomość od jeńca, pisana telegraficznym stylem podyktowanym przez konieczność - brak papieru - brzmiała w całości:
„TRADER SKALD POTCHEFSTROOM WITH SON PRISONERS ZULUS DRAGGED NORTHWARDS IN MATABELS LAND HELP TELL FAMILLY.”
KUPIEC SKALD Z SYNEM, JEŃCY ZULUSÓW, PROWADZENI NA PÓŁNOC DO KRAJU MATABELÓW, RATUJCIE, ZAWIADOMCIE RODZINĘ.
- Widocznie wykłuł to cierniem akacji i gdzieś położył w nadziei, że papier odnajdzie jakiś patrol angielski -.snuł domysły Martin raz jeszcze oglądając rozwiązaną notatkę. - Według tego co mówiłeś, musieliście jeszcze tego samego dnia natknąć się na Anglików, kiedy spotkaliście ten oddział Zulusów idący do Lobenguli?
Murzyn skinął głową.
- To pewnie jest tak, jak przypuszczam - ciągnął ucieszony myśliwy. - Któryś z tych nicponi Zulusów znalazł ten papier i zrobił sobie z niego przybitkę do strzelby. A ty, gdy uciekłeś Matabelom, dokąd miałeś zamiar iść?
- Chciałem iść do kraju Bakwenów, do stryja, króla Seszele.
- Dobrze, to się wszystko zgadza - zgodził się Martin. - Nie nadłożysz specjalnie drogi, jeżeli pojedziesz wraz ze mną przez Potchefstroom. Stamtąd masz już łatwą drogę, w protektoracie beczuańskim wszędzie panuje spokój. Ale najpierw musimy dostać się do obozu Anglików, by oddać to, co znalazłem przy zabitym księciu.
Na wzmiankę o Anglikach na twarzy czarnego chłopaka odmalowało się przerażenie.
- Nie bój się, już ja poświadczę, że nie jesteś Matabelem - uspokajał go Martin. - Zresztą tam też są ludzie, którzy znają zwyczaje czarnych mężów i zgodnie z twoim tatuażem zaświadczą, że należysz do miłującego pokój szczepu Bamangwatów. Tam także dostaniemy konia dla ciebie, będziemy więc podróżować znacznie szybciej.
Tymczasem cienie obu mężczyzn wydłużyły się znacznie, słońce poczerwieniało i zaczynało chylić się ku zachodowi. Martin wiedział, że obóz angielski leży gdzieś nad rzeką Umfalosi i że nie mogą tam dotrzeć przed zachodem słońca, ale gotów był jechać nawet nocą. Księżyc był w pierwszej kwadrze, dostatecznie oświetli, im drogę. Wsiedli - wypoczęty i najedzony kucyk tym razem] ruszył z miejsca bez protestu.
4. Farma na brzegach Baalu
Kiedyś na początku lat siedemdziesiątych w Transwaalu, w okolicach miasta Johannesburga znaleziono złoto, które zwabiło całe rzesze żądnych szybkiego wzbogacenia się ludzi. Ludzie, którzy daremnie szukali diamentów w okolicach Kimberley, rzucali bezpłodną niebieską glinę i wędrowali do nowego Eldorado. Rozproszywszy się w sąsiedztwie nowego znaleziska, zaczęli szukać cennego żółtego metalu wszędzie, gdzie się tylko dało. Rąbali skały, płukali rzeczny piasek - najczęściej, oczywiście, bez najmniejszych rezultatów. Kiedy jednakże kilku szczęśliwcom udało się wykryć złoto w jakichś dopływach Vaalu, w całą tę imprezę wdała się wielka spółka kopalniana, Gold Union Ltd. polecając fachowcom przeprowadzić badania okolicznych terenów. Pomyślne początkowo wyniki badań spowodowały, że spółka zakupiła - trochę przedwcześnie, jak się później okazało - rozległe tereny po obu brzegach rzeki Vaal, zarówno w Transwaalu, jak i w Wolnym Państwie Oranje.
Jak to zazwyczaj w większości podobnych wypadków bywa, gorączka złota dość szybko wygasła i życie wróciło na normalne tory. Wymarzone góry złota zmniejszyły się do kilku tylko kopalń, które zagarnęła spółka kopalniana. Całe gromady zawiedzionych poszukiwaczy przygód rozpierzchły się, a firma Gold Union Ltd. została z olbrzymimi połaciami nie zamieszkałych i nie przynoszących zysków terenów. Dyrekcja spółki postanowiła ziemię tę sprzedać, a ponieważ w Afryce Południowej nie było odpowiednich nabywców, wysłała swoich agentów do Europy. Byli wśród nich ludzie doświadczeni, którzy orientowali się, że na leżącą odłogiem ziemię najłatwiej znajdą nabywców wśród mieszkańców przeludnionej Europy środkowej, więc też jeden z nich za miejsce swej działalności obrał Czechy. Jego przyjazd miał przynieść odmianę losów dwóch ubogich rodzin czeskich, żyjących dotąd spokojnie w samotnych chatach wśród lasów.
W olbrzymim kompleksie lasów krzywoklatskobrdskich, zalegających niby zielone morze całe niemal zachodnie Czechy, znajduje się miejsce, gdzie ongiś pożar zniszczył stary, piękny drzewostan na przestrzeni paru kilometrów. Ową interwencję żywiołu władze przyjęły wówczas z pewnego rodzaju radością: trzeba było osadzić robotników do pracy - i właśnie miejsce się znalazło. Osiedliło się tam kilka rodzin robotniczych; w ten sposób powstała wśród lasów osada, nazwana zgodnie ze swym pochodzeniem - Pożary. Takie już widać było jej przeznaczenie, że nigdy nie miała się rozrosnąć do rozmiarów wsi. Położona zbyt daleko od wszelkich linii komunikacyjnych lub nawet drobniejszych dróg, nie przyciągała nowych osadników, tym bardziej że wnet po jej założeniu nadszedł rok 1848, a wraz z nim zniesienie pańszczyzny, co w skutkach przyniosło rozdrabnianie olbrzymich szlacheckich majątków ziemskich. Tak więc Pożary w dalszym ciągu były małą, zagrzebaną w lasach osadą, taką, jaką były zaraz po założeniu.
W tych czasach, gdy do Czech przyjechał agent Spółki Kopalnianej z Afryki Południowej, w Pożarach żyły dwie rodziny ubogich chłopów: Horynowie i Skalowie. Mieszkali w sąsiedztwie, niezmącona niczym przyjaźń ciągnęła się od dawnych czasów, kiedy przybyli tu z rozkazu władz ich dziadowie, by karczować pnie opalonych olbrzymów leśnych. Życie nie płynęło im po różach Do małych chatek należało po kilka zagonów pola, ale kiepskiego jak to bywa w bliskim sąsiedztwie lasu. Na kwaśnej ziemi bujał mietlica, a skromne zbiory, jeszcze zanim zdołały dojrzeć, zjadał przeważnie pańskie zające i jelenie.
- Żeby, nie to odszkodowanie, które co roku dostajemy o władz, musiałby tu człowiek z głodu zemrzeć - powiadał Skala krzepki człowiek o niespokojnym charakterze.
Sam na swym polu nie bardzo się napracował, głównie gosp darowała na nim jego żona wraz z piętnastoletnią Marią. Obi były zapobiegliwe i nie bały się roboty. Skala także nie był leniem ale takie „przewracanie kamieni”, jak drwiąco wyrażał się o mo zolnej pracy na leśnym ugorze, nie pociągało go wcale. Zaorał pole, zżął zboże, którego zresztą było niewiele, i to byłowszystk Poza tym wolał pracować w lesie przy zwózce drzewa. Kup sobie konia - na kredyt, który jednakże sumiennie spłacał i woził potężne pnie drzew na stację do najbliższego miasteczka. Zimą, gdy w zasypanym śniegiem lesie kończyła się wszelka praca, Skala przynajmniej rozwoził towar z miasteczka, odległego o dobre trzy godziny marszu, po okolicznych wioskach.
Prócz Marii mieli Skaldowie jeszcze jedno dziecko, dziesięcioletniego Jana, który podobny był do ojca jak dwie krople wody: żywy, ruchliwy, barczysty wyrostek z mięśniami zahartowanymi już w ciężkiej pracy. Zanim jeszcze skończył dziewięć lat zaczął jeździć z ojcem do lasu, jakkolwiek matka protestowała, pragnąc by raczej chodził do szkoły. Szkoła jednak była we wsi odległej od Pożarów o półtorej godziny drogi, co Jankowi nie uśmiechało się wcale.
- Dajże mu spokój! - śmiał się Skala, ilekroć żona irytowała się, że chłopak dziczeje i nie uczy się porządnie czytać i pisać. - Będzie takim samym leśnym człowiekiem jak jego tata, a takiemu potrzeba więcej siły tutaj, niż tutaj - i zginając prawą rękę napinał potężne muskuły tak, że omal nie trzaskał rękaw płóciennej kurtki, a potem klepał się po czole.
W tym samym wieku co Janek Skala był także Jarek Horynów; obaj chłopcy od najmłodszych lat byli najbliższymi przyjaciółmi. Nie miało znaczenia, że od czasu do czasu pobili się, ale jeden bez drugiego długo nie wytrzymał. Latem, co prawda, niewiele mogli się sobą nacieszyć, ponieważ Horynowie znacznie bardziej napędzali swego chłopaka do szkoły niż Skalowie, lecz przyjaźń chłopców wcale na tym nie ucierpiała. Jarek był o głowę wyższy od Janka i wyglądał na starszego, ale był równie mało rozsądny i zrównoważony jak tamten - jak to często z westchnieniem twierdziła jego matka. Miała ona bowiem więcej trosk i kłopotów, niż jej sąsiadka i przyjaciółka Skalowa, ponieważ jej rodzina była liczniejsza. Prócz Jarka i starszej siostry, trzynastoletniej Pauli, w domu było jeszcze dwoje małych dzieci: mała, dwuletnia Ludka, która niezdarnie toczyła się za matką, czepiała się mebli i raz po raz padała na czworaki, oraz zawinięty jeszcze w pierzynkę i związany powijakiem Waszek.
- Nieustanna robota z tą czeredą! - mawiała zmordowana Horynowa przysiadłszy o zmroku, po całodziennej pracy, obok sąsiadki, na starym, zwalonym pniu, który zastępował ławeczkę.
- Cóż ty, masz męża, który dba o pole i dom, ale mój! - odpowiadała z pewną zawiścią Skalowa.
- Ale przyniesie ci do domu jakieś pieniądze, a u nas? Grosz każdy muszę po cztery razy obrócić w dłoni, zanim go wydam.A dzieci? Z tymi małymi zawsze najwięcej kłopotów, a ty już o tym zapomniałaś! - odpowiadała Horynowa.
Tak to co dzień zwierzały się sobie z drobnych trosk i pocieszały nawzajem, że zimą będzie lepiej, bo mniej roboty i więcej spokoju. Pola zimą odpoczywają, a tak bydło jak drób obrządzić łatwo, ponieważ w obu rodzinach było tego niewiele.
W życie obu chłopców, Jarka i Janka, zima 1872 roku wniosła nowy i ogromnie podniecający pierwiastek. A właściwie wniosła go nie tyle zima, co Skala, któremu słodownik z dworskiego browaru w miasteczku dał w prezencie stary numer czasopisma ilustrowanego „Panorama”. Horyna, człowiek na swój wiek bardzo poważny, spokojny i namiętny czytelnik - jak wielu naszych chłopów żyjących z dala od ludzi - od razu, gdy obie rodziny zeszły się na gawędę pierwszego wieczoru, zaczął czytać. W czasopiśmie było wiele wiadomości ze świata, ogromnie interesujących dla ludzi żyjących w odległej leśnej osadzie, najciekawszy jednak dla wszystkich, a przede wszystkim dla chłopców, był obszerny list doktora Emila Holuba z Afryki Południowej. Opisywał on życie na polach diamentowych w okolicach Kimberley, a także Murzynów, sposób ich życia i zwyczaje. Chłopcy wpadli wprost w szał; ale i dorosłym list Holuba tak się podobał, że Skala postanowił zaraz przy kolejnej bytności w miasteczku postarać się o następne numery „Panoramy”. Ponieważ mu się to udało, cała zima minęła dla obu rodzin pod znakiem Afryki Południowej.
Ale chłopcom lektury było mało - postanowili treść jej wcielić w czyn. Łuki i strzały mieli już dawno, murzyńskie tarcze zrobili sobie z wybitego dna od beczki, asagaję zaś zastąpił kij z gwoździem na końcu. Po wielu próbach udało się Jarkowi, który był bardzo zręczny, wystrugać z grubej gałęzi coś, co dość dobrze naśladowało krótką murzyńską maczugę zwaną kiri. Murzyni potrafią nią zabić nawet ptaka w locie. Ale pierwsze próby z bronią] źle się skończyły. Jarek omal nie wybił asagają oka małemu. Waszkowi, który najniewinniej w świecie przeciągał się na rozłożonej pod płotem pierzynce.
- Po co mi się nawinął pod rękę... - irytował się Jarek nie doceniając wcale tej okoliczności, że wyczyn jego pozostał nie] zauważony, a tym samym i bezkarny.
W dwa dni później Janek swym kiri zabił kwokę siedzącą na jajach, Jarkowi zaś udało się trafić ciężką pałką w skopek pełen świeżego mleka, który matka niosła właśnie z obory. Ze strachu rzuciła go, a nogi wrosły jej w ziemię. Wyobrażała sobie, że to coś z nieba wpadło nagle w naczynie, nie zauważyła bowiem wcale swego syna siedzącego w okienku na dachu, skąd próbował trafić gołębia.
Po tych wyczynach obaj ojcowie dokonali rozbrojenia, chłopcy za karę dostali porządnie po karku i musieli, jak zwykle, złożyć zapewnienie, że już nigdy tego nie zrobią. I w pewnym sensie dotrzymali słowa. Ostentacyjnie uganiali bez jakiejkolwiek broni wokół obu gospodarstw, natomiast całą akcję przenieśli do lasu, od którego dzieliło ich parę kroków.
- Jacyż my byliśmy głupi, że nie wpadliśmy na to wcześniej - żałował Janek, gdy się spostrzegli, jakie to las stwarza im wspaniałe możliwości.
Rzecz prosta, że tu wiewiórki zmieniły się w małpy, kuna-szkodnik, którą obaj ojcowie daremnie usiłowali schwycić w pułapkę, była krwiożerczym lampartem, zaś gnieżdżący się wraz z rodziną za załomem skalnym, otoczonym gęstymi jeżynami, lis - lwem z lwicą i młodymi. Podobnie niewinny zaskroniec był wężem boa, a żmija najbardziej jadowitym wężem afrykańskim, mambą. Bujna wyobraźnia przybrała nieszkodliwych mieszkańców czeskiego lasu w znamiona i właściwości dzikiej i drapieżnej zwierzyny Afryki.
Chłopcy szybko nabrali dużej zręczności w obchodzeniu się ze swą prymitywną bronią. Potrafili trafić strzałą z łuku wiewiórkę nawet w skoku, a Jarek wykonał tak mistrzowski rzut asagają, że zabił jeża z odległości pełnych trzydziestu kroków.
- Naturalnie twoich kroków - rzucił pogardliwie Janek, w którego sercu utkwił cierń zazdrości. - Dla ojca to byłoby zaledwie dziesięć kroków!
Nie przejmował się tym jednakże długo, tylko żywo zabrał się do pomocy przy obdzieraniu zwierzaka ze skóry i pieczeniu go „na rożnie” na sposób afrykański. Rożen zastąpił zwykły drut. Zapewne matki obu chłopców osłupiałyby z wrażenia, patrząc jak ich synkowie z ogromnym smakiem rwą zębami na wpół surową lub spaloną na węgiel, a w każdym razie bardzo nieapetyczną potrawę. I tak zdziwienie ich rosło, gdy chłopcy stale wracali ze swych „przechadzek po lesie” zupełnie bez apetytu, zaczynały się obawiać, że zdrowie synów coś szwankuje. Zmuszały ich do picia rumianku lub innych ziół, a młodzi łowcy, byle uniknąć kuracji, musieli udawać normalną ochotę do jedzenia i w bohaterski sposób przeładowywać żołądki tak, że już nie mogli wprost patrzeć na jedzenie.
Takie oto pełne wrażeń i przygód życie pędzili chłopcy całe dwa miesiące - chociaż rodzice ich nie mieli o tym pojęcia - kiedy nagle skończyło się wszystko. Horyna siedział właśnie na „rodzinnym drzewie”, leżącym przed domem, i zapalał fajkę, gdy na skraju lasu ukazał się wysoki, kościsty gajowy, który wielkimi krokami szedł wprost na chałupę Horynów. Nie był sam: w obu rękach trzymał za uszy chłopaków, którzy dreptali obok niego krzywiąc się z bólu. Twarze ich były straszliwie wymazane błotem - to „na murzynów”, jak tłumaczyli później - czupryny zaś zdobiły pęki piór i gałązek. Horynie ze zdumienia omal fajka nie wypadła z ust - w pierwszej chwili nie zorientował się nawet, że to jego własny syn i syn najbliższego przyjaciela.
- To ładne towarzystwo, ten wasz chłopak i ten od Skalów! - mówił gajowy zatrzymując się wraz z „dzikusami” przed Horyną i spluwając pogardliwie poza pień. - Wiecie wy, co zrobili? Zabili strzałą najpiękniejszą perliczkę pani leśniczyny, a kiedy ta podniosła lament o szkodę, upierali się zuchwale, że to nie perliczka tylko ponoć jakiś truś...
Miał na myśli strusia, ale starszy Horyna tym razem nie zauważył drobnego błędu językowego. Struchlały słuchał powodzi skarg: jego syn wraz z tym „chłopakiem od Skalów” wybijają w lesie wiewiórki i inną drobną zwierzynę. Zabili nawet borsuka, którego sam jaśnie pan kazał oszczędzać.
- Macie ich tutaj, musicie ich ukarać! - zakończył gajowy długą litanię skarg na leśne zbrodnie obu przestępców i nacisnąwszy gestem pożegnania kapelusz na czoło zniknął znowu w lesie.
Wymierzono im rzetelną karę; dawała się im ona we znaki przez długie noce, które chłopcy przeleżeli na boku lub na brzuchu nie mogąc jej zapomnieć. Zanim jednakże zniknęły ostatnie czerwone ślady na skórze, w obu domach zaczęło się jakieś niesłychane zamieszanie. Stało się to za przyczyną Skali, który pewnego dnia przyniósł z miasteczka taką wiadomość:
- Jest tam taki agent, który proponuje ziemię w Afryce Południowej nad rzeką Vaal po niezwykło niskiej cenie - mówił, a każdy nerw w jego twarzy drgał wzruszeniem, jakkolwiek podczas długiej, pieszej wędrówki z miasteczka dosyć miał czasu, by ochłonąć z pierwszego wrażenia.
Oczywiście wiele miał powodów do zachwytu, gdy słuchał w karczmie górnolotnego przemówienia agenta, chociaż było ono wygłoszone łamaną niemczyzną. Agent tak umiejętnie wyliczał zalety dorzecza Vaalu, obfitość ryb i zwierza, urodzajność gleby - wszystko to była oczywiście przesada, tamtejszy veld bowiem nadaje się raczej do hodowli bydła niż pod orkę - że słuchacze szeroko otwierali oczy i bacznie nadstawiali ucha. A już tchu i ni wprost brakło, gdy agent na zakończenie podał śmiesznie niską cenę za ziemię, zwolnioną w dodatku z wszelkich podatków na całych dwadzieścia pięć lat.
- Wyobraź sobie - ciągnął tajemniczo Skala przyciągając Horynę za guzik od kurtki tak blisko siebie, że aż czoła ich się zetknęły - jaka tam tanizna! To mórg wypadnie tylko na guldena czterdzieści!
Wprawdzie agent podawał dane w akrach, ale bardzo chętnie przeliczał słuchaczom tę niezwykłą miarę na morgi. Mórg za guldena czterdzieści!... Horynie z wrażenia aż pot wystąpił na czoło i tak gwałtownie pociągnął z fajki, że cała mroczna izba wypełniła się niebieskawym dymem.
Podobnie jak w sercu wielu bezrolnych czy właścicieli drobnych skrawków ziemi w Czechach, tak i w sercu Horyny kryła się tajona, lecz potężna żądza ziemi. Bo czyż tutaj mógłby ją jakoś kupić? Po pierwsze nie miał za co, a dalej: wokoło ciągnęły się pańskie lasy, lasy nie na sprzedaż, nie było więc nadziei na rozszerzenie skromnego poletka, na którym harował od świtu do nocy.
- I żniwa dwa razy w roku! - dodał jeszcze Skala zgodnie ze słowami agenta, kryjącymi i tu także grubą przesadę.
W serce Horyny Skala rzucił ziarno, które musiało zakiełkować i wydać owoce, ale i sam także od tego momentu nie zaznał spokoju. Reagował jednak inaczej niż tamten; jego wyganiało z tego leśnego odludzia nie pragnienie ziemi, ale jakaś tkwiąca we krwi żądza zmiany, ciekawość innych krajów, innych ludzi, innych zwyczajów. Teraz obaj mężczyźni częściej niż dawniej przesiadywali razem i naradzali się, ale gdy tylko zjawiła się któraś z żon, rozmowa urywała się natychmiast. Z wrodzoną każdej, najskromniejszej nawet kobiecie intuicją, obie wyczuwały, że mężowie ich radzą o czymś niezwykłym i szalonym. Lecz mimo wszystko, gdy pewnego wieczora mąż, swoim zwyczajem, krótko oświadczył, że sprzedają wszystko i przenoszą się do Afryki Południowej - Horynowa osłupiała z przerażenia.
Obecny przypadkowo przy rozmowie Jarek wrzasnął z radości. Ojciec porządnym szturchańcem uspokoił go i schwyciwszy za kołnierz wyrzucił z izby.
- Słuchaj, czyś ty rozum stracił? - jęknęła Horynowa gdy się drzwi za Jarkiem zamknęły, a Horyna zasiadł znowu przy stole. - Sprzedać to wszystko, na czym nasza rodzina gospodaruje już tyle lat? I komu? Bo to kto zechcę kupić? A pomyślałeś o tym, że Waszek jeszcze nie ma roku? Co ja tam sama z dziećmi między tymi Murzynami pocznę? - lamentowała bez końca. Horyna słuchał cierpliwie.
- Wszystko to kupi książę i jeszcze dobrze zapłaci, gadaliśmy już o tym w kancelarii - zaczął spokojnie, gdy kobieta ucichła. - Ta osada jest księciu cierniem w oku, wolałby, żeby tu znowu był las, jak dawniej bywało, taki z niego zawzięty myśliwy. I te co roku płacone odszkodowania za wypasione zbiory też już mu bokiem wyłażą, sam administrator kiedyś mi powiadał. Dają mi za wszystko tysiąc pięćset guldenów. Trochę pójdzie na koszta podróży, ale zawsze zostanie jeszcze tyle, że będziemy mogli kupić sobie jakichś dwieście morgów ziemi i bydło, gospodarować na porządnej gospodarce. Skalowie sprzedają także, pojadą razem z nami. Wcale nie będziesz sama między tymi Murzynami.
Jak na małomówność Horyny, przemówienie to było bardzo długie, nie zdołało jednak uspokoić jego żony.
- A pomyśl o naszych drobnych dzieciach, o Lidce i Waszku! Przecież one nie wytrzymają nawet drogi przez morze! - zamartwiała się.
- Wytrzymają, wytrzymają - zapewniał ją uśmiechając się Horyna. - A nie pamiętasz, jak to w „Panoramie” czytałem, że na żaglowcu płynącym do Australii, na pełnym morzu, urodziło się dziecko? Matka się rozchorowała, ale dzieciakowi podróż tak posłużyła, że kiedy przybili do brzegu już stawało na nóżki, chociaż karmili go krowim mlekiem przez smoczek. A nasz Waszek jest mocny, wytrzyma doskonale, nic się nie bój!
Nie pomogły perswazje i płacze obu kobiet - Skala i Horyna postawili na swoim: w miesiąc później obie rodziny opuściły kraj rodzinny idąc na spotkanie nowej doli. Nie trzeba nawet dodawać, że przez cały czas przygotowań do wyjazdu Jarek i Janek żyli jak w czarodziejskim śnie, obawiając się tylko stale, by ich ktoś nagle nie obudził. Dopiero w chwili, gdy statek wiozący emigrantów odbił od brzegów Europy, doszli do przekonania, że ten ich sen zmienia się w nieodwracalną rzeczywistość.
Po przyjeździe do Transwaalu dla emigrantów czeskich za-; czął się okres ciężkiej pracy i trudów. Pola ich rozciągały się na południe od miasta powiatowego Potchefstroom, w odległości, jakichś dwudziestu mil angielskich, tam gdzie rzeka Vaal toczy swe wody szerokim, leniwym nurtem niemal prosto ze wschodu na zachód. Najbliższa farma Burów odległa była o dziesięć mil, najbliższa zaś wieś o piętnaście. Poza tym teren był pusty, niezamieszkały. I tak wielkie szczęście miały obie rodziny, że na nowe miejsce osiedlenia przybyły podczas południowoafrykańskiego lata, mogły więc zamieszkać pod namiotami.
- Musimy przede wszystkim postawić przyzwoite domy! - zadecydowali obaj mężczyźni i natychmiast zabrali się do pracy, przy której pomagały im żony i starsze dzieci.
Nie było tu murarzy ni rzemieślników - o białych pracowników w Transwaalu bardzo było trudno, Czesi zaś nie mieli odpowiednich funduszów, by wynająć tubylców: ich zasoby materialne mocno nadszarpnęła długa podróż z Port Elisabeth nad morzem nad rzekę Vaal. Na szczęście życie na odludziu w Pożarach nauczyło przybyszów samodzielności, więc też obaj mężczyźni umiejętnie i z ochotą zabrali się do murarki i ciesiołki. Ponieważ o budulec drewniany nie było łatwo - trzeba go było wozić z Potchefstroom, co bardzo dużo kosztowało - więc też Horyna i Skala postanowili budować domy z kamienia. Kamieniołom był niedaleko, ale okazało się konieczne kupienie chociażby lekkiego wozu i pary wołów pociągowych. Ten wydatek jednakże zmniejszył jeszcze bardziej finanse emigrantów.
W takiej sytuacji Jarek i Janek czuli się jak ryba w wodzie, rzeczywistość bowiem przeszła wszelkie ich oczekiwania. Przecież mieszkanie w namiotach było od dawna ich marzeniem! Nie przeszkadzało im to wcale, że musieli dobrze wytężać swe wątłe jeszcze siły, by pomóc rodzicom przy budowie domu. Starali się jak mogli: jeździli wozem po kamień, nosili niezliczone ilości wiader wody z Vaalu, mieszali zaprawę murarską i co dzień wieczorem z dumą spoglądali na wspólne dzieło sprzeczając się o każdy milimetr rosnących w górę ścian.
Ale to jeszcze nie było wszystko, powoli i najśmielsze marzenia chłopców zaczęły przybierać formy rzeczywistości. Po paru tygodniach obie matki stwierdziły z przestrachem, że zakupione w Potchefstroom zapasy żywności się kończą. Pieniędzy było już niewiele, Skala zdecydował się więc na radykalny sposób ratunku.-
- Mąka i okrasa jest konieczna, na szczęście tak jedno, jak drugie niewiele tu kosztuje. Najlepiej zaraz pojedziemy po nie ńa sąsiednią farmę. Ale o mięso musimy się sami postarać, będziemy żyli z terenu.
- Łatwo ci tak gadać, ale jak to zrobić? - zafrasował się Horyna. - Przecie pieczone gołąbki same nie przylecą do gąbki.- Pewnie, że nie przylecą - roześmiał się Skala. - Ale czy to koniecznie muszą być gołąbki? Na początek dobre będą i ryby, a potem uda się złowić i coś porządniejszego. Zwierzyna nie jest tu wybita, sami widzieliśmy parę razy antylopy, których mięso musi być równie dobre, jak nasza sarnina.
- Ale kto będzie polował? Aż za wiele mamy roboty z budową, by podciągnąć mury chociaż pod dach zanim nadejdą deszcze. Chętnie też bym coś zasiał, chociaż wydaje mi się, że w pierwszym roku niewiele zbiorę. - Horyna był zgnębiony i zaniepokojony: teraz dopiero zorientował się, jak fatalnie zabrnęli.
- Chłopcy będą polowali, to już przecież nie dzieci! - rozstrzygnął sprawę Skala.
- Co takiego, dałbyś im w ręce strzelby? - przeraził się Horyna.
- Nie od razu, mogą zacząć od wędek: niech łowią ryby, ale później tak czy tak do tego dojdzie - tłumaczył Skala.
Chłopcy więc chwilowo bawili się w rybaków i zaopatrywali obie rodziny w wielkie, smaczne ryby, których w Vaalu było dużo. Wnet jednak spełniło się ich najgorętsze marzenie: zaczęli wprawiać się w strzelaniu. Teraz Horyna już nie protestował, tylko obie kobiety, widząc w rękach swych pociech niemal większe od nich samych strzelby, zamierały ze strachu.
Pewnego razu w nocy jakiś włóczęga ściągnął z namiotu Horynów coś z ubrania i koc, w parę dni później podobna kradzież miała miejsce i u Skalów.
- Nie, tak dalej być nie może! - oburzył się rezolutny Skala. - Musimy w nocy trzymać straż. Tędy nad Vaalem nieustannie włóczą się jakieś złodziejskie typki.
- Łatwo ci powiedzieć: straż, ale kto będzie czuwał w nocy? - Za dnia tak się napracujemy, że człowiek już przy wieczerzy usypia! - zastrzegał się Horyna.
- Chłopcy nam pomogą. Nauczymy ich obchodzić się z bronią. Nie myślę wcale, by mieli strzelać do podejrzanych ludzi, ale wystarczy, by umieli wystrzelić na alarm i obudzić nas, byle przy tym sami sobie nie zrobili krzywdy.
Horyna zaniechał już protestów, chłopcy natomiast koziołki fikali z radości dowiedziawszy się, jaki to spadnie na nich nowy obowiązek. Będą pełnić nocną wartę! Dostaną strzelby do rąk, będą się uczyć strzelać! Któryż z chłopców nie marzy o czymś podobnym? I jak niewielu z nich spełniają się takie marzenia! Były w obozie dwie stare strzelby, dubeltówki, z jedną lufą na kule, a drugą na śrut, które Czesi przywieźli jeszcze z kraju. Skala dodał do nich jeszcze nowoczesny, pięciostrzałowy mauzer. Znalazł go u handlarza starzyzny w Potchefstroom i kupił bardzo tanio, ponieważ karabin był popsuty i brak mu było prawie całej kolby - Zręczny mieszkaniec lasu - a ongiś ukradkiem kłusownik, jak wielu ludzi kuszonych przez bliskość lasu - bez trudności dorobił nową kolbę, umocował do lufy z zamkiem. Ponieważ karabin ten był znacznie lżejszy od obu dubeltówek, uczył z niego chłopców strzelać. Co prawda niewiele miał nabojów, a i pieniędzy trzeba było oszczędzać, ale chłopcy strzelając celnie z łuku nie potrzebowali wiele czasu, by dobrze radzić sobie z karabinem. Wnet też z ważną miną krążyli wokół uśpionego obozowiska, bacznie rozglądali się w ciemnościach i raz po raz dokładali na ogień. I zawsze ogromnie im żal było, gdy wskazówki solidnego, brzuchatego zegarka, tak zwanej „cebuli” - jaką zostawiał im ojciec - wskazywały, iż czas już budzić następną zmianę.
Z czasem i matki pogodziły się z tą nową funkcją chłopców, zwłaszcza gdy nie było żadnego wypadku, a od czasu do czasu udało się któremuś z nich ustrzelić jakąś antylopę, która zaopatrywała na kilka dni obie rodziny w smaczne i pożywne mięso. W tych czasach antylopy dość rzadko zjawiały się już nad brzegami Vaalu, sporo jednakże było zajęcy stepowych i ptactwa wodnego, a przede wszystkim całe wprost masy perkozów i dzikich kaczek. Więc też z żywnością nie było kłopotów i emigranci przy ciężkiej pracy nie potrzebowali głodować.
Obaj chłopcy nachwalić się wprost nie mogli obecnego trybu życia, którego nie utrudniała im szkoła, zadania i surowy nauczyciel, i stale mieli tylko jedno pragnienie: by się w tym życiu nic nie zmieniło. Inaczej było ze starszymi. Skala, jak dotychczas dosyć był zadowolony: było to coś nowego, co bardzo odpowiadało jego żądnemu zmian charakterowi, ale wiecznie skłopotanj Horyna tylko obliczał, kiedy wreszcie będzie mógł zacząć gospodarować na ziemi. A już obie kobiety nie przestawały wyrzekać;
- Żyjemy tu jak cyganie! Nawet nie ma człowiek ludzkiej strzechy nad głową... Chłopaczyska zdziczeją do cna, nie naucz się niczego. Wiecznie tylko to strzelanie i łapanie ryb! - lamentowały.
Nie mogły jednakże zaprzeczyć, że ten tryb życia doskonal służy dzieciom, że nawet mały Waszek, który świetnie zniósł długą i męczącą podróż oraz zmianę klimatu, rośnie jak na drożdżach.
Ostatecznie doczekały się zmiany. Oba domy były już gotowe i na tyle suche, że można było się przenosić. Na razie mężczyźni pozbijali z grubych desek najpotrzebniejsze meble; obie rodziny bardzo uroczyście przeprowadziły się z namiotów, gdzie mieszkały pełne cztery miesiące, do nowych mieszkań.
- No więc, farmy nad rzeką Vaal już mamy - powiedział Skala, gdy wieczorem zasiedli wszyscy razem na ławeczce przed domem Horynów.
- Ej, jeszcze sporo czasu upłynie, zanim to będą prawdziwe farmy - rzucił z westchnieniem Horyna. - Na razie mamy tylko budynek i łąkę, a gdzie zaorane pola, gdzie bydło i drób?
- Będzie i to także, nie obawiaj się! - zapewniał go Skala.
- Daj Boże! - odparł Horyna, a obie kobiety powtórzyły to samo za nim.
5. Straszna wiadomość
Ciężkie były dwa pierwsze lata gospodarki dla obu czeskich rodzin. Niewiele uzyskali pomocy od miejscowych kolonistów, Burów, których pradziadowie osiedlili się w zdobytym przez siebie kraju. Ci zasiedziali już mieszkańcy zazdrośnie strzegli swych praw i niechętnym okiem spoglądali na wszelkich nowo-osiedleńców. Dla nich byli to „uitlanderzy”, cudzoziemcy, którym praw obywateli tego kraju udzielali tylko w bardzo skromnej mierze. Nowy przybysz nie miał prawa głosowania do „volksraadu”, rady państwowej skupiającej w swym ręku całą władzę wykonawczą, a już w żadnym wypadku nie mógł być do niej wybrany, chociażby żył w Transwaalu nie wiadomo jak długo.
Czesi jednak dzielnie sobie radzili z nieżyczliwością przyrody i mieszkańców. Początkowo ogromne trudności sprawiała im nieznajomość języków holenderskiego i angielskiego, jakimi posługiwano się w tym kraju, później jednak i z tym dali sobie radę. Wynajęli dla dzieci wędrownego nauczyciela, kręcącego się nad Vaalem i w sąsiednich farmach, co Jarek i Janek przyjęli z wielkim niezadowoleniem. Nauczyciel przebywał u nich jeden dzień w tygodniu i wtedy dzieci uczyły się z nim czytać, pisać i rachować, starsi zaś języków obcych. Obu ojcom język holenderski mniej sprawiał trudności niż angielski, podobny był bowiem do języka niemieckiego, który znali z czasów służby wojskowej. Jarek uczył się stosunkowo dobrze, za to z Jankiem były duże trudności, nauka bowiem „nie wchodziła mu do głowy”, jak skarżyła się jego matka.
- Tych parę godzin tygodniowo to dla chłopców za mało, przydałaby się porządna szkoła - wzdychał Horyna.
Pragnienie jego spełniło się niebawem. Na początku trzeciego roku ich pobytu nad Yaalem, w najbliższej osadzie odległej o dziesięć mil powstała szkółka, do której dojeżdżały dzieci z rozrzuconych w okolicy farm. Znaleźli się między nimi Jarek Horyna i Janek Skala. Co dzień rankiem wyjeżdżali na kucykach do szkoły, a wracali dopiero późno po południu. Wprawdzie jazda na koniach uprzyjemniała im trochę ten obowiązek, lecz nie mogli odżałować szczęśliwego okresu niezmąconej żadną szkołą swobody. Tym razem nawet Skala nie protestował przeciwko sumiennemu uczęszczaniu chłopców do szkoły, chociaż syn bardzo by się w domu przydał, podobnie jak u Horynów. Rozumiał, że bez znajomości używanych w kraju języków chłopak w przyszłości nie dałby sobie rady.
Praca przy gospodarstwie w pierwszych latach była bardzo ciężka. Ziemia, która nie znała dotąd ostrza lemiesza, wzdragała się przyjąć ziarno i wydać plony. Pierwsze próby zagospodarowania większych połaci pola zawiodły, udały się dopiero później, drugie lub trzecie. Horyna wraz z rodziną cierpliwie mordował się na nowych gruntach i wreszcie doczekał się za pracę nagrody. Siał kukurydzę, proso, zwane żytem Kafrów, oraz pszenicę; znaczną część roli przeznaczył na ogród warzywny. W trzecim roku wiodło mu się już nieźle: odwoził jarzyny i zboże do Potchefstroom i tam je dobrze sprzedawał. Za dalsze trzy lata miał już kilku czarnych pomocników i był na najlepszej drodze do dobrobytu.
Nie tik dobrze wiodło się Skali. Brak mu było cierpliwości i wytrwałości, jakie miał Horyna, i nie był tak przywiązany do pracy na roli. A ziemia jakby to czuła: zamknęła przed nim swą hojną dłoń: zbiory były słabe. Po dwóch latach Skala miał już dosyć gospodarki na roli. Zdecydował, że przerzuci się raczej na hodowlę bydła i koni, o które w tym kraju było dosyć trudno. Ale i to mu się nie udało: w jakiś czas później przyszła zaraza, podczas której większość sztuk hodowlanych padła. Było to w czwartym roku ich pobytu nad Vaalem. Skala znów zmienił zajęcie - wrócił do rozwożenia towarów, którym zajmował się jeszcze w Pożarach. I tu nareszcie mu się powiodło. Mówił już płynnie obu językami używanymi powszechnie w Afryce Południowej, a od czarnej czeladzi nauczył się także paru dialektów Kafrów, zwłaszcza języka Seczuanów, którym porozumieć się można od rzeki Harta i Oranje, aż po Zambezi. Początkowo jeździł tylko lekkim wozem parą koni, rozwożąc towary z Potchefstroom po okolicznych osadach i odległych farmach, wnet jednak dorobił się cięższego wozu zaprzężonego w sześć wołów i zaczął prowadzić handel na większą skalę z naczelnikami murzyńskimi.Docierał do na pół wolnych państewek murzyńskich w protektoracie Beczuanu, nad którym nominalnie tylko sprawowała władzę Anglia, po towar zaś jeździł aż do Durbanu, miasta portowego w Natalu. Całe miesiące bywał w drodze, ale powracał z dobrym zarobkiem tak w gotówce, jak w kości słoniowej, strusich piórach, a nawet w złotym piasku. Skalom dobrze się teraz wiodło, mieszkanie ich było urządzone dostatniej niż Horynów, lecz mimo to przenieść się nie chcieli. Co prawda nic już ich nie wiązało z ziemią, ale Skalowa nie chciała wyrzec się towarzystwa czeskich przyjaciół. Także i mąż jej wracając z długich wędrówek wśród białych wszelkich narodowości i wśród Murzynów, rad był, gdy znalazł się między swoimi:
- Jakże tu dobrze człowiekowi wśród swojaków, kiedy może się z nimi w ojczystym języku nagadać - rozkoszował się podczas krótkich pobytów w domu.
Tymczasem dzieci dorastały. Maria Skalów była już panną na wydaniu - asystował jej pewien młody Bur z najbliższej farmy. Ale nie podobało się to wcale jego rodzicom, którzy pragnęliby za synową córki dawnych osiedleńców, Burów, nie podobało się także i matce Marii, marzącej, by zięciem jej był Czech.
- No to chyba każesz go sobie przysłać z kraju przesyłką ekspresową! Skądże by się tu Czech wziął? - pokpiwał z żony Skala. - Gdyby się tu nawet jakimś cudem zjawił, skąd wiesz, czy podobałaby mu się Maria? Dziewczyna kocha Pawła i to najważniejsze!
- Kiedy to ewangelik! - protestowała Skalowa wyczerpawszy już wszelkie argumenty przeciwko przyszłemu zięciowi.
- To cóż z tego? Kiedy to porządny człowiek! - odpowiadał Skala już bez żartów i na tym rozmowa się kończyła.
Jarek i Janek mieli już po szesnaście lat, szkoła więc skończyła się dla nich na dobre. Chłopcy byli silni i odważni, nad wiek rozwinięci, jakkolwiek Janek nigdy nie mógł Jarkowi dorównać wzrostem. Stale był pucołowatym grubaskiem, tak jak za lat dziecięcych. Lecz dla Jarka złote czasy wolności skończyły się na zawsze: teraz od rana do wieczora musiał pomagać ojcu w pracy na farmie, a tymczasem Janek w znacznie radośniejszym nastroju wybierał się wraz z ojcem w daleką drogę, aż do Durbanu. Bardzo się z tego cieszył: z opowiadań ojca wiedział, że w czasie podróży nietrudno o wrażenia, a nawet przygody. Mimo wszystko jednak niechętnie rozstawał się z przyjacielem.
- Nie wiem, co ja tu pocznę bez ciebie - mówił ze smutkiem Jarek przy pożegnaniu. - Chodząc za pługiem, szczepiąc i przycinając drzewka niewiele człowiek użyje radości, a czas tak powoli się wlecze!
To nie była praca, o jakiej Jarek marzył. Jego pragnienia były inne: chciał być myśliwym, tak jak znany powszechnie „ohm Martin”, ideał całej burskiej młodzieży. Ale ojciec Horyna w ogóle tego nie mógł zrozumieć i nieśmiałych napomykań Jarka nawet nie chciał słuchać.
- Mógłby cię ojciec puścić w tę podróż z nami - wtrącił Janek.
Ale przyjaciel tylko ręką machnął. I on już także o tym myślał, odważył się nawet prosić ojca o pozwolenie, ale ten odmówił krótko i stanowczo. Horyna był z ciała i duszy wieśniakiem, a sposób życia sąsiada wcale mu się nie podobał, mimo większych zysków. Ładna by to była historia, gdyby jego własny syn zaczął się przyzwyczajać do takiej włóczęgi!
Horynowa nie była tak surowa, z drugiej bowiem strony w jej kobiecym sercu od czasu do czasu odzywało się coś niby zazdrość, gdy patrzyła na luksusy w domu przyjaciółki. Właściwie nie byłoby źle, gdyby Jarek został równie zręcznym kupcem; jest przecież jeszcze mały Waszek, który tymczasem wyrósł na sześcioletniego, rezolutnego chłopaczka - on będzie mógł kiedyś przejąć farmę ojca. Przynajmniej rodzice nie musieliby tak wcześnie przekazywać synowi gospodarki. Ale z mężem nie było w ogóle dyskusji: był tak nieustępliwy, jak każdy Czech - jak się uparł, to już przepadło.
- Mowy nie ma, żeby mnie ojciec z wami puścił - powiedział zniechęcony Jarek. - żebym chociaż miał tu jakiegoś kolegę, to łatwiej by ten czas przeszedł.
- No, masz przecież Pita, on zawsze gotów zrobić, co tylko zapragniesz. Jakoś wymkniesz się z nim od czasu do czasu na polowanie czy na jakąś wycieczkę - Janek próbował pocieszyć smętnego kolegę.
Wprawdzie i on przeżywał pożegnanie, ale nie tak mocno jak Jarek. Cieszył się z przyszłej podróży, poznania nowych, nieznanych terenów i ludzi, czuł, że jemu ten czas szybciej zbiegnie niż zostającemu w domu koledze.
Na wspomnienie Pita Jarek uśmiechnął się, lżej mu się trochę zrobiło na sercu. Pit był to Kafr, Murzyn z plemienia Tembo, olbrzym i siłacz niebywały, wyjątkowy wśród członków swego plemienia. Czwarty już rok pracował u Horynów - Jarka zaś uwielbiał po prostu. Nie wiadomo czy dlatego, że chłopak obchodził się z nim znacznie łagodniej niż inni członkowie rodziny Horynów, nie czuł bowiem wcale wstrętu do Murzynów, czy wreszcie z jakiejś innej przyczyny, dosyć” że Pit gotów był oddać swe czarne ciało i duszę za „młodego baasa”, jak nazywał Jarka.
Nauczył chłopca najrozmaitszych sztuczek czarnych łowców: śledzić zwierzynę, budować z gałęzi i liści szałasy myśliwskie, zastawiać pułapki na hieny i na słonie, i wielu innych rzeczy. Poświęcał mu cały swój wolny czas.
- Czemu nasz Jarek tak nieustannie zadaje się z tym czarnuchem? - martwiła się matka Horynowa, która nie mogła się pogodzić z faktem, że czeladź domową stanowią Murzyni.
- Daj spokój, przynajmniej nauczy się jego dialektu, a to mu wcale nie zaszkodzi. Zresztą Pit to świetny pracownik, robi za dwóch - odpowiadał jej zawsze starszy Horyna.
Trzeba dodać jeszcze, aby opis nasz był kompletny, że Pit właściwie nazywał się Umfolopace, nikt jednak nie mógł zmusić Horynowej, by tak na niego wołała. Kazała więc wędrownemu pastorowi protestanckiemu ochrzcić go imieniem Pit, wybrawszy imię krótkie i obce jej, podobnie jak twarz Murzyna. Umfolopace z podziwu godną cierpliwością i spokojem poddał się ceremonii chrztu i nieodzownego przy tym kazania, jednakże nosił nadal miedziane kółka w uszach i w nosie, talizmany czarnego czarodzieja ich plemienia na szyi, a w duszy wiarę w boga Kafrów „morimo”, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia o jego wyglądzie oraz stałym miejscu pobytu.
- Wrócimy z towarem najpóźniej za cztery miesiące! - zapewniał Skala żegnając się z rodziną.
Wyjechali z początkiem wiosny, na sześć tygodni przed Bożym Narodzeniem. Jarek przeszedł wraz z nimi przez bród na Vaalu, odprowadził ich spory kawałek na drugim brzegu; Skala musiał go dwukrotnie dobitnie napomnieć, żeby wracał do domu, zanim zapadną ciemności. Ostatecznie obaj nierozłączni przyjaciele powiedzieli sobie „do widzenia!” i uścisnęli ręce.
Długo jeszcze Jarek stał nieruchomo przy swym kucu, a powoli idący zaprząg wołów ciągnął wóz ku krańcom horyzontu. Wreszcie chłopak z ciężkim sercem zawrócił konika w stronę domu.
Czas płynął powoli, dzień mijał za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Dawno już minął termin wyznaczony przez Skalę, a wóz nie wracał. Minął piąty miesiąc, szósty dobiegał końca; dotychczasowe nieokreślone obawy Skalowej i jej córki zmieniły się w rozpacz i żal.
Podzielali ich żałość Horynowie, a już najbardziej Jarek. Ojciec Horyna, nie czekając nawet na prośbę Skalowej, pojechał do Potchefstroom, a kiedy tam nic nie wskórał, dotarł aż do Pretorii, Siedziby rządu Transwaalu. Starał się zdobyć jakieś wiadomości, prosił w urzędach o pomoc dla przyjaciela, ale wszystko bez i rezultatu.
- Nic panu pomóc nie mogę - mówił barczysty, szpakowaty Bur, starosta miasta Potchefstroom. - Jedynie Volksraad mógłby wysłać komando dla poszukiwania zaginionych, ale wątpię, czy to zrobi. Skala to uitlander, prawda?
- Skala to przede wszystkim przyzwoity człowiek i dobry ojciec rodziny - odparł Horyna zirytowany.
- Wszyscy staramy się być tacy - dodał niewzruszony Bur. Próbował więc Horyna w Pretorii.
- Przyjacielu, pan wyraźnie zapomina, że Transwaal już od; przeszło dwóch lat nie jest samodzielną republiką, ale kolonią brytyjskiej korony - odpowiedział spokojnie landrost, urzędujący przedstawiciel Volksraadu. - Podjęcie poszukiwań waszego zaginionego rodaka nie leży w naszych możliwościach, to sprawa komisarza angielskiego. Zresztą pan niepotrzebnie się niepokoi, kupcy po to jeżdżą, by handlować, często więc zatrzymują się gdzieś znacznie dłużej, niż pierwotnie zamierzali.
- Ale Skala wcale nie miał zamiaru załatwiać po drodze spraw handlowych - wtrącił Horyna. - Wyjechał po towary zamorskie do Durbanu, a dopiero później miał je zawieźć do państwa Khama nad Limpopo. Nie miał najmniejszego powodu, by zatrzymywać się po drodze.
Urzędnik ruszył ramionami.
- Nic nie poradzę, niech się pan zwróci do reprezentanta Anglii!
- Oczywiście, tylko głupstwa i wymawiania się - powiedział Anglik z wyższością, przyjąwszy wreszcie z pewnym ociąganiem się niezmordowanego Czecha. - Burowie tylko tak się wykręcają, żeby nie potrzebowali nic zrobić dla pańskiego rodaka. Sam pan wie dobrze, jak patrzą na przesiedleńców. Mają zupełną swobodę w wysyłaniu swych komand dokąd zechcą, z wyjątkiem, oczywiście, sytuacji kolidujących z interesami Wielkiej Brytanii. My się do tego w ogóle nie wtrącamy.
- A pan sam nie mógłby czegoś przedsięwziąć? - prosił Horyna.
Przedstawiciel angielskiej królowej wstał i z uśmiechem poprowadził Horynę do wielkiej mapy, która zajmowała znaczną część jednej:ze ścian jego gabinetu. Przedstawiała ona Afrykę Południową; wyrysowane były na niej żółtą farbą prostokąciki różnej wielkości. Było ich dość mało, chociaż rozrzucone na przestrzeni wieluset tysięcy mil kwadratowych.
- Oto nasze posterunki policyjne - wyjaśnił Anglik. - Najmniejszy z nich posiada załogę złożoną z trzech ludzi, największy z trzydziestu. Wydaje się panu, że jest ich za mało, prawda? A jednak to razem kilka tysięcy ludzi korpusu policyjnego. Niech pan jeszcze doda do tego lotne oddziały straży na granicach, straże na polach diamentowych i najkonieczniejsze rezerwy do likwidowania najazdów Kafrów na farmy czy na wypadek jakichś niepokojów wewnętrznych, a sam pan przyzna, że mam bardzo niewielu ludzi i nie mogę się pozbyć ani jednego z nich.
- Może jednak mógłby pan dowiedzieć się w pańskich posterunkach policyjnych w tych miejscowościach, przez które miał Skala przejeżdżać? - nalegał Horyna.
Urzędnik powrócił na swe miejsce za biurkiem i chwilę się zastanawiał.
- To znaczy wysłać posłańców, ponieważ połączenie telegraficzne istnieje tylko z głównymi posterunkami. W normalnych warunkach można by to zrobić, teraz jednakże nie. Wie pan przecież że w kraju Zulusów, przez który przyjaciel pana musiał przejeżdżać, szaleje wojna, że sięga nawet do Natalu. Moim zdaniem, przyjaciel pana i jego syn też nie żyją. To ludzie biali, ich nieszczęściem był fakt, że przejeżdżali przez te tereny w chwili, gdy Zulusi zbuntowali się przeciwko białym.
Horyna zbladł. To, co sobie nieraz w duchu powtarzał, bojąc się wyrazić w słowach, by nie przywołać nieszczęścia, teraz ten komisarz angielski powiedział mu najzupełniej obojętnie i z bezwzględną otwartością... Głęboko zawiedziony powracał do domu, bojąc się wprost myśleć, jakie wrażenie wywoła wiadomość, że starania jego zawiodły. Okazało się jednakże, że niepotrzebnie się martwił.
Jarek zauważywszy jadącego ojca Wybiegł mu naprzeciw wołając radośnie:
- Hurra, tatusiu, żyją! Dostaliśmy od nich wiadomość!
I jednym tchem opowiedział mu, że w dwa dni po jego wyjeździe do Pretorii przybył na farmę łowca słoni, stryj Martin, w towarzystwie czarnego chłopca, przywożąc wiadomość od Skali, znalezioną na miejscu, gdzie doszło do starcia patrolu angielskiego z Zulusami.
- Chwała Bogu! - westchnął nabożnie Horyna zdejmując kapelusz i żegnając się znakiem krzyża.
Szybko wszedł do domu, gdzie zatrzymał się stryj Martin, by przywitać gościa i dowiedzieć się szczegółów.
- Wcale się to dobrze nie przedstawia - kiwał zatroskany głową, gdy wysłuchawszy całej historii znalazł się na moment sam na sam z Martinem.
- Tak to wygląda - zgodził się Martin pykając krótką fajeczkę. - Dopytując się w Potchefstroom o człowieka, którego nazwisko zaczyna się na Skal, zaszedłem do landrosta i prosiłem, by coś zrobił dla zaginionego tradera. Zbył mnie podobnie, jak to zrobił z panem, chociaż jestem Holendrem i zna mnie tu w Transwaalu każde dziecko. Zresztą nie da się zaprzeczyć, że właściwie miał rację. Bo dokąd u licha mają wysłać to komando - do kraju Matabelów, gdzie żaden biały nie ma czego szukać?
- No to ci obaj biedacy są straceni - rzucił szeptem Horyna. Martin milczał i palił dalej fajkę. Tymczasem powróciła do izby reszta członków rodziny Horynów, wszyscy z zaciekawieniem obstąpili stryja Martina. Wyjął więc fajkę z ust i energicznie podniósł głowę.
- Ja ich sam poszukam - rzekł stanowczo i dawszy znak ręką Horynie, który chciał coś powiedzieć, by mu nie przeszkadzał, ciągnął dalej: - Znam Lobengulę, kiedyś nawet oddałem mu wielką przysługę. Było to przed trzema laty, gdy Lobengula ruszył na wyprawę przeciwko południowym Marucom. Wpadli wtedy w zasadzkę, rozbili się na szereg mniejszych oddziałów, z których bardzo niewielu powróciło do domów. Większość ludzi Lobenguli zginęła w drodze - raczej z głodu i pragnienia na obcych terenach, niż od oszczepów i strzał Maruców. Spotkałem wówczas wyczerpanego głodem Lobengulę, był zupełnie sam. Już dwa dni nie miał kropli wody w ustach, był o krok od śmierci. Napoiłem go, podzieliłem się z nim swymi zapasami i odprowadziłem do granic jego państwa. Zapewniał mnie wtedy, że o przysłudze tej nigdy nie zapomni. Istotnie, ilekroć zjawiłem się u niego, zachowywał się wobec mnie bardzo przyzwoicie. Oczywiście, nic od niego nie chciałem... Teraz dopiero będę mógł się przekonać, jak wygląda wdzięczność czarnego króla.
Swe długie przemówienie Martin zapił kuflem kaferskiego piwa. Tymczasem Horyna wraz z żoną dziękowali mu serdecznie.
- Ach, jakże się Skalowa ucieszy, muszę zajść powiedzieć jej - rzekła Horynowa ocierając łzy wzruszenia i biegnąc do drzwi.
- Tatusiu, pozwól mi jechać ze stryjem Martinem! - prosił Jarek.
- Ja też pojadę! - odezwał się sześcioletni Waszek. Ojciec i siostra wybuchnęli śmiechem.
- Taki z ciebie bohater, że stryjowi Martinowi ogromnie byś się przydał - pokpiwała Paula. - Parę kroków zrobisz, a już cię nogi bolą, jak cię po co posłać!
- Wcale mnie nogi nie bolą, przecież sam doszedłem do Poczetromu, widzisz! - obruszył się Waszek.
- Do Potchefstroomu, wiadomo, świetnie doszedłeś, kiedy cię cały czas wiozłem na koniu! - rzucił pogardliwie Jarek.
- To nieprawda! - chłopczyk już gotów był się rozpłakać.
- Dzieci, nie kłóćcie się, w obecności gościa, to nieładnie, a w dodatku on was nie rozumie! - surowo wtrącił Horvna. - Oczywiście nie pojedzie ani jeden, ani drugi, na taką podróż obaj jesteście za mali. Jeszcze by w końcu ci Matabelowie upiekli sobie Waszka na wieczerzę - zakończył żartem.
Teraz powtórzył Martinowi po holendersku, o czym była mowa. I zdziwił się trochę, gdy łowca na jego żart o ludożerstwie Matabelów nie uśmiechnął się nawet.
- Bardzo to ładnie, że chcesz iść na ratunek koledze, ale taka wyprawa to nie dla tak młodego chłopaka, jak ty - łowca słoni zwrócił się łagodnie do Jarka.
Ale chłopak raz jeszcze próbował ubłagać ojca.
- Już powiedziałem! - głos Horyny brzmiał bardzo stanowczo.
Jarek wiedział, że gdy ojciec odpowie tak krótko, wszelka nadzieja stracona. Grymasem buntu zacisnął wargi i bez słowa wyszedł z izby. Poszedł poskarżyć się czarnemu chłopakowi, który przybył wraz z Martinem. Zaraz pierwszego dnia pozyskał jego życzliwość, gdy oświadczył, że zabiera go do swego alkierza i nie pozwoli mu spać wraz z czeladzią. Dumny potomek czarnych królów odpowiednio ocenił ten niezwykły przejaw życzliwości białego i przywiązał się do Jarka całym sercem.
Ze współczuciem wysłuchał wyrzekań na ojca, który nie chce go puścić wraz z Martinem do kraju Matabelów, prosił, by mu Jarek powtórzył szczegółowo całą rozmowę, prowadzoną w izbie. Wprawdzie Jarek lepiej znał język południowo-wschodnich Kafrów, ale i seczuański znał na tyle, że mógł porozumieć się z nowym przyjacielem.- Mosipo by Lobenguli o nic nie prosił! - oświadczył Murzyn z dumą. - Przez te lata, które przebywał u niego w niewoli, dobrze go poznał, wie, że to człowiek okrutny i wiarołomny. Dlaczego pozwala białym mężom, co modlą się do krzyża, lać wodę na głowę swych ludzi, jak tego żąda Bóg białych, a potem tych, którzy przyjęli nową wiarę, każe mordować?
- No a co ty byś zrobił? - zapytał zaciekawiony Jarek, który niezupełnie dobrze zrozumiał uwagę o misjonarzach i chrzcie Matabelów.
- Wyruszyłbym do kraju Matabelów, jak lampart przyczołgałbym się do siedziby Lobenguli i podstępem wydarłbym mu obu jeńców - odpowiedział Murzyn bez długiego namysłu.
- Tak byś zrobił, naprawdę? - zapytał nieufnie młody Horyna.
- Naprawdę! - powtórzył Mosipo.
6. Obozowisko nad rzeką
W miejscu, gdzie rzeka Ingalele wpada niemal pod kątem prostym do potężnej Limpopo, płonęło wielkie ognisko obozowe, podsycane trzciną i suchymi, ciernistymi gałęziami akacji. Miejsce było wprost idealne na obóz: z dwóch stron osłaniały i je - rzeki, trzecią zaś stronę trójkąta starał się właśnie zamknąć za pomocą niskiej, ciernistej zagrody olbrzymi, barczysty Murzyn. Zagroda ta miała stanowić przeszkodę dla czyhających hien i rabusiów szakali. Przy ognisku siedział Murzyn, który z zapałem obracał wbitą na cienką trzcinę, jak na rożen, wielką rybę, aby się porządnie przypiekła z obu stron. Obok rozpiętego o parę kroków od ogniska namiotu klęczał biały i coś sprawdzał w małym worku ze skóry antylopy. Gdyby ktoś przyjrzał się lepiej obu ludziom przy ognisku, przekonałby się, że to ludzie bardzo młodzi, nie dorośli, ale po prostu młodzi chłopcy. I tak było istotnie - opiekający rybę nad ogniem to piętnastoletni Mosipo, następca tronu bamangwatskiego, jego zaś biały towarzysz to ledwie o rok starszy Jarek Horyna.
- Hej tam, Pit, skończysz ty wreszcie z tą zagrodą? - odezwał się Jarek przekonawszy się, że ostatni gwałtowny deszcz nie uszkodził wcale nabojów do jego mauzera. - Musisz mi pomóc złapać jeszcze jakąś rybę, bo Mosipo uważa, że na wieczerzę to będzie mało.
- Idę już, baas, już biegnę, już tam jestem... - zapewniał go żarliwie Murzyn, ale najpierw z całym spokojem skończył swoją zagrodę, a dopiero później wrócił do swego pana. Od chwili, gdy opuścił farmę, ukradkiem, w nocy, zaraz po wyjeździe Martina, mówił mu po prostu „bass”, bo tu już nie miał innego pana.
Jarek wziąwszy z ogniska płonącą gałąź zszedł wraz z uzbrojonym w oszczep Pitem po krótkim, ostrym zboczu nad rzekę Limpopo. Ciemna i ponura, wezbrana od zimowych deszczów toczyła się u ich stóp, a płonąca pochodnia rzucała na nią migotliwy blask, ukazując chwilami białe grzbiety piany na falach, rozbijających się o piaszczystą wyspę. Światło wabiło ryby - Kafrowi bardzo szybko udało się trafić oszczepem dwa okazałe sumy. Jarek oświadczył, że to już na wieczerzę najzupełniej wystarczy:
- O, Pit głodny, bardzo głodny, ogromnie, bardzo głodny - zapewniał go Pit, więc Jarek pozwolił mu jeszcze przedłużyć łowy.
Wreszcie i zdaniem Pita ryb było dosyć; Murzyn związawszy je za ogony przerzucił łup przez ramię i ruszył za swym panem do obozowiska. Jarek podszedł jeszcze do koni, by sprawdzić czy mają wszystko, co im potrzeba. Kuce z braku innej paszy gryzły młode pędy trzcin, których naciął dla nich Kafr. Jarek przyjaźnie poklepał swego rumaka po szerokim, przysadzistym zadzie, ale tym, razem ponny nie polizał go poufale po twarzy, jak to robił zazwyczaj. Podniósł głowę, wciągnął nozdrzami powietrze wyciągając szyję w stronę rzeki Ingalele, nagle parsknął zaniepokojony i zaczął grzebać nogą.
- Co ci się stało? - zdziwił się Jarek wpijając oczy w ciemności i pragnąc dojrzeć drugi brzeg. Nie był on wprawdzie zbyt daleko, Ingalele jest bowiem znacznie węższa niż Limpopo, ale ciemne, wróżące nowy deszcz chmury okryły noc nieprzeniknionym płaszczem ciemności.
Wśród takiej ciemnicy wzrok chłopca błądził bezcelowo - ostatecznie trzeba było zaniechać daremnego wypatrywania. Ale chłopak wiedział, że burskie ponny, żyjące przeważnie pod gołym niebem, zachowały znacznie więcej wrodzonych instynktów niż konie, zamykane w stajniach. Nie mógł jednak domyślić się przyczyny niepokoju kucyka. W okresie zimowym moskity nie dokuczały koniom, a krokodyle, których w obu rzekach, a zwłaszcza w Limpopo, jest dużo, nie lubią wartkiego prądu, na pewno więc skryły się gdzieś na północnym, mniej stromym i bardziej piaszczystym brzegu rzeki. Lampart czy inny drapieżca nie znosi kąpieli i dopiero w ostatecznym niebezpieczeństwie, zmuszony głodem lub ścigany przez ludzi, decyduje się przebyć rzekę wpław. W tej okolicy ludzi nie było, nie brakło natomiast zwierzyny.
Jarek chwilkę jeszcze zabawił przy koniach uspokajając kucyka, potem zasiadł przy ognisku. Pit tymczasem wypatroszył ryby, ale nie zeskrobał łusek - uważał to za niepotrzebną i nudną robotę - wreszcie zaczął je opiekać nad ogniem. Gdy zdecydował, że mają już dosyć, zdarł z men po prostu zwęgloną skórę, a białe apetycznie pachnące mięso ułożył na nieprzemakalnym płaszczu Jarka.
- No, wieczerza już gotowa - oświadczył zadowolony.
Jarek osolił swoją część, ale obaj jego towarzysze nasypaną na dłoń sól natychmiast zlizali, mięso zaś jedli nie osolone. Chłopak wprost łykał całe kawałki, taki był zgłodniały. Jechali szybko od samego obiadu, zwolnili dopiero o zmroku, gdy koń Pita, zmordowany ciężarem jeźdźca, zaczął zostawać w tyle. I od obiadu nikt z nich nie miał nic w ustach, teraz dopiero Jarek uświadomił sobie, iż minęło dobrych dziesięć godzin.
Jedli wszyscy w milczeniu. Murzyni nie mają zwyczaju rozmawiać przy jedzeniu, uważają bowiem obsługiwanie własnego żołądka za coś niesłychanie istotnego i ważnego. A Jarek zwykle wieczorami przenosił się myślami do domu. Miesiąc cały już upłynął od owej nocy, gdy ukradkiem opuścił go wraz z towarzyszami, by śpieszyć z pomocą znajdującemu się w niewoli u Matabelów koledze. Początkowe wspomnienia domu obciążone wyrzutami sumienia za nieładny postępek, jakiego dopuścił się ucieczką, z czasem zmieniły się w smętny nastrój i nieokreśloną tęsknotę. W ciągli tego miesiąca przejechali w poprzek cały Transwaal: od granicy południowej, którą stanowi rzeka Vaal, aż po północną, na rzece Limpopo. Umyślnie tak wybierali drogę, by omijać wszelkie osady i miasteczka, gdzie ludzie mogli już wiedzieć o ucieczce Jarka. Droga pełna była rozmaitych ciekawych przeżyć, które powoli zacierały w myślach chłopca pierwszy mocny wstrząs, jaki budziła w nim świadomość, że postąpił niewłaściwie robiąc coś, czego mu ojciec wyraźnie zabronił.
„Przecież to nic takiego złego, jedni drugim powinni pomagać, ojciec sam stale tak mówi” - często powtarzał sobie Jarek, - by uciszyć głos sumienia. Nie wyjechał przecież na zabawę, wybrał się uwolnić przyjaciela i jego ojca, w przekonaniu, że interwencja stryja Martina u Lobenguli nie odniesie skutku. Z każdą milą, która oddalała go od domu - a w ciągu miesiąca zrobili ich z tysiąc - utwierdzał się coraz mocniej w przekonaniu, że właściwie nie zrobił nic złego i że ostatecznie sam ojciec przyzna mu rację. „Jak zobaczy, że wracam z Jarkiem i stryjkiem Skalą!” I ów młodzieńczy optymizm sprawiał, że z dniem każdym humor niu się poprawiał, pozwalał zapominać o domu.
A jednak wieczorem, gdy zmęczeni całodzienną jazdą rozbijali obozowisko na noc i zasiadali do jedzenia, często zresztą bardzo skromnego, obraz domu stawał przed Jarkiem z całą wyrazistością. Rodzina zebrana przy stole, Paula wnosi półmisek z wieczerzą, ojciec odmawia modlitwę, a mały Waszek kręci się niecierpliwie na swoim miejscu czekając z utęsknieniem na moment” gdy matka napełni mu talerz. Matka zatroskana patrzy gdzieś w przestrzeń, usta jej poruszają się w modlitwie - myślami jest pewno przy starszym synu.
- Jimmy był czegoś niespokojny - Jarek siłą otrząsnął się z zamyślenia.
- Niespokojny, czyżby? - zainteresował się tym faktem Mosipo, który właśnie skończył jeść. - A kiedy to było?
Jarek opowiedział.
- Trzeba mi było zaraz o tym powiedzieć, Gergi - w ten sposób Murzyn przekręcał holenderską wersję imienia Jarka, by je łatwiej wymówić.
- Nie przypuszczam, żeby to było coś specjalnego - zdziwił się biały chłopak. - Myślałem, że może hiena czai się na przeciwległym brzegu, a Jimmy ją wyczuł.
- Hieny tak wcześnie na łów nie wychodzą - rzekł Mosipo podnosząc się i chwytając asagaję. - Tu już kraj niespokojny, a tam - wyciągnął rękę w ciemności wskazując na północny brzeg Limpopo - są Matabelowie. Przekraczają często granicę i dlatego tu nad rzeką nie osiedlił się nikt z białych. Chodźmy zobaczyć nad rzekę!
Teraz Jarek przypomniał sobie, że w ciągu całego dnia jazdy nie natknęli się nigdzie na farmę białych. Podniósł się szybko, chwycił karabin i skoczył za Mosipo; za nimi ruszył Pit. Przeszli obok spokojnie pasących się koni i zaczęli schodzić ostrożnie po kamienistym brzegu nad Ingalele. Tu blask ogniska już nie sięgał, musieli więc uważać, by nie wpaść do wody. U ich nóg szumiała niewidoczna rzeka, a na niej kładła się niby miękka pierzyna biała, pachnąca wilgocią mgła. Nic tu nie pomagały oczy, można było liczyć wyłącznie na słuch, ale każdy dźwięk z przeciwnego brzegu musiał utonąć bez śladu w huku wezbranych wód. Obaj chłopcy wraz z Kafrem ostrożnie stąpając we mgle doszli aż do miejsca, gdzie Ingalele wpada do Limpopo, ale nie zauważyli nic podejrzanego. Na chwilę przystanęli nad brzegiem Limpopo spoglądając w ciemność, kiedy nagle Mosipo odwrócił się przerażony.
- Konie, słyszę, ze tupią i rzą! Coś się dzieje w oooziei Wracajmy prędzej!
Ruszyli biegiem w stronę ogniska, biegli jak tylko najprędzej mogli po ciemku. Jarek po drodze okropnie wymyślał sobie: cóż to za głupota, że wszyscy trzej odeszli od ogniska, że nikt nie został na straży! Z trudem chwytając oddech drapali się w górę po stromym zboczu do płytkiego jaru, gdzie rozbili obóz. Lecz na górze jak na komendę przystanęli i osłupiali spoglądali na ognisko, przy którym siedziało kilku mężczyzn. Nim zdołali się opamiętać jeden z nich zerwał się i krótkim rozkazem podniósł na nogi resztę. W rękach ich błysnęły karabiny zwrócone natychmiast wylotem lufy w stronę nadchodzących.
- Rzucić broń i ręce do góry! - zakomenderował surowo człowiek, który pierwszy zerwał się od ogniska.
Jarek wypuścił karabin z zesztywniałych palców i niechętnie podniósł ręce nad głowę. Mosipo po krótkim wahaniu odrzucił oszczep. Tylko Pit nie miał zamiaru tak szybko pożegnać się ze swą bojową siekierką. Groźnie uniósł ją nad głową, ale Jarek przyskoczył i zdołał w czas uchwycić jego rękę, a równocześnie jeden z ludzi przytknął karabin do nagiej piersi Murzyna gotując się nacisnąć spust.
7. Diamentowi ludzie
Kiedy tego samego dnia o zmroku obaj chłopcy z Kaf-rem odjechali na zachód, do rzeki Ingalele, by poszukać brodu, który ułatwiłby im przedostanie się na drugi brzeg, lunął tak gwałtowny deszcz, że nie było widać nawet na sto stóp. To spowodowało, że żaden z nich nie zauważył małej grupki ludzi, która w tym właśnie czasie od południa jechała wzdłuż rzeki Ingalele, a w chwili, gdy Pit odszukał bród, znalazła się w odległości zaledwie ćwierć mili od nich.
Owa grupa podróżnych składała się z sześciu mężczyzn, z których tylko trzech jechało na koniach, trzej inni szli piechotą. Weszli w rzekę nieco wyżej niż chłopcy z Pitem - stąpając po sterczących z dna rzeki progach, z wielkim trudem zdołali przebrnąć przez rzekę. Koniom raz po raz obsuwały się nogi na gładkich skrytych pod wodą kamieniach tak, że musiały płynąć, by ich wezbrany nurt rzeki nie poznosił; idący piechotą ludzie mieli nieco więcej szczęścia, ale i oni także zamoczyli się po piersi.
- Powiadam ci, Jack, że dosyć mam już tego pętania się! - rzekł jeden z pieszych otrzepując się z wody jak mokry pies, gdy stanęli na drugim brzegu. - Niech mnie diabli wezmą, jeśli następnym razem nie zwalę cię z konia i sam na niego nie wsiądę!
Mężczyzna zwany Jack zaśmiał się krótko.
- A któż temu winien, Bill, żeś stracił konia? Jeszcze nam przygadujesz zamiast okazać wdzięczność za to, że mając konie, nie zostawiliśmy was i nie staraliśmy się szukać ratunku w ucieczce!
- Nie kłóćcie się! - skarcił ich ostro drugi jeździec, człowiek bardzo wysokiego wzrostu. Wyglądał śmiesznie na drobnym kucu, na którym siedział z nienaturalnie wysoko uniesionymi kolanami i tak skulony, jakby go jakaś niewidzialna ręka tłoczyła do siodła. - Gdybyście byli porządnie przywiązali konie, nie uciekłyby w nocy, cóż więc dziwnego, że później znaleźliście tylko ich kości obgryzione przez hieny - dodał.
Był to najwidoczniej kierownik grupy, co wywnioskować można było chociażby z tego, że jego skarcenie i uwagi tamci przyjęli bez protestu. Wspomniana przygoda miała miejsce przed dwoma dniami, gdy stali obozem u podnóża niskich górek, przedłużających w kierunku na zachód góry Zoutpan. A wszystkiemu winne było stado pręgowanych hien. Zwierzęta te - przynajmniej w Afryce Południowej - wcale nie zadowalają się padliną, jak im to nakazują podręczniki przyrody, ale potrafią nawet zaatakować obóz, zwłaszcza gdy czują konie, które specjalnie kuszą je i drażnią.
- Czy ktoś z was orientuje się w tych okolicach? - zwrócił się z pytaniem do małej grupki naczelnik, gdy przejechali w milczeniu około pół mili w dół rzeki.
- Ja! - odezwał się ciemnolicy dryblas, na pierwszy rzut oka mieszaniec białej i czarnej rasy. Był synem Portugalczyka i Murzynki ze szczepu Bapedów; koledzy znali go pod imieniem Pedro. - Przejeżdżałem tędy już trzy razy... - zaczął, gdy nagle przerwał mu Jack, który bardzo lubił dogadywać kolegom.
- Zawsze z kamykami w kieszeniach - i z policjantami dep-cącymi ci po piętach, prawda, Pedro?
Mieszaniec skrzywił się, ale na przytyk nie odpowiedział.
- Tam w widłach rzecznych, szefie, jest świetne miejsce na obozowisko - rzekł. - Osłonięte z obu stron, brzeg suchy, a po tych deszczach i moskitów tam będzie niewiele. Jeśli przyśpieszymy trochę kroku, będziemy tam za jakieś pół godzinki, jeszcze przed zapadnięciem ciemności!
Naczelnik zadowolony skinął głową, idący piechotą ruszyli szybciej. Deszcz ustał, na zachodzie niebo zarumieniło się na chwilę odblaskiem słońca, którego płomienna kula zniknęła już z horyzontu. Naczelnik machinalnie zwrócił wzrok ku czerwonej łunie i w tej samej chwili zakląwszy brutalnie od razu zeskoczył z konia.
- Na ziemię, wszyscy na ziemię, i to już! - komenderował cicho.
Ludzie zaskoczeni usłuchali. Kuce kuliły się obok nich jak psy; ludzie i zwierzęta zamarli w bezruchu oczekiwania. O jakieś pół mili od nich na zachód ukazał się długi szereg jeźdźców.
Jechali szybko równolegle do biegu rzeki - na tle czerwonego nieba rysowali się niby jakieś straszliwe cienie o nadludzkich wymiarach rzucane gdzieś z daleka.
- No popatrzcie! - gwizdnąć zdumiony Jack. - Gorliwy sierżant Flaherty i jego drużyna! Myślałem, że już udało nam si? zgubić ich przed trzema dniami. Ależ ten seter irlandzki ma nos!...
Kryjący się w tych słowach wyraźny podziw zirytował naczelnika.
- A niechże ich piorun spali, niech ich piekło pochłonie! - wymyślał. - To wszystko dlatego, że przez tych postrzelonych nicponiów, co to nawet konia uwiązać nie potrafią, wleczemy się jak ze smołą! Już powinniśmy dawno być na granicy portugalskiej.
- Niech się pan nie gniewa, szefie - pocieszał go Jack. - Nie zobaczą nas, bo tu koło nas jest ciemno. My też ich nie dostrzeglibyśmy, gdyby nie to, że za nimi jest widniej.
Naczelnik mruczał coś ze złością i ponuro spoglądał na oddział policji. Tamci przejechali jak duchy i zniknęli na ciemnym tle horyzontu. Zaraz potem - jak gdyby jakaś tajemnicza ręka czekała tylko na tę chwilę - zniknęła czerwona łuna na niebie, jej miejsce zajęła szaro-niebieskawa smuga, która ciemniała coraz bardziej, aż wreszcie już niczym nie różniła się od reszty nieba.
- Niech ich wszyscy diabli! - zaklął znowu naczelnik. - Już zupełnie ciemno i właśnie tu musimy rozłożyć się obozem!
- W widłach rzecznych i tak nie moglibyśmy tego zrobić, szefie, bo to miejsce bez wątpienia obrał sobie Flaherty ze swą bandą - zauważył filozoficznie Jack wbijając kołek w ziemię, by przywiązać do niego swego konia.
- Jack, co pan tam robi? - spytał mieszaniec, który nie widział w ciemnościach dokładnie przygotowań towarzysza do obozowania.
- Przygotowuję sobie wygodne łóżeczko - zakpił Jack. - Boję się tylko, że nie będzie mi zbyt ciepło, bo tak wygląda, jakby lada chwila znów miał lunąć deszcz!
- Niech pan jeszcze zaczeka! - proponował Pedro. - Kawałeczek dalej znam lepsze miejsce, znajdę je na pewno i po ciemku.
Na rozkaz naczelnika mężczyźni znów ruszyli naprzód, tym razem wszyscy już piechotą, jeźdźcy prowadzili konie za uzdy. Szli gęsiego, trzymając się za ręce, z Pedrem na czele. Idąc chwilę na ślepo znaleźli się wśród gromady wielkich głazów, prawdopodobnie resztek jakiejś zwalonej w dawnych czasach skały. Miejscami jedne bloki sterczały nad drugimi i opierały się na innych, tworząc coś w rodzaju niedostatecznego wprawdzie, ale schronienia przed deszczem. Ludzie kręcili się w gromadce po ciemku, szukając wygodnego do noclegu miejsca. Jeden z nich pod nawisem kamiennym namacał suche gałęzie gęstego krzewu. Był to jeden z tych, który idąc piechotą, przy przechodzeniu rzeki zamoczył się solidnie, więc też odkrycie tak go uradowało, że zawołał z radością:
- Hurra, suche drzewo! Rozpalimy ogień i będziemy się suszyć!
- Hej, Jones, spróbujcie tylko, a rozbiję wam ten tępy łeb! - zagroził mu naczelnik. - Co, zapomnieliście już, że te przeklęte szpicle obozują ledwie o pół mili stąd?
Odpowiedział mu pomruk niezadowolenia innych, mokrych członków grupy.
- Ale przecież tu jesteśmy za głazami, szefie, od rzeki ognia nie będzie widać - odważył się wtrącić Bill.
- Od rzeki nie będzie widać - zadrwił naczelnik. - A odblask na niebie? Chmury wiszą tak nisko, że ręką je można dosięgnąć!
Malkontenci coś tam jeszcze pomrukiwali, ale po chwili zaległa cisza, przerywana tylko czasem stuknięciem podkowy o kamień, gdy niespokojny koń grzebał nogą. Przemoczeni aż do kości w falach rzeki Ingalele ludzie szczękali zębami, ale nie odważyli się zapalić ogniska. Chwilę siedzieli wszyscy w milczeniu gryząc twarde suchary i łykowate, suszone mięso antylopy, aż wreszcie Jack coś sobie przypomniał.
- Naczelniku, to przecież nonsens siedzieć tu tak po ciemku nie mogąc wprost trafić do ust. Nie mógłby na przykład Pedro, który orientuje się w tej okolicy, wejść na jakiś większy głaz i rozejrzeć się wokoło, czy policjanci istotnie obozują w widłach rzecznych?
- Wejść, spaść na dół i rozwalić głowę, co? Jack, może pożyczycie mu do tego celu swojej głowy, albo się z nim zamienicie! - drwił naczelnik.
- Byłbym na tym stratny - odparł Jack, a ktoś się roześmiał.
- Mogę zrobić coś jeszcze lepszego - odezwał się Pedro, który miał najlepsze chęci. - Pójdę wzdłuż biegu rzeki i zobaczę z bliska, czy istotnie Flaherty tam siedzi.
Ponieważ naczelnik nie oponował, mieszaniec podniósł się i uzbrojony tylko w nóż i rewolwer - karabin przeszkadzałby mu przy czołganiu - bezgłośnie zniknął w ciemnościach. Minęło sporo czasu zanim powrócił, lecz wiadomość, jaką przyniósł, zdumiała wszystkich. Policjantów nie było nigdzie ani śladu lecz mimo to miejsce, gdzie banda miała chęć założyć obozowisko - nie jest wolne. Obozują tam dwaj chłopcy, biały i Murzyn, w towarzystwie potężnego Kafra.
- A mają konie? - spytał zaciekawiony Bill. Gdy Pedro dał potakującą odpowiedź, wybuchnął: - Słuchajcie, mam pomysł!
:- Proszę, proszę, więc i to także ci się zdarza? - drwił Jack. - Ale ty się tym nie przejmuj, przejdzie ci to, jak tylko obeschniesz!
Naczelnik ofuknął go i kazał Billowi powiedzieć, o czym myśli.
- Kiedy usną, napadniemy na nich i zabierzemy konie - proponował Bill.
Towarzysze niedoli, wędrujący na piechotę jak on, natychmiast go poparli.
- Wspaniały pomysł, Bill, naprawdę! - Jack udawał podziw. - I co później zrobimy z tymi chłopakami i z Murzynem? Czy i to także podobnie sprytnie obmyśliłeś?
Wprawdzie było ciemno, więc Jack nie mógł widzieć dokładnie rozmawiającego z nim człowieka, mimo to jednak wyczuł wyraźnie wymowny gest ręki Billa koło gardła.
- Aha, wykończymy ich więc, no naturalnie! - rzucił, ale w głosie jego nie było już dawnej drwiny. - Stanowczo awansujemy! Najpierw handlarze kradzionych diamentów, potem złodzieje koni, a wreszcie mordercy! Nie, Bill, tak to ja się z tobą nie bawię! Jestem człowiekiem od diamentów, kupuję kradzione diamenty, przemycam je przez granicę, ale to dla mnie wystarczy. Chcę kiedyś uczciwie umierać na łóżku, otoczony zrozpaczoną rodziną, jak honorowy łajdak, ale nie mam zamiaru kłaść głowy w stryczek. Żeby chociaż w tym Transwaalu dali człowiekowi porządny powróz, ale te draby nawet na takich rzeczach robią oszczędności. Pamiętacie, jak wieszali tego naczelnika Kafrów, Mampuro? Sznur się pod nim zerwał i musieli go wiązać drugi raz!
Kilku ludzi zaśmiało się, ale dwóch poparło zdanie Jacka, zaczęła się więc sprzeczka, którą przerwała surowa uwaga naczelnika:
- Dosyć tych sprzeczek, nie mamy na to czasu! - zawołał ostro. - Propozycja Billa, byśmy zagarnęli konie, jest słuszna. Tak dalej wędrować nie możemy, bo Flaherty na pewno nas dogoni. Co z tamtymi trzema, to się jeszcze zobaczy, stanowczo jednak musimy się zabezpieczyć, by nie wydali nas policji. Teraz musimy się naradzić, jak ten napad wykonamy.
W godzinę później wyruszyli wszyscy, z wyjątkiem jednego, który został, by pilnować koni.
8. W pętach
- Czekać tam, Fanaby, nie strzelać!
Palec cofnął się od spustu, lufa karabinu odsunęła się nieco od piersi Pita. Ale Murzyn zdawał się tym wcale nie przejmować; błyskał oczyma i zgrzytał zębami równie gwałtownie, jak w momencie, gdy Jarek wyrwał mu siekierę z wzniesionej dłoni.
- To nie są ci ludzie - dodał dowódca.
Jarek oprzytomniał już na tyle, że mógł przyjrzeć się lepiej nieproszonym gościom. W rezultacie ucieszył się, ale i zaniepokoił zarazem. Poznał mundury policji konnej; a więc nie mieli do czynienia z jakimiś bandytami, po których mogli się spodziewać wszystkiego najgorszego. Z drugiej strony wizyta policji bardzo go zdenerwowała. Czyżby ich śledzili, szukając uciekiniera, który bez wiedzy rodziców uciekł z domu?
Toteż szorstkie słowa dowodzącego oddziałkiem sierżanta, że „to nie ci ludzie” zabrzmiały dla zaniepokojonego Jarka jak najcudowniejsza muzyka.
- Możecie opuścić ręce, boys, a wy tam do nogi broń - ciągnął sierżant. - Kto jesteście, skąd idziecie i dokąd macie zamiar się udać? - zwrócił się do Jarka, jedynego białego z trójki.
Na pierwsze dwa pytania Jarek odpowiedział natychmiast, potem jednak zawahał się chwilkę. Nie chciał kłamać, a bał się powiedzieć sierżantowi prawdę. Przypuszczał - i to nie bez podstaw - że sierżant w sposób bardzo nieprzyjemny zechce przeszkodzić mu w wyprawie do kraju zbuntowanych Matabelów.
- Chcemy się dostać na drugi brzeg - Jarek wskazał za niewidoczny nurt Limpopo. - Mam się tam spotkać ze stryjkiem Skalą, który jest kupcem i bawi wraz z synem u Matabelów.
Ta dyplomatyczna odpowiedź polegała właściwie na prawdzie; nawet wyraz stryjek nie kłócił się z rzeczywistością. Jarek nazywał Skalę stryjkiem, podobnie jak dzieci Skalów nazywały Horynę - starym zwyczajem, powszechnym jeszcze wówczas na czeskiej i morawskiej wsi. Sierżant wpił badawcze spojrzenie w oczy Jarka, a chłopak był rad, że przy bladym świetle ognia nie zauważył zdradliwego rumieńca, jaki pokrył mu twarz.
- Musi to być odważny człowiek ten twój stryj, skoro zapuszcza się między Matabelów - rzekł sierżant..- W każdym razie radzę wam, nie odchodźcie zbyt daleko. Jakieś dwadzieścia mil stąd z biegiem rzeki znajdują się progi wodne Tola Azima, a za nimi na przeciwległym brzegu jest już wieś strażnicza Matabelów, obsadzona przez królewskich ludzi. A kto oni, to chyba wiecie?
Jarek wiedział już od Mosipo, że „królewscy ludzie” to stałe wojsko Matabelów, złożone z najdzielniejszych i najbitniejszych wojowników, w którym prócz rodowitych Matabelów służyło wielu podbitych Makalaków i Maszonów, a nawet i Beczuanów zagarniętych podczas zbójeckich najazdów na państwo Khama.
- Tylko z wami fajkę wypalę i zaraz ruszam dalej - rzekł sierżant siadając przy ogniu i wyciągając z kieszeni fajkę oraz mieszek z tytoniem. - Mac Allan, skontrolujcie straże! - A widząc zdumione spojrzenie Jarka skinął mu ręką, by przysiadł się do niego. Murzynów jednakże nie uważał za godnych takiego zaszczytu. - A jakże, zaciągnęliśmy straże wokoło waszego obozu. Jest nas razem dwunastu, połowę ludzi rozstawiłem od jednej rzeki do drugiej. Ale w takich ciemnościach niewielka nadzieja, by się ktoś napatoczył na strzał. Ścigamy diamentowych ludzi.
Widząc zdziwienie Jarka zaśmiał się krótko.
- Nigdy o nich nie słyszałeś? Bo i prawda, rzadko tam zaglądają, nie mają tam czego szukać. Nie handlują bydłem, interesują się kamyczkami i tym, jak się stąd przedostać do zatoki Delagoa, na portugalskim terenie. Mówiąc o kamyczkach mam na myśli diamenty, a nazwa ta wcale nie jest niesłuszna. Zaraz po wydobyciu z ziemi na dziesięć diamentów dziewięciu nie odróżnisz od zwyczajnych kamyków.
Teraz Jarek zrozumiał. Przypomniał sobie, co słyszał od obytego w świecie Skali o poszukiwaniach diamentów i o zabronionym nimi handlu.
Mniej więcej sześć lat przedtem, zanim Horynowie przenieśli się do Transwaalu, jakiś czarny pastuch bydła znalazł u ujści rzeki Oranji do Vaalu pierwszy diament. Kamyk był trochę start: i błyszczał ładnie, lecz mimo to farmer burski, u którego Murzyn pracował, nie przypuszczał, że chodzi o tak cenne odkrycie. Później sprzedał ów „błyszczący kamyk” za kilka krzesiwek i róg prochu do starej strzelby myśliwskiej. Kamień powędrował z rąk do rąk i ostatecznie został sprzedany na licytacji w Londynie za sumę 14 000 funtów szterlingów.
Wiadomość o tym odkryciu rozniosła się po obu państwach: Transwaalu i Oranje, do Kapsztadu zaczęli więc zjeżdżać diggerowie.[Digger - poszukiwacz diamentów] Wnet cała okolica wokoło obu rzek była zryta jak olbrzymie kretowisko, wykopano setki diamentów. Kopano nie tylko tam, lecz także w okolicach Kimberley. Przyroda złożyła je tam w kominach odwiecznych wulkanów, kryjąc je starannie w niezwykłej, niebieskiej glinie, wśród odłamków łupków krystalicznych oraz innych minerałów. Ale woda znalazła sobie do nich drogę. Wymyła podziemny skarbiec i poniosła zrabowany skarb korytami swych rzek. Nie ułatwiła jednakże człowiekowi odszukiwania tych drogich kamieni: trzeba było starannie przemyć cały wagon kolejowy piasku lub gliny, by znaleźć jeden gram diamentów.
Wprawdzie robotnicy w kopalniach pracują nago, ale brak ubrania wcale nie uniemożliwia im kradzieży diamentów. Przy najściślejszej kontroli Murzyni potrafią przenieść drobne diamenty w najbardziej nieprawdopodobnych skrytkach - najczęściej w naturalnych otworach własnego ciała. Dlatego też biali nie mogli walczyć z kradzieżą diamentów inaczej, jak tylko metodami najściślejszej kontroli ich sprzedaży oraz wysokimi karami za przekroczenie tych przepisów. Wychodzili z założenia, że Murzyn wtedy przestanie kraść diamenty, gdy nie znajdzie na nie nabywcy. Lecz nie doceniali ludzkiej chciwości i przebiegłości. Znalazło się zawsze sporo białych awanturników, którzy ryzykowali parę lat ciężkiego więzienia za IDB - illicit diamond buying, nielegalne kupno diamentów - jak się to przestępstwo nazywa według litery prawa angielskiego.
Tak powstały wielkie bandy „diamentowych ludzi”, awanturników bez serca i sumienia, których przeważnie czekało nie tylko parę lat ciężkiego więzienia za niedozwolone kupno diamentów. „Diamentowi ludzie” często miewali starcia z policją, w Kapsztadzie zaś za zbrojny opór władzy karano dożywotnio pracami przymusowymi przy budowie falochronu w porcie, a w wypadku, gdy zginął w starciu któryś z policjantów, nawet i szubienicą.
- Ajdybi! - wykrztusił Jarek. - To pan ściga handlarzy diamentów?
Sierżant skinął głową.
- Prawdę powiedziawszy idziemy za nimi trop w trop już od czternastu dni, ale pod górami Zoutpan straciliśmy ślad.
Teraz Jarek coś sobie przypomniał. Zaczął opowiadać sierżantowi, że tuż przed wieczerzą jego koń zdradzał wyraźne zaniepokojenie. Sierżant ożywił się i zaczął wypytywać Jarka, kiedy to było, ustalać dokładnie czas.
- To bez wątpienia musiał być ktoś z nich! - rzekł i zaklął. - Byliśmy wtedy jeszcze o milę lub dwie stąd. Te łobuzy musiały gdzieś w pobliżu przechodzić w bród rzekę i twój koń ich zwietrzył. Czy to możliwe, że jest tu gdzieś blisko bród?
Pit, jakkolwiek wykluczony z zaszczytnego towarzystwa przy ognisku, z uwagą przysłuchiwał się rozmowie, teraz stanowczo zaprzeczył, ale sierżant najzupełniej nie zwrócił na to uwagi.
- Tak musiało być, te łobuzy dawno już odjechały - utwierdzał się we własnym mniemaniu. - Stąd już niedaleko do granicy portugalskiej, więc postanowili jechać dalej nocą. To i my zrobimy to samo!
- Ale jakże ich znajdziecie, skoro nie macie śladów? Deszcz zaczyna padać, do rana zatrze wszystko!
Na zupełnie słuszne pytanie białego chłopca sierżant odpowiedział z wielką pewnością siebie. Zna doskonale miejsce, gdzie diamentowi ludzie przechodzą granicę portugalską, już mu się zdobycz nie wymknie. Podał Jarkowi rękę, życzył dobrej drogi przestrzegając zarazem przed Matabelami. Po chwili mgła pochłonęła jego i jego oddział. Jeszcze parę minut słychać było przytłumiony stuk kopyt, potem wszystko rozpłynęło się w oddali.
- Że też im się chce jechać w tak ciemną noc - odezwał się Jarek. - Jeszcze gdzieś kark skręcą!
- Konie i po ciemku widzą, pojadą powoli, ale spokojnie - odparł Pit.
Mosipo jednak zaprotestował ruchem głowy.
- Konie widzą, tylko ten biały naczelnik nie widzi, jego rozum ma zawiązane oczy - rzucił pogardliwie. - Zmorduj konie po nocy, a za dnia i tak będzie musiał wypoczywać. Diamentowi ludzie na pewno są sprytniejsi, gdzieś sobie odpoczywają a za dnia pojadą znacznie szybciej.
- Nie wiedziałem, że na tyle znasz angielski, by zrozumieć naszą rozmowę - zdziwił się Jarek.
- Mosipo uczył się u białych ojców, którzy kłaniają się krzyżowi, kiedy był w niewoli w Bulawajo, u Lobenguli - odpowiedział Murzyn dosyć dobrą angielszczyzną.
- To ty jesteś chrześcijaninem? - pytał zdumiony i zaskoczony Jarek.
Mosipo uśmiechnął się - i zrobił przeczący gest ręką.
- Mosipo nie jest chrześcijanin - zaprzeczył. - Nie rozumiał nauki białych ludzi, nie potrafili mu wytłumaczyć, dlaczego trzej bogowie to razem jeden bóg. A zresztą Mosipo kocha życie, Lobengula zaś kazał zabijać wszystkich swoich ludzi, którzy przyjęli chrzest.
Jarek tak był senny, że uwag teologicznych Mosipo słuchał tylko jednym uchem; potem zaproponował, by kładli się spać. Pit zrobił jeszcze daszek ochronny nad ogniskiem, a Mosipo obszedł w koło obozowisko.
- Czy nie należałoby w nocy trzymać straż? - zapytał zatroskany młody Murzyn wróciwszy z obchodu.
- A to po co? - protestował Jarek już z namiotu i ledwie zrozumiałym z senności głosem. - Ogień zupełnie wystarczy, by utrzymać szakale i hieny w odpowiedniej odległości od obozu, a ludzi nie potrzebujemy się obawiać. Słyszałeś chyba, jak sierżant mówił, że diamentowi ludzie już na pewno są bardzo daleko!
Mosipo wahał się jeszcze chwilę, potem wsunął się do Jarka pod namiot. Wreszcie dołączył się do nich i Pit, przygotowawszy najpierw wokół ogniska solidny stos dość suchego drzewa, które miało palić się powoli całą noc.
Monotonny szum drobnego deszczu, uderzającego w naciągnięty brezent namiotu, natychmiast uśpił Jarka, ale przyniósł mu zarazem dziwaczny sen. Mieszały się w nim bez ładu i składu postacie czarnych wojowników, rodziców i rodzeństwa, starszego i młodego Skali, wreszcie wszystko to rozpłynęło się gdzieś na ciemnym tle i Jarek został sam w nowej męczącej sytuacji. Był diggerem, w tłustej, niebieskawej glinie przebijał wąski komin d° kryjących się gdzieś głęboko w ziemi diamentów. Glina jednakże stale się obsuwała, a Jarek daremnie szukał jakiegoś drzewa, by umocnić ten swój szyb.
- Ej, głupstwo - mówił sobie beztrosko - jeszcze chwilę chyba wytrzyma!” - i szybko spuszczał się po linie gęsto przewiązanej węzłami na dno głębokiego dołu.
Był jakoś w połowie, gdy ściany kopalni zaczęły się groźnie zbliżać ku sobie, jeszcze chwila - i ciężka, śmierdząca glina przywaliła go na dobre. Dusiła go i tłoczyła piersi ciężarem ołowiu. Daremnie próbował schwytać w płuca powietrze, chciał wyciągnąć ręce, by odsunąć gniotącą go warstwę, lecz nie mógł się zupełnie ruszyć...
Obudził się przerażony, ale miał wrażenie, że sen trwa dalej: dusił się ciągle, a olbrzymi ciężar z piersi nie ustępował. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ktoś klęczy na jego piersi i ręką zaciska mu gardło, ktoś drugi zaś wiąże mu ręce i nogi razem, jednym kawałkiem sznura. Nareszcie żelazny uchwyt na gardle zelżał: Jarek pełnymi ustami zaczerpnął powietrza w zmordowane płuca.
- Oddychać możesz, ale jeśli piśniesz choć słowo, przygwożdżę cię do ziemi jak motyla! - groził mu ktoś po angielsku.
Jarek spojrzał: w bladym przebłysku dogasającego ogniska dostrzegł nad sobą ciemną sylwetkę mężczyzny w szerokim kapeluszu. Na dowód, że groźba jego pomyślana jest serio, chłopak poczuł na piersi nieprzyjemne draśnięcie ostrza noża. Zacisnąwszy zęby podniósł głowę, by zobaczyć, co się stało z towarzyszami. Ktoś inny wiązał właśnie leżącego obok niego Mosipo, ale Pit stojąc bronił się z bojowym okrzykiem trzem napastnikom od razu. Nie posiadał broni, ale nie przeszkadzało mu to wcale - potężne jego pięści pracowały niby dwie maczugi. Otrząsnął z siebie dwóch mężczyzn poczęstowawszy ich takimi ciosami w głowę, że zwalili się na wpół ogłuszeni, a zaraz potem udało mu się trzeciemu wytrącić nóż z ręki i chwycić go za szyję.
Widok bohaterskiej walki czarnego olbrzyma tak wzruszył Jarka, że zupełnie zapomniał o grożącym mu nożu. Uniósłszy się trochę, o ile na to pozwalały więzy, już usta otwierał, by zachęcić go okrzykiem, gdy nierówna walka skończyła się nagle. Oto pilnujący go mężczyzna dostrzegł niebezpieczeństwo grożące koledz w stalowym uścisku dławiących go rąk Murzyna - zerwał się, chwycił leżący na ziemi karabin za lufę i uderzył z tyłu Murzyna kolbą w głowę z taką siłą, że rozległ się łoskot niby cios siekiery w pieniek. Pit zatoczył się, przez chwilę jeszcze dusił szyję przeciwnika, ale potem palce jego rozluźniły się i nieszczęsny Murzy bez słowa zwalił się na ziemię.
Wszystko to stało się tak szybko, że Jarek nie miał nawet czas krzykiem ostrzec Pita.- W sam czas, Pedro! - wykrztusił z trudem uwolniony z rąk Pita na wpół zaduszony człowiek. - Zabiłeś tego czarnego bydlaka?
- Nie wiem - roześmiał się Pedro oglądając przy ogniu kolbę karabinu. - Ale dla pewności zwiążę go, bo te czarne bestie mają twarde życie.
- No ty już chyba wiesz o tym najlepiej - mruknął pod wąsem Jack, który brał udział w napadzie tylko w charakterze widza. - Twój tata albo mama mieli skórę tej samej barwy.
Z miejsca, gdzie obok pociętego namiotu leżeli obaj związani chłopcy, zabrzmiał przeraźliwy krzyk.
- Morderco! Ty podły morderco! - wrzeszczał Jarek nie panując nad sobą z wściekłości i żalu.
Próbował podnieść się lub doczołgać się do Pedra przy ognisku, lecz wszelkie jego wysiłki były daremne: sznur był tak krótki, że gdy tylko próbował się wyprostować, natychmiast zwalał go na ziemię.
- Co ten smarkacz tak wrzeszczy? - oburzył się Pedro zwracając się w stronę Jarka. - Ej, bo jak mu dam raz w kark!...
- Nie ruszaj go! - wtrącił się Jack chwytając go za rękę. - Do stu czartów! Przecież on sam się rwie do ciebie! O, to jakieś dzielne, wilcze szczenię!
Jack nie bez powodu był zdziwiony. Związany chłopak przytoczył się do ogniska. Mieszaniec ledwie miał czas kolbą karabinu odtrącić jego podkute buty ratując w ten sposób własne nogi. Ale Jarkowi nie dość było jednego ataku, tak gwałtownie próbował dopaść tamtego, że w całą tę zabawę wdał się naczelnik, każąc przywiązać go do wbitych głęboko w ziemię kołków od namiotu.
Zdyszany Jarek ze świstem wciągał powietrze, płuca pracowały mocno, krew waliła w skroniach niby młoty. Minęła dłuższa chwila zanim się wreszcie uspokoił: powoli wracała rozwaga, zaczął się zastanawiać. Kto są ci ludzie i dlaczego ich napadli? Na pierwsze pytanie łatwo znalazł odpowiedź, przypomniał sobie bowiem wizytę policji - tak, nie było wątpliwości: ci zbóje to na pewno diamentowi ludzie! Tylko dlaczegóż ich napadli? Jarek tak był zdeprymowany, że nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie. Z tego, co wiedział o zawodowych przestępcach, oraz ze słów sierżanta doszedł do wniosku, że handlarze kradzionych diamentów starają się jak najprędzej przerzucić swój łup za granicę, nie zajmują się więc żadną inną sprawą. A po drugie: cóż ci diamentowi ludzie mogli u nich zdobyć? Prócz koni i niezbędnych narzędzi Jarek nic nie posiadał, a jego towarzysze tym bardziej.
Towarzysze... Co się z nimi stało? Leżał na wznak, ręce miał związane z tyłu” napięstkami do siebie - od nich biegł sznur do nóg związanych mocno drugim końcem. A sznur był taki krótki, że Jarek mógł leżeć tylko na wznak z podkurczonymi nogami. Poruszyć się nie mógł, bo od nóg biegły dwa krótkie sznurki do kołków, tak solidnie wbitych w ziemię, że nawet olbrzym Pit nie dałby im rady. A może można by usiąść i rozejrzeć się? Od pomysłu do wykonania krok tylko, ledwie jednak Jarek uniósł górną część ciała i spojrzał w koło, jakaś ręka z tyłu szarpnęła go i przygniotła do ziemi tak brutalnie, że uderzył głową a przed oczyma zawirowały mu czerwone koła.
- Łeb ci rozbiję, jeżeli ruszysz się raz jeszcze! - groził wartownik.
W głosie jego tyle było stanowczości, że Jarek ani na chwilę nie wątpił, iż zamiar swój wykona. Leżał już dalej spokojnie, zamknąwszy oczy rozmyślał. Zauważył, że przenieśli go dalej od ognia, przy którym sami zasiedli; byli tu wszyscy z wyjątkiem strażnika, który go pilnował. Radzili nad czymś, ale z tak znacznej odległości nie dobiegały ich słowa. O parę kroków dostrzegł Mosipo, tuż za nim leżał Pit. Żywy czy martwy? Tego nie wiedział, ale niepewność wcale nie zmniejszała jego wyrzutów sumienia, tak co do Pita, jak i Mosipo. Wyciągnął ukradkiem poczciwego Kafra z farmy rodziców, gdzie żył sobie w spokoju. Także i Mosipo z życzliwości dla niego przerwał swą wędrówkę do domu i gotów był dotrzeć z powrotem na niebezpiecznie bliską odległość od miejsca, skąd po latach niewoli z takim trudem się wydostał. Nagle Jarek zdał sobie sprawę z faktu, że cała jego wyprawa do kraju Matabelów w poszukiwaniu przyjaciela to zupełne szaleństwo. Lecz przy myśli tej zatrzymał się tylko sekundę, szybko toczące się obserwacje i rozważania zepchnęły to stwierdzenie poza zasięg świadomości. Teraz już myśli Jarka pobiegły w innym kierunku.
Widocznie ci zbóje zdolni są do wszystkiego - przemknęło mu przez myśl i jakaś fala ciepła przebiegła mu po skórze. I znowu myśl odbiegła - pojęcie śmierci było dla jego młodego umysłu zupełnie obce. Paliła go namiętna chęć wyzwolenia się z więzów - ach, zdobyć jakąś strzelbę i szybko wystrzelać tych drabów jednego po drugim! Ogarnęła go taka wściekłość, że aż zgrzytnął zębami. Dopiero szyderczy śmiech strażnika przywrócił mu równowagę.- Niewygodnie ci leżeć, chłopaczku, co? - przesunął ręką po sznurach w dół, sprawdził solidność węzłów i mruknął z satysfak cją: - Kogo Pedro zwiąże, ten się już nie wydostanie!
Po głosie Jarek poznał tego zbója, który go związał, a po leni tak straszliwie uderzył Pita w głowę. Już rozchylał wargi, by mu się odciąć, ale wysiłkiem woli zmusił się do milczenia. Więzy były tak mocne, że kaleczyły mu skórę - Pedro zawiązał je chytrze, by Jarek nie mógł sięgnąć zębami i próbować je przegryźć. Zresztą na oczach czuwającego wartownika było to niemożliwe. Pomoc mogła przyjść tylko z zewnątrz, ale od kogo? Policja!... Jarek przypomniał sobie ambitnego sierżanta Flaherty i żywiołowa fala nadziei zalała mu serce. Oddział policji powinien być niedaleko, a ci zbóje widocznie o tym wiedzą. Dlaczegóż nie strzelali do Pita, który był przecież o krok od ucieczki?
Chłopak teraz już z innym uczuciem spoglądał w niebo nad głową. Deszcz dawno przestał padać, chmury się rozpierzchły, na czystym niebie rozbłysły trzy gwiazdy mgławicy Oriona. Leżał w niewygodnej pozycji, ciało ogarniała coraz większa drętwota, pasmo myśli rwało się w strzępy, aż wreszcie mocny sen zamknął mu oczy.
9. Strażnicy brodu
- Hej ty, nie śpij! Teraz nie czas na to! - syknął ktoś nad uchem Jarka, jak mu się wydało we śnie.
Tymczasem to Jack, diamentowy człowiek, szeptał mu nad uchem, popierając swe słowa kuksańcem pod żebra. Ten mocny argument wyrwał Jarka już na dobre z krainy snów: otworzył oczy i ze zdumieniem patrzył na pochylony nad nim, ledwie rysujący się na tle gwiaździstego nieba duży kapelusz.
Jack nie widział twarzy chłopca, ale po zmianie oddechu wywnioskował, że chłopak obudził się nareszcie.
- Ależ ty masz sen! - rzucił z podziwem. - Nie śpij już teraz, tylko dobrze słuchaj, co ci powiem. Niewiele mam czasu, muszę za chwilę obudzić Billa, żeby mnie zastąpił. Przetnę ci pęta na nogach i rękach, ale zostawię je tak, by wyglądało, że są nietknięte. Gdyby Billowi przyszło na myśl sprawdzić, przytrzymaj je mocno. Przypuszczam jednak, że on tego nie zrobi, bo będzie zaspany, ale nigdy nie wiadomo. Położę ci pod plecami nóż, a ty leż na nim spokojnie. Potem resztę już sam załatwisz. Nadstawiaj dobrze ucha: kiedy Bill zacznie drzemać - poznasz to po oddechu - skocz na niego i przyduś porządnie. Jeśli go nawet wykończysz, to będzie tylko sprawiedliwa zapłata za to, że namówił tamtych, by was rano zamordowali.
Jarkowi mróz przeleciał po grzbiecie. Mężczyzna umilkł: podniósł głowę i bacznie spojrzał w stronę ogniska. Nie było powodu do obawy - towarzysze jego spali spokojnie chrapiąc głośno; nie przypuszczali, że on tymczasem prowadzi tak niezwykłą rozmowę. Uspokojony ciszą przy ognisku człowiek zakończył robotę przy więzach Jarka i wsunął mu pod plecy nóż. Chłopak uniósł głowę chcąc coś powiedzieć, ale Jack uprzedził jego pytanie. - Dziwisz się, dlaczego was po prostu nie puszczam? - zaśmiał się cicho. - Na to nie mogę sobie pozwolić. I tak mnie już podejrzewają, bo sprzeciwiałem się propozycji Billa. No, gotowe, idę budzić Billa. Starajcie się natychmiast przepłynąć Limpopo, bród jest o jakichś trzysta kroków w dół rzeki i noc wcale jasna. Nie będziemy was ścigać na drugim brzegu rzeki, bo nie mamy na to czasu. Możecie tu rano wrócić, kiedy już odjedziemy. Zostawię wam tu coś w tym krzaku mimozy, gdzie były przywiązane wasze konie. Przyczyną całego waszego nieszczęścia są właśnie te zwierzaki: potrzebne nam nieodzownie dla trzech ludzi, którzy stracili swe konie. No, życzę powodzenia i daj Boże, żebyśmy się już nie spotkali!
Wyprostował się i chciał odejść, ale chłopak go zatrzymał.
- Niech pan poczeka! - szepnął. - Dziękuję w swoim i kolegów imieniu. A co z Pitem?
- Z Pitem? - powtórzył tamten zdezorientowany. - Aha, to ten czarny olbrzym, co przydusił naczelnika? O, już wszystko w porządku. Coś tam warczał przed chwilą, więc musiałem mu pogrozić powrozem, żeby siedział cicho.
- Raz jeszcze panu dziękuję - powtórzył Jarek. - Jak się pan nazywa?
Mężczyzna zawahał się.
- Wołają na mnie Jack - powiedział po chwili - a jak dalej to już nieważne, nie masz chyba zamiaru przysłać mi pocztówki! - zaśmiał się cicho i odszedł. Ale po paru krokach zawrócił i znów podszedł do Jarka. - Nie przypuszczam co prawda, żebyś to chciał zrobić - nachylił się tuż nad uchem Jarka szepcąc - ale wolę uprzedzić, żeby sprawa była jasna. Gdybyś pozbywszy się Billa i zdobywszy jego broń próbował rozprawić się z nami, uprzedzam: będę czuwał z palcem na cynglu. Zresztą ta strzelba Billa i tak ci się na nic nie przyda.
Rzuciwszy te tajemnicze słowa odszedł nie czekając wcale na zapewnienia Jarka, że nie ma bynajmniej morderczych zamiarów.
Zaspany Bill przetarł oczy, chwycił leżący obok niego karabin i nie oglądając się na zdjęty przed nocą pas z nabojami niechętnie ruszył na wartę. Pochylił się nad Jarkiem - którego po ataku na mieszańca uważał za najgroźniejszego członka całej trójki - ale uspokojony prawidłowym oddechem, nie sprawdzając już więzów jeńców usiadł na straży.
Jarek udawał że śpi - oddychał regularnie - ale wszystkie zmysły trzymał na wodzy. Usłyszał, że strażnik usiadł o jakiś krok za jego głową. Nie mogąc go dostrzec musiał zdać się na słuch. Wnioskując po gwiazdach, które raz po raz ukazywały się wśród strzępów poszarpanych chmur, doszedł do wniosku, że do świtu pozostało jeszcze parę godzin. Noc była cicha, tylko od czasu do czasu lekki wiatr przynosił z drugiego brzegu Ingalele jękliwy śmiech hieny. Nie wyglądało na to, że to przyczajone zwierzę ma zamiar zaatakować obóz, z czego Jarek cieszył się bardzo. Bo gdyby hiena zaczęła się przybliżać, wówczas płoszące się konie nie pozwoliłyby zdrzemnąć się strażnikowi. A przecież od jego snu zależało powodzenie ucieczki. Cały ciężar odpowiedzialności spadł właściwie na barki Jarka, więc z rosnącym zniecierpliwieniem nastawiał ucha.
Nareszcie nadszedł upragniony moment. Spoza głowy Jarka słychać było głęboki oddech, świadczący, że strażnik już drzemie Jarek nie poruszył się, ale ściszywszy własny oddech czuwał, by nic nie uszło jego uwagi. Gdy do oddechu Billa włączyło się od czasu do czasu głośniejsze chrapanie, Jarek krótko choć gorąco podziękował niebu. Podniósł głowę, lecz zachował w dalszym ciągu tę samą pozycję ciała - i sprawdziwszy, że w niczym nie przeszkodził Billowi w niezasłużonym odpoczynku - szeptem zawołał na Mosipo.
- Słyszę cię! - zabrzmiała cicha odpowiedź w chwilę później, gdy sprytny Murzyn sprawdził, że strażnik nie dosłyszał szeptu Jarka.
- Mam nóż, przetnę ci więzy - ciągnął Jarek przekręcając się powoli ha bok, twarzą do przyjaciela.
Teraz już dobrze widział strażnika: z karabinem na kolanach, z głową złożoną miękko na dłoniach spał spokojnie. Jarek zgrabnie i bezszelestnie przywarł do Mosipo i zaczął majstrować nożem przy jego pętach. Zdał się tylko na dotyk, nie mógł bowiem ani na chwilę odwrócić oczu od śpiącego strażnika. Niechcący parę razy zadrapał Murzyna boleśnie, ale ten nie zwracał na to uwagi.
- Uff!... - westchnął wreszcie uszczęśliwiony, gdy ostatni kawał sznura opadł, i zaczął rozcierać obolałe napięstki i nogi.
- Cicho bądź! - napomniał go Jarek. - Weź nóż i przetnij sznury Pitowi, nie chcę odchodzić tak daleko od wartownika. Kiedy skończysz, niech Pit skoczy na strażnika i zaciśnie mu porządnie gardło tak, by ani pisnął. Ja sobie nie dowierzam, wątpię, by mi się to udało od pierwszego razu. No, rusz się, szybko!.
I wcisnął w dłoń Mosipo nóż. W tej samej jednak chwili obok obozu rozległ się głuchy ryk, przypominający odgłos dalekiej burzy. Na ten dźwięk natychmiast ucichły wszelkie głosy zwierząt nocnych, odzywające się dotychczas od czasu do czasu.
- Lew! A niechże go licho, bardzo nieodpowiednią wybrał sobie porę... wyszeptał Jarek przerażony.
I nie namyślając się długo w sekundę później skoczył na Billa. Obudzony rykiem lwa mężczyzna w pierwszej chwili zdezorientowany rozglądał się wokół siebie, nim jednak połapał się, co się dzieje z jeńcami, już coś owinęło mu się wokół szyi i zacisnęło tak, że głos uwiązł mu w gardle. Jarek w chwili ataku na Billa miał w ręce tylko kawał zdjętego z nóg Mosipo sznura - teraz tak mocno dociągał go na szyi leżącego człowieka, że sam zrobił się bardziej czerwony niż jego ofiara. Ale leżąc na Billu nie mógł tamtemu przeszkodzić, by i on z kolei nie sięgnął jego szyi.
Walka była nierówna, młodzieńcze siły szesnastoletniego chłopca musiałyby w końcu ulec twardym mięśniom człowieka dorosłego... Na szczęście jednak pomoc nie kazała na siebie długo czekać. Mosipo nie zabawiając się zbyt długo uwalnianiem Pita skoczył ku walczącym i, namacawszy ręce strażnika zaciśnięte na szyi przyjaciela, ciął po nich ostrym nożem. Człowiek targnął się z bólu - leżący na nim Jarek aż podskoczył w górę - ale na sekundę puścił szyję chłopca. Zanim miał czas sięgnąć po raz wtóry, już Mosipo chwycił go za ręce powyżej dłoni, połączył, owinął kilka razy sznurem i mocno zaciągnął węzeł. A tymczasem pod naciskiem powroza na szyi Bill powoli tracił świadomość. Parę razy kopnął jeszcze nogami ziemię, potem wyciągnął się i znieruchomiał.
Zdyszany Jarek sapał i ocierał pot z czoła, Mosipo jednak ani myślał zadowolić się takim sukcesem.
- Czekaj! Co robisz, nie zabijaj go! - w ostatniej chwili przerażony Jarek chwycił kolegę za rękę, gdy ostrze noża przebiło już kurtę leżącego.
- A cóż z nim zrobimy, Gergi? - szepnął zdziwiony Murzyn. - To morderca, napadł na nas i na pewno by zabił!
- Ale tego nie zrobił, więc i my zabić go nie możemy! - zaprotestował stanowczo Jarek; groza ogarnęła go na samą myśl, że krew tego człowieka mogłaby zbryzgać mu ręce. - No, teraz nie może jęczeć nawet przez nos - dodał zadowolony zapominając, że z kneblem Bill bardzo łatwo może się udusić.
Podbiegł do Pita, by wreszcie przeciąć mu więzy, gdy nagle trzask metalu o metal zatrzymał go w miejscu. Obejrzał się młody Murzyn repetował zamek karabinu.
- Pusty! - szepnął zawiedziony Mosipo. - Myślałem, że zdobędziemy obóz.
Teraz dopiero Jarek zrozumiał, co miał na myśli Jack mówiąc, że karabin nie na wiele im się przyda. Sprytny człowiek zabezpieczył się w ten sposób, że opróżnił magazynek karabinu Billa.
W ciągu następnych paru sekund Pit pozbył się więzów i zaczął z radością przeciągać członki. Obmacując ostrożnie tył głowy syknął z bólu - natrafił na potężny guz. Jarek naglił, by uciekali. Jak dotąd mieli szczęście, ich poczynania bowiem nie obudziły nikogo z śpiących obok ogniska ludzi.
- Musimy przejść przez bród na drugi brzeg Limpopo - szepnął Jarek. - Pit, wiesz gdzie?
- Bród? Wiem, ale po cóż mamy uciekać i to jeszcze w nocy? Skoczę na tych drabów przy ogniu i wyduszę jednego za drugim!
- Nie, tak nie można! - opierał się Jarek. - Jeden z nich, ten który przeciął mi pęta, nie śpi i pilnuje nas. Wystrzelałby nas zanim dopadlibyśmy ogniska.
- Ależ koło brodu są strażnicy... - zaczął Pit, lecz nie zdążył dokończyć.
Ryk lwa zabrzmiał znowu, tuż za ciernistą, zbudowaną przez Pita wieczorem zagrodą, z tak bliskiej odległości i tak wyraźnie, że od ogniska porwało się od razu dwóch ludzi. Jednym z nich był Jack - umyślnie odwrócony do jeńców tyłem, niby niechcący kopnął ognisko i porozrzucał głownie tak, że niemal przygasło.
- Co ty robisz, wariacie? - cisnął się na niego kolega. - Nie słyszysz tej bestii? Potrzebny nam ogień, porządny ogień, lew tylko tego się boi!
- To obudź Dicka! Jego rudy łeb tak się pali, że uciekną przed nim wszystkie lwy całego Transwaalu - kpił Jack odwracając nieznacznie głowę w stronę, gdzie leżeli jeńcy.
Miejsce było puste.
Jarek nie czekał: schwyciwszy jedną ręką Mosipo, drugą Pita, ciągnął ich ku rzece, niedaleko, chociaż bród był sporo niżej.
Przy krzakach ciernistej akacji Pit zawahał się: ryk lwa brzmiał nieustannie, jasne było, że zwierz krąży przed przeszkodą, jaką tworzyły gęste zarośla akacji i płot z cierni.
- Tam lew! - rzucił zaskoczony Pit ściskając w garści wsunięty mu przez Jarka nóż do przecinania krzaków, a właściwie solidny kordelas; niedawno jeszcze wisiał u pasa Billa, lecz Jarek bez zgody właściciela wypożyczył go sobie wraz z pasem.
- A za nami ludzie z nabitymi karabinami! Spiesz się lub dawaj nóż, sam wytnę krzaki! - naglił Jarek.Pit nie wahał się - czas był najwyższy. Gdy Jarek ostatni przemykał się wąską szczeliną wśród gęstych kolców zdradzieckich krzaków akacji rwąc ubranie i skórę na osłaniających oczy rękach, od ogniska rozległy się takie wrzaski, że zrozumiał: wykryto ich ucieczkę.;
- Jeńcy uciekli!... Nie, tam ktoś leży... Och, to Bill! Gońcie ich! Strzelajcież, do licha!
Chaotyczne rozkazy padały wokół podsyconego i płonącego jasno ogniska. Dwaj ludzie skoczyli ku Billowi, naczelnik zaś chwycił płonącą głownię i przerzucił ją za cierniową zagrodę. Rozjarzony podmuchem powietrza płomień oświetlił znaczną przestrzeń: w blasku światła widoczne były trzy uciekające wzdłuż rzeki postacie.
Zagrzmiały karabiny. Gwiżdżące nad głową Pita kule pozwoliły mu zapomnieć na chwilę, że lew jest tuż, tuż. Gnał jak tylko mu pozwalały zdrętwiałe długim skrępowaniem nogi, a Jarek i Mosipo pędzili tuż za nim. W chwilę później wszyscy trzej skoczyli w wodę zanurzając się w niej aż po brody. Lecz już im nad głowami nie świstały ołowiane pozdrowienia z obozu - diamentowi ludzie mieli inne kłopoty.
- Jack, Dick, Pedro, gońcież ich! - poganiał swych ludzi naczelnik.
- A jakże, prosto lwu w paszczę! - protestował Jack, a dwaj dalsi pomrukiem wyraźnie zgadzali się z jego opinią. - Zostawmy to do rana, szefie - zagadywał naczelnika Jack. - Już niedługo zacznie świtać, lew powróci na legowisko, a ci trzej daleko nam nie uciekną, bo nie mają koni!
- Jak się to stało, że uciekli? - warknął naczelnik do Jacka dławiąc się wściekłością.
- Czy ja wiem? Przecież oni nie mnie uciekli! Coś mi się zdaje, że wartę pełnił nasz wzorowy rzezimieszek, Bill! Może on nam coś o tym opowie!
Bill właśnie usiłował otworzyć usta w odpowiedzi - ale mu się to nie udało. Dalej nieco, w miejscu gdzie cierniowa zagroda dotykała wysokiego, pustego gniazda termitów, nad przegrodą w panującym tam półmroku śmignął jakiś cień.
- O, Boże! Bestia w obozie! Strzelajcie! - wrzeszczał przerażony Pedro.
Karabiny plunęły gradem pocisków, ale rozdygotane z wrażenia ręce nie potrafiły mierzyć celnie, tym bardziej że lew atakował w półmroku. Rozległ się krótki ryk, potem wściekłe uderzenia ogona o ziemię, aż zadudniło. Ludzie gorączkowo ładowali nowe magazynki do zamków, a nie zdecydowany lew namyślał się: przysiadł jakby już do skoku, gdy nagle wiatr wionął mu w nozdrza kuszącym zapachem koni, co odwróciło jego uwagę od poprzedniego celu. Skok w ciemnościach - i zaraz potem żałosny kwik konia oraz trzask miażdżonych kości.
- Strzelajcie tam! - komenderował doprowadzony do pasji naczelnik wskazując na krzaki mimozy, za którymi były uwiązane konie.
- Jakże to? - oponował Jack. - Przecież powystrzelamy własne konie!
- To mamy je zostawić dla lwa? - irytował się Dick, któremu i Jack w ostatniej chwili odtrącił lufę w bok.
- Lew zamorduje jednego konia, a my salwą możemy położyć wszystkie - pouczał go spokojnie Jack. - Pójdę tam zobaczyć!
Odstawił karabin, wyjął z ogniska dwie długie, płonące gałęzie i niosąc w obu rękach takie pochodnie śmiało podszedł do krzaków. Konie rzucały się jak szalone, starając się zerwać umocowane do kołków rzemienie; bezpośrednia bliskość drapieżcy doprowadzała je z przerażenia wprost do obłędu. Jack dojrzał opodal ciemniejącą bryłę: lew leżał na koniu, któremu złamał grzbiet. Prawą ręką wziął zamach i dużym łukiem rzucił pochodnię na I gotującą się do uczty bestię. Poleciała ciągnąc za sobą ognisty snop iskier i padła wprost na grzbiet króla zwierząt. Lew I jęknął boleśnie i przerażony cofnął się. Ten wstrętny, palący przedmiot, który przypiekł mu skórę, dogasał wprawdzie w mokrej trawie, ale tam dalej stał człowiek, największy wróg, a w ręku] trzymał drugi taki gorejący kwiat. Nie odważył się go zaatakować - poskoczył znów do martwego konia, schwycił w paszczę - jak gdyby ten nie ważył więcej od małej antylopy - i lekko pobiegł ku zagrodzie. Jednym długim susem, bez najmniejszego wysiłku, przeskoczył ciernie, chociaż wysoko nad jego głową zagwizdały - kule ludzi z obozu, i zniknął w ciemnościach.
- Wybrał sobie tego właśnie konia, który w losowaniu przypadł Billowi - oznajmił Jack wróciwszy do ogniska, a w głosie I jego brzmiało nietajone zadowolenie.
Noc była zimna, woda jeszcze zimniejsza, lecz trzej zbiegowie nie mieli wyboru. W ubraniu płynąć było wyjątkowo trudno, więc Jarek już po chwili próbował szukać nogami dna - udało I się. Trafił widocznie na jakiś próg w dnie rzeki, gdzie woda nie sięgała mu powyżej ramion. Teraz tylko trzeba było utrzymać właściwy kierunek i zarazem nie zejść z brodu. Sprawa jednak była dosyć trudna - z lewej strony atakował Jarka prąd, spychając go z drogi: raz po raz obsuwał się na śliskim kamieniu i woda zamykała się nad nim. Wprawdzie zaraz wypływał parskając i plując zawzięcie obrzydliwą wodę, ale mijała dobra chwila zanim ponownie odnajdywał podniesione dno rzeki. W dodatku nie orientował się zupełnie, jak długo już jest w wodzie i jak daleko jeszcze do drugiego brzegu. Koryto rzeczne było tu szerokie na kilkaset stóp, w ciemności Jarek nie widział ani jednego, ani drugiego brzegu. Obaj towarzysze zniknęli mu z oczu, a nie miał odwagi zawołać, by nie zwrócić na siebie uwagi prześladowców. Nie przypuszczał wcale, że ci mają teraz inny poważny kłopot: jak pozbyć się nieproszonego gościa z obozu.
Niezwykłe uczucie pustki i osamotnienia ścisnęło serce chłopca. W ciemności rzeka nawet dla człowieka wygodnie siedzącego w suchej łódce ma coś tajemniczego i nieprzyjemnego, a cóż dopiero dla pływaka, który własnym ciałem toruje sobie drogę poprzez mokry żywioł. W owej samotności jedynym towarzystwem Jarka były płoszone ryby, które od czasu do czasu śliską łuską ocierały się o jego twarz lub ręce. Po każdym takim zetknięciu otrząsał się z obrzydzenia i podwajał wysiłki, by posuwać, się naprzód. Trudno mu było także ustalić kierunek, ponieważ zwierciadło zmętniałej skutkiem ostatnich deszczów rzeki nie odbijało światła - wokół niego ciągnęła się na wszystkie strony jednolita, ciemna płaszczyzna. Mógł liczyć tylko na kierunek prądu rzeki, starał się iść przez rzekę tak, by mieć nurt po lewej ręce. Lecz nie zawsze mu się to udawało; wówczas musiał się zatrzymać i ręką sprawdzić, w jakim kierunku płynie rzeka.
Nareszcie dno rzeki zaczęło się podnosić, wnet woda sięgała Jarkowi już tylko do bioder, ale równocześnie skała pod nogami, po której stąpał dotychczas, zmieniła się w grząski grunt, a ostatecznie w bagnisko. Zapadał w błoto po kolana, znalazł się przy tym wśród szuwarów. Wrócił więc kilkadziesiąt kroków, z wielkim wysiłkiem wyciągając nogi z grząskiego bagna, które z całą siłą wciągało go pod wodę, i popłynął wzdłuż szuwarów w dół rzeki. Po chwili szuwary zniknęły; próbując stanąć chłopak czuł pod nogami piasek, który tylko nieznacznie się zapadał. Skręcił znów na brzeg i bardzo się ucieszył stwierdziwszy, że woda jest coraz płytsza.
Kiedy z tak szalonym wysiłkiem starał się wydostać z bagniska, nie zwrócił specjalnie uwagi na dobiegający go dziwny smród. Teraz, gdy szybko szedł do piaszczystego brzegu, przykra woń wzmagała się z taką siłą, że odsunęła na plan dalszy wszystkie inne wrażenia. Jarek przystanął. Co to może być? Woń była tak niezwykła, że nie potrafił jej do niczego przyrównać. Nagle przez myśl przemknęły mu słowa Pita: strażnicy brodu!... To nie mogli być Matabelowie, bo ich wieś, zdaniem sierżanta, znajdowała się o dwadzieścia mil dalej na wschód. Pit kogo innego miał na myśli. Teraz już Jarek wiedział... Krokodyle!
Nigdy dotąd nie zetknął się z nimi, w Vaalu ich bowiem nie było. Znał je tylko z lektury, a także słyszał, że cuchną piżmem. Wprawdzie nie wiedział co to piżmo - perfumy w ich domu były rzeczą nieznaną - ale obrzydliwa, zatęchła woń, która kręciła mu w nosie, to nie mogło być nic innego. Zresztą podobno krokodyle bardzo lubią piaszczyste brzegi i brody, gdzie zwierzyna schodzi się do wodopoju.
Skamieniały z przerażenia nie odważył się postąpić ani kroku naprzód. Może już lepiej wrócić - przemknęło mu przez myśl, ale zaraz odrzucił ten pomysł. Na drugim brzegu czekali mordercy, zresztą nie czuł się już na siłach podjąć raz jeszcze przebytą tylko co drogę. Lepiej już iść szybko naprzód... Przypomniał sobie, że krokodyl na ziemi porusza się niezbyt szybko. Zebrawszy odwagę ruszył przed siebie, gorączkowo szukając po kieszeniach jakiejkolwiek broni. Znalazł tylko duży scyzoryk ze sprężyną usztywniającą ostrze, by przy uderzeniu się nie zamknęło. Nóż ten dostał od Jacka. Otworzywszy szybko zacisnął go w prawej ręce. Chociaż mocno wytrzeszczał oczy - nie widział nic: po niebie jak szalone pędziły chmury, a światło przebłyskujących od czasu do czasu gwiazd zbyt było słabe, by rozproszyć ciemności. Przemoczony na wylot nie czuł nawet, jak wysoko sięga woda, nie wiedział, czy jest jeszcze w rzece, czy już na brzegu.
Pochylił się by sprawdzić, jak wysoko jest powierzchnia wody i - natknął się na coś szorstkiego, co szybko przesunęło mu się pod dłonią. A równocześnie wstrętna woń piżma uderzyła go niemal w nos. Krokodyl! Odskoczył przerażony i w ten sposób na wpół uniknął ciosu ogona olbrzymiego płaza. Po nieudanym ataku zwierz odwrócił się z niesłychaną szybkością i otwarł długą paszczę z ostrymi zębami. Kłapnęły potworne szczęki, na szczęście nie sięgnęły nogi chłopca. Jarek zobaczywszy blado błyskające w ciemnościach oczy płaza olbrzymim skokiem uniknął ataku.
Nie tracąc czasu zaczął uciekać, choć był już u kresu sił. Zmienił kierunek, by zmylić prześladowcę, ale gdy w chwilę później odwrócił głowę, dostrzegł go o parę zaledwie stóp za sobą. Chłopak nie mógł już biec dalej: serce biło jak szalone, a krew waliła w skroniach. Postanowiwszy stawić czoła potworowi przystanął, aczkolwiek niewielką miał nadzieję, że jego słaba broń przebije grubą skórę. Wąski sierp wschodzącego księżyca, który właśnie przebił się przez chmury, oświetlił wyraźnie cały teren. Jarek skoczył w bok od otwartej paszczy i próbował uderzyć nożem zwierzę między oczy, ale ostrze obsunęło się po twardym pancerzu nie zadrasnąwszy go nawet. Równocześnie cios ogona krokodyla trafił go w nogę tak, że łzy bólu stanęły mu w oczach i stracił równowagę. Zatoczył się mocno. W chwili, gdy zwierz gotował się do pochwycenia swej niezdolnej do obrony ofiary - na grzbiet jego padł miażdżący cios. To Pit zdobytym karabinem wymierzył płazowi uderzenie z taką siłą, że złamał mu kręgosłup, a także kolba karabinu rozleciała się w drzazgi. Śmiertelnie ranne zwierzę zwijało się w ostatnich skurczach; Pit tymczasem odciągnął Jarka na bok.
- Pit, dziękuję ci - przemówił chłopak rwącym się głosem. - Skąd się tu wziąłeś?
- Słyszałem, jak baas krzyczał, wziąłem od Mosipo strzelbę i biegłem na głos.
- To ja krzyczałem? - pytał zawstydzony Jarek.
- I jak jeszcze! - zaśmiał się Murzyn. - Ale chodźmy stąd szybko, te bestie czując zdobycz złażą się tu ze wszystkich stron!
Chwyciwszy Jarka pod ramię niósł go raczej niż ciągnął. Istotnie: po piasku czołgało się kilka potwornych zwierząt ku miejscu, gdzie zginął ich towarzysz. Poruszały się z szybkością nieproporcjonalną wprost do swej długości, sięgającej ponad dwadzieścia stóp. Nim jeszcze Pit z Jarkiem zdołali przebyć kilkadziesiąt kroków, już rozległ się koszmarny zgrzyt szczęk szarpiących mięso zdychającego krokodyla.
Jarkowi dreszcz przebiegł po skórze z chłodu i przerażenia na myśl, co by się z nim stało, gdyby nie interwencja Pita.
- Nie zawsze są takie łapczywe, najczęściej przechowują mięso aż się trochę zaśmierdnie, świeże im tak nie smakuje. Ale teraz po deszczach, kiedy wszędzie jest dużo wody, mało zwierząt przychodzi nad rzekę, a na ostrym prądzie ryby im także łatwiej uciekają, krokodyle są głodne - tłumaczył Murzyn.
W chwilę później Mosipo przywitał ich radosnym okrzykiem.
W tydzień po opisanych w poprzednim rozdziale wypadkach, trzej zmęczeni wędrowcy szli afrykańskim stepem w kraju Matabelów. Był to Jarek z dwoma Murzynami; celem ich marszu było Bulawajo, stolica króla matabelskiego Lobenguli. Odległość od Limpopo do Bulawajo wynosi w locie ptaka około dwieście mil angielskich, a według twierdzenia Mosipo człowiek powinien przebyć tę drogę piechotą w ciągu dziesięciu dni. Czarny chłopak nie brał jednakże pod uwagę trudności, na jakie mogą natknąć się w swej wędrówce. Od nieustannych deszczów step rozmókł tak, że nogi zapadały się głęboko, a liczne koryta wyschłych potoków i strumieni zalała woda, zmuszając naszych wędrowców do znacznego nadkładania drogi i męczącego szukania brodów. Brak żywności także nie wpływał dodatnio na tempo marszu, wobec czego pod koniec pierwszego tygodnia pieszej wędrówki Jarek wraz z towarzyszami znaleźli się dopiero u źródeł rzeki Umszabetsi, czyli że zrobili mniej niż połowę całej drogi.
Najdłuższą trasę przebyli w ostatnich trzech dniach, gdy deszcz wreszcie ustał, a palące promienie powracającego nad południową półkulę słońca niesłychanie szybko osuszyły step.
- Na dzisiaj mam już najzupełniej dosyć - rzekł Jarek i wyczerpany do cna usiadł na trawie.
Chociaż nic nie niósł, upalny dzień i głód dały mu się we znaki. W żołądku kruczało mu nieznośnie, mimo iż rano przebił nożem nową dziurkę w pasku i dociągnął sprzączkę. Spojrzał na błękitne, bez jednej chmurki niebo, po którym słońce powoli przesuwało się ku zachodowi, potem wzrok jego skierował się na czyniącego przygotowania do wieczerzy Pita. Kafr zdjął z ramienia niewielkie zawiniątko, w którym mieścił się dosłownie cały ich majątek - stanowczo zbyt mały ciężar na tak potężnego Murzyna. Kiedy rankiem po tragicznej ucieczce przez rzekę Limpopo przeszli ją powtórnie w bród - tym razem już w bezpiecznej odległości od krokodylów i znacznie wygodniej, ponieważ było zupełnie widno - w opuszczonym obozowisku znaleźli małą paczkę. Zgodnie z obietnicą, zostawił ją Jack, diamentowy człowiek. W paczce było parę tuzinów nabojów do zdobytego winchestera, garść sucharów, pudełeczko zapałek i mały kociołek do gotowania, stanowiący część ich własnego wyposażenia. Wszystko to było zawinięte w nieprzemakalny płaszcz Jarka. Chłopak ucieszył się tak bardzo, jak Robinson Cruzoe, gdy stwierdził, że we wraku jego statku znajdują się najrozmaitsze, nieocenione wprost w jego sytuacji przedmioty.
Niestety, naboje na nic im się przydać nie mogły, ponieważ Pit uderzając krokodyla zniszczył zupełnie kolbę karabinu i uszkodził zamek, i teraz całe uzbrojenie ich trzyosobowej wyprawy stanowił kordelas zabrany pokonanemu wartownikowi oraz wielki scyzoryk, który Jarek dostał od życzliwego nicponia, diamentowego człowieka, Jacka. Mimo wszystko Jarek ani myślał wracać z pokorną miną do domu. Był przekonany, że uda im się jakoś przedostać, a Mosipo - niewiele od niego w doświadczenie bogatszy - całkowicie się z nim zgadzał. Jeśli chodzi o Pita, ten po prostu szedł tam, dokąd kazał mu iść jego „baas”.
Wyruszyli z niezachwianą wiarą w powodzenie wyprawy, szli prosto na północ, wzdłuż rzeki Umsingwani, ale już następnego dnia skręcili trochę bardziej na wschód, bowiem nad brzegami Umsingwani zaczęły się pojawiać murzyńskie osady. Jakkolwiek zamieszkiwali je Makalowie, lud podbity przez Matabelów i zupełnie pokojowo nastrojony, jednakże ostrożny Mosipo uważał, że lepiej ich unikać. Nie było także wykluczone spotkanie w którejś z takich osad z oddziałem Matabelów, kręcących się nieustannie w poszukiwaniu łupu, a takie spotkanie oznaczało klęskę całej wyprawy. Dlatego też obaj chłopcy wraz z Pitem woleli iść przez tereny niezamieszkałe przez ludzi, ciągnące się pomiędzy rzekami Umsingwani i Umszabetsi.
Jak się bardzo szybko przekonali, w okolicach tych nie było ludzi, ale nie było także i zwierzyny. Wobec nieustannych deszczów zwierzyna przeniosła się nieco dalej na północ, na tereny o bardziej suchym klimacie. Nasi wędrowcy nie natknęli się na nic, prócz olbrzymich kretów, których mięsem gardził nawet niewybredny żołądek Pita. Nie było tu widać również ptaków, które nie miały gdzie zakładać gniazd. Nie miał Mosipo - zatem okazji do wypróbowania swego kiri, wystruganego nożem Jarka z uschniętej gałęzi akacji.
Suchary zjedli zaraz pierwszego dnia, potem zaś zawitał gość nieproszony - głód; przylgnąwszy do nich na dobre, dotrzymywał im już później stale towarzystwa. Wówczas Pit postanowił wybrać się do którejś z osad Makalów i tam nieprzydatną lufę karabinu oraz naboje wymienić na coś do jedzenia.
- Przecież za to nikt ci nic nie da - zaprotestował zgnębiony Jarek.
- Da, da, już się baas przekona! - zaśmiał się Murzyn. Istotnie, zamiar swój wykonał i bynajmniej się nie zawiódł.
Czarni w upodobaniach swych nie różnią się zupełnie od dzieci: uwielbiają zabawki i najróżniejsze dziwaczne rzeczy, z którymi nie wiedzą co począć, ale zawsze chcą je zdobyć. Jarek szeroko otworzył oczy ze zdumienia widząc, że Pit niesie na plecach worek mielonego prosa, kilka sztuk inkusów - oszczepów do rzucania - oraz zgrabną asagaję z długim przynajmniej na pół stopy, jaskrawo błyszczącym grotem. Odtąd żywili się już przeważnie prosem, które przyrządzali w sposób bardzo prosty: mieszali w kociołku mąkę z prosa z wodą i gotowali.
Jarek patrząc teraz na Pita odmierzającego z poważną miną parę garści mąki do kociołka napełnionego do połowy wód z potoku - powracał myślami do domu. Godzina czwarta po południu to pora podwieczorku. W myślach stawał mu uparci obraz dużego kubka, pełnego świeżo udojonego mleka, i jeszcze większej pajdy chleba grubo posmarowanej masłem. Masło był świeżutkie i żółte, a skórka pieczonego w domu chleba pachniał tak wspaniale! Jarek nigdy nie przepadał za mlekiem, ale żeby tak się tu teraz znalazło - jakże inaczej smakowałaby ta potraw z prosa z mlekiem niż z wodą! A cóż dopiero chleb, chociażby i zupełnie suchy! Chłopak z rozkoszy aż przymknął oczy nie słyszał nawet, gdy Pit oświadczył, że pójdzie po drewno na drugi brzeg strumienia, gdzie rosły gęste, kolczaste krzewy i krza ki mimozy.
Powrót Murzyna wyrwał Jarka z marzeń; Pit wrócił wprawdzie z pustymi rękoma, lecz na twarzy jego malowało się hamowań wzruszenie. Nachyliwszy się do ucha swego pana szepnął cicho jakby ktoś niepowołany mógł go usłyszeć:
- On tam jest! - informował poufnie.
Jarek zerwał się i sięgnął ręką do paska, przy którym nos kordelas. Nie znalazł, ponieważ Pit wziął go do ścinania gałę Także i Mosipo sięgnął po broń.
- Kto?... Kto?... - pytali obaj równocześnie.
- Asala! - odparł Kafr, a twarz jego rozjaśnił błogi uśmiech.
- Asala? - obaj chłopcy pokręcili głowami.
Nic im ta nazwa” nie mówiła. Dobrą chwilę trwało zanim z opowiadania Pita wywnioskowali, że chodzi o wielkiego węża, którego mięso stanowi jakoby niezwykły przysmak.
- Fe, wąż! - Jarek aż splunął. Mosipo także nie okazywał entuzjazmu.
- O, asala to bardzo smaczny, bardzo pyszny wąż! - bronił Pit swego odkrycia. - Umfolopace także nigdy dawniej nie jadł węża. Ale gdy przed laty był z ludźmi szczepu Masarwa nad wielkimi, słonymi jeziorami - wskazał ręką na zachód, a Jarek zorientował się, że mówi o salinach na pustyni Kalahari - oni dali mu spróbować asalę. Nawet młodziutka antylopa pala nie jest taka smaczna.
- No dobrze - zaśmiał się Jarek. - Pomożemy ci go złapać, ale ja, chociaż nie pamiętam już kiedy miałem mięso w ustach, zrzekam się swojej części na twoją korzyść.
Wziął od Murzyna swój kordelas, Pit uzbroił się w asagaję Mosipo i wszyscy trzej przeskoczywszy strumień zaczęli się cicho skradać po wznoszącym się łagodnie piaszczystym brzegu pod pas ciernistych krzaków.
- Tędy pełzał! - rzekł Pit wskazując szerokie, płytkie zagłębienie w piasku. - O, jest tutaj! - krzyknął uszczęśliwiony, gdy jeszcze po paru krokach znaleźli się w miejscu porytym gęsto przez kretowiska. - Jak bardzo się naje, idzie spać w krecią jamę, łatwo teraz go schwytać - gadał Pit rozgrzebując oszczepem kretowiska.
Ale albo ten wąż nie zachowywał obyczajów swego rodu, albo był po skromnym tylko obiedzie, kiedy udawał się na spoczynek, dosyć że z rozgrzebanego przez Pita kopca uniosła się nagle płaska, krótka głowa, cała pokryta łuskami, z wielką, trójgraniastą, czerwonobrunatną plamą. Za nią ciągnęło się z niezwykłą szybkością mocne, długie ciało - żółtawoszary grzbiet, a na nim zygzakowate, dziwne, brązowe pręgi.
Wąż nie był bynajmniej onieśmielony, wydawał się raczej zły, że ktoś go niepokoi. Zwinąwszy ciało w pierścienie z sykiem uniósł głowę. Pit uniósł rękę do ciosu, ale zanim zdołał dosięgnąć szyi węża, ciało płaza zagrało niezwykłą gamą barw i błyskawicznie owinęło się wokół Murzyna. Wprawdzie ręka Pita z asagają trafiła zwierzę, ale zdawało się, że ten olbrzym nie poczuł wcale rany w okolicy ogona. Mocniej zacisnął zwoje na piersi Murzyna, aż nieszczęśnik zrobił się szary na twarzy.
- Ratunku! Ratunku!... - wycharczał puszczając asagaję z ręki.
Mosipo skoczył po broń i z całej siły uderzył węża, ale ten ani myślał zwolnić uścisku.
Pit zebrawszy ostatek sił chwycił węża obu rękami tuż za głową, starając się go zadusić, ale twarde mięśnie węża nie poddawały się rękom Murzyna.
- Odepchnij jego głowę dalej od siebie! - krzyknął Jarek, a gdy nieszczęsny Pit z trudem chwytając oddech wykonał polecenie, śmiało ciął kordelasem tuż za głową węża, obok palców Murzyna.
Cios był solidny, głowa asali odpadła niemal od tułowia. Dławiące Pita sploty rozluźniły się, obsunęły na ziemię i znieruchomiały - jeszcze tylko przez chwilę ogon płaza wił się kurczowo, aż wreszcie i on zmartwiał.
- Podła ta asala, ale mnie zgniotła - skarżył się Murzyn rozcierając obolałą klatkę piersiową. - Gdyby baas nie uciął jej głowy, już byłoby po mnie! Ale zemszczę się na niej! Zjem ją całą, od głowy do ogona!
Jarek śmiejąc się z tych pogróżek pod adresem martwego wroga przyglądał się wężowi, którego Pit z Mosipo już rozciągali, by obedrzeć go ze skóry. Był to wspaniały okaz, od paszczy do ogona miał cztery metry.
- A grubszy jest niż twoja ręka, Pit - zauważył Jarek. - Jakież on ma na sobie dziwaczne plamy! Tak to wygląda, jakby ktoś na jego skórze list napisał!
Istotnie czerwonawobrązowe pręgi zdobiące ciało węża wiły się tak dziwacznie, że przypominały litery.
- On jest bardzo silny - westchnął Murzyn, który wciąż jeszcze czuł w żebrach śmiertelne uściski olbrzymiego pytona. - Widziałem w Natalu jak asala owinęła się na gałęzi drzewa nad ścieżką, którą przechodziły zwierzęta. Długo, bardzo długo czaiła się tam jak martwa - tu ręką zakreślił łuk drogi, jaką w tym czasie przebyło słońce na niebie - a ja koniecznie chciałem zobaczyć, jak to będzie wyglądało. Skuliłem się w krzakach, siedziałem cicho i tylko patrzyłem na nią. Potem nadeszła kama, co to Burowie mówią na nią hartebeest, taka duża. - Pit wyprostował się znad roboty i wyciągnął rękę do wysokości półtora metra nad ziemią, by zaznaczyć, jak wysoko sięgał grzbiet zwierzęcia. - Jak tylko znalazła się pod gałęzią, asala zsunęła się na nią jak błyskawica i owinęła się koło niej tak szybko, że biedna kama nie miała nawet czasu beknąć.
- Pit, Pit... - skarcił go Jarek. - Jakże ty możesz tak przesadzać! Jeszcze gotów jesteś powiedzieć, że asala zjadła tę twoją kamę?...
- A właśnie że zjadła, baas - odparł z naciskiem Pit nie porzucając pracy. - Tylko że tamta była przynajmniej o połowę grubsza, znacznie grubsza niż ta. No i odpowiednio sobie najpierw tę ucztę przygotowała. Miażdżyła i gniotła tę nieszczęsną kamę tak długo, aż się z niej zrobił taki jednolity wałek, niewiele grubszy niż pieniek młodego drzewa.
- I połknęła ją razem z głową i rogami! Ależ ty blagujesz, Pit, aż się kurzy! - śmiał się Jarek.
- Nie, baas, nie połknęła głowy ani rogów - odpowiedział Pit z całym spokojem. - Po prostu zwisały jej one z paszczy. Aż wstręt brał jak się na nią patrzyło: nażarta asala leżała bezwładnie w krzakach i nie mogła się ruszyć, a z jej otwartej paszczy wystawał kawał szyi kamy, głowa i rogi.
- No dobrze, ale nie będziesz chyba twierdził, że asala najspokojniej pełzała sobie po świecie z głową antylopy w zębach? - protestował bynajmniej nie przekonany Jarek.
- Ja wcale tego nie mówię, baas - zastrzegał się Murzyn. - Asala wcale później nie pełzała po świecie, leżała sobie w krzakach dobre trzy tygodnie. Chodziłem tam ją oglądać, bo byłem ciekawy, co będzie z tą głową kamy. I już mniej więcej po tygodniu asala miała znowu paszczę zamkniętą, a głowa kamy leżała opodal. Było gorąco, więc mięso na głowie i szyi kamy szybko się zepsuło i nie utrzymało już kości, jakie ma zwierzę w szyi. Kości się rozsypały, głowa wraz z rogami wypadła z paszczy węża, który mógł ją już znowu zamknąć.
- Mogło być tak - zgodził się chłopak. - Ale skoro asala zjada takie dobre rzeczy, to może lepiej byłoby zobaczyć, co ta nasza ma w żołądku, bo jeśli jest tam jakieś młode koźlątko niedawno połknięte, to lepiej chyba je upiec - proponował żartem.
Mosipo wybuchnął śmiechem. W trakcie rozmowy obaj Murzyni zdjęli skórę z węża i zaczęli go patroszyć. Była to samica - niiała w sobie tyle jajek, że Jarek wyraźnie żałował, iż to nie Jaja kurze. Pit przeciął rozdęty żołądek węża - Jarek otrząsnął się z obrzydzeniem i poczuł, że jego własny żołądek podchodzi mu aż do gardła. Na krótko przed śmiercią asala zjadła dwa duże krety - może nawet byli to gospodarze owego kretowiska, w kto rym potem trawiła spokojnie, dopóki jej nie przeszkodzono.
Jarek zajął się odcinaniem suchych gałęzi z krzaków, by nie przyglądać się dalej ćwiartowaniu obrzydliwego płaza, a Pit tymczasem pokrajał węża na krótkie kawałki i powbijał je na długą, mocną gałąź. Założył sobie jeden koniec gałęzi na ramię, Mosipo z drugim końcem zrobił to samo, i w ten sposób odnieśli zdobycz do obozowiska. Jarek jednakże uparł się, by najpierw zjedli potrawę z prosa, a potem dopiero niech Pit przyrządza sobie smakołyki z płaza.
Po jedzeniu Kafr wytarł trawą pusty kociołek, wrzucił do niego parę kawałków wężowego mięsa i przyłożył na ogień.
- Przecież ci się to spali, jeżeli będziesz tak piekł bez żadnego tłuszczu - zwrócił mu uwagę Jarek, opanowując uczucie wstrętu i przyglądając się z zainteresowaniem kucharzeniu Murzyna.
- O nie, nie spali się - zaśmiał się Kafr. - Asala ma w sobie moc tłuszczu... Zobaczy baas.
Już w chwilę później Jarek przekonał się, że Pit miał rację. Mięso zaczęło skwierczeć, wytapiał się z niego żółtawy, tak rozkosznie pachnący tłuszcz, że nozdrza Jarka zareagowały na woń tę wprost niebezpiecznie.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że to wstrętne zwierzę może tak cudownie pachnieć - rzucił.
Wszystko to jednak było niczym jeszcze w porównaniu z fantastycznym zapachem, jaki wydobywał się z kociołka, gdy kawałki mięsa zaczęły się rumienić jak najwspanialsze kotlety wieprzowe.
- Teraz już będą miały dosyć - ocenił po chwili ze znawstwem Pit i wydobył z kociołka pięknie upieczony kawałek. - Nie chce baas spróbować, czy to naprawdę dobre?
- Nie, jedz sobie sam, a poczęstuj także Mosipo - odparł Jarek.
Mosipo wcale nie czekał na zaprosiny Kafra: wyłowiwszy z kociołka porządny kawał mięsa chciwie zanurzył w nim zęby. Obaj Murzyni łykali pieczeń z wyrazem rozkoszy na twarzy. Jarek przyglądał się ich uczcie z ponurym spojrzeniem i na wpół pustym żołądkiem. Wspomnienie znalezionych w żołądku pytona pozostałości z kretów bladło w jego świadomości - jak gdyby nagle przysłoniła je mgła utkana z drażniącej woni pieczeni - a potem zaczęło znikać równie szybko jak mięso z kociołka.
„Niech diabli wezmą te krety” - rzekł sobie w duchu. Wygłodniały organizm domagał się coraz mocniej czegoś pożywniejszego niż potrawa z prosa.
- Mosipo, czy to rzeczywiście takie dobre? - zapytał z ostatnim przebłyskiem nieufności obserwując kącikiem oka, że potężna ręka Pita wyławia z kociołka przedostatni kawałek mięsa.
- Nawet pieczeń z młodziutkiej antylopy nie może być smaczniejsza - odpowiedział Mosipo z pełnymi ustami.
- No więc dobrze, spróbuję - rzekł wreszcie chłopak stanowczo, sięgając szybko do naczynia, by go Pit nie ubiegł.
Zamknąwszy oczy wpił zęby w miękkie, soczyste mięso. Pierwszy kęs łykał jeszcze bez entuzjazmu, lecz drugi poszedł za nim tak szybko, że Jarek omal się nie udławił.
- Szkoda, że już nie ma więcej - przyznał żałośnie połknąwszy ostatni kęs. - Słowo daję, że to smaczniejsze od porządnego wieprzowego kotleta! A tłuszcz znacznie delikatniejszy niż smalec z gęsi czy kaczki!
- Za chwilę będzie nowa pieczeń! - pocieszał go Pit wrzucając szybko do kociołka tyle mięsa, ile się zmieściło.
Jarek gorliwie przykładał gałęzi na ogień i nie mógł się wprost doczekać - teraz miał uczucie, że jest jeszcze bardziej głodny niż przed zjedzeniem wężej pieczeni, kiedy miał w żołądku jedynie skąpą porcję potrawy z prosa.
- Takiej uczty dawno już nie mieliśmy - stwierdził z zadowoleniem, gdy tego wieczora układali się przy ognisku.
- Naprawdę - potwierdził senny Mosipo. - Ostatnio chyba tego wieczoru, gdy piekliśmy ryby, zanim do obozu przyszli policjanci a potem ci złodzieje koni.
- Ale pieczona ryba to nic wobec tego - Jarek bronił z zapałem pieczeni z pytona, którą widocznie głód uczynił dla niego jeszcze smaczniejszą niż była w rzeczywistości.
- O, asala jest dobra, bardzo dobra, bardzo wspaniale dobra! - mruczał Pit. - Szkoda tylko, że nie była chociaż tak wielka, jak ten krokodyl, co to chciał pożreć baasa, kiedyśmy uciekali przez Limpopo!
11. Morze ognia
Normalna droga ludzi od południa przybywających do Bulawajo, siedziby króla Matabelów, wiodła doliną prawego ramienia rzeki Umsingwani, szeroką kotliną, którą w ciągu tysięcy lat wyżłobiło zmienne koryto rzeki, aż po nieustępliwe skały gór Matoppos. Ostrożny Mosipo trzymał się z daleka od tej bardzo uczęszczanej drogi, osłoniętej od wschodu niskim lecz długim łańcuchem wzgórz, tworzących wraz z górami Matoppos literę T, i prowadził swych przyjaciół wielkim łukiem na wschód od lewego ramienia rzeki, pragnąc podejść do Bulawajo od północnego wschodu, gdzie las sięgał prawie do samego miasta. Co prawda trzeba było znacznie nadłożyć drogi i przedłużyć wędrówkę o dwa dni, ale zapewniało znacznie większe bezpieczeństwo.
Mimo iż teren wznosił się ponad tysiąc metrów nad poziom morza, nie stracił charakteru południowoafrykańskiego stepu z gęstą trawą, dzikimi orchideami i dzikim bzem. Na trawiastej równinie, wznoszącej się falisto szerokimi, łagodnymi pagórkami w wielu miejscach rosły krzaczaste mimozy, wśród których strzelały w górę pojedyncze akacje oraz całe gaje drzew płaskimi, szerokimi koronami przypominające olbrzymie parasole. Miejscami także wśród ciemnozielonej trawy sterczały dziwaczne, szarożółte domki termitów, sięgające wysokości piętrowego bu dynku, najczęściej porzucone już przez wszystko niszczące owa dy, które przyrodnicy bardzo trafnie nazwali termitami woj wniczymi. Niektóre z domków były tak niskie, jak zwyczajn mrowiska, inne rozdeptane na proch kopytkami antylop, ja gdyby te delikatne i płochliwe zwierzęta żywiły specjalną ni nawiść do dzieł żarłocznych owadów, przed których szczęka nic się nie ostoi.
Właśnie Jarek i Mosipo obchodzili jeden z takich obszernych, porzuconych już domków termitów, z wieloma kopulastymi wieżycami, gdy nagle idący dotąd przodem Pit podszedł do nich.
- Antylopy! - rzucił półgłosem wskazując ręką gdzieś przez ramię.
- Gdzie? Gdzie?... - pytał szybko Jarek. - Widziałeś je? W ciągu ostatnich dwóch dni jedynym ich pożywieniem były dynie, które Pit ściągał nocami z poletek w kraalach osad murzyńskich. By je zdobyć, musiał iść nieraz dobrych parę godzin, ponieważ przezornie trzymali się z daleka od zamieszkałych brzegów Umsingwani. Lecz przywiązany Kafr nie zważał na to, gdy musiał zdobyć żywność dla swego młodego pana: nie cofał się przed żadnym trudem, nie przejmował się także kradzieżami z pola, jakich się dopuszczał.
- Nie widziałem, ale znalazłem ich ślady - odparł Pit. Na twarzy Jarka odmalował się zawód.
- Mój drogi, śladami się nie najemy - odpowiedział zniechęcony.
Ale Kafr uważał, że antylopy nie mogą być daleko. Poprowadził ich nieco dalej i pokazał liczne odciski kopytek wśród kurzu rozdeptanych domków termitów; świeży nawóz świadczył, że antylopy bawiły tu jeszcze niedawno. Jarka ogarnęła gorączka myśliwska, także i spokojny zazwyczaj Mosipo zdradzał wyraźne podniecenie. Obaj szli cicho za Pitem; na jego znak przystanęli pod małą grupką wachlarzowatych palm, Kafr wyjrzał ostrożnie spoza niezbyt szerokiego pnia drzewa. Jarek zrobił to samo i - omal nie krzyknął ze zdziwienia.
Przed nimi grunt zniżał się w szeroką kotlinę, porosłą bujną trawą, wśród której miejscami wynurzały się wysepki krzaków i małe, akacjowe zagajniki. Całość robiła wrażenie angielskiego parku. Ale to nie krajobraz wywołał zdumienie chłopca. Nigdy jeszcze nie widział tylu zwierząt razem - dokąd tylko sięgnąć okiem, wszędzie widział antylopy, pasące się pojedynczo i w całych stadach. Tuż obok nich pasła się spokojnie rodzina antylop końskich złożona z sześciu sztuk: dwoje młodych i cztery sztuki dorosłe. Nawet i młode były potężnymi okazami, natomiast samiec i trzy samice to dosłownie całe góry mięsa.
Sierść miały żółtobrązową, ciemniejszą na piersi; wysokość grzbietu sięgała co najmniej pięciu stóp.
Jarek obserwując je uważnie stwierdził, że długość ich od nozdrzy do ogona wynosi dobrych dwanaście stóp. Daremnie starał się przyrównać je do jakichkolwiek zwierząt lasów czeskich.Ozdoba ich łbów, a zarazem dana przez naturę broń, dwa długie, proste niemal rogi, wyglądały bardzo groźnie, lecz wrażenie to łagodził mały ogonek, podobny do ogona krowy.
Wobec tych najpotężniejszych przedstawicieli licznego rodu antylop, pasące się nieco dalej w stadzie koło tuzina sztuk antylopy pala wyglądały bardzo subtelnie. Prawie o połowę krótsze niż antylopy końskie, były także i niższe wzrostem: sięgały zaledwie trzech stóp wysokości. Rdzawoszarą barwą sierści, bezrogimi główkami samic i bardzo łagodnym wyglądem przypominały Jarkowi kozły i sarny lasów w Pożarach. Poruszały się Wytwornie na cienkich nóżkach niby w tańcu, chwilami zaś oglądały się niespokojnie wokoło, czy nie nadciąga niebezpieczeństwo.
Jarek nie mógł wprost oderwać od nich oczu; przyglądając się antylopom zapomniał zupełnie o własnym głodzie, na myśl mu nawet nie przyszło, by miał zabić któreś z tych przemiłych stworzeń i najeść się do syta. Pit pociągnął go za rękaw i szeptem zwrócił uwagę na inne zwierzęta.
- Tam stoi antylopa passan - wskazał pasącą się samotnie z dala od innych antylopę.
Była to dorodna sztuka, z olbrzymimi, czarnymi rogami, sterczącymi na cztery stopy nad głową. Jarek patrzył na owe rogi z należytym szacunkiem.
- Wolałbym jej nie drażnić! - szepnął do Mosipo.
- Tak, to nie byłoby dobrze - uśmiechnął się Murzyn. - Ona nie boi się nawet lamparta. Słyszałem, że potrafi atakować nawet lwa i człowieka.
Teraz Jarek spojrzał na prawo, gdzie w odległości jakichś: trzystu stóp, obok niskich krzaków mimozy pasło się małe stadko antylop. Były dobrze widoczne z daleka, ponieważ przyroda przybrała je w dwojaką barwę: rdzawy brąz przechodził w jasny, żółtoszary odcień sierści, która zdobiła nogi zwierzęcia, grzbiety szyję i cały brzuch. Antylopy tego gatunku zostały już zupełnie wyniszczone nad brzegami rzeki Vaal; chłopak znał je tylko z ilustracji. Wiedział, że jest to antylopa-skoczek, zwana przez Burów springbock.
W bok od tamtych antylop szły właśnie dużym stadem kamy; bawołowate o skórze ciemnej jak cynamon i opadającym zadzie. Gdy Jarek rzucił okiem w drugą stronę kotliny, zauważył grupę} stworzeń o dziwacznym wyglądzie. Takie to robiło wrażenie, jakby wielki Stwórca wszego stworzenia w chwili roztargnienia; pomieszał konia z turem. Całe ciało o ciemno-burej sierści, nogi; i długi, sięgający niemal do ziemi ogon należały do konia, poi dobnie jak gęsta, stercząca niby szczotka grzywa, biegnąca po górnej części grzbietu, ale porośnięta gęstą sierścią głowa była już bawola; sterczały z niej nad niskim czołem zakrzywione rogi, bardzo grube u nasady, a zakończone ostrymi, zwróconymi do góry grotami.
- To antylopa gnu - odparł Mosipo na pytanie Jarka.
- A ja bym powiedział, że to jakiś nieudany koń. Przypuszczam, że moglibyśmy schwytać trzy takie zwierzaki i ujeździć pod siodło? - pytał dalej Jarek.
- Gnu nie da się poskromić - twierdził Mosipo.
Ale Jarek tak był rozentuzjazmowany własnym pomysłem, że nie chciał w to uwierzyć. Naraz jedna z gnu podeszła do pasących się obok antylop końskich i - jakby chcąc potwierdzić zdanie młodego Murzyna - wojowniczo pochyliła głowę przed młodziakiem, który przypadkiem znalazł się na jej drodze. Młoda antylopa odskoczyła przerażona, chociaż wielkością wcale nie ustępowała napastnikowi. Teraz Jarek miał okazję przyjrzeć się z bliska tej dziwnej igraszce przyrody. Dostrzegł parę małych, błyskających wściekłością oczek, których spojrzenie ochłodziło od razu jego entuzjazm dla nowego typu rumaków. Istotnie; Mosipo wcale nie kłamał, gnu, którego biało-ogoniasty kolega pasł się tutaj, to zwierzę zuchwałe, które okiełznać się nie da.
- To już lepiej byłoby złapać jakąś kwagę z pasącego się tam dalej stada - zaproponował Pit wskazując przed siebie na gaj akacjowy, gdzie ruszało się małe stadko zebr; na ich szarej skórze wszędzie prócz nóg, znaczyły się gęsto czarne pasy.
Właśnie Jarek zastanawiał się, jak można by plan ten wykonać, gdy nagle wszystkie pasące się na rozległej kotlinie zwierzęta - ogarnął jakiś dziwny niepokój. Samce, przewodnicy stad, unosiły głowy w górę, wciągały nozdrzami powietrze i rozglądały się na wszystkie strony, zaś rozbiegane stada na ich niedostrzegalne znaki zbijały się zaraz w gromady.
- Co im się stało? - zdziwił się Mosipo.
- Pewnie nas zwietrzyły. Szybko, skoczymy na te najbliższe - zachęcał Pit chwytając za inkus.
- Poczekaj chwilkę! - zatrzymał go Jarek i uniósł w górę pośliniony palec. Nieznaczny chłód, jaki poczuł na brzuścu palca, mówił, że lekki wiaterek ciągnie od zwierząt ku nim. - Nie mogły nas zwietrzyć, wiatr idzie w naszą stronę - stwierdził. - A może wystraszyły je te strusie, które tam się właśnie pokazały?
Pod akacjowym gajem, gdzie pasły się zebry, pokazało się małe stadko długonogich ptaków, o brzydkich, długich szyjach, których pióra są cenione ogromnie przez Murzynów.
- Nie, kwagi ani antylopy nie obawiają się strusi. Chodźmy prędzej, ja zajmę się tą młodą sztuką, bardziej od nas oddaloną, a Mosipo weźmie na siebie tę bliższą - decydował szybko Pit.
- To dobre! A ja co? Będę się tylko przyglądał? - irytował się Jarek.
Ale Pit i Mosipo nie zwrócili uwagi na jego słowa i rzuciwszy się w trawę zaczęli szybko pełznąć jak węże w stronę upatrzonej zwierzyny.
Jarek nie dąsał się długo - musiał przyznać, że w rzucaniu oszczepem nie może się mierzyć z Murzynami, którzy w tej sztuce zaprawiają się co dzień od lat dziecięcych. Skulił się za pniem palmy i ostrożnie wychylony, by go antylopy nie zauważyły, uważnie obserwował poczynania swych przyjaciół.
Murzyni szybko, ale ostrożnie zbliżali się do celu, wykorzystując każdą osłonę i bacząc, by ich żadne ze zwierząt nie zauważyło. Chcieli podejść jak najbliżej do wybranych sztuk - lecz im się to nie udało. Byli jeszcze w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp, gdy niepokój, jaki ogarnął przed chwilą pasące się w kotlinie zwierzęta, udzielił się i rodzinie antylop końskich.
Dorosłe zwierzęta natychmiast wzięły młode między siebie - I gotowały się do ucieczki. Jarek ze swego stanowiska zauważył, że Murzyni błyskawicznie porozumieli się na migi, zerwali i niemal równocześnie cisnęli oszczepy w dorodną samicę, stojącą do nich bokiem, w sam raz na strzał.
Inkusy doskonale trafiły w cel: jeden wbił się w szyję zwierzęcia, drugi zaś - mocno rzucony ręką Pita - ugrzązł głęboko wraz z częścią drzewca w boku olbrzymiego zwierzęcia. Antylopa” poderwała się w szalonym skoku, zabeczała i zaraz potem padła na przednie kolana, przez chwilę chwiała się w tej pozycji, wreszcie runęła na ziemię i już się nie poruszyła. Zanim jeszcze zwaliła się na ziemię, rodzina jej ratowała się ucieczką. Reszta zwierząt już poprzednio zniknęła z kotliny, tylko stadko antylop gnu spokojnie pasło się dalej. Nawet radosny, tryumfalny okrzyk Jarka nie zmącił im spokoju.
- To ci będzie mięsa! - cieszył się Pit mlaskając smakowicie, językiem. Ten straszny żarłok na myśl o przyszłej uczcie z rozkoszą gładził się po brzuchu.
- Przecież my tego nie uniesiemy! - zdumiał się Jarek i stanąwszy obok nich oglądał olbrzymią masę mięsa leżącą bez ruchu na ziemi. Antylopa musiała ważyć dobrych parę cetnarów, więc słowa jego były zupełnie uzasadnione.
- Czego nie zjemy, to później ususzymy i już nie będzie takie ciężkie - dodał Mosipo.
Za jego radą zaczęli natychmiast ściągać skórę ze zwierzęcia. Niełatwa to była praca, ale obaj Murzyni bardzo zręcznie poczynali sobie scyzorykiem Jarka, a i on sam pomagał im gorliwie, odciągając i przytrzymując przy nacięciach ciężką skórę, aż Mosipo zadrapał go parę razy ostrzem noża. Ostatecznie skóra legła na boku niby potężny worek, a Pit zaczął patroszyć obdartego zwierza.
- Nerki i wątroba to bardzo dobra rzecz - zachwalał wydobywając wnętrzności i z rozkoszy przewracając oczami, aż białka błyskały. Odłożywszy je na trawę zaczął ścinać z żeber duże płaty mięsa.
- Najpierw ugotujemy sobie porządny kawał mięsa, już z góry się cieszę na rosół - zapowiadał Jarek. - Pójdę po wodę z kociołkiem, a Mosipo niech tymczasem natnie drzewa na ogień. Na co tak patrzysz?
Pytanie skierowane było do Mosipo, który stał przyłożywszy rękę do oczu od słońca i zakłopotany wpatrywał się w krańce horyzontu na północy.
- To mi się nie podoba! - mówił potrząsając głową i wskazując na szarą smugę, występującą na brzegu jasnego błękitu nieba, tuż nad linią horyzontu. - Przypuszczam, że burza idzie.
- A, co tam! To jeszcze daleko! - zauważył beztrosko Pit rzuciwszy tylko okiem.
Jarek był zdania, że tym bardziej należy się pośpieszyć, by im deszcz nie zniszczył rosołu. Zawrócił pod palmę, gdzie Pit zostawił ich zawiniątko przed wyruszeniem na łowy, zabrał kociołek i poszedł nad wodę. W odległości jakichś stu kroków płynęła niezbyt głębokim wąwozem płytka rzeczułka. Zejście nad nią i nabranie wody wymagało zaledwie kilku minut, toteż Jarek już po chwili był gotów. Postawił kociołek na ramieniu i ruszył szybkim krokiem, gdy nagle usłyszał jakiś głuchy łoskot, przypominający odgłos dalekiej burzy.
- Miał rację Mosipo - rzekł do siebie.
Nie uszedł ani dziesięciu kroków, gdy ujrzał, że jakaś ciemna lawina z niesłychaną szybkością wali w stronę wąwozu. Była to zwarta masa ciał zwierzęcych, nad którą sterczały w górę dziwacznie powykręcane rogi. A ziemia aż dudniła pod tysiącami kopyt...Boże, te antylopy pędzą prosto ną mnie! - przemknęło mu przez myśl.
W pierwszej chwili osłupiał z przerażenia, lecz nie było czasu do namysłu: zwarta masa oszalałych zwierząt parła wprost na niego. Jeszcze chwila, a przewali się po nim... Rzucił kociołek, rozejrzał się wystraszony. U stóp płynęła wąska rzeczułka, pokryte pnączami zbocza wąwozu były tuż pod ręką, lecz już pierwsze spojrzenie mówiło mu, że tam nie może szukać ratunku. Stoki nie były zbyt wysokie, ale strome jak ściana, a nędzne rośliny pnące tak wątłe, że nie dałyby mu oparcia przy wspinaniu.
Naprzód biec niepodobna, trzeba zawrócić! Już zawracał do szaleńczej ucieczki, gdy naraz błysnęło mu w myśli przypomnienie: obok miejsca, gdzie czerpał wodę, rośnie parasolowata akacja, a jej rozgałęziona korona sięga gałęziami tuż nad potok. Odwrócił wzrok - jak to może być daleko? Pięćdziesiąt kroków, może nieco więcej...
Słyszał za sobą ryki przerażonego stada, gdzie młodsze i słabsze sztuki ginęły pod kopytami silniejszych. Nie myśląc już o tym, co tak wystraszyło zwierzęta, pognał co sił w nogach. Zdawało mu się, że już czuje na karku oddechy rozszalałych zwierząt, że jeszcze chwila a zmiażdżą go ich kopyta.
Rozpaczliwy skok... i wyciągnięte ręce chwyciły najniższą gałąź. Śmiertelnie zmęczony chłopak w ostatniej sekundzie podciągnął się w górę. Ostre końce rogów pierwszych szeregów stada otarły się dosłownie o jego podeszwy. Gałąź była na szczęście dosyć gruba, więc jakoś się na niej utrzymał.
Rozsiadłszy się okrakiem Jarek dyszał z wyczerpania. Pod nim niby szybki pociąg przewalały się stłoczone i ściśnięte płowe grzbiety zwierząt.
Ledwie ucichł grzmot kopyt u wylotu wąwozu, a już nadbiegły inne antylopy - gnały wszystkie gatunki razem; kamy obok gnu, antylopy końskie i passany, dalej czarne z gęstą, ciemną grzywą i spiralnie kręconymi rogami, a za nimi antylopy-skoczki. Z masy rdzawych, brązowych i płowych ciał tu i ówdzie wychylała się długa szyja gazeli o maleńkiej główce. W innych okolicznościach widok tego niezwykłego zwierzęcia ucieszyłby Jarka na pewno, teraz jednakże nie było na to czasu. Stada gnały jak szalone dobywając resztek sił, tłoczyły się i przepychały w ciasnym stosunkowo wąwozie. Antylopa-skoczek, wykorzystując odrobinę miejsca w falującej gmatwaninie ciał, rwała do przodu długimi chyba na dziesięć stóp skokami. W biegu otarła się niemal o gałąź, na której siedział Jarek.
Chłopca zaintrygowała dziwaczna rysa, niby jakaś fałda skóry tworząca się przy tych niezwykłych skokach, lecz już po chwili inne widowisko przykuło jego uwagę. Za ciągnącym się wprost bez końca stadem beczących, szalonych z trwogi antylop ukazały się drapieżniki: hieny, szakale, dzikie psy, lamparty, a nawet para lwów. Chwilami mieszały się one wśród antylop, starały przedostać się naprzód, lecz co najciekawsze - nie miały wcale zamiaru atakować bezbronnych zwierząt, które jakby wcale nie dostrzegały drapieżników. Jarek zauważył, że lew pędzi wciśnięty między olbrzymią antylopę końską i antylopę gnu, lecz tym razem król zwierząt nię użył swej potwornej siły, by zaatakować któreś ze zwierząt. Chłopak miał wrażenie, że te wszystkie zwierzęta, z których jedne polowały na drugie, uciekające przed nimi w lęku i popłochu, teraz ogarnęło jakieś wspólne im uczucie, wspólna groza przed czymś, czego sam Jarek jeszcze nie rozumiał, co jednakże zmuszało je wszystkie do panicznej ucieczki, byle dalej od miejsca, w którym się znajdowały.
Chwilami szeregi zwierząt rozluźniały się nieco, lecz już wpadały w wąwóz nowe, spływające ze wszech stron strumienie zwierząt.
Siedząc na swej gałęzi Jarek nieustannie wpatrywał się w barwny kalejdoskop pędzących stad. Szły dzikie bawoły, o których doświadczeni myśliwi powiadali, że nie boją się nikogo i niczego, a groźniejsze są znacznie niż lwy czy lamparty. Potem biegły stada strusiów, a za nimi grupka żyraf: schylały długie szyje pod jego gałęzią i biegły ciężkim kłusem niby objuczone konie. Gdzieś dosłyszał trąbienie stada słoni, które jednak ominęły wąwóz, utorowawszy sobie drogę przez najgęściejszą dżunglę.
Na ziemi leżało coraz więcej martwych zwierząt, zdeptanych przez silniejsze sztuki, lecz ten żywy korowód, płynący barwnym strumieniem pod drzewem, depcący koryto płytkiej rzeczułki, zdawał się nie mieć końca.
Jarek odwrócił wzrok od ziemi i przez koronę drzewa spojrzał w górę. Wydało mu się, że nagle zrobiło się ciemniej, nie mógł jednak przez gąszcz liści i gałęzi dostrzec nieba, a horyzont zamykał ciasny wąwóz. Wdrapał się wyżej, stanął na samymi wierzchołku, ledwie mogąc utrzymać równowagę. Rozchyliwszy-; dach splecionych nad głową gałązek - osłupiał. Nie było słońca, nie było nieba, cały widnokrąg przesłaniała szarożółta zasłona.; Nie była to ani chmura, ani mgła... Jarek zastanawiał się, ca mogło wywołać taką zmianę, gdy nagle nozdrza jego uderzył: jakiś dziwny zapach. Wciągnął głębiej powietrze i zrozumiał od razu. W powietrzu płynęła woń spalonej trawy i tlącego się drewna... Czuł dym! Nie miał już wątpliwości: pożar stepu!
W drobnym ułamku sekundy zrozumiał sytuację i natychmiast skoczył po gałęziach w dół. Zapomniał o pędzących zwierzętach - władało nim jedno tylko uczucie: szalony strach, że wraz z akacją zginie w płomieniach. Już miał z najniższej gałęzi skoczyć w dół, gdy naraz serce zamarło mu w piersi: prócz zabitych zwierząt wąwóz był pusty, panowała w nim martwa, głucha cisza, przerywana tylko trzaskiem palącej się trawy...
Na ucieczkę już było za późno!
Wszędzie gdzie padło spojrzenie chłopca pełzały wąskie, szarawe smugi dymu, pośród nich zaś strzelały w górę jaskrawe, żółte płomyki. Pożar wtargnąwszy w wąwóz łapczywie pożerał wyschniętą trawę, wił się czerwonymi językami nad brzegami rzeczułki, z której zaczęły się podnosić białe kłęby pary, ogarniał krzewy zmieniając je w płonące pochodnie, osmalał ciała padłych zwierząt. Ostry, gryzący dym niósł z sobą wstrętny odór spalonej sierści.
Jarek wdrapał się wyżej w koronę drzewa. Gdzie spojrzał, widział wszędzie falę czerwieni, rozlewającą się po okolicy niby morze ognia.
Trzask ognia zlewał się w nieustanny, przeciągły huk, przewalający się nad stepem niby odgłos burzy.
- Spalę się tutaj albo się uduszę - mruknął do siebie z trudem chwytając oddech.
Groza zabiła w jego mózgu wszelkie inne myśli. Nie pamiętał o domu, o przyjaciołach, nie pamiętał nic ze swego niedługiego życia. O jednym tylko marzył, o jedno tylko walczył: schwytać jak najwięcej powietrza w płuca, lecz to właśnie powietrze wydzierał mu drapieżnie szalejący w dole pożar.
Na wierzchołku drzewa było jeszcze znośnie, tu nie dusił się tak bardzo. Ale oddech rwał się, był coraz szybszy, chłopak zanosił się kaszlem, aż łzy spływały mu z oczu. Zatruta rozpalonym powietrzem krew tętniła w skroniach, jakby je miała rozsadzić. Czas płynął rozpaczliwie wolno.
Ze swego miejsca Jarek niewiele widział, zresztą teraz nic już go nie interesowało.
Nagle, gdy już był pewien, że lada chwila pękną mu płuca, wionęło mu w twarz świeże powietrze. To powiew powstały skutkiem przemieszania się warstw powietrza przy pożarze. Niósł jeszcze woń spalenizny, lecz wobec tego, co zatruwało płuca długie minuty, był to orzeźwiający dar nieba. Chłonął go łapczywie pełnymi haustami... Powoli i myśli zaczęły się rozjaśniać, co jednak wcale nie przyniosło mu ulgi. Niepokoił się o przyjaciół - co się z nimi stało? Czy żyją? Na pewno pożar dopadł ich w otwartym stepie, a jeśli nawet mieli czas schronić się gdzieś na drzewo, to prawdopodobnie spłonęli wraz z nim.
Teraz dopiero Jarek poczuł dotkliwy ból w udzie. Szukając przyczyny stwierdził, że ma spalone ubranie - płomienie sięgające drzewa spaliły liście i drobne gałązki, przypiekły także i jego nogę. Od cięższych ran uchroniły go zapewne wysokie buty. A drzewo nie spaliło się tylko dlatego, że tkwiąc korzeniami w brzegu rzeczułki było dostatecznie wilgotne.
Co z Pitem i Mosipo? Ta jedyna w tej chwili troska kamieniem legła na sercu chłopca.
Trzeba natychmiast ruszyć ich szukać!
Zaciskając z bólu zęby zsuwał się powoli na niższe gałęzie. Oparzona noga dokuczała nieznośnie. Warto chyba nad rzeczką zrobić mokry okład... Przez rzadkie gałęzie widział już wyraźnie ziemię. Wody w rzeczułce ubyło znacznie: ledwie drobny strumyczek sączył się samym środkiem koryta. Już postawił nogę na najniższej gałęzi, gdy nagle uwagę jego zwrócił jakiś cichy dźwięk. Coś przypominającego gniewne parskanie ich kotki Fifki, gdy drażnił się z nią lub próbował zabrać któreś z kociąt. Parskanie to dobiegało z góry... Jarek podniósł głowę i dech zamarł mu w piersiach. Niezdolny do najmniejszego ruchu szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał się w wielkie, płowożółte zwierzę z czarnymi plamami na futrze. Zwierz miał głowę kota i błyskające wściekłością zielone oczy.
12. Łowcy strusiów
„Na pewno nie kot, bo za duży” - myślał Jarek starając się opanować pierwsze wrażenie.
Wyciągnięty i przytulony do gałęzi zwierz z trudem utrzymywał równowagę. Ciało jego - nie licząc ogona, który sam mierzył co najmniej trzy stopy - miało długości dobrych pięć stóp. Głowa identyczna jak u kota, lecz w wyrazie pyska było coś tak okrutnego, że na pewno nikt nie miałby ochoty pogłaskać go, nawet gdyby zwierzę gotowe było poddać się takiej pieszczocie.
„Lampart!” - przemknęło chłopcu przez myśl, a całe ciało aż zdrętwiało z przerażenia.
Był najzupełniej bezbronny, nie miał przy sobie nawet zwyczajnej szpilki, lecz nie o tym w tej chwili myślał. Pod czaszką tłoczyły mu się wspomnienia najrozmaitszych opowiadań myśliwskich o lampartach. Opinie były sprzeczne - Jarek słuchając ich sam właściwie nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, w co wierzyć. Jedni, wytrawni myśliwi - wśród nich także stryj Martin, łowca słoni - twierdzili, że lampart, jak każdy inny drapieżca, woli za dnia schodzić człowiekowi z drogi, nie przymuszony sytuacją nie atakuje pierwszy. Byli natomiast i inni, którzy bynajmniej nie podzielali tej opinii, a słynny ze swych polowań na lwy burski myśliwy Cronnink z najwyższą pogardą mówił zazwyczaj o lamparcie. Twierdził, że woli stanowczo spotkać oko w oko dwa lwy, niż jednego lamparta, ponieważ lampart to okrutna, krwiożercza bestia, która zabija z samej żądzy mordu, a ponieważ świetnie wspina się po drzewach, potrafi wejść za człowiekiem na drzewo, do czego żaden lew się nie posunie. W ogóle myśliwy ten bardzo nieprzyjemnie wyrażał się o tym drapieżcy z pięknie ubarwioną skórą.Co robić? Rozgorączkowany mózg Jarka szukał odpowiedzi na to pytanie. Jedno tylko wiedział: teraz wszystko zależy od humoru lamparta. Obserwując go zauważył, że zwierz nie ma bynajmniej pokojowych zamiarów. Białawą sierść na brzuchu miał przysmaloną od ognia, pewnie więc dokuczał mu ból, prócz tego niepewna pozycja na długiej, cienkiej gałęzi nad głową Jarka także nie nastrajała go radośnie. Bestia jeżyła groźnie wąsiska i świdrowała chłopca nienawistnym spojrzeniem. Na drzewie szukała schronienia przed pożarem - teraz, gdy już miała opuścić tę lichą kryjówkę, w poprzek jej drogi staje jakieś dziwaczne stworzenie o białej skórze. Podobne do niego istoty już widywała, nie wahała się ich atakować, tamte jednakże miały skórę czarną. Różnica w barwie skóry zdezorientowała zwierzę na chwilę, ale uginająca się pod jego ciężarem rozkołysana gałąź nagliła do działania.
Jarek klęcząc na swej gałęzi trzymał się jej kurczowo rękami i przytulony bokiem do pnia z ukosa spoglądał w górę. Doskonale wiedział, że szybki skok na ziemię nie miałby sensu. Wprawdzie myśliwi różnili się w ocenie charakteru lamparta, jednakże byli zgodni w opinii co do jego stalowych mięśni i niesłychanej szybkości. Nim zdołałby dotknąć nogą ziemi, lampart już siedziałby mu na karku. Ech, gdyby tak po drugiej stronie pnia była gałąź na tej samej wysokości... Można by szybko przeskoczyć za pień i odgrodzić się nim od lamparta. Nie miał wcale zamiaru uciekać przed drapieżcą dokoła pnia po gałęziach, ale może zyskałby na czasie, lub może lampart - widząc, że już nie stoi mu w drodze - zrezygnowałby z ataku?
Nie odważył się jednak ani na chwilę odwrócić wzroku od zwierzęcia, by sprawdzić, czy istotnie po drugiej stronie akacji nie ma odpowiedniej gałęzi. Słyszał gdzieś, że człowiek siłą spojrzenia najdzikszą bestię potrafi okiełznać i zmusić do posłuszeństwa, więc z całej siły wytrzeszczał oczy na lamparta. Widocznie jednak rzecz taka udawała się tylko tam, gdzie drapieżnik musiał przez cały czas patrzeć człowiekowi prosto w oczy. Ten lampart natomiast miał inne obyczaje: nie interesując się spojrzeniem Jarka uważnie oglądał gałąź i najwyraźniej przymierzał się do skoku. Chyba jednak wynik oględzin nie zadowoli go, bo zaczął się powoli posuwać nad głową Jarka w stron” pnia. Chłopak zamarł z przerażenia widząc, że odległość miedz nim a drapieżcą zmniejsza się powoli, lecz nieubłaganie.
„Teraz na mnie skoczy!” - myślał co chwila, gdy lampa podsunąwszy się nieznacznie przywarował i namyślał się chwilę. Lecz jego prześladowca jeszcze nie był zadowolony: do skoku potrzeba mu było mocnego oparcia pod nogami, a ta wstrętna gałąź była i za cienka, i kołysała się nieustannie pod zbyt dużym ciężarem. Wreszcie zwierzak zdecydował się - uniósł się trochę, w oczach mignął złowrogi błysk...
W chwili, gdy już sprężone mięśnie miały rozluźnić się w gwałtownym skoku, w powietrzu rozległ się jękliwy świst lecących inkusów i kilka lśniących grotów zaryło się głęboko w bok bestii. Lampart ryknął chrapliwie, błyskawicznie przywarł do gałęzi, potem wpijając pazury w korę powoli dźwignął się na nogach... Lecz były to już ostatki sił... Jeszcze dwie dzidy poleciały śladem poprzednich - zupełnie już zbyteczne. Śmiertelne skurcze skręcały ciało zwierzęcia, po chwili lampart zwalił się z gałęzi w dół.
Cała ta scena rozegrała się tak błyskawicznie, że Jarek nie zdołał nawet zdać sobie sprawy z faktu, że dla niego oznacza to ratunek. Był jeszcze ciągle pod groźbą ataku bestii. Nagle wyrwał go z odrętwienia jakiś ostry głos, przemawiający w nieznanym mu języku. Spojrzał w dół: pod drzewem stało kilku Murzynów. Jeden z nich podszedłszy jeszcze bliżej, gestem kazał mu zejść.
Skoczył - w tej samej chwili Murzyni otoczyli go zwartym kołem przyglądając się ciekawie. Byli to mężczyźni wysokiego wzrostu i barczystej budowy, więc chociaż Jarek nie należał do małych chłopców, musiał patrząc na nich zadzierać głowę w górę. Drażniło go to wyraźnie i pozbawiało normalnej rozwagi. Na rozkazujący gest Murzyna, który uprzednio kazał mu zejść z drzewa, krąg wokół niego rozwarł się i chłopak stanął twarzą w twarz z olbrzymem - prawdopodobnie naczelnikiem jego oddziału. Nie miał co prawda przerzuconej przez ramię skóry lamparta, oznaki godności induna, ale ramię jego zdobiło kilka bransolet z poskręcanego drutu mosiężnego, a kręconą, gęstą czuprynę powplatane w nią ogony lampartów oraz innych drapieżnych kotów. Tylko biodra miał owinięte skórą szakala, poza tym był nagi. Całą jego broń stanowiła trzymana w lewej ręce asagają i dwa długie inkusy. Krótka, ze spłaszczonym nosem i niskim czołem twarz robiła niemiłe wrażenie. Powiększały je jeszcze dwie głębokie rysy, biegnące w górę od kącików szerokich ust - wrodzone znamiona okrucieństwa.
Zagadał do Jarka, ten jednak pokręcił głową: - Nie rozumiem - odparł po angielsku i powtórzył to samo po holendersku.
Naczelnik zmarszczył brwi, namyślał się chwilę. Jarek już chciał przemówić w języku seczuańskim, gdy naraz jakiś wewnętrzny głos przestrzegł go, by się nie zdradzał ze znajomością tego języka.
- Usibepu! - rzekł Murzyn wskazując na siebie i powtórzył wyraz parokrotnie. Potem palcem wskazał na Jarka.
Chłopak zrozumiał, że naczelnik pyta go o nazwisko.
- Horyna - odpowiedział.
- Ho-ry-na - powtórzył za nim bezbłędnie Murzyn oddzielając głoski. I powiódłszy ręką po swych ludziach dodał: - Matabele!
Jarkowi krew zamarła w żyłach. Więc to są ci słynni Matabelowie! A on sam wpadł w ręce ludzi, którym chciał wydrzeć więźniów... Pit i Mosipo pewnie nie żyją, jest więc zupełnie sam, bez broni w niewoli u ludzi, od których mógł oczekiwać, najgorszych rzeczy. Ogarnęła go zupełna rozpacz, ale depresja nie trwała długo. „Póki człowiek żyje, zawsze jeszcze ma możność naprawić swoje błędy” - powiadał ojciec, a Jarek teraz właśnie przypomniał sobie te słowa. Zacisnął usta, butnie zadarł głowę w górę, śmiało i bez lęku spojrzał w oczy naczelnika, który w dalszym ciągu na migi prowadził przesłuchanie.
Pokazując na siebie i na resztę Matabelów wyznaczył jakąś linię, wiodącą z zachodu na wschód i kończącą się łukiem w miejscu gdzie stali. Potem wskazał na Jarka i podniósł rękę pytającym gestem. Chłopiec odgadł, że naczelnik określając cel ich marszu chce wiedzieć, skąd przyszedł i dokąd idzie. Wskazał kierunek wprost z południa na północ, co wcale nie kolidowało z prawdą, ponieważ cały przyszły dzień mieli iść na północ, a dopiero potem skręcić na zachód, w stronę siedziby Lobenguli.
Naczelnik starał się jeszcze za pomocą gestów dowiedzieć, jaki jest cel wyprawy Jarka, gdzie jego broń i przewodnicy. Na pierwsze pytanie chłopak zrobił taką minę, jakby nie zrozumiał, nie udzielił też odpowiedzi, na dwa następne zaś odpowiedział przecząco. Tę wypowiedź naczelnik przyjął z uzasadnionym niedowierzaniem - biały chłopak sam w stepie i bez broni!
„No, czas byłby już ustalić, co właściwie te draby mają zamiar ze mną zrobić” - mówił sobie Jarek w duchu.
Wnosząc z pęku strusich piór, które niósł jeden z wojowników, oraz z braku tarcz bojowych u ludzi, doszedł już podczas przedłużającego się śledztwa do przekonania, że to żadna wojenna ekspedycja, lecz oddział zajęty polowaniem na strusie. Teraz także zrozumiał przyczynę pożaru stepu, słyszał bowiem od myśliwych, że Murzyni często zapalają trawy, by nagnać strusie w odpowiednim kierunku, gdzie już czeka na nie w zasadzce inna grupa łowców. Postanowił, że będzie tak postępował, jakby się znalazł wśród; przyjaciół, z którymi po spotkaniu musi się pożegnać. Skinąwszy przyjaźnie naczelnikowi zabierał się do odejścia. Zanim jednak zdołał uczynić dwa kroki, Usibepu - mocno ścisnął mu ręką ramię, a na krótki rozkaz podeszli dwaj ludzie i wzięli go między siebie. Naczelnik cofnął rękę, ale teraz trzymali go mocno za ręce obaj Matabelowie.
- Bulawajo, Lobengula! - powtórzył naczelnik parokrotnie wskazując ręką na zachód. Jarek wywnioskował stąd, że postanowił zabrać go jako jeńca, o którego losie zadecyduje sam król Matabelów.
Zamiary naczelnika budziły w nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony rad był, że w tej chwili nie grozi mu bezpośrednio żaden gwałt z ręki Matabelów, z drugiej zaś strony perspektywa roli jeńca królewskiego, którego los będzie najzupełniej zależny od dobrej woli Lobenguli, wcale nie była przyjemna.
„No tak, świetnie się składa - powiedział sobie w duchu. - Zamiast wyswobodzić Janka i stryjka Skalę, sam się dostałem do niewoli.”
Nadszedł moment, gdy na dobre zwątpił w sensowność swojej wyprawy. Bo jeżeli stryj Martin uzyskał od Lobenguli zwolnienie jeńców? W takim razie cała jego impreza to bezcelowe szaleństwo, które przy tym wszystkim pochłonęło prawdopodobnie życie dwu poczciwych Murzynów, a kto wie, czy on sam życiem go nie przypłaci. Przypomniał sobie opowiadania doświadczonych kolonistów burskich o Kafrach: o ich okrucieństwie i bezwzględnym traktowaniu ludzi posądzonych o szpiegostwo, nawet jeżeli są to biali. Przyznawał, że musiał się im wydać podejrzany. Sam, bez broni w sercu państwa Matabelów! Naczelnik musiałby chyba upaść na głowę, gdyby uwierzył, że jest niewinnym podróżnikiem idącym sobie spokojnie z południa na północ.
Ale naczelnik wcale nie upadł na głowę; podczas gdy Jarek pogrążył się w niewesołych myślach, rozesłał dwunastu swych ludzi na wszystkie strony, by szukali obozowiska wziętego do niewoli białego chłopca. Starannie pilnowany Jarek orientował się, co oznacza wymarsz kilkunastu ludzi, z wielką więc ciekawością czekał na wyniki poszukiwań. Może przyniosą jakieś wiadomości od Pita i Mosipo? Tylko jakie?... Bo jeżeli to będą tylko opalone kości?...
Wysiłkiem woli odegnał przykre myśli i zaczął się zastanawiać, jak by tu uciec Matabelom. Na razie nie mogło być o tym mowy, wąski wąwóz roił się wprost od czarnych wojowników - i może jednak uda się w nocy, gdy większość z nich spać się położy. Tymczasem usiadł wygodnie na trawie, a obaj jego strażnicy natychmiast zrobili to samo. Trzeba było czekać cierpliwie. Obserwował, jak ludzie zręcznie ściągali skórę z zabitego lamparta - dopiero teraz przyszło mu na myśl, że właściwie Matabelowie uratowali mu życie. Ale spojrzenie na ich odrażające twarze wnet odebrało mu ochotę do wszelkich podziękowań, których zresztą nie potrafiłby na migi wyrazić.
Jeden z ludzi przyniósł jakiś bezkształtny przedmiot, w którym Jarek z pewnym wysiłkiem rozpoznał własny kociołek. Przypomniał sobie, że rzucił go u wejścia do wąwozu; teraz z zainteresowaniem oglądał, co zrobiły z nim niezliczone kopyta przebiegających zwierząt. Ciężki miedziany kociołek wyglądał jak arkusz papieru, który ktoś zgniótł i rzucił.
- Nikt już w nim zupy nie ugotuje - westchnął Jarek i na pytanie Usibepu, czy to jego własność, odpowiedział twierdząco.
Słońce odmierzyło na niebie godzinę, potem jeszcze jedną, wreszcie skierowało się na przeciwległą ścianę wąwozu. Wysłani na poszukiwania Matabelowie wracali z pustymi rękami, składając krótki meldunek, który stale brzmiał jednakowo. Nic nie znaleźli. Czoło Jarka rozjaśniło się na chwilę nadzieją, że jego przyjaciele zdołali gdzieś w bezpiecznym ukryciu przeczekać groźny pożar stepu. Potem jednak uświadomił sobie, że pewno na stepie leżą olbrzymie masy kości padłych i spalonych zwierząt, wobec czego Matabelowie łatwo mogli przeoczyć resztki dwóch ludzi. I ta myśl znowu napełniła go rozpaczą.
Gdy wrócił ostatni z wywiadowców, naczelnik dał rozkaz do wymarszu. Wziąwszy jeńca między siebie raźno ruszyli do północnego wylotu wąwozu. Zaraz za nim skręcili wprost na zachód. Szli tak szybko, że chłopiec ledwie mógł za nimi nadążyć, nie pozostawało mu jednakże nic innego, jak dobywać wszystkich sił, bo przy każdym zwolnieniu tempa idący za nim Murzyn trącał go brutalnie drzewcem kopii w plecy, zmuszając do pośpiechu. Jarek milczał, zacinał zęby i za wszelką cenę starał się dotrzymać kroku swym strażnikom. Ale dobrze sobie wrył w pamięć twarz Murzyna, który nie szczędził mu razów, stanowczo postanawiając w duchu, że jak tylko okazja się nadarzy, nie zapomni się z nim policzyć.
Zdawało się jednak, że na taką okazję dość długo będzie musiał czekać, jeżeli się jej w ogóle doczeka. Matabelów było trzydziestu, wszystko ludzie barczyści i niezwykle solidnej budowy, prawdziwi wojownicy, sam to musiał przyznać. Ostatniego wieczora swego pobytu na farmie Horynów, przed odjazdem do Bulawajo, stryj Martin opowiadał, jak powstało państwo Matabelów. Wówczas chłopak wierzyć nie chciał, że założyło je zaledwie czterdziestu czarnych wojowników, którymi przed niespełna czterdziestu laty dowodził indun Moselikace. Sam słynny król Zulusów, Czaka, wysłał go wówczas na podbój nieznanych okolic. Król ten, człowiek, który zjednoczył Zulusów, wielokrotnie pokonał białych kolonistów z Kapsztadu, a tak świetnie pod względem wojskowym zorganizował Zulusów, że biali nadali mu przezwisko „czarny Napoleon”. Jarek nie mógł zrozumieć, jak czterdziestu ludzi mogło podporządkować sobie wiele tysięcy Makalaków i Maszonów, opanować olbrzymie przestrzenie, ciągnące się od Limpopo aż po Zambezi. Martin tłumaczył wówczas niedowierzającym mu słuchaczom, że wszystko to uzyskali Matabelowie bezwzględnym zagarnianiem w niewolę jednego kraalu po drugim; młodych chłopców z podbitych osad poddawali surowemu szkoleniu wojskowemu i zasalali nimi swoje” szeregi. Rzecz prosta, że utworzenie tego państwa nie trwało rok czy dwa; Moselikace parokrotnie otrzymywał od Czaki posiłki, chociaż niezbyt liczne.
Pomimo wiarogodnych szczegółów Jarek uważał to opowiadanie za jedną z owych legend, jakie ogromnie lubili opowiadać burscy myśliwi. Teraz jednak gotów był znacznie skorygować swą dotychczasową nieufność: ludzie, w których rękach się znalazł, to energiczni, doświadczeni i zdecydowani na wszystko wojownicy. Obserwował ich postawę, krok, dyscyplinę, wytrwałość w marszu, a także inne dodatnie cechy świadczące, że przeszli świetną szkołę wojskową i że są dobrze zahartowani. Obecnie gotów był uwierzyć, że grupka takich ludzi potrafi podporządkować sobie liczną osadę spokojnych Murzynów i stamtąd nadal prowadzić na wsze strony dzieło podboju. Niełatwo będzie uciec takim ludziom - mówi sobie w duchu, lecz mimo wszystko nie tracił nadziei.
Całe dwie godziny wytrwale i szybko maszerowali przez wypalony step, pokryty szaroczarnym popiołem: gdzieniegdzie tylko sterczały zwęglone kikuty drzew, żałosne pozostałości niszczącego żywiołu ognia. Słońce schodziło już nad linię horyzontu, gd dotarli do lewego ramienia rzeki Umsingwani. Szerokie koryto rzeki niby tama zagrodziło drogę płomieniom - przeciwległy brzeg wabił oko nietkniętą zielenią. Po płytkich mieliznach Matabelowie wraz z Jarkiem przeszli rzekę - woda nie sięgała im nawet do pasa - i na przeciwległym brzegu rozłożyli się obozem.
Jarek zmordowany rozciągnął się na ziemi - ogromnie by szczęśliwy, że nadszedł wreszcie moment odpoczynku. Nikt mu na razie nie przeszkadzał. Od chwili, gdy stracił swego kucyka Jima, Jarek dość miał okazji do zaprawy marszowej, więc jak dotąd, uważał się za nienajgorszego piechura. Teraz jednak zrozumiał, że długo jeszcze musi trenować, by dorównać Matabelom. A szli wszystkiego dwie godziny! Więc co dopiero będzie jutro? Zresztą, kto wie, może do jutra zdoła się im wymknąć?
Takie snuły mu się po głowie myśli, gdy leżąc uważnie obserwował przygotowania Matabelów do noclegu w stepie. Były one bardzo proste: Murzyni nie rozpalali ogniska, nie myśleli także o tym, by w jakiś sposób zabezpieczyć się przed nocnym chłodem. Usiedli w trawie - zauważył, że otoczyli go ciasnym kołem - i zabrali się do wieczerzy: suszonego wołowego mięsa. Podali i jemu spory kawałek. Jarek ze zmęczenia zapomniawszy o głodzie z pewną niechęcią zabierał się do jedzenia. Widocznie jednak intensywna praca szczęk, nieodzowna do zżucia twardego jak podeszwa mięsa, pobudziła apetyt, bowiem uporał się ze swą porcją w tym samym czasie co Matabelowie.
Ciekaw był, co Matabelowie z nim zrobią kładąc się spać. Jak dotychczas był wolny, jeżeli więc Murzyni nie nałożą mu więzów licząc, że nie zdoła wydobyć się z ich kręgu, to może udałoby się coś przedsięwziąć. Planom jego sprzyjał także brak ogniska. Wprawdzie księżyc był w pełni, ale po pożarze stepu pozostała w powietrzu warstwa dymu, która niby mleczna szyba pochłaniała, a zarazem rozpraszała światło. Już w odległości dwudziestu metrów przedmioty rysowały się niewyraźnie jak cienie, po dalszych dziesięciu metrach ginęły w ciemnościach.
Gdy przechodzili rzekę, nieznacznie obserwował okolicę. To miała być droga ewentualnej ucieczki: na drugi brzeg, a potem na miejsce, gdzie rozstał się z Pitem i Mosipo. Najpierw będzie się starał odszukać towarzyszy lub przynajmniej stwierdzić, że nie żyją, potem dopiero może powziąć jakąś decyzję. Był bezbronny i niewielką miał nadzieję na zdobycie jakiejś broni, liczył jednak że nie będzie mu potrzebna - w rzece nie było krokodyli, drapieżców także nie widział tak wiele, by trzeba się było co krok obawiać.
Ledwie tylko pomyślał, a „już wszelkie projekty obróciły się wniwecz. Nie uprzedziwszy go ani słowem - zresztą Jarek i tak by nie zrozumiał - jeden ze strażników chwycił go brutalnie za ręce, złożył je pięściami do siebie, drugi zaś owinął je cienkim, lecz bardzo mocnym sznurkiem z łyka i starannie związał. Potem wbił głęboko w ziemię dwie asagaję, mniej więcej w odległości dwóch stóp od siebie, i przywiązał do nich nogi Jarka. Wszystko to odbyło się tak szybko i sprawnie, że Jarek na pewno nie odmówiłby im wyrazów uznania, gdyby to o kogo innego chodziło.
- No, nie jesteście specjalnie pomysłowi - mruczał pod nosena z pogardliwą miną. - Już mnie tak niedawno związali, a jednak jakoś się wydostałem!
Wnet jednak miał się przekonać, że mimo wszystko Matabelowie byli trochę dokładniejsi niż diamentowi ludzie. Oto pilnujący go strażnik drugi koniec sznura krępującego ręce jeńca owinął wokół własnej ręki i nie tylko pilnował stale, by sznur był mocno, napięty, ale od czasu do czasu szarpał nim, jak gdyby chciał zwrócić uwagę więźnia na to, że czuwa.
Ta sumienność straży, która nie ufając dostatecznie własnym oczom zaprzęgła jeszcze do pomocy i dotyk, nienaturalna pozycja związanego ciała, a przede wszystkim chłód nocny sprawił, że Jarek spał bardzo niespokojnie i budził się co chwila. Nigdy jeszcze chyba tak nie zmarzł, jak owej nocy. Wprawdzie złodzieje koni zabrali im koce i namiot, ale zawsze radzili sobie w ten sposób, że na noc rozpalali dwa ogniska i kładli się spać między nimi. Mimo całej uzasadnionej wściekłości na Matabelów Jarek spoglądał na nich z pewnym podziwem, widząc, że leżący obok niego na trawie ludzie znacznie mniej mają na sobie ubrania niż on, a jednak nie uważają za potrzebne chronić się przed chłodem afrykańskiej nocy, która potrafi rtęć termometru obniżyć do zera.
W takich okolicznościach nie mogło, być mowy o ucieczce; Jarek witał świt jak moment wyzwolenia z męczarni. Rankiem zdjęto mu więzy, lecz dobrą chwilę musiał machaniem rękami i nogami starać się przywrócić normalny obieg krwi. Gdy wreszcie wstał, aż się zatoczył i łzy bólu stanęły mu w oczach. Na twarzach Matabelów nie dostrzegł jednak śladów współczucia i to obudziło w nim ambicję: Zacisnął zęby, zrobił najbardziej obojętną minę, na jaką go było stać. Marsz rozgrzał mu nieco krew, a śniadanie, składające się z takiego samego jak na kolację kawałka suszonego mięsa, dodało mu nieco sił. Mimo to szedł znacznie wolniej niż poprzedniego dnia. Zanim jeszcze słońce doszło do zenitu zwalił się i leżał nieruchomo, obojętny na liczne razy, jakie posypały się na jego plecy.
13. Milczący wróg
Przez chwilę Usibepu przyglądał się, jak jego ludzie biją jeńca, potem krótkim rozkazem zabronił im tego. Począł naradzać się z kilkoma wojownikami, którzy - sądząc po ozdobach we fryzurach - zajmowali bez wątpienia jakieś wyższe stanowiska w oddziale. Skutek tej narady był taki, że postanowili łagodniej obchodzić się z białym więźniem, ponieważ chcieli stawić go żywego przed oblicze króla Lobenguli. W związku z tym Usibepu nakazał długi południowy wypoczynek.
Jarek ocknął się tymczasem z omdlenia. Podano mu taką porcję mięsa, że połowę musiał zwrócić. Po południu maszerowali znacznie wolniej, zresztą teren oddzielający oba ramiona rzeki Umsingwani był górzysty i nie pozwalał na ostre tempo marszu.. Po drodze dwukrotnie jeszcze wypoczywano, wskutek czego wieczorem znaleźli się o dobrych pięć mil od brodu na prawym ramieniu rzeki, którą dawno już powinni mieć za sobą.
Na noc naczelnik zastosował wobec więźnia dalsze ulgi. Nie związano go wcale, a prócz tego dano mu do przykrycia skórę lamparta, który tak nieprzyjemnie zachował się wobec niego na drzewie. Za to dwaj Murzyni siedli tuż obok chłopca i przez całą noc nie spuścili z niego oka. Skóra lamparta cuchnęła obrzydliwie, ale ponieważ powonienie jest najbardziej uległym zmysłem ludzkim i bardzo szybko przestaje się buntować, Jarek spał jak kiedyś w domu na łóżku i nie obudził się ani razu.
Rano czuł się rześki i wypoczęty, postanowił jednak nie zdradzać się z tym przed Matabelami. Udawał, że jest równie wyczerpany jak poprzedniego dnia i absolutnie nie dał się wściekłymi spojrzeniami zmusić do szybkiego marszu.
- A lećcie sobie, wariaty, skoro się wam tak podoba, tylko beze mnie! - odezwał się po czesku do naczelnika uśmiechając się przy tym uprzejmie, a równocześnie tak zgrabnie zakulał, że twarz Usibepu wykrzywiła się obrzydliwym grymasem.
Jarek doszedł do przekonania, że wśród Matabelów panuje surowa dyscyplina, bo inaczej naczelnik, nie licząc się z rozkazem króla co do traktowania cudzoziemców, byłby go na miejscu ukarał. Tymczasem wyładował on swą złość w taki sposób, że przeciągnął porządnie trzonkiem asagai człowieka, który niosąc jego strzelbę nieopatrznie zaczepił kolbą o drzewo. Ta właśnie strzelba zwróciła teraz uwagę Jarka - ze zdumieniem skonstatował, że to nowoczesna dubeltówka, ładowana od tyłu gotowymi nabojami. Przypuszczał, że naboje znajdują się w mieszku ze skóry antylopy, który ten sam Murzyn miał zawieszony u pasa. Od tej chwili oczy chłopca często biegły ku dubeltówce, jakby je wabiła jakaś czarodziejska moc. Przy okazji obejrzał także uzbrojenie innych ludzi, stwierdził jednak, że w większości stanowią je asagaję i inkusy. Czterej tylko wojownicy posiadali także strzelby, ale stare skałkówki, nabijane od przodu. Wobec dubeltówki naczelnika były to bezużyteczne graty.
Słońce już stało wysoko na niebie, gdy po raz drugi przeszli w bród Umsingwani; przed samym południem znaleźli się nad dopływem tej rzeki, który rozlewał się bardzo długim i stosunkowo wąskim bagnem. Przez bagno wiodła twarda ścieżka, którą Matabelowie dobrze znali, ale ku wielkiemu zdziwieniu Jarka, zanim jeszcze minęli moczary, naczelnik nakazał postój. Znaleźli się właśnie w miejscu, gdzie twardy grunt rozszerzał się, tworząc jak gdyby wysepkę. Zamiast trzcin rosły tu krzaki mimozy i kępy grubych akacji. Poprzez zarośla wiodła przebita szeroka ścieżka, na której teraz stłoczyli się Matabelowie. Jarek nie orientował się, co zaszło na przedzie. Naczelnik natychmiast po naradzie z dwoma wojownikami wydał rozkaz - Jarek spojrzał, ze zdumieniem: oto Matabelowie szybko zaczęli się wspinać na akacje. Nie bardzo miał czas podziwiać ich zręczność; jeden z siedzących na gałęzi tuż nad nim ludzi pochylił się, chwycił go ręką za kołnierz, drugi uniósł go za nogi i zanim na wpół uduszony chłopak zdołał się opamiętać, już siedział na gałęzi między dwoma Matabelami.
Teraz całą okolicę miał przed sobą jak na dłoni. Zdumienie jego nie miało granic, gdy zobaczył, co zagnało na drzewa tych niezłomnych wojowników. O jakichś sześćdziesiąt kroków z przodu, w miejscu, gdzie droga przez moczary wychodziła na twardy grunt, spokojnie pasło się liczne stado bydła! Przyjrzawszy się mu jednak dokładniej, Jarek stwierdził, że to wcale nie potulne bydło domowe, ale dzikie kaferskie bawoły, którym każdy myśliwy najchętniej schodzi z drogi. Z podziwem obserwował potężne rogi zwierząt, niezwykle szerokie u nasady, śmiałymi łukami rozkładające się po obu stronach głowy, które bardzo przypominały ramiona wielkiej kotwicy okrętowej. Obliczając na oko, doszedł do wniosku, że odległość między końcami obu rogów wynosi przynajmniej trzy stopy. No tak, to groźna broń, mogła napędzić strachu nawet Matabelom, tym bardziej że i wymiary zwierząt wcale nie były mniej imponujące. Niektóre sztuki dorównywały wzrostem najroślejszym wojownikom. Skórę miały niemal bezwłosą, barwy szaroczarnej, wpadającej w odcień granatowy, która dziwnie odbijała na tle czerwonawego brązu innych zwierząt.
Próbując zorientować się w wielkości stada Jarek doliczył się około pięćdziesięciu sztuk. Im dłużej się im przyglądał, tym bardziej nie mógł zrozumieć, skąd się wzięła straszliwa ich opinia. I jakiś odcień lekceważenia dla Matabelów zrodził się w jego sercu - ci czarni aż na drzewa przed nimi uciekli! Przecież to zupełnie niewinne zwierzęta, wyglądają na dosyć nieruchawe z tym swoim zwalistym cielskiem, krótkimi nogami i niewielkim garbem za małą głową, spoza której niby dwa wachlarze sterczą śmiesznie wielkie, obrośnięte sierścią uszy.
Chłopak był ciekawy, co Matabelowie będą robić, by zegnać stado z drogi. Czuł się ogromnie zawiedziony, gdy ci dzielni wojownicy zaczęli wrzeszczeć z całych sił.
- No tak, tego wrzasku zlękłoby się nawet najbardziej uparte bydlę! - powiedział do siebie z pogardą.
Po chwili jednak zdumiał się: bawoły nie zdradzały najmniejszego niepokoju. Wprawdzie kilkoro zwierząt odwróciło głowy w stronę awanturników, ale reszta pasła się spokojnie, zupełnie jakby nic się nie działo. Matabelowie darli się póki im starczyło tchu w piersiach, potem jednak zabrali się do inkusów. Tu dopiero Jarek mógł podziwiać ich umiejętności. Dwunastu ludzi siedzących na najwyższych gałęziach rzuciło oszczepy, z których ani jeden nie chybił celu! Trafione zwierzęta wspinały się, ryczały z wściekłości raczej niż z bólu, bo rany nie były zbyt poważne. Jeden tylko okazały bawół, w którego boku utkwiły aż trzy oszczepy, zatoczył się, powoli obsunął się na przednie nogi, potem ugięły się pod nim i tylne, wreszcie głowa opadła na ziemię. Jeszcze krótki, chrapliwy ryk i zwierzę znieruchomiało.
Niepokój zranionych zwierząt udzielił się teraz całemu stadu; nadlatujące ciągle coraz nowe inkusy, trafiające w z góry upatrzone cele, zwiększały jeszcze ten niepokój. Kilka dalszych zwierząt zwaliło się w śmiertelnych drgawkach, mimo to stado nie zdradzało ochoty do opuszczenia placu boju. Gdy ostatni inkus poleciał w stronę stada, Matabelowie sięgnęli po strzelby. Teraz Jarek przekonał się, że o ile oszczepy ciskali wprost po mistrzowsku, o tyle strzelcy z nich byli marni. Udało im się zranić kilka bawołów, nie położyli jednak żadnego, chociaż do tak wielkiego celu strzelali z odległości najwyżej siedemdziesięciu kroków.
Można by darować jeszcze liche strzelanie ludziom uzbrojonym w skałkówki, ale nieporadność naczelnika oburzyła Jarka głęboko. Jakże można tak fatalnie strzelać z tak wspaniałej broni! On sam był dobrym strzelcem, wytrzymywał konkurencję nawet z Burami, dla których położenie antylopy w biegu z odległości dwustu kroków było rzeczą zupełnie normalną. Chłopak posiadał cudowny dar błyskawicznego mierzenia, z jakim śię już człowiek rodzi, więc teraz śmiać mu się chciało, gdy widział, jak Usibepu opiera lufę lekkiej stosunkowo strzelby o gałąź, by strzał był pewniejszy, mierzy długo i starannie, a potem kula przelatuje o dwie lub trzy stopy od upatrzonego celu.
- Daj no to, ty niezdaro! - krzyknął zniecierpliwiony do naczelnika, wykonując przy tym gest tak wymowny, iż Usibepu zrozumiał, o co mu chodzi.
Murzyn zawahał się sekundę, lecz potem wręczył mu świeżo nabitą broń. Jarek chciwie sięgnął ręką. Teraz ma broń w ręku - przemknęło mu przez myśl - może to właściwy moment do ucieczki? Ale wnet porzucił tę myśl. Mógłby pobiec tylko z powrotem, a ci szybkonodzy Matabelowie natychmiast by go dogonili. Dwu z nich ustrzeliłby, ale co dalej? Nawet gdyby miał naboje - a przecież ich nie miał! To zresztą dubeltówka myśliwska, a nie wielostrzałowy karabin, z którym można by stawić czoło licznej grupie nieprzyjaciół. Bardzo szybko zorientował się w sytuacji i całą uwagę skupił na broni. Murzyn obchodził się z nią bardzo podle, była mocno zniszczona i brudna, więc chłopak nawet nie mógł odczytać nazwy fabryki, wyrytej na małej płytce za zamkiem, mimo to domyślił się, że trzyma w ręku piękną lankasterkę doskonałej produkcji.
Chłopak nie wiedział o tym, że portugalscy kupcy z Mozambiku zaopatrują Matabelów we wszelkie możliwe towary, biorąc od nich chętnie w zamian nie tylko skóry zwierząt i płody ziemi, ale także zagarnięte stada, a nawet czarnych niewolników. Skontrolowawszy broń złamał ją, przekonał się, że nabój kulowy i spłonka są w porządku, wsunął go z powrotem do lufy i zamknął strzelbę. Uśmiechnąwszy się do naczelnika, który z nietajoną drwiną obserwował jego poczynania podejrzewając, że biały chłopak nigdy nie miał strzelby w ręku, podniósł broń do oka i niemal nie mierząc wystrzelił kolejno z obu luf. Pierwsza kula trafiła w komorę olbrzymiego bawoła, drugą - dla pewności - Jarek wpakował w oko zwierzęcia, gdy śmiertelnie ranne pierwszym strzałem próbowało jeszcze dźwignąć głowę. Potężny zwierz runął aż ziemia zadudniła, a krótki ryk - łabędzi śpiew kaferskiego bawołu - ogłosił jego śmierć.
Matabelowie wybuchnęli pochwalnym wrzaskiem. Niestety, Jarek nie miał czasu zademonstrować im dalszych przykładów swej czarodziejskiej sztuki strzelania. Jego podwójny strzał stał się jakby hasłem - całe stado nieprawdopodobnie szybko odwróciło się w stronę napastników i pochyliwszy łby, z powiewającymi w górze ogonami, dzikim galopem ruszyło ku drzewom. Przerażony naczelnik wyrwał Jarkowi strzelbę z ręki, nie zdołał jednakże jej załadować, gdy już rogi rozwścieczonych zwierząt uderzyły w drzewa.
Uderzenia były tak mocne, że pnie rosłych akacji zakołysały się. Jarek ledwie miał czas kurczowo schwycić się obu rękami gałęzi, na której siedział. Potężny wstrząs, wywołany atakiem kilku głów, rozkołysał pień niby straszliwy orkan wyrywający drzewa z korzeniami. Ryk przerażenia wielu gardeł odwrócił jego uwagę w inną stronę: jedno ze słabszych drzew nie wytrzymało ataku i mocno przechylone ledwie trzymało się resztką korzeni. Widział siedzących na nim dwóch ludzi, którzy kurczowo obejmowali pień rękami; dwaj inni, którzy przedtem siedzieli wysoko na gałęzi, teraz pośpiesznie podnosili się z ziemi. Patrzył na nich tylko przez mgnienie oka - zaraz potem zniknęli pod zwałem ciał bawolich. Gdy po chwili raz jeszcze zwrócił mimo woli spojrzenie w tę stronę, dostrzegł już tylko bezkształtną masę Ciał rozdeptanych na miazgę.
- Nie, teraz wierzę już we wszystko, co ludzie mówią o tych przeklętych bydlakach! - wyjąkał Jarek ocierając rękawem pot z czoła. - Słowo daję, że lew wobec nich to zupełnie niewinny kociak!
Zmierzywszy wzrokiem wytrzymałość pnia akacji, na której siedział, odetchnął z ulgą: by ją obalić, trzeba by zespołowego wysiłku kilku słoni.
Rozjątrzone bawoły nie zaniechały ataków: waląc rogami w pnie drzew starały się za wszelką cenę strząsnąć z nich swych wrogów. Na wpół wywrócona akacja nie wytrzymała powtórnego ataku: zwaliła się na ziemię w całej swej długości. Obaj Murzyni, którzy dotychczas trzymali się jej kurczowo, zręcznie skoczyli na nogi. Wiedzieli że nie ma mowy, by zdołali dobiec do najbliższego drzewa, więc odważnie stawili czoło rzucającym się na nich zwierzętom, wyciągając ku nim swe asagaję. Oczywiście, wszelki wysiłek był tu daremny - jakby ktoś chciał kijem powstrzymać w pędzie lawinę. Lecz mimo to Jarek spoglądał na wojowników z uczuciem głębokiego podziwu. Już w sekundę później zniknęli pod kopytami bawołów, a tych parę strzałów, jakie członkowie plemienia oddali w ich obronie, tyle pomogło, co groch rzucony o ścianę. Bawoły bowiem poruszały się z nieproporcjonalną do ich ciężkich, niezdarnych ciał szybkością. Tym razem Jarek musiał przyznać, że i najlepszy strzelec nie mógł mieć nadziei na pewny strzał.
Usibepu pokrzykiwał coś na swoich ludzi, ile mu sił starczyło, starając się zagłuszyć ryki rozwścieczonych zwierząt. Matabelowie zaczęli obłamywać drobniejsze gałązki i wiązać szybko w pęczki; ku wielkiemu zdumieniu Jarka wyjmowali ze swych futrzanych fartuszków pudełka zapałek siarkowych. Gdy wiązki gałązek zapłonęły, rzucali je ręką w stado. Ogniste pociski padały na grzbiety i głowy bawołów, w powietrzu rozchodziła się woń spalonej sierści. Poparzone zwierzęta zaczęły się cofać - Matabelowie zdwoili jeszcze wysiłki w rzucaniu pochodni. Teraz wokół drzew powstał szeroki krąg podnieconych i rozdrażnionych zwierząt; parę razy jeszcze kilka sztuk próbowało atakować, ale wreszcie wyczerpała się determinacja i tych najodważniejszych. Naraz, jakby się wszystkie porozumiały jakimś niedostrzegalnym znakiem, napastliwe zwierzęta odwróciły się tyłem do drzew, z których sypał się deszcz ognisty, i po chwili znikły wśród szuwarów.
Matabelowie podnieśli wrzask tryumfu, ale nie odważyli się jeszcze zejść z drzew. Rzucając raz po raz nowe, palące się wiązki stworzyli wokół drzew ognisty krąg i wtedy, pod jego osłoną, zaczęli złazić w dół. Czekali jeszcze długą chwilę, przykładając stale drewna na ogień i dopiero upewniwszy się, że bawoły „nie zamierzają powrócić, ruszyli w dalszą drogę.
Szli ostrożnie, z asagajami wysuniętymi w stronę rosnących po obu stronach trzcin; o pogrzebanie zabitych towarzyszy nikt z nich się nie zatroszczył. Potem znacznie przyspieszyli kroku, wciąż trzymając broń w pogotowiu. Tym razem i Jarek szedł możliwie spiesznie, już teraz nikt go nie potrzebował poganiać. Maszerowali tak całe trzy godziny przez porosły gęstymi krzakami step; dopiero dobrze po południu rozłożyli się obozem do obiadu na skraju wysokopiennego lasu. Jakkolwiek wszyscy byli przekonani, że nie mają się już czego obawiać, Usibepu kazał dla ostrożności rozpalić kilka ognisk, pomiędzy którymi się pokładli. Na ogniskach tych piekli świeże mięso zabitych bawołów. Jarek dostał tak olbrzymią porcję, że niełatwo dał sobie z nią radę. Teraz już Murzyni obchodzili się z nim łagodniej - widocznie pod wrażeniem jego strzeleckich umiejętności - chociaż ani na chwilę nie zaniedbali czujności, z jaką go pilnowali.
Mięso było upieczone fatalnie: miejscami ciekła z niego surowa krwawa posoka, gdzie indziej znów całe kawałki były spalone. Mimo to Jarek miał wrażenie, że nigdy w życiu nie jadł nic równie smacznego..
Odpoczynek nie trwał długo: gdy tylko skończyło się jedzenie, Usibepu dał rozkaz wymarszu. Grupa Matabelów z jeńcem pośrodku zagłębiła się w las. Początkowo był on rzadki, lecz w miarę posuwania się trafili na nieprzebytą gęstwinę, złożoną głównie z drzew wszelkiego gatunku akacji. Gdzieniegdzie tylko zjawiały się baobaby, z dziwacznie powykręcanymi gałęziami, drzewa tak rozłożyste i potrzebujące dla siebie tyle miejsca, że wokół nich tworzył się pusty krąg o średnicy kilkudziesięciu stóp. W koronach drzew beztrosko pokrzykiwały małpy, odpowiadały im całe rzesze skrzydlatego bractwa, z których najgłośniej wrzeszczały papugi z rudobrązową szyją. Las robił wrażenie dżungli nie tkniętej ludzką stopą. Były jednak takie miejsca, gdzie wyraźnie znać było interwencję człowieka, przecinającego ścieżki w najgęściejszych zaroślach. Jarek doszedł więc do przekonania, że Matabelowie chodzą tędy częściej, czyli że muszą być już niedaleko od siedziby Lobenguli.
Świadomość ta zaskoczyła go nieprzyjemnie - zaczął się intensywnie zastanawiać. Wiedział doskonale, że gdy znajdzie się w Bulawajo, nadzieja na ucieczkę będzie się równała zeru. A na życzliwość króla Matabelów także nie mógł liczyć - sądząc po tym, jaki los spotkał obu Skalów.
Czas najwyższy pożegnać się z nimi! - powtarzał sobie nieustannie i gorączkowo szukał jakiejś okazji. Tymczasem wyglądało na to, że okazja już się nie nadarzy. - Tam, gdzie «było nieco więcej miejsca, po obu stronach szli dwaj wojownicy, gdzie zaś ścieżka się zwężała, jeden szedł przed nim a drugi za nim w takiej odległości, że niemal następował mu na pięty. Chłopak czuł jego wzrok na plecach, wiedział, że ten człowiek pilnuje każdego jego ruchu. Prócz tego w grę wchodziła jeszcze kwestia broni: Jarek nie chciał uciekać z pustymi rękami, a tymczasem dubeltówka naczelnika była dość daleko. Niósł ją jeden z Murzynów idących w pierwszym szeregu, a od Jarka dzieliło go co najmniej pół tuzina Matabelów.
Rozciągnięte na znaczną odległość pierwsze szeregi oddziału wyszły na dość wąski i długi przesiek, powstały w drzewostanie prawdopodobnie wskutek najazdu owadów, szkodników leśnych, po których pozostały tylko rzadkie grupki gęstych krzaków. Nagle w tylnych, idących jeszcze wśród drzew szeregach, rozległy się okrzyki przerażenia, którym towarzyszył głuchy ryk jakichś zwierząt. Jarek przechodząc właśnie między ostatnimi drzewami natychmiast odwrócił się w stronę głosów, obaj jego strażnicy ulegając ciekawości zrobili to samo. Oczom ich przedstawił się niesłychany wprost widok: oto ostatnich idących w tyle Matabelów zaatakowały bawoły! Po opalonej sierści Jarek zorientował się natychmiast, że jest to to samo stado, które atakowało ich na bagnie.
Świadomość, że te wściekłe zwierzaki parę godzin szły cicho ich tropem, niewidoczne i wyczekujące odpowiedniego momentu do ataku, jak jakieś uosobienie żądzy zemsty, napełniła serce chłopca znacznie głębszym przerażeniem, niż widok rozpaczliwej walki zaatakowanych ludzi, którzy daremnie bronili się słabymi oszczepami przeciwko lawinie bestii. Oprzytomniawszy z pierwszego wrażenia spostrzegł, że naczelnik przedziera się z pierwszych szeregów w stronę zaatakowanych ludzi, a za nim pędzi Murzyn niosący w jednej ręce dubeltówkę, w drugiej woreczek z nabojami.
Chłopak jednym rzutem oka ocenił sytuację. Obaj jego strażnicy stali o parę kroków dalej, gotując się do rzucenia swych inkusów na atakujące bawoły, jego zaś osobą nie interesowali się zupełnie. Lada chwila człowiek niosący broń naczelnika będzie przebiegał tuż obok...
„Teraz albo nigdy!” - powiedział sobie Jarek w duchu, napinając wszystkie mięśnie do skoku. Oczywiście pierwsza część oddziału natychmiast dostrzeże jego ucieczkę, ponieważ wszyscy patrzą właśnie w jego stronę, ale na to już nie ma rady.
Murzyn z bronią znalazł się tuż, tuż. Gwałtownie wymierzone z całej siły kopnięcie butem w goleń Murzyna było tak bolesne, ze zwaliłoby nawet olbrzyma z bajki. Zanim jeszcze czarny runął na ziemię, Jarek wyrwał mu strzelbę i naboje, i dwoma długimi susami dopadł lasu.
Musiał przebiegać dość blisko walczących ludzi - ledwie rzucił okiem w tamtą stronę. Dwaj Murzyni leżeli na ziemi, zmiażdżeni dosłownie kopytami zwierząt, reszta zaś broniła się rozpaczliwie przed zespołowym atakiem kilku olbrzymich bawołów. Tak byli zajęci walką, że nie mieli czasu patrzeć na cokolwiek innego, więc też nie zwrócili uwagi na zbiega - największe niebezpieczeństwo groziło im ze strony bawołów. Zdawało się jednak, że także i te mściwe zwierzęta parzystokopytne z rodzaju pełnorogich interesowały się wyłącznie tym, co miały przed sobą. Jarek przebiegłszy szczęśliwie obok ludzi i zwierząt pędził olbrzymimi skokami, o ile tylko pozwalały mu na to rosnące dość blisko siebie drzewa. Wnet jednak spostrzegł, że nie uniknął pościgu. Matabelowie podzielili się na dwie grupy: większa pobiegła na pomoc napadniętym towarzyszom, mniejsza zaś - złożona z czterech ludzi - ruszyła za nim.
Koło ucha Jarka z gwizdem przeleciał oszczep: w pień drzewa, do którego właśnie biegł, grot inkusu wbił się z taką siłą, że aż drzewce zadygotało głuchym brzękiem. Rzut był wprost mistrzowski, ponieważ Matabel wykonał go w biegu, a drzewa uniemożliwiały mu dokładniejsze celowanie. Ale chłopak nie miał nastroju do podziwiania sportowych wyczynów; nadlatujący oszczep to dowód, że wrogowie depczą mu po piętach. Wsunąwszy głowę w ramiona zaczął kluczyć jak ścigany zając. Uniknął w ten sposób jeszcze dwóch inkusów, wyrzuconych niemal równocześnie, ale niestety znalazł się na skraju moczaru - nogi zaczynały grzęznąć coraz głębiej.
Uskoczył w bok i przez ramię rzucił spojrzenie w stronę prześladowców. Nie dostrzegł nikogo, dosłyszał natomiast jakiś podejrzany szelest w Krzakach tuż na granicy niepewnego terenu. Mogli to być Matabelowie, ale mogły być równie dobrze dzikie bawoły - Jarek doprawdy sam nie wiedział, którego z dwóch wrogów wolałby zobaczyć. Naraz z gęstwiny wypadła wielka antylopa kudu, mignęła mu tylko przed oczami i przepadła w lesie.
- Ależ ty mnie wystraszyłaś! - rzucił Jarek za nią, lecz nie miał nawet czasu przyjrzeć się dokładnie temu interesującemu zwierzęciu z ciałem jelenia, tylko większych rozmiarów, po którego bokach spływały wąskie, szare smugi, znaczące jakby ślady żeber na skórze, i z długimi, skręconymi w korkociąg rogami. Biegł dalej, lecz naraz coś go zastanowiło. Przecież kudu pobiegła ukosem w tył, musi więc natknąć się na ścigających go Matabelów... To dziwne: zawsze antylopy - bez względu na wiek - starają się raczej unikać ludzi, wiedzą bowiem, że niczego dobrego spodziewać się od nich nie mogą.
Gdzież ci Matabelowie? I już odpowiedź na pytanie nasunęła się sama: bez wątpienia wyprzedzili go, jeśli więc pobiegnie dalej, wpadnie w ich ręce. Przystanął i osłaniając plecy za drzewem rozglądał się... Jeden z wrogów ukrył się za pniem drzewa o jakichś zaledwie trzydzieści stóp na przedzie, które musiałby mijać w najbliższych sekundach... A drugi był jeszcze bliżej - właśnie przebiegał poza rosnącymi blisko akacjami. Jarek nie widział nikogo więcej, lecz mroziło go nieprzyjemne uczucie człowieka, którego obserwuje niewidzialny wróg.
Był otoczony - wypadało torować sobie drogę siłą! Świadomość przyszła błyskawicznie: zdążył jeszcze strzelić do przebiegającego wojownika zanim tamten skrył się bezpiecznie za drzewem. Nie chciał go zabić, dlatego też mierzył w nogi, chociaż strzał taki był mniej pewny. Murzyn wrzasnął przeraźliwie, przewrócił się i krwawiąc z przestrzelonego uda poczołgał się za drzewo, Jeszcze nie przebrzmiał krzyk, gdy padł powtórnie strzał: ukryty za drzewem Matabel wypuściwszy z rąk asagaję chwycił się za przestrzelone ramię.
Chłopak nie zdążył włożyć nabojów do strzelby, gdy obok rozległ się okrzyk wojenny; był tak głośny, że wróg musiał się znajdować bardzo blisko. Szybko odskoczył od osłaniającego mu plecy drzewa - dwóch potężnych Matabelów z dzikim wrzaskiem gnało na niego galopem nastawiając groźnie wyciągnięte groty asagai. Miał szczęście, że nie biegli jednakowo szybko i że nie zaatakowali go równocześnie. Uskoczył w bok przed lśniącym ostrzem i uderzeniem kolby zwalił na ziemię biegnącego przodem Murzyna. Zamierzył się do ciosu tak gorliwie, że gdy tamten upadł, niewiele brakowało, by sam się przewrócił - był to bowiem, ten Murzyn, który tak niemiłosiernie poganiał go w marszu. Zatoczył się więc i już nie miał czasu przeciwstawić drugiemu wrogowi. Matabel zwalił się nań całym ciałem, rzucił na ziemię i nieprzytomny z wściekłości wzniósł uzbrojoną w asagaję rękę do śmiertelnego ciosu. Jarek szarpnął się całym ciałem w bok, ale to nie mogło go już uratować. Czekał, aż ostry grot lada sekunda przebije mu plecy, gdy nagle usłyszał głuche uderzenie i łomot walącego się ciała. Błyskawicznie zerwał się i odwrócił... napastnik leżał na wznak na ziemi bez ruchu, oczy miał zamknięte, a obok niego leżało kiri, które zwaliło go na ziemię. Podniósł kiri, swoją strzelbę i zmieszany zaczął się rozglądać wokoło szukając nieznanego zbawcy.
Nie było nikogo - prócz leżących u jego nóg dwóch nieprzytomnych ludzi. Postrzeleni Matabelowie uważali za stosowne dobrze się ukryć przed nie chybiającą strzelbą białego jeńca. Jarek przez moment podejrzewał, że to jeden z nich rzucił kiri i przez pomyłkę zamiast w zbiega trafił w swego współplemieńca i Szybko jednak zarzucił to podejrzenie: po pierwsze u żadnego z Matabelów w tym oddziale nie widział kiri, po drugie, zaś wiedział jak Murzyni świetnie umieją się posługiwać tą bezgłośną bronią, niepodobna więc, by rzucili ją tak niezdarnie.
Powtarzający się krzyk papużki zwrócił jego uwagę na korony drzew. Spojrzał w tę stronę, gdzie odzywał się ptak i dostrzegł jakiś ruch w gałęziach odległej o pięćdziesiąt kroków akacji.
Wytężył wzrok - teraz już widział wyraźnie: jakaś czarna ręka ruchem przyzywała go do siebie. Nie namyślając się podbiegł szybko do drzewa, przystanął pod gęstą rozłożystą koroną i rozglądał się niezdecydowany, gdy nagle zauważył drzewce dzidy, którą jakaś niewidzialna ręka powoli opuszczała wprost na niego. Drzewce zatrzymało się o jakąś stopę ponad jego głową i kołysało się niespokojnie, jak gdyby zapraszając, by nie namyślał się długo i chwycił się go. Ale Jarek się wahał - a jeżeli to nieprzyjaciel ukrył się na drzewie i w ten sposób chce go wciągnąć w pułapkę?
Raz jeszcze spojrzał wokoło, lecz nigdzie nie zauważył żywej istoty o dwóch nogach i czarnej skórze. Obu powalonych Matabelów tak zasłaniały drzewa, że nie było ich stąd widać, nie było też słychać, by ktokolwiek biegł im z pomocą.
- Szybko, chwyć się inkusu! - szepnął stanowczo jakiś głos w gałęziach.
Jarek nie zauważył nawet, w jakim to było powiedziane języku.. Zrozumiał nakaz; ulegając jakiemuś instynktowi przerzucił strzelbę przez ramię, chwycił kiri zębami i obu rękami uczepił się oszczepu. W chwilę później zniknął w gęstej koronie drzewa.
14. Bęben wojenny
Ze zdumieniem spoglądał w szeroką, czarną, wykrzywioną uśmiechem twarz i oczom własnym nie wierzył.
- Pit, czy to ty, naprawdę?...
- Pst... Nie tak głośno! Matabelowie nie powinni wiedzieć, gdzie się ukrywamy! Tak, to ja, a tam jest Mosipo! - szepnął czarny olbrzym.
Jarek spojrzawszy w koronę drzewa dostrzegł skaczącego zręcznie jak małpa z gałęzi na gałąź Mosipo. Obaj uradowani podali sobie ręce.
- Ale jak wyście się tu dostali? Gdzie byliście podczas pożaru stepu? Skąd wiedzieliście, że Matabelowie wzięli mnie do niewoli? I dlaczego nie pokazaliście się wcześniej? - Jarek zasypywał ich wprost pytaniami.
Ale Mosipo zrobił przeczący ruch głową.
- O. tym wszystkim będziemy mówili później. Teraz musimy uciekać stąd jak najszybciej. Jak Matabelowie ockną się, odnajdą twe ślady i przyjdą po nich aż tutaj!
- No to im kark ukręcę, jednemu po drugim - wtrącił beztrosko Pit.
- Tylko że ich nie będzie dwóch, na pewno już naczelnik posłał im pomoc - zwracał uwagę czarny chłopak.
- Słuchaj Pit, Mosipo ma rację - poparł jego stanowisko Jarek.
Propozycja Pita wymordowania nieprzyjaciół wcale mu się nie podobała. Wprawdzie Matabelowie nie traktowali go życzliwie, ale nie nastawali na jego głowę i właściwie w ostatniej chwili przed atakiem lamparta ocalili mu życie.
- Musimy stąd wiać, ale jak to zrobić, by nie pozostawić siadów, tego doprawdy nie wiem - dodał zatroskany.- Zobaczysz, Gergi, że to nie będzie takie trudne - zapewniaH go Mosipo i pokrótce przedstawił mu swój plan.
Drzewa rosły tu tak gęsto, że koronami dotykały się nawzajem, można więc będzie iść po prostu po gałęziach, gdzie nikt śladów ich szukać nie będzie, i to iść dość daleko. Potem znowu zejść na ziemię i podjąć dalszy marsz do Bulawajo, przerwany tak nieoczekiwanie pożarem stepu...
Jarek natychmiast zgodził się na ten plan, a Pit musiał chcąc nie chcąc podporządkować się.
- Umfolopace nie małpa, żeby po gałęziach spacerował - mruczał niezadowolony.
Mimo to wcale nie żałował sił, by pomóc Mosipo w wykonaniu planu. Nie było to jednak takie łatwe, jak sobie czarny książę wyobrażał. Wprawdzie drzewa dotykały się gałęziami, ale były to przeważnie słabe końce długich gałęzi, które uginały się groźnie, zwłaszcza pod ciężarem Pita. Prócz tego nasi akrobaci musieli bardzo uważać, by nie złamać żadnej gałęzi, gdyż taki świeży ślad natychmiast zdradziłby Matabelom ich napowietrzną drogę. Ale obaj chłopcy byli dostatecznie zręczni i wygimnastykowani, Pitowi zaś pomagała jego niezwykła siła, tak że wszyscy pokonywali sprawnie wszelkie trudności.
Całe dwie godziny wędrowali tak nad ziemią płosząc rozwrzeszczane małpy i rozszczebiotane ptactwo. Wreszcie Mosipo zdecydował, że przeszli już co najmniej dwie mile od miejsca ucieczki Jarka, mogą więc spokojnie zejść na ziemię.
A miejsce było w sam raz odpowiednie na obozowisko: olbrzymi baobab pośrodku małej, owalnej polany, obok zaś wiła się srebrna struga małego, leśnego strumyka.
Pit zeskoczył pierwszy i z nieskrywaną radością zrzucił z ramion duży worek skórzany, który dotychczas niósł na plecach. Odgłos padającego na ziemię worka zwrócił uwagę chłopca.
- Pit, skądżeś ty wziął tę wyprawioną skórę?
- To z tej antylopy, cośmy ją razem z Mosipo zabili. Wcale nie jest wyprawiona, tylko ogień wypalił całą sierść - tłumaczył Murzyn rozpakowując skórę, której jedyną zawartość stanowił nieprzemakalny płaszcz Jarka i duża ilość pokrojonego w długie, cienkie paski, wysuszonego mięsa. Chłopcy wraź z Pitem wygodnie rozsiedli się na trawie i każdy z nich chwycił kawał mięsa.
- Lepsze byłoby pieczone - zauważył Jarek, mimo wszystko z wielkim apetytem wpijając zęby w twarde mięso. - Szkoda, ze mi Matabelowie zabrali kociołek, jakoś by go Pit naprawił i można by mięso ugotować!
- Oj, to nie byłoby dobrze - protestował Mosipo. - Do Bulawajo już niedaleko, woń dymu mogłaby nam kogoś na kark sprowadzić. Teraz musimy być ostrożni, żeby się Matabelowie o nas nie zwiedzieli.
- Słusznie! Zimne mięso także dobra rzecz - zgodził się Jarek. - No, a teraz powiedzcież mi szybko: co robiliście od chwili, gdy odszedłem, a przede wszystkim jak uchroniliście się przed pożarem?
Mosipo rozpoczął opowiadanie, a Pit od czasu do czasu uzupełniał je uwagami: tak byli zajęci krojeniem mięsa z olbrzymiego zwierza, że nie zauważyli grożącego im niebezpieczeństwa. Uwagę ich zwróciła dopiero uciekająca zwierzyna - lecz wtedy za późno już było na ucieczkę. Pit zaproponował, by szybko wycięli trawę wokoło i schowali się w skórze zabitego zwierzęcia. Bez zwłoki zabrali się do roboty, pracowali pospiesznie, ile mieli siły. Mimo to udało im się wyciąć trawę tylko na stosunkowo nieznacznej przestrzeni, na jakichś dwadzieścia stóp średnicy, a płomienie były już blisko.
- A o mnie zapomnieliście! - robił im wyrzuty Jarek.
- Wcale nie zapomnieliśmy - bronił się Mosipo. - Cały czas przy pracy wołaliśmy ciebie, potem nawet kawałek szliśmy twoim śladem, ale skoro się nie odzywałeś, doszliśmy do przekonania, że znalazłeś sobie jakąś kryjówkę, więc zawróciliśmy.
- Baas nie ma czego żałować - przerwał mu nagle Pit. - W tej skórze tak było gorąco, że każdy biały człowiek zrobiłby się od razu czarny jak Murzyn.
Jarek wybuchnął śmiechem, a Mosipo ciągnął dalej swe opowiadanie. Istotnie, Pit wcale nie przesadzał: gdy pożar szalał wokół nich, było im tak strasznie gorąco, że dosłownie pływali we własnym pocie, a prócz tego w szczelnie zamkniętej skórze niepodobna wprost było oddychać, więc się omal nie podusili. Na szczęście ta tragiczna sytuacja nie trwała długo, ponieważ w kotlinie rosło stosunkowo mało drzew, a sucha trawa spaliła się szybko i pożar wnet przygasł.
- To ten pożar zabawił się w kucharza zamiast nas: tak nam wysuszył wszystko mięso, że już później nic nie mieliśmy do roboty - zauważył Pit.
Gdy ziemia ostygła na tyle, że można było chodzić, obaj Murzyni ruszyli szukać Jarka i - niewiele brakowało, by wpadli w sam środek Matabelów. W ostatniej chwili zdołali uskoczyć i schować się nad wąwozem, skąd słyszeli każde słowo. Dowiedzieli się, że Jarka odprowadzą do Bulawajo. Domyślili się oczywiście, że Usibepu każe ich szukać.
Zanim jednak nadeszli Matabelowie, udało im się zabrać cały, majątek: skórę zabitej antylopy i jej mięso; uciekli zawczasu w kierunku na wschód, gdzie znaleźli schronienie w innym wąwozie z rzeczułką na dnie, podobnym do tego, w którym Matabelowie złapali Jarka. Wiatr unosił popiół po stepie, zasypał więc ich ślady, które Matabelowie łatwo zdołaliby wykryć. To ich uratowało, z drugiej jednak strony bardzo im później utrudniało posuwanie się w ślad za oddziałem Murzynów. Musieli iść na chybił trafił na zachód, w kierunku Bulawajo. Na szukanie śladów stracili bardzo wiele czasu; ślady te udało im się znaleźć dopiero nad bagniskiem, które - nie znając drogi - obeszli wokoło. Natrafili także i na ślady bawołów, które wiedzione żądzą zemsty szły w trop za czarnymi wojownikami. W chwili gdy zwierzęta podjęły atak, szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajdowali się niedaleko od miejsca, z którego uciekł Jarek. Słysząc strzały dubeltówki nie wiedzieli na razie, kogo mają przed sobą, dla ostrożności więc ukryli się w gałęziach. To właśnie Mosipo zręcznym rzutem kiri uwolnił Jarka od ostatniego prześladowcy.
Z kolei Jarek opowiedział im przebieg swej przymusowej wędrówki z Ma tabelami. Wreszcie zaczęli się naradzać, co dalej począć. Mosipo miał zamiar przedostać się ukradkiem, w nocy, do Bulawajo i tam wyszukać zaprzyjaźnionego naczelnika Maszonów, który wraz z wielu innymi wybitnymi wojownikami z podbitych przez Matabelów szczepów przebywał na dworze matabelskiego króla jako zakładnik i przymusowy gość. Czarny chłopak przypuszczał, że otrzyma od niego wiarygodne informacje o miejscu pobytu białych jeńców lub o rezultacie interwencji u króla Lobenguli łowcy słoni, stryja Martina. Mosipo przypuszczał, że od Bulawajo dzieli ich już nie więcej jak dziesięć mil, sądził, że uda mu się odnaleźć drogę. Las ten znał dobrze, gdyż brał udział w łowach na dziki, które niegdyś tak się tu rozmnożyły, że niszczyły pola Matabelów, trzeba więc było urządzić na nie wielkie łowy.
- Wszystko to wydaje się proste - zaczął Jarek z rozwagą, odziedziczył bowiem po ojcu skłonność do analizy - ale jakże my nie zauważeni przedostaniemy się aż pod miasto? Na pewno do tego lasu przychodzi sporo ludzi, mimo iż twierdzisz, że nie tędy prowadzi główna droga!
Mosipo długo się zastanawiał, wreszcie wystąpił z propozycją.
Pewna część tego lasu nazywa się „lasem molojów”. Moloje to niegodziwi czarnoksiężnicy Kafrów południowoafrykańskich; brutalnie tyranizują spokojnych, normalnych czarodziejów, zwanych „niakami”, ba - czasem potrafią nawet porwać się i na naczelników. Las ten to skrawek przylegający od północnego wschodu do samego miasta, łatwo dostać się do niego nieznacznie tylko zbaczając z obranej drogi. W tym właśnie lesie moloje odprawiają swe czary. Tam zresztą także Murzyni odprowadzają starych członków swych rodzin, by się ich pozbyć. Pozostawiają ich na łaskę zwierząt drapieżnych lub głodu, a przed odejściem wykłuwają im oczy, żeby nie mogli odnaleźć drogi powrotnej do domu.
Jarkowi aż mróz przebiegł po kościach na wieść o takim zabezpieczeniu na starość u plemienia Matabelów. Ale na jego gwałtowne protesty Mosipo odpowiedział z całym spokojem, że tak robią wszystkie plemiona Kafrów - jeżeli, rzecz prosta, nie wtrącają się w te sprawy biali ludzie.
Także i Pit był wyraźnie wystraszony, ale z zupełnie innego powodu.
- Słuchaj, Mosipo, to bardzo niedobry plan - powiedział ponuro, skrobiąc się w gęstą czuprynę. - W takich okropnych miejscach zawsze jest moc rozmaitych duchów, a one bardzo nie lubią, jak się tam ktoś włóczy. A z duchem nie poradzisz, bo go przecież nie możesz zobaczyć!
Jarek roześmiał się; podobnie i Mosipo, który pamiętając rozmaite nauki często pojawiających się w Bulawajo misjonarzy, nie zdradzał wcaie obawy przed duchami. Dopiero po dobrej chwili udało się Jarkowi przekonać Pita, że dokuczające czarnym ludziom złe duchy unikają starannie białych, a więc nic mu nie grozi, jeżeli będzie się trzymał blisko niego.
Tymczasem zapadł zmrok, czas był najwyższy znaleźć jakieś schronienie na noc. Chłopcy postanowili rozłożyć się obozem w najbliższych gęstych krzakach kolczastej mimozy; już mieli zabierać się do przecinania ścieżki, gdy nagle zjawili się najbardziej nieoczekiwani pomocnicy, którzy oszczędzili im znacznej części pracy. Oto spomiędzy drzew wypadło stado dzików, o rosłych, długich tułowiach pokrytych rudawą sierścią - ruszyły najspokojniej całą gromadą w najgęściejsze zarośla, jak gdyby nie miały zamiaru zbaczać z drogi. Pozostała po nich szeroka, prosta przecinka, więc też nasi podróżnicy nie mieli już nic innego do roboty, tylko zagrodzili ją z obu stron ciernistymi gałęziami. Przytuleni do siebie i przykryci skórą antylopy spali spokojnie do samego rana. Nim jeszcze pierwsze promienie słońca sięgające szczytów drzew zdołały przedrzeć się w dół, wrzaski małp obudziły śpiących. Po szybko spożytym śniadaniu wyruszyli w drogę. Przed samym południem dotarli na skraj wielkiej polany - drzewa tu były wycięte ludzką ręką. Kształtem polana przypominała tarczę wojenną, mocno zwężoną na obu końcach: mogła mieć około pięćdziesięciu kroków w najszerszym miejscu i sto kroków w najdłuższym. Mosipo twierdził, że tu właśnie moloje odprawiają swe czary. Jarek przyjrzawszy się z zaciekawieniem polanie musiał przyznać, że Pit miał pewną dozę słuszności protestując przeciwko wędrówce przez „czarodziejski las”. To bowiem, co tam zobaczyli, mogło napełnić przerażeniem i znacznie mniej zabobonnego człowieka.
W najszerszym miejscu polany stały wbite kręgiem dwa szeregi pali, w rozstępie około trzech stóp, między szeregami zaś odległość wynosiła około dziesięciu stóp. Wysokie na dwadzieścia stóp pale dźwigały na wierzchołkach dziwaczne ozdoby: czaszki zwierząt i ludzi. Były tu czaszki drapieżników: lwów, lampartów, hien i szakali, dalej innych zwierząt czworonożnych, jak antylopy czy bawoły, a nawet i czaszki słoni strojne w olbrzymie kły. Wśród ludzkich czaszek większość nosiła ślady ciosów toporów wojennych i maczug. Jarek przypuszczał, że to trofea zwycięskich walk, ucięte głowy wrogów - jednego tylko nie umiał sobie wytłumaczyć: dlaczego niektóre z nich, nie posiadające śladów gwałtownej śmierci, były poczerniałe, jak gdyby przed nałożeniem na pal poddawane były działaniu ognia.
Pośrodku wewnętrznego kręgu pali leżało sześć wielkich, płaskich głazów granitowych, ustawionych w podkowę; nad środkowym głazem wznosił się specjalnie wysoki pal z poprzeczką u góry, na której rozpięte było coś, co z daleka przypominało ukrzyżowanego człowieka. Jarek w pierwszej chwili nie mógł opanować okrzyku zgrozy. Dopiero podszedłszy bliżej spostrzegł, że to nie człowiek, tylko skóra z jakiegoś Murzyna. Musiał on jednak należeć do olbrzymów, bo długość skóry Jarek obliczał na co najmniej siedem stóp. Najbardziej jednak zdumiała go długa, gęsta sierść pokrywająca jego nogi.
Chłopak aż zatrząsł się na myśl, że skóra ta mogła być zdarta z człowieka za życia. Zwrócił się do Mosipo z pytaniem, czy nie wie, co to za skóra. Czarny chłopak nie wiedział, nigdy bowiem nie był w tym miejscu, słyszał tylko, że krąży tutaj leśny duch olbrzymiej postaci, którego Matabelowie nazywają ndżina, i że strzeże tego miejsca przed wtargnięciem intruzów.- Na pewno było mu gorąco, więc zdjął skórę i powiesił, by wyschła, sam zaś położył się przespać w cieniu - zażartował Jarek, by uspokoić Pita, któremu twarz aż zszarzała ze strachu.
Ale spojrzawszy na skórę przestał się śmiać. W płaskiej twarzy z pustymi oczodołami, porośniętej gęstym, czarnym zarostem - rzecz u Murzynów niespotykana - iw nienaturalnie szerokich ramionach było coś groźnego i złowieszczego.
- Przyjemnie to tu nie jest - rzucił cicho, jakby w obawie, by ten stwór na krzyżu nie usłyszał go.
- Ale za to najzupełniej bezpiecznie, tu nikt nie przyjdzie - obstawał przy swoim Mosipo, na którym takie sprawy nie robiły wrażenia, a sprawdziwszy, że na palu wisi tylko skórą, uspokoił się zupełnie.
Nagle, jakby los chciał go skarcić za kłamstwo, rozległ się w lesie daleki hałas głosów i warkot bębna. Niósł się od strony miasta, zbliżał się z każdą chwilą.
- Co to takiego? - zapytał przerażony Jarek ściągając dubeltówkę z ramienia..
- Ktoś idzie tu z bębnem - odpowiedział rzeczowo Pit, który od razu odzyskał równowagę zorientowawszy się, że ma do czynienia z ludźmi. - Szybko do lasu i na drzewo!
Ledwie tyle mieli czasu, by usadowić się wygodnie i bezpiecznie w gęstej koronie stojącego na skraju polany drzewa, w niedużej odległości od ustawionych w podkowę głazów, gdy wyszedł z lasu dziwaczny, mały orszak. Przodem kroczył wysoki Murzyn z głową przysłoniętą straszliwą, zwierzęcą maską, zrobioną ze skóry lamparta i ptasich piór. Pierś miał pomalowaną wapnem w poprzeczne pasy, na szyi zwisały mu na cienkich rzemyczkach najprzeróżniejsze pokraczne amulety rzeźbione z ludzkich kości. Zamiast zwykłego, skórzanego lub płóciennego fartuszka miał na sobie pas skórzany z poprzyczepianymi wokoło ogonami małp i lampartów, co tworzyło coś w rodzaju szaty osłaniającej biodra. Jeszcze jeden rzemień przerzucony miał przez ramię, a na nim wisiał wysoki, wąski bęben. Murzyn tłukł gorliwie w ciemną skórę bębna pałeczkami z ludzkich kości udowych.
Za doboszem szli dwaj mężczyźni przybrani podobnie, choć nie tak dostatnio. Prowadzili małego, dziesięcioletniego może chłopczyka, trzymając go za ręce; chłopczyk płakał żałośnie i głośno rozpaczał. Obaj mężczyźni mieli długie, ostre noże za pasem, a przy prawym boku wiszące na cienkim rzemyku kiri. Dziwaczny orszak uzupełniał koczkodan o żółtozielonkawej sierści, z szarymi bokobrodami i bardzo długim ogonem. Małpka, przypominająca wielkością psa, biegła szybko na czworakach, z zadartym w górę ogonem porośniętym u nasady rudobrązową sierścią. Chwilami stawała na tylnych łapach i wrzeszczała z wściekłości próbując ugryźć któregoś z prowadzących czarnego chłopca mężczyzn, lecz bardzo zgrabnie unikała ciosów, których tamci nie szczędzili.
- Na Boga, co to jest? - pytał przerażony Jarek.
Mosipo namyślał się chwilę w milczeniu, Pit zaś patrząc na czarowników trząsł się ze strachu.
- To molojowie - zaczął Mosipo, gdy mężczyźni wraz z chłopcem stanęli między kamieniami - a ten chłopczyk nazywa się Liszanakaja. To syn induna Maszonów znad Wielkiej Rzeki.
Pierwszy moloj zdjął bęben z ramienia i ustawił go na ziemi, a tamci dwaj przywiązali chłopczyka do jednego z kamieni tak, by miał palce ułożone na nim w podobny sposób, jak u nas nauczyciele każą niegrzecznym uczniom kłaść ręce na ławkach.
- Co oni chcą zrobić z tym chłopcem? - szybko dopytywał się Jarek tknięty nagłym przeczuciem, że gotuje się tu coś strasznego.
- To bęben wojenny Matabelów - odpowiedział Mosipo wymijająco nie patrząc przyjacielowi w oczy. - Ilekroć Lobengula wybiera się na wielką wyprawę wojenną, molojowie muszą zaczarować bęben, by poprowadził wojowników do zwycięstwa. Przy tej okazji ucinają jakiemuś małemu chłopakowi palce u rąk i wkładają je do bębna.
- Co takiego? - chłopak wprost osłupiał, nie chcąc wierzyć własnym uszom.
Ale obaj Murzyni potwierdzili informację, a Pit dodał, że zwyczaj ten zachował się także wśród innych plemion, nie tylko u Matabelów.
- Za żadną cenę nie dopuszczę do tego! - krzyknął Jarek tak głośno, że ludzie na polanie zaskoczeni podnieśli głowy.
Zanim towarzysze zdołali mu przeszkodzić, wstrząśnięty chłopak, nie bacząc na własne zagrożenie, podniósł strzelbę do oka i nacisnął po kolei oba spusty. Na polanie rozległy się okrzyki bólu i przerażenia, obaj ranni w ramiona mężczyźni odskoczyli rozglądając się nieprzytomnie. Jarek błyskawicznie założył nowe naboje i już mierzył do trzeciego czarownika, gdy Mosipo w ostatniej chwili szarpnął strzelbę w bok, tak że kula chybiła celu.- Co robisz? Chcesz zgubić nas wszystkich? - irytował się.
- Daj spokój, muszę tego chłopaczka uwolnić! - bronił się rozgorączkowany Jarek.
Tymczasem do strzału zabrakło już celu. Ostatni strzał, mimo że chybiony, odniósł znacznie większy sukces niż poprzednie, które dosięgnęły czarowników. Zamiast w żywy cel, trafił w bęben i to w ten sposób, że rozdarł skórę na całej szerokości. Bęben warknął ponuro - ten właśnie niezwykły głos, wyczarowany niewidzialną ręką, tak wystraszył molojów, że pozostawiwszy swą ofiarę własnemu losowi rzucili się do ucieczki.
Jarek rzuciwszy strzelbę do rąk Mosipo zsunął się z drzewa i z nożem w ręku podbiegł do chłopczyka, by przeciąć mu więzy. Mały Murzynek przestał płakać, gdy padły, strzały, ale teraz wybuchnął na nowo głośnym lamentem, przekonany, że zbliża się do niego nowy nieprzyjaciel. Natomiast sprytna małpka zdawała się dobrze wyczuwać intencje Jarka: fikała koziołki, stawała na przednich łapach i wrzeszcząc zadzierała ogon w górę.
- No, Liszanku, czy jak ci tam na imię, nie bój że się - przemówił Jarek łagodnie do malca przecinając mu pęta.
Chłopczyk nie rozumiał jego słów wypowiedzianych w języku seczuańskim, lecz wyczytawszy z jego twarzy przyjazne uczucia zaczął uśmiechać się radośnie przez łzy.
- No, jazda, zmykaj tam do tego drzewa, a ja tu im jeszcze potnę ten ich bęben, żeby już nigdy nie mogli wrzucać do niego kości małych, czarnych chłopców - mówił Jarek i schwyciwszy dzieciaka za ramię obrócił go w stronę drzewa, na którym siedzieli Pit i Mosipo.
Chłopczyk pobiegł, a za nim ruszyła małpka, Jarek zaś, niej zwracając uwagi na wołania przyjaciół, z pasją wykonywał dzieło zniszczenia. Pociął skórę bębna na drobne kawałki, wysypał w trawę koszmarne kosteczki, pozostałość po dawniejszych ofiarach, i dopiero wtedy, bardzo zadowolony ze swej pracy, zaczął się wycofywać.
- Trzeba było chociaż ten bęben zostawić w spokoju - robił mu wyrzuty Mosipo, gdy znalazł się wśród przyjaciół na gałęzi. - Myśleli pewnie, że to jakiś zły duch uderzył w bęben, gdyś go trafił kulą, i dlatego uciekli. Ale teraz zobaczą, że to człowiek go zniszczył i z całą setką wojowników ruszą za nami - martwił się młody Murzyn.
- I tak to zrozumieją, gdy wyciągną kule z ramion, przecież nie są tacy głupi, by wierzyli, że duch strzela ze strzelby zrobionej przez białych ludzi - odpowiedział Jarek, ochłonąwszy już trochę i odzyskawszy równowagę. - Trzeba nam stąd szybko uciekać i to najpierw znowu po gałęziach. Niech jednakże Pit zejdzie jeszcze i zatrze skórą ślady, prowadzące od kamienia do naszego drzewa.
Pit posłusznie i zręcznie wykonał rozkaz swego pana, a tymczasem Jarek i Mosipo uradzili wspólnie, że na czas jakiś - póki wzburzenie wśród Matabelów nie ucichnie - schronią się w najodleglejszej części „czarodziejskiego lasu”, który na znacznej przestrzeni był właściwie niedostępną dżunglą.
Znowu więc wyruszyli w napowietrzną wędrówkę po gałęziach, pozostawiając prowadzenie małpce. Sprytny koczkodan czując, że ci ludzie pragną odejść jak najdalej od złych stworzeń, które chciały zrobić krzywdę jego panu, prowadził ich możliwie wygodną drogą.
15. Nocne odwiedziny
- Z czasem się człowiek przyzwyczai do tego rodzaju podróży i będzie już spacerował po gałęziach równie zgrabnie i jak małpa - rzekł Mosipo przeskakując zręcznie z jednego drzewa na drugie.
- Bardzo chciałbym umieć to tak robić, jak ten koczkodana naszego małego przyjaciela - westchnął z zazdrością Jarek spoglądając na swe pokaleczone ręce, ślady licznych cierni występujących zdradziecko zawsze tam, gdzie się ich człowiek najmniej spodziewa.
Uwaga jego była najzupełniej uzasadniona. Koczkodan z nie prawdopodobną wprost lekkością przeskakiwał z gałęzi na gałąź, sterując przy tym długim ogonem. Ileż to już razy Jarek był; przekonany, że obliczona przez małpkę odległość jest za dużaj i że za sekundę znajdzie się na ziemi ze złamanym grzbietem, ale zawsze się mylił. Jeżeli zdarzyło się nawet, że koczkodan nie dosięgnął upatrzonej gałęzi, zawsze jeszcze spadając zdołał zaczepić się o nią ogonem i zanim Jarek miał czas krzyknąć ze strachu, już stał na gałęzi.
- Chytry zwierzak ta twoja małpeczka - chwalił Jarek przed Murzynkiem jego czworonożnego przyjaciela.
Chłopczyk uśmiechnął się i chociaż nie rozumiał słów JarkaJ zorientował się od razu, o kim mówi.
- Tumbili, Tumbili... - szczebiotał i tłumaczył coś szybko Mosipo, który z kolei wyjaśniał Jarkowi, że Tumbili to imię i koczkodana.
- Dobrze, niech będzie - zgodził się Jarek. - Tumbili to przynajmniej nie takie długie i trudne do zapamiętania, jak] twoje imię, Liszakanaka... - beznadziejnie przekręcał imię Murzynka ku wielkiej radości wszystkich. - Po prostu można na tym język połamać. Wiesz ty co? Będę cię nazywał Liszką albo Liszakiem, no, możesz wybierać!
Gdy Mosipo wytłumaczył malcowi, jakie trudności jego długie imię sprawia białemu przyjacielowi, chłopczyk zaśmiał się i z zapałem kiwał głową: niechże biały chłopak nazywa go jak chce, bo jemu jest to obojętne. Jak to zazwyczaj bywa z Murzynami, od pierwszej chwili pokochał Jarka bez zastrzeżeń - to przecież był człowiek, który wyzwolił go z rąk molojów, zdradzających złe zamiary wobec niego! Gdy tylko mógł, podsuwał się do Jarka głaskając chociaż rękaw jego kurtki, bo zauważył, że jego wybawca nie lubi głaskania po twarzy. Pomagał mu także w trudniejszych miejscach; był lekki i tak niemal zręczny jak jego Tumbili, a ponieważ nogi miał bose, łatwiej mu było poruszać się po gałęziach niż Jarkowi w ciężkich butach z cholewami po kolana.
Tak wędrowała mała grupka przez kilka godzin, zatrzymując się niekiedy tylko na chwilkę, by upewnić się, czy nie słychać gdzieś w lesie kroków prześladowców. Ale jak dotychczas wszędzie panował spokój, przerywany tylko zwykłymi odgłosami poruszających się zwierząt i ptaków. Tumbili postoje te wykorzystywał na własną rękę; na głos swego pana powracał zawsze z podejrzanie wypchanymi workami policzkowymi. Rabował w koronach drzew ptasie jaja i małe pisklęta, a robił wrażenie tak zawsze sytego, że Jarek zaczynał mu szczerze zazdrościć.
- Nie pamiętam już nawet, kiedy ostatni raz jadłem - narzekał, gdy żołądek bolesnymi skurczami dopominał się o swoje prawa.
- Rano - przypomniał mu Mosipo. - Teraz już niedługo będzie wieczerza. Ale póki widno, musimy iść dalej.
Jarek przyznawał, że rada jest rozsądna, więc upadając wprost ze zmęczenia czołgał się z gałęzi na gałąź. Nie mógł po drodze wziąć kawałka mięsa i włożyć go do ust, ponieważ musiał się trzymać obu rękami - chwilami już pragnął nawet mieć taki ogon do chwytania gałęzi, jakim puszył się dumnie zielony koczkodan Tumbili.
Przez ostatnią godzinę w miejscach, przez które przechodzili, zjawiały się nieustannie przeszkody. Las zmienił się tu w prawdziwą dżunglę: drzewa rosły tak gęsto, że gałęzie ich splatały się w nieprzenikniony gąszcz. Drogę trzeba było torować toporkiem, a przy tym uważać, by nie zostawić po sobie widocznych z ziemi siadów. W dodatku jeszcze drzewa sięgały koronami rozmaitej Wysokości, gdyż teren był tu falisty. Na ostatek przed zapadnięciem zmroku - który w tej szerokości geograficznej trwa bardzoi krótko - lunął z nieba drobny, lecz obfity deszcz.
- No nie, tego już za wiele - rzekł Jarek siadając na gałęzi. - Pożyczę sobie od Tumbilego ogona, przywiążę się nim do, drzewa i tu będę nocował.
- Wcale tego nie potrzeba - zaśmiał się Mosipo. - Tera» spokojnie możemy zejść na dół: ten deszcz potrwa do rana i pozaciera wszelkie nasze ślady.
Decyzję tę Jarek przywitał okrzykiem radości i natychmiast zaczął złazić w dół. Zaraz potem z rozkoszą wyprostował zgarbione w długiej wędrówce po gałęziach ciało.
- Powiadają, że kiedyś ludzie żyli na drzewach, by uchronić się przed czworonogimi drapieżnikami - tłumaczył swoim czarnym przyjaciołom. - Nie potrafię tylko wyobrazić sobie, jak oni tam spali!
- Kiedy byłem w Bulawajo, słyszałem jak jeden stary naczelnik opowiadał, że gdzieś na północy, blisko Wielkiej Rzeki, żyją dziwni czarni ludzie, którzy mieszkają na drzewach - opowiadał Mosipo torując sobie równocześnie z trudem drogę wśród gęstych zarośli.
Jarek czołgając się niemal na brzuchu za Pitem, który przytrzymywał rozgarnięte gałęzie, nie zwrócił specjalnie uwagi na te słowa. Był niesłychanie zmęczony, a grzbiet pozostający przez długi czas w nienaturalnej pozycji bolał go tak, że zaciskał zęby. A tu droga po ziemi gorsza była niemal niż nad ziemią. Las stanowił nieprzebyty gąszcz krzaków, kamieni, próchniejących pni potężnych drzew zwalonych przez piorun lub szalonym tchnieniem orkanu wyrwanych z ziemi wraz z korzeniami. Do tego wszystkiego drobny deszcz przeszedł w rzęsistą ulewę, a zmrok zapadł szybko i nie było już widać dalej jak na dziesięć kroków Murzyni nic sobie nie robili z deszczu, ponieważ byli niemal zupełnie nadzy, natomiast przemoczone ubranie Jarka kleiło się do oblanego potem ciała i ziębiło tak, że szczękał zębami.
Szli właśnie głębokim wąwozem, gdzie raz po raz owijały się im wokół szyi cienkie, niewidoczne w ciemnościach pędy orchidei oraz elastyczne, splecione w całe sieci długie liany, ciągnące się od drzewa do drzewa, gdy nagle bystre oczy Pita dostrzegły w skale ciemny otwór, na wpół przysłonięty zwisającymi kiściami zieleni.
- Jaskinia! - zawołał i przystanął czekając, aż pozostała dołączą do niego.
- Hurra, urządzimy się tam na noc! - ucieszył się Jarek kierując się w stronę otworu, lecz był on tak niski, że musiał przyklęknąć, by wejść.
- Poczekaj! - ostrzegał go Mosipo. - Przecież tam może być jakiś drapieżnik!
- Wszystko mi jedno, chociażby nawet były tam wszystkie drapieżniki z całej Afryki, muszą mi pozwolić tu się przespać! - upierał się Jarek zapalając skrywaną w dłoni zapałkę, by mu jej deszcz nie zgasił.
Nie wyglądało na to, by wewnątrz jaskini było jakieś żywe stworzenie. Migotliwy płomyk, blado oświetlający niewielką tylko część jaskini, nie wywołał wściekłego mruczenia lub parskania, jakim zapewne każdy drapieżnik zamanifestowałby swe niezadowolenie z przerwania mu odpoczynku. Zapałka paliła się spokojnie, był to znak, że i powietrze w jaskini jest czyste. Bez wątpienia jaskinia musiała mieć prócz znalezionego przez Pita otworu jakieś inne jeszcze, umożliwiające wymianę i cyrkulację powietrza.
Jarek nie wahał się dłużej i na czworakach wlazł do jaskini. Znalazł się wśród ciemności; jednakże szybko rozproszyła je wiązka płonącego drewna, którą jeszcze przed wejściem podał mu Pit. Teraz już łatwiej można było rozejrzeć się w podziemnej wnęce. Prawdopodobnie powstała ona w skale skutkiem działania wody. Za wejściem, tworzącym wąski i niski, ale niedługi korytarz, rozszerzała się do sporych stosunkowo rozmiarów, a jej daleki koniec ginął gdzieś w ciemnościach. Podobnie i strop podnosił się o parę kroków za wejściem do takiej wysokości, że nawet Pit mógł tu stać wyprostowany. Dno jaskini opadało łagodnie w kierunku wejścia i pokryte było delikatnym, suchym piaskiem.
Świetna historia, mamy nareszcie dach nad głową i suchy grunt pod nogami! - zachwycał się Jarek otrząsając z siebie wodę całymi strumieniami.
Pit i Mosipo wyszli po suche drewno z uschniętych drzew; nałamali go szybko całe naręcza i wnieśli do jaskini, by nie zamokło. Zaraz potem zapłonął jasny ogień, przy którym Jarek zaczął suszyć przemoczone ubranie, a Pit tymczasem przypiekał suszone mięso antylopy. Mosipo wraz z małym Murzynkiem znosili kamienie z kąta jaskini, gdzie prawdopodobnie niedawno zwalił się strop podziemnej groty, i układali z nich niski wał u wejścia dla ochrony przed czworonogimi intruzami, a także Przed wiatrem, który właśnie zerwał się na dworze i powoli cieniał się w mocną wichurę. Pozostawili tylko wąski otwór u góry, by mógł tamtędy uchodzić dym z jaskini; zresztą i tonawet nie było potrzebne, jaskinia posiadała bowiem małe, niej widoczne szczeliny, którędy już dym znalazł sobie drogę na zewnątrz, a do wnętrza wchodziło świeże powietrze.
Na wpół rozebrany Jarek z uczuciem rozkosznej ulgi wyciągnął się na skórze antylopy i z zajęciem obserwował kucharzenie Pita. Kafr szybko je zakończył, potem zasiedli wszyscy wokoło ognia i z wielkim smakiem zabrali się do wieczerzy. Murzynek dzielił się jadłem ze swoim koczkodanem, Jarek także rzucał mu od czasu do czasu coś ze swojej porcji, co oczywiście pozyskało mu przyjaźń Tumbilego. Mały małpiszon objawiał ją w ten sposób, że starannie wyjmował wszystkie ciernie, jakie podczas podróży po drzewach wbiły się w jego spodnie i buty. Zresztą uprzednio tę samą przysługę oddał swemu małemu panu - w końcu usiadł tuż przy ognisku i zaczął sumiennie czyścić własne futro.
Tymczasem na dworze rozszalała się gwałtowna burza: piorun bił za piorunem z taką szybkością, że wąska szpara, jaka pozostała z otworu wejściowego, zmieniła się w ognistą smugę, a łoskot gromów zlewał się w jedno nieustanne dudnienie, przerywane od czasu do czasu głuchym łomotem padającego, zwalonego przez wichurę drzewa. W tej sytuacji sucha i ciepła jaskinia wydała się Jarkowi jeszcze przyjemniejsza.
Wychowany na łonie przyrody Mosipo, obojętny na burzę czy własne wygody, nie podzielał jego uczuć. Twarz miał zatroskaną, a na pytanie Jarka, czego mu brak, odpowiedział, że nigdy chyba nie dostaną się do Bulawajo, jeżeli stale będą się od niego oddalać.
- Parę dni nic tu nie znaczy - protestował Jarek. - Przesiedzimy spokojnie schowani tutaj w jaskini aż się cały ten alarm uspokoi i wtedy pójdziemy dalej. - Naraz coś przyszło mu na myśl. - Czy nie byłoby dobrze wypytać małego Liszaka, może coś wie o białych jeńcach i stryju Martinie?
W drodze nie było czasu na rozmowy, zresztą Murzynek zbyt był jeszcze przerażony: powtarzał tylko nieustannie, że w nocy wyciągnęli go z szałasu, w którym spał ze starszym bratem, przeprowadzili do innego szałasu, gdzie związany leżał bardzo długo. Potem znów przyszli po niego i poprowadzili na polanę, a tam miał odbyć się obrzęd z bębnem wojennym. Teraz malec był już zupełnie spokojny, w towarzystwie swych nowych przyjaciół czuł się bezpieczny. Gdy na polecenie Jarka Mosipo zaczął go wypytywać, odpowiadał bardzo rezolutnie. Rozmowa trwała dość długo, ale Jarek opanowując zniecierpliwienie spokojni czekał, póki mu Mosipo wszystkiego nie przetłumaczył.
Liszanakaja i jego szesnastoletni brat byli synami naczelnika Maszonów, który wraz z swoim ludem mieszkał w dolinie rzeki lunjan, prawobrzeżnego dopływu Zambezi. Osady jego poddanych sięgały aż do granic portugalskiej kolonii Mozambiku, przebiegających w tych okolicach tylko o dwadzieścia mil na południe od Wielkiej Rzeki. Lobengula, biorąc od wszystkich naczelników podbitych szczepów najbliższych krewnych jako zakładników, by w ten sposób zmusić ich do posłuszeństwa, kazał przed dwoma laty sprowadzić do swego kraalu małego Liszanakaję wraz z bratem. Chłopcy żyli zasadniczo na wolności, jak wszyscy zakładnicy, jednakże bez zgody króla nie mogli oddalić się od Bulawajo dalej jak o pół dnia drogi.
Malec wiedział o białych jeńcach, a nawet ich widział. Przyprowadził ich oddział Zulusów Keczwaja, który witano bardzo uroczyście. Ale było to już dosyć dawno, malec przypuszczał, że chyba przed trzema pełniami księżyca. Jeden z jeńców był starszy, z obfitym zarostem, drugi młodszy. Nie zabawili długo u Lobenguli; wnet po odejściu Zulusów król odesłał jeńców wraz z dużym oddziałem swej osobistej straży na północ, w stronę Wielkiej Rzeki, do Ohama, naczelnika szczepu Bazizulusów. Murzynek nie wiedział, dlaczego się tak stało, ale na pytania Mosipo tłumaczył, że w Bulawajo mówiono, iż Oham wcale nie jest przyjacielem Lobenguli. Podobno chciał się od niego oderwać i założyć nad Zambezi własne państwo. Jeszcze przed przyjściem wysłanych przez Keczwaja Zulusów w Bulawajo opowiadano, że królewscy ludzie lada chwila mają ruszać poskromić Ohama.
- Uważam, że sprawa jest dosyć jasna - zauważył Jarek słuchając tej części opowiadania Murzynka. - Po przybyciu posłów od Keczwaja Lobengula zdecydował zaniechać karnej wyprawy przeciwko Ohamowi, bo własne wojska potrzebne mu były dla wsparcia Keczwaja przeciwko Anglikom. Wolał na razie zastosować pokojowe pertraktacje w stosunku do buntowniczego induna i żeby go sobie zjednać, wysłał mu w darze obu Skalów. Nie wiem jednak, co on z nimi zrobi, i bardzo mnie to gnębi.
Mosipo poruszył się zaniepokojony. Widocznie przewidywał, co Oham zrobi z białymi, nie chciał jednak powiedzieć tego Jarkowi. Ostatecznie była jeszcze pewna nadzieja, że interwencja stryja Martina pozwoli uniknąć jeńcom żałosnego losu. Liszak widział „człowieka, który nigdy nie pokazuje włosów”, znał go także z poprzedniej jego bytności u Lobenguli. Król przyjął go uprzejmie i ulokował w jednym ze swoich szałasów. Łowca przybył do bulawajo podczas poprzedniej pełni księżyca - a więc przed czterema tygodniami - i zabawił tam wszystkiego dwa dni. Potem wyruszył znów na północ w towarzystwie dwóch Matabelów, dowódców straży królewskiej; zabrał ze sobą kiri Lobenguli na dowód, że przybywa w poselstwie od króla.
Opowiadania tego słuchał Jarek ze zmarszczonym czołem; coś mu się w tym wszystkim nie podobało, coś tu się z sobą nie zgadzało. Jeżeli słuszny był jego wniosek, że Lobengula obu Skalów posłał w darze naczelnikowi Bazizulusów, to w takim razie nie myślał szczerze zwrócić ich łowcy Martinowi. Daru przecież nie można odebrać - to stanowi obrazę. A gdyby nawet Lobengula miał zamiar to zrobić - co przy jego charakterze wcale nie było wykluczone - byłby wysłał wraz z Martinem znaczną, dobrze uzbrojoną eskortę, która mogłaby przeforsować jego wolę w stosunku do Ohama.
Jarek podzielił się swymi podejrzeniami z Pitem i Mosipo; obaj przyznali mu rację.
- Lobengula to wielki łotr. Nawet własnego brata oddałby w niewolę, gdyby widział w tym jakąś korzyść dla siebie - zauważył Pit. - Nie bardzo miał ochotę spełnić życzenie stryja Martina, gdy ten przyszedł do niego z pustymi rękami.
Mosipo postawił malcowi jeszcze kilka pytań; odpowiedzi, jakie przetłumaczył Jarkowi, potwierdziły tylko podejrzenia białego chłopca. Zaraz po odejściu Martina król kazał wysyłać sygnały dymne, jakich używają Kafrowie Afryki Południowej do przekazywania wiadomości na znaczną odległość. Murzynek nie rozumiał tych sygnałów, nie wiedział także, dla kogo są przeznaczone, ale usłyszał przypadkiem kilka słów z rozmowy wojowników, którzy wracali ze wzgórza, gdzie nadawali sygnały. Uśmiechali się zadowoleni mówiąc, że „człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów”, bardzo się zdziwi.
- Zastawili pułapkę na stryja Martina, jak powiadają u nas w kraju - twierdził rozgoryczony Jarek marząc o tym, by król Lobengula znalazł się w tej chwili przed lufą jego dubeltówki.
Zaczęli się naradzać z Pitem i Mosipo - ostatecznie doszli do wniosku, że próba przedostania się Mosipo do miasta Bulawajo nie miałaby sensu. Zbyt wielkie ryzyko przy niepewnych rezultatach, bo niewiele więcej mógł się dowiedzieć, niż opowiedział im już mały Murzynek. Nie należało przecież spodziewać się, że Lobengula będzie się zwierzał ze swych zamiarów ludziom takim jak ów stary Maszon, przyjaciel Mosipo, który nie należał bynajmniej do powierników króla. Ostatecznie postanowili, że zaraz następnego dnia wyruszą na północ i w ten sposób znajdą sic znacznie dalej od poszukujących ich na pewno Matabelów z Bulawajo. Lecz nikt z nich nie znał tych terenów, Mosipo wiedział tylko z opowiadań, że Bazizulusi zamieszkują daleko na północnym pograniczu państwa Matabelów, między rzekami: Zambezi, Sanjati i Angua. Ale i z tych trudności znalazło się wyjście: mały Liszak, słysząc nazwy rzek w rozmowie naszych trzech przyjaciół, prowadzonej w języku seczuańskim, oświadczył, że wie, gdzie leżą źródła rzeki Angua. Twierdził, że to około dziesięciu mil od rzeki Hunjan, płynącej przez tereny szczepu jego ojca. Dobrze pamiętał drogę z domu, chociaż przebył ją tylko raz. Jarek już parę razy zetknął się z dowodami niezwykłego wprost zmysłu orientacji u Murzynów, nie wątpił więc wcale, że Murzynek odnajdzie drogę. Potem odeślą malca do domu przez tereny, gdzie wszędzie napotka przyjaciół, oni zaś we trójkę pójdą wzdłuż rzeki Angua do osiedli Bazizulusów.
Mosipo słuchał tych planów w milczeniu, lecz w duszy miał poważne wątpliwości. Przekonany był, że cała ta wyprawa będzie bezcelowa, ale Jarkowi nic o tym nie mówił. Obiecał mu pomoc, więc postanowił wytrwać przy nim dopóty, dopóki nie doprowadzi przyjaciela zdrowo i cało do rodziny.
Już zabierali się do spania - Jarek w znacznie mniej radosnym nastroju niż w chwili, gdy siadał przy ognisku - gdy z jakiegoś kąta jaskini wyskoczył Tumbili, niespokojnie rozejrzał się po ciemnych kątach i zaczął bawić się przyniesioną białą kością.
- O, kość! - zawołał zdziwiony Mosipo próbując odebrać małpce jej zabawkę. - Tumbili, skądeś to wziął?
Małpka ani myślała oddać swej zdobyczy, ustąpiła dopiero na interwencję małego Murzynka. Jarek ledwie rzucił okiem na kość, ale Mosipo zaczął ją oglądać dokładnie. Była to łopatka jakiegoś średniej wielkości zwierzęcia, zebry lub może mniejszej antylopy.
- Ach, kość! Cóż to nadzwyczajnego? Chodźmy spać! - ziewał Jarek.
- Lecz Tumbili znalazł ją w jaskini - mówił zamyślony Mosipo.
Zdawało się, że czarny chłopak przykłada duże znaczenie do zdobyczy koczkodana.
- Nic w tym nie ma dziwnego. Pewnie jakieś stare i chore zwierzę zdechło tutaj w jaskini - powiedział bez wielkiego zastanowienia Jarek.
- Antylopy i zebry nie mieszkają w jaskiniach, a tym bardziej nie wchodzą tam, by umrzeć - wtrącił Pit i wziąwszy kość w rękę oglądał ją uważnie.
- No tak - zgodził się Mosipo rozglądając się niespokojnie. - Coś mi się zdaje, że to raczej resztki zdobyczy jakiegoś drapieżnika, który tu w jaskini urządził sobie ucztę. I bardzo możliwe, że jaskinia jest właśnie jego legowiskiem. Warto by ją obejrzeć dokładnie!
- Zostawmy to sobie na rano - prosił Jarek. - Jestem przekonany, że żaden drapieżca od dawna tu już nie mieszka, bo inaczej bylibyśmy go tu zastali. Przy takiej pogodzie chyba żaden przyzwoity zwierzak nie będzie spacerował po dworze. No, nie mam racji?
Pit roześmiał się, ale Mosipo zauważył jeszcze, że czasami drapieżniki chodzą na łowy dość daleko, więc nie jest wykluczone, że mieszkaniec tej jaskini w nocy powróci. Na to Jarek wystąpił z argumentem, że na piasku wewnątrz jaskini nie znaleźli żadnych śladów, a wysoka zagroda u wejścia uniemożliwi wejście każdemu drapieżcy. Pit przyznał mu rację, ale Mosipo nie zadowolił się tymi wyjaśnieniami; wziąwszy z ognia płonącą gałąź poszedł skontrolować tylną część pieczary skalnej. W głębi obniżała się gwałtownie, więc musiał schylić się, a potem nawet leźć na czworakach. Boczne ściany groty zwężały się ostro, przechodząc w wąski i niski korytarz. W blasku swej pochodni Mosipo w pewnej chwili zauważył przed sobą szarą skałę. Przekonany, że korytarz, a wraz z nim i cała jaskinia zamyka się tą skałą, Mosipo zawrócił do ogniska; sprawdził jeszcze wytrzymałość wału kamiennego u wejścia i zadowolony, przyrzuciwszy na ogień duże naręcze drewna, położył się obok przyjaciół.
Jarek położywszy się usnął natychmiast. We śnie w dalszym ciągu wędrował po gałęziach z drzewa na drzewo, lecz szło mu się znacznie lepiej niż za dnia: robił takie skoki, że nawet Tumbili nie mógł za nim nadążyć. Ogromnie był z siebie zadowolony, gdy nagle zdradliwa gałąź wymknęła mu się spod nogi i - runął w próżnię. Już miał krzyknąć z przerażenia, gdy nagle w ostatniej chwili ktoś chwycił go za włosy i wrzasnął coś do ucha.
Wrażenie było tak silne, że Jarek obudził się od razu. Już nie spał, mimo to wciąż jeszcze miał wrażenie, że ktoś ciągnie go za włosy i coś woła. Otworzywszy szerzej oczy spostrzegł w bladym odblasku żarzących się czerwonawo węgielków tkwiącą nad nim wykrzywioną twarzyczkę Tumbilego, który szarpiąc go za włosy darł się z przerażenia.- A cóż tej małpce się stało? - zapytał półgłosem.
- Psst! - zabrzmiało niemal równocześnie z lewej i z prawej i strony.
To zwróciło jego uwagę na fakt, że coś się przecież dzieje. Strząsnął z siebie Tumbilego, szybko usiadł i chwycił położoną tuż obok strzelbę.
- Tam, spójrz tam! - syknął mu w ucho Mosipo.
Teraz dopiero chłopak zauważył, że jego czarny przyjaciel klęczy obok z asagają w ręce. Odbezpieczył broń i wpił spojrzenie w ciemność. Blask dogasającego ognia był tak słaby, że dalsza część jaskini pogrążona była w mroku, w którym połyskiwały tylko dwa zielonkawe punkty.
- To jakaś hiena, już ja ją nauczę budzić nas po nocy! - Szepnął Jarek do ucha Mosipo i nie zastanawiając się wiele wypalił z obu luf między te dwa zielone ogniki. Huk wystrzałów zabrzmiał wielokrotnie głośniej w zamkniętej przestrzeni, lecz ów łoskot przygłuszył mimo wszystko gromki ryk w tak nieznacznej odległości, że Jarkowi włosy stanęły dęba na głowie.
Boże, to nie hiena, to lew! - przemknęło mu przez myśl. Ogarnęło go szalone przerażenie nowicjusza, który po raz pierwszy w życiu znalazł się twarzą w twarz z królem wszelkich drapieżników. Nie miał czasu zebrać myśli: ryk odezwał się powtórnie, tym razem jeszcze głośniej, i coś olbrzymiego zwaliło się wprost pomiędzy nich. Potworny cios w ramię wytrącił mu strzelbę z ręki i rzucił na Mosipo z taką siłą, że na chwilę stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie i opierając się ręką o ziemię próbował wstać, ogniste gwiazdki tańczyły mu przed oczami. Posłyszał tuż obok siebie zdławiony, chrapliwy ryk i spostrzegł dwa ciemne, tarzające się w zaciekłej walce ciała. W powietrzu czuć było spalony proch i ostrą woń dzikiego zwierzęcia. Jarek zaczął macać ręką koło siebie, by odszukać zgubioną strzelbę i woreczek z nabojami, lecz daremnie. Przy tej okazji podsunął się tak blisko bestii, że dosłownie w ostatniej chwili umknął przed jej pazurami.
Odsunął się na bok, przy tym nogą zawadził o coś twardego. Sięgnął szybko i namacał lufę strzelby. Macając rękami wokoło nareszcie natknął się na mały, skórzany woreczek z nabojami, który ktoś z walczących odtrącił daleko od ogniska. W chwili gdy trzęsącymi się palcami wkładał oba ładunki do luf, nagle jasne światło oblało całą jaskinię. To Mosipo zdołał zapalić gałąź na żarzących się węgielkach; wymachując nią, by rozpaliła się mocniej, podszedł do miejsca, gdzie wciąż jeszcze toczyła się walka i oświetlił przerażającą scenę.
Na ziemi tarzała się olbrzymia lwica z bokiem rozdartym asagają Pita i z wściekłością tłukła wokoło siebie łapami, starając się dosięgnąć wroga, a olbrzymi Kafr z lewym ramieniem rozoranym szponami bestii uchylał się przed tymi atakami jak mógł, lecz kierował się przy tym raczej dotykiem niż wzrokiem. Krwawił z wielu ran, a jego złamana asagają tkwiła w ciele lwicy. Na szczęście udało mu się chwycić kordelas, którym, ilekroć tylko nadarzyła się sposobność, zadawał bestii bolesne rany.
Kiedy zjawiło się światło, lwica natychmiast zwróciła się przeciwko nowemu nieprzyjacielowi. Rycząc z bólu podniosła się na nogi i gotowała do skoku. Ale przeszkodził jej w tym Mosipo: rzucony z bliskiej odległości inkus przebił ciało zwierzęcia z taką siłą, że koniec ostrza złamał się na jego żebrach. Lwica ryknęła zdławionym przez ból głosem i zwaliła się na bok, łamiąc ciężarem swego ciała drzewce oszczepu. Chwilę jeszcze śmiertelne drgawki targały jej ciałem, ale już żaden jej ruch nie mógł być groźny. Pit stał nieruchomo dość blisko zdychającego zwierzęcia i ciężko dyszał z wysiłku.
Jarek patrzył na to wszystko na wpół przytomny, wilgotnymi od potu rękami ściskając strzelbę.
Ostry krzyk małego Murzynka przywrócił mu rozwagę, spostrzegł, że coś się dzieje za jego plecami. Odwrócił się machinalnie - z ciemnego wnętrza jaskini, nie zauważony przez nikogo, cicho wysunął się lew. Mniejszy był od lwicy, lecz krótka, gęsta grzywa dowodziła, że to już dorosły okaz. Stał o parę zaledwie kroków od Jarka, który osłupiały „spoglądał na niego jak zaczarowany. Jakieś dziwne, nieznane dotychczas uczucie sparaliżowało mu mięśnie - nie mógł podnieść strzelby i złożyć się do strzału. Mosipo rozglądał się gorączkowo za swoim drugim inkusem, ostatnią bronią, jaka im poza kordelasem pozostała, Pit zaś przeskoczył ciało lwicy spiesząc na pomoc Jarkowi, chociaż jego kordelas nie dawał wielkich szans obrony.
Wszystko to rozegrało się w krótkich paru sekundach - lecz młody lew nie czekał. Ryknął krótko, przypadł brzuchem do ziemi i napiął wszystkie mięśnie do skoku, gdy nagle rozkrzyczany Murzynek wpadł na niezwykły pomysł: rzucił lwu na głowę płonącą gałąź, którą Mosipo upuścił podczas walki z lwicą. Deszcz iskier oślepił lwa, płomień opalił mu grzywę - ryknął wściekle i potrząsnął obolałą głową. Ten ruch bez wątpienia uratował mu życie; oba strzały Jarka nie osiągnęły celu. Jedna kula zraniła tylko łapę, druga trafiła w grzbiet. Rany były lekkie, ale równoczesne działanie ognia i wystrzałów zmusiło lwa do zaniechania dalszych prób ataku. Zaraz potem zniknął w ciemnościach.
- Bardzo jestem ci wdzięczny, Liszaczku - mówił Jarek ocierając pot z czoła i ściskając serdecznie rękę czarnego chłopczyka, który śmiał się radośnie i przewracał oczyma, aż białka błyskały. - Wielki Boże, ależ to było przebudzenie! Nie wyobrażałem sobie nigdy, że tak może wyglądać polowanie na lwa. Pit, jak tam twoje rany? - chłopak zaczął troskliwie oglądać zdartą skórę na ramieniu Murzyna i szereg drobniejszych zadrapań na rękach i nogach.
- Ach, nic wielkiego, baas, ja to zaraz załatwię - uspokajał go Murzyn.
I zaczął opatrywać rany w taki sposób, że Jarkowi mróz przebiegł po kościach. Nad płonącym już znowu ogniskiem rozgrzał grot inkusu do czerwoności, a potem po prostu wypalił nim wszystkie rany, krzywiąc się straszliwie przy tej bolesnej operacji.
Jarek i Mosipo wspólnymi siłami przewrócili lwicę na drugi bok, by wyciągnąć złamany inkus, a Jarek przy okazji wymierzył ją lufą swej strzelby. Od pyska do nasady ogona miała blisko pięć stóp długości, sądząc zaś po ciemno-żółtawej skórze należała do gatunku lwów kapsztadzkich, które ongiś występowały w Afryce Południowej aż po Przylądek Dobrej Nadziei, lecz wskutek stałych prześladowań wyniosły się za rzekę Limpopo. Jarek szukał śladów swych strzałów na głowie lwicy i ogromnie był zdziwiony, że ich nie znalazł.
- Nigdy bym nie uwierzył, że potrafię na tak nieznaczną odległość spudłować - rzekł kręcąc ze zdumienia głową.
Nabiwszy ponownie strzelbę, podszedł do Mosipo i Pita, którzy właśnie rozpalali pochodnie, by przy ich świetle sprawdzić, którędy lwy dostały się do pieczary. Zagroda ustawiona wieczorem, zamykająca wejście do jaskini, była nienaruszona, zresztą kierunek ataku wskazywał, że bestie wtargnęły z przeciwnej strony.
Idący przodem z gotową do ciosu asagają Mosipo zatrzymał się nagle z okrzykiem:
- Patrzcie, nieżywy lew!
Jarek wraz z Pitem podeszli: ze zdumieniem spostrzegli leżące nieruchomo, z zamkniętymi oczyma zwierzę. Obrośnięta długą, gęstą grzywą głowa była tak olbrzymia, że przy niej całe ciało wydawało się małe.
- To ten, co szedł za lwicą! To do niego baas strzelał! - wołał Pit.
Ale Mosipo i Jarek nie wierzyli.
- Przecież tamten był znacznie mniejszy i miał krótszą grzywę - twierdził Jarek.
Tymczasem Mosipo ukląkł obok martwego zwierzęcia i oświetlił je z bliska pochodnią.
- Ma na głowie dwie rany od postrzałów, to ten zwierz, do którego pierwszy raz strzelałeś, Gergi! - powiedział stanowczo, wskazując dwa małe, okrągłe otwory nad nasadą nosa, pokryte sczerniałą, zakrzepłą krwią. Tędy kule znalazły drogę do mózgu lwa zabijając olbrzymie zwierzę na miejscu.
Jarek z pewnym - rodzajem dumy spoglądał na pierwszego, zabitego przez siebie lwa. Mimo iż martwe, zwierzę i teraz jeszcze miało w swym wyglądzie coś majestatycznego, co wywierało na Pita i obu młodych chłopców tak wielkie wrażenie, że mówili półgłosem, jak w obecności zmarłego człowieka.
- Szkoda, że nie mogę zedrzeć z niego skóry i zabrać jej do domu! - żałował Jarek. Lecz o tym trudno było nawet myśleć: nie mieli przecież koni, a sami nie daliby rady udźwignąć ciężkiej lwiej skóry.
Olbrzymie zdziwienie Mosipo wywołał fakt, że ślady lwa wiodły do korytarza, który on uważał za ślepy. Gdy wyprzedzając towarzyszy podczołgał się do przodu, stwierdził, że skała tylko na pozór zamyka korytarz. Skręcał on bowiem nagle w prawo - z miejsca, gdzie go obserwował wieczorem, tej zmiany kierunku mógł nie zauważyć. Parę stóp za zakrętem korytarz rozszerzał się w drugą jaskinię, podobną do tej, w której nasi przyjaciele znaleźli schronienie, tylko nieco mniejszą. Na ziemi poniewierało się tu mnóstwo kości. To najwidoczniej tutaj spacerujący koczkodan znalazł kość, którą przyniósł do ogniska. Lecz nie było ani śladu jakiejś świeżej zdobyczy, co stanowiło wyjaśnienie, dlaczego głodne zwierzęta złożyły wizytę w drugiej jaskini - czuły w niej łup.
Wróciwszy do pierwszej jaskini Mosipo z Jarkiem odciągnęli martwą lwicę od lwa, a potem wraz z Pitem ustalili straże. Każdy z nich kolejno czuwał podsycając ognisko, a pozostali spali.
Reszta nocy przeszła już spokojnie, bez dodatkowych wrażeń.
16. Dolina koszmarów
Opuściwszy dnia następnego jaskinię, w której przeżyli tak nieoczekiwaną przygodę, członkowie naszej wyprawy stwierdzili, że zaspali. Promienie słońca już mocno przebijały gęste korony drzew, samo zaś słońce stało wysoko na niebie - po wczorajszej burzy nie było ani śladu. Ziemia szybko wchłonęła całą wilgoć, las odzywał się zwykłymi głosami swoich mieszkańców żyjących na ziemi i w gałęziach. Całe gromady koczkodanów uganiały po gałęziach rzucając pogardliwe okrzyki Tumbilemu, który nie rozstawał się ze swymi dwunogimi przyjaciółmi. Od czasu do czasu między drzewami mignęła zgrabna sylwetka jaskrawo ubarwionej antylopy leśnej: pędziła z wyciągniętą szyją i rozwianą grzywą, ile jej sił starczyło, uciekając przed ludźmi, mając już widocznie złe doświadczenia.
Idąc na czele Mosipo bacznie obserwował teren i zwierzęta, wypatrując nieprzyjaciół, wszystko jednakże zdawało się świadczyć, że prócz nich samych nie ma w okolicy innych ludzi. Wczoraj uradzili, że wyruszą niezwłocznie do Bazizulusów, więc po śniadaniu, które było równocześnie obiadem, poszli wprost w kierunku północno-wschodnim.
Za Mosipo szedł Jarek z Murzynkiem, który nie chciał go opuścić ani na chwilę, pochód zamykał Pit. Wokół nich krążyła małpka - jak dla niej, szli zbyt wolno - co chwilę skakała gdzieś w górę, na drzewo, by znaleźć sobie coś do jedzenia. Jarek chcąc porozumieć się z Liszakiem uczył się przy pomocy Pita i Mosipo poszczególnych słów zuluskich, ze swojej strony próbując nauczyć malca podstawowych wyrazów języka seczuańskiego. Z tych wprawek językowych raz po raz powstawały zupełnie niezrozumiałe kombinacje, budząc ogólną wesołość; w ten sposób droga mniej się dłużyła.
Jeżeli mały Liszanakaja przylgnął całym swym serduszkiem do Jarka - jak gdyby wyczuł, że to jego zasługą była zarówno myśl uratowania go, jak i sam ratunek - to uczucia swoje dzielił równo między Jarka i jego strzelbę. Sam nigdy nie miał w rękach broni palnej, lecz spoglądał na nią z wielkim szacunkiem. A już najwyższy podziw wzbudziła zręczność, z jaką Jarek za pomocą tej broni, dwoma zaledwie wystrzałami położył olbrzymiego lwa. Murzyni dość chętnie stają do rozprawy z lwem uzbrojeni w kilka tylko oszczepów i zazwyczaj - jednakże nie zawsze - zabijają go, natomiast bardzo niechętnie ruszają na lwy ze strzelbą; brak im po prostu wiary we własne umiejętności strzeleckie. Ilekroć Jarek podczas odpoczynku położył obok siebie strzelbę, Liszak podsuwał się do niej i dotykał nieśmiało z wielce uszczęśliwioną miną. Jarek spostrzegłszy tę niewinną zabawę popsuł mu ją zaraz, bez chwili zwłoki.
- Zostaw to, przyjacielu! - rzekł surowo biorąc strzelbę z rąk Murzyna. - Jest nabita, mogłaby ci głowę urwać!
Mosipo z poważną miną przetłumaczył jego słowa, a mały Liszak przerażony odskoczył od niebezpiecznego przedmiotu. Potem jednak zauważył, że wszyscy inni, nawet czarny Pit, obchodzą się z tą czarodziejską bronią tak samo jak z oszczepem, bez oznak jakiegoś niezwykłego szacunku. Opanował więc strach i podsuwał się dalej do strzelby, ile razy tylko mu się udało. Palił się do niej po prostu - żadne groźby nie pomagały.
Właściwie należałoby go nauczyć strzelać. Kto wie, może to się kiedyś przyda - myślał Jarek, ale na razie trudno było to wykonać. Nabojów było niewiele, a poza tym wystrzał słychać dość daleko, mógłby zwrócić uwagę Matabelów, co wcale nie było pożądane.
Żeby jednak wynagrodzić małemu przyjacielowi odmowę, Jarek na pustej strzelbie pokazał mu, jak należy obchodzić się z bronią: otwierać, nabijać, czyścić, przykładać przy strzelaniu do ramienia, naciskać spust - słowem: wszystko to, z czym musi się zapoznać w wojsku każdy rekrut, gdy dostaje do ręki karabin. W końcu nawet zlecił malcowi codzienne czyszczenie broni. Liszanakaja z uszczęśliwioną miną przeciągał przez lufy pręt z przywiązanym kawałkiem skóry antylopy posmarowanej tłuszczem z pytona i wycierał lśniącą stal tak sumiennie, że błyszczała jak jego czarna, spocona buzia.
Pod koniec trzeciego dnia marszu nasi wędrowcy przeszli rzekę Bemwesi - na której brzegu w piętnaście lat później miał zginąć król Lobengula w ucieczce przed zajmującymi jego krajAnglikami. Następnego dnia minęli źródła rzeki Bubi, potem w dalszej drodze przeszli w bród niezbyt szeroką rzekę Szangani i pod koniec tygodnia zbliżali się już do rzeki Gwelo.
Liszanakaja uważał, że mają już za sobą połowę drogi do źródeł rzeki Angua, lecz bardzo się zasmucił, gdy Jarek przypomniał mu, że tam właśnie przyjdzie im się pożegnać.
- Nawet najlepsi przyjaciele kiedyś rozstać się muszą, Liszaczku - rzekł sentencjonalnie Jarek.
Ta mądra uwaga nie pocieszyła wcale zasmuconego chłopczyka. Teraz, gdy mogli się już porozumieć bez pomocy Mosipo, przyjaźń ich utrwaliła się jeszcze bardziej. Jarek przywiązał się szczerze do przemiłego Murzynka i sam martwił się na myśl o rozstaniu, choć wiedział, że nie wolno mu ciągnąć z sobą małego chłopca na niebezpieczną, ryzykowną wyprawę. Gdyby nawet to zrobił, to co potem? Nie może przecież przyprowadzić go do matki na farmę, pozbawiając własnej rodziny.
Jak dotychczas, szczęście im sprzyjało: nie natknęli się jeszcze na Matabelów, chociaż widzieli ich już dwukrotnie. Pierwszy raz było to zaraz drugiego dnia marszu, kiedy ostrzegawczy krzyk koczkodana - który najwyraźniej nie znosił Matabelów i umiał wywęszyć ich już z daleka - pobudził ich czujność, by nie szli prostą drogą wiodącą przez rzadki zagajnik. Pit ruszył wówczas na zwiady czołgając się od drzewa do drzewa; powrócił niedługo z wiadomością, że w zagajniku obozuje oddział około trzydziestu „królewskich ludzi” w pełnym uzbrojeniu: z oszczepami, maczugami i tarczami bojowymi. Wiadomość ta zmusiła ich do natychmiastowego wycofania się w step, gdzie ukryli się na resztę dnia w nieprzebytym gąszczu kolczastych krzaków. Następnego dnia odnaleźli ślady Matabelów i własną drogę wytyczyli tak, by oddalić się od nich na bezpieczną odległość.
Po raz drugi widzieli nieprzyjaciół w dniu, gdy zbliżyli się do rzeki Szangani, na której brzegu mieli zamiar rozłożyć się obozem. Zmierzchało się już, woń dymu niesiona przez wschodni wiatr z daleka już kazała im mieć się na baczności - upatrzone przez nich miejsce na obóz zajęte było przez kogoś innego. Tym razem Jarek nie chciał ustąpić i razem z Mosipo ruszył na zwiady. Obiecał mu, że we wszystkim będzie się stosował do jego rad i oddawszy strzelbę Pitowi ruszył mocno pochylony za przyjacielem.
Nie było mu wygodnie biec w mocno skulonej pozycji, to jednakże było niczym w porównaniu z tym, co zdarzyło się później. Terenem zwiadu był otwarty step, opadający ku rzece, pokryty pojedynczymi, bardzo rzadko rozrzuconymi krzakami; dosłownie nie było się za czym ukryć. Wprawdzie już zapadła noc, ale kilka ognisk, świadczących o sporych rozmiarach obozowiska, oświetlało step na dość dużej przestrzeni. Chłopcom nie pozostawało nic innego, jak ze zręcznością węża czołgać się wśród wysokiej trawy, przy czym największą trudność stanowiło nie pozostawianie po sobie śladów. Mosipo poruszał się z ostrożnością wytrawnego zwiadowcy: opierał się na ziemi tylko palcami rąk i nóg. Jarek próbował go naśladować, ale nie zawsze mu się to udawało - chwilami, wyczerpany zupełnie skurczem w palcach, padał na ziemię całym ciałem, pozostawiając za sobą kawał zgniecionej trawy. Na szczęście dla losów małej wyprawy nikt z Murzynów nie wpadł tego wieczora na zdradzieckie dowody sztuki zwiadowczej Jarka, a po rosie nocnej, nad ranem trawa znów się podniosła.
Przy ogniskach naliczyli ponad stu wojowników; fakt ten bardzo zaniepokoił Mosipo, daremnie jednak starał się pochwycić coś z prowadzonych przy ogniskach rozmów. Ogień płonął zbyt jasno, blask i brak wszelkiej osłony nie pozwalały podsunąć się na taką odległość, by Mosipo mógł usłyszeć choćby fragmenty rozmowy. Z wybijających się z ogólnego gwaru wyłapanych poszczególnych słów wynikało, że wojownicy ciągną gdzieś na północ.
Znów przeczekali całe pół dnia, by wyprawa mogła ich dostatecznie wyprzedzić, dopiero potem puścili się w dalszą drogę. Podróż ich jednak przedłużała się wyraźnie: to przez konieczność ukrywania się przed Matabelami, to znów, że nie mogąc strzelać zwierzyny musieli czekać, aż jakaś sztuka zbliży się na odległość rzutu oszczepem. Przy tym wszystkim nie mogli w otwartym stepie palić ognia, wobec czego musieli jeść wszystko surowe. Murzynom nie przeszkadzało to wcale, Jarek natomiast ze wstrętem łykał surowe mięso i najczęściej szybko rezygnował. Za to mały Liszanakaja w każdej chwili gotów był wykończyć pozostawioną przez przyjaciela porcję. Zdawało się, że ten dzieciak nigdy nie jest syty.
- Swoją drogą, ja tam wolałbym cię ubierać niż żywić - powiedział kiedyś Jarek nie tając zdumienia.
Strój malca był rzeczywiście bardzo prosty: w chwili, gdy Jarek wydarł go z rąk matabelskich molojów, składał się tylko z kawałka prążkowanego perkalu, owiniętego luźno wokół bioder. Skromne to ubranie - wystarczało zupełnie w Bulawajo, gdzie chłodne afrykańskie noce chłopczyk spędzał w ciepłym szałasie, nie wystarczało jednak podczas marszu przez step. Później, gdy Mosipo celnie rzuconym oszczepem zdołał powalić piękną antylopę, co uzupełniło ich niewielkie już zapasy mięsa, Jarek wraz z Pitem spróbowali zrobić dla Liszanakai ubranie ze skóry antylopy. Na wyprawienie skóry nie było czasu, musieli więc zadowolić się wycięciem dość dużego prostokątnego kawałka, zeskrobaniem z niego za pomocą noża resztek tłuszczu i przebiciem dziur w odpowiednich miejscach, przez które Murzynek mógł wsunąć ręce. Nie mieli przyborów do szycia, a tym bardziej guzików, ale pomysłowość Jarka i tu znalazła radę: przebił nożem otwory po obu stronach kapoty, z resztek skóry przyciął rzemyki, które można było przewlec przez otwory i zawiązać. I w ten sposób okrycie sierścią do wewnątrz można było „zapiąć” od szyi aż do pasa. Jarek ogromnie był dumny ze swego dzieła, chociaż Murzynek wyglądał w nim tak, jakby kto górną część jego ciała wpakował do worka.
Nową toaletę Liszanakaja przywitał wybuchem radości - to przecież było dzieło jego białego przyjaciela, który sam, własnoręcznie je sporządził, a więc musiało być piękne! Jak w tym wyglądał, było mu najzupełniej obojętne - Murzyni wówczas nie znali jeszcze lusterek kieszonkowych - zresztą kapotę swą i tak nakładał tylko na noc, w dzień zaś nosił zwiniętą jako pas na biodrach.
Po tygodniu drogi nasi wędrowcy, schodząc z rozległego, niewysokiego pagórka, dostrzegli połyskujące w promieniach zachodzącego słońca zwierciadło wody. Była to rzeka Gwelo, jeden z licznych dopływów dużej rzeki Zambezi, którą już wielokrotnie przebywali podczas swej wędrówki. Schodzili ku rzece płytką kotliną, wzdłuż brzegu małego strumienia, który powstał podczas zimowych deszczów, lecz na pewno wyschnie w pierwszych tygodniach wiosennej suszy. Po obu stronach strumienia rosły drzewa, cała zaś kotlina bujną, świeżą zielonością zrobiła na Jarku miłe wrażenie, budząc wspomnienia pełnego spokoju i uroku lasu w Pożarach. Pogrążony w myślach szedł za Mosipo i wcale nie zwracał uwagi na drogę, gdy nagle Tumbili wyrwał go z za-; myślenia.
Małpka wrzasnęła i jednym skokiem wskoczyła mu na ramię, jakby tam szukając przed kimś ratunku. Zaskoczony chłopak rozejrzał się dokoła i - w odległości jakichś trzech stóp dostrzegł na ziemi długiego, cienkiego węża zielonawej barwy. Gad unosił w górę przednią połowę ciała i syczał ze złością. Jarek tak samo nie lubił wężów jak koczkodan, natychmiast zerwał strzelbę z ramienia, by grzmotnąć węża kolbą, ale szybki wąż nie czekał, zygzakiem przewinął się w trawie i zniknął.
- Co to było? - zapytał Mosipo oglądając się niedbale przez ramię.
- Wąż - odparł krótko Jarek.
Lecz w myślach znów mu stanęły czeskie lasy, gdzie jedynym wężem jadowitym była żmija, tak nienapastliwa i spokojna, a jednak tak bardzo nie lubiana przez ludzi ze wsi. Tymczasem tutaj, tak w stepie, jak w lesie, spotykał się z wężami na każdym kroku: wyłaziły zewsząd, gdy tylko deszcz ustał na chwilę i słońce trochę ogrzało ziemię. Musieli zawsze pamiętać wieczorem, przed położeniem się na ziemi, dobrze wytłuc trawę prętami lub drzewcem oszczepu, by wygnać z niej nieproszonych gości z rodu gadów. I po drodze trzeba było nieustannie uważać, by przypadkiem nie nastąpić na węża i nie sprowokować ataku. Na pewnych odcinkach drogi wężów w ogóle nie było, gdzie indziej zaś na pół mili przepłoszyli kilka sztuk. Kilka razy Jarek śmiertelnie się wy - I straszył, gdy nagle wyjrzała nań z trawy naja, kobra, nadymając potwornie kark znaczony czarnymi kółkami. Lecz ten należący do najbardziej jadowitych gatunków wąż, przyczyna śmierci tysięcy ludzi rocznie w Indiach, nie zdradzał agresywnych zamiarów i chętnie usuwał się z drogi, chociaż nadymał się przy tym groźnie.
Gdy wąż zniknął, a Tumbili zeskoczył z ramienia, Jarek przeszedł pod dość niską akacją, a że był zamyślony, więc potknął się o korzeń ukryty w trawie. W tej samej chwili coś ciężkiego zwaliło mu się na kapelusz. Pochylił głowę, pragnąc pozbyć się niewidocznego ciężaru, aż tu śliski ogon węża obsunął się z kapelusza i zawisł mu przed oczami. Jeden gwałtowny ruch - kapelusz wraz z wężem, który wpił się weń zębami, poleciał na ziemię. Na jego krzyk Mosipo zawrócił natychmiast i zanim Jarek zdołał ochłonąć z przerażenia, drzewcem inkusu rozbił napastnika na kawałki. Podniósłszy kapelusz, mocno pognieciony przy biciu węża, ostrożnie otworzył zaciśnięte szczęki gada.
- Mamba, zły wąż, wróg czarnych ludzi - rzekł krotko.
- I białych także - wykrztusił Jarek przez ściśnięte gardło oglądając długą głowę pokrytą gładkimi, z czarnym brzegiem łuskami, ułożonymi w ukośne prążki.
Tak, to z całą pewnością był ten sam wąż, przed którym Tumbili uciekł na jego ramię.
- Jadowity, prawda? - zapytał Mosipo nie mogąc się pozbyć niemiłego uczucia.
Przecież ten wąż całą swoją nienawiść wyładował w ten sposób, że wyprzedził go, poczekał ukrywszy się na gałęzi drzewa, pod którym musieli przechodzić. Zdawało się to wprost nieprawdopodobne, czyżby należało przypuszczać, że taki śliski zwierzak nioże myśleć? Tak jednak było w istocie. Jarek dopiero teraz uświadomił sobie, że w momencie ataku mamby potknął się o coś, że ten fałszywy krok uratował mu życie, bo tylko dzięki niemu mamba wpiła zęby w kapelusz, a nie w jego twarz.
- Bardzo jadowita, jak każda naja. Kiedy ugryzie, człowiek umrze prędzej niż minie czas, na jaki biali ludzie mówią: kwadrans - tłumaczył mu Mosipo pokazując w górnej szczęce gada dwa długie, napełnione jadem zęby.
Tymczasem Liszanakaja podniósł kapelusz Jarka i starając się go oczyścić pękiem trawy zaczął opowiadać o swym małym przyjacielu z Bulawajo, który wraz z innym chłopcem murzyńskim spłoszył naję, ale zapłacił za to życiem: wąż zaczaił się na niego i ugryzł.
- Jak umarł, to taki był spuchnięty - pokazywał Murzynek rozkładając swe drobne rączki na całą długość.
- Ej, chyba połowa wystarczy, Liszaczku - zażartował Jarek oglądając dwie drobne dziureczki, wygryzione tuż obok siebie w denku kapelusza.
Wyciął elastyczną gałązkę, najlepszą broń na węża, i całe towarzystwo ruszyło znów naprzód. Po pewnym czasie słońce zniżyło się wyraźnie ku zachodowi i rzucało w dolinę ukośne promienie. Gromadka nasza rozbiła obóz nad strumykiem, zanim jednakże pierwszy z nich usiadł na ziemi, specjalnie sumiennie przejrzeli trawę na obranym miejscu. Wypłoszyli parę nieszkodliwych wężów z gatunku zaskrońców - do którego zresztą przyrodnicy zaliczają węże z zupełnie innego punktu widzenia, nie z tytułu ich jadowitości, bo należy do niego także kobra i mamba - a węże chętnie ustąpiły im z drogi.
Tego samego jeszcze wieczora Jarek namówił Mosipo, by rozpalił zupełnie maleńkie ognisko, ot tyle tylko, by opiec trochę mięso; Po dłuższej chwili namysłu Murzyn zgodził się, przedtem jednak skontrolował dokładnie większą część doliny, by się przekonać, że nie ma w pobliżu śladów nieprzyjaciół. Potem naciął zapas zupełnie suchego drewna, by ogień dawał jak najmniej dymu. Pit” tymczasem wyciął nożem trawę w miejscu przeznaczonym pod ognisko. Mosipo ułożył na nim gałęzie promieniście, końcami ku sobie, by drzewo paliło się tylko częściowo. Mięso rumieniło się powoli roznosząc przyjemną woń, a Jarek już cieszył się na „królewską ucztę”. Ponieważ suszone mięso antylopy skoni czyło się już, więc ostatnie trzy dni jedli tylko surowe mięso, które Jarkowi obrzydło zupełnie.
Pierwszą upieczoną porcję mięsa Jarek pochłonął z nieprawdopodobną szybkością; właśnie wbijał na swój prymitywny rożen nowe kawałki, gdy Mosipo ostrzegawczym ruchem uniósł rękę w górę, znak że wszyscy mają być cicho. Jarek znieruchomiał - wytężał wzrok i nadstawiał ucha. Ale oczy nie na wiele się przydały: noc była już zupełna, księżyc jeszcze nie wzeszedł, a blask gwiazd na nic się nie przydał dla oślepionego światłem ognia wzroku. Tym bardziej więc chłopak wytężał słuch - wydało mu się, że prócz trzasku płonących gałęzi słyszy jakiś szelest. Daremnie się jednak wysilał: szelest był tak słaby, że niepodobna było ustalić, skąd pochodzi.
- Matabelowie! - syknął Pit podniecony i już wyciągał asagaję, by zagasić nią ognisko.
Lecz Mosipo chwycił go za rękę.
- Poczekaj! - szepnął podnosząc się powoli. Jeżeli nieprzyjaciel jest już blisko, to z faktu, że wszyscy ucichli tak nagle, wywnioskuje, że obecność jego zauważono. Pozostają mu więc dwa wyjścia: rzucić się na obóz - jeżeli ma znaczniejsze siły, albo też wycofać się co prędzej - jeżeli jest to pojedynczy zwiadowca. Gaszenie ogniska nie miało więc sensu, bo nie uda się tego zrobić od razu i nieprzyjaciel zawsze będzie miał dosyć czasu rzucić swe niechybiające oszczepy.
Jarek był tego samego zdania co Mosipo. W tej chwili zauważył jednak, że koczkodan nie zdradza żadnych oznak niepokoju. Szybko obejrzał się - Tumbilego nie było przy ognisku. Teraz dopiero przypomniał sobie, że małpka bardzo była niezadowolona, gdy zaczęli rozbijać obóz i uciekła zanim jeszcze zabrał się do pieczenia mięsa. Aż mu się to dziwne wydało, że woń wieczerzy nie przywabiła koczkodana, ale teraz już nie było czasu myśleć o tym.
Naraz Mosipo schylił się szybko, porwał płonącą gałąź z ogniska i cisnął ją przed siebie. W dość bliskiej odległości upadła w trawę, oświetliła mały kawałek przestrzeni i zgasła. Coś mignęło w trawie, a równocześnie z tego samego miejsca dobiegł głośny syk. Jarek zamarł ze strachu. Węże!... Nowe pochodnie, rzucane przez Mosipo i Pita na wszystkie strony, wykazały, że otaczają obozowisko dookoła. Wrzaski małego Murzynka przywróciły Jarkowi orientację.
- Szybko, zabierać rzeczy i za potok! - zakomenderował, chwytając co było pod ręką.
Mosipo pozostał jeszcze chwilę próbując podpalić trawę wokoło, i w ten sposób przepędzić gady, ale trawa przesycona wilgocią ze strumienia oraz z niedawnego deszczu nie chciała się zająć. Wreszcie Mosipo jako ostatni przeskoczył strumień; obejrzawszy się zauważył, że koło ogniska roi się nieprawdopodobna wprost ilość węży: krótsze i dłuższe, cienkie i grube - przeplatały się nawzajem i syczały jak uciekająca z przegrzanego kotła para.
Także i Jarek przystanął na chwilę w ucieczce. Ze zdumieniem wpatrywał się w tę różnoraką plątaninę wijącą się wokół ogniska. Były tam chyba setki węży, a wciąż jeszcze przybywały nowe. Robiło to wrażenie, że w dolinie tej umówiły się na spotkanie węże z całej Afryki, a na punkt zborny wybrały właśnie ich obozowisko.
- Chodźmy stąd! - zachęcał swych towarzyszy.
Nic nie pomogło zapewnienie Mosipo, że to ciepło ogniska przywabiło węże, że wcale nie mają zamiaru gonić ich przez wodę. Pit stanął na czele małej drużyny i wiedziony raczej instynktem pierwotnego człowieka niż wzrokiem prowadził ich szybko wzdłuż strumienia. Idący za nim Jarek cały czas miał uczucie, że lada chwila jakiś wąż utnie go w nogę; bardzo był rad, że ma buty z cholewami, a nie musi iść boso jak Murzyni. Ledwie przeszli jakichś sto kroków, gdy z ciemności wypadł Tumbili wydając głośne okrzyki niezadowolenia.
- Szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej, byłbyś się spotkał z wężami, które tak lubisz - przywitał go Jarek pochylając się, by poklepać go po grzbiecie.
Ale zwierzak nie przyjął pieszczoty, tak, jak zwykle - odskoczył i warczał zaniepokojony.
- A jemu co się stało? - zdziwił się Jarek.
Na to pytanie nie umiał mu odpowiedzieć nawet Liszanakaja. Jarek przypuszczał, że małpka wietrzy węże i podzielając odrazę koczkodana marzył, by wydostali się wreszcie z kotliny. Na razie nic jednak nie można było poradzić. Marsz w ciemnościach był bardzo trudny, a kotlina mogła być jeszcze długa.
W chwilę później Pit zdecydował, że uszli już dość daleko i że czas już rozłożyć się obozem na noc. Zatrzymali się na miejscu porosłym trawą, bez żadnych krzewów; zbadali przy pomocy prętów i oszczepów całe miejsce tak dokładnie, jak się to tylko dało zrobić w nocy. Nie spłoszyli ani jednego węża, Mosipo zresztą uważał, że tu ich być nie powinno, ponieważ jest za dużo wilgoci od pobliskiego strumienia.
- Ale już nie będziemy palić ognia, co? Jak uważasz Gergi? - zapytał z uśmiechem.
- Zgadłeś, przyjacielu Mosipo - Jarek energicznie zaprzeczył ruchem głowy - jeżeli o mnie idzie, zrzekam się ogniska. A gdy trzeba będzie, gotów jestem nawet ułożyć się w potoku, bylebym tylko miał spokój od tej pełzającej gadziny! - I aż otrząsnął, się na myśl, że mógłby się obudzić z śliskim ciałem węża na policzku.
Pit natomiast uważał, że wąż to bardzo smaczne pieczyste, jak na przykład tamta upolowana przez nich swego czasu asala, ale jako kompan przy ognisku obozowym niewiele jest wart. Po tej wymianie zdań wyciągnęli się wszyscy na trawie, jeden obok drugiego, by grzać się nawzajem, i nakryli się skórą antylopy. Murzynek oczywiście pamiętał o naciągnięciu swej kurty ze skory antylopy i teraz leżąc między Jarkiem a Mosipo rozkoszował się, że tak mu ciepło, jak w szałasie u ojca.
Jarek miał wrażenie, że ledwie co przymknął oczy, gdy nagle obudził go daleki grzmot. Wschodnie krańce horyzontu płonęły, łoskot grzmotu był coraz głośniejszy - burza, zrodzona w upalnym powietrzu nad Oceanem Indyjskim, szybko gnała po stepie. Pit i Mosipo obudzili się także, tylko malec spał twardo nie wiedząc o niczym.
- Za kilka minut będzie porządnie lało - rzekł zgnębiony Jarek.
Pit wystąpił z propozycją, by schronili się pod rosnące na potokiem gęste akacje, ale Jarek zaprotestował stanowczo.
- Nie, tam nie! To najwyższe punkty w kotlinie, łatwo moż w nie uderzyć piorun.
Wprawdzie Pit mruczał, że piorun pójdzie raczej w pagórek, leżący ponad kotliną, ale Mosipo przyznał rację Jarkowi i z jego pomocą zaczął przygotowywać jakąś ochronę przed deszczem; Wbił mocno w ziemię oba inkusy, nachylając je ukośnie, górne końce związał rzemieniem wraz z wbitą pionowo w ziemię asagają. Przez ten szkielet przerzucił skórę antylopy, na której podwiniętych do środka brzegach zasiedli wszyscy, by wiatr nie porwał im małego namiotu. Podczas tej całej, zresztą bardzo szybko wykonywanej roboty mały Liszanakaja spał sobie rozkosznie z zaciśniętymi piąstkami. Nawet wrzaski Tumbilego, który niespokojnie krążył wokoło i za nic nie chciał wejść pod namiot, nie zdołały obudzić malca.
- Dziwna rzecz, dlaczego on nie chce wejść do środka? - zastanawiał się Jarek.
Tymczasem Pit przelazł pod skórą i wniósł śpiącego chłopczyka pod namiot.
- Może teraz wejdzie, gdy jego pan jest tutaj - zauważył Mosipo.
Jednak się mylił. Tumbili nawet teraz nie dał się namówić; odzywające się coraz słabiej warczenie dowodziło, że małpiszon się oddala.
Jarek już nie miał czasu zastanawiać się głębiej nad dziwnym zachowaniem sprytnej małpki. W kotlinie załomotał gwałtowny poryw wiatru, dmuchnął lodowym tchnieniem nawet pod ich szczelny daszek i zaraz potem pierwsze, ciężkie krople deszczu zabębniły po skórze. Były to pierwsze zwiastuny burzy - w chwilę później rozszalała się z całą siłą. Niebo otwierało się wprost nad kotliną jaskrawymi błyskami, zalewając ją całymi strumieniami deszczu. Błyskawica goniła błyskawicę, powietrze rozdzierał raz po raz suchy trzask grzmotu, ścigającego i zlewającego się z następnym. Błyskawica i grzmot występowały jednocześnie, błysk i trzask zlewały się w jedno. Burza szalała tuż nad kotliną.
Pod grubą skórą antylopy dotychczas było sucho. Jarek przypomniał sobie, że namiot ich stoi na łagodnym zboczu, opadającym nad potok, nie było więc obawy, by strumień wezbrawszy wskutek ulewy zalał im namiot. Trochę im tylko zaciekało od góry, ale to już musieli wytrzymać, nie było bowiem czasu na kopanie rowka wokół namiotu, dla odprowadzenia wody.
Nieustający huk grzmotów obudził wreszcie małego Liszaka. Siadł wystraszony i zaspanym głosem zaczął wołać Tumbilego.
- Ten twój Tumbili zwiał gdzieś, gdzie może jest mu lepiej. A niech sobie ucieka, jutro rano do nas wróci. Połóż no się, Liszaczku, i ŚDij dalej - radził Jarek.
I uspokajającym gestem otoczył ręką ramiona chłopczyka. W tej samej chwili ogłuszył ich tak straszliwy huk gromu, że aż ziemia pod nimi zadrżała.
- Święty Boże, zmiłuj się nad nami! Uderzyło tuż obok nas! - wyszeptał pobladły Jarek robiąc znak krzyża. A Mosipo z całym spokojem odchylił skórę: do namiotu wtargnął wicher niosąc wyrazisty zapach ozonu.
Przez otwór widać było odległą nie więcej jak o dwadzieścia kroków akację, która mimo ulewnego deszczu i wichury paliła się niby” wielka, jasnozłota, smolista pochodnia.
- Lepiej zamknij, Mosipo, żeby nam tu jeszcze wicher nie wpakował piorunu! - domagał się zaniepokojony Jarek..
Murzyn usłuchał. Siedzieli cicho tuląc się do siebie i z całej siły przytrzymując skórę, by im jej wiatr nie porwał. A tymczasem burza szalała nad ich głowami, krążąc dokoła, jakby to miejsce specjalnie sobie upodobała. W szczelnie zamkniętym namiocie zaczynało już brakować powietrza. Jarek uklęknął, by uchylić nieco brzeg skóry, gdy nagle coś zwaliło go na ziemię. Nim zdołał się podnieść, wszystko wokół niego zaczęło wirować: ziemia zapadała się i znów dźwigała w górę, falując niby smagana wichrem powierzchnia morza. Rzuciło go całym ciałem na Pita i Mosipo; piszczący ze strachu Murzynek zniknął gdzieś pod tym powstałym z trzech ciał kłębowiskiem, z którego tylko sterczały bezsilne ręce i nogi niby macki ośmiornicy. Wiatr uniósł nie trzymany już przez nikogo brzeg skóry, wionął lodowatym chłodem na nieszczęsne ludzkie stworze»ia rozpaczliwie szukające jakiegoś punktu oparcia dla rąk i nóg. Wreszcie, gdy jakiś nagły ruch ciała Pita uwolnił skórę, wicher porwał ją w swe obroty i wymachując nią niby skrzydłami nietoperza poniósł w ciemność. Deszcz natychmiast zalał jedyne opierające się mu dotychczas miejsce. W parę sekund Jarek przemókł do nitki, chociaż nie zdawał sobie z tego zupełnie sprawy.
Trzęsienie ziemi napełniło jego serce nieznanym dotychczas, trudnym do opanowania strachem. Miał wrażenie, że to już koniec świata. Niebo nad jego głową płonęło fioletowym ogniem, na końcach gałązek i źdźbeł traw tańczyły jakieś okropne małe płomyczki, przeciągły, nieustający huk grzmotów ogłuszał go... Wszystko to jeszcze nic wobec uczucia, jakie go ogarnęło w chwili, gdy ziemia pod nim zaczęła się kołysać. Skończyły się nagle jego dzielność, opanowanie i rozwaga. Krzyczał w koszmarze przerażenia. Nie lepiej działo się z jego przyjaciółmi. Pit rycząc obiecywał najwyższemu bóstwu Murzynów, Morimo, najtęższego wołu, jakiego znajdzie w najbliższym kraalu. W sekundę później robił mu wymówki, oskarżał o obłudę i zaprzysięgał swe serce Bogu białych ludzi, którzy kłaniają się krzyżowi. Podobnie i Mosipo nie pozostawał za nim w tyle w obietnicach i groźbach. Tylko mały Murzynek nie odwoływał się do nikogo: płakał jak każde wystraszone dziecko.
Jarek miał wrażenie, że wszystko to trwa już długie godziny - to zrywał się, to znowu padał, podnosił się chwytając wszystkiego, czego mógł dosięgnąć. Aż nagle ziemia pod jego nogami uspokoiła się. Burza odchodziła powoli. Jarka ogarnęła szalona radość, jaką zna tylko człowiek, który uniknął śmiertelnego niebezpieczeństwa. Teraz dopiero przypomniał sobie przyjaciół: obejrzą się i zawołał ich po imieniu.
- Umfolopace jest tutaj i jest cały, a przynajmniej tak mu się zdaje - odpowiedział Pit na jego nawoływania.
W świetle błyskawic Jarek zauważył, że olbrzymi Murzyn troskliwie obmacuje swe ciało, by się przekonać, czy wszystko jest na swoim miejscu. I Mosipo także był niedaleko: szukał pilnie w trawie poszczególnych części ich skromnego Wyposażenia, które trzęsienie ziemi porozrzucało dokoła. Jarek przypomniał sobie strzelbę i naboje, zaczął więc szybko ich szukać, ale mały Murzynek, uczepiony kurczowo jego kurtki, bardzo mu w tym przeszkadzał.
- Liszaczku, przestań wreszcie łzy wylewać, przecież tu już wszędzie dosyć wody! - pocieszał płaczącego chłopczyka.
Szczęściem znalazł strzelbę i zarzucił ją sobie na ramię, ale daremnie szukał woreczka z nabojami. W ziemi potworzyły się dziwaczne załamania i rozpadliny, których poprzednio nie było, a w nich niełatwo było czegoś szukać.
- Woda w strumieniu gwałtownie przybiera, podchodzi już tutaj - krzyknął nagle przerażony Mosipo wskazując oświetloną przez błyskawice, wzburzoną powierzchnię strumienia.
Istotnie wody wezbrały tak gwałtownie, że z niewielkiego potoku zrobiło się dosłownie jezioro.
- Uciekajmy stąd, chwyćmy się za ręce i biegnijmy tam, na wzgórze! - zawołał natychmiast Jarek wskazując odległy o kilkadziesiąt jardów pagórek rozciągający się po lewej stronie. I schwyciwszy jedną ręką Murzynka, drugą wyciągnął do Mosipo, który podawał Pitowi część ich rzeczy. - No, wyciągaj nogi, Liszaczku, pokaż, czy potrafisz szybko biegać! - zachęcał malca. - A co ty tam masz? Rzuć to, łatwiej ci będzie biegnąć!
Murzynek coś zaciskał w drobnej piąstce i nie chciał puścić mimo powtórnej zachęty ze strony Jarka. Ale tak gorliwie i energicznie pracował krótkimi nóżkami, że wcale nie pozostał w tyle za innymi i wraz z nimi dobiegł do niewielkiego wzniesienia, dostatecznie jednak górującego nad doliną, by nie dotarły tam wzbierające wody. Droga na wzgórze była krótka, mimo to nie obeszło się bez rozmaitych upadków, wywołanych przez szerokie nawet na kilka kroków szczeliny, powstałe przy trzęsieniu ziemi. Przy jednym takim upadku z ręiu chłopczyka wypadł jego drogocenny skarb; mimo surowych napomnień Jarka malec szukał dobrych kilka minut, co spowodowało zatrzymanie się wszystkich.
Wreszcie usiedli w trawie tuż obok siebie, zadowoleni, że żywi i zdrowi wyszli z tej przygody. Wprawdzie ulewa jeszcze trwała, ale na Murzynach nie miało co zmoknąć, a Jarek i tak już był przemoczony do ostatniej nitki, więc - jak powiadał - dalej już deszcz i tak nie sięgnie. Błyskawic było coraz mniej, grzmoty huczały w oddali, burza wyszalawszy się przepadała gdzieś na zachodzie.
- Uf, ależ to była zabawa! - odetchnął z ulgą Mosipo. - Co też ten wielki krokodyl Bekwena, który na grzbiecie dźwiga całą ziemię, miał za pomysł: właśnie dziś w nocy obudzić się i zacząć się przeciągać!
Takie pomysłowe wytłumaczenie niedawnego trzęsienia ziemi ogromnie zaskoczyło Jarka, ale nim zdążył otworzyć usta, by zaprotestować, już odezwał się Pit. To wcale nie żaden krokodyl Bekwena dźwiga ziemię, ale olbrzymia ryba Ingwa, która pływa w podziemnym morzu. Grzbiet ma bardzo szeroki, żeby mogła unieść tak wielki ciężar, ale kiedy czasem zje coś niezdrowego i zachoruje, wówczas wije się w bólach, a cała ziemia kołysze się na jej grzbiecie.
Mosipo nie chciał jednak odstąpić od swojej teorii; już zdawało się, że dojdzie do poważnej sprzeczki z Pitem, gdy do dyskusji wtrącił się Jarek.
- Nie sprzeczajcie się, chłopcy, bo tak jeden, jak i drugi, nie macie racji! - uspokajał ich.
- Tak? A to dlaczego? - pytali momentalnie pogodzeni Pit i Mosipo.
- Bo ten twój krokodyl, Mosipo, musiałby przecież na czymś stać, prawda? A na czym on leży czy stoi, skoro całą ziemię dźwiga na grzbiecie? Chyba że unosi się w powietrzu, jak orzeł, a tego przecież żaden krokodyl nie potrafi!
Mosipo milczał zgnębiony, za to Pit żarliwie poparł argumentację Jarka.
- Wiadomo, że jest tak, jak baas powiada - zawołał z tryumfem. - Ale moja ryba pływa w wodzie, jej ziemi wcale nie potrzeba. To ja mam rację, Ingwa dźwiga całą ziemię na grzbiecie!
- Powoli, poczekaj z tą swoją rybą - śmiał się Jarek. -; Potok, rzeka czy morze ma przecież brzegi i dno. Nie może zawisnąć w powietrzu, musi się opierać na stałym lądzie. A skądże się on weźmie, skoro cała ziemia jest na grzbiecie Ingwy?
- No dobrze - mruknął niezadowolony Pit po dłuższej chwili namysłu. - Jakże więc ziemia może się trząść, jeżeli jej nikt nie trzyma?
Jarek zaczął sobie przypominać, co słyszał w szkole na temat trzęsienia ziemi. Było tego niewiele, ale i tak wszystkiego, co wiedział, jego słuchacze nie mogliby zrozumieć. Ograniczył się do wyjaśnienia im tego na przykładzie; powiedział, że pod ziemią znajdują się liczne, wielkie groty, pieczary podobne do tych, w której napadły ich lwy. Czasem strop takiej jaskini zawali się pod ciężarem górnych warstw i wtedy całe masy kamieni spadają na dno podziemnych pieczar, a przy ich spadaniu następują wstrząsy ziemi.
- Nie, to mi się nie podoba - rzekł Mosipo po pewnym namyśle. - Jakże ja mógłbym czuć, że ziemia się trzęsie, skoro nie jestem w tej jaskini pod ziemią?
- Gdybyś tam był, tak czy tak nic byś już nie czuł, ponieważ wszystko zwaliłoby ci się na głowę i rozgniotłoby cię jak muchę - odparł Jarek poirytowany tym, że jego mądry wykład spotkał się z tak małym uznaniem. - Przecież ziemia drży nie tylko w tym miejscu, gdzie nastąpiło zawalenie się stropu, ale i kawałek dalej. Byłeś kiedy w mieście, gdzie są brukowane ulice, gdzie stoją domy z oknami?
Mosipo skinął twierdząco głową - był przecież ze stryjem Martinem w Potchefstroom. Pit także zaraz się pochwalił, że był w wielu miastach białych ludzi.
- No dobrze, skoro byliście obaj, to zauważyliście pewnie, co się dzieje, gdy załadowany ciężarem wóz jedzie ulicą - ciągnął Jarek z wielką pewnością siebie.
Obaj Murzyni przypomnieli sobie od razu, że pod ciężarem wozu bruk drżał pod nogami, a domy tak się trzęsły, że aż szyby w oknach brzęczały.
- No więc widzie:- - tłumaczył zadowolony Jarek. - Zwyczajny wóz jedzie powoli po bruku i już wszystko się trzęsie dokoła. No a teraz wyobraźcie sobie, że takie walące się skały ważą tyle, co tysiące, tysiące wozów, więc chyba mi uwierzycie, że kiedy runą, to ziemia się zatrzęsie na znacznej przestrzeni!
Ten argument zwalczył ostatecznie wszelkie wątpliwości w duszach Mosipo i Pita - rozwiała się bezpowrotnie wiara w ogromnego krokodyla i równie wielką rybę dźwigającą całą ziemię na grzbiecie. Za to autorytet Jarka w ich oczach wzrósł ogromnie, a wraz z nim i autorytet wszystkich ludzi białych, którzy są tacy sprytni, że do trzęsienia ziemi nie trzeba im wcale ani krokodyla, ani ryby.Podczas tych mądrych dyskusji Liszanakaja usnął na kolanach Jarka, ale gdy chłopak poruszył się nagle, by przeciągnąć zdrętwiałe od nocnego chłodu nogi, Murzynek obudził się znowu.
- No, mały, pokaż no, icoś ty wyniósł z obozu! Pokaż, Liszaczku! Na pewno coś smacznego do jedzenia! -, drażnił się Jarek z chłopczykiem odsuwając go lekko w bok, by łatwiej sięgnąć po jego skarb. - Popatrzcie, a to co? - zdumiał się dotknąwszy dobrze znanego woreczka.
- To jedzenie nie dla Liszanakai, to jedzenie dla twojej strzelby, panie! - bronił się Murzynek przecierając zaspane oczka.
Istotnie, zagubiony woreczek z nabojami! Zobaczywszy go Jarek ogromnie się ucieszył. A tymczasem oprzytomniały już zupełnie malec zaczął się rozglądać za swoją małpką. Wołał ją najczulszymi nazwami, ale mały koczkodan nie zjawiał się. Murzynek rozpłakał się żałośnie przekonany o stracie swego ulubieńca.
- Nie rób sobie nic z tego - uspokajał go Mosipo - na pewno nad ranem się tu zjawi.
- Z całą pewnością się znajdzie, zobaczysz - przyłączył się do rozmowy Jarek. - To bardzo sprytny małpiszon; bez wątpienia przeczuwał z góry, co się święci w tej dolinie koszmarów, i pobiegł się ukryć. Oho, on jest mądrzejszy niż my wszyscy razem!
Liszanakaja uspokoił się i po chwili znowu usnął. Jego towarzysze natomiast, drżąc z zimna i niecierpliwie czekając wschodu słońca, nie myśleli nawet o spaniu. Burza wygasła już gdzieś w oddali, na wschodzie zaczęło, wreszcie świtać, zapowiadał się nowy dzień. W dolinie słychać już było głosy zwierząt. Jednym z pierwszych dźwięków, jaki dobiegł uszu naszej małej gromadki, było głośne i wesołe mlaskanie Tumbilego. Pędził z solidnie wypchanymi torbami policzkowymi i po drodze pogryzał z zapałem.
- Jesteś wstrętny, stary małpiszon, nie chcę cię znać! - dąsał się Liszanakaja, gdy Tumbili zaczął się o niego ocierać pieszczotliwie, i odepchnął koczkodana rączkami.
Małpka usiadła obok niego i zaczęła rozglądać się po dolinie, jakby to była jej własność.
Rozglądali się także Jarek, Pit i Mosipo, ale z zupełnie innym uczuciem. Zaskoczyły ich zwłaszcza zmiany w krajobrazie: zamiast małego strumyka rozciągało się przed nimi całe szerokie na paręset jardów jezioro, z którego niby zielone wysepki sterczały tu i ówdzie korony zalanych wodą drzew. Wschodnie brzegi obu niskich łańcuchów wzgórz zamykających dolinę tak się do siebie przybliżyły, jak gdyby przesunęła je ręka jakiegoś baśniowego olbrzyma; obsuwające się ich zbocza zagrodziły dolinę, więc wody potoku nie mogły już spływać do rzeki Gwelo, lecz na kształt jeziora gromadziły się przed przeszkodą.
- Patrzcie, tam coś jest na drzewie! - Jarek wskazał na przeciwległy brzeg jeziora, gdzie na wystającym z wody wierzchołku drzewa wisiało coś ciemnego.
Bystry wzrok obu Murzynów natychmiast ustalił, co to jest. Skóra ich antylopy, którą porwał wiatr! Pit natychmiast wyruszył po nią. Jezioro było płytkie, woda nie sięgała mu nawet do ramion. Wróciwszy przyniósł nie tylko skórę, ale i kilka ryb, które po drodze upolował oszczepem. Był to na razie cały ich zapas mięsa, gdyż wszystko zginęło - w nocy. Ryby bardzo im smakowały. Po śniadaniu, które rozgrzało ich bardziej niż ogień, jak twierdził Jarek, ruszyli od razu ku rzece Gwelo.
17. Czworonogi olbrzym
Koło południa nasza gromadka stanęła nad brzegiem rzeki Gwelo. Toczyła powoli swe mętne wody, które wezbrały jeszcze skutkiem nocnej ulewy. Pit chciał zmierzyć głębokość wody przy brzegu - inkus nie sięgnął dna, chociaż był długi na sześć stóp.
- Trzeba by ją przepłynąć, a na to nie mam ochoty, rad jestem, że się po nocnej kąpieli trochę wysuszyłem - rzekł Jarek z niechęcią, drapiąc się za uchem.
- Pójdziemy brzegiem w górę rzeki, w ten sposób nie nadłożymy drogi, może znajdziemy płytsze miejsce - proponował Mosipo.
Jarek zgodził się od razu. Poszli brzegiem, wnet jednak musieli skręcić, ponieważ porosły gęstą trzciną brzeg zamienił się w bagnisko nie do przebycia. Droga nie była przyjemna, a przeciwległy brzeg również nie wyglądał zachęcająco. Pokrywał go gęsty, wilgotny las akacji, palm wachlarzowatych i baobabów; z daleka wyglądał jak nieprzebyty wał zieleni, z którego pojedyncze drzewa schodziły aż nad samą wodę. Gdzieniegdzie korony drzew wznosiły się znacznie wyżej, tworząc zielone kopuły i wieże, co wskazywało, że teren na drugim brzegu rzeki jest nierówny, że tworzy w pewnych punktach pagórki, a nawet całe łańcuchy wzgórz.
Szli tak już dobrą godzinę; Jarek - którego żołądek w sposób natarczywy dopominał się o swoje prawa - daremnie rozglądał się za jakąś zwierzyną. Naraz natknęli się na stado dzikich świń. Umazane błotem zwierzęta chrząkając wypadły z trzcin i w zwartej gromadzie przebiegły tuż obok gromadki naszych podróżników najzupełniej nie zwracając na nich uwagi. Jarek już przyłożył strzelbę do ramienia, kiedy Mosipo szarpnął za broń.
- Nie strzelaj, nie wiemy, czy nie ma kogoś w pobliżu - ostrzegał.
Jarek chcąc nie chcąc musiał ustąpić.
- A tam ucieka tyle wspaniałych pieczeni - westchnął żałośnie.
Liszanakaja spoglądając na znikające stado miał nie mniej zawiedzioną minę. Pit widząc to dał znak, by sprawowali się cicho, a sam długim, cichym krokiem ruszył za dzikami. Dopadł je właśnie w chwili, gdy już znikały w gęstwinie, i przebił inkusem biegnącego za stadem dobrze utuczonego warchlaka. Raniony śmiertelnie padł na miejscu; matka przystanęła nad nim i rozdrażniona zaczęła chrząkać głośno. Chwilę obwąchiwała warchlaka bezradnie, potem odwróciła się nagle i małymi, nabiegłymi krwią oczkami zaczęła wypatrywać nieprzyjaciela. Dostrzegła go natychmiast i ruszyła ku niemu tak gwałtownie, że Pit nie miał nawet czasu przybrać pozycji obronnej. Rudobrązowe cielsko rozwścieczonego zwierzaka błyskawicznie przebyło krótką odległość, a jego kły zaryły się w łydkę Murzyna, rwąc w niej głęboką, bolesną ranę.
Pit zwalił się na ziemię - nóż, którym próbował się bronić, przeciął powietrze. Zanim Murzyn zdołał podnieść się na zdrowej nodze, locha z niezwykłą szybkością zatoczyła mały łuk i już gnała do powtórnego ataku. W ułamku sekundy mignął przed muszką strzelby Jarka potężny łeb o szaro-białawej sierści, ale chłopak nie odważył się nacisnąć spustu, ponieważ na linii strzału znalazł się Pit.
- Pit, cofnijże się! - krzyknął zapominając, że ranny Murzyn nie może się ruszyć.
A Pit tyle tylko miał czasu, że przyklęknąwszy na zranionej nodze zdrową zaparł się w ziemię, gdy już dopadła go wściekle chrząkająca locha. Pit rzucił nóż, wychyliwszy się, ile tylko mógł, do przodu, schwycił dzika za uszy i potężnym wysiłkiem przewrócił go na grzbiet. Zanim zaskoczona bestia mogła się opamiętać i próbować obrony, przypadł Mosipo i przebił ją asagają.
- Wspaniale, Pit! - Jarek klaskał w ręce, a Liszanakaja aż piszczał z uciechy.
Mosipo pomógł Pitowi wstać i z podziwem obmacywał jego muskuły, chociaż znał je już dobrze. Tylko one mogły się zdobyć na taki wyczyn - jak twierdził Jarek. Po obejrzeniu dzika okazało się, że od nozdrzy do nasady ogona mierzył on pięć stóp, sterczące groźnie z pyska kły miały dwa cale długości. Jarek zajął się przecie wszystkim raną Pita: lżej mu się zrobiło na sercu, gdy stwierdził, że rana jest wprawdzie bolesna, ale niezbyt głęboka, że nie będzie nawet przeszkadzała Murzynowi w marszu. Pit zresztą opatrzył ją po swojemu: chwilę jeszcze czekał, by krew obficiej ściekła, potem przyłożył na ranę jakieś zioła, przykrył je okładem z trawy i przywiązał łykiem.
Tymczasem Mosipo i Jarek obdzierali obie sztuki ze skóry, w czym wydatnie pomagał im mały Murzynek. Po chwili potężna wieprzowa ćwiartka i cała połówka warchlaka piekły się nad ogniem; teraz już Mosipo nie protestował przeciwko rozpaleniu ogniska, w przekonaniu, że na tym niedostępnym terenie na pewno nie ma ludzi.
- Słuchaj Pit, ciebie specjalnie lubią dzikie zwierzęta, każde z nich chce cię naznaczyć na pamiątkę - pokpiwał Jarek z poczciwego olbrzyma zajadając wspaniałą pieczeń z dzika z takim apetytem, że aż mu się uszy trzęsły.
Pit bąknął coś niezrozumiale mając pełne usta mięsa, a Jarek wybuchnął głośnym śmiechem.
- Ale może się też zdarzyć, że jakiemuś zwierzakowi baas się spodoba - mruknął Pit przełknąwszy potężny kęs.
Jarek jeszcze tego samego dnia przekonał się, że były to prorocze słowa, teraz jednak śmiał się tylko, a wraz z nim Mosipo i Liszanakaja.
Po jedzeniu opiekli wycięte z dzików mięso, a Mosipo wraz z Jarkiem cały ładunek rozdzielili między siebie, mimo że Pit protestował gwałtownie.
- O tej ranie na nodze nawet mówić nie warto, zresztą barki mam zdrowe - oponował, gdy Jarek upierał się, że jako ranny nie może dźwigać tyle co zawsze.
Ale Jarek me myślał ustępować, Pit musiał zrezygnować z protestów.
Mieli żywności na kilka dni, nie musieli więc tracić czasu na łowy. Skoro tylko przeprawią się przez rzekę, będą mogli iść szybciej wprost do celu. Jarek obliczał, że za niecały tydzień dotrą do kraju Bazizulusów, oczywiście jeżeli nie natrafią na jakieś nieprzewidziane przeszkody.
Powoli brzeg rzeki stawał się bardziej dostępny, bagniska było coraz mniej, wreszcie pozostała tylko wąska smuga, ciągnąca się tuż nad samą wodą. Miejsce trzcin zajęły krzaki i małe grupki akacji oraz palm, które przesłaniały widoczność, chwilami nawet kryły przed oczyma i zwierciadło rzeki. W tej sytuacji idący na czele całej grupy Jarek wpadł niemal na całe stado słoni, schodzące z małego, zarośniętego drzewami pagórka. Chłopak stanął zdumiony pod ostatnimi drzewami i zapatrzył się na potężne, gruboskórne zwierzęta przechodzące przez rzekę w odległości zaledwie dwieście stóp od niego. Stojąc nieco wyżej miał świetny widok i mógł policzyć dokładnie wszystkie sztuki. Zwierząt była prawie setka: samce i samice z potężnymi kłami, a przy nich zabawnie dokazujące słoniątka. Stado szło spokojnie, nie przejmując się obecnością ludzi, których najwidoczniej nie zwietrzyło. Jarek napatrzyć się wprost nie mógł - nigdy jeszcze nie widział słonia na swobodzie. Kiedyś, gdy był jeszcze mały, ojciec zabrał go do miasteczka powiatowego na odpust - było to jeszcze w ojczyźnie, w Czechach - gdzie największy jego zachwyt wzbudził cyrk z prawdziwym, żywym słoniem. Był to poczciwy słoń indyjski, o ciemnej skórze, który pozwalał się karmić nawet dzieciom. Jarek nawet przypomniał sobie, że zamiast kłów miał tylko dwa krótkie, ledwie z paszczy wystające kikuty.
Idące na jego oczach w bród przez Gwelo słonie wyglądały zupełnie inaczej. Były większe, skórę miały jaśniejszą, pomarszczoną w grube fałdy, bardzo cienkie uszy i niesłychanie, długie, białawe kły, wygięte niby szable tureckie. U niektórych samców długość kłów musiała przekraczać dziesięć stóp.
- Ależ tu dużo kości słoniowej! - szepnął podniecony Mosipo stanąwszy wraz z resztą wędrowców obok Jarka.
Kość słoniowa, drut mosiężny, broń, amunicja i sól - to najcenniejsze w oczach Murzynów przedmioty, więc Mosipo patrzył na stado z wielkim zainteresowaniem. Wskazywał Jarkowi samców, których było znacznie mniej niż samic, określał przypuszczalną wagę ich kłów - przeważnie ponad sto funtów sztuka - gdy naraz uwagę ich przykuł okazały samiec, który szedł samotnie w pewnej odległości za stadem.
- To słoń-samotnik, bywa bardzo zły, lepiej zejść mu z drogi! - zauważył Pit wskazując samotnego słonia. - Widocznie niezły awanturnik, patrzcie, ma jeden kieł złamany!
Istotnie, jeden z potężnych zębów zwierzęcia złamany był tuż przy nasadzie, a jasna płaszczyzna złamania wskazywała, że wypadek miał miejsce niedawno.
- Słoń-samotnik? Zawsze czytałem, że taki zły słoń, żyjący samotnie, to stara sztuka wygnana przez stado. Ten przecież jest młody, wcale dorodny! - dziwił się Jarek.
- Przecież to niemożliwe, żeby stary słoń był zły, on nie ma na to dość sił! - uśmiechnął się Mosipo. - Szczęśliwy będzie - wyjaśniał dalej - jeżeli potrafi zdobyć sobie pożywienie, schodzi z drogi silniejszym zwierzętom, lwu, tygrysowi, no i człowiekowi. Złym samotnikiem może być tylko młody samiec, wygnany przez innych samców ze stada. Takiego najlepiej omijać z daleka, ponieważ gotów zabić każdego, kto tylko stanie mu na drodze!
Tymczasem stado przeszło przez rzekę; wędrujący za nim i samotnik znalazł się właśnie w połowie szerokiego na jakieś trzysta stóp koryta, gdy nagle kilka zwierząt odłączyło się od stada i zawróciło ku rzece. Trzy okazałe sztuki, wysokie na dziesięć stóp samce, przystanęły nad wodą i groźnie podniósłszy w górę z krążków jakby złożone trąby, zahuczały donośnie. Brzmiało to jak wyzwanie do walki - tak chyba zrozumiał je słoń-samotnik. Przystanął niezdecydowanie na środku rzeki, chwilę rozdrażniony wymachiwał trąbą wytrzeszczając oczy na nieprzyjaciela - najwyraźniej namyślał się, czy przyjąć wyzwanie. Widocznie jednak doszedł do wniosku, że wróg ma lepszą pozycję i większe siły, trzeba więc na rasie zrezygnować z walki: zawrócił na brzeg i odszedł trąbiąc z wściekłością.
Jarek z towarzyszami rzucili się w trawę, lecz słoń nie bacząc na nic poszedł w drugą stronę i znikł między drzewami. A od rzeki leciało za nim tryumfalne trąbienie zwycięskich bez walki słoni. Jarek nie krył przed towarzyszami, że żal mu odtrąconego zwierzęcia.
- O, słonie potrafią być niedobre tak, jak ludzie - rzucił filozoficzną uwagę Pit. A gdy Jarek spytał go, czy można oswoić afrykańskiego słonia, pokręcił głową. - Nie można, nikomu nawet na myśl nie przyjdzie próbować - dodał.
Opowiedział Jarkowi, że gdy był tak mały jak Liszanakaja, słonie żyły jeszcze w okolicach Kapsztadu i w Natalu, a Kafrowie urządzali na nie polowania, kopiąc w ziemi doły-pułapki.
- Polowania ze strzelbami? - zapytał Jarek.
- Nie, z oszczepami - odpowiedział Murzyn z pewną dumą. Na dalsze pytania Jarka musiał przyznać, że zawsze na takich polowaniach kilku łowców traciło życie pod nogami zwierząt, których nie udało się od razu zranić śmiertelnie. -
- Słoń boi się strzelby, zaraz ucieka, jak posłyszy strzały - tłumaczył, gdy schodzili ku miejscu, w którym słonie przeszły rzekę. - Ale strzelba niedobra na słonie... Żeby zabiła słonia, musi mieć szeroką lufę i ciężką strzałę. Polowaliśmy i my także na słonie, ale tak, że gnaliśmy je do wąwozu, do jaru czy na inne takie miejsce, skąd nie mogły uciec. A potem czarni łowcy z ukrycia na zboczach tak długo rzucali inkusy, aż je pozabijali.
- No, to niezbyt sportowe (polowanie - rzekł Jarek z odcieniem pogardy.
Pit co prawda nie wiedział, co to sport, ale wyczuł, co Jarek ma na myśli.
- Gdyby czarny wojownik był taki wielki jak słoń, to śmiało zabiegłby mu drogę - powiedział po prostu.
Na tę uwagę Jarek już nie znalazł odpowiedzi.
Słonie wydeptały szeroką, wygodną drogę przez las, która wiodła w pożądanym przez naszych wędrowców kierunku, nie pozostawało im więc nic innego, jak iść dalej. Wprawdzie Jarek nie miał zaufania do słoni jako budowniczych leśnych szos, przypuszczał przy tym, że droga ta nie zaprowadzi ich daleko, ale Pit twierdził, że słonie odbywają długie marsze, a czarni wojownicy nieraz gonili je przez cały dzień, od świtu do zmroku, zanim udało im się je dopaść.
Dotychczas wydawało się, że idące stado wyraźnie stara się potwierdzić opinię Pita. Poruszało się bardzo szybko, a przy tym miało jeszcze dosyć czasu, by po drodze obgryzać korony młodych drzewek. Dogonić stada już się nie udało.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, ile taki słoń zeżre - zainteresował się Jarek oglądając obgryzione drzewka.
- Dużo, bardzo dużo... Kiedy jeszcze byłem mały - wspominał Pit - do naszego kraalu przedostało się dwoje słoni: matka z małym. W ciągu jednej nocy zeżarły z wszystkich naszych pól całą kukurydzę i wszystkie dynie.
- To straszne! - przeraził się Jarek. - A jak wielki był ten kraal?
Pit już otwierał usta do odpowiedzi, gdy tuż za jego plecami rozległo się ogłuszające trąbienie, aż mróz przebiegł mu po skórze. Odwrócił się przerażony: słoń-samotnik z ułamanym kłem pędził ciężkim kłusem wprost na niego.
- Szybko, tam w gąszcza! - krzyknął Jarek i chwyciwszy za rękę Liszanakaję skoczył w gęste, cierniste zarośla.
Słyszał, że Mosipo coś krzyczy, ale w zamieszaniu nie zrozumiał słów, które zresztą rozpłynęły się w ryku słonia i wrzasku koczkodana. Rozpaczliwie przedzierali się pomiędzy rosnącymi gęsto krzewami, kiedy Jarek dopiero uświadomił sobie, że nie ma wśród nich ani jednego solidnego, grubego drzewa, wśród którego gałęzi mogliby znaleźć ratunek przed rozwścieczonym zwierzęciem. Tuż za nimi trzeszczały krzaki i drobne drzewka, miażdżone potężnym cielskiem olbrzyma. Gdy Jarek się obejrzał - groźna, szara wijąca się jak wąż trąba wysunęła się spomiędzy gałęzi w odległości kilku kroków.
Chłopak bezradnie rozejrzał się wokoło. Zauważył, że krzaki z prawej strony rzedną, a za nimi sterczy mała, czarna skała. Zdecydował się w mgnieniu oka.
- Widzisz te głazy? Pędź tam Liszaczku, ile masz sił w no - gach! Ja przyjdę za tobą i zastrzelę słonia!
Popchnął malca mocno naprzód, a sam sięgnął do ramienia po strzelbę, lecz... ręka jego zawisła w próżni! Strzelby nie było. Widocznie w chwili, gdy przedzierali się przez kolczaste zarośla, zaczepiła rzemieniem o jakąś gałąź i utknęła, a on, ogarnięty szaleńczą paniką, nie zauważył tego nawet. I teraz był bezbronny w obliczu rozwścieczonej bestii; zdrętwiały z przerażenia patrzył, jak słoń miażdżył ostatnią słabą, dzielącą ich przeszkodę. W ostatniej chwili opamiętał się i uskoczył w bok przed pędzącym nań potężnym cielskiem, ale wiedział, że to go nie uratuje.
Gdy przedmiot ataku zniknął słoniowi z oczu, zły zwierz zawrócił, jednym ruchem ciała zwalił stojącą mu w drodze akację o pięciocalowym pniu i sięgnął trąbą do Jarka, który raz jeszcze skoczył w bok.
Skuliwszy głowę w ramionach chłopak z rezygnacją oczekiwał miażdżącego ciosu, gdy nagle zaszło coś nieoczekiwanego. W koronie pobliskiego drzewa rozległ się przeraźliwy wrzask, potem coś zielonego skoczyło wprost na wyciągniętą w górę trąbę słonia. Jarek zauważył to kącikiem oka, osłupiał, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Dzielna, mała małpka Tumbili rozpaczliwym wysiłkiem owinęła się drobnymi łapkami wokół trąby słonia, rezolutnie zatapiając zęby w widniejący na jej końcu palec. Zraniony w najwrażliwsze miejsce słoń ryknął z bólu, lecz daremnie próbował na wszelkie sposoby strząsnąć małpkę z trąby. Kręcił się w miejscu jak szalony, a jego podobne do słupów nogi miażdżyły krzaki i małe drzewka, wbijały je w ziemię; wywijał i wymachiwał trąbą na wszystkie strony, ale koczkodan trzymał się jej jak przyszyty. Wreszcie szalejący z bólu czworonogi olbrzym wpadł na pomysł: trzeba to małe, złośliwe zwierzę, wiszące na jego trąbie, roztrzaskać o drzewo. Ale Tumbili wiedziony nieomylnym instynktem wyczuł, że czas już zniknąć. Ledwie słoń zbliżył się do drzewa, koczkodan wskoczył mu na grzbiet, skąd jednym długim susem znalazł się wśród gałęzi. Słoń z pasją zaatakował drzewo, nim jednak zdołał je wywrócić, Tumbili przeskakując szybko z korony na koronę znalazł się już daleko od tego miejsca.
Jarek nie czekał, aż słoń załatwi się z drzewem, na którym znalazł ratunek mały małpiszon, i uciekał, ile miał tchu w piersiach. Oczom jego ukazała się ponura, bazaltowa skała niby łódź ratunkowa. Nie była zbyt wysoka, mogła jednak stanowić konkretny ratunek - jeżeli potrafi się na nią wdrapać. Przedarłszy się przez gęste zarośla, zaczął wchodzić po gładkim kamieniu. Początkowo szło mu dosyć łatwo, ale na wysokości jakichś dziesięciu stóp natrafił na gładką, stromą ścianę, o którą daremnie kaleczył sobie ręce. Spróbował kawałek dalej - dostał się zaledwie odrobinę wyżej. Łoskot z dołu zmusił go do zwrócenia uwagi na ziemię. Właśnie zjawił się jego wróg i zwróciwszy ku niemu głowę złośliwie błyskał oczyma.
- Głupie bydlę! - wymyślał mu pogardliwie Jarek w przekonaniu, że jest już bezpieczny. - Wleź tu do mnie, jeżeli tym swoim niezdarnym cielskiem potrafisz!
Przy ostatnim słowie głos jego załamał się nagle pod wpływem strachu. Słoń jakby rozumiejąc jego słowa zaczął ostrożnie stąpać po gładkiej skale! Jarek dokładał wszelkich starań, by wdrapać się wyżej, ale nie udawało mu się to, chociaż ręce krwawiły obficie - skała była niesłychanie stromą, a nie było nigdzie punktu oparcia dla nogi. Parę razy chłopak obsunął się w dół, groziło niebezpieczeństwo, że spadnie na płaską skałkę, po której właśnie posuwał się słoń. Ostatecznie Jarek poniechał daremnych wysiłków i ulokował się w miejscu, gdzie stał uprzednio, kiedy znowu ukazał się jego wróg.
Słoń stał tuż pod nim: wyciągnąwszy głowę do góry na tyle, na ile pozwalała mu krótka szyja, rozprostował trąbę i sięgnął nią w górę, by chwycić swą ofiarę.
- Chwała Bogu! - krzyknął Jarek uradowany, że koniec trąby, z której palca ciekła krew, wije się o parę stóp pod nim.
Nagle aż tchu mu w piersiach zabrakło: słoń w dzikiej swej nienawiści próbował stanąć na tylnych nogach. Niepotrzebnie jednak lękał się - to, co po długiej, cierpliwej tresurze potrafią zrobić słonie indyjskie, nigdy jeszcze nie udało się ich nie zaprawionym do takich sztuk kuzynom z Afryki. Nogi zwierzęcia ślizgały się po gładkim kamieniu i oddalały go tylko od celu. Wreszcie zwierz zaniechał próżnych wysiłków. Chwilę stał nieruchomo i - ku wielkiemu zdumieniu chłopca - przestał ryczeć. Ta cisza robiła jeszcze groźniejsze wrażenie, niż poprzednie ryki słonia.
- Co tam znowu knujesz? - rzucił Jarek półgłosem, wpatrując się w pochyłe czoło, pod którym złośliwie połyskiwały oczy?
Naraz olbrzym odwrócił się powoli, ostrożnie zszedł ze skaty i po chwili zniknął za jej załomem.
Jarek odczekał chwilę, zastanawiając się, czy nie zejść także, ale jakiś głos wewnętrzny ostrzegł go, by tego nie robił. A może wróg czyha gdzieś w pobliżu? Skała to przecież jedyna ucieczka! Przypomniawszy sobie towarzyszy zaczął ich wołać, ale nikt się nie odezwał. Chłopak doszedł do wniosku, że Mosipo i Pit pobiegli w odwrotnym kierunku, do wysokopiennego lasu, gdzie łatwiej mogli znaleźć ratunek na drzewie, które oprze się atakowi słonia. Ale co się stało z małym Murzynkiem? Dziwna rzecz, że się nie odezwał, powinien być na tej skale, sam go tu przecież posłał. Bardzo możliwe jednak, że wystraszony chłopczyna nie zrozumiał go i pobiegł w zupełnie innym kierunku. Ale i tak był teraz bezpieczny, bowiem słoń uparł się atakować Jarka, jak gdyby pragnąc dać mu nauczkę na całe życie, że nie należy nikomu współczuć bez poznania przyczyny kary.
- Ależ z ciebie dzika bestia! A ja, dureń, jeszcze cię żałowałem! - wymyślał Jarek nieobecnemu wrogowi.
Z wdzięcznością myślał o małej małpeczce, która w najcięższym momencie przyszła mu z pomocą i bez wątpienia uratowała mu życie. A równocześnie w sercu jego obudziło się coś jakby żal wobec Mosipo i Pita. Przecież zorientowali się chyba dosyć szybko, że słoń nie ich goni, więc powinni byli przyjść mu z pomocą. Dlaczego nie zrobili tego? Jarek daremnie szukał odpowiedzi na to pytanie.
Mijała minuta za minutą, wreszcie Jarek powiedział sobie, że dość już wyczekiwania. Od długiego stania w jednej pozycji bolały go wszystkie mięśnie - postanowił, że zejdzie chociaż na brzeg skały i rozejrzy się, czy nie ma niebezpieczeństwa.
Ledwie zszedł rozprostowawszy nieco kości, a już znów pospiesznie zaczął się wdrapywać na górę. Słoń wracał! Gdy stanął pod skałą - Jarek ze zdumienia aż usta otworzył. W uniesionej i skręconej jak litera S trąbie słoń dźwigał pień młodego drzewka, grubości uda dorosłego mężczyzny. Zamiary jego były niedwuznaczne. W Jarku serce zamarło: słoń przyniesionym specjalnie w tym celu pniem, którym wymachiwał niby źdźbłem słomy, strąci go ze skały! Zwali go na ziemię i rozdepce na miazgę...
Już miał po raz ostatni zamknąć oczy, gdy naraz spojrzenie jego padło na bok słonia: tkwiły w nim oba inkusy Pita.
Więc jednak przyjaciele o mnie nie zapomnieli! - pomyślał.
Świadomość ta uspokoiła go znacznie i wyraźnie dodała ducha, chociaż interwencja Pita nie na wiele się przydała. Teraz śmiało już otworzył oczy i spojrzał w dół. Wróg stojąc pod nim ostrożnie wykręcał się tak, by pień trafił wprost w szczelinę, w której ukrył się chłopak. Lecz jakoś mu się to nie udawało - szpara w skale widocznie była zbyt wąska, a płaska skała, na której zwierzak stał, była za mała, by mógł się swobodnie wykręcić. Jednakże zdawał się tym wcale nie przejmować: z niezwykłą cierpliwością, kontrastującą z poprzednim wściekłym gniewem, dalej mordował się z pniem.
Jarek przeniósł spojrzenie ze słonia na skraj młodego lasu, skąd olbrzym przydźwigał swoją niezwykłą broń. Pod drzewem stali Pit i Mosipd; obaj niezdecydowanie, z przerażeniem spoglądali w jego stronę. Oderwawszy jedną rękę od skały przesłał im pozdrowienia. Mosipo uniósłszy w górę asagaję odpowiedział mu pozdrowieniem, Pit zaś z jakimś okrzykiem, którego ze względu na odległość Jarek nie mógł zrozumieć, z kordelasem w ręku rzucił się w stronę, skały. Chłopak zorientował się od razu, że atakowanie słonia z nożem to szalony pomysł, więc nie namyślał się ani chwili:
- Pit, nie waż się tu zbliżać, bo cię słoń rozdepce! Sam sobie dam radę, wlezę trochę wyżej! - krzyczał z całej siły.
Także i Mosipo, wołając coś do Pita pobiegł za nim, ale za-; ślepiony Murzyn nie słuchał wcale. Widział, że Jarek znalazł się w niebezpieczeństwie, więc niezdolny już był osądzić, co jest możliwe, a co niemożliwe.
Jeszcze Pit nie zdążył dobiec do skały, gdy słoniowi udało się tak nakierować pień, że trafił w szczelinę, w której niżej nieco, na małym skalnym występie stał Jarek. Przyjrzawszy się chłopcu przez chwilę obłudnym spojrzeniem chwycił pień trąbą za dolny koniec i powoli zaczął posuwać go w górę.
Jarkowi serce skoczyło do gardła, czoło zrosił pot śmiertelnego przerażenia. Śmierć zbliżała się nieuchronnie. Z narastającą grozą w sercu chłopca obudziła się nieznana dotąd, gwałtowna żądza życia. Wiedział, że wszelkie próby wydostania się wyżej są najzupełniej bezcelowe - tylko dlatego wołał na Pita, by uratować czarnego przyjaciela, przeszkodzić mu w bezmyślnym ataku. Teraz jednak w chwili panicznego strachu zebrał siły do ostatniej próby.
Gdzieś ponad jego głową znajdował się znacznie szerszy występ skalny niż ten, na którym stał. Nie udało mu się dotychczas tam wejść, ale gdyby tak z wyciągniętymi w górę rękami podskoczył, może potrafiłby go uchwycić? Nic właściwie nie miał do stracenia: albo się uda i będzie uratowany, albo zwali się w dół na słonia, co tylko o parę sekund przyspieszy koniec. Przede wszystkim trzeba obrócić się twarzą do ściany skalnej... Nie miał wielkiej nadziei, że uda mu się uchwycić brzeg występu idącego wzdłuż całej szczeliny skalnej. Niewiele było miejsca, więc trzeba było ruszać się powoli. Obracał się wolno, tuląc mocno nogi do siebie i patrząc równocześnie w dół, gdzie już w nieznacznej odległości od występu, na którym stał, kołysał się koniec pnia. Wreszcie odwrócił się zupełnie i podniósł w górę wzrok, by obliczyć odległość.
Rozszerzone lękiem oczy padły na lśniącą lufę strzelby wystającą tuż nad jego głową! Pochylała się z wolna w dół, celowała wyraźnie w niego! Zegnajcie resztki nadziei! Na dole słoń, u góry jakiś nieprzyjaciel, który chce go zastrzelić!
Zamknął oczy, całym ciałem przywarł do skały. Gruchnęły dwa strzały, oddane tak szybko po sobie, że zlały się niemal w jeden, tuż nad uszami zagwizdały kule... Huk wystrzałów tak go ogłuszył, że nie słyszał nic...
Strzelać z góry niemal pionowo w dół to wcale nie łatwa sprawa, tutaj jednakże cel był tak blisko - odległość od występu skalnego do słonia wynosiła najwyżej trzydzieści stóp - że strzelec wprost nie mógł chybić. Pierwsza kuła trafiła słonia w trąbę u nasady, tak że zwierzak wypuścił pień drzewa. Z bólu odwrócił głowę, co spowodowało, że druga kula, idąca w ślad za pierwszą, dosięgła ucha, najdelikatniejszego miejsca na głowie olbrzyma. Potężny zwierz zataczał się jeszcze chwilę rycząc żałośnie, potem zwalił się na przednie nogi. Raz jeszcze próbował się podnieść, lecz daremnie - ostatecznie padł na bok. Ryk ucichł, ostatnie kurczowe drgawki przesunęły ciało olbrzyma na skraj płaskiej skały, gdzie się rtie utrzymało: runęło w dół miażdżąc pobliskie krzaki swym ciężarem.
Jarek otworzył oczy, chwilę przeczekał aż powrócił mu słuch, odsunął się od skalnej ściany i osłupiały, zobaczył w dole martwe cielsko słonia. Zdumienie jego wzrosło jeszcze bardziej, gdy po chwili spojrzał w górę, na miejsce, skąd padły strzały. Spoza występu skalnego wyglądała radośnie roześmiana buzia Liszanakai tulącego strzelbę, chociaż prawy policzek miał mocno stłuczony od uderzenia kolby.
- Nie, doprawdy, czy to możliwe, że to ty strzelałeś? - wykrztusił z trudem Jarek, ledwie mogąc dobyć słów ze ściśniętego gardła.
Chłopczyk potwierdził energicznym ruchem głowy, bo po swym strzeleckim wyczynie nie bardzo mógł mówić, ale potem zaczął tak głośno piszczeć i wymachiwać strzelbą, aż Jarek zaniepokoił się o nią.
- Połóż to, Liszaczku, i zejdź w dół. Tam będziesz mógł krzyczeć, ile zechcesz! - zawołał na Murzynka zeskakując ze skały.
Liszanakaja wrzasnął jeszcze głośniej i zniknął mu z oczu. Przybiegł w chwilę później wraz z Tumbilim, pokrzykując nieustannie. Jarek porwał go wraz ze strzelbą na ręce i serdecznie ucałował w oba policzki.
- Ależ z ciebie zuch, Liszaczku! - rzekł z podziwem stawiając go na ziemi i ściskając mu rękę jak dorosłemu mężczyźnie. - Uratowałeś mnie w ostatniej chwili! Naprawdę, jeżeli zawdzięczałeś mi cokolwiek, to teraz odpłaciłeś mi w dwójnasób! Pomyśl, jak będą cię podziwiali wojownicy twego szczepu, gdy im powiesz, kogo zabiłeś pierwszym strzałem ze strzelby!
Mosipo i Pit także ściskali rękę Murzynka, a malec promieniał wprost z dumy. Jarek zwrócił się do Pita z wyrazami wdzięczności, ale Kafr ani słuchać nie chciał.
- Umfolopace nic nie zrobił, nie zasłużył na żadne pochwały, słonia zabił Liszanakaja - stwierdził skromnie.
- Jak to nie zasłużyłeś? - oponował Jarek. - Przecież wiedziałeś, że z nożem słoniowi nie dasz rady, a mimo to leciałeś mi na pomoc!
- Chciałem mu przeciąć ścięgna na tylnych nogach, to już nie mógłby się ruszyć z miejsca - tłumaczył Murzyn swój plan.
Jarek w odpowiedzi kręcił głową.
- Może by ci się to udało - snuł domysły. - Znacznie bardziej jednak prawdopodobne, że przedtem by cię słoń rozdeptał!
Pit uważał, że nie warto już mówić o tym, co się stało lub co mogłoby się stać, a czas raczej pomyśleć o wieczerzy.
- On ma bardzo dobre nogi - rzekł oblizując się ze smakiem. Jarek rozwarł szeroko oczy ze zdumienia, nie wiedząc w pierwszej chwili, o czym mówi.
- Aha, słonia miałeś na myśli! - stuknął się w czoło. - To wcale niezłe nogi, jedna taka starczy na wieczerzę dla całego oddziału czarnych wojowników.
Wnet jednak musiał zmienić zdanie, gdy zasiedli wokół ogniska do wieczerzy. Woń pieczeni ogromnie wzmogła jego apetyt, tak że olbrzymie kawały soczystego, bardzo smacznego mięsa pochłaniał z niezwykłą szybkością. Jednakże jego wyczyny niczym były wobec tego, co zaprodukowali jego towarzysze. Brzuszek Liszanakai zaokrąglił się niby spory kociołek, a skromny zazwyczaj Mosipo połykał w szybkim tempie jeden kawał mięsa po drugim. Nikt z nich jednak nie dorównał Pitowi: czarny olbrzym zlikwidowawszy resztki pieczeni twierdził, że w jego żołądku tyle jest jeszcze miejsca - rozmiary pokazywał rękami - że musiał uciąć z drugiej nogi słonia solidny kawał mięsa.
- Czarni ludzie bardzo chętnie jadają mięso słonia - tłumaczył Jarkowi, gdy ten z podziwem patrzył, jak i ta porcja ginie w szerokich ustach Murzyna. - Jedna tylko jest na świecie lepsza pieczeń niż słoniowe łapy - dodał z westchnieniem na zakończenie wieczerzy.
Jarek wybuchnął śmiechem.
- Co takiego? Pit, musisz nam zdradzić tę tajemnicę!
- Słonina z hipopotama! Ale tych zwierząt nie ma w okolicy. Trzeba by iść po nie aż do Wielkiej Rzeki - zakończył Pit tak żałosnym tonem, jakby co najmniej przez tydzień nic w ustach nie miał lub jego życie zależało od zjedzenia słoniny z hipopotama.
- Tak, w Zambezi są hipopotamy - zgodził się Jarek ziewając syty i senny. - Opowiadał mi o nich stryj Martin, twierdził jednak, że hipopotamy to złośliwe bestie i że lepiej nie stawać im w drodze. Myślę, że obejdziemy się jakoś bez tej ich słoniny... Pit, nie jesteś już chyba głodny?
Murzyn przyznał, że najadł się do syta, ale zaraz zastrzegł się chytrze, że przecież człowiek, by utrzymać się przy życiu, musi stale jeść.
Wobec tego nieodpartego argumentu Jarek nie mógł już oponować. Zwrócił się z kolei do małego prosząc, by im opowiedział, jak zdobył strzelbę i skąd mu przyszło do głowy strzelić do słonia.
Chłopczyk nie kazał się długo prosić: zaczął opowiadać, że najpierw biegł tak szybko, ile tylko miał sił w nogach, nie zwracając wcale uwagi na drogę. Przystanął dopiero wtedy, gdy wpadł na wiszącą na niskiej gałęzi strzelbę. Teraz dopiero zrozumiał, że biegł w złym kierunku, wrócił więc na miejsce, gdzie rozstał się ze swym białym przyjacielem.
Stamtąd zobaczył skałę - dotarł do niej szczęśliwie nie spotkawszy słonia. Wdrapał się na skałę i szedł po niej ostrożnie, gdy usłyszał wołanie Jarka do Pita. Szedł w kierunku głosu i dotarł do występu skalnego tuż nad głową Jarka w tym właśnie momencie, gdy słoń przystąpił do ataku. Widząc co się dzieje, postanowił zabić słonia. Wiedział, jak należy obchodzić się z bronią, chociaż nigdy dotąd nie strzelał. By strzał był pewniejszy, położył się na skale i oparł strzelbę o kamień.
- Ale ona była niedobra i bardzo mnie uderzyła - poskarżył się, a słuchacze wybuchnęli na to śmiechem.
- Trzeba było mocniej przycisnąć kolbę do ramienia i dal policzka - pouczał go Jarek.
- Mocniej przycisnąć? - Murzynek spojrzał nań z niedowierzaniem. - Dopiero wtedy by mnie uderzyła!
- Nie uderzyłaby! Jutro pozwolę ci do czegoś strzelić i sam się przekonasz - obiecał mu Jarek.
Na tym rozmowa się skończyła - było już późno, czas kłaść się spać. Tym razem jednak nie mogli pójść spać wszyscy: byli zbyt blisko zabitego słonia, co na pewno przywabi szukających łupu nocnych drapieżców. Trzeba przez całą noc utrzymywać ogień i zmieniać się na straży. Jarek rozlosował warty biorąc trzy źdźbła trawy różnej długości - Murzynek został wyłączony, chociaż protestował gorąco. Mały obóz natychmiast ucichł.
Wnet zaczęły odzywać się głosy zwabionych wonią mięsa zwierząt: jękliwy śmiech hieny, chrapliwe poszczekiwanie szakala i parskanie czołgającego się lamparta - ale płomień potrafił utrzymać wszystkich grabieżców w odpowiedniej odległości.
O świcie głosy umilkły, nocni goście powracali do swych nor. Olbrzymie masy mięsa leżącego pod bazaltową skałą ściągnęły jednak innych zainteresowanych. Były to sępy, które bystrym wzrokiem z wysokości wielu setek stóp dostrzegły zdobycz. Zleciały się tu całymi stadami: jasnobrązowy sęp białogłowy zwany łomignatem i jego krewniacy - skromniejszych rozmiarów czarno-biały sęp ścierwnik i sęp kasztanowaty, zwany kapucynem, z ciemnobrązowymi lotkami. Rozsiadły się cicho na skale czekając, aż na nie przyjdzie kolej.
Widok tych długich, nagich szyj wystających z puchowego kołnierza i małych głów z mocnym, haczykowatym dziobem robił na Jarku tak nieprzyjemne wrażenie, że odwracał się ze wstrętem od tych ptaków, nalegając na szybki wymarsz. Ale tak szybko się to zrobić nie dało. Najpierw trzeba było zjeść śniadanie, przy czym Murzyni połknęli znów nieprawdopodobne wprost ilości mięsa. Kiedy wreszcie Pit oświadczył, że ma dosyć i że mogą ruszać - wyłoniła się najbardziej nieoczekiwana przeszkoda. Oto Liszanakaja zaczął się kategorycznie domagać, by wolno mu było zabrać kieł słonia jako trofeum łowieckie, i zanieść do domu.
- Liszaczku, chyba oszalałeś - rzekł zdziwiony Jarek. - Przecież nie udźwigniesz go, a nikt z nas też go ciągnąć nie może, bo dosyć mamy tego, co koniecznie musimy zabrać: broń, żywność i nieodzowne do obozowania przedmioty!
Ale malcowi już buzia ściągnęła się w podkówkę.
- Nikt z mego szczepu nie uwierzy, że zabiłem słonia, jeżeli im nie pokażę kła - rozpaczał Murzynek.
Jarkowi żal się zrobiło malca. Zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że ma wobec chłopca olbrzymie zobowiązania i że w gruncie rzeczy jego żądanie, by mógł wziąć z sobą jakiś dowód swej strzeleckiej sprawności, jest zupełnie uzasadnione. Tylko jak to załatwić? Nie można przecież taszczyć z sobą kła słonia. Jarek zastanawiał się głęboko, aż mu czoło pokryły zmarszczki. Wreszcie wpadł na pomysł.
- Nie płacz, Liszaczku, wojownikowi, który zabił słonia, nie wypada - rzekł do malca biorąc go ręką za szyję. - Wiem już, co zrobimy! Pit wyłamie słoniowi wszystkie zęby, które są znacznie mniejsze niż kły, a te już łatwo udźwigniesz.
Przez chwilę jeszcze Liszanakaja nieufnie odnosił się do takiego rozwiązania sprawy, protestując, że te małe zęby dla nikogo nie będą dowodem, ale gdy wszyscy trzej przyjaciele zaczęli go zapewniać, że każdy łowca pozna, iż są to zęby słonia, malec dał sobie wyperswadować. Z rozjaśnioną buzią obserwował, jak Pit zręcznie wyciąga zęby ze słoniowej szczęki; po chwili już miał cztery wielkie zęby trzonowe, w dolnej części dziwacznie prążkowane, zawieszone na rzemyku na szyi.
Wreszcie wszyscy zadowoleni opuścili miejsce, gdzie Jarek omal życia nie stracił.
Ledwie znikli za drzewami, cierpliwie czekające sępy zleciały na słusznie im należną ucztę.
18. Na rzece Angua
W pięć dni po wstrząsającej przygodzie ze słoniem-samotnikiem nadeszła smutna dla Liszanakai chwila rozstania. Mała nasza wyprawa dotarła do źródeł rzeki Anguy i tam natknęła się na gromadę łowców Maszonów ze szczepu ojca Liszanakai. Ogromnie byli zdziwieni tak nieoczekiwanym spotkaniem z synem swego naczelnika, którego już od dwóch lat nie widzieli. Z ochotą zgodzili się zabrać go z sobą i opiekować się w drodze, gdy Mosipo opowiedział im, jaki los miał spotkać małego Murzynka. Jarek wyjaśnił im, że musi dojść do kraju Bazizulusów, ale że w drodze wolałby nie spotykać się z ich wojownikami ani z Matabelami, wobec czego prosił wodza oddziału Maszonó o radę. Był to człowiek o szczerej, wzbudzającej zaufanie twarzy Jarek już miał powiedzieć mu, w jakim celu udaje się do tej miejscowości, ale rozmyślił się w ostatniej chwili.
- Chcesz, panie, iść do kraju Bazizulusów? - powtórzy” Maszon przypatrując mu się bacznie. - Lepiej byłoby, gdyby ich unikał. Słyszałem, że mają już paru białych jeńców. Nie będą się pewnie długo namyślali i zagarną także ciebie. Okolica pełna jest wojowników matabelskich, niełatwo przejdziesz nie zauwa żony. Gotują się na wyprawę poza Zambezi, do kraju Basen gów; także i nasz naczelnik musiał im posłać na pomoc oddzia ludzi.
- A dużo ich jest? - zapytał zaniepokojony Jarek.
- Dziesięć impi, a w każdej dwa razy po dziesięć razy dziesięć ludzi - odparł Maszon.
Jarek szybko przeliczył dane: dwa tysiące Matabelów i ic sojuszników! To już istotnie trochę za wiele jak na trzech ludzi
- A może przeszli już Zambezi - rzekł Jarek po chwili namysłu.
- To możliwe - zgodził się dowódca oddziału. - Ale w takim razie łatwo natkniesz się na oddziały straży tylnych, albo też na powracające z wyprawy wszystkie wojska.
- Więc co mamy począć? - pytał bezradny chłopak.
- Najlepiej będzie, gdy prawym brzegiem Anguy pójdziecie w dół aż do Zambezi - doradzał Maszon po głębszym namyśle. - Ten brzeg nie jest zamieszkały, ponieważ są tam liczne bagniska, dalej zaś ciągną się góry, gdzie ziemia nie jest urodzajna. Będziecie szli dwa albo trzy dni, a później zobaczycie po drugiej stronie Anguy ostatni kraal. Nazywa się on Imabare, tam podobno znajdują się ci biali jeńcy. Pół dnia drogi dalej spokojnie już możecie przeprawić się przez rzekę, bo tam nikt nie mieszka. To tereny pograniczne, na które często zapędzają się Basengowie, więc zniszczyliby wszystko. Tam już nie możecie nikogo napotkać, chyba że - jak już mówiłem - ciągnące na wyprawę wojska.
Na wzmiankę o kraalu Imabare Jarek zamienił z Mosipo znaczące spojrzenie, które jednak nie uszło uwagi doświadczonego wojownika.
- Gdybym był tobą, panie, trzymałbym się z daleka od Imabare - rzekł po prostu.
Biały chłopak aż poczerwieniał zmieszany.
- Dziękuję ci za radę. Myślę, że dobrze cię zrozumiałem, chociaż języka twego narodu uczę się od niedawna.
Zwróciwszy się do Liszanakai ujął jego małą rączkę w swe obie dłonie. Malcowi zwilgotniały oczy, chociaż dzielnie walczył ze wzruszeniem. Dopiero przed chwilą chwalił, się wojownikom swego ojca, że zabił słonia-samotnika, co wzbudziło ogromny podziw. Nie mógł więc teraz rozpłakać się jak mały dzieciak.
- Bywaj zdrów, Liszaczku, a wspomnij o mnie czasem! - mówił Jarek sam do głębi wzruszony.
- Powiedz, panie, czy ja nie mógłbym jeszcze iść z wami? - prosił Murzynek. - Wracając moglibyście iść przez góry leżące pomiędzy obu rzekami i wstąpić do kraalu mego ojca. Cieszyłby się bardzo, gdybyście przyszli razem ze mną. A potem posłałby razem z wami wojowników, by was doprowadzili bezpiecznie aż do kraju białych ludzi!
Propozycja była kusząca, lecz Jarek nie mógł jej przyjąć. Czekały ich poważne niebezpieczeństwa, na jakie nie chciał narażać tak małego chłopca, jakim był jeszcze Liszanakaja.
- Nie, tak nie można - odmówił stanowczo. - Obiecuję ci jednak, że jeżeli to tylko będzie możliwe, wstąpimy w drodze powrotnej do kraalu Czininga, gdzie mieszka twój ojciec.Liszanakaja chwilę jeszcze nalegał, ale jego biały przyjaciel był nieugięty. Pożegnanie z Maszonami było krótkie, lecz serdeczne. Dowódca oddziału zaproponował Jarkowi suszone mięso z upolowanej antylopy, co chłopak przyjął z wdzięcznością. Przed nimi była jeszcze najbardziej niebezpieczna część drogi, kiedy trzeba będzie się czołgać i ukrywać, tak że nie będzie czasu na łowy. Poczciwy Maszon dał im tyle mięsa, że na pewno wystarczy im na cały tydzień.
Jeszcze ostatnie pozdrowienia i uściski rąk - przyszedł moment rozstania. Jarek idąc ostatni oglądał się nieustannie i przesyłał ręką pozdrowienia Murzynkowi, który smutno spoglądał za nim, póki mu go nie zasłonił najbliższy pagórek.
Szli bez słowa brzegiem Anguy; początkowo był to mały potoczek, lecz po paru milach drogi rozszerzył się znacznie, a płytkie koryto zmieniło prawy brzeg w trudno dostępny moczar. Skręcili więc w prawo, w góry, i dalej szli po kamienistych zboczach, bez żadnych ścieżek. Droga była bardzo męcząca. Musieli przy tym pilnować się, by nie byli widoczni z przeciwległego brzegu; wyszukiwanie miejsc zakrytych wymagało tyle czasu, że posuwali się naprzód bardzo wolno. Gdy wieczorem rozbili obóz w ciasnym, niegościnnym wąwozie, gdzie nawet trawa nie rosła, Mosipo twierdził, że zrobili zaledwie dziesięć mil od miejsca rozstania z Maszonami, chociaż większą część dnia maszerowali wytrwale.
- Jakże smutno bez tego chłopaczka - odezwał się Jarek kładąc się na nagiej, zimnej skale obok Mosipo.
- I bez Tumbilego - dodał z uśmiechem Mosipo. - Powiedziałbym, że był smutny, kiedy odchodziliśmy, jeżeli naturalnie zwierzę może być smutne.
Jarek wiedział, że Murzyni nie mają dla zwierząt żadnych sentymentów, zawsze zresztą go to irytowało. I teraz słowa Mosipo obeszły go bardzo, płosząc na chwilę sen z oczu.
-, Mosipo, przecież zwierzę potrafi czuć tak, jak człowiek - mówił z naciskiem. - Znam taki wypadek, że pies po śmierci swego pana tak cierpiał, że nie tknął jedzenia i wreszcie zdechł z głodu. Dlaczegóż więc Tumbili nie mógłby być smutny, kiedy w gruncie rzeczy małpa najbardziej z wszystkich zwierząt podobna jest do człowieka?
Murzyn nic mu na to nie odpowiedział. Kiedy Jarek zapytał o zdanie Pita, odpowiedziało mu tylko głośne chrapanie, dowód, że dzielny Kafr przeniósł się już w krainę snów. Jarek westchnął, poprawił kamień pod głową oraz służący mu za poduszkę zwinięty płaszcz i po chwili także usnął.
Nie wiedział, jak długo spał, gdy nagle zbudziły go jakieś dźwięki. Wystraszony usiadł i zaczął nadsłuchiwać. Głos biegł od strony rzeki, lecz nie był podobny do głosu żadnego ze znanych Jarkowi zwierząt. Donośny ryk, przypominający najbardziej chyba ryk rannego dzikiego bawołu, przechodził w jakieś urywane, złośliwe chrząkanie, znacznie głośniejsze od chrząkania dzika, kończył się ostatecznie ogłuszającym, głuchym trąbieniem, wydobywającym się jakby z głębi olbrzymiej kadzi.
- Co to takiego? - pytał zaskoczony Jarek chwytając strzelbę.
Mosipo i Pit zerwali się już także rozdygotani ze strachu.
- To dziki bawół - rzekł cicho Mosipo.
- Nie, to dzik albo jego duch, olbrzymi dzik, taki wielki, że głową dotyka nieba, a nogami moczaru - upierał się zabobonny Kafr.
Jarek dotknąwszy jego ręki zdumiał się bardzo: drżała jak liść osiki.
- Głupstwo - rzucił pogardliwie odzyskując panowanie nad sobą. - Żadnych duchów nie ma, ani duchów zwierząt, ani ludzi! Pójdę się przekonać, co to jest!
I nie zwracając uwagi na protesty Mosipo czy zaklęcia Pita przywiązał do pasa woreczek z nabojami i ze strzelbą w ręku ruszył ku wyjściu z wąwozu. Noc była ciemna, księżyc już zaszedł, światło gwiazd nie mogło rozproszyć ciemności. Nie było widać zwierciadła wody, ponieważ wezbrana skutkiem zimowych deszczów rzeka mętna była od szlamu, lecz groźne głosy brzmiały coraz wyraźniej. Było oczywiste, że straszne zwierzęta, które je wydają, znajdują się gdzieś na brzegu albo po prostu w wodzie. Chłopak chwilę stał bez ruchu z palcem na spuście, lecz stwierdziwszy, że wokół obozowiska panuje spokój, zawrócił do towarzyszy.
- To muszą być bawoły - upierał się Mosipo.
- Dobrze, ale jeżeli bawoły, to chyba tak wielkie, jak stodoła - roześmiał się Jarek układając się powtórnie na spoczynek.
Przez chwilę jeszcze przeszkadzały mu ryki znad rzeki, lecz ostatecznie zasnął tak twardo, jak tylko potrafi mocno zmęczony całodziennym marszem szesnastoletni chłopak. Śniło mu się, że śpi w domu, w swoim łóżku w Pożarach i że matka głaska go po twarzy, by go obudzić, jak to zwykle robiła chcąc go na czas wyprawić do szkoły. Chwilę jeszcze wiercił się, bo mu się bardzo nie chciało wyłazić z ciepłego łóżka, aż wreszcie się rozbudził. Nie spał już, ale głaskanie po twarzy nie ustawało. Lecz nie była to ciepła, matczyna ręka, stwardniała od pracy - jakaś zwierzęca łapka z twardą skórą, porośniętą długimi włosami, które nieprzyjemnie łaskotały!
Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia szybko sięgnął ręką, by schwytać zwierzaka, ale stworzenie, które w ten sposób wyrażało mu swą życzliwość, widocznie widziało po ciemku - uskoczyło w bok niezwykle zręcznie i odpowiedziało piskiem.
- Małpa! - krzyknął Jarek zdumiony sięgając po strzelbę. Chociaż chciał strzelać tylko w wypadku ostatecznej konieczności, naciągnął spust. Odgłos ten obudził Mosipo. Zanim zdołał zapytać, co się stało, w ciemnościach rozległ się błagalny głosik, który wprawił Jarka w takie zdumienie, że omal strzelby nie upuścił z rąk.
- Panie, nie strzelaj! To my!...
- Nie, wprost nie do wiary! - wybuchnął zaskoczony chłopak. - Muszę sprawdzić na własne oczy! - i potarł zapałkę o podeszew.
Błękitnawy płomyk oświetlił zmieszaną twarz Liszanakai. Obok niego siedział Tumbili, a jego ciemny pyszczek z siwawą bródką wykrzywiał się tak radośnie, że aż mu odstawały białe bokobrody.
- A to ci dopiero niespodzianka! - Jarek nie wiedział, czy ma się śmiać, czy gniewać, w każdym razie nie miał zbyt zachwyconej miny.
Mały Murzynek zaczął z pokorną minką tłumaczyć, że tak bardzo tęsknił, iż nie mógł wytrzymać, i jak tylko Maszoni położyli się spać, pobiegł za nimi.
- No dobrze, ale jakżeś nas odnalazł? - spytał rozbudzony rozmową Pit.
- Tumbili prowadził mnie waszym śladem, a on potrafi odnaleźć drogę i w ciemnościach.
- Wszystko to bardzo pięknie, ale jakże oni mogli dogonić nas tak prędko? - zastanawiał się Mosipo.
- Nie tak znowu prędko, już świta nowy dzień - odpowiedział Jarek wciąż jeszcze niezdecydowany, co począć z malcem.
Istotnie, niebo nad nimi zaczynało już blednąc, a w chwilę później, gdy promienie słońca ozłociły szczyty czerwonawych skał, zrobiło się zupełnie widno.
- Zabierzesz mnie z sobą, panie, i Tumbilego także, prawda? - błagał Murzynek chwyciwszy obu rękami białego przyjaciela za rękaw.
- Powinienem dać ci porządnie w skórę i odesłać z powrotem - rzekł surowo Jarek, mimo całego przywiązania zły na dzieciaka.
- Kiedy Maszoni rano stwierdzą, że zniknął, wyruszą za nim - zwrócił uwagę Mosipo.
- Nie znajdą moich śladów - zaśmiał się z tryumfem malec. - Dobrze się napracowałem, żeby je pozacierać!
- Nie są tacy głupi, by się nie domyślili, dokąd uciekłeś - podkreślił Jarek. - Dobrze, nie odeślę cię z powrotem, bo mogłoby cię w drodze spotkać co złego. Pójdziesz z nami, ale jak tylko dogonią nas wojownicy twego ojca, oddam cię im i doradzę jeszcze, żeby cię bardzo mocno związali, abyś im drugi raz nie uciekł! - Mówił to z wielce surową miną, ale w oczach błyszczała radość.
Na twarzy Liszanakai odbił się zawód, wnet jednak malec poweselał, przypomniał sobie bowiem, że dzieli go od Maszonów dobry dzień drogi, który im niełatwo będzie nadrobić.
- A nie bałeś się iść w nocy? - pytał malca w chwilę później Mosipo, gdy już jedli śniadanie.
- Bać się? A czego? - zdziwił się Murzynek ze smakiem wbijając ostre ząbki w wysuszone mięso.
- No, a tego ryku nie słyszałeś? Bo Pit myślał, że to duch; jakiegoś ogromnego dzika - pokpiwał Jarek ze swego dobrodusznego sługi.
- Ryk ten słyszałem już nieraz na rzece Hunjan, gdzie znajdują się osady mego szczepu - spokojnie tłumaczył Liszanakaja. - To hipopotamy. Nasi łowcy często na nie polują. Bardzo smaczne mają mięso, smaczniejsze niż to! - dość pogardliwie wyraził się o suszonym mięsie antylopy, lecz mimo to zajadał je z takim apetytem, że Pit musiał mu podać następny kawałek.
- Hipopotamy! - zdumienie ogarnęło wszystkich, a Pit aż oblizał się smakowicie na wspomnienie słoniny z hipopotama, którą znał z wielce pochlebnych opowiadań.
Na prośbę Jarka malec zaczął opowiadać, jak ich łowcy polują na hipopotamy. Jeżeli hipopotam jest w wodzie, rzucają w niego ciężkimi dzidami, które jednakże prócz ostrza mają jeszcze zagięty hak, by nie wypadały z ciała zwierzęcia. Hipopotam jest ogromny i bardzo tłusty, więc zwykle trzeba dużo dzid, aby zginął. Do drzewca dzidy przywiązuje się sznur, na końcu którego umieszczony jest kosz z wikliny, a to w tym celu, by łowca widział, gdzie zwierzę zatonęło: kosz wypływa i wskazuje miejsce, w którym hipopotam zniknął pod wodą.- Jak to, więc zabity hipopotam sam nie wypłynie na po wierzchnie? - dopytywał się Jarek.
- Owszem, wypłynie, panie, ale czasem trwa to długo, bardzo długo!
Tu Liszanakaja podniósł rękę i zakreślił wielki łuk, odpowiadający drodze słońca w ciągu połowy dnia. A potem dalej opowiadał, jak ich ludzie łowią hipopotamy, gdy rzeka wyschnie. Zwierzęta wycofują się na środek szerokiego koryta, gdzie pozostało jeszcze trochę wody i błota, a Murzyni szybko budują dokoła nich długi, drewniany płot. Potem stawiają wokoło wysokie ambony, na które wchodzą po drabinach i tak długo rzucają długie dzidy, na zbliżające się do nich hipopotamy, aż wybiją zwierzęta.
- Biedne hipopotamy - skrzywił się Jarek oburzony tego rodzaju niesportowym polowaniem. I niesłychanie się zdziwił, gdy na jego zapytanie Murzynek wyjaśnił, że nigdy jeszcze te potężne zwierzęta nie próbowały obalić płotu, chociaż był bardzo słaby.
- To właśnie już mówiłem: hipopotam jest tchórzliwy, wszystkiego się boi - wtrącił pogardliwym tonem Pit.
- Wcale nie, to nie tak. Często przewróci łódkę razem z wioślarzami i ludzi tak pokaleczy, że umierają - zaprotestował Liszanakaja.
Czarny olbrzym spoglądał nań jednak z niedowierzaniem.
- Panie, czy nie czas już iść? - natarczywie pytał Jarka mały Murzynek.
- Zaraz wyruszamy. Co tobie tak się nagle śpieszy? Aha, boisz się, że Maszoni nas dogonią!
Jarek wybuchnął śmiechem, a Mosipo mu zawtórował. Mimo to podnieśli się i wkrótce opuścili wąwóz, w którym spędzili niezbyt spokojną noc.
Przeszli parę ciasnych wąwozów, potem ścieżka na skalnym zboczu zaprowadziła ich bliżej nad rzekę i oczom ich ukazało się całe stado hipopotamów. Jedne zwierzęta leżały spokojnie na brzegu, wygrzewając na słońcu swe olbrzymie cielska z wielką, kanciastą głową; tkwiły w niej tak wyłupiaste oczy, że niemal wypadały z oczodołów. Inne pasły się wśród sitowia i młodych trzcin, wyławiały kwiaty lilii wodnych. Niektóre dokazywały beztrosko, stając raz na przednie, to znów na tylne łapy. Z wyglądu ich opasłe ciała na krótkich, zwalistych nogach przypominały wieprze. Były tak zabawne, że Jarek, z początku trochę przestraszony, teraz uspokoił się zupełnie.
Naga skóra, tworząca na piersiach i szyi głębokie fałdy, jakby odziedziczona po nieco tęższym krewniaku, u jednych zwierząt miała szaroczarną barwę łupku, u innych zaś przechodziła w odcień ciemno-czerwonawy, upstrzona jeszcze brązowymi i granatowoczarnymi plamami. Młode, pętające się zabawnie obok matek jak warchlaki, miały skórę jasnoróżową i tym bardziej przypominały prosięta. Matki wpatrywały się w nie rozkochanym wzrokiem, a gdy tylko podsunęły się bliżej - oblizywały czule. Cała ta gromada parzystokopytnych olbrzymów wyglądała niesłychanie łagodnie; nawet stare samce, których beczkowate ciała miały piętnaście stóp długości i pięć stóp wysokości w barkach, robiły wrażenie zwierząt zupełnie niegroźnych. Jarek nie mógł teraz zrozumieć, dlaczego myśliwi uważają je za niebezpieczne. Już chciał się podzielić wątpliwościami z Mosipo, gdy naraz zauważył coś, co natychmiast podważyło jego zdanie o łagodności hipopotamów.
Któryś ze starych samców podniósł się, chwilę kołysał na krótkich, ginących niemal pod spasionym cielskiem nogach, a wreszcie szeroko otworzył paszczę i ziewnął potężnie. Jarek jak skamieniały patrzył w przepaść ogromnej paszczy, rozwartej tak szeroko, że zgiąwszy się trochę mógłby przez nią przejść. W dolnej szczęce sterczały w górę groźne, ponad dwie stopy długie, zakrzywione kły, między nimi zaś bielała inna para bardzo długich zębów, osadzonych poziomo jak dwa kolce.
- Boże na niebie, ależ to zębiska! - westchnął Jarek. - Tylko nie wiem, po co mu one właściwie, skoro żywi się roślinami!
Zdumienie jego wzrosło jeszcze, gdy hipopotam przestał ziewać i zwarł szczęki: kły zniknęły bez śladu w paszczy.
- Tyle mięsa, tyle mięsa! - mruczał Pit mlaskając z upodobaniem językiem.
Przy tych wyrazach podziwu niezręcznie potrącił kamień, który z łoskotem potoczył się w dół po zboczu, prosto między wygrzewające się na słońcu hipopotamy.
Wśród hipopotamów powstał niespodziewany ruch. Wielki hipopotam, któremu kamień spadł wprost na głowę, zerwał się i z zaskakującą szybkością skoczył ze skalnego cypla na brzeg, położony co najmniej o dwadzieścia stóp niżej. Stamtąd pognał ku rzece - za nim całe stado. Ciężkie cielska wzburzyły spokojną toń wody niby szalony orkan.
- Przepłoszyłeś je na dobre, Pit! - zmartwił się Jarek. - Już ich teraz nie zobaczymy, schowały się pod wodę!
- Ależ zobaczymy, panie - wtrącił Liszanakaja. Nie wytrzymają długo pod wodą: muszą wystawić łeb, żeby odetchnąć. O, spójrz tam! - wskazał jakieś miejsce, gdzie wytrysnęła niska fontanna, obok zaś druga i trzecia.
To mocne oddechy hipopotamów wyrzucały wodę w górę; w chwilę później w tych samych miejscach na spokojnej już wodzie ukazały się niewielkie, szarawe wysepki. Były to górne części głów hipopotamów, z których sterczały tylko cztery małe garbki, nozdrza, wypukłe oczy oraz końce uszu. W ten sposób zwierzęta mogły oddychać, patrzeć i słuchać, same niemal całkowicie ukryte pod wodą. Jarek był przekonany, że nie ma już mowy, by wyszły na brzeg.
- Mógłby baas jednego hipopotama zastrzelić - zachęcał młodego myśliwego Pit, który patrząc na te masy mięsa poczuł nagle, że jego żołądek jest pusty.
- Nie, nie mogę - kręcił głową baas. - Spójrz, Pit, na ten łeb! Te kości to po prostu pancerz, moja kula ich nie przebije. Prócz tego wielkie ssaki miewają zazwyczaj mały mózg. Jeżeli nawet trafię hipopotama w oko, to jeszcze pytanie, czy pocisk dojdzie do mózgu. Kto wie, gdzie się on w tym olbrzymim łbie kryje? Zresztą, wystrzał mógłby posłyszeć ktoś z drugiego brzegu i zdradziłby naszą obecność. Wiesz dobrze, że tego musimy unikać za wszelką cenę!
Powodów było aż za wiele, nie pozostało więc biedakowi nic innego, jak zrezygnować. Nie zakłócając już spokoju hipopotamom poszli dalej, chociaż Pit parę razy jeszcze oglądał się tęsknie, póki kryjówka zwierząt nie zniknęła im na dobre z oczu.
Drugi dzień wędrówki nad rzeką Anguą minął spokojnie, podobnie jak następna noc. Teren był łatwiejszy, góry Hunjan opadały tu łagodnie ku rzece, tworząc niskie, szeroko ciągnące się wzgórza, pokryte przeważnie gęstą trawą, krzakami lub rozległymi wyspami drzew. W tych warunkach mała gromadka łatwiej mogła posuwać się niezauważona, a wybór dobrze osłoniętego miejsca na obozowisko nie sprawiał specjalnych trudności.
Przez cały czas marszu Liszanakaja zdradzał wyraźny niepokój, wywołany strachem, że Maszoni go dogonią; gdy minął dzień i nic się nie zdarzyło, humor malca poprawił się znacznie. Przytuliwszy się do Jarka usnął spokojnie, rano zaś wdrapał się na najwyższą akację, gdzie zresztą wyprzedził go Tumbili, by się rozejrzeć. Nigdzie nie było ani śladu pogoni, a sprytny mały małpiszon nie zdradzał niepokoju. W świetnym nastroju zszedł z drzewa zapewniając Jarka, że nikogo nie widział, ale o godzinę mniej więcej drogi z biegiem rzeki na przeciwległym brzegu znajduje się wielka wieś, której pola sięgają aż po Anguę.
- To może być kraal Imabare, musimy zobaczyć, Mosipo! - szybko zdecydował Jarek.
I natychmiast wdrapali się na drzewo, z którego zszedł Murzynek. Tak, nie było wątpliwości: zgodnie z opisem maszońskiego łowcy musiało to być Imabare.
Chłopcy zeszli na dół i wraz z Pitem urządzili naradę. Postanowili, zgodnie z radą Maszona, iść jeszcze dalej brzegiem rzeki; koło południa ukryją się gdzieś, będą wypoczywali do zmroku i wtedy przejdą rzekę. Potem po ciemku wrócą pod Imabare, gdzie dotrą koło północy. Murzyni nie mają zwyczaju wystawiania straży na noc, zdając się na osłonę zagrody z kolczastych gałęzi otaczających kraale. Przedostanie się do osady nie będzie przedstawiało trudności, bowiem cierniste zasieki są takie, że cierpliwe ręce człowieka łatwo je przetną.
Jak dotąd, układanie planów wojennych szło łatwo, teraz jednak nieoczekiwanie zjawiła się przeszkoda. Na pewno Imabare składa się z wielu chat: jak ustalić, w której z nich znajdują się jeńcy? Niepodobna przecież zajrzeć do każdej i przy świetle zapałki sprawdzać, kto w niej śpi!
- Jak właściwie wygląda taki kraal zuluski? - zapytał zgnębiony Jarek.
Mosipo grotem asagai narysował na piasku duże koło, w którym przerwy oznaczały bramy umieszczone w czterech przeciwległych punktach, odpowiadających stronom świata. W środku narysował drugie, mniejsze koło, izybaję - zagrodę dla bydła, które Kafrowie starannie chronią przed zębami nocnych drapieżców-rabusiów. Jarek wyraził podziw dla tego rodzaju urządzenia zabezpieczającego bydło, a Mosipo w odpowiedzi wytłumaczył mu, że przecież za bydło można kupić wszystko: żonę, dziecko, niewolnika.
- No dobrze, a gdzie mieści się zazwyczaj chata induna? - zapytał młody Czech po tej uwadze natury ekonomicznej.
Mosipo oznaczył kółeczkiem miejsce między zagrodą dla bydła i bramą południową.
- Najczęściej tutaj - rzekł. - Ale nie zawsze, czasami naczelnik mieszka koło innej bramy.
- Powiedzmy więc, że tutaj sprawa będzie się przedstawiała tak - ciągnął Jarek z zamyśloną miną. - A nie uważasz, że jeńcy powinni być trzymani w którejś z chat naczelnika?
I Mosipo, i Pit byli tego samego zdania. W ten sposób poszukiwanie obu Skalów uprościłoby się znacznie, ale kwestia nie została jeszcze rozwiązana całkowicie. Kiedyś, jeszcze w pożareckich lasach, Jarek i Janek nauczyli się naśladować krzyk puszczyka, który był ich sygnałem porozumiewawczym. A ponieważ puszczyków jest w Afryce równie dużo jak w Europie i na pewno odzywają się po nocach, takie hasło nie wzbudzi chyba podejrzeń. Janek, oczywiście, pozna sygnał z ojczystych lasów i odgadnie, że pomoc jest blisko.
- Wszystko to bardzo ładnie - potrząsnął głową Mosipo, gdy Jarek zakomunikował mu swój pomysł. - Owszem, odgadnie, tylko jak nam odpowie? Chata z jeńcami jest na pewno dobrze pilnowana, a strażnik zdziwiłby się niezmiernie słysząc nagle, że sowa krzyczy wewnątrz chaty!
- Strażnik, powiadasz? - powtórzył roztargniony Jarek. I nagle uderzył się pięścią w czoło. - No naturalnie, że tam musi być straż, ależ ze mnie dureń, że od razu mi to na myśl nie przyszło. Niepotrzebnie tak długo łamaliśmy sobie nad tym głowy. Wiem już teraz, jak zrobimy. Przy bramach nie ma straży, ponieważ nie ma w kraju nieprzyjaciół, na odwrót: Zulusi pociągnęli na wyprawę do kraju wroga. Teraz dopiero zorientowałem się, że to przecież dla nas sprzyjająca okoliczność, bo większość wojowników opuściła na pewno kraal. Po prostu podczołgamy się do miejsca, gdzie znajdują się chaty naczelnika, a w tej, przy której będą straże, będą oni. Ukradkiem dostaniemy się do środka, uwolnimy jeńców z więzów, razem z nimi unieszkodliwimy strażników, a potem wszyscy wyniesiemy się tak cichutko, jak przyszliśmy!
Młodzieńczej wyobraźni Jarka wykonanie tego śmiałego planu wydało się równie łatwe, jak ucieczka z obozu diamentowych ludzi. Mosipo także nie miał żadnych zastrzeżeń. Wprawdzie dosyć doświadczony Pit trochę kręcił głową, ale jego baas mówił o powodzeniu całej imprezy z taką pewnością, że ostatecznie zniknęły wszelkie wątpliwości.
Pozostawało jeszcze ustalić, kto weźmie udział w wyprawie do kraalu Zulusów.
- Tylko ja i Mosipo; Pit wraz z Liszanakaja zostaną za wałami i będą na nas czekać - zadecydował młody wódz, Jarek Horyna.
Tu jednak z dwóch stron odezwały się zastrzeżenia. Liszanakaja chciał iść ze swym białym przyjacielem, Pit zaś oświadczył, że jego pierwszym i zasadniczym obowiązkiem jest czuwać nad bezpieczeństwem pana.
- Moi drodzy, miejcież wy rozum! - irytował się Jarek. - Nie możemy przecież iść wszyscy, w dodatku z małpą! Jak wy to sobie wyobrażacie? Przecież to nie będzie spacerek przy księżycu, a im więcej nas będzie, tym bardziej jest prawdopodobne, że ktoś nas zauważy i będzie po całej zabawie!
Pit jednak upierał się przy swoim, za nic na świecie nie opuści baasa. Ostatecznie rozsądny Mosipo ustąpił dobrowolnie i zgodził się czekać wraz z małym Maszonem i Tumbilim przed wałami kraalu. Nie zadowoliło to wprawdzie Liszanakai, ale kiedy malec zorientował się, że jego biały przyjaciel zaczyna się gniewać, przestał się upierać i obiecał słuchać bez zastrzeżeń.
W ten sposób zakończono naradę, a ponieważ zrobiło się już późno, cała gromadka ruszyła znowu w drogę. W godzinę później, z zachowaniem wszelkich ostrożności, podchodzili naprzeciwko wielkiego kraalu Imabare. Zatrzymali się na chwilę i ze szczytu wysokiej akacji, która kryjąc ich świetnie, dawała rozległy widok, zaczęli się przyglądać osadzie. Za wezbraną skutkiem deszczów, miejscami szeroką na trzysta stóp rzeką, w odległości ćwierć mili od brzegu widać było poszczególne chaty we wsi. Lepianki Zulusów porozrzucane były bez ładu i składu między zewnętrzną i wewnętrzną zagrodą kolczastą; przypominały wyglądem olbrzymie dzwony z szuwarów, słomy i liści palmowych. Nie miały okien, a wejścia były tak niskie, że człowiek dorosły mógł wejść tylko w pozycji mocno pochylonej.
Jarkowi serce zabiło mocniej na myśl, że w jednej z takich słomianych chatek znajdują się jego przyjaciele. Próbował policzyć wszystkie chatki - było ich ponad pięćset! Mosipo zwrócił mu uwagę na jeden z budynków, znacznie większy i obszerniejszy od innych.
- To jest chata induna, a te wkoło niej też do niego należą. Jeńcy muszą być w jednej z nich!
Starali się sprawdzić, czy nie stoją gdzieś straże, ale to się nie udało. Odległość mimo wszystko była znaczna, ludzie wyglądali jak mrówki, a przy tym w osadzie panował normalny dzienny ruch - ludzie przechodzili, zatrzymywali się, trudno więc było sprawdzić, czy są między nimi straże.
Jarek notował w pamięci rozmaite szczegóły: położenie wychodzącej wprost na rzekę bramy, przypuszczalną odległość tej bramy i chaty naczelnika od rzeki Angue, ukształtowanie terenu wokół kraalu. Uważał, że najlepiej będzie od razu przeprawić się z uwolnionymi przez rzekę i ruszyć przez góry Hunjan do Cziningi, kraalu ojca Liszanakai. Rzecz prosta, że dobrze byłoby także nie wracać nad Limpopo - co oznaczało powtórny przemarsz przez całe państwo Lobenguli - ale iść do kolonii portugalskiej Mozambik, której granice nie powinny być daleko. Ostatecznie niech w tej sprawie zdecyduje stryj Skala, to przecież doświadczony człowiek, myślał Jarek rozglądając się po okolicy. Zapamiętał jeszcze miejsce, gdzie znajdowały się łódki tubylców. Potem zleźli wszyscy z drzewa i ruszyli w dalszą drogę.
Dawno już Imabare skryła się za zakolem rzeki i rozległymi wzgórzami, gdy bystry wzrok Pita dostrzegł jakiś czarny przedmiot płynący z prądem po rzece. Od samej rzeki byli właściwie dość daleko, ponieważ ze względu na moczary musieli odejść od brzegu, więc dopiero w dobrą chwilę później podeszli na tyle, że mogli stwierdzić, co to płynie.
- Czółno! - krzyknął Pit.
- I to puste! - dodał Mosipo. - Musimy je zabrać!
Jarek zgodził się, więc pobiegli szybko nad brzeg. Zapadali w grząskim gruncie po kolana, na szczęście jednak w tym miejscu bagno było dosyć wąskie, a trzciny i szuwary specjalnie nie przeszkadzały im po drodze, wkrótce więc dotarli do wody. Czółno prawie samo podpływało do brzegu, kołysząc się na lekko marszczonej wiatrem rzece. Lekkie czółno, wydłubane w pniu palmy, z mocno uniesionym nad powierzchnią wody dziobem, było tak wąskie, że dwóch ludzi nie mogło w nim usiąść obok siebie. Mimo to mogłoby pomieścić przynajmniej dziesięć osób, ponieważ było długie na około dwadzieścia stóp. Zwisający na samym dziobie czółna kawał sznura świadczył, że łódka sama zerwała się z uwięzi.
- Popłynę po to czółno! - zaproponował Pit rzucając swój tobołek.
I upewniwszy się, że w pobliżu nie ma krokodyli, zsunął się do wody. Po chwili schwyciwszy obu rękami tył wywrotnej łódki, zręcznie do niej wskoczył. W łódce Pit znalazł kilka par wioseł; posługując się bardzo umiejętnie jednym z nich, dopłynął do miejsca, gdzie stali tamci.
- A gdybyśmy tak dalej popłynęli wodą? Teren jest pusty, nikt nas nie zobaczy, a czółnem będzie nam znacznie wygodniej i prędzej - proponował Mosipo.
Jarek bacznie rozglądał się po rzece, ale prócz brązowo-czarnych kormoranów o metalicznie lśniących piórach, zwinnie łowiących ryby w mętnej wodzie, oraz innych wodnych ptaków, nigdzie jak okiem sięgnąć nie dostrzegł żywego stworzenia. W tej sekundzie jakiś głos wewnętrzny przestrzegł go, by nie wsiadał do czółna, lecz uczucie to było tak przelotne i mgliste, że właściwie sam go sobie dostatecznie nie uświadomił.
- Dobrze, możemy spróbować! - zgodził się.
Weszli wszyscy czterej do czółna, siadając jeden za drugim.
Tumbili przez dłuższy czas nie mógł zdecydować się, czy wsiąść wraz z nimi do wąziutkiej łódeczki; zrobił to dopiero na wyraźne nalegania swego pana. Ulokował się ostrożnie między Murzynkiem a Jarkiem i skręciwszy swój długi ogon w pętlę pod sobą przez cały czas jazdy wodą zachowywał się z taką godnością, że budził wesołość swych sąsiadów.
Z przodu wiosłował Mosipo, z tyłu Pit, lekkie czółno płynęło szybko z prądem. Na tym odcinku rzeka była spławna, wioślarze musieli tylko uważać, by nie wpaść na liczne obumarłe drzewa, których korzenie tkwiły w bagnistym dnie, gałęzie zaś sterczały ukosem pod wodą, a czasem tak były nachylone, że kryły się zupełnie pod powierzchnią wody. Droga biegła szybko. Jarek zdecydował, że do powrotu do Imabare użyją także łódki.
Gdy słońce stanęło w zenicie, wioślarze przybili łódką do brzegu: załoga znalazła się znów na lądzie. Schowawszy czółno wśród szuwarów wyszukali miejsce dobrze zasłonięte i rozłożyli się obozem. Po krótkim obiedzie, na który złożyło się zimne, suszone mięso, wypoczywali aż do chwili, gdy purpurowa tarcza słońca znalazła się tuż nad linią horyzontu. Wtedy znowu wsiedli do łódki, a Pit skierował jej dziób w stronę Imabare.
19. W rękach Bazizulusów
Pędzone wiosłami czółno ślizgało się szybko po wodzie zalanej złocistoczerwonymi odblaskami ostatnich promieni słońca. Brzegi rzeki ucichły, ptaki ułożyły się do snu, a hipopotamy zaczynały dopiero wygrzebywać się z wodnych legowisk na brzeg, by tam szukać paszy. Nad okolicą kładły się cienie, powietrze nad wodą robiło się coraz gęściejsze: snuł się w nim szary welon utkany z mgieł, zacierając wszelkie kształty nad ziemią i wodą.
Pełen zadumy urok wieczora nie nastrajał do rozmowy, zresztą nie było wskazane rozmawiać nad wodą, która każdy dźwięk niesie daleko. Na łódce panowało milczenie; Mosipo i Pit zajęci wiosłowaniem i kierowaniem czółna coraz trudniejszą mieli pracę, bo wraz z gęstniejącą mgłą i głębszymi ciemnościami widoczność malała z każdą chwilą. Liszanakaja cichutko zabawiał się z małpką, a Jarek, podniecony wyprawą do siedziby nieprzyjaciół, ustawicznie obmyślał szczegóły wykonania planu.
Nagle wiosłujący na przodzie Pit cichym okrzykiem zwrócił uwagę siedzącego z tyłu Mosipo i zaraz potem łódka, zatrzymana nagle wstecznym uderzeniem wioseł, szarpnęła się tak, że zamyślony Jarek musiał się jej uchwycić obu rękami, by nie wpaść do wody. Nie lepiej stało się z Liszanakaja, zaś zachwianie równowagi tak przeraziło koczkodana, że wrzasnął głośno.
- Psst! Trzymaj go, żeby nie krzyczał! - szepnął z naciskiem Pit.
Murzynek obu rękami otoczył główkę Tumbilego i pochyliwszy się do jego ucha skarcił surowo.
- Pit, co się tam dzieje? - zapytał cicho Jarek chwytając w rękę strzelbę.
Czarny olbrzym ruszył ramionami i pochyliwszy się w przód nasłuchiwał w skupieniu. Nie mógł liczyć, że coś dojrzy, gdyż widoczność zmniejszały nie tylko mrok i mgła, ale i szuwary. Zarastały one tak szeroko w głąb oba brzegi rzeki, że nurt wody zwężał się znacznie, a przy tym tuż przed łódką rzeka skręcała ostrym łukiem w lewo.
- Baas, słyszałem, jak wiosło uderzyło o wodę - odpowiedział szeptem Kafr. - Słuchaj, teraz znowu!
Chłopiec nadstawił ucha - istotnie wydało riiu się, że gdzieś daleko przed nimi słychać jakiś szelest w regularnych odstępach, ale tak cichy, że ledwie go można pochwycić słuchem..
- Tam ktoś wiosłuje, tych wioślarzy jest więcej! Szybko w tył! - wołał Mosipo i nie czekając na Pita już nawracał łódkę z prądem.
Zanurzył wiosło i Pit - łódka pomknęła tak szybko, że woda za nią wzburzyła się głęboką, wachlarzowatą smugą.
Wśród trzcin po lewej ręce naraz otwarła się szeroka luka - Pit skręcił w nią szybko licząc, że dostarczy im ona kryjówki, gdzie będą mogli przeczekać, aż obcy wioślarze przejadą. Ale wolna przestrzeń w szuwarach rozszerzała się w głębi coraz bardziej, nie dając schronienia. To po prostu hipopotamy wydeptały sobie ścieżkę na brzeg. W każdej innej sytuacji Jarek byłby się domyślił pochodzenia tej drogi w trzcinie i nie próbowałby w nią wchodzić, teraz jednak pragnął tylko jednego: ukryć się przed oczyma nieznanych wioślarzy. Położył strzelbę i chwyciwszy trzecie wiosło pomagał obu Murzynom z całej siły.
Wąskie czółno sunęło niby jacht wyścigowy, gdy nagle tak gwałtownie wpadło dnem na coś ukrytego pod powierzchnią wody, że wiosłujący w pozycji stojącej Pit runął na głowę w wodę. W górę poszła fontanna, która zalała rozchybotaną zderzeniem i upadkiem Murzyna łódkę, ale siedzący w niej nie mieli czasu zająć się ratunkiem, gdyż musieli się trzymać kurczowo brzegów czółna. Tuż przed dziobem łodzi wynurzyła się olbrzymia kanciasta paszcza - w ciemnościach i we mgle wydawała się jeszcze większa niż w rzeczywistości. Kły zwierzęcia wpiły się w cienkie ściany łódki. W sekundę później łeb zniknął pod wodą ciągnąc za sobą czółno wraz z ludźmi.
Jarek nie wiedział kiedy znalazł się w wodzie. Dopiero gdy porządnie napił się wody, gdy mu zalało uszy i oczy, oprzytomniał. Próbował stanąć, ale nogi grzęzły w bagnie, podkulił je więc i wyciskając wodę wynurzył się głową nad wodę. Przesiąknięte wodą ubranie ciągnęło pod wodę. I coś jeszcze poza tym: strzelba, którą zupełnie machinalnie chwycił na widok paszczy hipopotama nad wodą i nawet przy upadku nie puścił.Płynąc energicznie rozglądał się wokoło. Spory kawałek przed nim dzielnie płynął Tumbili, a za nim trzymając się go za ogon Liszanakaja - znikali już we mgle przy brzegu, nie było więc wątpliwości, że się tam szczęśliwie dostaną. Spostrzegł także, że Mosipo płynie spokojnie wzdłuż szuwarów mocnymi ruchami rozgarniając wodę. Mosipo dostrzegł go także: ręką dał mu znak, że wszystko w porządku. Natomiast Pita nie było widać nigdzie; serce Jarka ścisnął niepokój, że Murzyn padł ofiarą hipopotama. Już otwierał usta, by krzyknąć do Mosipo, czy nie wie, co się stało z przyjacielem, gdy przypomniał sobie, że gdzieś niedaleko na rzece są tubylcy, którzy mogliby głos jego usłyszeć. Szybko więc skierował się w stronę Mosipo, ale zaraz po paru ruchach dostrzegł wychylającą się z wody najpierw głowę, potem potężną pierś wiernego towarzysza. Kafr otrząsał włosy z wody i rozglądał się wokoło wykonując pływackie ruchy, by utrzymać się nad wodą. Uśmiechnął się wesoło do swego baasa. I Jarek także odpowiedział mu uśmiechem, który jednak w tej samej chwili przeszedł w wyraz grozy i przerażenia.
Na lewo od Pita wśród szuwarów pojawił się straszliwy, ogromny cień, rozpływający się niemal we mgle - chwilę trwał bez ruchu jak zjawa, potem rzucił się naprzód w stronę Murzyna, który pojęcia nie miał o jego obecności. Wreszcie cień przybrał kształty samicy hipopotama, dźwigającej na grzbiecie młode niezdarnie trzymające się przednimi nogami jej grzbietu. Hipopotamica rwała szybko i z wściekłością naprzód, najmniejszym dźwiękiem nie uprzedzając swej ofiary.
- Pit, uwaga! Leci wprost na ciebie! - krzyknął wystraszony Jarek zapominając o wszelkiej ostrożności.
Odpowiedział mu podwójny ryk: jeden za nim, od strony rzeki, drugi na brzegu, ale chłopak zupełnie nie zwrócił na nie uwagi. Skamieniały spoglądał w miejsce, gdzie przed chwilą płynął jeszcze jego sługa, a którędy właśnie z szybkością lokomotywy przemknęła hipopotamica, sapiąc i miażdżąc wszystko po drodze. Wraz z chrząkającym z niepokoju młodym na grzbiecie - zniknęła w trzcinach po drugiej stronie, a Pit wysunąwszy głowę z wzburzonej wody pluł i przecierał oczy.
- Mnie ona nie dostanie - rzekł spokojnie do Jarka, który paru ruchami podpłynął do niego. - Znurkowałem i przepłynąłem kawałek pod wodą. Ale słowo daję: gdyby nie baas, już by mnie ta smocza mama na pewno schwytała!
- Słyszeliście ten krzyk za nami i przed nami? - pytał dopływający do nich w tej chwili Mosipo.
- Słyszeliśmy - odparł marszcząc brwi Jarek i odwrócił się.
Z mgły wokół trzcin wypływały długie cienie gęsto obsadzonych łodzi, których załogi odezwały się znowu głośnym okrzykiem. Odpowiedzią z brzegu był jeszcze donioślejszy wrzask, równocześnie zamigotały jakieś światła.
- Nieprzyjaciel za nami i przed nami - rzucił zaniepokojony Pit. - A przy tym nie widzę nigdzie Liszanakai i jego małpy. Czyżby oboje utonęli?
- Nie utonęli, są już na brzegu i prawdopodobnie w rękach Zulusów - odparł Jarek bezradnie rozglądając się na wszystkie strony. Czółna zbliżały się do nich coraz bardziej, część nieprzyjaciół czekała już na brzegu. - Spróbujmy schować się w szuwarach! - zaproponował.
Nie miało to wielkiego sensu, ponieważ ludzie z czółen już ich dostrzegli, ale zawsze dawało jakąś szansę ratunku, więc wszyscy trzej skoczyli w najbliższe szuwary. Jarek idąc pierwszy rozgarniał gęste trzciny ręką i strzelbą. Naraz stanął - i od razu zapadł po kolana. Zanim Pit zdołał schwycić go za kołnierz” tkwił już w bagnie po pas. Murzyn utrzymując się nad wodą pracą nóg starał się obu rękami wyciągnąć Jarka ze zdradzieckiego bagniska, lecz na to i jego potężnych sił było za mało. Dopiero Mosipo musiał mu przyjść z pomocą.
- Bardzo ciekaw jestem, jak te hipopotamy chodzą po bagnie - wykrztusił zmordowany Jarek znalazłszy się znów w wodzie.
Nie myślał już w tej chwili o Zulusach. Dopiero dziki wrzask tuż obok przypomniał mu o ich obecności.
- Nurka i płyniemy pod wodą do brzegu! - krzyknął Mosipo.
Jarek zaczerpnąwszy, ile tylko mógł powietrza w płuca, zanurzył się - ledwie zdołał w ten sposób uniknąć ostrza inkusa, rzuconego przez jednego z Zulusów z najbliższej łodzi. Natychmiast przestał się interesować problemem poruszania się hipopotamów po bagnie - zresztą żaden z jego przyjaciół nie umiałby mu tej sprawy wyjaśnić: podobnie jak on sam, bardzo mało znali hipopotamy, nie wiedzieli więc, że szeroko rozstawione wielkie palce, po cztery na każdej nodze, doskonale niosą hipopotama, mimo jego olbrzymiego ciężaru, nawet po grząskim terenie, a przed zapadnięciem się w bagno broni olbrzyma jego potężne brzuszysko.
Płynącemu pod wodą Jarkowi nie schodziła z myśli hipopotamica, która atakowała poczciwego Pita: marzył, by powróciła i rzuciła się na czółna Zulusów. Ale zaślepiona wściekłością samica, przewaliwszy się jak burza przez miejsce, gdzie był człowiek, potencjalny wróg jej bezbronnego potomka, absolutnie nie myślała wracać. Zdani więc byli na samych siebie...
A sytuacja ich była beznadziejna. Gdy wyskoczyli z wody na brzeg, Jarek nie miał już wątpliwości: w koło płonęły wielkie ogniska, a przy nich roiło się wprost od czarnych postaci - Murzyni biegali nad brzegiem wypatrując, kiedy znów ukażą się głowy płynących ludzi. Chłopak zdołał jeszcze nacisnąć oba spusty strzelby - stuknęły głucho, zamoczony proch nie zajął się od iskry, dubeltówka nie wypaliła. Schwycił za lufę, by użyć jej jak maczugi, ale już tuziny rąk rzuciły go na ziemię, kilka postaci przytłoczyło tak, że nie mógł się ruszyć. Zaczynał się dusić... Gdy po chwili poczuł ulgę, był już mocno związany wpijającym się boleśnie w ciało powrozem z łyka. Widział, że Pit bronił się jeszcze chwilę, potężną siłą gołych pięści roztrącając całe gromady wrogów, ale ostatecznie i opór bohaterskiego olbrzyma został złamany: zniknął pod falą napierających Zulusów.
Nie zdołał sprawdzić, co się stało z Mosipo. Nagle dwóch ludzi schwyciło Jarka pod ramiona i za nogi, i poniosło dalej od brzegu, w stronę wielkiego ogniska, gdzie leżał już równie fachowo skrępowany powrozami Liszanakaja. Po chwili przyniesiono także Pita, ale trzeba było do tego wspólnego wysiłku aż czterech wojowników. Gdy rzucono go na ziemię, kilku ludzi otoczyło siłacza pilnując bacznie wrogimi spojrzeniami.
Jeden z wojowników, przybrany w skórę lamparta i z dziwacznym uczesaniem na głowie, składającym się z wplecionych we włosy strusich piór i ogonów dzikich kotów, rozpoczął przesłuchanie jeńców. Jarek nie bardzo go rozumiał, mimo iż podczas wędrówki poduczył się trochę zuluskiego języka od Mosipo i od Liszanakai. Człowiek, który sądząc po niezwykłych oznakach był naczelnikiem, mówił narzeczem Bazizulusów znad Zambezi, więc Jarek z jego przemowy zrozumiał zaledwie parę słów. Rozsądnie nie udzielił mu odpowiedzi; także obaj jego przyjaciele milczeli. Naczelnik zaczął krzyczeć, a jeden z usłużnych wojowników uderzył białego chłopca drzewcem asagai. Naraz śledztwo urwało się: nad rzeką zaczęła się jakaś gwałtowna sprzeczka; naczelnik poszedł tam natychmiast. Skorzystał z tego Jarek, by w języku seczuańskim porozumieć się z towarzyszami.
- Gdzie Mosipo? - pytał Pita.
Olbrzym nie wiedział.
Serce Jarka zabiło nadzieją: jeżeli Mosipo jest na wolności, może będzie mógł ich jakoś ratować. Równocześnie przypomniał sobie o Maszonach, którzy na pewno ruszyli w ślad za zbiegłym Liszanakaja.
- Uciekł, udało mu się wymknąć, to już dobrze - rzekł zadowolony.
- I mnie także Tumbili uciekł, wstrętny małpiszon - oburzał się Murzynek.
- A jakże, miał czekać, aż go ktoś w łeb palnie... - mruknął Pit.
- Słuchajcie chłopcy, nie mówcie kim jesteśmy i czego tu szukamy - proponował Jarek.
- Ja im nie powiem, bo nie znam ich języka - odparł niechętnie Pit.
- Coś im powiedzieć trzeba. Kto wie, czy któryś z nich nie zna języka angielskiego czy holenderskiego. Wiecie co? Będziemy mówili, że pochodzimy z kolonii portugalskiej i idziemy z poselstwem do Lobenguli. Na szczęście Liszanakaja nie jest jeszcze tatuowany, więc nie zorientują się, że jest Maszonem!
- No, musieliby być bardzo głupi, gdyby w to uwierzyli - ciągnął dalej Pit nie orientując się, że wystawia Jarkowi niezbyt pochlebne świadectwo. - Liszanakaja, o co oni właściwie tam się kłócą?
Malec słuchał uważnie, potem zaczął im tłumaczyć przyczyny sporu. Ludzie, którzy przybyli na czółnach, wnoszą pretensje o jeńców, ponieważ zabrali łódkę jednego z nich. Murzyn ten wyjechał innym czółnem na poszukiwania i odnalazł swą własność ukrytą wśród szuwarów - gdzie Pit schował ją w południe. Zamiast przywiązać ją po prostu do swego czółna i najspokojniej odjechać do domu, podejrzliwy Zulus wyszedł na brzeg, tam znalazł ślady całej gromadki i czołgając się za nimi wyśledził ich obozowisko. Wycofał się ukradkiem, zacierając swoje własne ślady, i wrócił do Imabare po pomoc, by uderzyć na obcych.
- A coś mnie ostrzegało, kiedy Pit przywlókł czółno, byśmy do niego nie wsiadali - rzekł zgnębiony Jarek. - No, stało się - dodał po chwili. - Zrobiliśmy głupstwo, już się tego naprawić nie da. A co mówi naczelnik na te żądania?
- Twierdzi, że jesteśmy jego jeńcami i że nas nie odda - odpowiedział Murzynek. - To Umbandini, prawa ręka Ohama, idzie mu właśnie na pomoc ze swymi ludźmi przeciwko Basengom.
Znane imiona, brzmiące w niezrozumiałym języku jeńców, obudziły nieufność zuluskich wojowników. Jeden z nich, starszy człowiek o małpiej twarzy, krzyknął na jeńców, by umilkli, a kiedy Jarek nie usłuchał i coś odpowiedział Pitowi, skinął na dwóch ludzi, którzy podbiegli i zaczęli bić jeńców drzewcami oszczepów po plecach. Nie była to łatwa sprawa. Pitowi aż dwóch ludzi musiało uklęknąć na nogach, a jeden na ramionach, by go przytrzymać. Lecz Zulusi poczynali sobie niezwykle zręcznie, co wskazywało na dużą wprawę, i zadanie swe wypełnili ku niezbyt wielkiemu zadowoleniu ukaranych. Wreszcie przy ognisku zaległa cisza. Także i nad rzeką gwar wyraźnie przycichł, aż ostatecznie ledwie go było słychać. Ludzie z Imabare przekonawszy się, że oddział Umbandiniego jest znacznie od nich liczniejszy, chcąc nie chcąc zrzekli się swoich pretensji. Wsiedli z powrotem w swe czółna i odbili od brzegu. Towarzyszyły im szydercze okrzyki wojowników Umbandiniego.
Jarek leżał w milczeniu na boku; bolały go plecy, ale przede wszystkim serce jego pełne było niepohamowanej żądzy zemsty na człowieku z małpią twarzą, który kazał ich bić. Pit i Liszanakaja przyjęli bicie zupełnie obojętnie, nie czuli się nim bynajmniej upokorzeni, ale Jarek odczuł je jako najstraszniejszą hańbę. Ach, żeby tak mieć wolne ręce i w nich strzelbę! I dostać tego starego na muszkę!... Nienawiść tak w tej chwili zaślepiła Jarka, że bez wahania nacisnąłby spust.
Powrót naczelnika wyrwał go z ponurego zamyślenia. Zulus z małpią twarzą natychmiast zameldował naczelnikowi, że jeńcy znają jego imię oraz imię Ohama. Naczelnik zrobił bardzo groźną minę, podszedł do jeńców i srogo zaczął wypytywać, kim są i skąd przychodzą, ale wszyscy trzej milczeli jak zaklęci. Umbandini dał jakiś znak; jeden z wojowników pobiegł nad rzekę, gdzie obozowała większa część oddziału i po chwili przyprowadził człowieka o znacznie jaśniejszej - skórze, który po krótkiej, cichej rozmowie z naczelnikiem zaczął przesłuchiwać jeńców w języku angielskim. Mówił dosyć grzecznie, Jarek więc odpowiedział mu bez wahania tak, jak uprzednio ustalił z przyjaciółmi. Pita i Liszanakaję podał za Kafrów z okolic zatoki Delagoa, siebie przedstawił jako posła gubernatora portugalskiego. Jednakże z miny naczelnika i kilku słów, jakie zdołał zrozumieć, zorientował się od razu, że jego słowom nie dano wiary.
- To portugalski gubernator tak mało ma białych pracowników, że musiał wysłać chłopca z poselstwem do potężnego króla Lobenguli? - pytał Umbandini z wyraźną drwiną.
Jarek zaczerwienił się ze zmieszania. Nienawidził kłamstwa i jak dotychczas, zawsze starał się go unikać. Teraz jednak kłamał z konieczności, W obronie życia ich wszystkich, a jednak sprawiało mu to przykrość. A przykrość była tym większa, że kłamstwo jego okazało się tak niezręczne.
- Gubernator to mój stryj - rzekł po krótkim namyśle.
- A gdzie masz jego pismo? - jasnoskóry Zulus szybko przetłumaczył pytanie naczelnika.
- W kieszeni - odparł Jarek bez namysłu. I w tej samej chwili już dałby sobie porządnego kuksańca, gdyby miał wolne ręce.
- Zrewidować go! - wydał Umbandini polecenie dwóm wojownikom.
Wykonali oni rozkaz tak szybko i z taką zręcznością, jakby nigdy nic innego nie robili.
- List musiał mi wylecieć, kiedyśmy wpadli w rzekę - Jarek próbował ratować sytuację, gdy sumienni Zulusi ostrymi nożykami przecięli podszewkę kurtki, lecz nawet i wtedy nic nie znaleźli.
Naczelnik parsknął ze złością i powiedział coś do jasnoskórego Zulusa.
- A co w tym piśmie było? - zapytał tamten.
- Nie wiem. Gdy naczelnik pisze coś do naczelnika, to o tym chłopcom nie opowiada - odpowiedział Jarek szyderczo, śmiało przy tym patrząc w twarz naczelnika, na której po tej odpowiedzi ukazał się grymas złości.
- Dlaczego ten trzeci, który szedł z tobą, uciekł? Jeżeli idziecie z poselstwem do Lobenguli, to nie powinien się był bać jego wojowników! - brzmiało następne pytanie.
- Widocznie przeczuwał, że każesz idących do twego króla posłów związać i zabić - odciął Jarek śmiało.
Oczy Umbandiniego nabiegły krwią, ręka sięgnęła po wiszące u pasa kiri. A Jarek odważnie podszedł do niego bliżej i patrząc mu wprost w oczy ciągnął dalej:
- Biały wojownik zabija nieprzyjaciela, lecz nigdy go nie bije. Ściągnąłby na siebie taką hańbę, jak czarny człowiek, którego wygnano z plemienia obciąwszy mu włosy.
- Kto cię bił? - pytał już opanowawszy się naczelnik. Jarek wskazał człowieka z twarzą pawiana. Tamten szybko podsunął się do naczelnika i w podnieceniu zaczął mu coś tłumaczyć. Ten zaś odsunął go ruchem ręki i zwrócił się znowu do tłumacza.
- Skąd znasz moje imię oraz imię naczelnika wszystkich Bazizulusów? - zapytał.
Jarek przypomniał sobie nagle słowa ojca, że uprzejmość nigdy jeszcze nikomu nie przyniosła szkody.
- Przecież te imiona są znane nad całą Wielką Rzeką, aż po jej ujście do Wielkiej Wody - odpowiedział spokojnie. - Wszyscy chyba wiedzą, że Oham to najdzielniejszy z indunów zuluskich, a Umbandini to jego prawa ręka.
Zulusi także wrażliwi są na pochlebstwa, a Umbandini nie był między nimi wyjątkiem. Po odpowiedzi Jarka grymas na jego twarzy zniknął, a nawet zdawało się, że i tak wysoka jego postać jeszcze trochę urosła. Chwilę milczał, potem cofnął się i skinął na tego z małpią twarzą oraz na tłumacza, by szli za nim. Naradzał się z nimi dłuższą chwilę, wymachując przy tym energicznie rękami, potem wraz z tłumaczem wrócił do jeńców.
- Naczelnik uważa was za szpiegów Basengów - zakomunikował tłumacz wynik całej narady. - Zabierze was z sobą do Ohama, a ten zadecyduje o waszym losie.
Jarkowi kamień spadł z serca, musiał użyć całego wysiłku woli, by nie zdradzić swej radości. Marsz nad Zambezi potrwa parę dobrych dni, więc Mosipo będzie miał dosyć czasu, by wraz z Maszonami przyjść im z pomocą. Orientował się wprawdzie, że Bazizulusów jest znacznie więcej niż łowców maszońskich, ale gromadka odważnych ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, często osiągnie więcej, niż znacznie liczebniejszy i silniejszy oddział.
- Dobrze - odpowiedział z najbardziej obojętną miną. - Nie mogę protestować, ponieważ jesteśmy w niewoli. Ale Oham na pewno sprawiedliwie rzecz rozsądzi i powie wam, jak macie traktować posłów do waszego króla!
Naczelnik wzruszył ramionami i odszedł bez słowa. Zaraz potem zaczęli gromadzić się przy ognisku wojownicy, którzy dotąd przebywali nad rzeką; wielu z nich szukało zbiegłego Mosipo, oczywiście bez rezultatów. Zabrali się do skromnej wieczerzy, którą stanowiła kasza z prosa; dostali jej trochę także i jeńcy. Rozwiązano im do tego celu ręce, lecz zaraz po jedzeniu pęta nałożono powtórnie.
Jarek bacznie przyglądał się wojownikom, próbując ich policzyć. Byli to sami dorodni, barczyści mężczyźni - w blasku wielkiego ogniska obozowego wyglądali niesłychanie dziko. Mogło ich być około stu; uzbrojenie ich stanowiły asagaję, inkusy, toporki, noże i kiri. Wielu z nich posiadało także strzelby, ale stare, ładowane od przodu muszkiety. Wszyscy bez wyjątku mieli wielkie tarcze ze skór wołowych, naciągnięte na drewniane szkielety, zwężające się ostro w dwóch końcach. Ludzie jedli szybko, dopiero potem rozgadali się na dobre. Gwar trwał dość długo, aż wreszcie rozkaz naczelnika położył kres całej zabawie. Pokładli się tam, gdzie kto siedział, wsunąwszy tylko tarcze pod głowę. Nad obozem zaległa cisza, tylko straże krążyły bezgłośnie dokoła uśpionego obozowiska.
Jeńcy znaleźli się w samym środku gęstego kręgu leżących Zulusów, ale zarazem, ku wielkiej radości Jarka, tuż przy ognisku. Ziębiło go przemoczone ubranie, wykręcał się więc raz bokiem, raz znów plecami w stronę ognia. Siedzący naprzeciw nich dwaj trzymający straż wojownicy nie przeszkadzali jednak jeńcom w rozmowie.
- Pit, i cóż ty na to, że na razie wybrnęliśmy jakoś? - szeptem pytał Jarek Pita przed uśnięciem.
- Myślę - odparł Pit szukając najwygodniejszej pozycji do snu - jakie to szczęście, że ten łajdak z żółtą twarzą nie zna portugalskiego języka.
20. Łowca czaszek
O świcie, po krótkim, takim samym jak wczorajsza wieczerza śniadaniu, oddział Bazizulusów wraz z jeńcami ruszył w drogę. Szli na północ; przed południem jeszcze dotarli do rozrzuconych gajów palmowych i akacjowych, tworzących jakby straż przednią potężnej, wilgotnej dżungli. Tu naczelnik zarządził dłuższy odpoczynek.
Jarek z wdzięcznością przyjął tę decyzję: Zulusi maszerowali tak szybko, że z największym wysiłkiem mógł nadążyć. Natomiast Pitowi droga nie sprawiała najmniejszych trudności, siły jego bowiem były niewyczerpane. Także lekki i żywy, jak wszyscy chłopcy w jego wieku, Liszanakaja nie uskarżał się specjalnie. Jarek za to był mocno zmęczony, chociaż ci ludzie obchodzili się z jeńcami znacznie łagodniej, niż kiedyś łowcy Usibepu. Rano zdjęli im więzy, a kiedy zaczynali się opóźniać w marszu, poganiali ich co prawda szorstko, ale nie próbowali bić. Być może, iż wczorajsza uwaga Jarka o białych wojownikach i ich zwyczajach trafiła w pewnym sensie do naczelnika. W ciągu całego dnia marszu raz tylko widzieli naczelnika, gdy przechodził koło nich dla skontrolowania straży tylnej. Trzymał się stale obok oddziału na przedzie, jak każdy przyzwoity dowódca.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, który z tych łajdaków zjadł nasze mięso - mruknął Pit, gdy na obiad podano im znowu skromne porcje kaszy z prosa.
- A ja wolałbym wiedzieć, gdzie jest Mosipo - odpowiedział Jarek rozglądając się wokoło.
- Teraz pewnie się zjawi - pocieszał Pit. - Dotąd szliśmy przez otwarty step, a pojedyncze drzewa nie mogły mu dać osłony. Teraz pójdziemy gęstą dżunglą, tam już wygodnie będzie się mógł do nas dostać.Lecz ani po południu, ani dni następnych przepowiednia Pita się nie spełniła. Szli przez wilgotną, zwartą dżunglę, pełną olbrzymich skrzypów i paproci, z nieprzebytą wprost siecią lian pomiędzy drzewami. Nie było tu drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu, tylko jakaś wąska, zygzakowata ścieżyna, którą widocznie wydeptały nogi antylop, a częściowo poszerzyły toporki Zulusów. Pod drzewami panował głęboki półmrok, powietrze było ciężkie, przesycone wilgocią i stęchlizną. Jarek straszliwie się pocił, z trudem wciągał w płuca powietrze jak w szklarni. Dozorowanie jeńców nastręczało teraz znacznych trudności, więc Zulusi przywiązali im jedną nogę do liny, której oba końce trzymali w ręku dwaj wojownicy. Lina nie przeszkadzała w marszu, była jednak zdecydowaną przeszkodą w ucieczce.
Stęskniony za swym Tumbilim Liszanakaja nieustannie rozglądał się po koronach drzew, wypatrując zbiegłego koczkodana. Były tam wprawdzie całe stada koczkodanów i pawianów, a wrzaski ich i mlaskania rozlegały się od świtu do zmroku, lecz Tumbili nie pokazał się wcale. Jarek także od czasu do czasu nieznacznie spoglądał w górę, wypatrując Mosipo, który w nieprzebytym gąszczu koron drzew znalazłby najlepsze ukrycie. Lecz daremnie wypatrywał.
- Nie mamy szczęścia - skarżył się Pitowi, gdy zatrzymali się na tak małej polance, że ludzie siedzieli niemal jeden na drugim. - Kto wie, co się stało z naszym Mosipo? Żeby nas chociaż wzięli do niewoli ci ludzie z Imabare, bylibyśmy przynajmniej razem ze Skalami.
- I tak nic nie moglibyśmy im pomóc - stwierdził z filozoficznym spokojem Pit. - A Mosipo jeszcze się zjawi. Tu przecież nic nie mógłby zrobić. Prócz tej wąskiej ścieżki, którą idziemy, jest tylko gęstwina lian, krzewów i drzew, a przez nią nawet Tumbili nie przejdzie, więc nie byłoby jak uciekać!
Jarek musiał przyznać mu rację, znów nadzieja ożywiła mu serce. Nie przestał jednak ostrożnie przeglądać koron drzew, pod którymi przechodzili, ilekroć się tylko nadarzyła po temu okazja.
Kiedy już trzeci dzień marszu dobiegał końca, Jarek zauważył nagle coś niezwykłego. Gęsta plątanina gałęzi wysokiej, rosochatej akacji rozchyliła się na chwilę i spomiędzy liści wyjrzała... twarz ludzka. Twarz czarna, na której tylko szeroki, spłaszczony nos tworzył jaśniejszą plamę. Z niskiego czoła aż po olbrzymie, mocno wystające łuki brwi spływał gęsty, czarny włos, zachodząc aż na te części policzków, gdzie na twarzach białych rosną bokobrody. W półotwartych, niesłychanie szerokich ustach, pod którymi prawie nie było brody, błyskały olbrzymie, białe kły, podobne do zębów zwierząt drapieżnych. Lecz mimo wszystko twarz ta, z wyrazem jakby jakiejś zadumy, nie obudziła w Jarku strachu. Z zielonych gąszczy wynurzyła się na sekundę ręka, a za nią potężne ramię. Ręka takich rozmiarów, jak udo Pita, cała pokryta gęstym włosem! Robiła ona wrażenie tak koszmarnej, niezwykłej siły, że Jarek przystanął zalękniony. Zmieszany obejrzał się na idącego za nim wojownika, który nie spodziewając się nagłego zatrzymania wpadł na niego całym ciałem.
Chłopak zauważył, że i czarny wojownik wpatruje się w tajemnicze zjawisko. Wprawdzie odwróciwszy twarz ku jeńcowi szorstko polecił mu iść dalej, lecz w oczach jego błysnął niepokój. Jarek raz jeszcze spojrzał w górę - dziwaczne stworzenie znikło. Nie mógł podczas marszu rozmawiać z przyjaciółmi, ponieważ rozdzielali ich idący między nimi Zulusi, kiedy jednak rozłożyli się obozem na noc, opowiedział im o niezwykłym stworzeniu na drzewie. Okazało się, że i tamci dwaj widzieli w innych miejscach podobne zjawy, przyglądające się im spomiędzy gałęzi drzew, ale gdy tylko ludzie zauważyli je, natychmiast znikały bezszelestnie.
- To muszą być niesłychanie silni ludzie - zauważył Pit. - Mają znacznie dłuższe i mocniejsze ręce niż jakikolwiek ze znanych mi z opowiadań ludzi.
- Leśni ludzie - odezwał się Liszanakaja z skrzywioną ze strachu buzią.
Teraz Jarek przypomniał sobie skórę potężnego olbrzyma, rozpiętą w czarnoksięskim lesie pod Bulawajo, i mróz przebiegł mu po plecach. W skórze tej było coś nieludzkiego, coś demonicznego; tamto wrażenie ożyło w sercu Jarka z całą siłą. Leśni ludzie!... Kto to jest? Czy to przyjaciele Zulusów, czy ich wrogowie? Ludzie spokojni, czy też rozbójnicy? Tego jednak Liszanakaja nie wiedział, mógł powtórzyć tylko to, co słyszał od doświadczonych łowców, że leśni ludzie są tak silni, iż nikt im się oprzeć nie potrafi.
- I chodzą na czworakach - dodał.
Ale Jarek mu nie wierzył. Zauważył jednak, że tego dnia Zulusi wystawili znacznie więcej straży niż zwykle, chociaż obozowali na bardzo małej przestrzeni - którą w dodatku sami musieli przygotować wycinając gęste poszycie dżungli - gdzie dwóch strażników wystarczyłoby najzupełniej. Wnioskując z tego, że leśni ludzie wcale nie darzą Zulusów sympatią, poczuł do nich wielką życzliwość. Tej nocy spał niespokojnie, raz po raz słyszał przez sen jakiś daleki, donośny ryk, a zaraz potem głuche,- dudniące uderzenia, jakby ktoś z całej siły bił w bęben wojenny.
Swit czwartego dnia marszu był nieprzyjemny i pochmurny. Niemal zupełne ciemności panowały jeszcze pod gęstym sklepieniem drzew, gdy Zulusi ruszyli w dalszą drogę. Wąską ścieżyną wśród dżungli wąż ludzi snuł się bez końca. Zdawało się, że ponury dzień miał wpływ i na nastrój surowych wojowników: niewiele rozmawiali. Gdy tuż przed południem lunął tak rzęsisty deszcz, że przedarł się przez korony drzew, ucichli zupełnie.
Jarek szedł naprzód machinalnie jak maszyna, myśli jego były niewesołe. Daremnie rozglądał się wokoło i coraz częściej podnosił wzrok na splatające się nad nimi gałęzie. Nigdzie nie dostrzegł upragnionej twarzy czarnego przyjaciela, ani też dziwnego zjawiska z poprzedniego popołudnia. Tylko zimny deszcz spływając całymi strumieniami z drzew gwałtownie smagał twarz. Nawet małpy pochowały się gdzieś w jakichś niedostępnych kryjówkach, szukając ochrony przed strumieniami wody.
Ogólnego kiepskiego nastroju nie poprawił nawet obiad. Dość długo trwało zanim zapaliło się mokre drzewo pod kociołkami, później znów deszcz nieustannie gasił ogień. Jarek przemoczony do nitki bezwładnie wyciągnął się na mokrej trawie, bez słowa czekając na garść kaszy, jedynego jadła dla wszystkich bez wyjątku, tak wojowników, jak i jeńców. Była obrzydliwie niesmaczna, nie osolona, nie okraszona, trzeba ją było jeść rękami, a przy tym wszystkim jeszcze - było jej mało. Wcale do niej nie wzdychał, ale pusty żołądek dopominał się o swoje prawa, a Jarek nie mógł go czym innym zaspokoić.
- Niedobrze baas się czuje? - pytał zatroskany Pit kładąc Jarkowi rękę na ramię.
Chłopiec całym wysiłkiem woli opanował się i próbował uśmiechnąć.
- Nie, nic mi nie jest, nie martw się o mnie, Pit! Byle tylko ten deszcz przestał padać, bo w mokrym ubraniu niełatwo jest iść. Prócz tego czas już najwyższy, by zjawił się Mosipo z jakąś pomocą. Obawiam się, że spotkało go coś złego.
Pełen wiary w przyszłość Pit zaczął go pocieszać, ale Jarek tylko głową kręcił.
- Tumbili także gdzieś przepadł, bardzo być może, że pożarło go jakieś większe zwierzę - skarżył się Liszanakaja. Malec zasadniczo dobrze znosił drogę, dręczyła go tylko nieustanna troska o ulubieńca.
- Liszaczku, nie martw się o Tumbilego - rzekł Jarek gładząc dzieciaka po twarzy. - Małpiszon jest taki szybki, że nie da sobie krzywdy zrobić. Gdy grozić mu będzie niebezpieczeństwo, po prostu ucieknie na drzewo i pójdzie dalej po gałęziach, tak jak myśmy wędrowali pod Bulawajo. A tam już nikt go nie dogoni, ani zwierzę, ani tym bardziej człowiek.
- Ale leśni ludzie także chodzą po gałęziach - protestował malec.
- No dobrze, ale któż ci powiedział, że polują na koczkodany? A nawet gdyby je łowili, to dlaczego mieliby wybrać akurat Tumbilego, skoro mają tysiące innych koczkodanów, pawianów i licho wie jeszcze ile i jakich gatunków małp - uspokajał go Jarek.
- To dlaczego Tumbili się nie pokazuje? - upierał się Liszanakaja.
Na to już jego biały przyjaciel nie umiał znaleźć odpowiedzi. Fakt ten istotnie był bardzo dziwny. Jarek przypomniał sobie teraz wielkie przywiązanie koczkodana do małego pana, a dalej sytuację, gdy małpiszon nie wahał się skoczyć mu na pomoc w walce z słoniem-samotnikiem. Dlaczegóż się teraz nie pokazywał? Najwidoczniej spotkała go jakaś zła przygoda.
Po obiedzie deszcz skończył się tak nagle, jak się zaczął, lecz niebo nadal było pochmurne. Ciężko było iść, nogi grzęzły w nasiąkniętym wodą jak gąbka mchu, z którego przy każdym kroku tryskały w górę całe fontanny. Miejscami przez zygzakowatą, ścieżkę płynęły całe potoki, łączącsię w strumienie, których prąd przy przechodzeniu zwalał z nóg. Wiążący jeńców za nogi powróz z łyka tak nasiąkł wodą, że zrobił się ciężki jak z żelaza. Jarek próbował nieść go w ręku, ale surowy rozkaz żołnierza, a w ślad za tym uderzenie w rękę dało mu do zrozumienia, że to jest wzbronione. Wlókł się więc dalej z ciężkim brzemieniem u nogi - lecz serce mu się ściskało z żałości, gdy patrzył na Liszanakaję. Malec ściągany przez sznur do ziemi zataczał się i z każdą chwilą tracił siły. Raz upadł, lecz podniesiony brutalną ręką wojownika podniósł się, po chwili znów się przewrócił. Idący za wojownikiem Pit odsunął go po prostu na bok i chwyciwszy malca w potężne ramiona zaczął go nieść wraz z powrozem, nie zwracając uwagi na protesty wojownika. Trzymający z przodu powróz krzyknął coś do złośnika, a tamten umilkł. Bez wątpienia musiał uznać, że chłopczyk niepotrzebnie by ich wstrzymywał, lepiej więc będzie, gdy go Kafr poniesie.
Zaraz po tym zajściu cały pochód zatrzymał się nagle. W tym miejscu ścieżka rozszerzała się i opadała w dół, Jarek widział więc, co się dzieje przed nim. Spostrzegł naczelnika żywo dyskutującego z dwoma ludźmi, którzy prawdopodobnie przyszli z przeciwnej strony. Wyglądali na bardzo zmęczonych, lichy opatrunek z trawy na nodze jednego z nich, ledwie przywiązany, świadczył, że człowiek ten niedawno został zraniony. Rozmowa była burzliwa; przerywały ją raz po raz okrzyki zawodu i wściekłości stojących w pobliżu wojowników.
Coś się tam stało! - powiedział sobie Jarek uważnie obserwując z daleka rozmowę.
Nagle Umbandini odwrócił się z twarzą zmienioną przez gniew i pobiegł z powrotem. Stanąwszy przed Jarkiem i groźnie uniósłszy rękę w górę coś powiedział. Jarek nie zrozumiał, ale Liszanakaja aż jęknął z przerażenia. Naczelnik szarpnął się gwałtownie, wyrwał asagaję z rąk stojącego obok wojownika i krzycząc coś bez przerwy uniósł drzewce oszczepu nad głową malca. Lecz Pit skoczył z szybkością błyskawicy i chwyciwszy Murzynka w ramiona podstawił własne plecy pod ciężki kij.
Jarek chciał skoczyć Pitowi na pomoc, ale dwaj Zulusi odciągnęli go na bok i tak mocno przytrzymali za ręce, że nie mógł postąpić ani kroku. Zgrzytając zębami z pasji musiał przyglądać się bezczynnie, jak naczelnik z całej siły wali wiernego Murzyna po zgiętym grzbiecie. Pit zacisnął zęby i ani pisnął z bólu. Wreszcie gniew naczelnika uspokoił się trochę. Odrzucił asagaję i bez słowa przeszedł na czoło pochodu, który zaraz ruszył z miejsca.
- No, aleś to mądrze wykombinował - mruknął cicho Pit do malca rozprostowując obolałe, posiniaczone plecy. - Po cóż się zdradziłeś, że rozumiesz jego język?
- Bo... bo on... - szlochał malec, trzęsąc się z przerażenia i kryjąc głowę na piersi Pita.
- No, co takiego? Przestań płakać i powiedz wreszcie, ty mały bohaterze! - próbował dodać mu odwagi poczciwy Kafr.
- On powiedział, że jeszcze dziś umrzemy - wykrztusił chłopczyna urywanym głosem.
Pit osłupiał w pierwszej chwili.
- Tak powiedział? A jemu co się nagle stało? No a co na to powie Oham? - zaczął po chwili.
- Oham nie żyje. Basengowie wciągnęli jego wojowników w zasadzkę i pobili, a on sam zginął podczas ucieczki. Ci dwaj wojownicy przynieśli tę wiadomość - powtarzał Liszanakaja co zapamiętał ze słów naczelnika.
- O, to mnie bardzo cieszy! - rzekł Pit. - Znowu o paru łotrów będzie mniej, a już ten Oham to był arcyłotr. No, nie płacz już, Zulusi będą się z ciebie śmieli, a i tak nic to nie pomoże. Póki oddychasz, to jeszcze żyjesz i masz nadzieję, że się jakoś z tej biedy wygrzebiesz!
Malec chwilę jeszcze szlochał, aż wreszcie zmęczony płaczem usnął tak twardo, że obudził się dopiero, gdy zatrzymali się, by rozłożyć obóz.
Jarek nic nie słyszał z tej cicho prowadzonej rozmowy, ale ze wszystkiego, co się stało, wyczuł, że zbliża się ich ostatnia godzina. Nie czuł strachu, nie bał się śmierci, tak jak się jej nie boi żaden młody chłopak - nigdy bowiem nie myślał o niej i nie potrafił nawet sobie w ogóle wyobrazić. W tej chwili odezwał się w nim tylko głos sumienia: pomyślał o rodzicach i o ich rozpaczy, gdy on nigdy już nie wróci. Do wspomnień o domu przyłączyło się uczucie gorzkiego zawodu wobec niepowodzenia całej” jego eskapady. Wyruszył ratować innych, a dziś sam siebie uratować nie może. Świadomość klęski była tak silna i tak przygnębiająca, że górowała nad wszystkimi innymi myślami. Podniósł głowę i z rozpaczą zaczął oglądać się w koło, czy nie ma jakiejś możliwości ucieczki. Wszędzie - z przodu, z tyłu i tuż obok - byli tylko nieprzyjaciele i ponura, pogrążona w tajemniczych ciemnościach dżungla, która bynajmniej nie obiecywała pomocy. W pewnej chwili przyszło mu na myśl, że to dziwna rzecz, iż Zulusi ciągną ich dalej z sobą, a nie pozbyli się ich od razu. Ale nie zastanawiał się nad tym dłużej: gorączkowo obmyślał jeden plan za drugim i odrzucał je jako niewykonalne. Ostatecznie nie potrafił nic wymyślić.
Teraz marsz odbywał się w znacznie szybszym tempie - widocznie Zulusi chcieli dotrzeć jeszcze przed zmierzchem do jakiegoś wyznaczonego celu. Droga już nie sprawiała Jarkowi specjalnych trudności: wysuszony powróz mniej ciążył, a zdenerwowanie zdawało się podwajać, siły chłopca. Półmrok pod drzewami zgęstniał już niemal w zupełne ciemności, gdy nagle leśny dach nad ich głowami rozsunął się odsłaniając widok na pokryte niskimi, brudnymi chmurami niebo. Pierwsze szeregi Zulusów weszły na otwartą przestrzeń wśród dżungli - po chwili znalazł się tam już cały oddział. Miejsce było dosyć obszerne - drzewa zwaliło tu kiedyś mordercze tchnienie orkanu: leżały w nieładzie jedne na drugich, porosłe kolczastymi krzewami i roślinami pnącymi, ale na pierwszy rzut oka widoczne było, że do pierwotnego chaosu ręka ludzka wprowadziła już pewien porządek. Pnie drzew, zawalające ongiś zapewne także i środek polany, odciągnięte były na bok i ułożone tak, że tworzyły coś w rodzaju zasieku dokoła wolnej przestrzeni, z dwoma tylko wąskimi przejściami na zewnątrz, umieszczonymi dokładnie naprzeciwko siebie. Puste miejsce wewnątrz zasieku tak było obszerne, że nadawało się na wygodne obozowisko liczniejszego nawet oddziału, niż oddział Umbandiniego.
Pod zwalonymi olbrzymami leśnymi dość było suchego, próchniejącego drzewa, Zulusi więc szybko rozpalili dwa wielkie ogniska, które jasno oświetliły całe obozowisko. U obu wejść stanęły liczne straże, uzbrojone wyłącznie w strzelby. Wojownicy przeważnie porozkładali się wygodnie wokół ognisk, nikt jednak nie ustawił nad ogniem trzech zbiegających się u góry tyczek, na których normalnie zawieszano kociołek do przygotowywania kaszy z prosa. Tylko w głębi obozu pracowało przy drzewie kilku wojowników: ze zwartej plątaniny powalonych drzew wyciągali proste, niezbyt grube konary, oczyszczali je siekierami z gałęzi i kory, potem przycinali na różnej długości słupy.
Zaraz po wprowadzeniu jeńców w drewniany zasiek spętano im mocno ręce i nogi. Rozbudzony Liszanakaja przypomniał sobie słowa naczelnika - na twarzyczce jego odmalowało się przerażenie na myśl o tym, co się tu stanie. Jarek porozumiał się spojrzeniem z Pitem: wiedział, że koniec się zbliża. W tej chwili jednak nie myślał o sobie, tylko zaczął pocieszać przerażonego Murzynka. Ale malec nie słuchał - nieustannie wodził dokoła oczyma ściganego zwierzątka, które znalazłszy się w pułapce nie widzi z niej wyjścia. Słowa pociechy Jarka przerwał rozpaczliwy krzyk zgrozy - dzieciak szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał się w wojownika, który ciągnął do ogniska długie kawałki obłupanego z kory drzewa, błyskającego bielą w blasku płomieni. Twarz Liszanakai była szaropopielata, z ust jego wydzierały się jakieś niezrozumiałe okrzyki przeplatane powodzią maszońskich i matabelskich słów. Jarek nic nie zrozumiał, ale to wcale nie było potrzebne: w głosie malca brzmiał tak szaleńczy strach, że i jego samego na chwila zdławiło przerażenie. Wszystka krew spłynęła mu do serca, czoło pokryły krople zimnego potu. Nie mógł oderwać wzroku od wojowników, którzy po obu stronach ogniska wbijali mocne pale skrzyżowane nad płomieniem i końce wiązali solidnym powrozem. Zrozumiał, że to będzie rusztowanie pod olbrzymi rożen, a do czego rożen ten ma służyć, domyślił się od razu. Stanęły mu w myśli słowa, którymi ojciec straszył małego Waszka: „Jeszcze by cię Matabe-
Iowie zjedli!...” A stryj Martin wcale się nie roześmiał, gdy mu te słowa powtórzył po holendersku.
Tak, te rożny były dla nich przeznaczone! To ich ciała będą się na nich piekły!
Wysiłkiem woli odwrócił głowę, a wzrok jego napotkał drwiące spojrzenie siedzącego w pobliżu wojownika. Szydercza mina wroga przywróciła mu równowagę. Tak czy tak zginie, bez względu na to, czy zachowa się jak tchórz, czy jak człowiek odważny. Więc wybrał to drugie. Pozbierawszy w myśli wszystko, czego się od Liszanakai nauczył z języka matabelskiego, obrzucił strażnika wyrazami pogardy.
Wojownik szeroko otworzył zdumione oczy zaskoczony, że jeniec zna jego mowę, potem z gniewnym okrzykiem podniósł asagaję do ciosu. Kiedy już grot dotykał niemal piersi chłopca, w ostatniej chwili drugi wojownik szarpnął pierwszego za rękę i po krótkiej sprzeczce wyrwał mu oszczep z dłoni. Zamieszanie wokół jeńców zwróciło uwagę Umbandiniego. Siedział przy ogniu w otoczeniu najwybitniejszych wojowników, bez słowa obserwując przygotowania do przyszłej uczty. Teraz jednak podniósł się i ruszył w stronę wrzeszczących strażników.
Stanąwszy tuż przed wojownikiem, który chciał ugodzić Jarka, już otworzył usta, by zapytać lub udzielić nagany, kiedy naraz słowa zamarły mu na wargach. Chłopak patrzący śmiało w twarz naczelnika spostrzegł, że ten, jak skamieniały, z otwartymi ustami wpatruje się ponad ramieniem wojownika w wysoki zasiek zwalonych pni, na wpół pogrążony w ciemnościach. Z wysiłkiem odwrócił się, by sprawdzić, co tak przykuło uwagę Umbandiniego... Lecz i on także ze zdumienia nie zdołał wykrztusić z siebie słowa.
Na szczycie drewnianego zasieku stał człowiek... Białe ubranie jasno odbijało od ciemnego tła. Mężczyzna był niski, a tak gruby, że kształtem przypominał kulę. Spływający aż na kołnierz koszuli potrójny podbródek wydłużał gładką, obrosłą tłuszczem twarz, tak okrągłą, że gdyby nie ciemna cera, podobna byłaby do pyska dobrze wykarmionego prosięcia. Mały nosek znikał w niej prawie zupełnie, aż się dziwne wydawało, że utrzymuje okulary o lśniących szkłach w grubej, kościanej oprawie.
Dziwny stwór ubrany był w niepokalanej bieli płócienne ubranie, krótkie i szerokie spodnie sięgały tylko do kolan, dalej zaś spływały jakieś białe sztylpy z elastycznej tkaniny, zakończone solidnymi butami z żółtej skóry. Na głowie miał hełm korkowy z osłoną z tyłu na karku, na brzuchu żółty pas z zwisającą kaburąolbrzymiego rewolweru. W lewej opartej na boku ręce trzymał krótki, ciężki bat ze skóry hipopotama, prawą zaś zwróconą dłonią do Zulusów na znak pokoju - wyciągał w górę.
Jarkowi nie starczyło czasu na dokładne przyjrzenie się nieznanemu białemu - wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie. Pierwszy naczelnik zakrzyknął coś z wściekłością - odpowiedziało mu zbiorowe zawołanie jego ludzi podrywających się z bronią w ręku. Lecz cały ten gwar trwał niedługo: zagłuszył go donośny, dźwięczny rozkaz białego - obok niego z prawej i lewej strony ukazały się liczne lufy karabinów, skierowanych na obóz. Zulusi uspokoili się od razu - do kolb karabinów tuliły się głowy czarnych strzelców w białych turbanach. Jarek starał się właśnie je policzyć, gdy jakiś ciemny, mały cień mocnym łukiem przeskoczył głowę jednego z strzelców i spadł w obóz. W sekundę później zielone, kudłate stworzonko przywarło do Liszanakai głaszcząc go czule łapkami po twarzy. Małpiszon piszczał z radości, a Murzynek wcale nie pozostawał za nim w tyle.
- Mój drogi, maleńki, wstrętny Tumbili, gdzieżeś ty był tak długo? Jak mogłeś zostawić mnie samego? Czy wiesz, że mnie tu chcieli zjeść, i Pita, i białego pana też? - karcił malec małpkę, która odpowiadała mu na swój sposób.
Zulusi jak zaczarowani przyglądali się tej scenie, ale przybysze nie pozwolili im się nawet opamiętać. Karabiny w dalszym ciągu wymierzone były w obóz. Naraz przy obu wejściach, gdzie stały straże, rozległy się - okrzyki przerażenia i zaraz potem padły strzały. W krąg światła wpadły uciekające straże Zulusów - tuż za nimi wchodziły dwa oddziały czarnych żołnierzy z gotowymi do strzału i uzbrojonymi w bagnety karabinami w ręku. Jeden prowadził szczupły, bardzo młodo wyglądający i opalony na brąz porucznik, ubrany podobnie jak ów mężczyzna na zasieku, drugim dowodził mały, siwowłosy sierżant w niebieskim płóciennym mundurze, na którego ciemnobrązowej twarzy jasno rysowały się siwiuteńkie wąsy.
Gruby mężczyzna jak gdyby tylko czekał na ich wejście: z podziwu godną zręcznością zeskoczył z barykady, za nim kilku żołnierzy w turbanach i cała grupka Murzynów, w których Jarek z najwyższym zdumieniem poznał łowców-Maszonów.
Chłopak właśnie miał zamiar zwrócić na nich uwagę Pita, gdy z grupy Murzynów ktoś z błyszczącym nożem w ręce podbiegł wprost ku nim. Naczelnik odskoczył chwytając asagaję na obronę, ale Murzyn odtrącił go na bok i biegł prosto do Jarka.
- Ach, Mosipo, drogi przyjacielu, jesteś nareszcie! - zawołał chłopak, a głos drżał mu podejrzanie. Dzielnie jednak opanował wzruszenie, chociaż wypadki dnia dzisiejszego mocno osłabiły jego odporność. Gdy Mosipo przeciął mu więzy, schwycił jego rękę i ściskał ją bez słowa.
- Puść mnie jeszcze na chwilę, Gergi... Muszę rozwiązać Pita i Liszanakaję - wołał wesoło Murzyn.
Jarek usłuchał z uśmiechem.
- Jakżeś ty nas odnalazł, Mosipo? - pytał zdławionym głosem ocierając rękawem oczy. - A wiesz, że przyszliście w ostatnim momencie?
- Czyż to możliwe? - Murzyn podniósł głowę znad przecinanych właśnie pęt na nogach chłopca.
Liszanakaja wybuchnął całym potokiem słów w języku matabelskim. Twarz młodego Murzyna skamieniała z wrażenia.
- Chcieli was pożreć?... Zulusi robią to czasem, chociaż teraz już rzadziej niż dawniej. Wiedziałem o tym, więc dlatego myślałem... - umilkł i zmieszany starał się zmienić przedmiot rozmowy. - To właściwie nie ja, lecz Tumbili was odnalazł, ale o tym pogadamy później. Teraz musimy się stąd zabierać, tamci już także są gotowi.
Miał rację - właśnie czarni żołnierze pod dowództwem porucznika, który przyłączył się do grubaska, zagnali Bazizulusów w jeden kąt zagrody, odebrawszy im uprzednio broń. Biały grubas stanął przed naczelnikiem - a sięgał mu zaledwie do ramienia - i położywszy mu rękojeść bicza na piersi zaczął coś dobitnie tłumaczyć. Szczupły oficer rzucił głośno kilka rozkazów, wsunął trzymany dotychczas w ręku rewolwer do kabury i z uśmiechem podszedł do Jarka. Zasalutował i serdecznie uściskał rękę chłopca, skinąwszy uprzejmie głową w odpowiedzi na ukłon Pita.
- Gomez de Pina, porucznik trzeciego pułku portugalskich strzelców kolonialnych! Ci tam - wskazał ręką przez ramię - to moi ludzie, Swahelowie, pierwszorzędni żołnierze. - Młoda twarz z krótkim, czarnym wąsikiem jaśniała radością, spomiędzy rozchylonych warg błyskały dwa szeregi pięknych, białych zębów.
Jarek od pierwszego spojrzenia poczuł do niego sympatię. Podawszy swe nazwisko zaczął z uniesieniem dziękować, ale porucznik machnął lekceważąco ręką.
- Ech, nie ma o czym gadać! Tak czy tak musieliśmy tych Zulusów rozbroić, bo po pierwsze znajdują się na terenach portugalskich, a po drugie wyruszyli na wyprawę wojenną przeciwko naszym Murzynom. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie ten pański czarny przyjaciel i ta mała małpka, nie bylibyśmy was odnaleźli. Wybieramy się w góry Hunjan, po ludzkie czaszki! - I widząc w twarzy Jarka wyraz zdumienia wybuchnął głośnym, chłopięcym śmiechem. - Naprawdę, przecież my jesteśmy łowcami czaszek! A raczej: jesteśmy zbrojną osłoną łowcy czaszek, tego oto pana, który wygłasza przemówienie do ponurego naczelnika...
Zręcznie skręcił papierosa; w chwili gdy już go miał zapalić, od jednego z ognisk, w które rzucano odebraną czarnym broń, zabrzmiały wystrzały i zaraz potem wśród rozbrojonych Zulusów rozległy się okrzyki bólu.
- Hola!... Hej, sierżancie Zurara, co się tam dzieje! - krzyknął porucznik.
Przybiegł stary sierżant z ręką u czapki.
- To te głuptasy, Swahelowie... Zapomnieli wyjąć naboje ze strzelb, zanim je powrzucali w ogień, panie poruczniku! - meldował zdyszany stając sprężony na baczność. - Broń w ogniu zaczęła strzelać i przypadkowo zraniła kilku Zulusów.
Powiedziawszy parę słów porucznik odesłał go na miejsce każąc dopilnować niszczenia broni, potem zaś krótko powtórzył Jarkowi treść rozmowy. Po angielsku mówił płynnie, ale z tak wyraźnym akcentem romańskim, że chwilami chłopak nie bardzo go rozumiał. Słysząc, że żołnierze niszczą broń Zulusów, natychmiast upomniał się o swoją dubeltówkę. Miał szczęście: po chwili otrzymał ją z powrotem wraz z nabojami.
- Ależ ta twoja małpka sprytna! - zwrócił się de Pina do Liszanakai, klepiąc go po twarzy. - Kupię ją od ciebie za dziesięć guldenów! - śmiał się i wesoło mrugał oczami.
Po zulusku mówił kiepsko, mimo to malec go zrozumiał. Tuląc z niepokojem koczkodana do siebie, zaczął coś szybko paplać, a przy tym tak kurczowo ścisnął koczkodana, że ten aż wrzasnął z bólu. Porucznik i Jarek wybuchnęli głośnym śmiechem.
- Nie obawiaj się, skoro ją tak kochasz, to już ci ją zostawię - uspokajał oficer Murzynka.
Wydobył z kieszeni płaską butelkę powleczoną skórą i odkręciwszy korek podał ją Jarkowi.
- Niech no się pan trochę napije, młody przyjacielu, marnie pan wygląda! No, chyba i ja nie wyglądałbym lepiej, gdyby tak mnie miał ktoś zjeść na wieczerzę.
Jarek po mocnym łyku zakrztusił się kaszlem. Pit z daleka zerkał pełnym uwielbienia wzrokiem na butelkę, ale porucznik wsunął ją do kieszeni i rzekł, że czas już najwyższy namówić „łowcę czaszek”, by skończył, bo inaczej wypadnie im tu zabawić do rana. Podszedł do grubaska, który wciąż jeszcze przemawiał do ponurego naczelnika, i położył mu rękę na ramieniu.
- Z tymi gałganami nic pan dobrocią nie wskóra, choćby się pan na śmierć zagadał, panie profesorze - rzekł.
Grubas odwrócił się i niechętnie potrząsnął głową.
- Młodość, niecierpliwa młodość! - odezwał się karcącym tonem. - Ne puero gladium, powiada mędrzec rzymski. Patrząc na pana, poruczniku de Pina, nie mogę o tej maksymie zapomnieć. Dzisiaj z akademii wojskowej wychodzą takie chłopaczki, którym ledwie pierwszy wąsik sypnął się pod nosem.
- Najlepiej byłoby wszystkich tych czarnych nicponiów powywieszać tutaj w koło na drzewach - powiedział porucznik bynajmniej nie urażony słowami swego kompana. - Ponieważ trwałoby to zbyt długo, proponuję, by powiesić przynajmniej naczelnika i paru najwybitniejszych wojowników.
Ale profesor kategorycznie odrzucił tę propozycję; nie chciał nawet zgodzić się na to, by zamiast powiesić, zabrać tych ludzi z sobą jako zakładników.
- Przecież nie może ich pan puścić bezkarnie, skoro wiadomo, że chcieli białego nadziać na rożen! - rzucił porucznik z naciskiem, tracąc już cierpliwość. - Niechże się pan zastanowi: na co oni w przyszłości mogą się ważyć!
- Ależ odebraliśmy im broń i zniszczyliśmy ją! Czyż to nie dostatecznie wielka kara? Przecież my dla nich jesteśmy tylko nieznośnymi intruzami - upierał się profesor.
Porucznik zamiast odpowiedzi przywołał Jarka i przedstawił go komendantowi wyprawy, którym był gruby profesor, Garcia de Cayćdo, prosząc, by opowiedział mu pokrótce, jak obchodzili się z nim Zulusi. Jarek uczynił zadość jego prośbie; nie zapomniał wspomnieć o batach, jakie im wymierzono na rozkaz naczelnika mniejszego oddziału, tego o małpiej twarzy. Teraz na wniosek porucznika, aby naczelnik otrzymał dwadzieścia batów, a jego podkomendny czterdzieści, profesor nie wnosił już sprzeciwów.
- Zulusi nie są tacy jak inni Murzyni, którzy nic sobie z batów nie robią - Mosipo kręcił w zamyśleniu głową. - Bicie uważają za największą hańbę. Naczelnik na pewno nie spocznie, póki się nie zemści.
- Jeżeli traktują bicie jako upokorzenie, to nie powinni go stosować do jeńców - powiedział Jarek.
Ale Mosipo tylko kiwał głową.
Po wykonaniu kary porucznik zarządził zbiórkę swych żołnierzy oraz Maszonów i ulokowawszy uwolnionych jeńców między żołnierzami dał rozkaz wymarszu. Minąwszy stojących w milczeniu Zulusów, ścigających ich ponurymi, pełnymi wyraźnej nienawiści i żądzy zemsty spojrzeniami, maszerowali przy blasku pochodni szeroką przesieką wyłamaną przez huragan wśród olbrzymich drzew.
Po drodze Mosipo opowiadał swym przyjaciołom, co działo się z nim od chwili, gdy wyszedłszy na brzeg Anguy znalazł się wśród Bazizulusów.
Prąd rzeki zaniósł go nieco w bok, znalazł się więc na brzegu w źle oświetlonym i słabo pilnowanym miejscu. Udało mu się zrzucić z siebie atakującego go wojownika i przemknąć między drzewami. Odbiegłszy kawałek i przekonawszy się, że nikt go nie ściga, wlazł na pierwsze napotkane drzewo. Siedząc cichutko słyszał przebiegających pod nim Zulusów, którym jednak nie przyszło na myśl spojrzeć w górę. Tymczasem zapadła noc i zrobiło się tak ciemno, że nawet by go nie dojrzeli, dali więc spokój bezcelowym poszukiwaniom. Mosipo czas jakiś jeszcze siedział na drzewie, zastanawiając się, co robić, gdy naraz poczuł, że tuż koło niego coś się poruszyło.
Wystraszył się porządnie, bo prócz scyzoryka Jarka nie miał innej broni, kiedy naraz cichy pisk wyjaśnił mu, że ma do czynienia ze zwyczajną, nieszkodliwą małpą. Z zachowania małpy szybko wywnioskował, że garnący się do niego zwierzak to Tumbili Liszanakai, Bardzo się ucieszył, że ma chociaż takiego towarzysza. Gdy noc już była głęboka, zszedł z drzewa i próbował wraz z Tumbilim dostać się do nieprzyjacielskiego obozu, lecz uniemożliwiały to licznie rozstawione straże. Sprytny małpiszon, który doskonale wiedział, o co mu chodzi, czynił wszelkie próby, by przedostać się jakoś do swego małego pana. Ale i on nie miał szczęścia: ledwie uniknął asagai wartującego wojownika. Wreszcie Mosipo zdecydował, że lepiej nie narażać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i schronił się wraz z opierającym się Tumbilim do lasu. Noc spędzili na drzewie; rankiem młody Murzyn przypomniał sobie łowców maszońskich. Zamiast iść za oddziałem Zulusów czas jakiś jeszcze przesiedział na drzewie, siłą przytrzymując koczkodana, który wyrywał się za swoim panem, potem zaś przeprawił się przez rzekę. Udali się w górę rzeki, tą samą drogą, którą szli dnia poprzedniego. Już koło południa natknął się na Maszonów. Dowódca ich gotów był - natychmiast iść na ratunek synka swego naczelnika, więc cały oddział przeprawił się z powrotem przez rzekę, na skleconych naprędce ze zwalonych drzew, powiązanych łykiem tratwach.
Wszystko to jednak zabrało im sporo czasu; łatwo stosunkowo odnaleźli ślady Zulusów, lecz stwierdzili, że dzieli ich od nich cały dzień marszu. Próbowali nadrobić stracony czas, ale udało im się to tylko częściowo, nie mogli bowiem iść przez dżunglę w ciemnościach, a światło zdradziłoby ich oczom nieprzyjaciół. Dopiero trzeciego dnia znaleźli się dość blisko oddziału Umbandiniego. Wówczas to jeden z Maszonów wystąpił z propozycją, by spróbowali skrócić sobie drogę i zajść Zulusów z boku. Znał dobrze dżunglę, gdyż kiedyś musiał brać udział w wyprawie przeciwko Basengom, pamiętał że gdzieś niedaleko znajduje się teren, gdzie szalejący orkan wyłamał wśród drzew długą, szeroką przesiekę, zawaloną leżącymi drzewami. Wąska ścieżyna leśna, po której szli Zulusi wraz z jeńcami, tworzyła rodzaj wideł z tą przesieką, czasem nawet obie drogi biegły do siebie równolegle. Maszoni przedostawszy się na utorowaną przez orkan drogę mogliby poruszać się szybciej, niż Zulusi po wąskiej, zygzakowatej ścieżce. Stanęliby więc wcześniej od nieprzyjaciół w punkcie, gdzie schodziły się obie drogi, i tam mogliby uderzyć na wrogów z zasadzki.
Dowódca oddziału zgodził się na ten projekt, a wojownik kierując się nieomylnym instynktem dzieci przyrody, wyszukał najodpowiedniejsze miejsce do przejścia na przełaj. Zaczęli torować sobie drogę toporami i nożami; po krótkiej, lecz bardzo uciążliwej pracy znaleźli się na wyłamanej przez wichurę przesiece.
Teraz trzeba było skręcić w prawo, na wschód, by dojść do skrzyżowania ze ścieżką. Ale Tumbili za żadną cenę nie chciał iść w tym kierunku. Rzucał się, wrzeszczał i nieustannie zawracał w zupełnie przeciwnym kierunku. Wreszcie prowadzący oddział Maszon zgodził się na prośbę Mosipo i pozwolił mu wraz z kilku wojownikami pójść za małpką w obranym przez nią kierunku, by sprawdzić, co to znaczy. Prowadzony przez Tumbilego zwiad bardzo szybko natknął się na obozowisko portugalskiej wyprawy.
- Grunt, żeście w ogóle przyszli - mówił z wdzięcznością Jarek, gdy Mosipo skończył opowiadanie. - Sam nie wiem, komu wpierw dziękować: tobie, Maszonom, Portugalczykom...
- Czy też Tumbilemu! - przerwał mu ze śmiechem Mosipo. - Gdyby nie on, nie napotkalibyśmy portugalskiej wyprawy, a kto wie jak skończyłby się nasz atak na Zulusów! Przecież ich było pięć razy tylu co nas.
Tak rozmawiając dotarli do obozu Portugalczyków, rozpościerającego się na znacznym terenie. Przy dwóch ogniskach siedziały duże grupy Murzynów kończących właśnie wieczerzę, koło obozu krążyły uzbrojone w karabiny straże. Nieco z boku płonęło trzecie, mniejsze ognisko, przy nim stał dość duży, szary namiot. Dwaj biali, w mundurach strzelców kolonialnych, słysząc okrzyki strażników, natychmiast podbiegli na spotkanie wracających.
- To moi dwaj żołnierze, Nunes i Branco, świetni strzelcy - prezentował porucznik Jarkowi obu białych.
Profesor z westchnieniem ulgi opadł na przyniesione przez czarnego sługę do ogniska polowe, niskie krzesełko. Poprosił Jarka i jego towarzyszy, by usiedli także.
- Witam was w naszym obozie - zaczął uroczyście podając im po kolei rękę. - Jestem Garcia de Cavedo, profesor antropologii na słynnym uniwersytecie w Coimbra. Bardzo mnie cieszy, że udało nam się wyświadczyć wam małą przysługę.
A widząc niewyraźną minę Jarka, natychmiast zorientował się w jej przyczynie.
- Antropologia to nauka o człowieku, badająca jego ciało i duszę, jego pojawienie się i rozmieszczenie na Ziemi, a także jego pochodzenie i rozwój - tłumaczył uprzejmie uważnemu słuchaczowi. - Sam wyraz pochodzi od greckiego anthropos, to znaczy człowiek, i logos, co znaczy słowo, nauka i tym podobne.
- Lecz nasi Murzyni inaczej pana profesora nazywają - przerwał uczony wykład porucznik de Pina. Siedząc na krześle obok grubasa z wesołym uśmieszkiem kręcił papierosa.
- To takie naiwne, nie wykształcone stworzenia, niepodobna mieć do nich pretensję o to, że swoim zwyczajem, nazwali mnie w sposób obrazowy: „człowiek, który rozmawia z kośćmi” - profesor zwrócił się do oficera karcącym tonem. - Ale to już zupełnie nieprzyzwoita historia, jeżeli biali członkowie wyprawy nazywają mnie, jak się niedawno dowiedziałem, „łowcą czaszek”!
- Naprawdę tak pana nazywają, profesorze? - porucznik udawał oburzenie i zdumienie.
Jarek z trudem pohamował uśmiech przypomniawszy sobie, że przecież on sam tak nazwał profesora.
- Ale, niechże mi pan powie, to pan nie zbiera czaszek? Przecież ciągniemy ich z sobą już parę niezłych skrzyń. Nie powinien pan zatem gniewać się na tych biednych białych, którzy starają się ująć w słowa pański zawód.
Drobną utarczkę słowną przerwała wieczerza, którą czarny służący podał na wielkiej, drewnianej tacy. Jarek ogromnie starał się jeść powoli, lecz mimo to skończył znacznie wcześniej niż obaj jego biali towarzysze. Dostał więc nową porcję, a zabrał się do niej z takim samym apetytem.
Była to świetnie upieczona soczysta szynka z dzika, do tego zielony groszek z puszki i placki kukurydziane. Po jedzeniu rozkoszowali się znakomitą herbatą.
Podczas jedzenia porucznik opowiedział krótko o ich wyprawie. Wyruszyli z zatoki Delagoa, statek żeglugi przybrzeżnej odstawił ich do ujścia rzeki Zambezi, skąd piechotą poszli północnym brzegiem rzeki. Razem było ich około pięćdziesięciu, w tym czterdziestu swahelskich żołnierzy; rzeczy transportowano na grzbietach osłów. Ale zwierzęta nie wytrzymały długo - zostały pogryzione przez muchę tse-tse.
- Ta tse-tse to wstrętny stwór... - opowiadał de Pina zajadając potężny kawał pieczeni. - To nie znaczy wcale, że jest wstrętna, ot taka sobie szara mucha z krótkimi skrzydełkami, zupełnie podobna do muchy nazywanej u nas w kraju muchą mięsną albo plujką. Ale jej ukłucie zabija nawet wołu w ciągu niecałego tygodnia. Panowie uczeni - spojrzał znacząco na profesora - powiadają, że żyje tylko w cieniu drzew. Uwierzywszy w to, trzymaliśmy się, o ile tylko się dało, terenów otwartych. Widocznie jednak żyje tam jakaś jej kuzynka, która nic sobie nie robi ze słońca, no i ona właśnie zakłuła nasze kłapouchy na śmierć.
Słuchając tych słów profesor niecierpliwie wymachiwał nożem, a skorzystawszy z przerwy, natychmiast sam zaczął:
- Mucha ta, którą Murzyni nazywają tse-tse, a przyrodnicy Glossina, występuje w dwóch odmianach, z których jedna nazywa się Glossina palpalis, a druga Glossina morsitans. Pierwsza z nich zasadniczo trzyma się miejsc cienistych i wilgotnych, omijając otwarty step, natomiast odmiana zwana morsitans upodobała sobie przede wszystkim tereny nie zalesione, co niestety, sprawdziliśmy sami naocznie. Oba te stworzenia z gatunku owadów dwuskrzydłych, których nazwa wywodzi się od wyrazu greckiego glossa, czyli język, ukłuciem wywołują u zwierząt domowych śmiertelną chorobę, przejawiającą się gorączką, opuchlizną, anemią i chudnięciem. Czarni mieszkańcy Afryki Równikowej chorobę tę nazywają nagana. Lecz jest jeszcze gorsza sprawa: oto muchy te nogą wywołać także u człowieka chorobę śmiertelną, zwaną śpiączką, która nieodwołalnie kończy się śmiercią. Lekarstw na chorobę tę nie mamy, niestety, nie znamy także dotąd jej prawdziwej przyczyny!
Długie przemówienie zmęczyło profesora, sięgnął więc po filiżankę z herbatą. A tymczasem znów doszedł do słowa porucznik.
Gdy padły im wszystkie osły, wynajęli pięćdziesięciu tragarzy ze szczepu Baruów. Każdy z nich dostał paczkę ważącą od 50 do 60 funtów. W paczkach tych mieściło się wyposażenie wyprawy: narzędzia profesora, amunicja, jakieś zapasy żywności, a przede wszystkim przedmioty handlu wymiennego z Murzynami, przeważnie korale, szklane perełki w rozmaitych kolorach, drut mosiężny, sól i perkal. Murzyni paczki swe niosą na głowach, a mogą przejść z nimi do trzydziestu mil dziennie. Wyprawa powędrowała więc dalej północnym brzegiem rzeki Zambezi aż do progów karaibskich, tam przeprawiła się przez rzekę i ruszyła w poprzek kraju Bazizulusów z powrotem, na wschód, zdążając w góry Hunjan.
- Szukamy takich stworzeń, które już nie żyją, a być może i nigdy nie żyły. Ale o tym jutro powie panu więcej pan profesor - rzekł z uśmiechem porucznik de Pina.
Uczony antropolog już otwierał usta, lecz młody oficer powstrzymał go gestem ręki.
- Może naprawdę lepiej będzie, jeżeli zechce pan łaskawie odłożyć to na jutro, bo już bardzo późno - rzekł tak uprzejmie, że rezolutny grubasek nie mógł mu się sprzeciwić. Domagał się jednak, by Jarek opowiedział im pokrótce, skąd wziął się z tak niewystarczającą ochroną w niebezpiecznej okolicy i jak się dostał do niewoli Bazizulusów.
Ograniczając się do najistotniejszych wypadków Jarek opowiedział wszystko, nie ukrywając także celu swej wyprawy.
- No, to z pana zuch nad zuchy, a ci pańscy przyjaciele także! - wołał w uniesieniu porucznik klepiąc Jarka mocno po ramieniu. - Zaraz poszedłbym razem z wami wyzwolić tych jeńców z Imabare, ale cóż: obowiązki moje wiążą mnie z tą wyprawą.
- Istotnie, zupełnie niezwykła impreza - przyłączył się do pochwał profesor z podziwem mrugając spoza okularów na chłopca. - Ut desint uires, tamen est laudanda uoluntas - powiada łacina. Ale inne przysłowie powiada: Nec Hercules contra plures - i to powinno być dla pana pociechą, lecz nie powinien pan nierozsądnie narażać się na niebezpieczeństwo.
- Ależ dlaczego, panie profesorze? - oponował porucznik przetłumaczywszy Jarkowi przysłowia łacińskie. - Rzymianie uczyli także innych mądrości życia, a ich przysłowie: dum spiro, spero - póki żyję, poty mam nadzieję - wcale nie gorsze jest od innych. Niechże więc pan nie traci nadziei, młody przyjacielu!
21. Protoplasta
Rankiem porucznik de Pina wziął na przesłuchanie owego Maszona, który dobrze orientował się w dżungli. Łatwo porozumieli się w języku Zulusów, którym obaj władali. De Pina dowiedział się wszystkiego, co mu było potrzebne. Zgodnie z tym zarządził dalszy marsz, więc po krótkim śniadaniu cała wyprawa wyruszyła dalej na wschód, początkowo trzymając się jeszcze wyrwy dokonanej w dżungli przez orkan. Jeżeli informacje Maszona okażą się ścisłe, już po południu wydostaną się z dżungli, a nazajutrz o tej samej porze znajdą się nad Anguą. Profesor miał zamiar przejść przez rzekę i wejść w góry Hunjan, a Maszoni ofiarowali się towarzyszyć mu wraz z Liszanakaja. Zresztą to była także ich droga, ponieważ u podnóża wschodnich zboczy tych gór przepływała rzeka o tej samej nazwie, a nad nią leży kraal ich naczelnika, ojca Liszanakai.
Mały Murzynek ogromnie się cieszył, że jeszcze jakiś czas będzie razem ze swym białym przyjacielem, namawiał go przy tym stale, by wstąpił z nim do kraalu ojca, Czininga. Ale Jarek odmownie kręcił głową: nie miał zamiaru rezygnować z poprzedniego planu, zdecydował wraz z Mosipo i Pitem rozstać się z gościnnymi Portugalczykami i ruszyć do Imabare z pomocą Jankowi i jego ojcu.
Porucznik de Pina zarządził marsz ubezpieczony: wysłał przodem zwiad z sześciu żołnierzy pod dowództwem starego sierżanta Zurary, a dopiero w odległości pięciuset kroków posuwała się reszta wyprawy. Na jej czele szedł oddział piętnastu strzelców pod dowództwem samego porucznika, obok niego profesor i Jarek wraz z przyjaciółmi, dalej Maszoni i tragarze z zaopatrzeniem. Całą ekspedycję zamykał oddział strzelców, złożony również z piętnastu ludzi, którymi dowodził kapral Nunes, a za nimi jeszcze straż tylna: pięciu ludzi z kapralem Branco na czele.
Wśród całej tej gromady ludzi uganiał uszczęśliwiony Tumbili, od czasu do czasu „odskakując” na drzewo, by znaleźć sobie coś do jedzenia. Rozkoszował się z całej duszy wolnością, z niechęcią wspominając dzień wczorajszy, kiedy to Mosipo znaczną część dnia prowadził go na obroży, bojąc się, by przedwcześnie nie wpadł do obozu i nie uniemożliwił w ten sposób zaskoczenia.
Po godzinie marszu znaleźli się w miejscu, gdzie dnia poprzedniego obozowali Zulusi. Pozostała tu po nich tylko zniszczona, wypalona broń i wielkie sterty popiołu z obozowych ognisk. Porucznik dla ostrożności skontrolował w towarzystwie Maszonów pobliskie tereny i po śladach ustalił, że Zulusi odeszli tą samą drogą, którą przyszli.
- No, to tych już pozbyliśmy się na dobre! - oświadczył zadowolony po powrocie. Mówił po angielsku, a Mosipo zrozumiawszy - go w milczeniu potrząsnął głową. - A co, nasz czarny przyjaciel coś się ze mną nie zgadza? - rzucił porucznik żartem.
- Zulusi to ludzie źli i mściwi - odpowiedział Mosipo po prostu.
- Oho, i ja także potrafię być zły, jeżeli potrzeba - uśmiechnął się młody oficer nie tracąc humoru.
Aż do samego południa ułatwiała im drogę niszcząca praca wichury, potem jednak stanęła przed nimi zielona ściana dżungli. Kierownicy wyprawy zdecydowali, że w miejscu tym zatrzymają się tylko krótko na obiad, potem zaś od razu ruszą dalej. Mimo całego swego gadania de Pina nie miał zaufania do dżungli - wolał przed zapadnięciem zmroku znaleźć się już poza nią, dlatego też chciał raczej skrócić marsz popołudniowy i wcześniej rozłożyć się obozem na noc. Dzień był dosyć chłodny, chociaż deszcz nie padał, tragarze więc nie byli zmęczeni.
Zaraz po obiedzie rozpoczęła się ciężka praca toporów i noży, przecinających licznej karawanie drogę w dżungli. Powoli posuwali się naprzód, ale łowca maszoński zapewniał, że koniec lasu jest już niedaleko. Przedzierali się właśnie przez gęstą plątaninę lian i drzew, gdy nagle profesor dojrzał wśród korony jednej akacji specjalny rodzaj papużki, którego brak mu było w zbiorach.
- Ściągnę ją panu kulą - zaofiarował się natychmiast porucznik.
Jarek podał mu swą dubeltówkę.
- A jakże, ani pioreczko z niej nie zostanie! - skrzywił się profesor. - Nie, dziękuję, Barupi zestrzeli mi ją śrutem.Barupi był to czarny służący profesora, który spełniał rozmaite funkcje: gotował dla białych, czuwał nad pakunkami profesora, pomagał mu obdzierać ze skóry i wypychać drobne zwierzęta i ptaki, umiał także uśmiercać za pomocą spirytusu motyle i wszelkie owady nie niszcząc ich zupełnie. Barupi wziąwszy broń od czarnego tragarza wyczekał na odpowiedni moment i strzelił w gałęzie drzewa. Papużki co prawda nie trafił, ale za to spomiędzy gałęzi obsunęło się w dół czarne cielsko jakiegoś olbrzymiego stworzenia... Zwierz stanąwszy na tylnych łapach zaczął walić pięściami w swoje potężnie sklepione piersi i wydawał przy tym głuchy, chrapliwy ryk.
Zaskoczony Barupi wypalił jeszcze w potwora z drugiej lufy, zapominając, że i druga lufa także nabita jest śrutem, a po chwili zniknął pod ogromnym ciałem zwierza. Bowiem raniony potwór opadł na cztery łapy, z niesamowitą wprost szybkością przebył odległość dzielącą go od niefortunnego strzelca, chwycił zębami strzelbę, wyrwał ją jednym szarpnięciem, potem zwalił go na ziemię i wpił straszliwe zębiska w jego ramię. A wszystko to stało się zanim osłupiały Jarek zdołał się ruszyć. Maszoni, aczkolwiek wcale nie tchórze, rozbiegli się z okrzykami przerażenia:
- Ndżina, ndżina!... Leśny człowiek, leśny człowiek!... Tylko de Pina nie stracił głowy: jeszcze w biegu wyciągnął ciężkiego colta z kabury i - zanim zwierz miał czas odwrócić się od nieszczęsnego Barupi w jego stronę - z najbliższej odległości wygarnął mu w łeb wszystkie naboje. Trafiły w oko i ucho olbrzyma, i powaliły go na ziemię w śmiertelnych drgawkach.
Walka jego ze śmiercią nie trwała długo: wnet uspokoił się i znieruchomiał. Leżał w całej swej potwornej wielkości. Twarz jego, mimo iż zniekształcona kulami porucznika, przypominała twarz człowieka, tyle tylko, że policzki jego i brodę pokrywała gęsta, czarna sierść, a zębiska miał wyszczerzone w nieludzki sposób. Szerokie piersi wypukłe miał jak beczka, pokryte czarnymi kudłami, podobnie jak zbyt długie ręce i mocne, krótkie nogi.
Jarek przyjrzawszy się zabitemu napastnikowi stwierdził, że wygląda tak samo, jak stworzenie, które dwa dni temu pokazało mu się wśród gałęzi, a także jak owa skóra rozwieszona w czarnoksięskim gaju pod Bulawajo, najwidoczniej zdjęta z takiego samego stworzenia.
- Ndżina, leśny człowiek!... - powtarzali Maszoni powracając ze strachem i zatrzymując się w pełnej szacunku odległości od martwego olbrzyma.
Słowa ich dotarły do uszu osłupiałego profesora, który nie oprzytomniał jeszcze z wrażenia wywołanego nagłym atakiem. One dopiero przywróciły mu równowagę. Zaskoczony spojrzał na trupa i gwałtownie odwrócił się do dowódcy oddziału Maszonów:
- Leśny człowiek, powiadacie? Więc to ma być ten leśny człowiek, jaki żyje w górach Hunjan? - w głosie jego brzmiała wyraźna nuta zawodu.
- Tak, panie - odpowiedział zapytany. - To jest leśny człowiek, który żyje w naszych górach!
- Ależ to przecież nie człowiek, to goryl, małpa, wielki krewniak tego małego czupiradełka, które się nazywa Tumbili! - wołał ze złością nieszczęsny uczony tracąc resztę złudzeń, że uda mu się odnaleźć w górach Hunjan nieznaną istotę na etapie rozwoju człowieka. - Co prawda nigdy w życiu nie słyszałem, by goryl występował na południe od Zambezi, ale to jest bezspornie goryl, a w dodatku goryl górski, Gorilla beringei, żyjący w górach wulkanicznych nad jeziorem Kiwu. Na Jowisza, ależ to ogromne bydlę!
I wyjąwszy z kieszeni taśmę mierniczą zaczął zdejmować pomiary z goryla. Pełnych siedem stóp od szczytu czaszki aż do pięty, a trzy stopy i siedem cali szerokości ramion. Chciał jeszcze wymierzyć całe ciało, ale porucznik, który tymczasem zalewał jodyną i owijał bandażem mocno rozdarte ramię Barupiego, naglił do pośpiechu.
- Ale to niesłychanie ciekawe stworzenie zabieramy z sobą - zdecydował profesor i polecił kilku tragarzom, by paki swe oddali innym, a sami zrobili nosze z mocnych gałęzi.
Zrobienie noszy nie zajęło zbyt wiele czasu, ale czterej tragarze, którzy później je nieśli, dobrze musieli się natrudzić, dźwigając potężne zwierzę, którego ciężar profesor obliczał na sześćset funtów. Jeszcze dwie godziny wysiłków i wyprawa przebiła sobie wreszcie drogę na skraj lasu. Ludzie byli tak pomęczeni, że komendant zgodził się na dłuższy odpoczynek przed dalszą drogą. Rozłożyli się obozem o kilkadziesiąt kroków od skraju dżungli, na świeżej, gęstej trawie. Kucharze przygotowywali skromny podwieczorek, tymczasem profesor zajął się swą niespodziewaną zdobyczą.
- Tak mu pan porozbijał kulami głowę, poruczniku, że nie będę mógł wymierzyć wskaźnika czaszki - narzekał.- Gdybym tego nie zrobił, on by rozbił głowę Barupiemu, a sam by oczywiście uciekł! I wtedy nie mógłby pan wymierzyć nie tylko wskaźnika, ale i czegokolwiek innego - odparł ze śmiechem młody oficer.
Profesor wyjął z walizki dość prosty aparat, przypominający cyrkiel zaopatrzony w małe, ruchome półkole z podziałką. Jarek przyglądał się, jak profesor przykładał ruchome ramiona cyrkla do twarzy goryla i starannie zapisywał w wielkim notesie rozmaite cyfry. Profesor zauważył jego zainteresowanie i aż mu oczy rozbłysły. Wyprostował się, poprawił okulary na nosie.
- Mierzyłem kąt twarzowy tego niezwykłego zwierzęcia, młody przyjacielu - rzekł przyjaźnie. - Wiele jest sposobów mierzenia tego kąta. Na przykład Broca prowadzi linię od środka czoła, to znaczy: od punktu położonego między brwiami do przegrody nosa, i ustala kąt, jaki tworzy ona z inną linią, od przegrody nosa do środka ucha. Ja osobiście wolę kąt szczękowy Campera, bo takie pomiary są znacznie dogodniejsze, zwłaszcza na żywych stworzeniach, a przede wszystkim dokładniejsze. O, proszę, jak się to mierzy!
Oczyścił swe narzędzie z zakrzepłej krwi zwierzęcia i zanim Jarek się spostrzegł, już twarz jego znalazła się w uchwytach. Porucznik trząsł się cały ze śmiechu, ale antropolog ani myślał przerwać wykładu. Przyciskał chłodny metal do twarzy Jarka, wykręcał mu przy tym niemiłosiernie nos na bok, jakby był z gumy, i przy tym gadał:
- Szczytem szczękowego kąta Campera jest krawędź siekaczy. Stąd prowadzimy jedną linię do najbardziej wysuniętego punktu czoła, drugą zaś do takiegoż wysuniętego punktu na brodzie. Tworzony przez te linie kąt daje nam wymiar kąta szczękowego Campera. No proszę, ile wymierzyłem!
Podniósł półkole z podziałką do oczu i zaczął się przyglądać.
- Pełnych sto sześćdziesiąt stopni. Chodź no tutaj, czarny olbrzymie! - skinął na Pita. Murzyn podszedł z uśmiechem. - Sto pięćdziesiąt - oświadczył poddawszy poczciwego Murzyna takim samym torturom jak Jarka. - Bardzo wysoki wskaźnik, jak na czarnego. Ale ty pochodzisz z Kafrów zamieszkałych w południowo-wschodniej części tego lądu, prawda, czarny przyjacielu?
- Tak, panie. Jestem z plemienia Tembo - odpowiedział Pit. Uczony grzecznie skinął głową.
- Nie omyliłem się. Wiadomo, że dane kątów twarzowych u Kafrów są najbliższe tych samych danych u Europejczyków.
Nie wykręcili się od pomiarów także Mosipo i Liszanakaja. Mosipo poddał się im spokojnie, ale mały Murzynek bojąc się lśniącego aparatu profesora, bronił się z całej siły. Dopiero Jarek zdołał go przekonać.
- Nic na to nie poradzisz, czarny kolego - śmiał się de Pina. - Wszyscy, jak tu jesteśmy, byliśmy już mierzeni, więc i ty nie możesz stanowić wyjątku!
Stosunkowo niskie dane, jakie dały wymiary twarzy malca, wcale nie zaskoczyły profesora, zdumiał go natomiast kąt twarzy Mosipo.
- Niesłychanie dużo, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że sądząc po tatuażu, jest to członek beczuańskiego szczepu Bamangwatów - mruczał pod nosem.
Jarek opowiedział mu o pochodzeniu Mosipo, a profesor spojrzał na czarnego chłopaka z nowym zainteresowaniem.
- Czarny książę, oho? Obróćno twarz trochę bokiem, kolego, muszę zobaczyć profil. A ty skąd wziąłeś ten rzymski nos?
Gwałtownie odwrócił się w stronę porucznika i palcem wskazującym dotknął jego piersi.
- Zawsze uważałem, że legioniści rzymscy przed dziewiętnastu wiekami dotarli znacznie dalej, niż podejrzewają historycy. Proszę, tu ma pan dowód na moje twierdzenie! Z całą pewnością przeszli równik, dotarli nawet na południe od Zambezi i pomieszali się z tamtymi mieszkańcami, jak to widać na tym czarnym następcy tronu. Trochę krwi szlachetnych Rzymian krąży także w żyłach tego dziecka dziewiętnastego wieku.
- Być może, chociaż to brzmi dosyć śmiało - zgodził się porucznik. - Niechże pan spojrzy, jak nasz biały przyjaciel pali się wprost do tajemnic wiedzy. Czy nie zechciałby pan wytłumaczyć mu, dlaczego buszował pan po jego twarzy tym cyrklem?
- Ach, ma pan rację - rzucił roztargniony profesor rozmyślając jeszcze nad swoim odkryciem.
Odwrócił się do Jarka, który z prawdziwym zainteresowaniem obserwował jego poczynania.
- Bez względu na to, jaką metodą mierzymy kąt twarzowy ludzi czy zwierząt, metodą Cuviera, Cloąueta, Campera, Broki czy innych, zawsze przeciętne dane, stwierdzone u różnych ssaków, są jednakowe. Największe kąty stwierdzamy u człowieka, mniejsze u małp, a najmniejsze u niższych ssaków. Co to znaczy? Że wraz z postępującym rozwojem ssaków, stosunek narządu gryzienia do reszty czaszki zmniejszał się. Inaczej powiedziawszy: część mózgowa czaszki coraz bardziej spychała część szczękową wraz z uzębieniem, inteligencja ssaków rozwijała się kosztem funkcji odżywczych, z których przede wszystkim wymienię miażdżenie pokarmów zębami. Dlatego też najwyższe dane kąta twarzowego wśród zwierząt spotykamy u małp, które całym układem ciała najbardziej podobne są do człowieka.
- I to jest właśnie dowód, że człowiek pochodzj od małpy, jak powiada stary, poczciwy Darwin - przerwał profesorowi lekkomyślnie de Pina.
Jarek spojrzawszy na profesora musiał całym wysiłkiem woli panować nad sobą, by nie wybuchnąć śmiechem. Grubasek podskoczył niemal w górę, poczerwieniał z gniewu jak palona cegła, a w oczach jego błysnęła pasja.
- Co takiego? - wrzasnął rzucając nienawistne spojrzenie na śmiejącego się porucznika. - Co takiego powiedział? Kto taki powiedział? To miał powiedzieć Darwin? Tylko nieuświadomieni durnie tak mówią, natomiast ja panu mówię: Wielki Darwin, twórca teorii rozwojowej, oświadczył dosłownie tak:, Wszystkie żyjące dziś istoty żywe utrzymały się na świecie drogą naturalnego doboru gatunków; najlepiej przystosowane do otoczenia w codziennej walce o życie przeżyły słabsze i gorzej przystosowane. Wszystkie istoty żywe tworzą dalej naturalny łańcuch rozwojowy, którego ogniwem ostatnim jest człowiek, zajmujący specjalne stanowisko w przyrodzie. Rozwinął się on także drogą doboru naturalnego w walce o życie w ciągu tysiącleci z małpiego przodka, słyszy pan? Z małpiego przodka, a nie z małpy, mój panie! To znaczy, że małpa i on mają wspólnego przodka, nic więcej!
Urwał na chwilę z irytacji tracąc oddech, a porucznik wykorzystał moment i wtrącił:
- Co oznacza, że małpa jest naszą kuzynką, nic więcej - rzucił z zupełnie niewinną miną.
Profesor zmierzywszy go pogardliwym spojrzeniem uznał, że nie wart jest odpowiedzi, i zwrócił się do Jarka.
- Oto co mówił o pokrewieństwie wzajemnym człowieka i małp człekokształtnych entuzjastyczny zwolennik Darwina, a mój przyjaciel, profesor zoologii na słynnym uniwersytecie w Jenie, Ernest Haeckel: Małpy człekokształtne posiadają dwieście tych samych kości, co człowiek, a kości te tworzą szkielet w sposób identyczny, jak u człowieka. Posiadają tak samo trzysta mięśni jak człowiek i wykonują nimi identyczne ruchy. Sierść ich przypomina uwłósienie pokrywające ciało ludzkie, mózg ma podobny układ zwojów składających sio z tych samych komórek co u człowieka, serce tworzą cztery komory, tak jak i serce ludzkie, i jest ono taką samą pompą centralną rozprowadzającą krew po całym ciele, jak u człowieka. Małpa człekokształtna jedyna z wszystkich ssaków ma uzębienie identyczne z ludzkim...
- No nie, tego bym nie powiedział - przerwał wykład uczonego de Pina. - Niechże pan spojrzy, jak wyglądają lufy dubeltówki Barupiego! Przegryzione na wylot, chociaż są z najlepszej stali. Do pioruna, chciałbym mieć takie uzębienie!
- Zupełnie identyczne z ludzkim - powtórzył profesor nie zwracając uwagi na zaczepkę porucznika. - Zębów posiada trzydzieści dwa, wszystkie tego samego pokroju, czyli tak samo uformowane, i tak samo osadzone w dziąsłach. Układ trawienny wreszcie ma zupełnie identyczne gruczoły ślinowe, wątrobę i jelita jak u człowieka, a małpie narządy rozrodcze są całkowicie takie same jak u człowieka.
Urwał i zaczął ocierać pot z czoła.
- Słowem: z wyjątkiem mowy to dosłownie człowiek - wtrącił de Pina z wyrazem nietajonego wstrętu spoglądając na potworne cielsko goryla.
- Kto panu powiedział, że nie mówią? - obruszył się gwałtownie profesor. - Mają swój język porozumiewawczy, tak jak każde zwierzę, tylko że my go nie rozumiemy. Ale i wśród małp są różnice, tak jak wśród ludzi. To chochlikowate stworzonko małego Murzynka - wskazał na wpatrującego się weń przerażonym spojrzeniem Liszanakaję i Jarek od razu odgadł, że chodzi mu o Tumbilego - to chochlikowate stworzonko z rodziny koczkodanów i ze szczepu małp wąskonosych, czyli Catarrhinae, bardzo się różni od goryla, który należy do rodziny małp człekokształtnych czyli Anthropoidae. Naturalnie wśród ludzi są także różnice, mamy przecież rozmaite rasy, nawet wśród ludzi o białej skórze. Na przykład ja, nasz ironiczny przyjaciel - wskazał na porucznika, który skłonił się z powagą - a nawet i nasi przewodnicy należymy do rasy alpejskiej, a tymczasem nasz nowy przyjaciel - tu zwrócił się do Jarka - należy do rasy północnej, czyli nordyckiej, jest bez wątpienia Anglikiem, chociaż pewne cechy jego czaszki nie wykluczają także Holendra czy nawet...
- Nie jestem ani Anglikiem, ani Holendrem - Jarek niezręcznie przerwał uczonemu bojąc się, że zakwalifikuje go zupełnie błędnie. - Ja jestem Czechem!
- Ejże, Czech! - zawołał z zainteresowaniem i radością de Pina, zadowolony, że może rozmowę skierować na inny temat. I zaczął opowiadać Jarkowi, że w akademii wojennej wykładano im o jego słynnym rodaku, który nazywał się Zizka.
- Żiżka - z uśmiechem poprawił Jarek.
- Niech będzie Ziżka - zgodził się porucznik. - O, to był wódz genialny i fantastycznie pomysłowy. Nasz profesor strategii twierdził, że jest on niedoceniany. Uważał także, że usłyszymy jeszcze o metodzie ruchomych wozów Żiżki, a wyśpiewywał pochwały na cześć jego oddziałów zwiadowczych. Twierdził, że tak świetnej służby wywiadowczej jak Ziżka, nie miał nawet Napoleon.
- A pan o niczym innym mówić nie umie, tylko o wojnach i wodzach - rzucił z pogardą profesor.
- O czym innym ma mówić oficer, który odznaczyć się może tylko na polu bitwy? - żachnął się de Pina.
Profesor zamiast odpowiedzi zwrócił się znowu do Jarka.
- Więc pan jest z Czech, przyjacielu, z ojczyzny wielkiego reformatora religii Husa i niemniej wielkiego nauczyciela narodu Komeńskiego. Przypominam sobie także, że Czechem był i Purkynie, którego stratę opłakiwał dziesięć lat temu cały świat nauki. Boże, cóż to był za mozg, jakiż wszechstronny umysł! - W uniesieniu rozłożył ręce i ciągnął dalej pośpiesznie: - Jak pomyślę o jego pracach nad okiem ludzkim, o genialnych badaniach powstawania ptasiego jaja, o jego nauce o budowie mózgu, a przede wszystkim o wynikach badań nad budową komórkową gruczołów! Wspominam tylko najważniejsze dzieła, ale mógłbym jego prace wyliczać aż do wieczora! Przecież on właściwie wiedział więcej o charakterze komórek roślinnych i zwierzęcych niż sam Schwann, twórca teorii komórkowej. Ach, cóż to był za geniusz! - Nie mogąc już mówić dalej wzniósł ręce ku niebu.
A serce Jarka zalało jakieś dziwne, nieznane dotychczas uczucie. Była to jakaś podświadoma duma, że jest rodakiem człowieka, o którego zasługach tu, w samym sercu Afryki, tak wspaniale wyraża się obcokrajowiec, człowiek zajmujący w swej ojczyźnie nie byle jakie stanowisko.
- On wierzył w znalezisko neandertalskie, nie wątpił, tak jak Virchow - mruczał cicho profesor, którego serce przepełnione było wspomnieniami o nieśmiertelnym czeskim fizjologu.
- Aha, teraz nareszcie się pan dowie, po co urządziliśmy całą tę kosztowną wyprawę - szepnął porucznik do Jarka trącając go łokciem. - Przypuszczam, panie profesorze, że więcej było takich badaczy, którzy nie uwierzyli w neandertalskiego praczłowieka! - dodał już głośno, z poważną miną.
- Oczywiście, że tacy byli i są nawet dziś - odparł profesor z nieukrywaną pogardą. - Ale mylą się, bardzo się mylą! Nic w świecie nie ginie bez śladu, więc też i protoplasta dzisiejszego człowieka, owo brakujące ogniwo łańcucha rozwojowego, nie mogło zaginąć. Ogniwo łączące człowieka ze światem niższych ssaków, wspólny przodek człowieka i żyjących małp człekokształtnych! Mam nadzieję, że ślady jego odnajdziemy tutaj, a nie w południowo-wschodniej Azji, jak przypuszcza Haeckel. Właściwie odnaleźliśmy już niezawodne ślady jego obecności w tej części świata, tylko ja w naiwności swej uwierzyłem opowiadaniom Murzynów, że ostatni przedstawiciele tego praczłowieka żyją tu jeszcze, że to są właśnie ci leśni ludzie. A tymczasem są to goryle!
Rzuciwszy pełne zawodu spojrzenie na człekokształtną małpę, profesor zaczął grzebać w jakimś worku. Wydobył z niego ziemistoszary przedmiot, wyglądający jak dosyć ciepłej i dziwacznie powyginany kamień. Jarek obejrzał go dokładnie i doszedł do przekonania, że jest to kość jakiegoś wielkiego stworzenia. Bez wątpienia przeleżała długie lata w ziemi, z której pobrała wapno zmieniając się niemal w kamień.
Profesor gładził ją pieszczotliwie i wpatrywał się w nią rozkochanymi oczyma jak matka w najmilsze dzieciątko. Potem rozłożył na ziemi chusteczkę do nosa, delikatnie ułożył na niej ów przedmiot, nie zwracając uwagi na uśmieszek porucznika. A widząc zainteresowanie Jurku, życzliwie mrugnął nań okiem.
- Brawo, młody przyjacielu! Widzę, że rozumie pan, na jak niezwykłą rzecz pan patrzy! Coś panu o tym opowiem - rozsiadłszy się wygodnie na trawie, rozpoczął nowy wykład. - W roku 1848 w skałach fortecy Gibraltaru prowadzono pewne prace; porucznik Flint, archeolog-amator, znalazł wówczas dziwną czaszkę. Była to czaszka ludzka, z niezupełnie kompletną, niestety, częścią mózgową, ale posiadała pewne znamiona świadczące, że należała do protoplasty dzisiejszego człowieka. Były to przede wszystkim potężne łuki kostne nad oczodołami, czyli wały nadoczodołowe, rozwinięte tak niemal jak u tego goryla, oraz brak występu bródkowego. Na znalezisko to nikt wówczas nie zwrócił uwagi, ale w osiem lat później, w roku 1856, a więc przed dwudziestu trzema laty, w małej jaskini, zwanej Feldhofer Grotte, w dolinie neandertalskiej nad rzeką Dussel, pod miastem Eberfeld w Niemczech, dokonano podobnego odkrycia, które poruszyło cały świat nauki. Była to znacznie lepiej zachowana czaszka, niż owa znaleziona przez Flinta, a obok niej leżały rozmaite kości rąk i nóg, które umożliwiły nam wytworzenie sobie w przybliżeniu pojęcia, jak wyglądał nasz protoplasta. Był wzrostu średniego, barczysty i miał stosunkowo dużą głowę, której część twarzowa, a więc i narząd gryzienia, była jeszcze znacznie rozwinięta, podobnie jak to widzicie u tego goryla. Ukośne, cofnięte czoło, potężna szczęka dolna z ściętą bródką i duże wały nadoczodołowe świadczyły o niskim stopniu rozwoju, lecz mimo to istota ta stała znacznie bliżej dzisiejszego człowieka niż małp. Był to już człowiek myślący, jakkolwiek bardzo prymitywny i pozbawiony życia duchowego.
- A jak dawno żyły te istoty? - Jarek odważył się nieśmiałym pytaniem przerwać wykład.
Zdawało się, że profesora przerwa ta nie oburzyła wcale, przeciwnie: ucieszyła go jako dowód zainteresowania chłopca.
- Trudno ustalić - wzruszył ramionami. - Przed wielu setkami tysięcy, a może przed milionami lat. To pewne, że były rówieśnikami mamuta, olbrzymiego, zaginionego już dziś poprzednika słonia, i że atakowały tego potwora oszczepami z krzemiennym grotem.
- Tak, to byli bardzo dzielni ludzie - wtrącił z zainteresowaniem porucznik.
- Oczywiście, że byli - zgodził się obojętnie uczony. Jarkowi przyszło na myśl, że ten tęgi naukowiec z siwymi włosami nie przywiązuje większego znaczenia do dzielności, chociaż sam jest bardzo dzielny. Przypomniał sobie, jak bezbronny, tylko z biczykiem w ręku przemawiał do oddziału krwiożerczych Zulusów, nie zdradzając najmniejszego strachu przed ich nie chybiającymi celu inkusami.
- Rzecz prosta - ciągnął profesor de Cavedo - że musiał jeszcze istnieć jakiś protoplasta człowieka neandertalskiego, protoplasta bardzo już podobny do swego małpiego praojca, a tym samym i do dzisiejszych małp. Haeckel dał mu już nawet nazwę, nie zwracając uwagi na to, że słynny Virchow żarty sobie stroi z neandertalskiego znaleziska.
- Proszę bardzo! - zawołał zdumiony porucznik. - To Virchow nie wierzy w praczłowieka?
- Nie, nie wierzy - odpowiedział zirytowany antropolog. - Powiada, że są to kości zwyczajnego człowieka ze znacznie późniejszego okresu i że ten człowiek po prostu cierpiał na jakieś choroby, które tak, zniekształciły jego szkielet.
De Pina roześmiał się wesoło z tego sporu wśród uczonych. Jarek natomiast zainteresował się dalszymi jeszcze odkryciami, prosił więc profesora, by mówił dalej.
Grubiutki profesor był wyraźnie zadowolony, gdyż obdarzył chłopca życzliwym spojrzeniem.
- No więc Haeckel owo brakujące ogniwo między pramałpą i człowiekiem nazwał po grecku: Pithecanthropus erectus, co przetłumaczone dosłownie oznacza - małpolud wyprostowany.
- Czyli pierwsza małpa, która zaczęła chodzić na dwóch nogach - zauważył chłopiec.
- Coś podobnego, tylko oczywiście istota ta była doskonalsza niż małpa - zgodził się de Cavedo.
- A czy jej resztki znalazły się? - zapytał zaciekawiony chłopiec.
- Niestety, dotąd się nie znalazły - odparł z westchnieniem profesor - jeżeli nie będę liczył tego niezwykłego znaleziska, jakie sam zdobyłem nad wodospadami na północ od Zambezi! - wskazał oczami szaroczarny, bezkształtny niemal przedmiot, leżący na chustce do nosa. - Nie zgadzam się jednak z mym uczonym przyjacielem Haecklem, że kości pitekantropa należy szukać w Azji południowo-wschodniej, w ojczyźnie do dziś żyjącej małpy, zwanej gibbon. Haeckel opiera swój pogląd na okoliczności, że z małp dzisiejszych jedynie gibbony potrafią przez dłuższy czas stać prosto, lecz ja nie uważam tego za miarodajne. Gibbon to mała małpa, rzadko wysokością przekraczająca trzy stopy, kciuk ma słaby i daleko odstawiony, którym nic nie może uchwycić, ręce jej zaś są nieprzeciętnie długie, sięgają aż do ziemi. Niech pan natomiast spojrzy na to stworzenie! - wskazał na goryla.
Chłopak wraz z porucznikiem, który zainteresował się szczerze wykładem, przyjrzeli mu się dokładnie.
- Porównajcie jego wielkość z wielkością człowieka - ciągnął profesor. - Zwróćcie uwagę na jego kciuk, jaki mocny, na dłonie szerokością przypominające ludzkie, na krótkie palce! Porównajcie jego nogę z własną. Nie znajdziecie zwierzęcia, którego noga byłaby bardziej podobna do ludzkiej. Zaobserwujcie tę mocną piętę, szeroką stopę, dotknijcie skóry na niej! Przekonacie się, że staje całą stopą jak człowiek, a nie tylko jej zewnętrznym brzegiem, jak to robią inne małpy. I dlatego powiedziałem sobie, że resztek pitekantropa, chodzącego na dwóch nogach małpoluda, należy szukać w Afryce, która jest ojczyzną największych małp człekokształtnych, to znaczy goryli. I miałem szczęście.
Wziął do ręki dziwnie wyglądającą kość i spojrzał na nią z dumą. Podniósłszy ją do góry zaczął demonstrować uważnym słuchaczom jej poszczególne części.
- Spójrzcie na tę potężnie rozwiniętą szczękę! Podobna jest raczej do szczęki goryla niż człowieka, a jednak nie jest zupełnie małpia. Zwróćcie uwagę, że tkwią w niej jeszcze trzy zęby: trzonowy, kieł i siekacz. Porównajcie je ze szczęką tego małpoluda!
Porucznik rozwarł kordelasem zaciśnięte szczęki małpy i odwinął wargi. Istotnie, podobieństwo było zadziwiające.
- Słowo honoru, teraz panu wierzę - zawołał zdumiony. Pan naprawdę odnalazł szczątki małpoluda. Ja pierwszy gratuluję panu z całego serca.
Profesor lewą ręką uścisnął wyciągniętą dłoń, prawą zaś, z niezwykłym trofeum, wyciągnął w górę.
- Nazwę go Pithecanthropus erectus zambeziensis - rzekł wpatrując się czułym spojrzeniem w dziwny przedmiot. - Być może - w głosie jego zabrzmiał delikatny odcień zrozumiałej dumy - że świat nauki do nazwy tej dołączy także i moje skromne nazwisko, przekazując je w ten sposób potomności. Pithecanthropus erectus zambeziensis Cavedonis Jakże to brzmi dźwięcz...
Nie dokończył. Gwałtownie ciśnięte ciężkie kiri rozbiło w locie na okruchy kość w wyciągniętej dłoni profesora, potem upadło na ziemię.
22. W obliczu przemocy
Nieszczęsny uczony sekundę lub dwie wpatrywał się z bezgranicznym zdumieniem w swą pustą dłoń, naraz skoczył i chwycił leżącą tuż obok strzelbę Jarka.
- Ach, ty nędzny, ciemny barbarzyńco! - ryknął i wypalił z obu luf w koronę drzewa, z którego wyleciało kiri.
De Pina wybuchnął głośnym śmiechem:
- Jakże to, profesorze, a gdzież pański humanitaryzm? Nie będzie pan chyba zabijał nieszczęsnego ciemnego, jak to pan sam powiada, Murzyna o kawałek starej kości!...
Rzecz prosta, kule uczonego nie dosięgły nikogo. Ale porucznik już przestał się śmiać. W odpowiedzi od lasu runęła na obóz cała chmura inkusów. Paru ludzi z krzykiem boleści padło na ziemię. De Pina zerwał się i szybko zaczął wydawać rozkazy. Tragarze chwycili paczki, na noszach skleconych dla goryla położono rannego, niezdolnego do marszu Murzyna i wyprawa ruszyła w step. Za nią, utrzymując ogień na las, cofała się powoli linia strzelców. Profesor zaś klęcząc na ziemi rozpaczał głośno i przy pomocy Jarka zbierał najdrobniejsze nawet okruchy drogocennej kości do chusteczki. Z lasu wybiegali już pierwsi Zulusi i nie bacząc na strzelaninę rzucali swe inkusy z bliskiej odległości.
- Hej tam, profesorze! I pan, młody Czechu!... Czyście oszaleli? - krzyknął de Pina wycofujący się wraz z ostatnim szeregiem żołnierzy. - Pozwolicie im przygwoździć się tu do ziemi jak robaki?
Energicznym skokiem dopadł obu pochylonych postaci i gwałtownym szarpnięciem postawił Jarka na nogi. Klęczący obok niego Mosipo walił z jego dubeltówki do nadbiegających Zulusów, a Pit zbierając z ziemi inkusy celnymi rzutami zwracał je wrogom. Liszanakaja pobiegł wraz z tragarzami, teraz jednak spostrzegłszy, że nie ma wśród nich jego białego przyjaciela, zawrócił pełen strachu w stronę lasu.
- Przypuszczam, że mam wszystko - mówił profesor podnosząc z radosnym uśmiechem i kryjąc na piersi związany w chusteczkę skarb. Choć ranny w ramię oszczepem, nie zwracał na to uwagi, lecz energicznie wyciągał krótkie nóżki biegnąc za długonogim porucznikiem.
Nareszcie maruderzy wmieszali się w szeregi wojska. Jarek chwycił swą dubeltówkę, Mosipo sięgnął po karabin i ładownicę jednego z rannych żołnierzy i strzelał nieustannie. Coraz liczniej wypadali z lasu Zulusi: z dzikim wrzaskiem zasypywali inkusami oddział w odwrocie, chociaż był już poza ich zasięgiem. Natomiast karabiny tak celnie prażyły Murzynów, że szybko przegnały zbyt zuchwałych w osłonę lasu. Tu kryjąc się za drzewami otworzyli na wyprawę ogień ze strzelb.
Jarek złożył się, ale jeszcze się wahał: ilekroć miał strzelać do człowieka, jakoś dziwnie mu się robiło na sercu. Naraz w jednym miejscu załamał się szereg swahelskich żołnierzy: dwaj ludzie padli na ziemię. De Pina pochylił się nad nimi, obejrzał jednego i drugiego.
- Obaj nie żyją - rzekł krótko prostując się. Położył Jarkowi rękę na ramieniu i obrócił do tyłu.
- Widzi pan ten wzgórek? - wskazał na niewysoki, dość obszerny pagórek, porośnięty ciernistymi krzakami mimozy. Odległość wynosiła chyba pięćset kroków, ale tragarze już się do niego zbliżali. - Tam się schronimy! - mówił porucznik. - Dam rozkaz oddania szybko po sobie pięciu salw, a potem bierzemy nogi za pas, ile nam starczy siły!
Rzucił rozkaz swym Swahelom, głośna salwa zabrzmiała na całej linii. Jeszcze i jeszcze raz... karabiny grzmiały niemal równocześnie, hucząc jak przeciągły, powtarzający się grzmot. Potem zaczął się szalony wyścig do wzgórza. Jeden z ludzi ugodzony zuluską kulą upadł, lecz dwaj strzelcy wraz z sierżantem szczęśliwie doprowadzili go w bezpieczne miejsce. Wszyscy inni dotarli do celu bez szkody. Porucznik szybko rozstawiał ich na pozycjach obronnych.
Wzgórek ten nie był wcale fortecą, ale nie mieli wyboru: nie było w pobliżu lepszego miejsca do obrony. Wkoło nich ciągnął się step porosły miejscami krzakami i pojedynczymi drzewami, sam pagórek zaś tworzył właściwie nieznaczną tylko wydmę. Była ona około dwieście stóp długa, w najszerszym miejscu mogła mieć najwyżej pięćdziesiąt stóp szerokości, a wznosiła się ponad teren nie więcej jak na dwadzieścia stóp. Przy tym wszystkim jeszcze stoki jej były bardzo łagodne i zarośnięte krzakami. Las, przez który przeszli, a gdzie teraz kryli się Zulusi, znajdował się w odległości tysiąca kroków. Jak długo pozostaną w lesie, nie należy się ich obawiać - stare strzelby na taką odległość nie strzelają celnie, nie mówiąc już o strzeleckich umiejętnościach Zulusów. Lecz porucznik dobrze znał Zulusów, wiedział, że to zbyt dobrzy wojownicy, by nie spróbowali pójść do szturmu. Wydał więc odpowiednie rozkazy i z troską spojrzał na słońce. Do zachodu pozostawały już tylko dwie godziny.
„Będzie nam gorąco” - westchnął w duchu i zaczął obchodzić swą twierdzę wokoło. Nad stokiem wzgórza wychodzącym na las leżeli strzelcy za workami z zaopatrzeniem, pośrodku pagórka pokładli się na brzuchu tragarze, by ciałem swym nie dawać celu kulom nieprzyjaciela. Uzbrojeni w strzelby Maszoni pozajmowali miejsca wśród Swahelów, ci zaś, którzy mieli tylko dzidy, zostali, jako nieprzydatni do obrony, wyznaczeni przez porucznika na straż po drugiej stronie pagórka.
Po skończonym przeglądzie porucznik podszedł do obu podoficerów, którzy pod kierownictwem sierżanta montowali szybko jakąś dziwną broń. Składała się ona z sześciu równoległych luf zamocowanych razem i obracających się wokół wspólnej osi. Umieszczone były na trójnogu i obracały się za poruszeniem dźwigni, przy czym z umocowanego tuż nad nimi walca ładującego wpadały do nich naboje. De Pina z upodobaniem poklepał matowo połyskliwy metal śmiercionośnej aparatury.
- No właśnie, panie profesorze - zwrócił się do uczonego, który z pochmurną miną obserwował przygotowania do bitwy. - Przypomniałem sobie w tej chwili hasło, które król francuski Ludwik XIV kazał ryć na lufach swych dział. Ultima ratio regum! No i cóż pan powie na tę łacinę?
- Krew, ciągle tylko krew, już dosyć jej na świecie wyciekło - ze smutkiem kiwał głową uczony.
- A czyż to nasza wina? - odparł porucznik. - Bronimy się tylko! Nie damy się przecież wyrżnąć jak zwierzęta w rzeźni!
W czasie tej rozmowy montowanie karabinu maszynowego zostało zakończone. Porucznik kazał go ustawić pośrodku linii obrony, lufami w stronę lasu. Pamiętał, że Zulusi mają zwyczaj atakowania szeroką ławą, z mocnymi skrzydłami, których zadaniem jest otoczenie nieprzyjaciela, wzmocnił więc obronę obu krańców zaimprowizowanej fortecy, na ile mógł bez osłabiania obrony środka. Tu główne zadanie miał karabin maszynowy, przy którym zasiadł biały podoficer: ustawił lufy pod takim kątem, by panowały nad całym terenem między lasem a wzgórzem. Obok niego czarny tragarz ustawił skrzynkę z nabojami i kucnąwszy zabierał się do ładowania.
Porucznik obserwował lornetą ciemną głębię między drzewami, gdzie aż roiło się od Zulusów. Strzelanina ze wzgórza ucichła przed chwilą, porucznik bowiem chciał zaoszczędzić amunicji na moment ataku. Zulusi na razie nie opuszczali swych kryjówek za drzewami. Na stepie przed lasem leżało kilkudziesięciu zabitych i ciężko rannych, jednakże porucznik wiedział, że te straty wcale nie odstraszą innych.
- Gotują się do ataku, dużo ich tam - rzekł odkładając lornetę. - Bardzo rad bym wiedzieć, skąd się tu wzięło tylu czarnych łajdaków i kto ich poszczuł na nas?
Mówił do Jarka po angielsku. Usłyszał jego słowa Mosipo.
- Panie, to są zapewne wracające po klęsce do domu wojska Ohama - rzekł. - A poszczuł je na nas Umbandini. Widziałem go na własne oczy, gdyśmy się wycofywali.
- Umbandinh? A co to znowu za łotr? - spytał de Pina.
- To ten naczelnik, któremu kazaliście dać baty, panie - odpowiedział szczerze Murzyn.
Porucznik zmarszczył brwi, lecz nie powiedział nic. Spojrzał na słońce i na zegarek - do zmroku, w tych szerokościach geograficznych bardzo krótkiego, pozostawała jeszcze pełna godzina. Rosnące na stokach ich fortecy krzaki napełniały go troską; stanowiły wprawdzie pewną przeszkodę dla atakujących, gdyby próbowali ataku wręcz, lecz w nocy ułatwią im podczołganie się ukradkiem tuż pod linię obrony. Nie było czasu dać rozkazu wycięcia zarośli, zresztą wartość takiego pociągnięcia była wątpliwa, dodatnie i ujemne jego skutki równoważyły się niemal.
De Pina raz jeszcze obszedł wszystkie pozycje sprawdzając, czy żołnierze mają pod ręką amunicję. Ledwie skończył obchód i zatrzymał się opodal karabinu maszynowego, gdy z lasu odezwał się ogłuszający wrzask niezliczonych gardzieli. Zulusi całymi gromadami wypadali na wolną przestrzeń i karnie ustawiali się w szyk bojowy. Przybywało ich stale, płynęli niemal bez końca, szeregi rosły i rozciągały się w obie strony. Porucznik obliczając w przybliżeniu długość i szerokość szyku doszedł do wniosku, że jest ich ponad tysiąc. Zacisnął zęby i z niepokojem rzucił okiem na garstkę swoich żołnierzy. Wyglądali na zupełnie spokojnych, na żadnej twarzy nie dostrzegł śladów strachu.Przed ustawionych w szyku Zulusów wystąpił jeden z nich i wzniósł rękę do góry. Zaległa zupełna cisza - wydawane przez dowódcę rozkazy słychać było aż na wzgórzu.
- Będą strzelać - szepnął Mosipo.
Jarek odgadł to i bez jego uwagi. Leżał niedaleko karabinu maszynowego ze strzelbą gotową do strzału, obok niego kulił się potężny Pit z toporkiem wojennym w jednej i asagają w drugiej ręce. Oba te okazy broni wybrał sobie wczoraj z uzbrojenia Zulusów, które porucznik kazał zniszczyć.
- Dowodzi nimi Umbandini - rzekł Mosipo lepiej orientujący się w murzyńskich twarzach niż Jarek, dla którego wszystkie były jednakowe.
Zagrały karabiny, łoskot ich zlewał się w jeden przeciągły grzmot, nad którym górował wyraźnie jazgot karabinu maszynowego. Linia Zulusów zachwiała się, ale nie cofnęła. Środek ataku znacznie był przerzedzony, lecz siła natarcia nie osłabła. Szeregi napastników parły z bojowym okrzykiem na spowite w dym wzgórze, z którego nieustannie błyskały czerwone języki wystrzałów.
Jarek zmarnował już parę kul na Umbandiniego, bez skutku, bo Murzyn jakby cudem zawsze w ostatniej chwili uskoczył. Jedna z kul roztrzaskała mu tarczę wojenną, druga zraniła w rękę, ale naczelnik nie przejmował się tym i na czele swych ludzi pędził dalej.
Liszanakaja leżał na brzuchu obok Jarka i ciekawie wysuwał głowę poza zasłonę. Okrzykiem zawodu kwitował każdy strzał, który nie dosięgnął olbrzymiego Murzyna.
- Nie podsuwaj tu głowy, Liszaczku, bo niechcący mogę cię uderzyć! - wołał na niego Jarek porwany gorączką walki.
Pit wyciągnął potężną łapę i przycisnął broniącego się Murzynka twarzą do ziemi.
- Leż spokojnie, bo ći dam klapsa! - zagroził mu.
Malec ustąpił na chwil?, ledwie jednak nacisk na jego ciało zelżał trochę, sprężył się zwinnie jak wąż i już wytknął głowę nad worek, który służył im za osłonę. Jak tylko wyjrzał, natychmiast cofnął się przerażony i całym ciałem przypadł do ziemi. Był to właśnie moment, gdy Murzyni znaleźli się w odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od wzgórza i na skinienie swego naczelnika stanęli.
Na pagórek runęła cała chmura inkusów, za nią druga i trzecia. Dym prochu strzelniczego nie pozwolił Zulusom dobrze mierzyć, mimo to ich długie oszczepy dosięgły wielu ofiar.
Zulusi wyrzuciwszy wszystkie swe inkusy, uzbrojeni w asagaję i topory wojenne przedzierali się przez cierniste zarośla na stokach wzgórza. Oba skrzydła obrony walczyły już teraz wręcz, walka rozgorzała na całym pagórku.
Pit zerwał się na nogi i przeciągnął swe potężne ciało, w oczach błyszczała mu radość: nareszcie nadszedł moment, gdy i on weźmie udział w walce, której dotąd tylko się przyglądał.
Pit wrzeszczał hasło bojowe plemienia Tembo, a ręce jego pracowały nieustannie. Ani sekundy nie stał w miejscu, olbrzymia jego postać migała w powietrzu, skakała, obracała się i wykręcała z taką szybkością, że trudno było zaobserwować jego ruchy. Spostrzegłszy naczelnika, który kierował walką na skrzydle, z głośnym krzykiem zaczął sobie torować do niego drogę.
- Umbandini, ty nędzny, zuluski szakalu, chodź no tutaj i pokaż, że umiesz równie dzielnie walczyć, jak bić związanych ludzi! - ryczał Pit, a głos jego zagłuszył wrzawę bitwy.
Umbandini błyskawicznie zawrócił i wraz z grupą ludzi skoczył na Pita. Jarek i Mosipo ruszyli Pitowi na pomoc, ale ten już był otoczony ze wszystkich stron. Zamachnąwszy się siekierą wykonał szybki obrót na pięcie i otaczający go pierścień rozluźnił się na chwilę. Umbandini wyciągnął ku niemu swą asagaję, lecz Pit w porę uskoczył, jego zaś topór ze straszliwą siłą uderzył w wyciągniętą rękę, ucinając ją tuż obok ramienia. Naczelnik runął na ziemię zalany krwią, Pita natomiast zalała fala nieprzyjaciół.
Jedna asagają przebiła nogę Pita, druga zdarła mu skórę z czoła. Przykląkł już na jedno kolano i oślepiony spływającą mu na oczy krwią oganiał się jeszcze toporem, ale siły jego uchodziły.
W chwili, gdy śmierć już wyciągała rękę po dzielnego Murzyna, wielkimi skokami przypadł porucznik, zaciskając w obu rękach dwa ciężkie rewolwery. Zanim jeszcze de Pina dopadł napastników, jego colty zaczęły pluć kulami. Kłąb nad Pitem rozpłynął się jak za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki. Kilku trafionych Zulusów zwaliło się na ziemię, reszta zabrawszy z sobą ciężko rannego naczelnika rzuciła się do ucieczki.
Zbroczony własną i nieprzyjacielską krwią Pit podniósł się z wysiłkiem, trochę się zatoczył, ale potem wyprostowawszy całą swą potężną postać rzucił w ślad za pokonanymi bojowy okrzyk, który słabym echem powrócił doń od strony lasu.
- Hej, ty czarny Herkulesie! - zaśmiał się de Pina purpurowy ze zmęczenia i poczerniały od prochu. - To ty rozstrzygnąłeś losy bitwy! Powiedz, może masz jakieś życzenie?...- Umfolopace uważa - powiedział Pit ocierając ręką krew z czoła - że łyk z tej flaszki w skórze, którą pan nosi w kieszeni, bardzo podniósłby go na duchu! - Rozcierał sobie przy tym brzuch, gdzie zdaniem wszystkich Murzynów znajduje się siedlisko duszy.
De Pina, Jarek i Mosipo wybuchnęli głośnym śmiechem. Po chwili porucznik usłużnie wyjął butelkę z kieszeni.
- Wypij choćby wszystko, niech ci będzie na zdrowie, a potem biegnij do profesora, czarny bohaterze, niechże ci opatrzy rany! - zawołał.
Uczony antropolog miał teraz pełne ręce roboty: urządził zaimprowizowany szpital, dokąd znosili mu na opatrunki ciężko rannych, zaś lżej ranni przychodzili sami. Straty obrońców były znaczne. Z żołnierzy swahelskich dwóch zginęło podczas marszu, a sześciu podczas obrony wzgórza, prócz tego czterech zostało ciężko rannych, razem więc straty wyniosły dwunastu ludzi. Z pozostałych dwudziestu ośmiu wszyscy byli ranni, na szczęście jednak lekko. Lekkie rany odnieśli także obaj biali podoficerowie i sierżant. Tylko de Pina, jakby cudem, wyszedł cało, bez najmniejszego zadrapania, podobnie zresztą jak profesor, Jarek i Mosipo.
W chwili, gdy wróg wdarł się na wzgórze, Liszanakaja wraz z swym koczkodanem ukrył się wśród pakunków, gdzie bez szkody przetrwał całą bitwę. Zjawili się obaj znowu, kiedy już było po wszystkim: Liszanakaja z zawstydzoną miną, a Tumbili wesoły i rozdokazywany. Lecz tej „dezercji z placu boju” nikt nie miał im za złe.
Śmierć zebrała także bogate żniwo u Maszonów: zginęło ich dziesięciu, a więc połowa; reszta poniosła rany, nikt jednakże ciężkich. Były ofiary i wśród tragarzy, którzy pod koniec wzięli udział w walce wręcz, poczynając sobie bardzo dzielnie - dwunastu ich zginęło, rannych było dwa razy tyle. Ogółem więc straty wyniosły ponad czwartą część ludzi.
Myśląc o tym porucznik miał bardzo zatroskaną minę.
- Przypuszcza pan, że spróbują atakować jeszcze raz? - zapytał Jarek.
Porucznik wzruszył ramionami.
- Robi się już ciemno, a niebo jest jasne. Księżyc będzie świecił do północy, ale potem... Grosza nie dałbym za to, że znów na nas nie ruszą. Wprawdzie sporo ich zginęło, ale znacznie więcej pozostało przy życiu!
Jarek ciekaw był strat Zulusów, lecz porucznik mógł je określić tylko w przybliżeniu. Przypuszczał, że Zulusi mieli około trzystu zabitych, a tyle samo mniej więcej ciężko rannych, niezdolnych do dalszej walki. Stosunek zmienił się trochę na korzyść obrońców, jednakże daleko było jeszcze do proporcji jeden na jednego, jak oceniał de Pina.
Swoich zabitych zniesiono w jedno miejsce i ułożono szeregiem, ponieważ na pogrzebanie ich nie było już czasu, zwłoki zaś Zulusów wyniesiono w step. Profesor chciał opatrzyć rannych nieprzyjaciół, ale ci z nienawiścią odtrącali wszelką pomoc, więc pełen współczucia uczony musiał pozostawić ich własnemu losowi - jakkolwiek mógł go tylko złagodzić, a w żadnym wypadku odwrócić. W pełnieniu swego samarytańskiego dzieła miał wielkie trudności - pierwszą z nich był przede wszystkim brak wody. Nie było jej na wzgórzu, nie było także w najbliższej okolicy; wprawdzie pod lasem płynął potok, ale teren pozostawał pod kontrolą Zulusów. Podsunąć się do niego po kryjomu było wprost niepodobieństwem.
Porucznik kazał rozdzielić zimną wieczerzę - nie mogli zapalić ognia, by nie stwarzać celu dla kul Zulusów - mało kto jednak jadł ze smakiem; wszystkich dręczyło pragnienie.
Jarek przełknął parę kęsów suszonego mięsa i twardego suchara, resztę wieczerzy jednak położył na trawie.
- Takie mam pragnienie, że mi się wprost płakać chce - jęknął.
Pit mlasnął zaschniętymi wargami.
- Umfolopace wypiłby całą Wielką Rzekę i całą Wielką Wodę - westchnął. - Po tym napoju ze skórzanej butelki biegnie mi po wnętrznościach rozżarzony węgielek, od szyi aż tu w dół - wskazał na piersi - a potem znowu z powrotem!
De Pina roześmiał się z porównania Pita, ale profesor ze zgorszeniem pokiwał głową.
- Niewłaściwe użycie alkoholu, czarny człowieku. To napój, który pobudza pragnienie, a nie koi - mówił podniósłszy wskazujący palec w górę. - Alkohol bowiem łącząc się gwałtownie z wodą, resorbuje ją z ludzkiego organizmu.
Tylko część wykładu profesora dotarła do świadomości Murzyna; ze zdumienia szeroko otworzył oczy.
- Człowiek, który rozmawia z kośćmi, mówi dziwne rzeczy! - rzekł wystraszony. - Jeżeli to prawda, to im więcej wypiłby Umfolopace z tej skórzanej butelki, tym bardziej byłby w środku suchy... Aż wreszcie wysechłby całkiem, tak jak to mięso!Ta perspektywa napełniła dzielnego Pita takim przerażeniem, że twarz mu zszarzała.
- A tak, wysechłbyś w końcu tak, jak zelówka moich butów! - rzekł de Pina bardzo stanowczo, z wielce poważną twarzą.
Murzyn ze strachu całkiem stracił humor. Jarek zaczął go uspokajać, tłumacząc, że butelka porucznika ma niewielką objętość, która nie starczyłaby na człowieka jego wymiarów. Argument był tak niezawodny, że przekonał Pita.
Noc była jasna, księżyc w pierwszej kwadrze oblewał step bladym światłem, w którym zacierały się i chwiały kontury wszystkich przedmiotów. Ale porucznik i z tego światła bardzo był rad - umożliwiało mu ono obserwowanie terenu oraz gwarantowało, że wróg nie zdoła ukradkiem podsunąć się pod obóz. Do chwili zachodu księżyca wystarczyło paru strażników czuwających nad obozowiskiem, wszyscy inni mogli iść spać.
Porucznik wraz z Sierżantem skontrolowali, ile jeszcze pozostało naboi. De Pina nie ukrywał rozczarowania.
Tylko po pięćdziesiąt na każdego! Słuchajcie, Zurara, to mało! - mówił zakłopotany. - Wczoraj wystrzelaliśmy trzy razy tyle i ledwieśmy ich odparli...
Stał nad małą, podłużną skrzyneczką... Naraz przy blasku księżyca ze zdumieniem odczytał napis.
- A to co? Skądże się tu wzięło, sierżancie?
Stary człowiek spojrzał na napis i wzruszył ramionami.
- Pojęcia nie mam, panie poruczniku!
- Być może, że nam się to przyda! - de Pina chwycił skrzynkę pod pachę. - Możemy spróbować!
Postawił ją w miejscu, gdzie miał zamiar położyć się na krótki odpoczynek, i poszedł jeszcze skontrolować straże. Wydał ludziom ścisłe rozkazy: gdyby ktokolwiek zauważył w stepie coś podejrzanego, a zwłaszcza gdyby stwierdził, że wróg gotuje się do ataku, natychmiast ma wystrzelić na alarm. Wprawdzie w mglistym świetle księżyca na nowiu zacierały się szczegóły obrazów, ale potężne szyki Zulusów można zauważyć z daleka. Jeżeli nie zajdzie nic specjalnego, kapral Nunes, dowódca straży, miał obudzić porucznika, gdy tylko cień lasu pokryje cały step.
- No więc, biali i czarni przyjaciele! - zawołał porucznik wróciwszy do małej grupki, którą tworzyli profesor i Jarek wraz z przyjaciółmi. - Trzy, cztery godziny możemy się przespać spokojnie, póki księżyc nie skryje się za las. Radzę wam to zrobić, ja przynajmniej od razu idę się położyć!
- Panie poruczniku, przypuszcza pan, że nocą ruszą do szturmu? - zapytał Jarek.
Oficer namyślał się chwilę.
- Mój młody przyjacielu - rzekł wreszcie - nie miałoby sensu taić tego przed panem. Widziałem, że bił się pan jak prawdziwy mężczyzna, przekonany więc jestem, że tak łatwo się pan nie przerazi. Zaatakują nas z całą pewnością! Wcale im to nie przeszkadza, że naczelnik ich jest ciężko ranny, a może w tej chwili już nawet nie żyje, mają dosyć młodszych dowódców. Póki będzie księżyc świecił, nie ruszą się, przekonali się bowiem, co warta jest nasza broń. Ale bez wątpienia czekają, aż księżyc zajdzie, potem podczołgają się pod obóz i będą się starali zdobyć go w walce wręcz, przez zaskoczenie. Tylko że my się nie damy zaskoczyć. A pański czarny Herkules znów będzie miał okazję zademonstrować swą siłę. No, a teraz dobranoc!
23. Ostatnia potyczka
Jarek nie mógł zasnąć. Nie minęło jeszcze podniecenie po przeżytej bitwie: krew tętniła mu w skroniach, w myślach snuły się barwnym korowodem najrozmaitsze wrażenia, niby chmury gnane wiatrem. Siedział i spoglądał na las - ciemny był i spokojny, lecz dokoła panowała dziwna, groźna i złowroga zarazem cisza. Zulusi nie palili ognisk, nie czynili najmniejszego hałasu, ale mimo to Jarek był przekonany, że nie odeszli - są w lesie. Siedzą w głębi, czekają odpowiedniego momentu do powtórnego ataku. Oczyma wyobraźni widział, jak milczący i skupieni kulą się za drzewami z asagajami w ręku, płonąc w sercach nienawiścią do intruzów. Wizje te emocjonowały go coraz bardziej odganiając sen od zmęczonych powiek.
Wokoło nad obozowiskiem zaległa cisza. Słychać było tylko głębokie oddechy śpiących ludzi, od czasu do czasu jęki spragnionych wody rannych. Pit przewracał się niespokojnie przez sen z boku na bok, chwilami coś mruczał. Jarek chwytał tylko poszczególne wyrazy: „skórzana butelka, ogień, woda...” To znak, że w wnętrznościach dzielnego olbrzyma wciąż jeszcze szaleje wróg, którego na razie pokonać nie może - pragnienie.
Jarkowi język przyklejał się do podniebienia, a gardło paliło jakby wyszorowane piaskiem, lecz nie zwracałby na to uwagi, gdyby nie jęki rannych. Słysząc ich jęki w gorączce dopiero uświadomił sobie, jak bardzo muszą cierpieć skutkiem braku wody. Przykro mu było także patrzeć na Pita: olbrzym rzucał się niespokojnie we śnie, a na jego czarnym ciele białe bandaże lśniły jak zjawy. Podniósł się i cichutko poszedł na skraj pagórka. Patrzył na wąską strugę potoku wijącą się pod lasem. Potok w dalszym biegu oddalał się od lasu i mijał pagórek w dość znacznej odległości. Jarek zaczął się zastanawiać, w głowie jego rysował się plan. Rozejrzał się wkoło, wypatrując strażników. Tuż przed nim na zboczu od strony lasu siedzieli dwaj żołnierze i wpatrywali się w step. Z drugiej strony wzgórza, w kierunku przeciwnym od nieprzyjaciela, siedział jeden strażnik, po jednym zauważył także na obu krańcach obozu. Lecz ci ostatni, wiedząc, że w pilnowanych przez nich miejscach nie zagraża niebezpieczeństwo, oparli karabiny na kolanach i podrzemywali, tylko od czasu do czasu otrząsali się i prostowali, jak gdyby nagle podświadomość zmuszała ich do czujności.
Przebudził się także Mosipo: usiadł, a zauważywszy, że przyjaciel jego stoi, zerwał się z miejsca.
- Co tam, Gergi - pytał szeptem podchodząc.
Jarek chwilę jeszcze zastanawiał się, potem coś mu zaczął szeptać do ucha. Mosipo skinął głową i podniósłszy z trawy swój nóż wetknął go za pas. Obaj poczołgali się na czworakach do miejsca, gdzie były zgromadzone rozmaite przedmioty wyposażenia obozowego.
- Są! - szepnął Jarek namacawszy szorstką skórę worków na wodę.
Wzięli po jednym i przymocowali taśmami na plecach, potem bezszelestnie podczołgali się pod stok przeciwny od nieprzyjaciela, omijając śpiącego spokojnie, zawiniętego we własny płaszcz porucznika. Wzrok Jarka padł na leżący pas z rewolwerami, który porucznik położył w zasięgu ręki - przypomniał sobie, że jest bezbronny. Nie mógł zabrać strzelby, bo przeszkadzałaby w czołganiu, a o nożu zapomniał. Pomysł wypożyczenia sobie cudzej własności bez wiedzy właściciela przez chwilę zaniepokoił go, nie wiedział, czy postępuje słusznie, ale zaraz wytłumaczył sobie, że przecież położy rewolwery na miejscu zanim jeszcze porucznik się obudzi. Szybko przypiął pas z koltami i poczołgał się w ślad za Mosipo.
Do wymknięcia się z obozu wybrali zbocze odwrócone od lasu, gdzie siedział na wpół śpiący strażnik. Porosłe było krzakami mimozy - nóż Mosipo zaczął bezszelestnie torować drogę. Zakryci krzakami przemknęli o kilka tylko stóp, od nic nie przeczuwającego wartownika i znaleźli się poniżej wzgórza. Teraz czas jakiś krył ich rzucany przez pagórek cień, niebezpieczeństwo, by drzemiący wartownik mógł ich zauważyć, było minimalne. Widoczność była tak niewielka, że Jarek parę razy natknął się na zabitego nieprzyjaciela. Dotknięcie zimnych zwłok pierwszy raz przeraziło go do tego stopnia, że niewiele brakowało, by krzyknął, później jednak jakoś się przyzwyczaił. Gorzej było jednak, gdy wydostali się na step oświetlony przez księżyc: wzrok jego co chwila padał na konwulsyjnie wykrzywione twarze, na niewidzące, szkliste oczy wpatrzone w milczące obłoki. Najwięcej zwłok leżało w odległości kilkudziesięciu kroków od wzgórza - tworzyły tu cały wał. W tym właśnie miejscu Zulusi zatrzymali się, by rzucić inkusy, a szybkostrzelna broń obrońców zebrała wśród nich straszliwe żniwo.
Jarek z twarzą oblaną potem odsuwał zimne ciała - miał przy tym jakieś dziwne uczucie, coś niby zabobonny lęk. Nad stepem w chłodzie nocnym gęsta mgła tworzyła bezkształtne cienie, trawy szeleściły pod lekkim powiewem. Miał wrażenie, że to duchy zmarłych wracają do ciał i wiodą z nimi rozmowy w języku nie z tego świata. Niewiele brakowało, by szaleńczy strach sparaliżował mu ruchy, ale spojrzenie jego padło na Mosipo - od razu się uspokoił. Murzyn czołgał się spokojnie, tyle tylko zwracając uwagi na martwych, o ile zagradzali mu drogę, wyprzedził go więc już spory kawałek. Jarek dogonił go szybko, teraz już obaj razem skierowali się w stronę kolana, jaki strumień zataczał w stepie. Punkt ten znajdował się w dwukrotnie niemal większej odległości na południowy zachód, niż odległość dzieląca wzgórze od lasu na trasie, którą wycofywali się Zulusi. Niepodobna było odgadnąć, jak daleko od tego punktu znajduje się obóz Zulusów, Jarek jednak przypuszczał, że Zulusi trzymają się gromadą i nie interesują się zupełnie tą częścią stepu, tak odległą od placu boju.
Zatoczyli wielki łuk dokoła południowego - cypla wzgórza, na którym znajdował się obóz Portugalczyków. Szczęście im sprzyjało - drzemiący wartownik absolutnie ich nie zauważył. Od tej strony nie potrzebowali się już niczego obawiać, natomiast grożące ze strony Zulusów niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą. Jarek wiedział, że Zulusi mają niezwykle bystry wzrok, więc nie zaprotestował, gdy Mosipo zwolnił znacznie tempo: posuwali się naprzód powoli, dosłownie jak żółwie. Chwilami przestawali się czołgać i przywarowawszy czekali, czy nie usłyszą czegoś podejrzanego. Czołgając się oświetlonym przez księżyc stepem kryć się mogli tylko wśród traw; tu możliwości wykrycia ich były największe. Jarek wcale nie gniewał się o te przystanki - czołganie się z ciałem przyciśniętym do ziemi bardzo było wyczerpujące, a każdy przystanek oznaczał odpoczynek.
Miał wrażenie, że droga, jaką musieli przebyć do nieregularnego pasa krzaków, rozpoczynającego się o jakichś trzysta kroków od kolana potoku i ciągnącego się dalej brzegiem wody, nie ma wprost końca. Ale tu wreszcie dobrze byli ukryci przed oczyma ludzi zarówno z obozu, jak i od strony lasu. Jarek z rozkoszą rozprostował skulone plecy i pod osłoną krzaków biegł dalej wraz z Mosipo. Jeszcze miejscami trzeba było nieznaczny kawałek - jakąś przerwę wśród smug zarośli - przeczołgać się na brzuchu, lecz to już nie trwało długo.
Woda była tak rozkosznie chłodna, że Jarek w pierwszej chwili zanurzył w niej całą głowę, a potem dopiero zaczął pić. Chłonął orzeźwiający płyn długimi łykami, uparcie i bez wytchnienia, a obok Mosipo robił to samo. Doskonale ukryci wśród kolczastych gąszczy leżeli na brzegu potoku i nie mieli ochoty wracać. Po chwili jednak Jarek spojrzał w jasne niebo i przestraszył się: sierp księżyca stał tuż nad lasem.
- Musimy natychmiast wracać, lada chwila cały step będzie w cieniu - szepnął do Mosipo i zaczął pośpiesznie napełniać worek wodą.
Gdy i Mosipo zrobił to samo, ruszyli w stronę wzgórza. Przez szparę w krzakach dostrzegli cień lasu, który tymczasem pokrył już dwie trzecie terenu oddzielającego oba obozy.
- Przynajmniej będziemy mieć lepszą drogę - zauważył Mosipo - nawet oko najbardziej bystrego Matabela nie zauważy nas w tych ciemnościach, tym bardziej że i worki na wodę są ciemnej barwy.
Jarek chciał coś odpowiedzieć, lecz głos zamarł mu w gardle. Daleko przed nimi, w oświetlonej przez księżyc części stepu, rozległ się wrzask niezliczonych gardzieli. Gdy obaj chłopcy odwrócili w tę stronę wzrok, spostrzegli wyraźnie kilka biegnących postaci, a za nimi ścigającą ich gromadę prześladowców. Wszystko to działo się pod kątem prostym od kierunku drogi chłopców - za chwilę cała ta gromada znajdzie się między dwoma obozami.
- To Matabelowie! Gonią jakichś trzech białych! - rzekł Mosipo obdarzony znacznie bystrzejszym od Jarka wzrokiem.
- Białych? - krzyknął Jarek nie dbając o to, że Zulusi mogą go usłyszeć. - Musimy szybko biec im na pomoc!...
I nie czekając na odpowiedź Mosipo ruszył galopem ku ściganym ludziom. Ciążył mu bardzo worek z wodą, przeszkadzały w biegu oba rewolwery, ale nie mógł odrzucić ani jednego, ani drugiego. Jakiż był teraz zadowolony, że zabrał z sobą broń porucznika!
- Umiesz strzelać z rewolweru? - spytał biegnącego obok długim, lekkim krokiem Mosipo.
Ale Mosipo nigdy dotąd nie miał „krótkiej strzelby” w ręku.- To bardzo niedobrze, mogę liczyć tylko na siebie - westchnął Jarek zatrzymując się.
Dalej biec nie miało sensu, tak czy tak nie mogli przybyć na czas. Tymczasem Matabelowie zbliżyli się do ściganych na taką odległość, że mogli już zacząć rzucać inkusy, a Jarek wraz z Mosipo byli jeszcze o dobrych dwieście kroków. Trzej biali przypadli do ziemi jak ścigana zwierzyna, oszczepy przeleciały nad głowami, ale kiedy się podnieśli do dalszej ucieczki, odległość od pogoni znów była mniejsza.
W tym momencie zagrał kolt Jarka. Chłopak dla pewniejszego strzału lewą ręką podparł prawą - dwóch Murzynów zwaliło się na ziemię. Reszta z okrzykiem wściekłości przystanęła; zdumieni napastnicy rozglądali się wokoło.
Także i biali zatrzymali się na mgnienie oka, potem zaś ruszyli biegiem w stronę, skąd padły strzały.
- Hej tam, hola! Nie w tę stronę, za nami są Zulusi! - krzyknął na nich Jarek. - Biegnijcie na prawo w skos, na pagórek, tam są przyjaciele!
Miał wrażenie, że w odpowiedzi posłyszał jakiś okrzyk zdumienia, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Za plecami od strony lasu, rozległy się wrzaski wybiegających w step Zulusów. Grupa napastników, do której strzelał, postanowiła zaniechać pościgu i rozprawić się z tymi, co stanęli im w drodze. Równocześnie obudził się i obóz - ze wzgórza zagrzmiały wystrzały. Kule zagwizdały Jarkowi nad uchem, co wprawiło go w złość.
- Ładna historia! - irytował się pociągając za sobą Mosipo w lewą stronę, by ujść przed gromadą Matabelów. - Tego brakowało, by nas nasi ludzie postrzelili!
Z lasu odzywały się głucho stare kapiszonówki Zulusów, ale tym się bardzo nie przejmował. Znaleźli się między dwoma liniami ognia; najpoważniejsze niebezpieczeństwo zagrażało im ze strony gromady, która tak niespodziewanie ukazała się na stepie, lecz sama prawdopodobnie nie miała pojęcia o obecności swych towarzyszy w lesie. Grupa ta zbliżała się z każdą chwilą, dosięgnie ich nim zdążą dopaść pagórka.
Jeden kolt już był wystrzelany, drugi Jarek zachował na wypadek walki z bliska. Teraz żałował, że biorąc broń porucznika nie poszukał także naboi, ale nic już nie mogło zmienić sytuacji. Murzynów było co najmniej dwudziestu, całe szczęście, że Jarek nie miał czasu zastanawiać się, jak sobie poradzą z pozostałymi. Z bliskiej już odległości zabił dwóch napastników, resztę zaśładunków wpakował w naciskające na nich gęste kłębowisko ciał ludzkich. Na sekundę zrobiło się jakoś luźniej, ale tylko na sekundę. Potem już Jarek musiał uchylać się przed asagajami, chociaż z ciężarem na plecach niełatwo mu to przychodziło. Trzymając oba rewolwery za lufy bił ciężkimi kolbami po głowach nieprzyjaciół, jednak nie uchroniło go to przed ciosami. Jeden oszczep przejechał mu po włosach zdzierając kawałek ucha, drugi zdarł kurtę z ramienia wraz z kawałkiem skóry. Rany były lekkie, mimo to bardzo osłabiły zmęczonego chłopaka.
Nagle przybyła pomoc: owi trzej ludzie do niedawna ścigani przez Matabelów. Nie mieli karabinów - interwencja ich mogła przedłużyć walkę, ale nie rozstrzygnąć. Jarek ku szalonemu swemu zdumieniu rozpoznał w jednym małego łowcę słoni, stryja Martina, natomiast pozostałych dwóch nie znał. Obaj uzbrojeni byli w asagaję, natomiast stryj Martin walczył - skutecznie swą ciężką strzelbą na słonie, trzymając ją za lufę i używając jak maczugi.
Odwrócili się do siebie plecami tworząc w ten sposób małą wysepkę wśród powodzi czarnych ciał, walczyli z determinacją ludzi broniących własnego życia. Strzelanina na wzgórzu ucichła, za to od strony lasu odezwały się głośne okrzyki Zulusów pędzących na plac boju. Nie było ich widać w ciemnościach, lecz sądząc po głosach byli już niedaleko. Napastnicy odpowiedzieli im radosnymi okrzykami, potem ze zdwojoną energią uderzyli na maleńką grupkę, jakby chcieli skończyć z nimi jeszcze przed przybyciem współbraci, by nie dzielić się zwycięstwem.
Wprawdzie padło jeszcze kilku Murzynów, pozostało ich jednak tylu, że wypadało po trzech na jednego. Jarek bronił się już bardzo słabo, ręce wydawały mu się tak ciężkie, jak z ołowiu. Naraz głos de Piny tchnął w niego jakby nowe życie:
- Halo, Horyna! Trzymajcie się chwilkę jeszcze! Zaraz tam będziemy! - wołał porucznik.
Z głosu jego znać było, że pędzi, ile tchu w piersiach. Biegł na czele swoich Swahelów, lecz bał się strzelać, by nie trafić tych, którym śpieszył z pomocą.
- Hurra! - odkrzyknął Jarek i z nową energią odbił oszczep Matabela.
- Horyna... Jaki to Horyna? Czyżby Czech Horyna znad rzeki Vaalu?... - odezwał się za jego plecami zdziwiony Holender.
Ale chłopak nie miał już czasu udzielić mu odpowiedzi. Swahelowie wpadli jak burza i zatkniętymi na karabinach bagnetami uderzyli gwałtownie na Matabelów. Walka trwała krótko. Kilku Murzynów, którzy wyszli z niej cało, rozpierzchło się na wszystkie strony.
- Baczność, panie poruczniku! Tam idą Zulusi! - zwracał uwagę Jarek wskazując w ciemności.
- Wiem o tym, mój uciekinierze! Poczekaj, jeszcze sobie pogadamy - pogroził mu porucznik i dał swoim żołnierzom rozkaz otwarcia ognia.
Nie mogli mierzyć zbyt dokładnie, lecz kule bez wątpienia trafiły w cel, gdyż w gromadzie nadbiegających Zulusów odezwały się okrzyki bólu, potem oddział zaczął się cofać.
- Dlaczego uciekł pan z obozu, a do tego jeszcze z moimi rewolwerami? - irytował się porucznik, gdy spiesznym krokiem zdążali na wzgórze.
- Nie gniewajcie się na niego, panie - odezwał się mały Holender. - Gdyby nie jego pomoc, już byłoby po nas!
- Moja i Mosipo, stryju Martinie - sprostował chłopak.
- To pan jest stryj Martin, łowca słoni? - zdumiał się porucznik i wymienił własne nazwisko.
- Tak jest, panie poruczniku. A ten młody szaleniec chyba uciekł z farmy swego ojca... Bóg jeden wie, jak się tu dostał wynosząc skórę cało...
- Nie bardzo tam ona cała, stryju Martinie - uśmiechnął się Jarek. - Ale panie poruczniku, ja nie uciekłem z obozu - dodał zaraz rozżalony. - Poszliśmy tylko z Mosipo po wodę dla rannych... A pańskie rewolwery tylko sobie pożyczyłem. Myślałem, że położę je na miejscu zanim się pan obudzi...
- Ładna historia... a to ci nowiny - zdziwił się de Pina.
No i niesiecie tę wodę?
- Naturalnie, że niesiemy - odparł z dumą Jarek Horyna. Już miał na języku pytanie dla stryja Martina, ale nie stało mu czasu. Dobiegli do pagórka - wszyscy tu czuwali gotowi do obrony. Jarek pośpieszył przede wszystkim napoić spragnionego Pita. Potem worki z wodą oddali profesorowi, który - opatrzywszy im rany - ruszył z wodą do innych. Rany Jarka i Mosipo na szczęście były lekkie; Jarek oświadczył z dumą, że nawet przewiązywać ich nie warto. Zaraz potem chwycił broń i wyszukał sobie odpowiednie miejsce do nadchodzącej nocnej bitwy. Stryj Martin i jego towarzysze, otrzymawszy broń od porucznika, także pokładli się za wałem.
Jarek miał ochotę podczołgać się do stryja Martina, by zapytać go o Skalów, ale uwagę jego przykuły jakieś dziwne przygotowania tuż nad jego głową, w najwyższym punkcie wzgórza. Oświetlały je jeszcze ostatnie promienie księżyca; w bladym świetle Jarek zauważył, że de Pina, sierżant Zurara i obaj podoficerowie, Nunes i Branco, przywiązują do grubych, wbitych w ziemię kołków jakieś krótkie walce metalowe, z jednej strony zakończone grotem, z drugiej zaś długim, drewnianym prętem. Jedne z nich skierowane były końcem niemal pionowo w górę, inne pochylone w stronę lasu miej więcej pod kątem trzydziestu pięciu stopni. Właśnie żołnierze kończyli przygotowania, gdy ciemności spowiły całe wzgórze.
Jarek utkwił spojrzenie w stepie i przytaił oddech. Obóz ucichł - nawet ciężko ranni, napojeni do syta wodą, leżeli spokojnie lub spali. Obrońcy wzgórza z gotową do strzału bronią trwali bez ruchu wytężając wzrok i słuch. Księżyc zaszedł za las, blade obłoki nie rozjaśniały na tyle ciemności, by można było coś zobaczyć na dalszą odległość. Trzeba było liczyć raczej na słuch, ale i to nie na wiele się przydało, ponieważ w krzakach i w trawie szeleścił wiatr.
- Czas będzie, sierżancie! - rzekł porucznik.
Zurara zapalił zapałkę i przytknął ją do końca długiego, suchego pręta, potem zrobił to samo z prętami, które trzymali w rękach Nunes i Branco. Każdy z nich podszedł do jednego z walców skierowanych końcami w niebo i ostrożnie, z odpowiedniej odległości, przytknął płomień do zwisającego u dołu cienkiego sznurka. Zabrzmiały trzy głuche wybuchy, walce wystrzeliły w niebo wlokąc za sobą wąską, świetlistą smugę. W sekundę później wysoko w górze rozległy się trzy słabe huki i w punktach, gdzie kończyły się zygzakowate świetlne ślady zaczęły się rozwijać wachlarze olśniewającego białego światła. Przez chwilę wisiały w powietrzu, potem powoli spływały w dół, oblewając step jasnym blaskiem.
- Tam są! - zawołał stryj Martin otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia na widok rakiet oświetlających. - Strzelajmy szybko, zanim światło zgaśnie!
Atakujący Zulusi byli zaledwie o parę kroków od wzgórza. Czarni wojownicy przystanęli zmieszani wpatrując się w bezgranicznym zdumieniu w trzy opadające nad ich głowami słońca. Jasno było jak w dzień, każda kula musiała trafić w cel.
- Nie! Poczekajcie, nie strzelajcie jeszcze! - stanowczo odpowiedział na wezwanie Martina profesor. - Poruczniku de Pina, niech pan wystrzeli na Murzynów kilka kolorowych rac!
- Dobrze, panie profesorze, możemy spróbować - zgodził się porucznik.
Na jego rozkaz żołnierze zapalili lonty sześciu rakiet skierowanych pod kątem na las. Czerwone węże pełzły nad głowami obrońców niosąc w stronę napastników ogniste kule najwspanialszych barw. Niebieskie, czerwone i zielone race z trzaskiem pękały bezpośrednio w szeregach Zulusów, zasypując struchlałych z przerażenia Murzynów snopami iskier.
- Niebo się wali! Gwiazdy spadają! Biali indżangowie ściągnęli je na ziemię!... Uciekajmy!...
Pojedyncze początkowo okrzyki zlały się po chwili w jeden szaleńczy ryk zgrozy. Czarne szeregi zakołysały się, jakby natrafiły na jakąś przeszkodę, potem rozbiły się na drobne grupy rozpaczliwie uciekające do lasu. Wybuchające nad głowami Murzynów coraz to inne rakiety zwiększały jeszcze zamieszanie, nagliły do nieustannego pośpiechu. Gdy w chwilę później magnezowy ładunek rakiet oświetlił z wysokości kilkuset stóp cały teren, ani jednego żywego Zulusa nie było na stepie.
- Pojęcia nie mam, skąd się ta skrzyneczka rakiet sygnałowych wzięła wśród naszego bagażu! Obojętne, kto ją tam wstawił, ale niech będzie błogosławiony za to - rzekł de Pina do profesora. - Bo tego drugiego ataku już byśmy nie odparli...
Profesor promieniał wprost z radości i nieustannie poklepywał porucznika z uznaniem po ramieniu. Był szczęśliwy, że pozbyli się Zulusów bez ponownego przelewu krwi i powtarzał to stale. Zresztą uważał zawsze, że metody jego ziomków - kolonizatorów - wobec Murzynów są stanowczo zbyt ostre i bezwzględne, a czasami wręcz nieludzkie.
Na stepie przemykały powoli czworonogie, nieśmiałe cienie - powracały do przerwanej uczty. Ale naraz zerwały się do ucieczki. Z trawy zaczęły podrywać się drobne, żółte płomyki.
- Spójrzcie, step się pali! - krzyknął Pit oprzytomniawszy nieco po niesamowitym wrażeniu, jakie wywarły na nim ognie sztuczne.
To dopalające się rakiety zapaliły wyschniętą trawę. Pożar szerzył się z zastraszającą szybkością.
- Och, nie ma niebezpieczeństwa, wiatr wieje na las - rzekł spokojnie porucznik.
Ale za radą doświadczonego łowcy słoni, kazał wyciąć trawę wokoło pagórka. Wszyscy, kto tylko nóż mógł utrzymać w dłoni, nie wyłączając profesora, zabrali się żwawo do roboty; nie minął kwadrans a już cały obóz otoczył ponad pięćdziesiąt stóp szeroki pas - nagiej ziemi. Ogień tymczasem przerzucił się poza wąski potok i zaczął lizać pierwsze drzewa lasu. Niewiele tam jednak znalazł żeru, ponieważ większość drzew tak była przesycona wilgocią z okresu często padających deszczów, że oparła się płomieniom. Tylko mniejsze akacje o rozłożystych koronach, których drewno szybko wysycha, zapaliły się i zamieniły w potężne pochodnie oświetlające całą okolicę.. Ogromne chmury dymu przesłoniły niebo, ale wiatr odganiał je od obozu i nawracał tam, skąd przyszły.
- No, teraz ogień zmusi Zulusów do jeszcze większego pośpiechu - zauważył z zadowoleniem stryj Martin przypatrując się wraz z porucznikiem pożarowi lasu ze szczytu pagórka.
- Ma pan rację - zgodził się de Pina. - Przypuszczam, że teraz już ostatecznie dadzą nam spokój!
24. Nawet najlepsi przyjaciele muszą się rozstać
Świtało, gdy utrudzeni, lecz bezpieczni już obrońcy pagórka zasiedli wokół ogniska obozowego, na którym gotowała się kawa i piekły wielkie kawały mięsa. Szalejący w dżungli ogień zniknął już gdzieś daleko, pozostawiając po sobie tylko dymy na horyzoncie.
Jarek już w nocy parokrotnie próbował zagadnąć stryja Martina, ale zawsze jakoś się to nie udawało; teraz postanowił ostatecznie, że musi już cel osiągnąć. Miał wrażenie, że mały łowca słoni unika go rozmyślnie i celowo. I teraz także stryj Martin siedział wraz z obu białymi, z którymi przyszedł, po drugiej stronie ogniska. Jarek podniósł się, obszedł ogień wokoło i stanął bezpośrednio przed małym Holendrem.
- Teraz już mi się pan nie wykręci, stryju Martinie - zagadał żywo. - Niechże mi pan wreszcie powie: gdzie są obaj Skalowie?
Martin, zaciągając się z rozkoszą dymem z otrzymanego od porucznika cygara, z udanym zdziwieniem uniósł w górę brwi.
- Skalowie?... - zapytał przeciągle. - Masz na myśli kupca Skalę znad rzeki Vaal i jego syna? O tej porze najprawdopodobniej siedzą w domu przy śniadaniu - jeżeli nie ruszyli znowu gdzieś w świat. Wiesz przecież, że kupcy to naród włóczęgów. - I zadowolony zaciągnął się dymem z cygara, po czym spojrzawszy w zdumioną twarz chłopca mrugnął na niego filuternie.
- Jak to? - wybuchnął Jarek, który niemal zaniemówił z wrażenia. - Więc oni w ogóle nie byli w niewoli u Zulusów?
- Ale owszem, byli... Tylko że stary Martin ich sprawę załatwił zupełnie przyzwoicie, mój chłopcze - odpowiedział spokojnie myśliwy.- Mo, teraz już nic nie rozumiem - odparł zmieszany Jarek rozglądając się bezradnie wokoło, jakby szukając u innych wyjaśnienia.
Ale Mosipo i Pit, podobnie jak profesor i porucznik, mieli zdziwione miny.
- To bardzo prosta sprawa, panowie. Obecni tu moi towarzysze, pan John Rodgers i jego bratanek, pan Ted Rodgers, najlepiej wam sami o tym opowiedzą!
Wyjaśnienie było w istocie zupełnie proste. John Rodgers wraz z bratankiem szukał w okolicach Johannesburga złota, ale nie wiodło mu się. Ktoś wygadał się w jego obecności, że w kraju Maszonów nad rzeką Gwelo jest bardzo wiele złota, więc obaj mężczyźni wybrali się w te okolice, chociaż nie znali zupełnie stosunków i nie wiedzieli, jak wrogą postawę wobec obcych zajmują Matabelowie. Nie znaleźli złota, lecz zaatakowani w nocy przez bardzo silny oddział Zulusów - dostali się do niewoli. Zulusi poprowadzili ich do Bulawajo, do króla Lobenguli. Starszy Rodgers kiedyś przez czas dłuższy bawił w Natalu i tam nauczył się języka Zulusów. Podczas drogi udało mu się podsłuchać urywki prowadzonych przez czarnych wojowników rozmów; wtedy dopiero dowiedział się, dlaczego właściwie wzięto ich do niewoli.
Zulusi prowadzili dla Lobenguli w darze od króla Keczwaja dwóch innych białych, lecz tym udało się pewnej nocy uciec. Wprawdzie gdy tylko ucieczkę wykryto, Murzyni puścili się za nimi w pogoń, ale zbiegowie szczęśliwie dotarli na tereny portugalskie, gdzie już Zulusi nie odważyli się ich ścigać. Sami natomiast znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Nie mieli odwagi wracać do Keczwaja, wiedzieli bowiem, co ich tam czeka, gdyby król dowiedział się, że jeńcy im uciekli. Nie próbowali także iść do Lobenguli, ponieważ spotkawszy po drodze oddział jego wojska, pochwalili się swymi więźniami. Czas jakiś więc kręcili się po okolicy i wtedy właśnie wpadli na obozowisko poszukiwaczy złota. Byle tylko biali, a jacy - to rzecz obojętna - powiedzieli sobie i w miejsce obu Skalów zagarnęli Rodgersa i jego bratanka. Wprawdzie starszy Rodgers starał się wytłumaczyć Lobenguli ich podstęp, ale król nie zwrócił uwagi na jego słowa i zaraz odesłał obu Rodgersów z silnym oddziałem wojowników do Bazizulusów, w prezencie dla Ohama.
- Ale mnie ten stary chytrus, Lobengula, ani słowem nie wspomniał, że to o innych jeńców chodzi, i odesłał mnie w ślad za nimi - Martin przerwał nagle opowiadanie Rodgersa. - Poszedłem, chociaż niewiele sobie po tym obiecywałem. Przypuszczałem zresztą, że obaj Skalowie dawno już znaleźli się w żołądku Ohama.
- Mosipo też tak uważał, kiedy Liszanakaja opowiadał o tym w jaskini lwów - odezwał się młody Murzyn.
- Ale mnie nic nie powiedziałeś!- wyrzucał mu Jarek.
- Obiecałem iść razem z tobą i chciałem wytrwać do końca. Zresztą nie wiedziałem, czy jeńcy żyją jeszcze czy też nie, miałem tylko obawy, że już ich tymczasem Zulusi zjedli. Często tak robią.
- Ładne obyczaje - otrząsnął się porucznik. - Ale teraz niech nam pan opowie - zwrócił się do łowcy słoni - jak panu się u Bazizulusów wiodło?
- Nie mam się czym chwalić - skrzywił się Martin. - Uwierzyłem temu staremu łotrowi Lobenguli i naiwnie jak jagnię wlazłem w pułapkę. No, ale ja sobie jeszcze z nim kiedyś pogadam!... Gdy dotarliśmy do Imabare, nie zastaliśmy Ohama: jak dowiedziałem się później, pociągnął na wyprawę przeciwko Basengom. Lecz jego zastępca wiedział o wszystkim doskonale.
- Lobengula wysłał mu dymem wiadomość od razu, gdy tylko pan odszedł - wtrącił Mosipo w języku angielskim wysłuchawszy opowiadania myśliwego.
- Powinienem się był tego spodziewać - pokiwał głową Martin. - Schwytali mnie po prostu, związawszy ręce i nogi cisnęli do tych oto dwóch dżentelmenów, mimo iż miałem przy sobie królewskie kiri i przyprowadzili mrtie dwaj zaufani ludzie króla. Prawdopodobnie miałem wraz z obu Rodgersami stanowić główną potrawę na uczcie, jaką Oham zamierzał wydać na cześć odniesionego zwycięstwa, nie wiem... Faktem jest, że nie czekaliśmy na to. Pewnej nocy pozbywszy się pęt i przydusiwszy trochę straże ruszyliśmy łódką po rzece Angua. Lecz nie jest ona spławna na całej swej długości; kiedy wreszcie znaleźliśmy się nad progami, gdzie już nie można było przenieść czółna, nie pozostało nam nic innego jak iść dalej lądem. Kierowaliśmy się w stronę portugalskiego Mozambiku, lecz Murzyni wykryli nasze ślady. Resztę już wiecie. Wdzięczny jestem tobie, Horyno, i tobie, czarny książę, za ratunek. Przypuszczam, że i moi towarzysze są tego samego zdania!
Obaj Rodgersowie głośno wyrażali swą wdzięczność, starszy wyciągnął do Jarka rękę, lecz zamyślony chłopak nawet tego nie zauważył.
- Więc właściwie goniliśmy cienie - rzekł z goryczą. - I wszystko to, co zrobiliśmy, na nic się nie przydało!- Bardzo się pan myli, drogi przyjacielu z Czech! - żywo zaprotestował profesor kładąc rękę na ramieniu zgnębionego chłopca. - Dis aliter visum, bogowie zdecydowali inaczej, powiedziałby Rzymianin. Lecz to wcale nie pańska wina i fakt ten w niczym nie umniejsza pańskich zasług. Pan i pańscy dwaj przyjaciele potrafiliście dokonać rzeczy wprost nieprawdopodobnej: bez żadnej pomocy i niemal bez broni przeszliście przez całe państwo Matabelów, dokąd nie ośmieliła się wyruszyć dotychczas nawet dobrze uzbrojona wyprawa. Wyszliście zwycięsko z całego szeregu niebezpiecznych sytuacji, zdobyliście nieocenione wprost doświadczenie, które pasuje was, młodych chłopców, na dojrzałych mężczyzn!
- Profesor ma rację! Niech się pan nie martwi, że nie udało się panu oswobodzić Skalów - wtrącił de Pina. - Tak czy tak są bezpieczni w domu, a pan przeszedłszy szczęśliwie przez kraj nieprzyjaciela także szczęśliwie do domu wraca. A co do zdobytego doświadczenia i wartości, jakie ma dla pana, to zgadzam się całkowicie z profesorem. Przekonany jestem, że na ojcowskiej farmie w domu nad Vaalem nawet w ciągu dwudziestu lat nie przeżyje pan ani połowy takich wrażeń, jakie były waszym udziałem w ciągu tych dwóch miesięcy w kraju Matabelów!
- Nie wiem wprawdzie, jakie przeżywaliście przygody - dodał stryj Martin - ale wnosząc z tego, jak dzielnie poczynaliście sobie wczoraj pędząc nam na pomoc, uważam, że wyrośliście na dwóch dzielnych zuchów!
Wobec sypiących się zewsząd pochwał czoło Jarka rozchmurzyło się, lecz po chwili serce chłopca znów ogarnął smutek. Stryj Martin postanowił, że przejdzie granicę pobliskiego Mozambiku zabierając Jarka z sobą, by odprowadzić go do domu. Droga ta była najbezpieczniejsza, tym bardziej że i profesor miał zamiar część swych zbiorów, wraz z lekko rannymi żołnierzami odesłać pod opieką stryja Martina. Po przejściu blisko już leżącej granicy będą szli przez bezpieczne tereny, zamieszkałe przez Basengów, Maruwiów i Baruów, podlegających portugalskiemu gubernatorowi. Droga ta powiedzie północnym brzegiem Zambezi aż do ujścia, gdzie łatwo znajdą jakiś statek przybrzeżnej żeglugi handlowej, który odwiezie ich do zatoki Delagoa. A stamtąd już niedaleko do Potchefstroomu, przez zamieszkałe i administrowane przez białych tereny.
Początkowo profesor miał ochotę zabrać się także z nimi, ale gdy mały Liszanakaja opowiedział mu, że w górach Hunjan są jaskinie, a w nich bardzo wiele kości, i gdy dowódca oddziału Maszonów informację tę potwierdził, zdecydował, że pójdzie dalej z wyprawą.
- Czyż nie dosyć już panu tej kości znalezionej nad brzegiem Zambezi? - zdziwił się de Pina.
- Cóż, kiedy ona nie jest cała, kiri rozbiło ją na kawałki - odparł ze smutkiem profesor Cavedo.
- Ale pozbieraliście wszystko wraz z młodym Czechem! Pamiętam, że siłą musiałem was od niej oderwać, by was Zulusi nie pozabijali! - przypomniał porucznik.
- Pozbieraliśmy, to prawda - westchnął profesor - ale to już nie jest to samo, drogi panie poruczniku! Choćbym nawet poskładał i posklejał ją najstaranniej... Uczeni to ludzie bardzo podejrzliwi, zaraz postawią mi zarzut, że skonstruowałem ją z jakichś różnych kości. Nie, to na nic, muszę mieć piękną, całą czaszkę małpoluda. Przypuszczam, że znajdę ją w górach Hunjan!
Profesorowi towarzyszyć mieli Maszoni z Liszanakaja, gdyż droga ich prowadziła w jednym kierunku. Przyłączył się także do nich Mosipo, któremu dowódca Maszonów obiecał, że jego naczelnik zagwarantuje mu odpowiednią opiekę aż do granic państwa Bamangwatów. W ten sposób Mosipo znacznie wcześniej mógł dotrzeć do własnego kraju, niż gdyby nadal towarzyszył Jarkowi.
- Widzę, że wszyscy mnie opuszczacie! - westchnął Jarek ze smutkiem.
- O nie, baas, ja idę z tobą - zaczął go gorąco zapewniać Pit, na co chłopak odpowiedział mu uśmiechem.
- Mój drogi Hory no, nawet najlepsi przyjaciele muszą się w końcu rozstać - dodał porucznik wstając i przeciągając kości. - Takie już jest życie!
Czekał ich jeszcze smutny obowiązek: pogrzebać wielu zabitych. Pogrzeb odbył się od razu, nad grobem oddano salwę honorową. Potem porucznik zarządził zbiórkę całego oddziału biorącego udział w obronie obozu i w krótkich słowach podziękował wszystkim za dzielną postawę. Ci którzy bili się najdzielniej - a do nich porucznik zaliczył kilku Maszonów wraz z dowódcą, Jarka, Mosipo i Pita - zostali odznaczeni srebrnym medalem za waleczność. Murzynom, ponieważ nie nosili kurtek, zawiesił je porucznik na łańcuszkach na szyi, Jarkowi zaś wraz z wstążką o barwach królestwa Portugalii przypiął medal na piersi.
Pit nosił się z szaloną dumą i nieustannie z podziwem spoglądał na srebrny pieniążek lśniący na jego potężnej, czarnej piersi. Odznaczenie sprawiło też wielką radość Jarkowi i Mosipo; tylko biedny mały Liszanakaja kręcił się nieustannie z wyraźnie zasmuconą twarzyczką.
- Chodź no tu, maleńki, dam i tobie coś, chociaż się jeszcze nie rozstajemy - rzekł poczciwy profesor widząc żałość malca. Grzebał chwilę w swoich bagażach, wreszcie wydobył mały, mosiężny kompas. - Masz tu za to, że powiedziałeś mi o tych jaskiniach, w których są kości - rzekł podając zdumionemu Liszakowi kompas. - Widzisz, o, ta kręcąca się igła zawsze swym niebieskim końcem wskazuje jeden kierunek. Chociaż będziesz ją obracał jak zechcesz, wskaże ci rzekę Zambezi. I zawsze zaprowadzi cię do domu, czy w dzień, czy w nocy, czy będzie świeciło słońce, czy gwiazdy, czy nawet niebo pokryją chmury.
Liszanakaja nieśmiało wziął kompas i położył go sobie na dłoni, a po chwili już zapomniał o wszystkim, nawet o Tumbilim. Wykręcał ciągle kompas na wszystkie strony, by sprawdzić, czy „człowiek, który rozmawia z kośćmi” mówił prawdę twierdząc, że igła wskazuje stale ten sam kierunek. A ponieważ tak było istotnie, Murzynek nie mógł opanować zdumienia, jaka to mądra, kręcąca się igła, że zawsze wie, gdzie znajduje się Wielka Rzeka. Raz po raz biegł pochwalić się swym skarbem do Jarka, do Mosipo, do Pita i do Maszonów, którzy wyszli cało z bitwy na wzgórzu.
Krążący wśród przygotowującego się do wymarszu obozowiska profesor uśmiechał się poczciwie widząc, jaką radość sprawił czarnemu dzieciakowi, wreszcie przystanął obok Jarka i Mosipo.
- Zauważyłem, że zainteresował pana mój wykład o pochodzeniu człowieka, młody przyjacielu - zaczepił chłopca.
- Bardzo, panie profesorze - odpowiedział Jarek szczerze. - Żałuję, że nie mam odpowiednich książek, z których mógłbym się czegoś więcej o tym dowiedzieć.
- Doskonale, na to znajdzie się rada - odpowiedział wyraźnie ucieszony uczony. - Przypadkowo mam z sobą angielski przekład świetnej książki, którą przed jedenastu laty napisał mój uczony przyjaciel Haeckel. Nosi ona tytuł Historia naturalna stworzenia, a przeznaczona jest nie dla fachowców, lecz dla ludzi interesujących się tą dziedziną wiedzy. Jestem przekonany, że pan przeczyta ją z wielką przyjemnością. Dostanie ją pan zanim się rozstaniemy.
Ucieszony Jarek dziękował mu gorąco, ale profesor już zwrócił się do Mosipo:
- A wy, mój czarny przyjacielu, wybieracie się do domu, by zasiąść na tronie swoich przodków - zaczął uroczyście, na co Mosipo bez słowa skinął głową. - Nie wiem, czy uda wam się to, czy też nie, w każdym razie życzę wam pełnego powodzenia. Pamiętajcie jednak: niech będzie przeklęty każdy, kto w naród swój wnosi zarzewie walki bratobójczej, nie starajcie się także zdobyć władzy drogą gwałtu. A jeżeli kiedyś obejmiecie rządy, kierujcie się zawsze zasadą, jaką zaszczepiał Anchizes Eneaszowi, królowi Rzymian: parcere subiectis et debellare superbos, oszczędzaj słabych a upokarzaj dumnych!
- Wspaniale! - z uśmiechem odezwał się de Pina, który właśnie podsunął się cicho. - I żeby pan mógł to skutecznie przeprowadzić, dostanie pan ode mnie karabin magazynkowy „Winchestera, a do niego tyle naboi, ile tylko będzie pan mógł udźwignąć!
Mosipo z pełnym radości uśmiechem dziękował mu serdecznie. Ale profesor zmarszczył brwi.
- Dam i ja wam coś na pamiątkę, lecz będzie to rzecz znacznie użyteczniejsza niż ta mordercza broń. - Odszedł do swych walizek i po chwili wrócił niosąc duży, srebrny zegarek. - Wiecie, przyjacielu, co to? - zapytał Mosipo podsuwając mu tarczę zegara przed oczy.
Młodemu Murzynowi namiętne pragnienie zabłysło w oczach.
- Mosipo wie, co to jest - odparł z powagą. - Te małe kawałeczki metalu - pokazał na wskazówki - odmierzają czas tak samo, jak to robi księżyc i gwiazdy na niebie. Mosipo wie także, jak na nie patrzeć, by to zrozumieć!
- Świetnie! - pokiwał głową uczony. - To jest wasze. Czas władcy nie do niego należy, a do jego poddanych. Musi więc umieć go sobie rozsądnie rozplanować. Tego zaś bez zegarka zrobić się nie da. Dlatego też daję wam ten zegarek w prezencie i jestem przekonany, że lepiej się wam przysłuży niż karabin porucznika. A zawsze, ilekroć przy pracy spojrzycie na niego, przypomnijcie sobie, że: salus populi suprema lex, szczęście ludu jest najwyższym prawem! I pomyślcie, że są biali, którzy siłę swoją widzą nie tylko w karabinach, którzy szanują w was odwiecznych władców tego lądu.Mosipo w prostych słowach wyraził swą wdzięczność i schował w fartuszku zegarek z taką pieczołowitością, że profesor był najzupełniej zadowolony.
Niebawem wyprawa ruszyła, pragnąc opuścić jak najprędzej krwawe pobojowisko.
Szli powoli, ponieważ wszyscy byli zmęczeni, a przy tym trzeba było nieść ciężko rannych; do zmroku jednakże zrobili dobrych parę mil. Rozłożyli się obozem w otwartym stepie - noc przeszła spokojnie, zdrowy sen pokrzepił wszystkich.
Idąc dalej w kierunku rzeki Angua dotarli przed południem do jej zachodniego brzegu. Łatwo przeszli ją w bród i w południe rozbili obóz na jej wschodnim brzegu, gdzie już Bazizulusów w ogóle nie było. Obiad stanowił ich ostatni wspólny posiłek; mimo iż profesor kazał dla poprawienia humorów podać kompoty, czekoladę i dwie butelki wina, nastrój był wyraźnie posępny. Długo jeszcze po jedzeniu siedzieli przy filiżankach z herbatą - nikt nie mógł zdobyć się na danie hasła do dalszej drogi.
- Trudno, nawet najlepsi przyjaciele muszą się wreszcie rozstać! - rzekł stryj Martin podnosząc się energicznie. - Nikt na to nie ma ochoty, muszę więc zrobić to pierwszy!
Pożegnanie rozpoczął od profesora, potem obszedł wszystkich bez różnicy członków wyprawy i podawał im rękę, z wyjątkiem, oczywiście, tych, którzy mieli iść z nim razem. Tymczasem porucznik skompletował oddział, który miał towarzyszyć Martinowi i Jarkowi. W skład jego wchodziło dwudziestu tragarzy niosących zbiory profesora oraz dwunastu, przeważnie lekko rannych żołnierzy, nad którymi objął dowództwo doświadczony sierżant Zurara.
Mosipo pożegnawszy się już ze stryjem Martinem nagle coś sobie przypomniał i zawrócił:
- Bardzo chciałbym wiedzieć, co się stało z tym małym konikiem, który wyniósł nas wówczas z wąwozu, gdzie zabito białego księcia - zapytał z pełnym szacunkiem.
Stary łowca słoni spochmurniał i machnął tylko ręką.
- Biedny Tom! - rzekł smętnie. - Tyle ze mną odbył podróży... Byliśmy razem nawet nad Zambezi i nigdy nic mu się nie stało, a w tym podłym gnieździe Imabare ucięła go mucha tse-tse. W tydzień już było po nim. Bądź pewny, że inaczej bym się z nim nie rozstał, nigdy nie próbowałbym ucieczki bez niego!
Jarek tymczasem pożegnał się ze wszystkimi, także z obu poszukiwaczami złota, którzy postanowili pójść razem z Maszonami do ojca Liszanakai, szukać szczęścia nad rzeką Hunjan.
Lecz na ostatnie, najtrudniejsze pożegnanie wciąż jeszcze nie mógł się zdobyć. Trzymał za rączkę małego Murzynka, którego twarzyczka krzywiła się podejrzanie, a drugą ręką karmił łakomczucha koczkodana. Schował dla niego przy obiedzie kawałek czekolady, nawet herbatę pił gorzką, by dla małpki zachować kawałek cukru.
- Hej tam, Horyna, masz zamiar zostać tutaj sam? - wołał zniecierpliwiony stryj Martin, gotowy już wraz z całym oddziałem do wymarszu.
- Nie ma rady, mój Liszaczku, musimy się pożegnać - westchnął Jarek wyciągając rękę z uścisku malca. - Nie będziesz chyba płakał?... - Pomyśl, co by powiedzieli na to wojownicy twego ojca? Gotowi jeszcze przestać wierzyć, że to ty zabiłeś słonia! Będą się z ciebie śmiali, a wraz z nimi wszyscy chłopcy z całego kraalu Czininga! - Pochylił się nad nim, a dzieciak zarzucił mu rączki na szyję.
- Musisz mi obiecać, że przyjdziesz mnie kiedyś odwiedzić! - prosił malec dzielnie przełykając łzy.
Jarek uśmiechnął się i gorliwie skinął głową. Sam był tak wzruszony, że musiał dobrze panować nad sobą, by się nie zdradzić.
- I ty także możesz mnie odwiedzić, jak będziesz większy. Masz teraz zaczarowaną igiełkę, którą dostałeś od „człowieka, co rozmawia z kośćmi”, już ona cię do mnie zaprowadzi. Wystarczy, byś szedł stale w kierunku jej białego końca! - zapewniał małego przyjaciela.
Perspektywa wędrówki według wskazówki czarodziejskiego aparatu rozweseliła trochę malca. Rozluźnił uścisk drobnych ramionek na szyi Jarka, na buzi jego zjawił się uśmiech.
- Przyjdę, na pewno przyjdę! I Tumbili przyjdzie razem ze rana! - obiecywał klaszcząc radośnie w ręce.
Jarek uśmiechał się, ale gdy spojrzał na Mosipo, twarz jego znowu okryła powaga. Z wyciągniętą ręką podszedł do przyjaciela.
- Bywaj zdrów, Gergi, życzę ci szczęśliwej drogi - mówił serdecznie młody Murzyn. - Mosipo nigdy o tobie nie zapomni! Przeżywaliśmy razem dobre i złe chwile, dni i tygodnie sypialiśmy obok siebie, ramię w ramię walczyliśmy razem przeciwko wspólnemu wrogowi. Mosipo nie wie jeszcze, czy zostanie naczelnikiem swego ludu, ale jeżeli tak się stanie, zawsze będzie przyjacielem białych ludzi, którzy byli jego przyjaciółmi.
Jarek łykał łzy ściskając rękę czarnego przyjaciela, głosu nie mógł wydobyć z gardła.
- Życzę ci wiele szczęścia w twoim przedsięwzięciu... Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś dla mnie, Mosipo! - wykrztusił wreszcie. - Obiecaj mi jedno: jeżeli ci się w kraju nie powiedzie, przyjdziesz do nas na farmę i będziesz tam żył razem z nami!...
Murzyn uśmiechnął się, bez słowa skinął głową i raz jeszcze uścisnął rękę przyjaciela.
Oba oddziały ruszyły. Większy, z profesorem na czele, szedł na wschód, w góry Hunjan, mniejszy, w którym znajdował się Martin, Jarek i Pit, wzdłuż rzeki Angua wprost na północ, nad wielką rzekę Zambezi. Jeszcze chwilę oba oddziały łączyły wykrzykiwane pozdrowienia, wnet jednak odległość i tę więź zerwała.
Mijali zakręt rzeki - Jarek obejrzał się raz jeszcze i dostrzegł już tylko jedną sylwetkę. Stała bez ruchu na niskim pagórku, maleńka z tak znacznej odległości... Na tle jasnego błękitu nieba rysowała się wyraźnie, jak czarny cień. To Mosipo wzniesioną w górę dłonią przesyłał mu ostatnie pozdrowienie...
KONIEC
„KB”