carolyn hart morderstwo wedlug agathy christie

CAROLYN G. HART



MORDERSTWO WEDŁUG

AGATHY CHRISTIE



(Tłumacz: JOLANTA BARTOSIK)





Ku czci Agathy Christie,

Autorki najlepszych kryminałów na świecie.



Dziękuję Barbarze D’Amato i Malice Domestic Mystery Convention za zgodę na wykorzystanie fragmentów “Szukamy skarbu z pomocą Agathy Christie”, napisanej przeze mnie i Barb dla Malice Domestic I, w kwietniu 1989.

Dziękuję też Dorothy Cannell za to, że podzieliła się ze mną swoimi wspomnieniami z przyjęć pod gołym niebem; to ona podsuneła mi pomysły takie jak rzut kokosem czy łowienie z zawiązanymi oczami przedmiotów pływających w wodzie.



Osoby


neil C. bledsoe

Sarkastyczny, błyskotliwy, niesympatyczny; nieokrzesa­ny krytyk szukający guza.


Victoria shaw

Obdarzona cichym głosem, uprzejma kobieta, która nie zapomniała i nigdy nie zapomni.


henny brawley

Niezwykła czytelniczka kryminałów; niecierpliwie czeka na konferencję, na której chce pokazać wszystkim, jak wie­le wie o Agacie Christie.


kathryn honeycutt

O nikim nie chce myśleć źle; nawet o swoim bratanku, Neilu Bledsoe.


john border stone

Z niecierpliwością czekał na konferencję, która całkowi­cie odmieniła jego losy.


annie laurance darling

Właścicielka najlepszej na wschód od Atlanty księgarni z kryminałami; pełna życia, uczuciowa, zdecydowana.


ingrid smith

Wspaniała sekretarka Annie, pomagająca jej w prowa­dzeniu księgarni “Śmierć na żądanie". Zawsze cierpliwa, czasem zgryźliwa.


laurel darling roethke

Radosna, pełna niespodzianek, denerwująca teściowa Annie. Tym razem pełna entuzjazmu.


emma clyde

Znana autorka kryminałów, mieszkająca na Bro-ward's Rock. Podejrzewano ją o popełnienie prawdziwego morderstwa.


natalie marlow

Autorka “Tymi schodami w dół". Niezręczna, drażliwa, błyskotliwa. Jak gwałtowny jest jej gniew?


frank saulter

Komendant policji. Zamyślony, szczery, zmartwiony.



vince ellis

Młody i energiczny redaktor “Island Gazette".


barb

Sekretarka “Poufnych zadań", agencji udzielającej do­brych rad, kierowanej przez Maxa Darlinga.


nathan hillman

Dyrektor naczelny i redaktor w wydawnictwie Hiliman Housc; stracił kogoś więcej niż tylko cenioną autorkę, kie­dy Pnmela Gerrard Davis wzięła ślub z Neilem Bledsoe.


derek davis

Winą za śmierć matki obciążał Bledsoe'a.


margo wright

a », iiiku literacka. Nigdy nie zapomni tego, co zrobił jej HIptInne,


max darling

Opanonowany, zrównoważony mąż Annie. Mężczyzna dojrzały i piekielnie seksowny.


fleur calloway

Dlaczego przestała pisać? Neila Bledsoe nie chce wi­dzieć na oczy.


james bentley

Uczestnik konferencji. Przed księgarnią “Śmierć na żą­danie" widział osobę, która strzelała, ale nie potrafił podać jej rysopisu.


billy cameron

Zastępca komendanta policji Saultera. Konferencja przysporzy mu wielu kłopotów.


lady gwendolyn tompkins

Razem z Annie organizuje konferencję. Jest aktualnie panującą w Anglii królową kryminałów. Żwawa, mądra, nie­poskromiona.


ed merritt

Kierownik hotelu. Żąda, żeby te bezsensowne morder­stwa wreszcie się skończyły!


brice willard posey

Napuszony prokurator okręgowy. Nie potrafi się porozu­mieć z lady Gwendolyn.


jean reinhardt

Tak wspomina książkę Stone'a, której żaden wydawca nie chciał wydać: “wszystkim obcinał stopy!"


duane webb

Przyjaciel Ingrid. Powiedział Bledsoe'owi, żeby się odwalił.


terry abbott

Mówi, że Stone miał tylko jeden problem: brakowało mu talentu.



I


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Strzeż się twarzy pełnej fałszu,

Nie można ufać nikomu w tym cichym miejscu



W wielkim umyśle rodzą się wielkie myśli. Neil Bledsoe był o sobie dobrego mniemania. Pomysł, który całkiem nieocze­kiwanie przyszedł mu do głowy, był doskonały i mógł się przyczynić do rozwiązania wszystkich jego problemów.

Gdzie się, u diabła, podziała ta broszurka? Zniecierpli­wiony, Bledsoe wysypał na podłogę całą zawartość kosza na śmieci. Nie zwracał uwagi na popiół z cygar ani zgniecione w kulki kartki maszynowego papieru. Wreszcie znalazł to, czego szukał, i rozprostował pomięte strony. Dobry papier, porządny druk - nie poskąpiono pieniędzy. Na pierwszej stronie znalazł potrzebne informacje:


Konferencja ku czci Agaty Christie.

Zorganizowana z okazji setnej rocznicy urodzin Agaty Christie,

najlepszej autorki powieści kryminalnych,

odbędzie się w dniach 9-15 września w Palmetto House

na Broward’s Rock Islan w Karolinie Południowej

Organizatorkami konferencji są:

Współczesna królowa angielskiej powieści kryminalnej,

Lady Gwedoluyn Tompkins,

Oraz właścicielka księgarni “Śmierć na żądanie”,

Annie Laurance Darling


Przyjadą wszyscy: te cholerne pisarki, redaktorzy, agenci literaccy i zniewieściali faceci, pisujący żałosne powieści detektywistyczne zamiast prawdziwych kryminałów ocieka­jących krwią i pełnych scen przyprawiających o mdłości.

Neil schylił się, wyjął z pudełka cygaro i zapalił je. Przez chwilę obracał językiem gęsty dym, smakując spowijający go, prawdziwie męski zapach. Kobiety nienawidzą cygar. Dlatego on pali je wszędzie. Szczególnie chętnie w win­dach. Za każdym razem znajdzie się jakaś chuda wiedźma, która zwróci mu uwagę i popuka czerwonym paznokciem w tabliczkę informującą o zakazie palenia. Neil uwielbia mówić takim babom, gdzie mogą sobie tę tabliczkę wsadzić. Zakaz palenia to tylko głupi dowcip. Czy gdzieś znajdzie się osioł, który aresztowałby normalnego obywatela za palenie w niewłaściwym miejscu? Bledsoe przesunął nieco swoje potężne ciało, żeby spojrzeć na odbicie ciemnej twarzy w tym cholernym lusterku, które ustawiła tu Pamela. Tylko to po niej zostało. Oto twarz człowieka, z którym trzeba się liczyć. Opadające czarne brwi ściągnął w groźnym grymasie. Na rumianej, twardej jak rzemień skórze widać było wyraźne ślady po ospie. Nikt go nie pomyli z którymś z znie-wieściałych pisarzy.

Nienawidzą go.

Nienawidzą go i boją się.

Na miły Bóg, zepsuje im całą konferencję. Zaczął przerzucać kartki broszurki. Przyjęcie w ogrodzie, wykłady zna­nych pisarzy, angielskie kolacje, wystawa starych aut, zabawa w poszukiwanie skarbu, konkurs znajomości faktów z życia i twórczości Agathy Christie, bal, na który można przyjść przebranym za dowolną postać stworzoną przez Christie Spojrzał na nazwiska pisarzy, którzy zapowiedzieli swoje przybycie. Coś zabulgotało mu w piersiach, kiedy za­czął się śmiać. Psiakrew, nie mogło być lepiej. Na konferen­cji będą prawie wszyscy jego wrogowie. Już on się postara, żeby ci, którzy przyjeżdżając tam, nie byli jego nieprzyja­ciółmi, szybko się nimi stali.

Kartę uczestnika oraz formularz potrzebny do zarezerwo­wania sobie miejsca w hotelu znalazł na ostatniej stronie. Przytrzymał cygaro zębami i wykrzywił usta w nieprzyjem­nym uśmiechu. Dużymi, czarnymi literami wypisał swoje nazwisko.

Chryste! Rozpęta tam prawdziwe piekło.



II


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Zadowolona, urocza, bogata Linnet.

Najszczęśliwsza na świecie. A może nie?


Victoria Shaw stała przy skrzynce na listy; w ręce trzymała kopertę. Serce waliło jej jak młotem od zbyt szybkiego marszu. Janice nalegała, żeby Victoria zrobiła sobie ogólne badania. Ale czy to ważne, ile razy uderzy jeszcze jej serce? Nie obchodzi jej to, od kiedy...

Nie, nie, nie! Nie będzie o tym myślała. Nie i jeszcze raz nie!

Słaba dłoń, trzymająca kopertę, zadrżała. Jeśli wyśle ten list, jeśli pojedzie na konferencję, może na nowo obudzić ból i zabójczą wściekłość, która drążyła jej duszę po śmierci Bryana.

Nie, nie pozwoli na to! W ciągu kilku lat samotności na­uczyła się jednego: myślami można kierować. Nie przynio­sło to wprawdzie żadnej radości, ale okazało się skuteczne. Victoria musiała się tego nauczyć, żeby nie zwariować.

Konferencja w jakiejś części będzie poświęcona również Bryanowi. Głównym tematem jest wprawdzie wkład Agathy Christie w rozwój literatury sensacyjnej, ale Bryan również znalazł się wśród autorów, o których będzie mowa, ponieważ i on wniósł wiele nowego do świata kryminałów. Będą po­dziwiali Bryana, będą go chwalili, będą rozmawiali o jego książkach...

Yictoria usłyszała warkot samochodu listonosza. Z biją­cym sercem wrzuciła list do skrzynki.



III


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Dziecięcy śmiech, na wodzie pływają jabłka;

Zbyt dużo słów i dojdzie do morderstwa.


Henny Brawley niespokojnie chodziła po gabinecie. Gdzie jest ta cholerna książka? Przed chwilą miała ją w ręku. Po całym pokoju porozrzucane były kartki, zapisane ładnym, czytelnym pismem Henny. Nie bacząc na późną porę - było już po północy - Henny radośnie gwizdała. Od lat nie bawi-ta się tak dobrze. Jest tutaj! Przesunęła książki Agahty Christie, wchodzące w skład niedawno na nowo oprawione­go zbioru dzieł królowej kryminału, i wzięła do ręki naj­nowsze wydanie “Przewodnika po życiu i twórczości Agathy Christie" Dennisa Sandersa i Lena Lovallo. Tam znalazła to, czego szukała. Właściwą stronę zaznaczyła nową zakład­ką, którą dostała w “Śmierci na żądanie" - najlepszej księ­garni na wyspie.

Teraz gwizdała z wielką przyjemnością. Na niektóre z tych pytań nikt nie potrafi odpowiedzieć! Podbiegła do biurka i napisała:

Kto podsunął Christie pomysł na “Śmierć lorda Edgware'a"?

Na drugiej kartce, zatytułowanej “Odpowiedzi na pyta­nia do konkursu znajomości faktów z życia Agathy Christie", Henny dopisała:

Ruth Draper (1884-1956) zdobyła w Londynie sławę dzięki przedstawieniom, podczas których wcielała się w przeróżne po­staci: od zrzędliwej żony po wieśniaczkę modlącą się w koście­le. Zaintrygowana niezwykłymi umiejętnościami aktorki, Agatha Christie wymyśliła kolejną zawitą intrygę.

Posapując z zadowolenia. Henny przeczytała wszystkie pytania. Konkurs na pewno będzie się cieszył dużym zainteresowaniem. Ciekawe, jak Emma Clyde da sobie radę. Hen­ny nie zamierzała udowadniać, że wie o Agacie Christie więcej niż, mieszkająca na wyspie znana pisarka, ponieważ i tak nikt nie powinien w to wątpić. Jeśli chodzi o angielską autorkę, lady Gwendolyn Tompkins, to w ogóle trudno zrozumieć, dlaczego uchodzi ona za znawczynię twórczości Agathy. Henny nie była zazdrosna o lady Gwendolyn, która - Jako współorganizatorka - zajmie na konferencji ku czci Christie honorowe miejsce. Wcale nie. Zazdrość byłaby poniżająca.

Ale kto, do diabła, włożył w organizację konferencji najwięcej pracy? Henny Brawley!



IV


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Gdzie Agnes Woddell była?

Kogo lub co widziała?


Kathryn Honeycutt nie wierzyła wprawdzie w astrologię, mu­siała jednak przyznać, że czasem zdarzają się niesamowite historie. Kathryn rzadko czytywała horoskopy. Dzisiaj akurat napisano: “otrzymasz nieoczekiwaną wiadomość". Potem przyszedł list od Neila z zaproszeniem na uroczyste obchody setnej rocznicy urodzin Agathy Christie. Kathryn nigdy by nie pomyślała, że Neil może się interesować taką konferen­cją. Zawsze szydził z książek Agathy Christie. Twierdził, że są napisane w stylu reklam na pudełkach płatków owsia­nych. Neil lubił wulgarne, krwawe, brutalne powieści. Dla­czego ludzie to czytają? Gdyby Kathryn interesowała się czymś takim, wystarczyłyby jej dostarczane przez codzienne gazety opisy gwałtów, cudzołóstwa, maltretowania kobiet. Jej to jednak nie interesowało. Agatha Christie to co innego!

Stukając butami po wyłożonej płytkami ceramiczymi podłodze, Kathryn podeszła do pólek, zastawionych książ­kami Christie. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć złoconych liter na czarnych grzbietach. Ten kompletny zbiór dzieł Agathy dostała w prezencie bożonarodzeniowym od Neila. Cza­sem potrafił być wspaniałomyślny, chociaż Kathryn nie była pewna czystości jego motywów. Piękne wydanie. Rzecz jasna, stare książki również zatrzymała. Były dla niej jak przyjaciele. Do wielu z nich lubiła wracać ciągle na nowo. “Pamiętna śmierć"; komu przyszłoby do głowy, że Rosemary Burton popełniła samobójstwo? “N czy M?"; nie udało im się odsunąć Tuppence od śledztwa. Christie często po­wtarzała, że starsze panie dużo wiedzą i wiele potrafią zro­zumieć, dlatego świat powinien korzystać z ich mądrości.

Kathryn podniosła rękę i zwichrzyła swoje miękkie, mlecznobiałe włosy. Wiele osób mówiło jej, że przypomina Jane Marple. Była wysoka, szczupła, miała siwe włosy, błę­kitne oczy, różową cerę i lubiła robić na drutach mięciutkie sweterki dla dzieci. Z powodu tego podobieństwa najchęt­niej czytała te książki, których bohaterką jest Jane Marple, szczególnie zaś “Morderstwo na plebani!".

Otworzyła broszurkę, którą Neil dołączył do listu, i pod­niosła ją do oczu. Ach, jaki wspaniały program! Będzie na­wet bal kostiumowy. Kathryn przebierze się za pannę Mar­ple. Zamyślona, zmarszczyła siwe brwi. Na tweed będzie za ciepło. Włoży letnią sukienkę. Będą herbatki, dyskusje za­proszonych gości, przyjadą znani pisarze. Cały tydzień spę­dzi w towarzystwie wielbicieli Agathy Christie i jej książek. Prawdziwy raj! Mimo że Neil też tam będzie.

- Wstydziłabyś się, Kathryn!

Często mówiła do siebie na głos. Zdarza się to osobom mieszkającym samotnie.

- Biedny Neil. To nie jego wina, że jest taki, jaki jest. - Na jej spokojnej twarzy pojawił się uśmiech. - Może - mruknęła pod nosem - trochę się zmienił?

Kathryn zawsze spodziewała się najlepszego. Jednak w przypadku Neila nie było to łatwe. Zawsze podejrzewała, iv celowo nie zamknął bramy owego wiosennego dnia, kie­dy Foster wybiegł na ulicę i wpadł pod samochód. Ale to przecież niemożliwe, żeby ktoś, nawet tak zły jak Neil, poważył się na coś podobnego. Wszystkiemu winien jego straszny wygląd. Na rumianej twarzy Neila zawsze gości nieprzyjemny grymas. Nie powinno się go jednak sądzić po wyglądzie. Chociaż Jane Marple byłaby innego zdania. Ka­thryn westchnęła ciężko. Wygląda wprawdzie jak Jane, ale pod innymi względami jest bardziej podobna do Dolly Bantry, najbliższej przyjaciółki Jane. Poglądy panny Marple by­ły bardzo surowe, wiktoriańskie. Dolly zaś, zajęta swoim ogrodem, nie miała czasu na poznawanie czarnej strony ludzkiej natury.

Kathryn wydęła wargi. W zeszłym roku była bardzo zdzi­wiona, kiedy wyszło na jaw, że sympatyczny młody człowiek sprzedał jej sfałszowany znaczek. Neil był wściekły. Powie­dział, że ciotka zasłużyła sobie na to. Kathryn spaliła zna­czek... Od tego czasu zawsze sprawdzała autentyczność ku­powanych okazów.

Wspięła się na palce, żeby spojrzeć na zbiory zabezpie­czone pod szkłem, stojące rzędem nad książkami Christie. Bez szkła powiększającego widziała tylko niewyraźne, roz­mazane linie i kolory. Henry Clay - biały kruk, nowy klej­not w kolekcji dziewiętnastowiecznych amerykańskich znaczków pocztowych. Ostatnio wiele czasu spędzała na oglądaniu swoich zbiorów przez szkło powiększające.

Kathryn zatarła ręce. Książki i znaczki były dla niej źró­dłem wielu radości. Jej myśli snuły się swobodnie, jak złota rybka w słonecznym basenie. Mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć, popatrzyła na książki. Ostatnio nawet w specjalnych okularach czytanie przychodziło jej z trudem. Mimo to, uśmiechając się lekko, sięgnęła po “Uśpione morderstwo".



V


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Na Bess Sedgwick spadła cała wina,

Ale Poirot się na to nabrać nie da.


John Border Stone wyglądał przez iluminator, kiedy samo­lot kołował nad lotniskiem. Palmy! Pierwszy raz w życiu wi­dział palmy. Jak cudownie! A to dopiero początek. Będzie musiał odegrać swoją rolę - czym zwróci na siebie po­wszechną uwagę - a potem zostanie przedstawiony najlep­szym redaktorom i wkroczy na drogę sukcesu i sławy. Tylko tego mu brakowało: okazji, żeby dać komuś do przeczytania swoje dzieło. Jeśli pokaże książkę dobremu redaktorowi, z pewnością zostanie opublikowana. To dziwne, że nikt nie chce z człowiekiem rozmawiać, dopóki nie ma swojego agenta. Skąd ktoś, kto jeszcze nic nie wydał, ma wziąć agenta? Wszyscy powtarzają to samo: musisz jeździć na konferencje pisarzy, umawiać się na spotkania z redaktora­mi i opowiadać im o swojej książce. Robił to nieraz. Nikt jednak nie chciał przeczytać “Księcia popiołów".

John oddał się marzeniom. Na liście bestsellerów “New York Timesa" zajdzie wyżej od Toma Clancy'ego, będzie występował w programach telewizyjnych, będzie na ty ze znanymi dziennikarzami i tysiące wielbicieli będą polowały na jego autograf.

Nagły wstrząs, kiedy samolot dotknął płyty lotniska, przywrócił go rzeczywistości: cudownej, niewiarygodnej, magicznej i podniecającej.



VI


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Zbyt dużo tych wypadków;

Na pięknej twarzy chciwość nie wyryła śladów.


Annie liczyła duże butelki szampana: ...cztery, pięć, sześć. Na pewno wystarczy. Obróciła się na pięcie i wybiegła z ma­gazynu.

- Ingrid!

- Tak?

Zaufana ekspedientka księgarni wyjmowała z pudełka plastikowe kieliszki do wina i ustawiała je na stole przy­krytym czystym obrusem, jednocześnie próbując odpędzić od dekoracji zdobiącej środek stołu Agathę, sklepową kot­kę. Mimo wysokiej ceny (240 dolarów), Annie nie potrafiła nie oprzeć pokusie kupienia woskowej repliki dekoracji stołu z amerykańskiego filmu “Dziesięciu Murzynków", na­kręconego w 1945 roku, z Barrym Fitzgeraldem w roli sędziego Quincannona. Agatha zamachnęła się zwinną, czar­na łapką na jedną z figurek. Ingrid podniosła kota i przestawiła go na barek, starając się uniknąć kontaktu z ostrymi pazurkami.

- Widzisz, jakie ładne pudełeczko. No, Agatho, przecież lubisz pudełka.

Wytworny czarny kot prychnął tylko, wyrażając w ten sposób swoje niezadowolenie.

Stoły, zwykle rozstawione w przylegającej do księgarni kawiarence, ustawiono pod ścianą. Ułożono na nich książki Agathy Christie w takiej kolejności, w jakiej ukazywały się drukiem (pierwsza była “Tajemnicza historia w Styles" z 1920 roku, a ostatnie “Uśpione morderstwo" z roku 1946), oraz rozmaite pamiątki związane z niezwykle ciekawym i płodnym życiem królowej kryminałów. Krzesła również uprzątnięto i ustawiono w kącie magazynu, za wiaderkami z lodem, w których chłodziły się wielkie butle szampana.

- Jak myślisz, czy nie zabraknie nam szampana? - spyta­ła rozgorączkowana Annie. - Henny powiedziała, że zamel­dowało się już sto osób. Co będzie, jeśli wszyscy przyjadą?

Annie przesunęła dłonią po gęstych, zmierzwionych wło­sach. Wszystko wydawało się proste, kiedy planowała tę kon­ferencję. Czy może być coś przyjemniejszego od sobotniego szampana w “Śmierci na żądanie", wypitego za zdrowie tych, którzy nieco wcześniej przyjechali na rozpoczynającą się w niedzielę konferencję ku czci Agathy Christie, i dyskretne­go - Annie zignorowała prychnięcie, jakim skwitowała to sło­wo Ingrid - zaprezentowania znamienitym czytelnikom po­wieści kryminalnych (czyli takim, którzy za jednym zama­chem potrafią wydać na książki setki dolarów) najlepszej księgarni na wschód od Atlanty? Najnowsze książki Peters, Elkinsa, Pickarda, Barnarda, Clark, Matery i Cannella już zostały ustawione w recepcji, gdzie będą kusiły przybywają­cych, ale w głowie Annie nieustannie wirowały niespokojne myśli dotyczące różnych spraw, które trzeba załatwić w ostat­niej chwili. Co będzie, jeśli jutro, w dniu wielkiego przyjęcia pod gołym niebem, zacznie padać deszcz? Czy drukarnia przysłała już program na wieczór? Czy wydrukowała wska-gówki dla poszukiwaczy skarbu? Czy Billy Cameron, zastępca Franka Saultera, komendanta policji, podejmie się roli stróża nocnego w przeddzień wystawy stylowych samochodów? Czy Max przygotował główną nagrodę dla najlepszego poszu­kiwacza skarbu? Max! Annie obiecała swojemu niezwykle opanowanemu, cudownemu mężowi, że pobiega z nim dla zdrowia przed wieczornym przyjęciem. (“Nie chcę, żebyś jeszcze przed rozpoczęciem konferencji rozchorowała się ze zdenerwowania, skarbie".) Kochany Max, jest dla żony bardzo dobry. Można się od niego uczyć niewzruszonego spoko­ju, chociaż Annie czasem myśli, że niektórymi sprawami Max powinien się bardziej przejmować. Czy jest coś, co mogło­by go wytrącić z równowagi? Max... bieganie... drukarnia... Wielki Boże, szampan! Czy go wystarczy? Kupiła duże butel­ki, po półtora litra. Ile to będzie uncji? Annie nawet nie pró­bowała przeliczać. Z matematyką była na bakier. Załóżmy, że każdy wypije po dwa kieliszki...

- Agatha, przestań - jęknęła Annie.

Zdjęła czarną kotkę z dekoracji ustawionej na stole, za­niosła wyrywającego się zwierzaka na zaplecze i zamknęła drzwi. Potem obróciła się i zawołała:

- Więcej szampana! Pospiesz się, Ingrid. Musisz kupić jeszcze co najmniej dwie duże butelki.

- Ależ Annie, jestem pewna, że wystarczy nam to, co już mamy.

Annie podeszła do bufetu i otworzyła następne pudło z kieliszkami.

- Ja się tym zajmę. Pospiesz się, Ingrid. Co najmniej dwie. Nie, najlepiej kup trzy.

Kiedy Ingrid wyszła, zadzwonił telefon, jakby tylko na to czekał. Annie spojrzała na francuski aparat ze złoconego brązu. Dostała go od Maxa. Czy mąż rzeczywiście myślał, że Annie spodoba się ten potwór w stylu rokoko?

Cholerny aparat znów zadzwonił.

Od pewnego czasu Annie obdarzała telefon mieszanymi uczuciami. Zaczęło się to w czasach, kiedy Laurel Darling Roethke, wówczas jeszcze przyszła teściowa Annie, zaczęła przyczyniać się do wzrostu dochodów MCI, wydzwaniając z pytaniami dotyczącymi szczegółów organizacji ślubu i przy­jęcia weselnego swojego syna. Teraz, na szczęście, mają to już za sobą. Od blisko roku Annie jest żoną Maxa. Niestety, po ślubie Laurel nie przestała wydzwaniać, toteż Annie do dzisiaj nerwowo reaguje na dzwonek telefonu. Tym razem - w co samej Annie trudno było uwierzyć - pragnęła jednak, żeby to była Laurel, a nie lady Gwendolyn Tompkins.

Gdyby tak samolot lady Gwendolyn został porwany i wy­lądował w Tybecie...

Annie zawstydziła się tej myśli i pomodliła się w duchu, przepraszając Boga. Wystarczy, że samolot lady Gwendolyn zostanie porwany na kilka godzin, a potok niewiarygodnie skomplikowanych - chociaż zawsze bardzo radosnych - po­mysłów na uatrakcyjnienie konferencji ustanie choć na tro­chę. Annie usłuchała syreniego śpiewu lady Gwendolyn, wychwalającej urok starych samochodów. Ale zorganizowa­nie tej wystawy okazało się bardzo trudne! Jeden z samo­chodów, sześcioosobowy mercedes-benz, przyjechał tu aż z Pasadeny.

Annie podniosła słuchawkę. Odetchnęła, kiedy usłyszała głos jednej ze swoich klientek, która spytała, czy już przy­szła najnowsza książka Eugene'a Izzi. Nie wiedziała ani o rozpoczynającej się wkrótce konferencji, ani o tym, że - ze względu na przygotowania do przyjęcia - w tę sobotę “Śmierć na żądanie" jest nieczynna.

Annie wyjmowała ostatni plastikowy kieliszek, kiedy te­lefon znów zadzwonił.

Wczoraj lady Gwendolyn telefonowała trzy razy. Annie bez trudu rozpoznawała głos angielskiej pisarki, pełen za­pału, radości i dobrego humoru. Opanowawszy gwałtowną niechęć, podniosła słuchawkę.

- Tu “Śmierć na żądanie", słucham.

Jak to dobrze, że telefony nie potrafią przekazywać ob­razów powstających w naszej wyobraźni. Annie bowiem wy­obrażała sobie znaną angielską pisarkę związaną i zakne­blowaną (ale żywą), uwięzioną w najgłębszych zakamar­kach lochów gdzieś we Francji.

W słuchawce odezwał się głos dyrektora hotelu. Słychać w nim było źle skrywaną urazę.

- Pani Darling, rozumiem, że chce pani urządzić wszyst­ko jak należy, ale to nie jest Anglia. Gdzie pani znajdzie sprzęt do wędzenia śledzi?

- Proszę się nie martwić. Jutro będzie na miejscu.

Chyba że (Annie nie chciała się pozbawiać iskry nadziei) jakiś szaleniec porwie samolot lady Gwendolyn. Byłaby to ostatnia akcja nieszczęśnika. Annie była pewna, że lady Gwendolyn szybko namówiłaby niegodziwca do poświęce­nia reszty życia badaniom nad sposobem uszczęśliwienia ludzkości.

- Jutro - głos dyrektora hotelu brzmiał ponuro.

- Wszystko przywiezie lady Gwendolyn Tompkins. Współ­organizatorka konferencji. Dostarczy też przepisy. Wyjaśni Lionelowi, jak należy przygotować angielskie potrawy.

- Lionel jest najsłynniejszym szefem kuchni w całym Łów Country. Jego zupa z piżmianu, krabów i krewetek jest już wręcz legendarna. Zupa z samic kraba z prawdziwą śmietan­ką - cudowna. Potrafi gotować ostrygi w szampanie...

- Jestem przekonana, że lady Gwendolyn i Lionel znajdą wspólny język. Dziękuję za telefon.

Annie odłożyła słuchawkę, rzuciła okiem na zegar i wy­jęła ostatni kieliszek. Chwyciła puste pudełka, pobiegła z nimi na zaplecze, wcisnęła je tam, nogą odpychając Agathę, prychającą i obnażającą ostre ząbki, szybko zatrzasnę­ła drzwi i odwróciła się, żeby jeszcze raz rzucić okiem na pokój, przygotowany na przyjęcie gości. Słyszała swój szyb­ki, głośny oddech.

Uspokój się - pomyślała. Wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze. Lady Gwendolyn przyjedzie dopiero jutro. Tę wiadomość Annie usłyszała pod koniec wczorajszej rozmowy.

- Strasznie mi przykro, że nie będę na tym wspaniałym przyjęciu, Annie. Wiesz, możesz podać kawior. To zawsze sta­nowi atrakcję wieczoru. Pamiętam, kiedy pierwszy raz w ży­ciu spróbowałam kawioru. Było to podczas podróży na Bałka­ny. Byłam jeszcze dziewczynką. Może dlatego zawsze lubiłam “Tajemnicę rezydencji »Chimneys«". Agatha żartowała so­bie z sytuacji na Bałkanach. Mam kilka nowych pomysłów na naszą uroczystość. Co powiesz na dziewczęta w jasnych, pa­stelowych sukienkach? Tańcząc, przejdą przez pokój. Dziewczęta, oczywiście. Nie sukienki. To nadałoby uroczystości wiosenną lekkość. Chociaż nie mamy już wiosny. A może wy­stawa zwierząt? Dzieci przyniosłyby swoich ulubieńców. To mogłoby być zabawne. Towarzyskie psy, uparte koty... Zgo­dzisz się ze mną, że koty są najbardziej upartymi zwierzęta­mi pod słońcem? Czuję się niezręcznie, nazywając koty zwierzętami. Mogę się założyć, że mój Książę Władysław obraził­by się o to. Tak łatwo go urazić. Jest bardzo wyniosły. O czym to ja mówiłam? Ano właśnie, o wystawie zwierząt...

Annie nie wyraziła zgody na wystawę zwierząt. Pisarka, wcale nie zrażona, bez sprzeciwu przyjęła odmowę.

- Oczywiście, oczywiście. Rozumiem, że trudno byłoby to zorganizować. Aligatory rzeczywiście komplikują sytuację. Nasze przyjęcie w ogrodzie i tak będzie udane. Przyjadę w sobotę, żeby z wybiciem trzeciej rozpocząć przyjęcie. Agatha bardzo lubiła takie imprezy. U nas, rzecz jasna, or­ganizuje się je na terenie wielkich posiadłości, a nie w ho­telach. Ale trzeba się zadowolić tym, co się ma. Pomodlę się, żeby nie padało, ale gdyby nawet miało padać, rozłoży­my parasole i nie poddamy się.

Jakie to szczęście, że jutro będzie dopiero jutro. Dość już trosk, jak na jeden dzień. Annie uśmiechnęła się do swoich myśli. Wszystko jest na właściwym miejscu. “Śmierć na żądanie" nigdy nie wyglądała piękniej, wystawa nigdy nie była bardziej pociągająca. Pamiątki po największej pi­sarce wszech czasów, ustawione to tu, to tam, są naprawdę ciekawe.

Było tu urocze zdjęcie, przedstawiające młodą Agathę Mary Ciarissę Miller, poważną dziewczynę o wielkich oczach i długich, kręconych włosach. Był rysunek Ashfield - rozpa­dającego się powoli domu w Torquay, w którym Agatha spę­dziła dzieciństwo i który przez całe życie wspominała z miło­ścią. Były niektóre z jej ulubionych książek z dzieciństwa:

Przygody Herr Baby'ego" Molesworth, “Przygoda przyjeż­dża pociągiem" Edith Nesbit, “Małe kobietki" i “Mali męż­czyźni" Louisy May Alcott. Były fragmenty notatek, które Christie zrobiła, przygotowując się do egzaminu dla apteka­rzy podczas I wojny światowej. “GENCJANA: z wyglądu przypomina rosyjską czekoladę. WYCIĄG ZE SPORYSZU: śmierdzi zepsutym mięsem. KOLODIUM: pachnie jak eter; biały osad wokół korka". Praca w aptece obudziła w Christie Zainteresowanie truciznami... i trucicielami. Wielka drewniana deska surfingowa z lat dwudziestych przypominała o wspaniałych miesięcznych wakacjach w 1922 roku, które Agatha spędziła na Hawajach ze swoim pierw­szym mężem, Archiem Christie. To były spokojne dni. Christie rozwiedli się sześć lat później.

Na kalendarzu z 1930 roku zakreślono na czerwono datę jedenastego września. Tego dnia Agatha wyszła za mąż za Maxa Mallowana, młodego archeologa, którego poznała w 1929 roku, podczas drugich odwiedzin u sir Leonarda Wooleya, kierującego wykopaliskami w Ur.

Był plakat do filmu “Świadek oskarżenia" z tajemniczą, niezapomnianą twarzą Marleny Dietrich. Była też torba peł­na jabłek, ulubionych owoców Ariadny Oliver, i wyblakłe zdjęcie kursującego po Nilu parowca S. S. Karnak. Christie opisała go w swojej trzydziestej książce - “Śmierć na Nilu". Był to jej ulubiony kryminał spośród tych, których akcja rozgrywa się poza granicami kraju.

Była również kopia dokumentów znalezionych w grobie niedaleko Luksoru - listy napisane przed wiekami przez egipskiego właściciela ziemskiego, doglądającego pobli­skiego grobu, które stały się inspiracją “Zakończeniem jest śmierć".

Annie sapnęła z zadowoleniem i spojrzała na ścianę. Ob­razy są piękne. Z pewnością wszystkich uczestników konfe­rencji zainteresuje zwyczaj kultywowany w “Śmierci na żą­danie": co miesiąc na ścianie pojawiają się nowe obrazy ilu­strujące znane powieści sensacyjne. Pierwsza osoba, która poprawnie odgadnie autorów i tytuły, otrzymuje w nagrodę książkę i darmową kawę. (Nagrodą jest coś z aktualności, oczywiście. Annie nie jest aż tak hojna, żeby oddać za dar­mo na przykład pierwsze wydanie “Dee Goong An i trzy tajemnicze morderstwa wyjaśnione przez sędziego Dee" Roberta Hansa van Guilka z nakładu liczącego tysiąc dwie­ście egzemplarzy podpisanych przez samego van Guilka, a sprzedających się po dziewięćset dolarów za egzemplarz, czy też pierwsze wydanie “Z dowodem w zębach" Dorothy L. Sayers, w cenie osiemset dolarów za egzemplarz.)

We wrześniu pierwszy obraz przedstawiał starszego pana o kruczoczarnych włosach, jajowatej głowie, zielonych, ko­cich oczach i potężnych wąsiskach. Mężczyzna przyglądał się z uwagą mokrej plamie na dywanie w typowej dla angiel­skiego dworu sypialni. Drugi mężczyzna, wyglądający na wojskowego, nie spuszczał oczu z pierwszego. Łóżko było w nieładzie. W kominku dymił popiół. Przez okno widać było rabaty kwitnących róż. Na podłodze leżała mała lampka, kil­ka książek, zapałki i szczątki zmiażdżonej filiżanki. Na biur­ku leżała purpurowa teczka. W jej zamku tkwił kluczyk. Drzwi prowadzące na korytarz i drugie, znajdujące się w głę­bi, były zamknięte. Trzecie drzwi, łączące pokój z sąsiednią sypialnią, zostały wyłamane i zwisały smętnie na zawiasach.

Na drugim obrazie widać było eleganckiego mężczyznę omiatającego ostatnim spojrzeniem gabinet, który właśnie opuścił. Mężczyzna trzymał w ręce skórzaną torbę. W gabi­necie stały krzesła obite granatową skórą, okrągły stolik z gazetami i periodykami, półki z książkami. Widać było też kominek. Część pokoju pozostawała jednak niewidoczna. Mężczyzna w zamyśleniu marszczył brwi. Korytarzem zbli­żał się już lokaj o twarzy sprytnego pochlebcy.

Annie lubiła tę książkę. Bardzo inteligentna intryga. Jedna z niepowtarzalnych bajeczek niezrównanej autorki.

Książka, którą ilustrował trzeci obraz, jest bez wątpienia jedną z najbardziej niezwykłych w historii literatury krymi­nalnej. Zegar w jadalni wskazywał godzinę dziewiątą dwa­dzieścia dwie. Ósemka gości w wieczorowych strojach po­bladła ze strachu; wszyscy - od stojącego przy kominku dżentelmena o siwych wąsach do młodego, dość przystojne­go mężczyzny przy dużym francuskim oknie wychodzącym na taras, gdzie z wypiekami na twarzy, sztywno siedziała starsza pani. Rozlana kawa i poprzewracane filiżanki leżały tam, gdzie lokaj upuścił tacę.

Czwarty obraz był bardzo ponury. Na podłodze skromne­go saloniku leżało ciało starszej kobiety. Ktoś zadał jej od tyłu cios w głowę. Siwe włosy i dywan splamione były krwią. Szuflady biurka były powyciągane, przechowywane w nich dokumenty powyrzucano na podłogę. Blady młodzieniec o przerażonym i niezdecydowanym wyrazie twarzy stał nie­pewnie w drzwiach. Na mankiecie jego koszuli widać było ślady krwi. Nigdzie nie było narzędzia zbrodni.

Na piątym obrazie starsza pani z napięciem wyglądała przez okno wagonu. W pociągu, jadącym sąsiednim torem w tę samą stronę, mężczyzna, odwrócony do patrzącej plecami, dusił kobietę.

Annie poczuła nagłe podniecenie. Wszystko w “Śmierci na żądanie" jest przygotowane. Rzuciła okiem na zegarek (tandetny, z plastikowym paskiem; na sam dźwięk słowa “rolex" robiło się jej niedobrze). Dochodzi czwarta. Może zdąży pobiegać i - jeśli Max wróci wcześniej do domu - za­kosztować innej wieczornej rozkoszy.

Zgasiła światło i przeszła na zaplecze, zostawiając za so­bą mroczny sklep. Zatrzymała się na chwilę, żeby pogłaskać Agathę. Nie przestraszyła się ostrzegawczego prychania. Nagle usłyszała delikatny dźwięk dzwonka zawieszonego nad drzwiami wejściowymi. Odwróciła się przekonana, że to Ingrid. Usłyszała lekkie kroki. W powietrzu rozeszła się delikatna woń bzu. Annie zajrzała do sklepu. Cholera! Tyl­ko tego brakowało!

Przez wysokie, wychodzące na północ okna, wpadało ską­pe światło. W jego promieniach Annie zobaczyła niejasną dla innych, ale dla niej całkiem zrozumiałą, pantomimę.

Niezwykle piękna kobieta o złotawych, połyskujących księżycowym blaskiem włosach, niebieskich oczach - ciem­nych i pełnych życia, jak głębiny północnego morza - i szla­chetnych rysach, które w wieku osiemdziesięciu lat pozosta­ną równie urocze jak w osiemnaste urodziny, siedziała w kucki (nawet w tej pozycji, skrępowana modną długą spódnicą, wyglądała uroczo) pośrodku wystawy poświęco­nej Agacie Christie. Przez chwilę złocista głowa pozostawa­ła nieruchoma, jakby nasłuchiwała. Potem pochyliła się z wyraźnym zadowoleniem i elegancka, zdobna w pierście­nie (przeważnie z szafirami) dłoń otworzyła torebkę.

Annie chrząknęła. Szczupłe ramiona przybyłej wyprosto­wały się.

Annie przekręciła wyłącznik i w jednej chwili światło za­lało wszystkie zakątki “Śmierci na żądanie", wyławiając z mroku bufet z ustawionymi na nim kubeczkami, na których czerwonymi literami wypisano tytuły znanych kryminałów, sympatyczny kącik dla czytelników z wygodnymi wiklinowy­mi krzesłami, paprotki zwisające z rafiowych koszyków, mo­siężne lampy o podstawach z onyksu i lekko połyskujące, gu­mowane półki z książkami, ustawione po przekątnej w naj­obszerniejszej części sklepu.

Nie odwracając się, przybyła powiedziała niezapomnia­nym, matowym, śpiewnym głosem:

- Moja droga Annie, wcale mnie nie dziwi, że czaisz się tu w ciemnościach.

Po tych słowach, wcale nie zmieszana, pochyliła się nad torbą i zaczęła wyjmować z niej różne przedmioty.

- Nie chcę ci przeszkadzać, ale przyszło mi do głowy kil­ka nowych pomysłów. Odrobina historii wzbogaca życie w każdym jego przejawie.

Annie zrobiła kilka kroków naprzód, dzielnie walcząc z poczuciem nieuchronnej klęski. Nie, Laurel nie wygra! Tym razem nie. Stanęła obok teściowej i zaczęła mówić, z trudem nadając swojemu głosowi przyjemne brzmienie.

- Wiem, Laurel, że chcesz jak najlepiej - Annie uznała, że mówiąc te słowa, dopełniła chrześcijańskiego obowiązku okazywania miłosierdzia - ale to jest wystawa na cześć Christie. Tylko Agathy Christie - dodała z naciskiem.

Laurel podniosła na nią pełne wyrzutu spojrzenie. W bła­watkowych oczach malowało się niedowierzanie, rozczarowa­nie i wielkie zdumienie.

Bitwy podobne do tej obie kobiety staczały już wielokrot­nie i na rozmaite sposoby. Annie miała ochotę powiedzieć: daj spokój, Laurel. Fakt, że jednak zachowała milczenie, uznała za dowód na to, iż ma wyraźne zadatki na świętą.

- Wiesz przecież - powiedziała grobowym głosem, igno­rując wymowne spojrzenie - że będziemy świętować setną rocznicę urodzin najlepszej autorki kryminałów. Książki Agathy Christie osiągnęły miliardowy nakład. Miliardowy, rozumiesz Laurel?

Laurel uśmiechnęła się łagodnie.

- Oczywiście - powiedziała i lekkim machnięciem ręki zbyła tę cyfrę. - Jednakże - dodała spokojnie - bez jajka nie byłoby kurczęcia. Chyba zgodzisz się ze mną?

Znów pochyliła się nad torbą i z najwyższym szacunkiem wyjęła z niej kopię rękopisu. Była to kartka o rozmiarach 9 na 17 cm, zapisana drobnym, zwartym pismem. Laurel trzy­mała ją w dłoniach z taką czcią, jak kapłan podający do ucałowania święty obraz.

- Czy Agatha osiągnęłaby coś, gdyby nie Edgar? Kto na­pisał pierwszą powieść kryminalną w historii literatury? Annie mruknęła w odpowiedzi:

- A co z Vidocqiem? Co z Zadigiem Woltera?

Laurel zaczęła wyjmować z torby dalsze przedmioty. Układała je półkolem na środku stołu. Oprócz reprodukcji pierwszej strony rękopisu “Zabójstwo przy rue Morgue" znalazły się tam: “Złoty żuk", kupka listów (“Wykradziony list") i (wreszcie coś, co zainteresowało Annie; skąd Laurel to wytrzasnęła?) egzemplarze miesięcznika “Snowden's Ladies' Companion" z lutego i grudnia 1842 roku oraz z lutego 1843 roku, w których zamieszczono “Tajemnicę Marii Roget" w trzech odcinkach. Na koniec, pomrukując z zado­wolenia, Laurel ustawiła wśród tylu nie chcianych rzeczy tabliczkę z pięknie wykaligrafowanym napisem: “Na po­czątku".

Annie nie wiedziała jeszcze, że jej teściowa posiadła sztukę kaligrafii.

- No, nie - jęknęła Annie.

Laurel spojrzała czule na synową.

- Moja droga, wszystko to świetnie tu pasuje. Nasz drogi Arthur Conan Doyle powiedział: “Edgar Allan Poe jest oj­cem powieści kryminalnej".

- Rzeczywiście - zgodziła się Annie. - Ale powiedział też: “Nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z jego na­stępców mógł odkryć w tej dziedzinie coś nowego". A jed­nak Agacie Christie się udało. Tylko ona potrafiła wymyslać tak doskonałe intrygi. Nawiasem mówiąc, Poe był straszliwym nudziarzem. T. S. Eliot miał rację, kiedy powie­dział: “Trzeba przyznać, że Poe miał wybitny umysł; mnie się jednak wydaje, że był to umysł osoby bardzo utalento­wanej, która jeszcze nie osiągnęła pełnoletności".

Laurel żachnęła się i przycisnęła dłoń do piersi. Jej twarz, jasna jak kwiat magnolii, pobladła. Annie podeszła do stołu. W niebieskich oczach teściowej dostrzegła roz­paczliwą wolę zwycięstwa. Laurel zastąpiła Annie drogę. Młoda kobieta uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Nie myślisz, Laurel, że Howard chętnie wzbogaciłby swoją kolekcję o te materiały związane z Poem?

Najnowsza sympatia Laurel, mieszkający na wyspie wła­ściciel wielu statków, multimilioner Howard Cahill, miał w swojej rezydencji bogatą galerię sztuki. Laurel przywita­ła zmianę taktyki łaskawym kiwnięciem głowy i przesunęła stopy tak, że stała teraz tuż przy stole.

- To miło z twojej strony, że pomyślałaś o Howardzie. Właśnie postanowiliśmy, że będziemy zbierali pamiątki po Poem. Jeszcze w tym tygodniu Howard weźmie udział w au­kcji w Nowym Jorku - matowy głos Laurel zmienił się w gardłowy szept. - Nie powiedziałabym o tym nikomu, tyl­ko tobie, bo...

Dokończyła, szepcząc synowej prosto do ucha. Annie owionął zapach bzu. Oddech Laurel łaskotał ją w szyję.

- Ależ Laurel - powiedziała spokojnie - ciągle się słyszy, że ktoś odkrył egzemplarz “Tamer..."

- Ćśśś! - przerwała jej Laurel, rozglądając się wokół, jakby w mroku cichej księgarni mógł się ukrywać jakiś wrogi kolekcjoner pamiątek po Poem.

Annie miała ochotę ryknąć na całe gardło: “Tamerlana i inne wiersze". Powstrzymała się jednak, głęboko zaczerp­nęła powietrza i - ignorując pełen zachęty uśmiech Laurel - spróbowała innego sposobu.

- Nie sądzisz, że lepiej będzie zorganizować specjalne sympozjum poświęcone Poemu? W przyszłym roku. Mogła­byś się zająć...

Głośny łomot zatrząsł drzwiami “Śmierci na żądanie".

Czasem po samym pukaniu można poznać, że w drzwiach stoi nieszczęście. Ktoś, kto tak puka, nie przychodzi bez po­wodu.

Annie pobiegła do drzwi. Boże, może Palmetto House się spalił? Może osoba, która miała uświetnić bankiet swoim przemówieniem, została porwana i jest gdzieś w Maroku? Może linie lotnicze ogłosiły strajk, uniemożliwiając podróżo­wanie?

Jednym ruchem szeroko otworzyła drzwi.

Emma Clyde, amerykańska pisarka, która powołała do ży­cia siedemdziesięcioletnią kobietę-detektywa nazwiskiem Marigold Rembrandt, często była porównywana do Agathy Christie. Teraz patrzyła na Annie tak, jakby młodej właści­cielce księgarni udowodniono właśnie, że wykorzystywała seksualnie nieletnich i sprzedawała dzieciom narkotyki.

- Annie Laurance Darling, do jasnej cholery, co ty wy­czyniasz? Co chcesz przez to osiągnąć? - warknęła.

Ceniona pisarka z Broward's Rock Island budziła strach nawet wtedy, kiedy starała się być urocza. Tego jednak dnia nawet nie próbowała udawać sympatycznej. Jej kwadra­towa twarz wyglądała jak wyrąbana ciężkim toporem w gra­nicie. Otyła, szeroka w ramionach, Emma przez cały rok niezmiennie nosiła obszerne, jaskrawe kaftany. Ten, który miała na sobie tego dnia, był w pomarańczowe i różowe po­przeczne pasy. Robił piorunujące wrażenie w zestawieniu z niezwykłą fryzurą: kolorowe (różowe, zielone i pomarań­czowe) włosy były poskręcane w sterczące kędziorki. Mimo tego stroju Emma nie wydała się Annie śmieszna. Była straszna. Annie wiedziała, że Emmę przed kilku laty podej­rzewano o to, że zepchnęła swego nie umiejącego pływać i o wiele młodszego od siebie, niewiernego drugiego męża z pokładu luksusowego jachtu “Marigold's Pleasure". W ra­portach policyjnych wydarzenie to odnotowano jako wypa­dek. W głębi serca Annie była jednak przekonana, że mi­strzyni fikcyjnych morderstw w prawdziwym życiu była w nich równie biegła.

- Co się stało? - spytała Annie z niechęcią.

- Jeśli dobrze rozumiem, jeśli powiedziałaś mi prawdę - w głosie Emmy brzmiał oskarżycielski ton - to konferencja ku czci Agathy Christie miała zgromadzić konserwatywnych pisarzy, być okazją do wspólnej zabawy tych, którzy piszą i którzy czytają klasyczne powieści detektywistyczne. Annie rozluźniła napięte mięśnie.

- Tak właśnie jest! Wielkie nieba, Emma, co cię tak zde­nerwowało? Widziałaś przecież program. Będzie wspaniale.

- Nie będzie! - Autorka wydęła usta w gniewnym gryma­sie. Jasnopomarańczowa pomadka pasowała odcieniem do gniewnych rumieńców, które wystąpiły jej na policzki. - Dla­czego mi nie powiedziałaś... Dlaczego nikomu nie powiedzia­łaś, że przyjedzie Neil Bledsoe? Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy zobaczyłam jego nazwisko na jakimś druczku w rejestracji.

- Zaczekaj! Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Kto to jest Neil Bledsoe?

Spojrzenie jasnych oczu Emmy było ostre jak skalpel. Jej policzki zaczęły powoli odzyskiwać normalny kolor.

- Nie zapraszałaś Neila Bledsoe?

- Emma, wiesz przecież, jak to było. Tę konferencję przygotowałam tak samo jak wszystkie inne. Musiałam mieć jedno znane nazwisko; kogoś, kto będzie oficjalnym gospodarzem. Tą osobą jest lady Gwendolyn. Potem rozesła­łam zaproszenia do różnych pisarzy i do księgarń sprzedają­cych kryminały. Zgłaszający się zobowiązani byli wpłacić pięćdziesiąt dolarów zaliczki i wypełnić formularz, w któ­rym zaznaczali, czy są czytelnikami, pisarzami, wydawcami, agentami literackimi czy kim tam jeszcze. Henny przejrzała formularze. Do pisarzy wysłała list z zapytaniem, czy mieli­by ochotę wziąć udział w panelach. O udział w panelu po­prosiła również wdowę po Bryanie Shaw, Victorię. Tylko Fleur Calloway, nasz gość honorowy, otrzymała specjalne zaproszenie.

Nazwisko Calloway Annie wymówiła z wielkim szacun­kiem. Wiedziała, że w jej wieku (w czerwcu skończyła dwa­dzieścia sześć lat) nie wypada już czcić bohaterów, ale Fleur Calloway... Ach! Annie uwielbia jej książki od dnia, kiedy - w wieku piętnastu lat - pierwszy raz wzięła jedną z nich do ręki. Teraz nie miała jednak czasu na wspominanie miłego dreszczyku podniecenia, z jakim przed kilkoma tygodniami przyjęła telefon od Fleur Calloway (Fleur Cal­loway!). Pisarka miała cichy, łagodny głos. Powiedziała, że jest jej bardzo przyjemnie, że jeszcze o niej pamiętają, chociaż od kilku lat nie napisała żadnej książki. Annie prze­rwała wówczas i zapewniła, że wszyscy uwielbiają jej książ­ki i że te, których nakład jeszcze się nie wyczerpał, sprzedają się doskonale.

- Fleur Calloway - powtórzyła Emma jakimś dziwnym głosem. - Boże! Zapomniałam, że ona przyjeżdża. Jezu!


VII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Henrietta starała się, jak mogła,

I omal nie straciła życia.


Pulchna, silna dłoń Emmy spoczęła już na kierownicy jagu­ara, ale kobieta nie przekręcała kluczyka w stacyjce. Annie wierciła się na rozgrzanej skórze siedzenia. Wrzesień na Broward's Rock ma swoje uroki. Szalone tempo lata jest już nie­co wolniejsze, ale dopóki wiatr nie zmieni kierunku - zwykle następuje to w drugiej połowie miesiąca - na wyspie jest parno jak w Houston czy Kalkucie. Emma otworzyła okna, ale pasażer na przednim siedzeniu i tak czuł się tu jak w go­rącej kąpieli. Strużki potu spływające Annie po twarzy i po plecach łaskotały ją nieprzyjemnie.

Emma obserwowała wielkie tropikalne motyle, unoszące się leniwie nad połyskliwą, szmaragdowozieloną maską sa­mochodu. Rudawe skrzydła z czarnymi żyłkami w ostrym świetle słońca wyglądały wspaniale.

- Piękne. I bardzo kruche. Nie potrafię zrozumieć tych, któ­rzy je łapią i przypinają szpilkami do papierowych tablic. - Po chwili dodała surowym tonem: - Byłam wściekła, kiedy znaleziono je gdzieś w meksykańskiej dżungli. Zdaje się, że światu strasznie zależy na zniszczeniu resztek ukrytego piękna. - Mo­tyle odleciały. - Fleur przypomina motyla w locie. - Dłoń Emmy wykonała delikatny ruch. Silnik obudził się, ryknął i jaguar wyjechał z wysypanego pokruszonymi muszlami parkingu na zapleczu portowych sklepów. - Do diabła z Neilem!

Głos Emmy był suchy i pozbawiony emocji, ale Annie po­czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Emma wypowiedziała swoje przekleństwo z najwyższą po­wagą. Annie znała pisarkę już kilka lat, ale nigdy nie wi­działa jej tak wściekłej.

- Emma, kto to jest ten Neil Bledsoe? Co on takiego zro­bił?

I co się może wydarzyć podczas wspaniałej konferencji, którą Annie przygotowywała prawie cały rok?

Zimne niebieskie oczy spojrzały na Annie zagadkowo. Potem wróciły do obserwacji drogi.

- Aż trudno uwierzyć, że nie słyszałaś o Neilu Bledsoe, Annie. Co prawda był już znany, zanim ty pojawiłaś się w tym środowisku. To człowiek, który zrobi wszystko, żeby jego nazwisko było znane. Na rynku wydawniczym zajmo­wał się chyba wszystkim po kolei. Był wdawcą, agentem li­terackim, krytykiem. Nie próbował jeszcze pisania powie­ści. To jednak nie znaczy, że nie pisze innych rzeczy. Wy­chwala pod niebiosa książki pełne okrucieństwa. Uwielbia autorów bezlitośnie uśmiercających w swoich książkach dziesiątki ludzi.

Jaguar pomknął do przodu, jakby go osa ugryzła. Annie złapała się klamki.

- Powiedz mi, co on takiego zrobił?

- Łatwiej byłoby powiedzieć, czego nie robił.

Annie zaczęła coś mówić, ale Emma podniosła rękę i przerwała jej. W wielkim rubinie, zdobiącym palec pisar­ki, odbijały się promienie słońca.

- Dobrze, powiem, ale nie jestem pewna, czy potrafisz to zrozumieć. Do tego potrzeba większej wrażliwości - rzuciła Annie krótkie, przenikliwe spojrzenie. - Ty chyba nie je­steś osobą wrażliwą. Jesteś... - Przerwała i włączyła prawy kierunkowskaz, sygnalizując zamiar wjechania na asfalto­wą jezdnię, ocienioną dębami, z których bujne pnącza zwie­szały swoje upiorne paluchy. Jaguar skręcił. - ...nastawiona do życia bojowo. Gdyby ktoś wszedł ci w drogę, kazałabyś mu się wypchać. - Znów rzuciła Annie krótkie, przenikliwe spojrzenie. - Brakuje ci bujnej wyobraźni. Nikt nie mógłby sterować twoimi myślami.

Annie nie darowałaby tych krzywdzących słów, gdyby nie fakt, że za nic w świecie nie chciała Emmie przerywać.

- Nie jesteś pisarką - stwierdziła Emma. Jaguar pędził sto kilometrów na godzinę. - Co byś zrobiła, gdyby ktoś ci powiedział, że “Śmierć na żądanie" jest niegustownie ume­blowana, źle reklamowana i fatalnie prowadzona?

Annie pomyślała o programie komputerowym, na bieżą­co kontrolującym stan magazynu, o obrotowych półkach na zapleczu, o liczącej ponad tysiąc osób liście klientów, któ­rzy są listownie informowani o wszystkich nowościach, i warknęła:

- Pękłabym ze śmiechu.

- Właśnie - Emma rozchyliła wargi w grymasie przypo­minającym uśmiech. - Odpowiedziałabyś agresją. Gdyby ta­ka krytyka wyszła od twojego kolegi po fachu, pokazałabyś mu ogłoszenia, kolorowy wykres zysków, wszystkie nowości i listę stałych klientów.

Annie kiwnęła głową.

- Taka właśnie jesteś. Sprzedajesz książki, ale ich nie pi­szesz. Teraz spróbuj sobie wyobrazić, że jesteś znaną pisar­ką. Piszesz lekkie, ciekawe kryminały, które pozwalają szukającym ucieczki i obolałym ludziom schronić się na jakiś czas w czarodziejskim kręgu spokoju. Takich ludzi nie bra­kuje. Krótko mówiąc, jesteś Fleur Calloway. Co byś zrobiła, gdyby znany krytyk, którego artykuły czytają wszyscy liczą­cy się w świecie kryminałów, zaczął wyśmiewać twoje książ­ki, nazywać je romantycznym nudziarstwem i głupią dzieci­nadą? Uznałby je za przebrzmiałe? To straszne oskarżenie. Lepiej pisać książki nudne niż przebrzmiałe. Neil potrakto­wałby cię bezlitośnie. Uwielbiałby powtarzać, że “stworzo­ne przez autorkę postaci są płaskie jak papier". Twierdziłby, że w swoich intrygach nieciekawie i nieudolnie naśladu­jesz Agathę Christie i piszesz bardzo nierówno. Oskarżałby cię o zbyt lekkie podejście do morderstwa.

Emma lekko zahamowała, gdyż na jezdnię wyszła łania z białym ogonkiem i z dwójką młodych. Annie myślała. Sa­mochód znów pędził z wielką prędkością. Przez uchylone okno w dachu wpadało gorące powietrze. Emma sama od­powiedziała na swoje pytanie.

- Rozdarłabyś się na całe gardło. Wysłałabyś go do wszystkich diabłów. Wówczas ludzie uznaliby cię za użalają­cą się nad sobą nieszczęśnicę, a tego Amerykanie nie lubią. Nazwałabyś krytyka gnidą, kłamcą, oskarżyłabyś go o to, że specjalnie chce cię zniszczyć. Wtedy zaczęto by mówić, że jesteś histeryczką.

Emma wyglądała na znużoną. Annie nic z tego nie rozu­miała.

- Kimkolwiek by ten Neil Bledsoe był, nie potrafi zaszko­dzić Fleur Calloway. Wystarczy, że nie będzie zwracała na nie­go uwagi. Wcale jej nie zaszkodził. Jej książki do dzisiaj się sprzedają. - Annie zmarszczyła brwi. - Zaczekaj - poprosiła.

To prawda, myślała, że książki Calloway sprzedają się bardzo dobrze. Ale od dwunastu lat nie wydała nic nowego.

- Czy to możliwe, żeby przestała pisać tylko z powodu złośliwych recenzji tego faceta?

- Nie - powiedziała krótko Emma. - Sprawa wygląda jeszcze gorzej. O wiele gorzej.

Przy wjeździe na teren Palmetto House stały omszałe ka­mienne słupy. Po obu stronach podjazdu rosły niskie palmy, charakterystyczne dla Karoliny Południowej.

Annie bardzo lubiła Palmetto House, mimo że musiała wysłuchać niejednego peanu na jego cześć z ust swojej te­ściowej, w której widok drzwi z żaluzjami i wiatraków pod sufitem budził sentymentalne wspomnienia. Hotel był piękny. Annie nie mogła się doczekać chwili, kiedy uczest­nicy konferencji zobaczą jeden z najpiękniejszych starych kurortów na Sea Islands. Dwupiętrowy hotel z jasnymi, zdo­bionymi sztukaterią ścianami i czerwonym dachem, z ocie­nionymi werandami, zalany teraz ostrym światłem słońca, wyglądał przytulnie jak bawełniany hamak rozwieszony w cieniu palmy. Podjazd prowadził pod elegancki portyk.

Zbliżając się do zakrętu przed głównym wejściem, Emma nie zwolniła. Annie wiedziała, że pisarka skieruje się na par­king, ukryty za dwoma rzędami pięknych amerykańskich so­sen. Droga biegnąca pod portykiem używana była głównie przez przyjeżdżających gości. Przed wejściem stało już kilka samochodów, wśród których uwijali się wynoszący bagaże przybysze.

- Co takiego zrobił Bledsoe? - powtórzyła zniecierpliwio­na Annie.

Patrzyła właśnie na Emmę i dlatego zauważyła zmianę wyrazu jej twarzy. Pisarka zmrużyła oczy, zacisnęła szczęki i gwałtownie skręciła w prawo. Jaguar wjechał na podjazd prowadzący przed drzwi hotelu.

Zaskoczona nagłym manewrem Annie przechyliła się w lewo i przewróciłaby się, gdyby nie była przypięta pasa­mi. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyła krzyknąć. Wiatr świstał w otwartych oknach. Samochód zwiększał prędkość. Przed nimi mężczyzna w białym tropi­kalnym garniturze pochylił się nad bagażnikiem wielkiego lincolna. Słysząc ryk silnika, odwrócił się i zasłonił rękami, jakby chciał się w ten sposób obronić przed gniewnym me­talowym napastnikiem. Otworzył usta. Jaguar i wiatr hała­sowały tak, że Annie sama nie wiedziała, czy krzyknęła, czy też nie. Wyprostowała ręce i oparła się mocno o deskę roz­dzielczą. Samochód stanął kilkanaście centymetrów od ba­gażnika lincolna. Przez chwilę dygotał jeszcze. W miejscu, gdzie opony wbiły się w podłoże, uniósł się kłąb kurzu.

Na prawo od Annie mężczyzna w białym garniturze pod­nosił się z ziemi. Przed chwilą bowiem rzucił się na klomb świeżo posadzonych nagietków, gniotąc jaskrawe kwiatki, i przeturlał się na ścieżkę wysypaną tłuczonymi muszlami. Jakaś ostra krawędź przecięła mu skórę. Na zaciśniętej szczęce pojawiła się krew. Siedząca na tylnym siedzeniu lin­colna starsza pani odwróciła się i spojrzała na jaguara. Na jej twarzy malowało się prawdziwe przerażenie.

- Przepraszam cię, Annie - powiedziała spokojnie Emma.

Wyłączyła silnik i splotła dłonie na kierownicy. Nie znać było po niej żadnych emocji. W ciszy, która zapadła, gdy ucichł świst wiatru i ryk silnika, Annie słyszała własny od­dech. Ręce drżały jej tak, że nie mogła odpiąć pasów bez­pieczeństwa.

- Emma, na miły Bóg, co się stało? Pedał gazu ci się za­ciął?

Emma zignorowała pytanie. Przyglądała się mężczyźnie, którego chyba tylko cudem nie przejechała. Jego pierś uno­siła się w ciężkim oddechu; płonącym wzrokiem wpatrywał się w sportowy samochód Emmy. Był wysoki, miał potężną klatkę piersiową i mocne nogi. Duża głowa z karykaturalnie krótką szyją wyglądała jak przyrośnięta bezpośrednio do szerokich ramion. Gęste, czarne brwi osłaniały gniewne, ciemne oczy i zbiegały się nad mięsistym nosem. Rumiana, pokryta śladami po ospie twarz, miała teraz niezdrowy, zie­misty odcień. Mężczyzna spuścił głowę. Wyglądał jak szar­żujący byk. Obszedł samochód i zawołał do Emmy przez otwarte okno:

- Dziwka! Wariatka! Co ty sobie, do diabła, myślisz...

Nagle zamknął usta. Krew spływająca z policzka zawisła mu czerwoną kroplą na brodzie. Hebanowoczarne oczy na­brały nieprzeniknionego wyrazu. Dwie dłonie - brutalne, o szerokich kciukach i kostkach porośniętych włosami - za­cisnęły się na szybie, tuż koło twarzy Emmy.

Annie nie mogła oderwać od niego oczu. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia. Tak złego wrażenia. Od razu poczuła, że ten człowiek przez całe życie dąży tylko do zaspokojenia swoich kaprysów, nie inte­resując się tymi, którzy posłużą mu do osiągnięcia celu. Wi­dać to było w zmysłowym grymasie warg, w pogardzie dla świata widocznej w jego oczach, w bezlitosnym chwycie wielkich dłoni. Annie była tego świadoma, ale mężczyzna pociągał ją. Współczesny Sinobrody. Można by się założyć, że ma wielkie powodzenie u kobiet. Otaczała go atmosfera pociągającej, nieokiełznanej, aroganckiej męskości.

Emma przechyliła głowę i podniosła wzrok na stojącego obok mężczyznę.

- Przepraszam, Neil - mruknęła. W jej głosie nie było żalu. Czarne oczy mężczyzny znów zalśniły.

- Zawsze gotowa do podjęcia ryzyka, co? Pewnego dnia posuniesz się za daleko i skręcisz sobie kark.

- Bardzo inteligentna uwaga, mój drogi - odparła Emma. - Nie lepsza od twoich recenzji.

Na brodzie mężczyzny drgnął napięty mięsień, ale dopie­ro patrząc na dłonie zaciskające się na szybie, można było zrozumieć, jak bardzo go ubodła ta złośliwa uwaga. Po chwi­li jednak rozchylił wargi, ukazując w dzikim uśmiechu po­żółkłe od nikotyny zęby.

- W zeszłym tygodniu pisałem o pewnej książce. Myśla­łem wtedy o tobie, Emma. On był wielokrotnym mordercą. Zabijał złośliwe, wredne baby. Lubił ciąć je żywcem na ka­wałki. Nagrywał ich krzyki. Najpiękniejsze było to...

Samochód ożył. Neil Bledsoe odskoczył w ostatniej chwi­li. Emma gwałtownie cofnęła.

Annie najpierw rzuciło do przodu, potem wcisnęło w sie­dzenie. Kiedy samochód mijał lincolna, Annie rzuciła okiem na siedzącą w nim kobietę. Miała siwe włosy i przerażone niebieskie oczy; pomarszczoną dłonią zasłaniała usta. Szybki sportowy samochód pomknął, mijając inne, zaparkowane na poboczu, i nie zwalniając wziął zakręt, by zjechać na par­king, gdzie wzbił tuman kurzu i w końcu zatrzymał się za rzę­dem sosen.

Emma w milczeniu wyłączyła silnik. Pierwsza odezwała się Annie:

- Następnym razem, kiedy będziesz chciała przejechać kogoś swoim samochodem, uprzedź najpierw pasażera.

Starała się powstrzymać drżenie głosu. Emma nie ode­zwała się. Zręcznym ruchem odpięła pas bezpieczeństwa, wysiadła z samochodu i szybkim krokiem ruszyła w stronę hotelu. Annie miała kłopoty z odpięciem pasa i ze znalezie­niem klamki przy drzwiach. Mimo to, kiedy już stanęła na drżących nogach, truchtem pobiegła za Emma. Czuła się jak karmelek na rozpalonym asfalcie.

- Emma, zaczekaj! Nie możesz przecież tak sobie przejechać człowieka... Zgoda, wiem, że nie chciałaś go zabić... Ale nie możesz rozpędzać się tym swoim jaguarem specjal­nie, żeby napędzić komuś śmiertelnego stracha, i to tak so­bie, bez żadnego wyjaśnienia. Co ty robisz? Co zamierzasz? Emma, co ty, do diabła, wyprawiasz?

- Nie nudź, Annie. - Emma wchodziła właśnie boczny­mi drzwiami do hotelu. W holu panował mrok. - Zwróci­łam na siebie uwagę Neila, i sprawiło mi to wielką przy­jemność. Jak mi Bóg miły, nie miałam ochoty naciskać na hamulec.

W mrocznym korytarzu było chłodno, ale Annie nie tylko z tego powodu przebiegł zimny dreszcz. Mało brakowało, żeby Emma nie zahamowała. Annie była tego świadoma. A gdyby... Nagle zrobiło jej się niedobrze. Złapała Emmę za ramię.

- Emma, na miłość boską, musisz nad sobą trochę pano­wać.

Emma nawet nie zwolniła kroku. Jednym ruchem ramie­nia strąciła dłoń Annie.

- Może zdążę ostrzec Fleur, żeby tu nie przyjeżdżała.

- Chcesz, żeby nie przyjeżdżała?! - Annie przyspieszyła kroku. Jej sandałki stukały rytmicznie w marmurową po­sadzkę.

- Jeśli jeszcze nie przyjechała - odparła zdenerwowana Emma - to może zdążę zadzwonić i uprzedzić ją, żeby się tu nie pokazywała.

Wyprzedzając Annie o kilka kroków, Emma wmaszerowała do przestronnego holu, ozdobionego palmami w doni­cach. Annie ogarnął gniew. Przyspieszyła kroku i dogoniła pisarkę pośrodku marmurowej posadzki. Tym razem z całej siły chwyciła jej pulchne, ale mocne ramię.

- Chwileczkę! Co chcesz zrobić? Zepsuć moją konferen­cję? Calloway jest naszą gwiazdą! Ma przemawiać podczas bankietu na zakończenie konferencji. Niektórzy przyjeż­dżają tu aż z Zachodniego Wybrzeża po to, żeby ją zobaczyć.

- Jeśli mi się tylko uda, nie będzie tego przemówienia. Puść mnie, Annie. Przykro mi, że ucierpi na tym twoja kon­ferencja, ale Fleur jest bez porównania ważniejsza. Nie mo­że tu przyjechać. Nie może spotkać się z Neilem.

Emma podeszła do recepcji. Annie zauważyła, że tak na­głym wejściem i ostrą wymianą zdań obie zwróciły na siebie powszechną uwagę.

Wiekowy budynek (postawiony przed blisko stu laty dla zmęczonych zimą wczasowiczów z północy), wyłożony marmu­rami i bogato zdobiony, miał hol wysoki na trzy kondygnacje. Od zachodu (od strony morza) ciężkie łuki krużganku otwie­rały się na szeroką werandę, z której schodziło się na dziedzi­niec. Na czas konferencji zdjęto wielkie japońskie wazony, malowane w smoki, i zastąpiono je wiktoriańskimi urnami, do których wstawiono delikatne paprocie i palmy o szerokich liściach. Dzięki temu wnętrze przypominało teraz popularne w angielskich hotelach lat dwudziestych i trzydziestych palmiarnie, w których odbywały się herbatki i tańce.

Główną część Palmetto House zbudowano wzdłuż osi pół­noc - południe i znajdowały się w niej: główne wejście, główny hol, recepcja, stanowisko kierownika zmiany, re­stauracje, bar i pokoje konferencyjne. Od głównej części budynku odchodziły skrzydła wschodnie i zachodnie.

Wśród palm ustawiono białe gięte meble. Annie zauwa­żyła, że większość krzeseł zajęli uczestnicy konferencji. Można ich było rozpoznać po identyfikatorach z nazwiskiem i rozetką z kolorowej wstążki: czerwoną dla pisarzy, niebie­ską dla księgarzy, pomarańczową dla wydawców, zieloną dla agentów literackich i różową dla czytelników.

Prawie wszystkie spojrzenia - niektóre bez żadnego skrę­powania, inne ukradkem - spoczęły na Annie, która robiła, co mogła, żeby sprawić wrażenie sympatycznej i uprzejmej, ale bardzo zajętej, by zniechęcić tych, którzy mieliby ochotę ją zagadnąć. Jakaś kobieta z szopą kręconych rudych włosów, niespokojną twarzą i niebieską rozetką poderwała się z fote­la. Annie ruszyła w stronę recepcji. Chłopiec w hotelowym uniformie popychał wózek z bagażem w kierunku windy. Za nim szedł Neil Bledsoe. Z rany na policzku przestała się są­czyć krew, ale pozostał na nim czerwony ślad. Neil spojrzał na Annie i młoda kobieta zaczerwieniła się. W oczach męż­czyzny widać było zadowolenie. Ten łajdak wie, że podoba się kobietom, i cieszy go to. Annie przeniosła spojrzenie na towarzyszącą Neilowi kobietę i stanęła jak wryta. Panna Marple? Niemożliwe! Starsza pani pasowała jak ulał do obra­zu, jaki Annie nosiła w sobie od lat: wysoka, szczupła, z miękkimi siwymi włosami i cerą różową jak wnętrze musz­li. Tylko oczy nie pasowały. Były rozbiegane, krótkowzroczne i zmęczone. Oczy panny Marple były niebieskie i przenikli­we, nawet kiedy nie miała przy sobie lornetki (która służyła jej do podglądania ptaków, oczywiście). Annie nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Emma minęła krytyka i starszą panią, jakby byli niewi­dzialni. Staruszka nerwowo zamrugała oczami. Z rumianej twarzy Bledsoe'a zniknęła już ziemista bladość. Krytyk wy­krzywił ją teraz w brzydkim grymasie. Zmysłowe wargi roz­chyliły się w nienaturalnym uśmiechu. Ten triumfalny gry­mas krył w sobie groźbę większą niż gniewne słowa. Trwało to tylko chwilę. Bledsoe wraz ze swoją nieśmiałą towarzysz­ką wszedł do windy, a Emma stanęła przy ladzie recepcji. Annie czuła rosnące zdenerwowanie. Patrzyła przez chwilę na zamykające się drzwi windy. Potem dogoniła Emmę. Miała złe przeczucia. Jak potoczy się konferencja, którą z takim zaangażowaniem przygotowywała od miesięcy? Nie można pozwolić, żeby Emma wszystko popsuła. Annie sta­nęła przy ladzie. Usłyszała słowa recepcjonisty:

- Pani Calloway dotąd się nie zameldowała. Czy mogę jej coś przekazać?

Emma pulchnymi palcami pukała w blat.

- Tak. Proszę powtórzyć, żeby natychmiast po przyjeź­dzie zadzwoniła do Emmy Clyde. To bardzo ważne - powie­działa z naciskiem i podała swój numer telefonu.

Annie znała go na pamięć. Dzwoniła do Emmy za każdym razem, kiedy tylko dostawała nową książkę Sary Caudwell.

- Emma, nie możesz mi tego zrobić! - zaprotestowała. Emma nie zwróciła na to uwagi. Podziękowała recepcjo­niście, odwróciła się i poszła prosto do telefonu. Annie ru­szyła w ślad za nią.

- Emma, zaczekaj! Nie spiesz się tak. Nie bądź głupia. Fleur Calloway jest przecież dorosłą kobietą. Obiecała, że przyjedzie.

Emma szukała w swoim przepastnym portfelu karty do automatu.

- Odwal się, Annie.

Annie chciała powiedzieć coś jeszcze, ale lodowate spoj­rzenie przekonało ją, że Emma nie zmieni zdania. Przez chwilę stała niezdecydowana, potem wróciła do recepcji i zostawiła prośbę do Fleur Calloway o pilny kontakt z reje­stracją dla uczestników konferencji. Pierwszy raz w życiu zrozumiała, dlaczego wiktoriańskie bohaterki stawały cza­sem zdumione, załamując ręce. Nigdy dotąd tego nie robiła. Teraz zdarzyło się jej to pierwszy raz. Speszona, schowała ręce do kieszeni spódnicy i zaczęła się zastanawiać, jak wy­brnąć z tej sytuacji. Do diabła! Co robić? Trzeba porozma­wiać z Fleur Calloway, zanim dopadnie ją Emma. To jedyna szansa. Annie obejrzała się na telefony. Emmy już nie było. Annie ruszyła tak nagle, że z trudem uniknęła zderzenia z dwójką uczestników konferencji, którzy mieli wpięte w klapy znaczki z napisem: “Kocham Agathę". Po chwili trzymała w ręku słuchawkę. Poszukując ćwierćdolarówki, sięgnęła na dno torebki, gdzie zawsze znajdowała jakieś monety. Wybrała swój domowy numer.

- Halo!

Dzięki Bogu, Max jest w domu. Nigdy jeszcze spokojny, miły, cudownie męski głos nie ucieszył Annie tak bardzo.

- Max! - starała się nie jęczeć.

- Annie? Co się stało?

- Max, Emma chce popsuć moją konferencję. - Zrelacjo­nowała ostatnie wydarzenia. Uciszyła Maxa, kiedy próbo­wał ją uspokajać, i powiedziała: - Słuchaj, zrobimy tak...

Kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła się lepiej. Trzeba działać! Pospieszyła do południowego skrzydła. Po drodze mijała uczestników konferencji, stojących w małych grup­kach i rozmawiających z ożywieniem.

- ...powieści z dreszczykiem nie należą do jej najlep­szych dzieł, ale zawsze lubiłem “Mężczyznę w brązowym garniturze".

- Fałszywa twarz. To klucz do zrozumienia wszystkiego, co napisała Christie. Zawsze trzeba szukać fałszywej twarzy.

- Trzeba przeczytać Mary Westmacott, żeby poznać praw­dziwą Christie.

- To oszustwo. Nieważne, co mówią ludzie. Oszustwo i już. Kiedy Annie dotarła do południowego skrzydła, na jej twarzy igrał lekki uśmiech. Zasłyszane fragmenty rozmów podniosły ją na duchu. Konferencja będzie wspaniała. Tym bardziej trzeba przeciwstawić się siłom, które chciałyby ją zniszczyć.

Tygodniowa konferencja oficjalnie miała się rozpocząć dopiero w niedzielę, uroczystym przyjęciem w ogrodzie, ale dla wygody tych, którzy przyjadą wcześniej, rejestracja działała już od soboty. Mieściła się w południowym skrzy­dle, w foyer. Można się tu było dostać windą lub schodami. Tego dnia przy stoliku siedziała Henny Brawley, najlepsza klientka Annie i doskonała znawczyni twórczości Christie. Ostatnio została też ekspertem we wszystkim, co dotyczy Palmetto House - pomyślała Annie z wdzięcznością. Henny włożyła wiele pracy w przygotowanie konferencji. Annie nie mogłaby sobie poradzić bez pomocy i zachęty Henny.

Kiedy Annie zbliżyła się do stolika. Henny była zajęta wkładaniem jakichś drobiazgów do toreb z książkami, uło­żonych na bocznym stoliku, i rozmową z jasnowłosym męż­czyzną o orzechowych oczach i uroczym, piegowatym, zadar­tym nosie. W klapie jego marynarki Annie zauważyła po­marańczową rozetkę. Zbyt młody na wydawcę! Nie jest przecież starszy od niej.

Czarne torby reklamowe “Śmierci na żądanie" zdobił srebrny sztylet, adres księgarni i jej motto: “Najlepsza księgarnia z literaturą sensacyjną".

Annie zobaczyła, co Henny wkłada do torebek, dopiero kiedy stanęła przy stoliku. Były to maleńkie statuetki, z wy­glądu podobne do nagrody Edgara Allana Poe, przyznawanej co roku na wiosnę przez “Mystery Writers of America"1.

To kolejny pomysł Laurel. Annie postanowiła zostawić tę sprawę w spokoju. Najpierw musi zażegnać kryzys.

- Henny!

'Stowarzyszenie Amerykańskich Twórców Powieści Sensacyjnej.

Lisia twarz Henny, zaróżowiona z podniecenia, odwróciła się do Annie i natychmiast zniknął z niej miły uśmiech.

- Annie, co...

Nagle za ich plecami rozległ się przeraźliwy krzyk. Annie, Henny i młody człowiek odwrócili się gwałtownie. Annie po­znała biały garnitur, zakurzony i poplamiony krwią. Dźwięk wydobywający się z mięsistych ust i widok oczu ślepych z prze­rażenia ścięły jej krew w żyłach. Neil Bledsoe ryczał jak słoń, jak maszyna parowa, jak wściekły paw. W foyer zakotłowało się. Wszystko działo się jak w filmie na zwolnionych obrotach:

Bledsoe zbiegł po schodach, potykając się, ślizgając, obijając o ścianę i balustradę i bez przerwy krzycząc. Na dole runął jak długi, ale poderwał się szybko na kolana i klęcząc, kiwał wiel­ką głową. Z ust spływała mu ślina. Z trudem łapał powietrze.

Pierwsza poruszyła się Henny. Annie poczuła się rozczaro­wana, widząc, że młody mężczyzna odwrócił się i uciekł. Miał taką miłą twarz. Nie spodziewałaby się po nim takiego tchó­rzostwa.

Henny pierwsza zrozumiała, co się dzieje.

- Nie ma strachu - powiedziała uspokajająco, lekko do­tykając ramienia Bledsoe'a.

- Ojej, ojej!

Wysoka kobieta (słowo daję, to chyba siostra panny Marple - pomyślała Annie) zbiegła po schodach i stanęła obok Henny.

- Neil, on nie jest prawdziwy! Nie jest prawdziwy!

W ciemnych oczach nie widać było śladu zrozumienia. Twarz Bledsoe'a była szara z przerażenia. Annie nigdy nie widziała czegoś podobnego.

- Krokodyl...

- Aligator - mruknęła Henny.

- To tylko malowidło, Neil. Wygląda jak prawdziwy, ale to tylko malowidło.

Kobieta patrzyła to na Henny, to na Annie.

- Biedny Neil. Nie znosi węży i...

Potężny mężczyzna drżał, nie podnosząc się z klęczek. Annie poczuła nagły przypływ sympatii. Nikt nie powinien tak cierpieć. Ciekawe, co tak przeraziło Neila Bledsoe?

- To fobia - powiedziała spokojnie Henny, potem schyli­ła się i pociągnęła Neila za ramię. - Damy panu inny pokój. Wszystko będzie dobrze. - Oglądając się za siebie, powie­działa do Annie: - Zawołaj chłopca i każ mu przenieść ba­gaże z pokoju trzysta trzynaście... - kiwnęła głową Neilowi i towarzyszącej mu kobiecie - do sąsiedniego pokoju, nu­mer trzysta piętnaście. Tam jest bardzo spokojne malowi­dło z delfinami igrającymi na falach.

Annie odprowadziła do windy Neila, jego towarzyszkę i Henny. Dopiero kiedy drzwi zaczęły się zamykać, poszła wykonać polecenie Henny. Psiakrew! Że też nie zdążyła powstrzymać Henny przed złożeniem wspaniałomyślnej ofer­ty zamiany. W hotelu nie było wolnych pokoi. Przepadła wspaniała okazja pozbycia się Neila.

Po tym jednak, co wydarzyło się przed chwilą, Annie po­czuła, że nie musi się zbytnio martwić. Atak fobii z pewno­ścią odebrał krytykowi ochotę do popisywania się cyni­zmem. Annie zawstydziła się. Nie powinna cieszyć się z czy­ichś lęków, ale fobia Bledsoe'a uczyniła go bardziej ludzkim. Neil jest tylko zwyczajnym człowiekiem. Teraz można się odprężyć i spokojnie zaczekać na szampana w “Śmierci na żądanie", nieoficjalnie rozpoczynającego konferencję ku czci Agathy Christie, z okazji setnej roczni­cy urodzin najlepszej autorki powieści kryminalnych.



VIII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Płaszcz Jane zwisa z fotela,

Z kieszeni wystaje zwinięta gazeta.


Policzki Henny zaróżowiły się nieco od szampana, ale jej dykcja była bez zarzutu, jak zawsze. Szybko uciszyła gwar rozmów.

- Brawo, Annie! - zawołała. - Brawo!

Annie uśmiechnęła się do swojej najlepszej klientki. Henny, w bluzce z kremowej żorżety z podwójnym plisowa­nym kołnierzem i czarnymi lamówkami oraz w długiej spód­nicy z czarnej tafty, wyglądała prześlicznie. Falujące włosy nabrały świeżego, srebrnego połysku. Każdą inną kobietę taki kolor włosów tylko by postarzył, ale u Henny, właści­cielki bystrych piwnych oczu i ostrego lisiego noska, tylko podkreślał błyskotliwą inteligencję.

Annie odpowiedziała uniesieniem kieliszka i przez chwi­lę smakowała uczucie satysfakcji. Przyjęcie z szampanem w “Śmierci na żądanie" okazało się bardzo udanym pomy­słem. Księgarnia wyglądała piękniej niż zwykle. Podłogi z sosnowego drewna lśniły czystością, gumowane półki uginały się pod ciężarem książek (Annie zamówiła ich dodat­kowo kilkaset). Teraz Ingrid nie nadążała z przyjmowaniem pieniędzy, a Annie z zapełnianiem pustych miejsc na pół­kach. Sprzedała już wszystkie egzemplarze najnowszej książki Jonathana Gasha. Wygodne fotele zdawały się za­praszać na krótki odpoczynek (z czego skorzystała Agatha, układając się na swoim ulubionym miejscu pod palmami), a kawiarnia na filiżankę gorącego napoju.

Annie starła się mieć oko na drzwi, ale jej mąż dotąd się w nich nie pojawił. Brakowało jej Maxa. Zawsze weselej jest mieć go u boku. Szczególnie, że Max bardzo się cieszył na to przyjęcie. Mimo to bez trudu przekonała go, że musi porozmawiać z Fleur Calloway, zanim zrobi to Emma. Annie nie miała pojęcia, gdzie Max szuka znakomitej pisarki ani kiedy wróci, dlatego też z nadzieją zerkała na drzwi, ilekroć się, otwierały.

Zdążyła już poznać kilku początkujących pisarzy. Pod­chodzili do niej onieśmieleni i tak zdenerwowani, że plątały się im języki. Nie wiedzieli, że księgarze chętnie zawierają znajomości z młodymi autorami. Annie szczególnie sympa­tyczna wydała się Natalie Marlow. Jej “Tymi schodami w dół", książka pełna makabrycznych opisów, była najbar­dziej interesującym debiutem roku. Annie wcale się nie zdziwiła, że autorka wymuskanej, chłodnej prozy okazała się niezdarna, chorobliwie niesmiała i ubrana jak żebraczka. Znała już takich pisarzy, których nawet wystąpienie przed kamerami w najelegantszym wnętrzu nie zmusiłoby do zdjęcia poliestrowych ciuchów.

Przyjęcie było mniej hałaśliwe niż inne, które Annie urządzała wcześniej (szczególnie spotkanie po udanej lo­kalnej premierze “Arszeniku i starych koronek" przed kil­ku laty zapisało się w jej pamięci jako bardzo głośne), ale gospodyni była bardzo zadowolona: “Śmierć na żądanie" była pełna książek i ich miłośników.

Wśród gości było wielu miejscowych. Frank Saulter, ko­ścisty komendant policji, zawsze chętnie kupujący naj­nowsze powieści Toma Clancy'ego. Vince Ellis, rudowło­sy wydawca “Island Gazette", który zawsze pyta o nowe książki Lindy Grant. Emma Clyde, ponura jak chmura gra­dowa, oparła się o półkę zapełnioną horrorami. Annie sta­rała się nie zwracać uwagi na wrogie spojrzenie niebie­skich oczu.

Nie były to jedyne błękitne oczy, których spojrzenia An­nie unikała. Laurel, urocza w sukni z niebieskiego jedwa­biu w blade róże, co jakiś czas spoglądała na synową z wy­rzutem. Ulokowała się obok stolika z pamiątkami po Poem. Howard - pomyślała Annie - powinien natychmiast wrócić z Nowego Jorku z rękopisami Poego, inaczej będzie miał kłopoty rodzinne.

Po ósmej Annie stanęła przy kasie. Ingrid podziękowała wdzięcznym spojrzeniem i zaczęła przeciskać się przez tłum. Annie miała nadzieję, że zostało jeszcze coś do jedze­nia. Chili i kulki z krewetek z curry zniknęły bardzo szybko, ale kiedy była ostatnio przy stole, zostało jeszcze dużo ostryg w bekonie, kulek ze szpinaku i pieczonych mięcza­ków. Nad bufetem czuwała Barb, sekretarka Maxa. (Annie chciała zamówić na dzisiejszy wieczór smakowite kąski, ja­kie można dostać do herbaty w Claridge's, ale jej pomysł po drugiej stronie oceanu przyjęto z okrzykiem niezadowo­lenia, co postawiło pod znakiem zapytania przyjaźń angielsko-amerykańską. “Nie, ależ nie! W żadnym razie! Nie jada się bananowych rożków na wieczornym koktajlu!" Annie musiała zrezygnować z tego marzenia, ale na ogrodowe przyjęcie w niedzielne popołudnie zaplanowała herbatkę godną “Royal Enclosure" w Ascot.)

Co jakiś czas Annie słyszała roześmiany głos Barb, która znalazła w tłumie jakąś wielbicielkę Georgette Heyer.

- “Kroki w ciemności" - wyznała kiedyś sekretarka Ma­xa - to moja ulubiona książka. Zawsze marzyłam o takim domu! Ach!

Zasłyszane w radosnym harmidrze zdania wiele mówiły o tych, którzy je wypowiadali.

- Nigdy nie wyprowadzono mnie w pole tak jak w “A...B...C..."

- Nie czytałeś “Przygody pana Eastwooda"? Musisz prze­czytać. Tylko ona potrafi tak wpuścić w maliny...

- Nie sądzi pani, że pierwsze zdania z “Kota wśród gołę­bi" są wprost zachwycające?

- Opisując małe mieściny, zawsze myślała o Torquay i St. Mary Church w rodzinnym Devon. Powtarzam studentom, że jej realizm daje się porównać jedynie z “Pustkowiem" Dickensa.

- Przeczytałem wszystkie jej sztuki. Nawet “Echnatona". Jej mąż uważał, że to najpiękniejszy i najgłębszy dra­mat ze wszystkich, które wyszły spod jej pióra.

- Zwróciła pani uwagę na to, jak Agatha używa koloru w “Rendez-vous ze śmiercią"? Opisując rozmaite odcienie czerwieni, oddaje nie tylko charakter okolicy, ale również nastroje w rodzinie.

- Poirot był cudzoziemcem, ale miał duszę angielskiego dżentelmena czasów edwardiańskich.

- Poirot wcale nie miał bliźniaczego brata. Wymyślił go sobie.

- Lubiła książki Elizabeth Dały, Michaela Gilberta, Margaret Millar, Patricii Highsmith, Elizabeth Bowen, Grahama Greene'a i Muriel Spark.

Za dwadzieścia dziewiąta przy kasie zrobiło się pusto i Annie odetchnęła z ulgą. Z wielką chęcią nacisnęłaby gu­zik w komputerze, żeby sprawdzić, jaki miała obrót w ciągu wieczoru. Zamyślona, podniosła wzrok i zobaczyła przed so­bą ponurą twarz Neila Bledsoe.

Długo nie zapomni tej chwili. W czarnych jak węgle oczach płonęła chęć zadawania bólu, na ustach gościł posępny gry­mas; widać było, że krytyk lada moment zaatakuje. Wypraso­wany garnitur z białego lnu podkreślał kruczą czerń włosów i rumianą cerę. Bledsoe musiał się niedawno ogolić, ale na policzkach już pojawił się czarny zarost. Rana po wypadku na podjeździe przed Palmetto House była ledwo widoczna. Mężczyzna miał w sobie coś groźnego i pociągającego zarazem; coś z przemytnika. Dostrzegł i zrozumiał nagły błysk, który poja­wił się w oczach Annie. Odpowiedział długim, badawczym, za­chęcającym, zmysłowym spojrzeniem. Było ono obraźliwe, jak zbyt śmiała pieszczota, i (to straszne, ale prawdziwe) przyjem­ne. Annie poczuła się jak niewolnica, którą postawiono przed władcą, żeby sprawić mu przyjemność. Nie spuściła wzroku, tylko odpowiedziała gniewnym spojrzeniem.

Wysoka starsza dama stała tuż za Bledsoem. Uniosła dłoń w błagalnym geście.

- Zdecyduj się, siostro - warknął Neil.

- Słucham?

Ton głosu Annie był lodowaty. Młoda kobieta była dum­na, że umiała zapanować nad swoimi emocjami.

- Z takimi dziewczynami jak ty, zawsze są kłopoty. Naj­pierw chcesz, a potem się rozmyślasz. Takie krętaczki zwy­kle popadają w tarapaty.

Annie otworzyła usta do ciętej repliki. To, co powiedział Bledsoe, oburzyło ją, ale jeszcze bardziej poczuła się dotknię­ta tym, że nazwał ją dziewczyną, a nie kobietą. Nawet najbar­dziej opanowany człowiek może czasem stracić cierpliwość...

- Słuchaj no, ty...

- Neil... - bliźniaczka panny Marple mówiła z amerykań­skim akcentem. Annie ucieszyła się z tego.

Bledsoe nie zwrócił na starszą panią najmniejszej uwagi. Nie odrywał palącego spojrzenia od Annie.

- Ty to prowadzisz?

Trzy krótkie, obraźliwe, poufałe słowa wypowiedziane nieuprzejmym tonem doprowadziły Annie do wściekłości.

- A ciebie co to obchodzi? - burknęła, zapominając o tym, co Max bardzo często powtarzał: że trzymanie się zasad do­brego wychowania daje przewagę nad przeciwnikiem.

- To ty dałaś mi ten przeklęty pokój. - Ciemne oczy lśni­ły żywym gniewem.

- Daj spokój, Neil, to był przypadek. Nikt nie zrobił tego specjalnie. - Towarzysząca Bledsoe'owi staruszka spojrzała na Annie krótkowzrocznymi oczami i w tej chwili przestała przypominać pannę Marple. - Wiem, że to twoja słabość, ale nie kłóć się już. Proszę cię. - Pociągnęła go za rękaw.

- Ty dałaś mi pokój z tym zasranym malowidłem - wście­kał się Bledsoe. - Wiedziałaś, co się stanie. Zrobiłaś to spe­cjalnie. Jeszcze tego pożałujesz.

Annie chciała mu powiedzieć, żeby się odwalił, że nie wiedziała o jego istnieniu, dopóki Emma Clyde za kierownicą swojego samochodu nie napędziła mu stracha, i że za­kwaterowanie gości należało do obwiązków kierownika ho­telu, ale Neil odwrócił się do niej plecami.

- Chwileczkę! - zawołała.

Ale Bledsoe nawet się nie obejrzał. Ruszył przed siebie. Jego towarzyszka szła za nim, wyraźnie zmartwiona. Bled­soe, idąc, zdawał się rzucać urok na ludzi, których mijał. Nie robił nic niestosownego. Szedł powoli, zatrzymując się co chwila, żeby przeczytać tytuły wystawionych książek. Czasem zaszczycał kogoś spojrzeniem. Nie powiedział ani słowa. Jednak twarze ludzi, obok których przechodził, sta­wały się ponure, nieruchome, jakby padł na nie urok.

Gdyby Bledsoe zachował się niestosownie, Annie zwróci­łaby mu uwagę i kazała wyjść z księgarni. Niestety, nie mogła mu nic zarzucić.

Na szczęście nie wszyscy reagowali na obecność Bledsoe. Większość gości nie zwracała na niego najmniejszej uwagi i kontynuowała pogodne, pełne podniecenia rozmowy. An­nie jednak bez trudu mogła się domyślić, kto zna Neila Bledsoe. Na przykład ten krępy mężczyzna po trzydziestce, w tweedowym garniturze, trzymający w zębach nie zapalo­ną fajkę. Miał sztywne jak druty, przyprószone siwizną czarne włosy, nieustannie opadające na czubek nosa okula­ry w rogowej oprawie i szpakowate wąsy. W klapie granato­wego letniego garnituru miał pomarańczową rozetkę. Annie z przyjemnością stwierdziła, że przynajmniej ten wydawca wygląda tak, jak powinien. Jego twarz zmieniła się nagle, kiedy zbliżył się Bledsoe. Najpierw odmalowało się na niej zdumienie, ale po chwili pojawił się grymas pełen nienawi­ści, nie pasującej do tego wytwornego pana. Jego spokojna twarz z malującym się na niej wiecznym zadowoleniem, miała w sobie coś ze świeżości świni i pogody lata. Nagła zamiana nastroju była zaskakująca. Wydawca odstawił kieli­szek szampana, w którym nie zdążył nawet umoczyć ust, na półkę z książkami szpiegowskimi (Annie zaniepokoiła się o swoje książki; trzy z nich były niezwykle cenne: “Tajemni­ca piasków" Erskine'a Childersa, “39 stopni" Johna Buchana i “Bez rozkazów" Marthy Albrand) i ciężkim krokiem, człowieka wypranego z sił i pozbawionego celu w życiu, ru­szył do drzwi. Kiedy ją mijał, Annie zdążyła przeczytać jego nazwisko: Nathan Hiliman, Hiliman House, dyrektor na­czelny i kierownik redakcji. Chciała go zatrzymać, ale co mogła powiedzieć?

Potem urok rzucany przez Bledsoe'a odmienił twarz zło­towłosego młodzieńca, który uciekł z hotelowego foyer na widok ogarniętego paniką krytyka. Annie przyglądała mu się uważnie. Miał przy swetrze pomarańczową rozetkę. W porównaniu z Bledsoe'em nie wydawał się interesujący. Pozbawiona uśmiechu, jego twarz stała się ciężka, prawie wojownicza. Włożył ręce do kieszeni, opuścił ramiona i ru­szył do drzwi. Minął Annie, jakby była niewidzialna. To, o czym myślał, dotyczyło przeszłości i z pewnością było nie­przyjemne. Na jego identyfikatorze widniał napis: Derek Davis, Hiliman House, dział reklamy.

Annie straciła Bledsoe'a z oczu, kiedy podszedł do niej klient z kilkoma książkami (“Ktoś morduje największych przywódców Europy" Nan i Ivana Lyonsów, “Śmierć głup­ca" Ngaio Marsha i “Geminus" Susan Kelly), była jednak przekonana, że ciemnowłosa pani, szybkim krokiem zdą­żająca do wyjścia, jest kolejnym wrogiem krytyka. Miała zieloną rozetkę i identyfikator: agentka literacka Margo Wright, Wright Literary Agency, Ltd. Margo Wright była wysoką kobietą o figurze Junony. Kruczoczarne włosy opa­dały gęstymi lokami na ramiona, podkreślając śmiertelną bladość twarzy, z której trudno było coś wyczytać. Kiedy niepewnymi palcami próbowała otworzyć drzwi, Annie do­strzegła u niej pod pachą dwie nowe książki.

- Proszę pani! - zawołała. - Proszę pani, tam przy drzwiach, czy chce pani kupić te książki?

Agentka odwróciła się i bez zainteresowania spojrzała na książki. Były to “Pełnia Cleveland" Lesa Robertsa i “Je­śli kiedyś wrócę, piękna Peggy" Sharyn McCrumb.

- Przepraszam - bąknęła z nowojorskim akcentem. - Nie... - Pokręciła głową, rzuciła książki na ladę i szybko wyszła.

Ta kropla przelała czarę goryczy. Stracona klientka! An­nie rozejrzała się w poszukiwaniu winowajcy. Gdzie jest ten drań? Nie musiała długo szukać. Bledsoe był bardzo wysoki. Stał w przejściu, niedaleko Annie, odwrócony do niej tyłem. Oglądał książki na półce z tytułami opisującymi prawdziwe przestępstwa. Nigdzie nie było widać jego towarzyszki.

Annie nie lubiła takich książek, chociaż ostatnio nieźle na nich zarabiała. Do tych właśnie półek najczęściej kiero­wali się dziwnie wyglądający klienci. Tacy, którzy chcą znać szczegóły prawdziwych morderstw i z lubością czytają krwa­we opisy czynów rozmaitych wariatów. Dla nich nic nie jest zbyt brutalne, zbyt wstrętne, zbyt obrzydliwe.

To ścierwo znalazło miejsce odpowiednie dla siebie.

Mimo wszystko Annie musiała przyznać, że chociaż Bled­soe jest ścierwem i odpychającym chamem, jednak nie bra­kuje mu seksu i trudno oderwać od niego wzrok.

W części oferującej książki używane klęczała jakaś drobna kobieta. Wyjmowała tomy po kolei, czytała strony tytułowe i odkładała je na miejsce, ustawiając równo jak pod linijkę. Jej palce zatrzymały się dłużej przy ostatniej książce. Poza wyrażała coś więcej niż zainteresowanie. Książki traktowała z szacunkiem, jak coś świętego. Annie popatrzyła na profil nieznajomej. Nie była młoda. Cerę miała zniszczoną. Włosy, uczesane w prosty kok, całkiem si­we. Trudno się było domyślić, jakiego były dawniej koloru.

W głębokim głosie Bledsoe'a brzmiała radość:

- A niech mnie, jeśli to nie Victoria! Dawno się nie wi­dzieliśmy.

Książka wysunęła się z drżących palców nieznajomej i upadła na podłogę. Drobna kobieta schyliła się, ale wielka dłoń Bledsoe'a sięgnęła pierwsza. Czarne oczy spojrzały na tytuł, wydrukowany wyblakłymi czarnymi literami na brązo­wym tle. Krytyk zaśmiał się głośno.

- “Tajemnica gadającej papugi". Miły Jezu, trudno uwierzyć, żeby ktoś chciał to kupić. Boże! Straszne nudy!

- Przestań, Neil! Przestań!

Kobieta podniosła się z klęczek i wyciągnęła rękę po książkę. Bledsoe podniósł ją do góry tak, żeby staruszka nie mogła jej dosięgnąć.

- Znalazłem ją i jest moja - wychrypiał Bledsoe. - Chyba ją kupię. Wyrzucenie jej na śmietnik sprawi mi wielką przyjemność. Może rozpocznę wielką akcję? “Codziennie nudną książkę kupić i do śmieci ją wyrzucić!" Niezłe hasło. Uwolnimy świat od tych bzdurnych, mdłych, lukrowanych płodów ludzkiej głupoty.

Annie nie wytrzymała. Wyszła zza kontuaru.

- Proszę mi to oddać! - zażądała, wyciągając po nią rękę.

Bledsoe'e wyzbył się fałszywej radości tak szybko, jak Vidocq swojego przebrania. W jego głosie, przed chwilą pełnym szyderstwa, słychać było złośliwość:

- To przecież księgarnia, a pani sprzedaje tu książki.

- Ale nie tobie, człowieku. Dawaj mi to i wynoś się.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Annie dostrzegła na ciemnej twarzy chęć walki, dokuczania, wymądrzania się, ale w tej chwili do Bledsoe'a podszedł Frank Saulter. Ko­mendant policji nie był tak wysoki jak krytyk, ale miał w sobie coś budzącego szacunek. Kiedy zacisnął szczęki, je­go twarz wyglądała bardzo ponuro. Bledsoe ostentacyjnie wzruszył ramionami.

- Tak jest, szefowo. Kupowanie takich nudziarstw nie ma sensu.

Rzucił książkę w stronę kontuaru tak nieszczęśliwie, że uderzyła o ladę i upadła. Pożółkłe kartki rozsypały się po podłodze. Po twarzy staruszki płynęły łzy. Schyliła się, złożyła rozsypane strony i znów się wyprostowała.

- Proszę - powiedziała do Annie nieśmiało. - Chcę ją ku­pić.

Annie zrobiła coś, co zaskoczyło nawet ją samą. Nigdy nie lubiła okazywać uczuć (tylko Maxowi, kiedy byli sami). Nie cierpiała nawet krótkiego pocałunku w policzek, jakim witały ją znajome. Wzruszyła ją jednak rozpacz malująca się na twarzy kobiety i jej rozdygotane ręce, w których trzy­mała książkę.

- To ostatnia książka Bryana Shawa, prawda? Bardzo mi się podoba. Sprytnie zawikłał intrygę. Chociaż to akurat wca­le mnie nie dziwi. Był wspaniałym pisarzem. Cieszę się, że podczas konferencji będziemy mogli rozmawiać o jego książ­kach, o tym, co wniósł nowego do literatury sensacyjnej.

Annie poczuła, że zza chumr wyjrzało słońce, a tam, gdzie niedawno unosiła się mgła i panował ponury nastrój, teraz pojawiła się lśniąca zieleń. Twarz Victorii jaśniała. W jej oczach zapaliły się ogniki, a na wychudzone policzki wystąpiły żywe rumieńce.

- Czytała pani “Chimerę"? - spytała z zainteresowaniem. - To była jego ulubiona książka.

- Oczywiście, że czytałam - odparła Annie. - Najważniej­sze było to, czego dentysta nie widział. Było tam wiele wspaniałych postaci: bankier, pani domu, córka szeryfa.

- Och! - staruszka aż sapnęła z radości. - Naprawdę czy­tała pani Bryana... Bryan był moim mężem.

W jej głosie słychać było dumę i miłość. Annie poczuła pieczenie w oczach. Serdecznie uścisnęła rozmówczynię.

- Cieszę się, że panią poznałam, pani Shaw. Dam pani tę książkę - dotknęła wyblakłej okładki - i będę szczęśliwa, je­śli zechce pani wziąć udział w czwartkowym panelu. Wielbi­ciele pani męża będą zadowoleni, jeśli dowiedzą się o nim czegoś nowego. Z pewnością był wspaniałym człowiekiem.

Annie dostrzegła za plecami Victorii sardonicznie uśmiech­niętą twarz Bledsoe'a. Krytyk otworzył już usta, ale Annie kiwnęła głową na Franka Saultera.

- Jeśli zrobiło się pani zbyt gorąco... - zaczął Bledsoe. Z twarzy Victorii Shaw znikła wszelka radość. Saulter krótkim ruchem głowy pokazał na drzwi.

- Niech pan sprawdzi, czy nie ma go na ulicy. Proszę wyjść!

Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i w wejściu stanął najważniejszy mężczyzna w życiu Annie. Zapraszając do “Śmierci na żądanie" słynną Fleur Calloway, uśmiechał się do żony. W Annie zrodziło się nagle przeczucie czegoś strasznego i jednocześnie poczuła podziw dla Maxa. W bia­łej wieczorowej marynarce nawet sam David Niven jako Raffels nie prezentowałby się lepiej. Max był piekielnie przystojny: miał gęste, krótkie, jasne włosy, oczy błękitne jak norweskie fiordy, zgrabny nos i zdecydowaną szczękę. Towarzysząca mu kobieta patrzyła na niego z uśmiechem.

Dobry Boże! Wcześniej, kiedy przyjęcie wydawało się bardzo udane, zanim jeszcze przyszedł Neil Bledsoe, Annie byłaby zachwycona, widząc w “Śmierci na żądanie" Fleur Calloway. Teraz musiała coś wymyślić, żeby zapobiec kata­strofie. Przy wyjściu zrobiło się tłoczno. Victoria Shaw mi­nęła Annie, kierując się do drzwi. Neil Bledsoe uśmiechnął się szeroko do Franka Saultera, ale na policjancie nie robi­ło to żadnego wrażenia. Annie również stała przy wyjściu, a teraz pojawili się jeszcze Fleur Calloway i Max.

Annie z wyciągniętymi ramionami podeszła do pisarki.

- Pani Calloway! Jakże się cieszę!

Za jej plecami rozległ się ryk Emmy Clyde:

- Fleur! Fleur!

Annie ujęła szczupłe, chłodne, miękkie dłonie.

- Ma pani na naszej wyspie wielu wielbicieli, pani Callo­way. Co tydzień sprzedaję kilka pani książek. Wszyscy się cieszą, że właśnie pani jest naszym gościem honorowym.

- Fleur! - tym razem wołanie było głośniejsze i bliższe.

Emma przeciskała się do przodu. Spoglądając w zmęczo­ne, zielone oczy, Annie zaczynała rozumieć, dlaczego Emma - zwykle nie zważająca na uczucia innych, zainteresowana wyłącznie własnymi sprawami - zadawała sobie tyle trudu, żeby ochronić kobietę stojącą teraz na progu “Śmierci na żądanie". Annie widziała różne zdjęcia Fleur Calloway, ale żadne z nich nie oddawała pisarce sprawiedliwości. Długie, brązowe włosy, drobne kości, głęboko osadzone oczy i wąski nos były te same, ale najbardziej pociągająca okazała się serdeczność, jaką Fleur okazywała ludziom, jej przenikliwe spojrzenie, delikatne zmarszczki, nadające oczom i ustom pogodny wyraz.

- Czyż mogłabym odmówić? - spytała pisarka jasnym, miłym głosem. - Pani listy były pełne zapału.

- O tak, jej listy z pewnością były pełne zapału.

Annie zamarła, słysząc głos Bledsoe'a.

- Twoje książki nadal się sprzedają, Fleur, chociaż Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego. Widocznie ten bełkot uspo­kaja ludzi słabych na umyśle.

Oczy Fleur Calloway, jasne jak światło i delikatne jak młode pędy trawy na moczarach, zatrzymały się na moment na tym, który wypowiedział obraźliwe słowa, ale szybko przesunęły się dalej, jakby nikogo nie dostrzegły. Kiedy Fleur spojrzała na Annie, jej wzrok nadal był pełen ciepła, ale An­nie dostrzegła w nim nieme pytanie.

- On już wychodzi - wyjaśniła zdenerwowana. - Zdaje się, że trafił tu przez pomyłkę.

- Podobnie jak ty, Fleur. - Emma Clyde odepchnęła Bledsoe'a. - Daj sobie spokój z tą konferencją. Moja załoga po południu stawi się na “Marigold's Pleasure". Jeszcze dzi­siaj możemy popłynąć na Tortolę.

- Kochana Emma! - zawołała uradowana Fleur i uściska­ła pisarkę. - Nie nadaję się do żeglowania, moja droga. Pa­miętasz? Podczas rejsu na Hawaje nie wyściubiłam nosa ze swojej kajuty. Było mi wstyd. Pocieszałam się tym, że Agatha Christie też zawsze chorowała na statku. Podobnie jak nasz kochany Poirot.

Po tych słowach Fleur odwróciła się do Annie i ujęła ją pod ramię. Annie poczuła delikatny zapach perfum diva. Pisarka rozejrzała się po sali.

- Wiele słyszałam o pani księgarni. Zdaje się, że ma pani kubeczki z tytułami kryminałów? - Fleur postała Emmie olśniewający uśmiech. - To będzie udana konferencja, ko­chanie. Nic się nie martw. Boże, będziemy gadały sobie do świtu, jak dawniej. Teraz muszę obejrzeć ten raj dla miło­śników literatury sensacyjnej.

Fleur pociągnęła gospodynię w kierunku kawiarni. An­nie czuła się tak, jakby spacerowała po plaży, za plecami mając tsunami. Obejrzała się przez ramię. Na twarzy Emmy malowały się gorzkie uczucia: niesmak, gniew i poczucie po­rażki. Rzuciła Annie chłodne spojrzenie, odwróciła się i otworzyła drzwi.

Bledsoe również wydawał się wściekły. Fleur Calloway potraktowała go jak powietrze. Spojrzał na swoją wystra­szoną towarzyszkę i gestem pokazał na drzwi zamykające się za Emma.

Max był zmartwiony. Zauważył, że coś jest nie w porząd­ku.

- ...i bardzo mnie cieszy, że ma pani dział poświęcony ro­mansom z dreszczykiem. To wspaniałe! Dzisiaj zbyt mało ceni się tego typu literaturę, chociaż wszyscy znają książki takie jak “Rebeka" czy “Tajemnica zamku Valmy". Ale przecież pani najlepiej zna rynek wydawniczy. Teraz popu­larne są jedne książki, a za rok przyjdzie moda na inne. To bardzo trudne dla autorów. Większość z nas - zielone oczy zdawały się pytać Annie o zdanie - najlepiej sprawdza się w jednym stylu. Nie możemy zmieniać go co roku, zgodnie z modą. - Fleur śmiała się wesoło, beztrosko. - Może powin­nam poruszyć ten temat w swoim wykładzie? Brakuje nam dzisiaj dreszczowców. Mamy Toma Clancy'ego z jego techno-dreszczowcami, ale brak książek takich, jakie pisała Ma­ry Higgins Ciark: spokojnych, zwyczajnych, wywołujących jednak lekki dreszczyk emocji, kiedy w nocy coś zaczyna skrzypieć za oknem.

Były już przy barku. Wielbiciele pisarki z zachwytem rozstępowali się przed nimi. Annie sięgnęła po kubek z ty­tułem najbardziej znanej książki Fleur Calloway, “Nie po­zwolę ci umrzeć", kiedy rozległy się strzały.



IX


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Pani Wonky Pooh nie zawiadomiła Scotland Yardu;

Była czwartą ofiarą; ile jeszcze ich bedzie?


Annie nie od razu się zorientowała, że ktoś strzela z broni palnej. Inne dźwięki, prawie równoczesne z tamtymi, wyda­ły się jej o wiele bardziej złowróżbne: brzęk tłuczonego szkła, przejmujący krzyk, gardłowe przekleństwa i rozkazy wydawane przez Saultera. Instynkt podpowiadał jej, że “Śmierć na żądanie" będzie miała poważne kłopoty. Ruszy­ła biegiem w kierunku drzwi wejściowych, ale Max ją zła­pał i pociągnął za półkę z książkami. Zasłaniając ją wła­snym ciałem, szepnął jej do ucha:

-Padnij!

Potem, zginając się nisko, pobiegł w kierunku otwartych drzwi. Annie poderwała się na równe nogi. W jej głowie ko­tłowały się bezładne myśli. To brzmiało jak fajerwerki... Fajerwerki nie mogły stłuc szyby... Boże, to były prawdziwe strzały!

Jako że Amerykanie żyją w ciągłym strachu przed terro­ryzmem, nikt nie sprzeciwił się rozkazom Saultera, który kazał wszystkim szukać schronienia. W kraju, gdzie czasem strzela się z karabinu do dzieci na boiskach szkolnych, gdzie Amerykańskie Stowarzyszenie Broni Palnej walczy o prawo do swobodnego zakupu AK-47, atak na księgarnię na wyspie słynącej z domów wczasowych nie wydawał się nieprawdopodobny.

Annie nie została w swojej kryjówce. Max, nie oglądając się nawet za siebie, machnął ręką, nakazując jej położyć się na podłodze. Nie posłuchała go. Do cholery, to przecież jej sklep! To jej wystawowe okno roztrzaskała kula. Kawałki szkła połyskiwały w słońcu.

Bledsoe, nieustannie przeklinając, bezceremonialnie we­pchnął swoją towarzyszkę na powrót do księgarni. Już drugi raz będzie musiał oddać do czyszczenia swój biały garnitur, wygnieciony i szary od piasku, którym posypana była drew­niana weranda.

- Mój Boże! - zawołała towarzyszka Neila, próbując usiąść. - Ja krwawię!

Z jej prawej ręki sączyła się krew. Annie podbiegła, roz­glądając się za czymś, czym mogłaby zatamować krew. Fleur Calloway uprzedziła ją.

- Powierzchowne rany czasem obficie krwawią, ale to nic poważnego - powiedziała, owijając skrwawioną dłoń swoim miękkim, białym, kaszmirowym szalem.

Bledsoe obrócił się i otworzył drzwi.

- Jakiś sukinsyn strzelał do mnie!

- Stój! Nie bądź głupi! - powstrzymał go Saulter.

Nawet jeśli Bledsoe go usłyszał - a był tak wściekły, że An­nie wcale nie była tego pewna - to nie zwrócił na te słowa naj­mniejszej uwagi. Komendant policji rzucił się na krytyka. Jednocześnie Max zastąpił mu drogę. przy okazji zrzucili ude­korowanego różową szarfą Edgara - wypchanego kruka - i za­słonę z koralików, odzielającą księgarnię od kącika dla dzieci.

Trzej mężczyźni kotłowali się jeszcze w przejściu, kiedy Annie dotarła do drzwi i ostrożnie wyjrzała na werandę, nie zważając na komentarze zaskoczonych gości, ukrywających się za półkami. Nigdzie nie było widać zwłok. Zza słupów, bujanych foteli i grubych palm ostrożnie wyglądali ludzie.

- Cofnij się, Annie.

Saulter powiedział to ze złością. Obaj z Maxem ostrożnie wyszli na werandę. Max znów machnął ręką do tyłu, każąc żonie szukać schronienia.

Port - jeśli nie brać pod uwagę głów wysuwających się ostrożnie z kryjówek - wyglądał tak jak zawsze: romantycz­ny, gościnny i słabo oświetlony. Port położony jest w południowo-zachodniej części wyspy, na łagodnie wklęsłym ka­wałku lądu. Sklepy również zbudowano na planie łuku, tak żeby widać z nich było zakotwiczone statki. Przy chodniku w porcie stały staroświeckie latarnie, świecące złociście i przyciągające ćmy; miały raczej zdobić port, niż oświetlać okolicę. Trochę dalej jaskrawe światła wyłuskiwały z mroku zakotwiczone statki: kosztujące miliony dolarów jachty z Monte Carlo i jednomasztowce z Charlestonu. Chodnik jed­nak tonął w mroku.

Przed księgarnią zatrzymała się grupa chłopców na ro­werach górskich. Przerywając sobie nawzajem, zaczęli mó­wić do Saultera:

- Widziałem kogoś w krzakach...

- ... i uciekł.

- Widziałem, jak wyrzucał pistolet. Widziałem...

- ...plusk. To nie była ryba.

Potem podszedł do nich czerwony na twarzy, zdyszany, pulchny młodzieniec i oznajmił z zadowoleniem:

- Strzały padły stamtąd.

Pokazał na dużą kępę krzewów, pokrytych białymi, słod­ko pachnącymi kwiatami, wysokich na ponad trzy metry, ro­snących przy końcu portu. Kiedyś był tam teatr, ale przed kilku laty spłonął. Za krzakami rosły wysokie, ciemne so­sny. Młody człowiek, żywo gestykulując, zaczął szczegółowo opowiadać, gdzie był, kiedy usłyszał strzały, co zrobił, jak

zaczął wołać o pomoc.

- Jak rany, kiedy wybierałem się na wyspę na tę konfe­rencję, nie spodziewałem się, że będziemy mieli tu do wyja­śnienia prawdziwą tajemnicę.

To znaczy, że młody człowiek jest uczestnikiem konfe­rencji. Annie spojrzała na identyfikator: James Bentley, Brookłyn. Widziała go wcześniej w księgarni. Miał kręcone włosy i był otyły. Przeglądał książki opisujące prawdziwe zbrodnie. Annie nie spodobała się rozbawiona twarz mło­dzieńca. Ostatecznie ktoś (Annie sądziła, że wie, kto) ostrzelał jej sklep, co nie było częścią programu.

Dudniący odgłos kroków na schodach zwrócił powszech­ną uwagę na Bledsoe'a, zbiegającego na chodnik. Goście wysypali się ze sklepu i obstąpili Annie. Spacerowicze po­wychodzili z ukrycia i rozmawiali z ożywieniem, pokazując palcami “Śmierć na żądanie" i krzaki w porcie.

- Cholera! - krzyknął Saulter i ruszył za Bledsoe'em. Biegnąc, zawołał: - Annie, niech wszyscy wrócą do sklepu. Spisz nazwiska. Zadzwoń po Billa. Max, nie pozwól odejść ludziom, którzy byli w pobliżu portu!

Zaprowadzenie porządku zajęło ponad godzinę. Billy Cameron, pomocnik Saultera, przyjechał do portu swoim motocy­klem i zastąpił Maxa, spisującego nazwiska ludzi spacerują­cych w porcie w chwili, kiedy padły strzały. Annie zaprosiła uczestników przyjęcia do środka i - starając się zachowywać bardzo taktownie - zebrała od wszystkich nazwisku, adresy i numery telefonów. Z wyjątkiem kilku osób mieszkających na wyspie, prawie wszyscy byli zameldowani w Pulmetto House i uczestniczyli w konferencji na cześć Agathy Christie.

Laurel chciała pomóc, ale Annie obawiała się, że ozdobio­ne trupią czaszką (czyżby prawdziwa kość słoniowa?) pióro teściowej nie jest najlepszym narzędziem do zapisania po­trzebnych danych. Podziękowała jednak uśmiechem i popro­siła, żeby Laurel stanęła za barem.

- Oczywiście zrobisz to dla mnie za darmo - podkreśliła.

- Oczywiście - mruknęła Laurel. Zanim odeszła, z ubole­waniem pokręciła głową. - Droga Annie, czuję - powiedzia­ła, kładąc dłoń na sercu - że wydarzy się coś strasznego. Coś nieodwracalnego. - W jej matowym głosie pojawiła się nowa nuta, kiedy dodała: - “Z wyniosłej wieży w mieście śmierć rzuca potężne spojrzenie!"

- Przecież nikt nie umarł - odparła oschle Annie.

Była dumna ze swojej powściągliwej, spokojnej repliki, gdyż wewnątrz cała drżała. Ktoś mi za to zapłaci - pomyśla­ła, ale nie chodziło jej o wybitą szybę. Nikt nie będzie bez­karnie strzelał do jej księgarni.

Henny podniosła wzrok znad resztek roztrzaskanego okna.

- Ktoś mógł zginąć.

Laurel w drodze do baru zauważyła szczątki Edgara, le­żące wśród odłamków szkła.

- Och! Och! Och! - Zanim Annie zdążyła się poruszyć, Laurel podniosła wypchanego kruka. - Edgar! - jęknęła, unosząc ptaka do góry.

Wielkie nieba! Kula trafiła w środek opierzonego łebka. Annie przypomniał się “Człowiek z trojgiem oczu" Louisy Revell. Zachciało się jej śmiać, ale rozpacz w głosie teściowej by­ła tak szczera, że stłumiła chichot i szybko powiedziała:

- Laurel, to tylko ptak nazwany imieniem wielkiego pi­sarza. Nie przejmuj się tak bardzo. Komendant policji bę­dzie zadowolony. Będzie mógł zbadać kulę.

Laurel teatralnym gestem dotknęła dłonią czoła i odeszła w drugi koniec sklepu, recytując (bardzo wyraźnie i głośno):

- “Co chce rzec ten chudy, brzydki i złowieszczy grobów stróż swem krakaniem: »Nigdy już«?

Zapisując dane gości, zapewniając, że morderstwo na Broward's Rock nie jest rzeczą codzienną, Annie co chwila sły­szała fragmenty “Kruka". Serwując kawę, Laurel deklamo­wała cały poemat. Annie wolała nie patrzeć w jej stronę. Bo­że, daj mi cierpliwość - modliła się w duchu. - Daj mi wytrwałość. Daj mi pomysł, jak zniechęcić Laurel do konty­nuowania tego przedstawienia. Pozwól mi też dojść wreszcie do końca długiego łańcucha nazwisk, które trzeba zapisać. Annie chciała być w porcie, gdzie toczyło się dochodzenie. Czego dowiedział się Saulter? Czy pucołowaty uczestnik kon­ferencji i chłopcy przekazali dokładny rysopis strzelającego? Czy udało się uspokoić Bledsoe'a?

Odwaga Bledsoe'a zdziwiła ją. Z doświadczenia wiedzia­ła, że mężczyźni budzący powszechny strach często okazują się wielkimi tchórzami. Jego jednak nikt nie mógłby oskar­żyć o tchórzostwo. Chciał pierwszy dotrzeć w miejsce, skąd do niego strzelano, ruszył w pogoń za swoim wrogiem, ale zadbał o bezpieczeństwo swojej towarzyszki.

Gdzie teraz jest staruszka z wyglądu przypominająca pannę Marple? Rozmawiała z Henny. Żywo gestykulowała obandażowaną ręką. Annie pomyślała z nadzieją, że może uda się doprać szal Fleur.

Max pojawił się dwa razy. Za pierwszym razem doniósł, że nie udało się złapać zamachowca, a za drugim przyszedł zapewnić Annie, że za chwilę wstawią szybę w okno.

Annie chciała się jak najszybciej uporać ze swoim zada­niem, ale nie mogła być nieuprzejma. Rozumiała cel swojej pracy. Ci, którzy byli w księgarni, nie mogli strzelać. Rów­nie oczywisty był fakt, że każdy, kto był na zewnątrz, mógł strzelać. Dotyczy to również tych, którzy wyszli ze “Śmierci na żądanie", przed Bledsoe'em. Szczególnie zaś tych, którzy go nie lubią. Na przykład Emmy Clyde.


- Whisky z wodą?

Max wziął do ręki syfon i spojrzał wyczekująco na gości. Saulter odmówił.

- Cola - poprosił ponurym głosem. Był przecież na służ­bie.

Kiedy Max przygotowywał napoje, woda sodowa radośnie psykała. Dochodziła północ, ale ani Laurel, ani Henny nie wy­glądały na zmęczone. Szczególnie teraz, kiedy stało się jasne, że komendant nie zamierza czekać do jutra z zebraniem od Annie informacji o zorganizowanej przez nią konferencji. Pierwszy raz Annie pożałowała, że na czas trwania konferencji wynajęła dla siebie apartament w Palmetto House. Niestety, było tu dość miejsca dla wszystkich. Annie chciała skończyć z tym jak najszybciej. Nazajutrz rozpocznie się konferencja na cześć Agathy Christie i Annie nie chciała psuć sobie przy­jemności. Poza tym, przed oficjalnym rozpoczęciem będzie jeszcze musiała jeszcze sprawdzić milion ważnych szczegółów.

Laurel usiadła na kanapie, zdjęła zielone buciki na siedmiocentymetrowych szpilkach i podwinęła pod siebie maleń­kie, wąziutkie stopy. Przechylając na bok główkę, uśmiech­nęła się do komendanta. Wyglądała jak bohaterka dresz­czowca z lat pięćdziesiątych, której właśnie wpadł w oko nie­zwykle przystojny mężczyzna.

Annie rzadko zdarzało się spotkać mężczyznę niewrażli­wego na wdzięki jej teściowej. Komendant nie był wyjąt­kiem. W uśmiechu, którym obdarzył Laurel, nie było nic oficjalnego.

Henny była niezwykle spokojna. Najwierniejsza wśród klientów “Śmierci na żądanie" usiadła w kącie pokoju. Światło lampy z abażurem z barwionego szkła rzucało na jej twarz i białą bluzkę kolorowe cienie. Annie zmrużyła oczy. Henny nieprzypadkowo wybrała to miejsce. Nic, co ro­bi Henny, nie jest przypadkowe. Widocznie znów udaje książkowego detektywa. Ciekawe, jak długo będzie w sta­nie odgrywać rolę biernego pana Harleya Quina, występu­jącego w serii nowelek Agathy Christie w towarzystwie pa­na Satterwaithe'a.

Komendant Saulter, popijając coca-colę, rozglądał się po apartamencie.

- Bardzo elegancki. Nie byłem tu jeszcze, odkąd ta spe­cjalistka od dekoracji wnętrz przyjechała z Atlanty i wszyst­ko przemeblowała.

Max uśmiechnął się radośnie.

- Wprowadziła kilka udanych zmian.

Białe wiklinowe meble nadawały pokojowi swobodną, tropi­kalną elegancję; wrażenie to potęgowały jaskrawe poduchy, w kolorach jak z obrazów Gauguina, i bujne paprocie w doni­cach. Uwagę przykuwały wielkie na całą ścianę malowidła. W każdym pokoju przedstawiały inną scenę z życia wyspy. Tu­taj płaskodenny kuter rybacki leżał na boku, z dziobem wbi­tym w mokrą ziemię. Wokół niewielkiego drzewa falowała tra­wa, rozkładająca się jak karty w ręku wytrawnego gracza. Za zapomnianym kutrem stał szop z czarnym pyskiem i przyglądał się eleganckiemu, białemu ibisowi, szukającemu w mętnej wo­dzie małych rybek. Na błękitnym niebie nie było śladu chmur.

Saulter odchrząknął.

- No, Annie, chcę wiedzieć wszystko o dzisiejszym wieczorze w księgarni. Dlaczego wszyscy traktowali tego Bledsoe'a niechętnie?

- Nie mogę mówić za wszystkich - odparła ponuro An­nie. - Wiem tylko, że Emma Clyde miała coś przeciw nie­mu. Słyszałeś o tym, co zrobiła dzisiaj po południu?

Max podał żonie szklankę. Annie odsunęła się, robiąc mu miejsce na podwójnym fotelu. Komendant odstawił szklankę i otworzył notes.

- Chciałem o to spytać. Byłaś wtedy w samochodzie.

Annie była pod wrażeniem. Jakim cudem komendant zdążył się dowiedzieć o wyczynie Emmy?

- Słyszałam, że zatrzymała się o włos od niego - wtrąciła z podziwem Henny.

- Właśnie! - warknęła Annie. Już wtedy była zła na Emmę, ale teraz obudziła się w niej prawdziwa wściekłość. Że­by strzelać do jej wystawowego okna! - Słuchaj, komendan­cie, między Emmą a Bledsoe'em są jakieś kwasy. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale Emma chciała mu napędzić stra­cha i pewnie próbowała to powtórzyć.

- Myślisz, że to Emma strzelała do Bledsoe'a?

- Jasne! Dzisiaj po południu Emma wpadła do sklepu i koniecznie chciała wiedzieć, dlaczego go zaprosiłam. Nie zapraszałam go. Sam się zgłosił, jak wszyscy. Emma tłuma­czyła, że Bledsoe odnosił się złośliwie do porządnych pisa­rzy i że trudno jej uwierzyć, by chciał brać udział w mojej konferencji.

- Annie - przerwał jej komendant - tu musi chodzić o coś więcej. Emma nieomal go przejechała.

- A jednak nie przejechała, komendancie - zauważyła Annie. - A kule go nie trafiły.

Saulter spojrzał na nią surowo, po czym zaczął coś zapisywać w notesie.

- Tak, rozumiem. Ale dlaczego?

- Nie mam pojęcia,

Annie starała się przybrać niewinny wyraz twarzy. Nie chciała wciągać w tę sprawę Fleur Calloway. Komendant znów spojrzał na nią surowo.

- Buck Hughes, odźwierny, przysięga, że zrobiła to spe­cjalnie. Mówi, że Emma jeździła karetką pogotowia w Afry­ce i doskonale panuje nad swoim jaguarem.

- Emma zawsze panuje nad samochodem, nad sobą, nad swoim światem. - Max mówił niewyraźnie, ponieważ jadł solone orzeszki.

- Droga Emma. Ma bardzo silną osobowość - mruknęła Laurel.

Saulter w zamyśleniu potarł nos.

- Żywi urazę, tak? - spytał. Annie zauważyła, że jego na­pięte mięśnie rozluźniły się nieco. Napędzenie komuś stra­cha przy pomocy broni palnej jest rzeczą naganną, ale o wiele mniej przykrą niż usiłowanie zabójstwa. - To możli­we. Emma wyszła przed Bledsoe'em.

Annie starała się nie okazywać zadowolenia. Miała na­dzieję, że Saulter pojedzie teraz do rezydencji Emmy, wy­ciągnie ją z łóżka i aresztuje za usiłowanie zabójstwa. Ta przyjemna wizja szybko się rozwiała. Saulter miał inne me­tody działania. Annie czuła, że musi coś powiedzieć:

- To musiała być Emma. Nikt w księgarni nie wiedział, że Bledsoe będzie na przyjęciu. Zresztą, dlaczego ktoś miał­by przyjeżdżać na konferencję z rewolwerem?

Henny chrząknęła znacząco. Annie przypomniał się straszny sędzia Wargrave z “Dziesięciu Murzynków". Henny kaszlnęła i stwierdziła:

- Należy przedstawić jakieś dowody.

Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Henny zaczęła grze­bać w torebce, po czym wyciągnęła plik kartek. Przegląda­jąc je szybko, powiedziała:

- Aha! Mamy tu ważne dowody.

- Dowody przedstawia prokurator, a nie sędzia - burknę­ła Annie.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy patrzyli na Hen­ny. Annie natychmiast poznała jasnobrzoskwiniową kartkę, którą Henny podała Saulterowi. Była to ankieta wysyłana wszystkim, którzy zgłosili swój udział w konferencji.

- Na odwrocie - wyjaśniła Henny. - Jest lista autorów, którzy mieli przyjechać.

Saulter spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Bledsoe jest na liście.

Annie protestowała, ale Henny mówiła dalej, nie zrażona:

- Są tu nie tylko autorzy powieści. Bledsoe na przykład pisał o bohaterach w powieści detektywistycznej.

Annie poddała się. Prawdę mówiąc, kiedy sprawdzała li­stę sporządzoną na podstawie zgłoszeń przez Ingrid, nie zwracała uwagi na nie znane sobie nazwiska.

- Chodzi o to - ciągnęła Henny suchym, wypranym z emocji tonem - że każdy uczestnik konferencji miał te in­formacje. Każdy mógł się dowiedzieć, że Bledsoe tu przyje­dzie, i specjalnie zabrać ze sobą pistolet. Bledsoe szuka gu­za, więc można się było domyślić, że weźmie udział w dzi­siejszym przyjęciu.

- Do cholery! - zezłościła się Annie. - Za dużo krymina­łów przeczytałaś w życiu.

Wszyscy na nią spojrzeli. Annie najeżyła się.

- Na miłość boską, dlaczego ktoś miałby przyjeżdżać aż tutaj, żeby go zabić? - Zapadła nieprzyjemna cisza. Annie sama mogłaby wymyślić kilka możliwych powodów. Ignoru­jąc własne pytanie, mówiła dalej: - Kaliber dwadzieścia dwa. Poważny morderca nie strzelałby do człowieka z takie­go pistoletu! - podkreśliła z rozpaczą.

Jej sarkazm nie wywarł na Saulterze żadnego wraże­nia.

- Jeśli ktoś chce zabić - odparł krótko - kaliber broni nie jest najważniejszy.

- Należy wziąć pod uwagę rachunek prawdopodobień­stwa - dodała Henny.

Nawet Max poparł przeciwnika. Delikatnie pogładził dłoń Annie.

- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, skarbie.

Annie miała ochotę go udusić. Rzuciła dobrodusznemu mężowi zabójcze spojrzenie i spróbowała argumentacji z in­nej beczki.

- Jesteście okropnie uparci. Co się właściwie stało? Nikt nie ucierpiał. Jasne, że to nie było usiłowanie zabójstwa.

- Dlatego że nie trafiono? - spytał Saulter.

Henny prychnęła.

- Annie, to głupsze od pomysłu pana Shaitany, który za­prosił na brydża samych morderców.

Głupsze też - pomyślała Annie - od suchego, beznamięt­nego podejścia do świata, jakie prezentował sędzia Wargrave. Henny pochyliła się do przodu, oparła brodę na ręce i zapatrzyła się w jakiś punkt przestrzeni. Annie kiwnęła głową. Pułkownik Race, to jasne. Szybkie, rzeczowe słowa Henny potwierdziły jej podejrzenia.

- W drzwiach stała jedna osoba. Druga była już na scho­dach. Kule trafiły na wysokości metra osiemdziesiąt. Jasne jest, kto miał paść ich ofiarą. - Henny spojrzała na komendan­ta, oczekując od niego potwierdzenia. Max pokiwał głową.

- Stałem twarzą do drzwi i widziałem, jak trafiło w szy­bę; na wysokości głowy.

Komendant przerzucił kilka kartek w notesie.

- Bledsoe ma 187 cm wzrostu. W tej części werandy był tylko on. Jego towarzyszka, żona jego wuja, Kathryn Honeycutt, schodziła już po schodach. Kule trafiły w okno “Śmierci na żądanie" na wysokości stu osiemdziesięciu czterech centymetrów.

Annie nie dała się przekonać.

- Ale żadna nie trafiła jego!

- Nie - zgodził się z nią komendant. - Może masz rację? Może ktoś chciał go nastraszyć? Nie możemy jednak wyklu­czyć takiej ewentualności, że komuś się nie udało i spudło­wał. Bledsoe zatrzymał się, żeby zapalić cygaro. Upuścił za­palniczkę i schylił się po nią.

- Wtedy Emma postanowiła strzelić - upierała się Annie.

W tym momencie Laurel szepnęła swoim niepowtarzal­nym, matowym głosem:

- Było w tym coś lodowatego, zniechęcającego, bolesne­go... jakaś niewyraźnie ponura myśl, której nawet siła wy­obraźni nie może przeobrazić w coś wzniosłego.

Rozmowa na chwilę ustała. Henny uśmiechnęła się.

- Przemówiła kobieca intuicja - powiedziała.

Max uśmiechnął się do matki. W jego ciemnoniebieskich oczach pojawił się błysk podziwu. Annie udawała, że tego nie widzi. Saulter patrzył na Laurel z zainteresowaniem.

Laurel zamieszała kawałki lodu w szklance whisky z wodą sodową.

- Te płynące prosto z serca, przejmujące słowa oddają drżące sedno moich najgłębszych uczuć w chwili dzisiejsze­go kryzysu w “Śmierci na żądanie".

- Rozumiem panią, pani Roethke; bardzo nam przykro, że się pani zdenerwowała. To było wielce nieprzyjemne.

Laurel napiła się whisky.

- Nasz Edgar jakże trafnie opisał te uczucia w klasycz­nej “Zagładzie domu Usherów".

- Chodzi o Edgara Alana Poe - wyjaśniła zdenerwowana Annie.

- A więc pani potraktowała tę strzelaninę poważnie? -spytał Saulter.

Żaden głos na świecie nigdy jeszcze nie przepowiedział nieszczęścia tak patetycznie jak matowy szept Laurel. Jej słowa płynęły miękko, jak kamienie opadające bezgłośnie na dno wody.

- “Zegar hebanowy rozbrzmiewał cięższym i uroczyściej potężnym śpiewem kurantów".

Annie rozpoznała fragment “Maski śmierci szkarłatnej". Mimo to przebiegł ją zimny dreszcz i z przerażenia dostała gęsiej skórki. Może tym należałoby wytłumaczyć jej gwał­towną reakcję.

- Daj spokój, Laurel. Zwariowana strzelanina z pistoletu kaliber dwadzieścia dwa to nie to samo co pomór. Czy wiesz, że można przesadzić z miłością do Poego? - Odwróci­ła się do komendanta i zmusiła się do nieprzekonującego uśmiechu. - Laurel żyje Poem. Obawiam się, że traktujemy to wszystko zbyt poważnie. - Rzuciła okiem na zagarek. -Dochodzi pierwsza, a jutrzejszy dzień będzie dla mnie bar­dzo ważny...

Najważniejszy dzień w jej życiu zawodowym. Dlaczego Laurel musi bez przerwy cytować Poego, dlaczego ten wstręt­ny podrywacz Bledsoe przyjechał na jej konferencję i co An­nie ma zrobić, żeby wreszcie zakończyć to dochodzenie?

- ...a rano wszystko wyda się mniej groźne - powiedziała z nadzieją.

Saulter poprawił się w fotelu.

- Annie, o co ścięłaś się z Bledsoem wczoraj podczas przyjęcia?

Annie przejechała ręką po jasnych włosach.

- Facet wpadł do księgarni jak Rambo i oskarżył mnie o to, że specjalnie przydzieliłam mu tamten pokój.

Annie opowiedziała o fobii Bledsoe'a i jego reakcji na malowidło ścienne.

- Myślałam, że to atak serca, ale Henny mnie uspokoiła. Potem, kiedy zjawił się na przyjęciu, oskarżył mnie o to, że celowo przydzieliłam mu ten pokój. Jakbym go znała albo interesowała się jego strachami. Jeśli nie przestanie zacho­wywać się jak ostatni osioł, podrzucę mu do pokoju jakie­goś miłego aligatora. Dobrze mu to zrobi.

Saulter popukał ołówkiem w notes.

- Hotel sam rozmieszczał gości? Nie robił tego żaden z twoich ludzi?

Annie wytrzeszyła oczy.

- Oczywiście, że nie. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego - zdegustowana machnęła ręką. - Frank, chyba nie myślisz, że daliśmy mu ten pokój specjalnie, żeby go przerazić?

- Muszę to sprawdzić, Annie - powiedział przepraszająco Frank. - Ktoś przecież do niego strzelał. W krzakach znaleź­liśmy łuski. Brak natomiast innych godnych uwagi śladów. Zbyt dużo tam suchych liści z paproci i drzew. Nie znaleźli­śmy broni.

Max pochylił się do przodu.

- Zdawało mi się, że chłopcy słyszeli plusk wody.

- I widzieli tego, kto strzelał? - spytała Annie, nadal ura­żona niegodnymi insynuacjami pod adresem swoich pra­cowników. - A my wszyscy byliśmy w księgarni - zakończyła triumfalnie.

Saulter przechylił głowę. Czyżby udawał pułkownika Johna Primrose'a?

- Czy rzeczywiście wszyscy? - spytał. Annie prychnęła ze złością. Komendant pokazał na nią palcem. - Ty, Annie, jesteś czysta. Widziałem cię. Obserwowałem cię, ponieważ miałaś nieporozumienie z Bledsoe'em. Zanim stąd wyjdę, będziesz mi musiała powiedzieć o tym coś więcej. I o tej ko­biecie przy półkach z używanymi książkami. Co ona ma z tym wspólnego? Tak, ty nie wchodzisz w grę. Ani Max. W księgarni było tłoczno. Ktoś mógł wymknąć się tylnym wyjściem, pobiec aleją, strzelić i wrócić niepostrzeżenie w ogólnym harmidrze i zamieszaniu. - Saulter popukał w notes. - Mogła to zrobić Ingrid, Henny, a nawet pani, pani Roethke.

Annie otworzyła usta. A więc nazwiska i adresy uczestni­ków spotkania miały służyć nie tylko zapewnieniu alibi, ale także uzupełnieniu listy podejrzanych! A niech to!

- Zaskakujące - odcięła się Henny, nadal grając rolę pułkownika Rice'a. - Nie jestem przyzwyczajona do roli po­dejrzanej. Nowe doświadczenie. Nieźle.

Laurel poprawiła jasny lok.

- Jakiś autor posunął się tak daleko - powiedziała tonem pełnym potępienia - że oskarżył naszego drogiego Edgara o zamordowanie Mary Rogers!

Annie mruknęła ze zmęczeniem:

- “Tajemnica Marii Roget". Pierwszy raz w literaturze pięknej wykorzystano prawdziwy przypadek zabójstwa. Zniknęła młoda sprzedawczyni z trafiki w Nowym Jorku. Ciało znaleziono w rzece. Tajemnicy nigdy nie wyjaśniono.

Max się zachmurzył.

- To nie ma sensu.

Laurel uśmiechnęła się do syna.

- Drogi Maksie! Zgadzasz się ze mną? Oskarżanie Edga­ra było bezsensowne!

Saulter miał zdziwioną minę. Max łatwiej rozumiał Lau­rel.

- Nie o tym mówimy - wyjaśnił. - Słuchaj, Frank, to oczywiste, że mama nie miała z tym nic wspólnego. Nawet nie zna Bledsoe'a.

- Nieprawda, kochanie - zaszczebiotała Laurel. . Teraz wszyscy zwrócili się ku niej. Szczególnie komen­dant policji. Laurel patrzyła na nich z dziecięcą szczerością.

- W dochodzeniu należy ujawniać wszystkie informacje, nawet nieistotne - zapał Laurel jakby nieco ostygł. - To jest dosyć nieprzyjemne. Bardzo zła karma. Wiecie, jestem pew­na, że Edgar zrozumiałby koncept karmy!

Ssulter nie dał się odwieść od zasadniczego tematu.

- Zna pani Bledsoe'a?

- Poznałam go kiedyś. Nie lubię tego wspominać. - Lau­rel zaczęła się bawić złotą bransoletką, podobno przynoszą­cą szczęście. Maleńki, złoty statek uderzył o złotą palmę. -Było to podczas wyprawy miłośników kryminałów do Rio. - Niebieskie oczy spojrzały na Annie. - Tak się cieszę, kocha­nie, że ciebie tam nie było. Chociaż bardzo lubię twoje towarzystwo, twoje poważne podejście do życia i zmysł prak­tyczny...

- Bledsoe brał udział w tej wyprawie? - przerwał Saulter.

Laurel kiwnęła głową.

- Prowadził wykłady na temat kryminałów. Muszę jed­nak przyznać, że pod tym pojęciem rozumiał coś innego niż ja. Mówił o książkach, w których występowali Wielki Al i Rutabaga Raiph - skrzywiła się lekko - czy może Banana Bob? I ci detektywi, o których mówił! Ouill czy Brill, czy Spode, czy Tarker. A alkohol? Kochani - pochyliła się lekko do przodu. - Mogli wypić całe morze, jakby to było cnotą! I seks w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach - na mo­ment zatrzymała wzrok na synu; potem zmieniła temat. -Bardzo dziwne i, muszę powiedzieć, nieciekawe poglądy na temat kobiet. Jakby były przedmiotami, których się używa i wykorzystuje. Wątki zaś...

- Pani Roethke! Już rozumiem. To wystarczy. Zna pani Bledsoe'a z wycieczki. Czy później miała z nim pani jakiś kontakt?

- Nie. To nie jest znajomość, którą warto kontynuować - uśmiechnęła się pogodnie Laurel.

Saulter spytał nieoczekiwanie:

- Co pani o nim sądzi?

Laurel złożyła dłonie i spojrzała gdzieś w dal. Twarz mia­ła poważną. Stała się nagle bardzo rzeczowa.

- “Najgorszą rzeczą na świecie jest książka sprośniejsza od »Hortulus Animae«; jedną z wielkich łask bożych jest prawdopodobnie to, że er lasst sich nicht lessen".

- Ostatnie zdanie z “Mężczyzny w tłumie" - mruknęła Annie. - Poe rozpoczyna swoją historię od stwierdzenia, że słusznie mówią o pewnej niemieckiej książce, że “nie daje się przeczytać".

- Ach tak.

Komendant, nieporuszony, zapisał coś w notesie. Laurel uśmiechnęła się pogodnie. Max zjadł ostatni orzeszek i za­myślony wpatrywał się w pustą miskę. Annie ciągle jeszcze nie straciła nadziei na znalezienie łatwego rozwiązania.

- Komendancie, czy chłopcy dobrze przyjrzeli się strze­lającemu?

Saulter zaśmiał się ponuro.

- Przyjrzeli się? Z tego, co mówią dzieciaki, można by są­dzić, że ten ktoś miał trzy metry wzrostu, trupią czaszkę za­miast głowy i był ubrany na czarno. Niestety, w rzeczywisto­ści niewiele widzieli. Jechali na rowerach i właśnie skręcili, kiedy usłyszeli strzały. - Annie zauważyła, że Max zaczął ry­sować na papierowej serwetce plan sytuacyjny. - Sądzili, że to fajerwerki. Potem usłyszeli brzęk tłuczonej szyby i zoba­czyli, jak Bledsoe własnym ciałem osłania panią Honeycutt. Coś zaszeleściło w krzakach porastających ruiny starego te­atru. Chwilę później słyszeli pluśnięcie. Jutro Billy obejrzy to miejsce dokładniej. Może zamachowiec pozbył się broni, zanim zaczął uciekać? W porcie jest tak brudno, że trzeba będzie wielkiego szczęścia, żeby coś znaleźć. Zatoki nie po­głębiano od blisko ośmiu lat. Chłopcy słyszeli, że ktoś ucie­ka, i pobiegli w krzaki.

Saulter głośno wypuścił powietrze. Max podał Annie sporządzoną przez siebie mapę. Od pierwszego rzutu oka zrozumiała, dlaczego nie złapano zamachowca. Za krzakami rósł rząd sosen. Łatwo można się było schować za jedną z nich i zaczekać, aż zamieszanie ucichnie.

- Głupie dzieciaki. Harcerze! Spytałem Willy'ego Washburna, co by zrobili, gdyby schwytali uzbrojonego mężczyznę.

- Przecież wtedy ten mężczyzna nie miał już broni - przerwała mu Laurel.

Saulter popatrzył na nią z głupim wyrazem twarzy.

- Chłopcy słyszeli plusk, ale to mogła być ryba. W każ­dym razie weszli między sosny, ale nikogo nie znaleźli. Wte­dy zawrócili w stronę sklepów.

Max poderwał się z kanapy i zaczął napełniać szklanki. Annie patrzyła na niego znacząco, ale mąż nie zwrócił na to uwagi. Czy on musi być takim dobrym gospodarzem? Przez niego nigdy nie zostaną sami. Henny zjadła ostatniego pre­celka i popiła go.

- Wiemy przynajmniej, że strzelał mężczyzna.

- Nie - powiedział ponurym głosem Saulter. - Chłopcy widzieli tylko sylwetkę. Słyszeli plusk i kroki biegnącego człowieka. To mógł być mężczyzna. Ale mogła też być kobie­ta. Jeśli chodzi o tego typa z twojej konferencji - spojrzał na Annie - to wcale mi nie pomógł. Kogoś widział. Raczej dość wysokiego wzrostu. Chociaż może niskiego. Tak, to mogła być kobieta. To świadek z rodzaju tych, którzy widzieli wszystko, o co się ich pyta, nawet żyrafę w czerwonych ga­ciach. Ale ja się dowiem prawdy, zobaczycie. A ty, Annie, pomożesz mi w tym. Ktoś strzelał do Neila Bledsoe, kiedy wyszedł z księgarni. Kazałaś mu się wynosić. Dlaczego?

- Był niegrzeczny dla klientki - odparła krótko.

- Dla tej pani, która upuściła książkę?

- Tak. To wdowa po autorze powieści sensacyjnych. Jej mąż napisał tę książkę.

- Czy to ta sama książka, którą potem rzucił na ladę?

- Tak.

- Jak się nazywa ta wdowa?

- Victoria Shaw.

Saulter zapisał nazwisko w notesie. Potem popatrzył An­nie w oczy.

- Czy Bledsoe był niegrzeczny również dla innych gości?

Annie westchnęła.

- Oczywiście. Ten człowiek w każdej sytuacji potrafi ob­rażać. Boże, wyliczanie tego, co zrobił, trwałoby do rana.

- Frank. - Ciekawe, czemu Henny wreszcie przestała grać? Znów była sobą: bystra, inteligentna i spostrzegaw­cza. - Dlaczego pytasz o to Annie?

Przez chwilę Annie nie rozumiała, o co chodzi. Laurel zo­rientowała się pierwsza.

- To przecież oczywiste. Któż mógłby lepiej znać jego wro­gów?

Max przytaknął kiwnięciem głowy. Zmęczona twarz ko­mendanta policji powoli robiła się coraz bardziej czerwona. Dopiero teraz Annie zrozumiała.

- Bledsoe! - zawołała. - Dlaczego nie spytasz samego Bledsoe'a o to, kto mógł do niego strzelać?

Na szczęce Saultera rytmicznie drgał mięsień. Mówił przez zaciśnięte zęby tak, że trudno go było zrozumieć.

- ...arogancki... uparty dureń... sam sobie poradzi... Annie usiadła wygodniej w fotelu i uśmiechnęła się do Maxa. Skoro Bledsoe nie chce powiedzieć, kto mógł to zro­bić, nie ma potrzeby, żeby ona zawracała sobie tym głowę. Zresztą, najprawdopodobniej to Emma...

Tym razem Annie z przyjemnością wsunęła się pod jedwab­ną kołdrę, chociaż nie lubiła jedwabnej pościeli. Ale Max lubił, bo jest przyjemna i delikatna. Jak koszulka Annie. Max włożył ją do walizki. Jak to miło z jego strony. Max lu­bił hotele. Bardzo chciał wynająć na czas konferencji wła­śnie ten apartament... dla nowożeńców. Chociaż mogliby dojeżdżać z własnego domu. To miło ze strony Maxa, że tak bardzo zależy mu na sukcesie żony. Upierał się, że lepiej będzie mieć oko na wszystko. Jutro będzie mnóstwo pracy. Trzeba dopilnować przygotowań do przyjęcia i przyjazdu la­dy Gwendolyn.

Łóżko ugięło się lekko, kiedy Max wszedł pod kołdrę. Coś cicho pstryknęło. Annie otworzyła oczy, zaskoczona. Łóżko było zalane bladym światłem. Jej oczy zrobiły się okrągłe, kiedy podniosła wzrok i zobaczyła swoje odbicie w dyskretnie oświetlonym lustrze w kształcie serca, umoco­wanym na suficie.

Spojrzała na Maxa. Uśmiechał się. Annie odpowiedziała mu uśmiechem.



X


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Wścibska Henet wśród prześcieradeł umiera;

Ludzka natura jest taka sama, jak była.



UWAGA!

POSZUKIWACZE SKARBÓW!

Kartki ze wskazówkami prowadzącymi do skarbu

zostaną rozdane we wtorek o godzinie 13:00.


Max Darling zrobił krok do tyłu, żeby przypatrzyć się swo­jemu dziełu. Odrobinę nierówno. Wyprostował ustawioną obok rejestracji tablicę z ogłoszeniami. Dobrze, że wstał wcześniej. Aż czworo uczestników konferencji pytało go, kiedy zacznie się poszukiwanie skarbu. Może Annie powin­na zaplanować tę zabawę na dzisiejsze przedpołudnie? Chciała jednak, żeby konferencja rozpoczęła się od popołu­dniowego przyjęcia w ogrodzie. W poniedziałek najważniej­szym punktem programu miał być wykład lady Gwendolyn na temat twórczości Agathy Christie. Tak, wtorek będzie jednak najlepszy. Ale Annie powinna przewidzieć, że nie­którzy z wielką niecierpliwością będą oczekiwali zabawy w szukanie skarbu. Max przetarł oczy. Teczka z dwudziestoma pięcioma plakatami zawierającymi wskazówki do odna­lezienia skarbu upadła nagle na podłogę i powoli zaczęła się odsuwać od stolika. Zakładając, że nie wpadła w ręce złośliwego ducha, wydawało się dziwne, że nieożywiony przedmiot porusza się samodzielnie. Max zrobił trzy kroki i złapał teczkę. Dopiero po chwili zauważył cieniutką nitkę, zakończoną haczykiem na ryby. Szarpnięcie... Max też szarpnął. Przez chwilę nitka pozostawała napięta, później zwiotczała i wreszcie upadła na podłogę. Max ruszył w głąb korytarza. Zobaczył zamykające się powoli drzwi damskiej toalety. Uśmiechnął się do siebie i postanowił schować plakaty w bagażniku swojego porsche.


Telefon dzwonił przeraźliwie,

Annie nie mogła się dobudzić. Dlaczego telefon stoi tak blisko? Dźwięk dzwonka rozsadzał jej głowę. Próbując namacać ręką aparat, przypomniała sobie, że jest w hotelu. W do­mu telefon stoi trzy i pół metra od łóżka. Z wolna zaczęła jej wracać pamięć nocnych przyjemności. Otworzyła jedno oko. Gdzie jest towarzysz rozkosznej zabawy? Pewnie poszedł na poranny spacer. Anglicy zwykli mawiać, że spacer po bezlud­nej okolicy jest uroczy, ale Annie nie lubiła chodzić o świcie. Zgodna para nie musi dzielić wszystkich upodobań. Wystar­czy, że poświęca się dość uwagi tym najważniejszym. Kolejny dzwonek. Annie podniosła słuchawkę.

- Słu...cham.

- Jak to miło z twojej strony, że nasłałaś na mnie psy gończe.

Emma Clyde nawet nie powiedziała “dzień dobry". Jej głos, pełen szyderstwa i chłodu, był tak nieprzyjemny, że Annie natychmiast oprzytomniała. Usiadła na łóżku.

- Chcę cię ostrzec, kochanie.

Słysząc to, Annie z całej siły ścisnęła słuchawkę.

- Chociaż Boy jeden raczy wiedzieć, dlaczego zadaję so­bie tyle trudu. Nie mam wobec ciebie żadnego długu wdzięczności. Lubiłam jednak Ambrożego. Twój wuj był dobrym człowiekiem.

Annie była zdenerwowana. Czyżby Emma jej groziła? Naj­pierw przeraziła ją śmiertelnie podczas przejażdżki jaguarem, potem sprowokowała niemiłą scenę podczas przyjęcia w księ­garni, a teraz jeszcze to!

Emma prychnęła zdegustowana.

- Nie był głupi. Szkoda, że nie jesteś do niego podobna.

Tego było za wiele.

- Słuchaj, Emma, wuj Ambroży też powiedziałby ci do słuchu, gdybyś strzelała w jego okna.

Emma odpowiedziała znużonym westchnieniem.

- Rzecz w tym, głuptasie, że ja nie strzelałam w twoje okna. To nie ja jestem tajemniczym kimś, polującym na tę wstrętną kreaturę. Jeśli masz choć trochę oleju w głowie, przestaniesz nasyłać na mnie policję i zajmiesz się szuka­niem prawdziwego przestępcy. Inaczej rzeczywiście może dojść do morderstwa - zaśmiała się ponuro. - Chociaż wcale by mnie nie zmartwiło, gdyby ten sukinsyn był jutro równie martwy jak zeszłoroczny bestseller.


- Mój Boże, duesenberg model J z 1930 roku! - krzyknął za­chwycony Max. - Pomyśl tylko - ekscytował się - pojem­ność 6,9 litra i moc ośmiu cylindrów, zdolny rozwinąć pręd­kość do stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę!

Annie nigdy nie rozumiała, dlaczego mężczyźni tak się pa­sjonują samochodami. Kiedyś pewien pisarz tłumaczył jej, że piękne samochody są jak urocze kobiety: swobodne jak wiatr, szybkie i odchylają się do tyłu. Tym razem jednak An­nie też poczuła szybsze bicie serca i przyłączyła się do gorą­cych wiwatów, wznoszonych przez zebranych. 1930 - to był wspaniały rok dla czytelników Agathy Christie; pierwszy raz dostali do rąk książkę, której akcja rozgrywała się w St. Ma­ry Mead, niezrównane “Morderstwo na plebani!". Niski, szkarłatny, odkryty samochód zatrzymał się przed chorągiew­kami, wyznaczającymi teren wynajęty na popołudniowe przyjęcie. W oczach Annie zakręciły się łzy. Spotkanie miłośników Agathy Christie rozpoczęło się z klasą.

Na południe od głównego wejścia do Palmetto House rozciągał się wielki trawnik. Wprawdzie porośnięty był sztywną, bagienną trawą, zdolną poradzić sobie na piaszczy­stym gruncie wyspy, i w niczym nie przypominał równo przystrzyżonego, gęstego i zielonego trawnika z angielskiej wsi, ale zrobiono wszystko, żeby jak najbardziej upodobnić go do trawnika na terenie Nasse House z “Szaleństwa zmar­łego". Na dzisiejsze popołudnie ozdobiono go jaskrawymi namiotami i stanowiskami gier terenowych.

Podjeżdżający do słupków z chorągiewkami elegancki sa­mochód, jaki często widywano na Hollywood Boulevard z Ciarkiem Gable za kierownicą, rozpoczął paradę wieko­wych piękności.

Był tam dwucylindrowy daimier phaeton o mocy czte­rech koni mechanicznych z 1897 roku. W roku 1897 Agatha była kochaną, szczęśliwą siedmiolatką, która godzinami po­trafiła się bawić z wymyślonymi przez siebie koleżankami.

Był też czarny curved-dash olds z 1902 roku. Przypomi­nał wielki wózek dla niemowlaka. To był cudowny rok. Sio­stra Agathy, Madge, wyszła za mąż. Agatha poznała swoją dozgonną przyjaciółkę, siostrę pana młodego, Nan.

Był jasnozielony hutton z 1908 roku. Matka Agathy na­mówiła ją, żeby podczas nudnej rekonwalescencji po grypie spróbowała coś napisać. Owocem tego wysiłku był “Dom piękności". Autorka biografii Agathy, Janet Morgan, twier­dzi, że w tym krótkim opowiadaniu, składającym się z sze­ściu tysięcy słów, było wszystko: śmierć, delirium, dżungla, szaleństwo, muzyka i zakonnica w habicie.

Przyjechała przepiękna niebieska alfa z 1910 roku z sie­dzeniami z jaskrawoczerwonej skóry. Agatha wyrusza w świat. Razem ze swoją owdowiałą matką pojechała do Kairu. Trzy miesiące spędziła w Gezirah Pałace Hotel. Był to niezapomniany czas tańców, meczów krykieta i polo. Nadskakiwało jej wielu młodzieńców.

Był morris-cowley z 1924 roku, szary, z zadartym przo­dem, taki sam jak ten, który Agatha kupiła za pięćset fun­tów, stanowiące honorarium autorskie za powieść w odcin­kach zatytułowaną “Mężczyzna w brązowym garniturze". W swojej autobiografii wspomina, że kupno tego samocho­du było jednym z dwóch najbardziej ekscytujących wyda­rzeń w jej życiu. Drugim był obiad z królową w Buckingham Pałace, czterdzieści lat później.

Był też jasnozielony opel laubfrosch z 1925 roku. Opisu­jąc w “Tajemnicy rezydencji »Chimneys«" majątek Berkshire, Agatha myślała o Abney, rodzinnym domu swojego szwagra Jimmy'ego Wattsa.

Zjawił się też jaskrawoczerwony vauxhall z 1927 roku. Był to rok pełen ważnych wydarzeń w życiu osobistym Agathy i w historii. Partia komunistyczna usunęła ze swoich szere­gów Trockiego. Lindbergh samotnie przeleciał nad Atlanty­kiem. Rozpadło się małżeństwo Agathy z Archiem Christie.

Był również luksusowy, sześcioosobowy nurberg mercedes-benz z 1928 roku. Jesienią Agatha odbyła pierwszą po­dróż Orient Expressem.

Był czerwony sześciocylindrowy riley M.P.H. z roku 1934, dwuosobowy wóz sportowy. Oczyma wyobraźni można go by­ło zobaczyć na parkingu przed “Blue Boar". To był bardzo płodny rok. Powstały trzy powieści.

Drzwi duesenberga zamknięto z precyzją godną książek Christie. Szofer w liberii - fioletoworóżowej, z szarymi ka­maszami - podszedł sztywnym krokiem i otworzył tylne drzwi samochodu w kolorze połyskliwego ołowiu.

Lady Gwendolyn Tompkins, niewysoka, okrąglutka jak ro­kokowy aniołek, jednym susem wyskoczyła z samochodu. Ja­sne, lekko rudawe włosy zaplecione były w warkocz, owinięty troszkę nierówno wokół głowy. Jasnoniebieskie oczy, tryskają­ce życiem, dobrym humorem i energią, spoczęły na Annie.

- Annie Laurance Darling! Wreszcie się spotykamy! Tak się cieszę, że tu jestem! Jakie wspaniałe namioty. W różowe i białe paski. Jak miętowe cukierki. Jest wspaniale. Kocha­nie, przyjęłaś nas doskonałym drugim śniadaniem.

Annie znalazła się nagle w pulchnych ramionach, do gło­wy uderzyła jej zbyt wielka dawka perfum “Soir de Paris". Poczuła, że obrócono ją przodem do wyczekującego tłumu.

- Na scenę - szepnęła radośnie pisarka. - Czas przedsta­wić gwiazdę.

Annie rozpoczęła mowę powitalną.

- Lady Gwendolyn, witamy panią na Broward's Rock.

Czujemy się zaszczyceni, że przebyła pani tyle kilometrów, żeby pełnić honory domu podczas uroczystości z okazji setnej rocznicy urodzin Agathy Christie.

Po tych słowach wybuchły ogłuszające brawa, okrzyki i radosne pohukiwania. Potem Annie przedstawiła pozosta­łych gości. Na inauguracji stawiło się mnóstwo znakomito­ści z Broward's Rock: od burmistrza i sędziego po radę szko­ły. Było też kilkuset uczestników konferencji. Annie zamie­rzała przedstawić niektórych z nich i przejść do dalszych punktów programu. Wiedziała, że nie wolno jej zapomnieć o Laurel.

- Lady Gwendolyn, pozwoli pani, to matka mojego męża, Laurel Roethke.

- Wasza lordowska mość - szepnęła uszczęśliwiona Laurel. Annie spojrzała na teściową ze zdziwieniem. Obyta w świecie Laurel nie miała w zwyczaju okazywać podziwu nawet najsławniejszym z żyjących.

- Od dawna jestem pani wielbicielką, lady Gwendolyn -mówiła Laurel. - Podziwiam panią. Wyprawa na wielbłą­dach w głąb Arabii. Spływ po wodach Zambezi. Lata wojen­ne, skok ze spadochronem do okupowanej Francji...

W pełnych życia, niebieskich oczach, pojawiły się ogniki.

- Mój mąż zawsze mówił, że należę do najgłupszych ludzi na świecie. Szczególnie, kiedy byłam młoda. Niestety, kiedy widziałam niebezpieczeństwo, nigdy nie potrafiłam oprzeć się pokusie... Bez względu na to, czy chodziło o góry, czy o mężczyznę. Szczerze mówiąc - mrugnęła do Laurel - na­wet nie chciałam się opierać.

- Jest pani niezwykle skromna. A przecież Legia Hono­rowa...

Na pulchnych policzkach starszej pani pojawiły się ru­mieńce.

- To bardzo miłe, ale pani mnie przecenia. Moje motto brzmi: nie myśl, tylko rób. Nieraz pakowałam się przez to w kłopoty. Ale czym byłoby życie bez odrobiny niebezpie­czeństwa? Naprawdę - pulchna dłoń, której dwa palce zdo­biły pierścienie z szafirami, wskazała na tłum gości - to są wspaniali ludzie. Może już zaczniemy?

Ingrid - niech jej Bóg da zdrowie - czekała przy słup­kach z nożycami w ręce. Annie wzięła nożyczki i podała je gospodyni honorowej.

- Proszę przeciąć wtęgę, lady Gwendolyn, i rozpocząć przyjęcie oraz konferencję ku czci Agathy Christie.

Lady Gwendolyn machnęła ostrymi jak brzytwa nożycami.

- To dla mnie wielki zaszczyt - czysty, mocny głos niósł się daleko. - Dzisiaj narody na całym świecie, od Himala­jów po najgłębsze zakamarki Australii, są ze sobą związane. Kiedy włączymy wiadomości, zobaczymy rozruchy w Rumu­nii, głód w Zimbabwe, trujące gazy w Afganistanie. Bom­barduje się nas informacjami i zaskakuje możliwością najróżniejszych wyborów. Najgorsze jednak jest to, że wielu z nas zarzuciło tradycyjne normy moralne. Cóż więc jest stałego na tym świecie?

Nieduża, niebieskooka kobieta powiodła wzrokiem po twarzach słuchających. Na jej pulchnej twarzy widać było troskę.

- Jest coś stałego, czego możemy być pewni. Jeśli to zig­norujemy, poniesiemy szkodę na duszy. Tą stałą rzeczą jest istnienie bestii. Zło istnieje. Musimy z nim walczyć... Za­wsze! Spotykamy się dzisiaj na tej wyspie, żeby wspominać życie i dzieło kobiety, która potrafi przemówić do każdego i wszędzie. Chcecie zrozumieć dzisiejszy świat? Czytajcie Agathę Christie. W jej książkach dobro jest dobre, a zło jest złe. Ona ostrzega nas przed spoglądaniem na świat przez ró­żowe okulary. Przypomina, że rozmaite sytuacje, z którymi spotykamy się w życiu, mogą być dużo bardziej skompliko­wane, niż się z pozoru wydaje. - Lady Gwendolyn osłoniła oczy przed ostrym słońcem. - Dzisiejszy dzień jest tego przy­kładem. Zebraliśmy się w tej uroczystej chwili, wszyscy ubrani w odświętne stroje. Wyglądamy uroczo, jak rzeka wi­jąca się leniwie w słoneczny dzień. Agatha Christie przypo­mniałaby nam jednak, że chociaż woda srebrzyście połyskuje w słońcu, pod powierzchnią może kryć się muł i brud. Czu­wajcie!

Nożyce błysnęły w słońcu i szkarłatna wstęga zawieszona między słupkami opadła na ziemię. Podnieceni goście wtargnęli na ogrodzony teren. Lady Gwendolyn weszła po schodkach na taras. Za nią podążyli jej wielbiciele. Annie niecierpliwie czekała na werdykt honorowej gospodyni im­prezy, przyglądającej się z góry jaskrawopomarańczowym parasolom nad stolikami z herbatą, pierścieniom do rzuca­nia, kręgielni, stoisku, przy którym można było strącać orzechy kokosowe, drugiemu, gdzie losowano fanty, i licz­nym straganom. (Annie nie udało się przekonać członków Klubu Największych Znawców Kryminałów, że powinni na­zywać je straganami). Jedna z pań mruczała, że na straga­nach sprzedaje się w czasie wiejskich jarmarków, ale Annie uparcie nazywała w swoich myślach budki straganami. Za­dbała o to, żeby znalazły się tutaj wszystkie stosowne rze­czy, takie jak biszkopty, tarty z dżemem i migdałami, ekier­ki, marynaty i ręcznie wykonane maskotki. Lady Gwendolyn spojrzała na Annie, uśmiechając się promiennie.

- To imponujące, kochanie. Doprawdy imponujące - wes­tchnęła z zadowoleniem. - Zawsze lubiłam uroczystości. Najchętniej poszłabym strącać kokosy, ale chyba już czas, żeby tresowana foka wykonała swoje sztuczki.

- Martwi to panią? - spytała Annie.

Lady Gwendolyn przygładziła włosy, wysuwające się z warkocza.

- Zna pani pisarza, który lubi spotkania z czytelnikami?

Usiadła przy stoliku, specjalnie ustawionym na tarasie i zaczęła rozmawiać ze swymi wielbicielami. Przekonana, że honorowa gospodyni poradzi sobie ze swoimi obowiązkami, Annie chodziła wśród namiotów i straganów, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Herbaty było mnóstwo: od eleganckiego earl greya po delikatnie pachnącą herbatę ja­śminową i klasyczny darjeeling. Nalewano ją z porcelano­wych imbryczków. Annie proponowała srebro, ale zasypano ją gradem agrumentów. “Zmienili smak. Nie nadaje się dla prawdziwych amatorów herbaty. Muszą być naczynia cera­miczne, a najlepiej - porcelana". Na stole nie brakowało ni­czego. Były placuszki z kremem serowym, słomki z sera, kulki z pasztetu z wątróbek drobiowych, ptysie z kawiorem, kanapki z wędzonym łososiem i ogórkiem, kanapki z ostro przyprawionym tuńczykiem, naleśniki, bułeczki z rodzynka­mi, rożki z owocami, herbatniki i kruche ciasta. Przy sto­iskach z grami Annie sprawdzała, czy nie zabrakło nagród. Dwa razy musiała donieść nagrody do budki, w której ło­wiono pływające na wodzie jabłka. Przechodząc koło stra­ganów, Annie z rozbawieniem przyglądała się Frankowi Saulterowi z ciastem w jednej ręce i kilkoma rękawicami do chwytania gorących garnków w drugiej. Nie zdążyła po­dejść do stołu z jedzeniem, ponieważ lady Gwendolyn, kie­dy tylko przywitała ostatniego ze swoich wielbicieli, znów stanęła u jej boku.

- Spełniłam swój obowiązek. Czy wypada, żebym wzięła teraz udział w grach?

Annie dopiero po chwili zrozumiała pytanie.

- Ależ proszę, lady Gwendolyn.

Przez następną godzinę Annie czuła się jak ogon unoszo­nego wiatrem latawca. Chodziła za lady Gwendolyn od jed­nego namiotu do drugiego. Pisarka wygrała trzy laleczki, zarzucając na palik drewniane pierścienie wielkości tale­rza. Przy kręglach okazała się niezrównana. Rzucała kulą przywiązaną sznurkiem do ustawionego centralnie pala tak, że strącała je wszystkie. Najlepiej jednak spisała się rzuca­jąc do orzecha kokosowego. Ilekroć rzuciła miękką, gumo­wą piłeczką, strącała kokos. Annie musiała nosić nagrody: trzy laleczki, czerwony wóz strażacki, wisiorek z niebieskich koralików, wiktoriański domek dla lalek, drewniane koło i torbę pełną dropsów. Lady Gwendolyn bardzo lubiła wyła­wiać przedmioty pływające na wodzie. Szczególnie upodo­bała sobie paczuszki w sreberku, unoszące się w pełnym wody wiadrze. Wyłowiła aż trzy z rzędu.

Annie z uczuciem ulgi uniosła przed honorową gospody­nią konferencji kotarę zasłaniającą wejście do namiotu wróż­ki. Potem oddała zdobycze lady Gwendolyn pod opiekę Maxa, stojącego pod dębem, a sama szybkim krokiem udała się do namiotu, w którym serwowano herbatę. Po chwili wróciła do męża z pełnym talerzem i szerokim uśmiechem na twarzy.

Max wyglądał doskonale w granatowym garniturze i bia­łym słomkowym kapeluszu. Miała ochotę powiedzieć mu o tym, ale się rozmyśliła. Laurel z pewnością już zdążyła to zrobić. Max starał się ukryć zdziwienie na widok pełnego talerza.

- Jestem głodna - wyjaśniła Annie.

Opróżniła talerz i znów spojrzała na męża.

- Przynieść coś jeszcze? - spytał uprzejmie.

Nie mogła mu zarzucić, że odzywa się niegrzecznie. Deli­katnego wyrzutu prawie nie było słychać.

- Tak; szczególnie proszę o ptysie z kawiorem. Czekając na swój talerz, Annie zaczęła przyglądać się go­ściom. Kiedy zauważyła Emmę Clyde, uświadomiła sobie, dla­czego to robi. Emma wyglądała całkiem niewinnie. W tak uro­czystym dniu zrzuciła swój kaftan i włożyła okropną sukienkę w kwiaty (róże wśród bujnych liści paproci), różowy kapelusz i białe rękawiczki. Uśmiechając się radośnie, Emma przyglą­dała się Fleur Calloway, uroczej w jasnoliliowych jedwabiach i słomkowym kapeluszu w tym samym kolorze, kupującej los na loterii. Wśród nagród były powieści lady Gwendolyn.

Emma. Boże! Co będzie, jeśli Emma mówiła prawdę? Je­śli to nie ona strzelała wczoraj do Neila Bledsoe? Nic dziw­nego, że wszystkiemu zaprzeczyła. Jej zapewnienia o wła­snej niewinności należało przyjmować z wielką ostrożno­ścią. Jeśli jednak...

Zaniepokojona Annie zaczęła się rozglądać za pozostały­mi uczestnikami wczorajszego wieczoru. Dobroduszna twarz Dereka Davisa była czerwona z upału i zmęczenia. Młody pu­blicysta nie mógł trafić do orzecha kokosowego. Kolejny raz dokupił trzy piłki, zanim w końcu trafił w orzech. Spurpurowiał z zadowolenia. W nagrodę dostał coś, co z dużej odległo­ści wyglądało jak szydełkowy pokrowiec na fotel. Ze śmie­chem podarował to swojej towarzyszce, Natalie Marlow, dzi­wacznie wyglądającej pisarce, którą Annie poznała wczoraj podczas przyjęcia w księgarni. Natalie najwyraźniej starała się za wszelką cenę wyglądać jak najlepiej, ale sukienka z różowawego jedwabiu w pomarańczowe paski wisiała na niej jak na kiju. Annie pomyślała, że Natalie całkiem słusz­nie w swoich książkach koncentruje się na uczuciach, a po­mija kwestie dotyczące mody.

Ze zdziwieniem zauważyła, że Derekowi nie przeszkadza wygląd pisarki. Zastanawiała się, czy młody krytyk zdaje so­bie sprawę, jak wymowny jest wyraz jego twarzy. Dał młodej kobiecie nie tylko głupiutką nagrodę, ale o wiele więcej; pa­trzył na Natalie ze szczerym uwielbieniem. Natalie tego nie zauważyła. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czerwieniła się, wykręcała palce i umykała spojrzeniem gdzieś w bok.

Obserwował to Neil Bledsoe. Nieoczekiwanie ruszył w kierunku dwojga młodych. Na jego ciemnej twarzy poja­wił się niesympatyczny uśmiech. Annie podświadomie na­pięła wszystkie mięśnie. Kathryn Honeycutt zatrzymała się przy namiocie wróżki i zaczęła czytać reklamę. Na jej różowiutkiej twarzy malował się niepokój.

Bledsoe nie zwrócił na Dereka najmniejszej uwagi, nato­miast przesadnie nisko ukłonił się Natalie.

- Panno Marlow, od kiedy przeczytałem “Tymi schodami w dół", pragnąłem panią poznać. Czeka panią wspaniała przyszłość.

Przedtem zwykła, szydełkowa serwetka wytrąciła Nata­lie z równowagi; teraz pochwała, wypowiedziana przez nie­zwykłego mężczyznę, jakim niewątpliwie był Bledsoe, spra­wiła, że dziewczyna zupełnie nie wiedziała, jak się zacho­wać. Z wysiłkiem przełknęła ślinę, ale nie powiedziała ani słowa. Bledsoe uśmiechał się swobodnie, z zadowoleniem. Przypominał panterę, która wreszcie znalazła zwierzynę wartą upolowania.

- Od lat nie zdarzyło mi się towarzyszyć pięknej kobiecie na wiejskim jarmarku. Czy zechce pani zrobić mi przyjem­ność i zgodzi się, żebym zabiegał o jej względy jak średnio­wieczny rycerz?

W tej chwili wrócił Max i podał Annie talerz pełen je­dzenia, z trzema ptysiami z kawiorem na wierzchu. Annie wzięła talerz i jęknęła:

- Rzygać się chce!

Widząc zdziwioną minę Maxa, spojrzała na talerz i wyja­śniła:

- Nie, kochanie, nie miałam na myśli jedzenia. Chodzi mi o drania rzucającego kokosem.

Natalie przyglądała się, jak Bledsoe ze spokojem i pew­nością doskonałego atlety puszcza w ruch gumową piłkę. Wszystkie kokosy w rządku podskoczyły, zachwiały się i z hukiem posypały się na ziemię. Bledsoe kiwnął na pro­wadzącego grę.

- Proszę niedźwiedzia, tego dużego z różowymi uszami; dla tej pani.

Natalie przytuliła do siebie mięciutką zabawkę. Bledsoe ujął ją za łokieć z taką miną, jakby stanowiła jego wła­sność.

- Będzie pani moją maskotką. Chodźmy, spróbujemy rzu­tu kołami.

Natalie obejrzała się niepewnie na Dereka, ale chłopak stał bez ruchu, ściskając w ręce serwetkę. Twarz miał wy­praną z wszelkiego wyrazu. Natalie poszła z Bledsoe'em.

- Cholera - powiedziała Annie i wepchnęła sobie do ust ptysia.

Max skrzywił się. Słońce świeciło mu prosto w oczy.

- Sama często powtarzasz swojej eleganckiej kotce, żeby nie mruczała przy jedzeniu.

- Max - ciasto było takie kruche i pyszne, że rozpływało się w ustach, co powinno poprawić Annie humor, ale nie po­prawiło - jak można być aż tak głupią?

- Co to za facet, który poddaje się bez walki? - Max po­kazał głową na wycofującego się Dereka. - Jeśli dziewczyna należy do niego, nie powinien jej odstępować.

- Kobiety nie należą do mężczyzn - napomniała męża Annie.

- Mhm - mruknął niezobowiązująco Max.

Annie błądziła wzrokiem po niezadowolonych twarzach.

Nathan Hillman, krępy redaktor z Hillman House, stał obok namiotu z herbatą. Patrzył na Dereka i z niezadowole­niem kręcił głową.

Margo Wright, agentka literacka o nienagannej figurze, wyglądała niezwykle atrakcyjnie w białej sukience ze spód­nicą ozdobioną koronką. Kiedy obok przeszedł Bledsoe, ści­skając Natalie za łokieć, Margo w pół słowa przerwała oży­wioną rozmowę.

Victoria Shaw, wdowa po pisarzu, drżącą ręką odstawiła talerz, odwróciła się i ruszyła przed siebie, w gęste zarośla parku przylegającego do południowego skraju trawnika.

Annie najbardziej zaskoczyła reakcja Fleur Calloway. Pi­sarka pobladła, jakby za chwilę miała zemdleć. Emma szyb­ko ujęła ją pod rękę.

- Jakieś problemy? - pytanie było skierowane do Annie.

Kiedy się obejrzała, spojrzała w czujne, mądre, niebieskie oczy. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała martwić słyn­nej współorganizatorki konferencji. Zresztą, nie wiedziałaby nawet, jak o tym opowiadać: o Neilu Bledsoe, o tych, którzy go nie lubią, o strzałach i dręczącej niepewności, czy był to żart, czy też rzeczywiście próbowano go zamordować. Nagle Annie poczuła na karku zimny dreszcz. Czy wywołał go sil­niejszy podmuch wiatru od morza, czy też nieoczekiwane po­jawienie się honorowej gospodyni przyjęcia?

- Bez trudu można ich poznać - powiedziała pełnym współczucia głosem lady Gwendolyn. - Jakby łączyła ich niewidzialna nić. Bo też rzeczywiście coś ich łączy. Jakieś silne uczucie. Sądzę, że nienawiść.

Annie spojrzała na lady Gwendolyn ze zdumieniem. Starsza pani wskazała namiot wróżki.

- Słyszałam już o wczorajszym incydencie. Zawsze jeste­śmy zaskoczeni, kiedy w tak zwanym kulturalnym towarzy­stwie dochodzi do przemocy. A przecież lady Agatha podkre­ślała, że zło czai się wszędzie. - Lady Gwendolyn ścisnęła ra­mię Annie; jej pulchne palce okazały się niespodziewanie silne. - Błędem byłoby sądzić, że tutaj to się nie może wyda­rzyć.



XI


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Został zamordowany, prawda?

Morderczyni zbyt dużo powiedziała.


W poniedziałek rano pogoda była prześliczna, na co we wrze­śniu na tej wyspie nie zawsze można liczyć. Do historii prze­szedł Dzień Pracy, kiedy od piątku do niedzieli wieczór lało bez przerwy - spadło ponad dwadzieścia centymetrów desz­czu dziennie. Pola golfowe zmieniły się w jeziora, na ulicach wody było po kostki, węże uciekały ze swoich kryjówek i chroniły się na werandach, w koszach na śmieci i w gara­żach. Poza tym we wrześniu trzeba się liczyć z możliwością huraganu. Ta myśl prześladowała Annie przez kilka miesię­cy, gdy planowała konferencję. W poniedziałek niebo było jednak błękitne, od morza wiał leciutki wietrzyk i było tak ciepło, że po popołudniu można się było spodziewać upału.

Wszystko lśniło w słońcu. Pokój Darlingów znajdował się na drugim piętrze, w środkowej części hotelu, od której odchodziły dwa boczne skrzydła. Wszystkie pokoje miały duże balkony wychodzące na morze. Na każdym stał stolik wykła­dany terakotą i krzesła z płóciennymi oparciami. W bliźnia­czych niebieskich wazach w obu narożnikach balkonu bujne pelargonie pyszniły się jaskrawoczerwonymi kwiatami. Bal­kony wspierały się na ozdobnych kolumnach w hiszpańskim stylu. Czerwone kwiaty w niebieskich wazonach, ustawione w równej odległości na wszystkich balkonach i na dachu, na tle kremowej ściany wyglądały jak barwne plamy.

Z balkonu rozciągał się wspaniały widok na wyłożony czerwonymi kafelkami dziedziniec z dwiema niebieskimi fontannami po bokach, na zdobiony sztukaterią mur, oddzielający od podwórka pokoje na parterze, na kryształowo czystą wodę w basenie, na złociste wydmy na plaży, na starą aleję spacerową, szary brzeg i połyskliwe, zielonkawe wody oceanu. Rosnące nad wodą kwiaty i trawy mieniły się róż­norodnością barw i odcieni. W górze przelatywało stado czarnych kormoranów; ich powrót z północy zwiastował nad­chodzącą zimę.

Annie była szczęśliwa. Otrzymała w darze piękny dzień, urocze widoki i do tego męża - najlepszego z możliwych. Annie wystrzegała się sentymentalizmu, podobnie jak Tommy i Tuppence ze “Śledztwa na cztery ręce" - wspaniałego zbioru nowelek, w których Agatha Christie parodiowała znanych wówczas detektywów, takich jak Sherlock Holmes, ksiądz Brown czy Reggie Fortunę, i nawet swojego Poirota. Annie oparła łokieć na stoliku, brodę położyła na dłoni i z uwielbieniem spojrzała na męża (czy raczej na te części jego ciała, które wystawały zza gazety). Maxa i Tommy'ego, mimo licznych różnic, łączy jednak pewne podobieństwo: obaj są przystojni, ale nie za bardzo; są pogodni, ale mają żelazne charaktery; mają dobre chęci, ale nie narzucają się z nimi. Annie uśmiechnęła się do gazety. Świetny facet! Chciała mu to powiedzieć, ale się powstrzymała. Max był za bardzo przyzwyczajony do tego, że go podziwiają (Laurel zawsze traktowała go jak królewicza, który się nieco zesta­rzał), toteż Annie przerwała sobie w pół zdania.

- Max, jesteś...

Opuścił gazetę i spojrzał na nią z zainteresowaniem. An­nie szybko zmieniła temat.

- Co chcesz robić dzisiaj rano?

Max złożył gazetę, przeciągnął się i sięgnął po kawę.

- Co każesz? - spytał uprzejmie. - Chcesz, żebym pomógł Ingrid w rejestracji? Czy raczej powinienem poświęcić całą uwagę honorowej organizatorce konferencji? A może wolisz, żebym wmieszał się tłum i zamienił z każdym kilka mi­łych słów?

Annie podała mężowi swoją filiżankę, prosząc o kawę. Potem zerknęła na zegarek. Minęła ósma. Lubiła wpraw­dzie w spokoju zjeść śniadanie, ale tego dnia czekało ją mnóstwo pracy.

- Lady Gwendolyn; założę się, że jest przyzwyczajona do tego, żeby się nią zajmowano.

- Lubię ją. Żwawa z niej kobieta.

- Nie musiałeś, tak jak ja, przez dziesięć miesięcy dzień w dzień rozmawiać z nią przez telefon i słuchać o kilku cu­downych pomysłach naraz - stwierdziła Annie. Żeby oddać lady Gwendolyn sprawiedliwość, dodała szybko: - Pomysły rzeczywiście były cudowne. Szkoda, że brakuje mi ludzi, że­by wystawić którąś ze sztuk Agathy Christie, odszukać lu­dzi, którzy ją znali, i nagrać ich wspomnienia na taśmę, zor­ganizować pokaz mody lat trzydziestych i jeszcze pokiero­wać konferencją.

- Jest rześka i energiczna - powiedział z podziwem Max. - Świetnie się wczoraj bawiła. Rzucając do kokosów, zgar­nęła wszystkie laleczki. Co ona chce z nimi zrobić?

Annie nie odpowiedziała na to beztroskie pytanie. Przy­pomniały się jej poważniejsze rzeczy.

- Sama wygląda jak szmaciana laleczka, taka jest mięciutka i okrąglutka. Sprawia wrażenie dobrotliwej, ale jest w niej coś twardego. Chyba ma silną osobowość. Mam wrażenie, że potrafi dostrzec więcej niż inni ludzie. Mimo to tryska dobrym humorem, ale nie dlatego, żeby patrzyła na życie przez różowe okulary; ona wie, że świat może być okropny.

- Oczywiście - potwierdził ze spokojem Max. - To wa­leczna dama.

- Dobry Boże, Max, czy sądzisz, że lady Gwendolyn ma rację?

Max bez trudu zrozumiał żonę.

- Że ktoś szykuje nam nieprzyjemną niespodziankę? Możliwe; chociaż równie dobrze może się okazać, że lady Gwendolyn przesadza.

Nalał sobie do filiżanki resztkę kawy.

- Wiemy tylko, że dwa dni temu ktoś strzelił w witrynę “Śmierci na żądanie". Czy to był zamach na życie Bledsoe'a? Czy raczej ty masz rację? Może to Emma znów chcia­ła go nastraszyć? A może to był przypadek?

Przypadek? Na wyspie, która ma tysiąc dwustu miesz­kańców? Mogłaby w to uwierzyć, gdyby byli w wielkim mie­ście, ale nie na Broward's Rock.

- To nie był przypadek - stwierdziła. - To był zamach na Bledsoe'a albo na “Śmierć na żądanie". Ale - powiedziała z naciskiem - wczoraj był spokój. Jeśli dzisiaj nic się nie wydarzy, wszystko będzie dobrze.

Wbrew tym optymistycznym słowom, ściągnęła brwi i za­myśliła się.

- Hej, Annie! Daj spokój! Wszystko będzie dobrze.

- Wiem - bezradnie rozłożyła ręce. - Nie potrafię prze­stać o tym myśleć. Pocieszam się, że to był tylko czyjś głupi wybryk, ale potem ogarnia mnie zimny strach i nabieram przekonania, że morderca wyczekuje sposobnej chwili.

- Uspokój się, kochanie. Nie pracujesz w policji. Frank i Billy będą tu przez cały dzień. Nie spuszczą Bledsoe'a z oka. Nikt nie odważy się ponowić próby.

- Mam nadzieję.

- No, Annie, uśmiechnij się! To twój wielki dzień. Dzisiaj zaczynają się wykłady i dyskusje. Przez kilka miesięcy cięż­ko pracowałaś, teraz musisz mieć z tego trochę przyjemności.

To prawda, pracowałam rzeczywiście ciężko. - Annie zde­nerwowała się nagle. Po co Neil Bledsoe przyjechał na kon­ferencję? Żeby dokuczyć kilku osobom? Takie marnotraw­stwo czasu (cały tydzień) i pieniędzy (sześćset dolarów za posiłki, hotel i udział w programie konferencji) tylko po to, żeby sprawić komuś przykrość?

- Do diabła z nim - warknęła. Nie musiała tłumaczyć, ko­go ma na myśli. - Co powinnam zrobić, jeśli będzie dener­wował ludzi i prowokował nieprzyjemne sceny, jak w księ­garni? Albo jeśli będzie się popisywał, jak wczoraj?

- Co powinnaś zrobić? - Max wziął kawałek melona. -Wiem, że chciałabyś, żeby wszyscy dobrze się bawili, ale ży­cie nie szczędzi nam niemiłych niespodzianek. Większość ludzi potrafi sobie z nimi poradzić. - Przerwał i sięgnął po drugi kawałek ciasta, ale szybko cofnął rękę. Potem mruk­nął do siebie: - A, co tam - i zdecydował się wziąć. Nie po­smarował go masłem, tylko musem owocowym. Ugryzł i za­czął mówić z pełnymi ustami: - Wszyscy już wiedzą, że on tu jest. Jego obecność nie będzie dla nikogo zaskoczeniem. Ci, którzy go nie lubią, są przygotowani na spotkanie z nim. Zresztą, to tylko garstka ludzi, reszta nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.

Annie rozchmurzyła się. Drugą filiżankę kawy piła z przyjemnością. Max ma rację. W myślach zaczęła wyliczać ludzi, którzy nie lubią Bledsoe'a. Nathan Hiliman, redaktor z wiechą sztywnych, szpakowatych włosów. Derek Davis, złotowłosy młodzieniec z zadartym nosem. Obydwaj z wy­dawnictwa Hillman House. Czy to ważna wskazówka, czy tylko zbieg okoliczności? Imponująca, bladolica agentka li­teracka, Margo Wright. Victoria Shaw, powściągliwa i pate­tyczna wdowa po pisarzu. I Fleur Calloway. To dziwne. Wczoraj wyglądała tak, jakby zobaczyła ducha, a przecież była uprzedzona o obecności Bledsoe'a na wyspie. Emma Clyde twierdzi, że tych dwoje łączy jakaś ponura tajemnica. Ale Emma pisze kryminały. Mogła wyolbrzymić fakty. Tym bardziej, że bardzo lubi Fleur.

W niedzielę wydawało się, że ci ludzie są powiązani z Bledsoe'em jakąś niewidzialną nicią. A może ta nić zrodzi­ła się w bujnej wyobraźni Annie?

- Nie pozwolimy na żaden sabotaż - powiedział zdecydo­wanym głosem Max, jakby czytał w myślach żony.

Przez następne dwie godziny Annie starała się być wszę­dzie. Zeszła do zakurzonej piwnicy, żeby się dowiedzieć, dlaczego nie działa klimatyzacja w salach konferencyjnych A i B. Pojawiła się wśród histeryzujących pracowników za­opatrzenia, żeby sprawdzić, jak idą przygotowania do kola­cji a la Lucy Eyelesbarrow. W niezapomnianej książce “4:50 z Paddington" Lucy wystąpiła w roli agentki panny Marple i dała się poznać jako niezrównana kucharka. Annie przy­glądała się przez chwilę tłumowi kotłującemu się przy reje­stracji (Ingrid ze swoją przyjaciółką i zarazem sąsiadką, Duane Webb, radziły sobie doskonale). Na moment wkro­czyła w idylliczną atmosferę Palmetto Court, gdzie liczni uczestnicy konferencji popijali herbatę i smakowali ciasta w oczekiwaniu na pierwszy wykład lady Gwendolyn, która miała mówić na temat “Agatha Christie: jej życie, jej świat i dzieło".

Zadowolona, wędrowała z miejsca na miejsce. Wszystko szło doskonale i wyglądało całkiem normalnie. Nigdzie nie czaiło się żadne zło. W dodatku - Bogu niech będą dzięki -Laurel gdzie indziej przeniosła swoje sympatie, o czym świadczyły znajdujące się w różnych dziwnych miejscach karteczki z pracowicie wykaligrafowanymi informacjami o Agacie Christie. Na pojemniku z papierowymi ręcznikami w damskiej toalecie Laurel przykleiła kartkę następującej treści: “Christie zaczęła pracować nad "Zakończeniem jest śmierć« za namową profesora archeologii Stephena Glanville'a z Uniwersytetu Londyńskiego". W pokoju konferencyj­nym A przypięła do zasłony inną informację: “Najbardziej oryginalną cechą panny Marple jest doskonała znajomość ludzkiej natury". Na filarze w głównym holu można było przeczytać: “Christie często wykorzystywała w swoich po­wieściach motyw nieoczekiwanej zmiany osobowości bądź też umiejętnie skrywanej prawdy o wnętrzu bohatera".

Annie uśmiechnęła się lekko. Nagle zwróciła uwagę na krępego redaktora w średnim wieku i młodego publicystę z Hillman House. Byli pogrążeni w rozmowie z lady Gwendolyn. Max krył się wśród palm rosnących w donicach. Prze­chodząc obok niego, Annie znacząco uniosła brwi, ale mąż jej nie zauważył. Z uwagą przyglądał się honorowej organi­zatorce konferencji. Lady Gwendolyn patrzyła na redakto­ra, uśmiechając się sympatycznie. Hillman miał typowy wy­raz twarzy człowieka mówiącego o sobie.

Dwadzieścia minut później Annie zauważyła Maxa i lady Gwendolyn, kiedy zdążali prosto ku Margo Wright. Agent­ka literacka szła do windy. Miała na sobie lawendową bluzę i krótkie spodenki. Jej twarz była czerwona z wysiłku. Ciemne loki podtrzymywała różowa opaska. (Przy przyci­skach obok windy wisiała karteczka z informacją: “Ulubio­nym domem Christie - oprócz Ashfieid - było Greenway House nad rzeką Dart, na południe od Torquay".) Przez chwilę zadumana Annie przyglądała się agentce i ścigają­cej ją parze.

Tłum, wcześniej kłębiący się przy rejestracji, teraz prze­niósł się przed drzwi pokoju, w którym miała się rozpocząć sprzedaż książek. Uspokajając dwie kolekcjonerki, walczą­ce o pierwsze miejsce w kolejce, Annie zauważyła Victorię Shaw. Starsza pani uśmiechnęła się promiennie do lady Gwendolyn.

Za zamkniętymi drzwiami pokojów konferencyjnych F i G sprzedawcy kryminałów z całego kraju gorączkowo opróżniali pudła i układali książki na stolikach. Annie nie musiała tam zaglądać, żeby zgadnąć, że Henny podstępnie dostała się do środka i wypatruje wartych kupna egzempla­rzy, żeby potem dorwać się do nich zaraz po rozpoczęciu sprzedaży.

Fleur Calloway, urocza w czerwonej bawełnianej bluzce i czerwonej spódnicy w egzotyczne kwiaty, spojrzała ponad głowami łowców autografów na Annie i pomachała do niej ręką. Jasnozielone oczy uśmiechały się ciepło. Annie odpo­wiedziała uśmiechem. Polubiła tę kobietę.

Lady Gwendolyn przywitała Annie głośnym: - Dzień do­bry, droga Annie - i popędziła ku Fleur Calloway. Tuż za nią szedł Max. Lady Gwendolyn najwyraźniej nie traciła czasu. Czy podczas krótkich rozmów można dowiedzieć się czegoś ważnego? Zakładając - myślała Annie - że rzeczywiście jest coś ważnego, o czym warto wiedzieć. Wbrew zapewnieniom Emmy, Annie była coraz bardziej przekonana, że wszystko to było tylko głupim dowcipem, a nie próbą zabicia Bledsoe'a.

Podczas pierwszej, krótkiej wizyty w Palmetto Court An­nie zauważyła Bledsoe'a przy zastawionym bufecie. Stół osłaniały przed słońcem z jednej strony fontanna, z drugiej mur, a od góry - balkony. (Podmuch wiatru poruszył kar­teczką przyklejoną do fontanny: “Agatha i Max ostatecznie wyjechali z Nimrud w 1960 roku".) Porozrzucane wszędzie papierki i mnóstwo talerzy stojących jeszcze na stole świad­czyło o tym, że śniadanie było udane. Bledsoe, znów w bia­łym garniturze (czy on myśli, że jest Poirotem w Egipcie?), rozsiadł się wygodnie na krześle, naprzeciw zapatrzonej weń z uwielbieniem Natalie Marlow. Na wrażliwej twarzy dziewczyny malowało się podniecenie i... coś więcej. Przez moment Annie zastanawiała się ze złośliwą statysfakcją nad tym, w jaki sposób Bledsoe'owi udało się pozbyć sobo­wtóra panny Marple i ile czasu krytyk mógł od wczoraj spę­dzić z Natalie. Rozmawiając z nią, co jakiś czas głaskał ją po ręce. Był wyraźnie zadowolony. Zmysłowe usta rozchyliły się w leniwym uśmiechu, cygaro zwisło... Na pierwszy rzut oka widać było, że ten człowiek niczego się nie boi.

Komendant Saulter nie był w dobrym nastroju. Przecho­dząc obok rejestracji, Annie w ostatniej chwili uniknęła zderzenia z nim. Niewiele widziała zza termosów, które wła­śnie niosła, i zza ułożonych na wierzchu map wyspy ze znaczkiem X w odpowiednim miejscu (miejscem tym była, rzecz jasna, jedyna i niepowtarzalna, najlepsza na wschód od Atlanty księgarnia z literaturą sensacyjną - “Śmierć na żądanie").

- Możesz mi poświęcić jedną chwileczkę, Annie? - spytał komendant bez żadnego wstępu.

Jego twarz, zazwyczaj ziemista, była teraz czerwona.

- Jasne, Frank.

Annie zsunęła mapy na stolik, jeden termos postawiła przed Ingrid (która podziękowała jej uśmiechem), a pozo­stałe ustawiła przed sobą na blacie.

- Właśnie niosłam kawę dla moich pracowników. O co chodzi?

Spojrzała na zegarek. Za piętnaście jedenasta. Wkrótce rozpocznie się wykład lady Gwendolyn.

- Czy masz listę wszystkich uczestników konferencji? Komendant zadał to pytanie z wdziękiem godnym in­spektora Slacka. Annie, nie tak szybka w znajdowaniu traf­nej repliki jak panna Marple, miała bardzo zdziwioną mi­nę. Saulter zmieszał się i zaczerwienił jeszcze mocniej.

- Przepraszam, Annie, ale - przez chwilę szukał właści­wych słów, ciężko przełknął - ten Bledsoe nic nie chce mó­wić. Nie wymienił ani jednego nazwiska. Twierdzi, że wie, kto do niego strzelał, i sam sobie z tym poradzi. Sam sobie poradzi! Za kogo on się ma? - Twarz komendanta lśniła jak miedź rozpalona pustynnym słońcem. - Przepraszam cię, ale potrzebna mi ta lista. Bledsoe nie będzie robił ze mnie dur­nia. Dowiem się, kto z gości go zna, mimo że on woli milczeć.

Annie pochyliła się nad jakimś pudłem, szukając listy uczestników. Dziwny człowiek z tego Bledsoe'a. Coś z nim nie jest w porządku. Czy rzeczywiście spodziewa się, że utrudniając pracę policji, doprowadzi do umorzenia śledz­twa? Jeśli tak, to czeka go rozczarowanie.

Komendant poszedł sobie, kiedy tylko dostał listę.

Przechodząc znów przez Palmetto Court, Annie ze zdzi­wienia zwolniła kroku. Przy stoliku Bledsoe'a zrobiło się tłoczno. Obok krytyka i młodej pisarki siedzieli jeszcze la­dy Gwendolyn i Max. Angielka z uwagą przyglądała się Bledsoe'owi, mówiącemu coś z ożywieniem. Natalie Marlow siedziała spięta. Widać było, że czuje się niepewnie, jak dziecko wśród dorosłych. Max miał nieprzenikniony wyraz twarzy.

Annie przyspieszyła kroku. W głównej sali wykładowej podeszła prosto do stolika dla wykładowcy (mikrofon dzia­ła, woda jest pod ręką, czyste szklanki stoją tam, gdzie po­winny). Potem ustawiła żaluzje w oknach wychodzących na wschód w takiej pozycji, żeby słońce nie nagrzewało sali. Ludzie zaczynali się schodzić i zajmować miejsca. Wokół słychać było ożywione rozmowy.

- ...nie potrafię zrozumieć, dlaczego amerykańska prasa poświęca tyle uwagi książkom ociekającym krwią; zazwy­czaj są bardzo dalekie od rzeczywistości. Christie była o wiele bliższa prawdy...

- ...Agatha uważała, że Margaret Rutheford przypomina z wyglądu psa policyjnego...

- ...wykłócała się o okładki...

- ...wyobrażasz sobie? Kupiłem pierwsze amerykańskie wydanie “Zabójstwa Rogera Acroyda" za niecały tysiąc do­larów. Książka jest w dobrym stanie...

- Uwielbiam ten film. Uważam, że Margaret Rutheford jest cudowna, chociaż w niczym nie przypomina Jane Marple.

W sali panowała atmosfera radosnego oczekiwania. Gro­madzący się ludzie byli w dobrych humorach. Wszystko bę­dzie dobrze! Co z tego, że niektórzy nie lubią Bledsoe'a? Na świecie, jak słusznie zauważył Max, jest wielu niesympa­tycznych ludzi i trzeba się z tym pogodzić. Annie pomachała ręką Laurel. Uniosła brwi, kiedy zobaczyła Henny z wielką torbą, pełną książek. Henny była bardzo ożywiona. Zadarła ostry nosek i uniosła do góry zaciśniętą pięść, pokazując, że udało się jej zdobyć jakieś interesujące książki. Annie po­czuła ukłucie zazdrości. Wiedziała jednak, że prowadząc konferencję, nie może tracić czasu na buszowanie po sto­iskach z książkami. Uśmiechnęła się do Henny.

Do sali wszedł Neil Bledsoe. U jego ramienia wisiała Na­talie, jak zawsze fatalnie ubrana. Miała na sobie zbyt ob­szerny, brązowy bawełniany kombinezon i niebieską bluzkę z szerokimi rękawami. Szczupłą twarzyczkę okalały pozba­wione blasku ciemne włosy, źle ostrzyżone i nie ułożone. Tylko oczy Natalie były piękne: głębokie, lśniące, piwne; nie pasowały do twarzy, jakby zamieszkały w niej przez po­myłkę. Dziewczyna z podziwem patrzyła na Bledsoe'a. Bled­soe uśmiechał się do niej i zdawał się nie widzieć nikogo oprócz niej. Ruchy miał powolne, swobodne. Kiedy mijali Annie, Natalie mówiła:

- Jesteś całkiem inny niż chłopcy, których dotąd znałam: pełen życia, męski...

Poszli dalej. Wszystko wskazywało na to, że Bledsoe nie będzie się nudził. Nie trzeba być ekspertem od spraw damsko-męskich, by stwierdzić, że Natalie zakochała się w Neilu po uszy. Annie wolałaby, żeby dziewczyna wybrała so­bie kogoś mądrzejszego, ale to przecież prywatna sprawa tych dwojga.

Augustus Markham, rektor Chastain College, podszedł przywitać się z Annie.

- Wspaniała impreza, moja droga. Cieszę się, że mogłem tu przyjechać. - Stojący w pobliżu odwrócili się ku niemu. Augustus mówił dźwięcznym, mocnym głosem. - Nikt nie dorówna Agacie Christie jako pisarce. Była też prawdziwą damą, wzorem dla nas wszystkich. Dawała z siebie wszyst­ko. Ona wiedziała, co w życiu najważniejsze.

Głos Augustusa słychać było w całej sali. Wszystkie roz­mowy przycichły. Annie uśmiechnęła się. Wiedziała, że pora zaczynać. Lady Gwendolyn siedziała już na podium, przy­glądając się zgromadzonym gościom. Annie wbiegła po schodkach i spojrzała na uśmiechnięte twarze. Uśmiechnę­ła się w odpowiedzi.

- Witam miłych gości! Zebraliśmy się tu, żeby oddać cześć niezwykłej osobie. Czy kochacie Agathę Christie?

- Tak! - zawołali z ochotą zebrani.

- Kto pisał najlepsze kryminały na świecie?

- Christie! - krzyknęli w odpowiedzi. W oczach Annie zakręciły się łzy. Musiała jednak po­wściągnąć emocje.

- Uważam to za wielki zaszczyt, że możemy gościć wśród nas kobietę uznawaną za znawczynię biografii Agathy Chri­stie i jej czasów oraz za jedną z najlepszych współczesnych autorek. Z prawdziwą przyjemnością przedstawiam pań­stwu lady Gwendolyn Tompkins!

Lady Gwendolyn uśmiechała się do rozradowanych gości. Nie skorzystała z mównicy. Głos miała wysoki i czysty; nie potrzebowała mikrofonu.

- Opowiadanie o Agacie Christie jest przyjemnością i za­szczytem. Agatha Christie była wielką kobietą i miała wspa­niałe życie. Była dzielna, szlachetna, wytrwała, stanowcza. Potrafiła kochać, śmiać się, krótko mówiąc: potrafiła żyć. Możliwe, że podziwiając ją, wzbogacimy własne życie tą sa­mą cichą, nie rzucającą się w oczy odwagą w obliczu prze­ciwności... Była pisarką bardzo brytyjską, ale jest czytana i podziwiana na całym świecie... Urodziła się piętnastego września 1890 roku, w nadmorskim kurorcie Torquay... Jasnowłosa... Ostatnie, poczęte w dojrzałym wieku dziecko niezwykle łagodnego mężczyzny i uroczej kobiety. Jej ojciec, Amerykanin, cieszył się każdym dniem... Lubił przyjmować gości i dobrze zjeść... Matka Agathy była kobietą bardzo energiczną i aktywną. Dzieciństwo w Ashfield, , w Barton Road, było bardzo szczęśliwe. Była oczkiem w gło­wie całej rodziny... Miała siostrę Madge i brata Monty'ego. Wcześnie straciła ojca... Bawiła się w ogrodzie z koleżanka­mi istniejącymi tylko w jej wyobraźni... Śmietana z Devonshire... Szkoła tańca... Pikniki, wrotki... Podczas wycieczki do Egiptu rozpoczęła życie towarzyskie... Archie Christie po­jawił się w jej życiu jak huragan i wkrótce zdobył jej serce... Jasnowłosy, niebieskooki, mężny i podniecający, przystojny, uparty i porywczy. Agatha powiedziała kiedyś o ich wzajem­nej fascynacji: “zauroczenie tym co nieznane"... Początek pierwszej wojny światowej i koniec tamtej epoki... Archie ; był niezrównanym lotnikiem... Agatha pracowała w szpitalu i w Torquay... Pobrali się w Wigilię Bożego Narodzenia 1914 roku... Agatha pracowała w aptece, gdzie zdobyła sporą wie­dzę o truciznach... fascynowała ją kurara... Do napisania po­wieści detektywistycznej namówiła ją Madge. W “Tajemni­czej historii w Styles" pierwszy raz pojawia się detektyw, wzorowany na beligijskich uchodźcach...

Annie znała te fakty, ale wspominanie ich sprawiało jej prawdziwą przyjemność.

- Wojna wreszcie dobiegła końca... Kilka szczęśliwych lat w życiu Agathy i Archiego. Urodziła się Rosalind. W 1920 roku, kiedy Agatha zaczęła zapominać, że kiedyś napisa­ła powieść, dostała od Bodley Head wspaniałą wiadomość: jej książka zostanie wydrukowana. Agatha i Archie udali się w podróż po krajach imperium. Powstawały następne książki: “Tajemniczy przeciwnik" (1922 r.), “Cień na zasłonie" (1923 r.), “Poirot prowadzi śledztwo", “Mężczyzna w brązo­wym garniturze" (1924 r.) oraz “Tajemnica rezydencji »Chimneys«" (1925 r.). Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty - powiedziała z naciskiem lady Gwendolyn. - Najlep­szy, a zarazem najgorszy rok w życiu Agathy. Rok obfitości w historii powieści kryminalnej. Ukazało się “Zabójstwo Rogera Acroyda", kunsztowne, błyskotliwe, pomysłowe... Ale w tym samym roku zmarła Clara, impulsywna, pełna ciepła i zapału matka Agathy. Agatha musiała uporządkować Ash­field, dom, w którym spędziła dzieciństwo. W tych pełnych smutku dniach jej mąż całkowicie poświęcił się pracy i grze w golfa. Agatha ciężko pracowała, żeby doprowadzić do po­rządku dom po matce. Nie dosypiała, nie dojadała...

Lady Gwendolyn potoczyła trzeźwym spojrzeniem po twarzach zauroczonych słuchaczy.

- Sierpień 1926 roku. Agatha miała wyjechać z Archiem na wczasy do Włoch, ale mąż powiedział, że kocha inną ko­bietę i chce rozwodu. Kiedyś Archie powiedział Agacie, że nie lubi ludzi chorych i smutnych. Okazało się, że mówił prawdę. Grudzień 1926... Archie nadal mieszkał w klubie i domagał się rozwodu. Agatha, pogrążona w depresji, miesz­kała w Styles. Usiłowała pisać. Trzeciego grudnia o jedena­stej w nocy wsiadła do samochodu i odjechała w mrok... Na­stępnego dnia samochód znaleziono przy drodze, na jakimś porośniętym trawą zboczu. Po Agacie zaginął wszelki ślad. Rozpoczęto poszukiwania. Zaczęto podejrzewać, że Archie zamordował żonę. Prasa snuła najbardziej sensacyjne domy­sły. Dziesięć dni później Agathę odnaleziono w hotelu w Harrowgate. Była zameldowana jako Theresa Neele. Kobieta, dla której mąż ją zostawił, nazywała się Nancy Neele. Archie przyjechał do hotelu, rozpoznał żonę i zabrał ją w jakieś ustronne miejsce, twierdząc, że Agatha cierpi na amnezję.

Pisarka o urodzie aniołka zapytała, jak było do przewi­dzenia:

- Czy był to chwyt reklamowy? Czy Agatha chciała w ten sposób upokorzyć niewiernego męża? Czy też rzeczywiście załamała się nerwowo pod naporem przeciwności losu i smutków?

Lady Gwendolyn była pełna współczucia.

- Ludzki umysł, ludzkie serce i ludzka dusza nie są w stanie znieść zbyt wiele. Z pewnością było to załamanie nerwowe. Agatha nie potrafiła sobie przypomnieć, co robiła w ciągu tych dziesięciu dni. Wyobraźcie sobie, jak byście się czuli na jej miejscu - namawiała zasłuchanych gości la­dy Gwendolyn.

Jej śpiewny głos zamilkł na chwilę. Zapadła cisza. Annie! próbowała wyobrazić sobie ból Agathy po stracie ukochanej matki, ból wywołany koniecznością uporządkowania i wyrzeczenia się części pamiątek z dzieciństwa, ból z powodu zdrady mężczyzny, którego kochała i któremu ufała. Wy­obrażała sobie bezsenne noce, podczas których przykre wspomnienia nie pozwalają zmrużyć oka, i smutek, spra­wiający, że słońce, śmiech i jedzenie zdają się pozbawione smaku; żmudną pracę, do której zmuszają zawarte wcze­śniej umowy, chociaż wszystko straciło już sens. Wyobrażała sobie gniew, łzy i rozpacz.

- A teraz wyobraźcie sobie - rozległ się głos lady Gwendolyn - jak okropny był powrót do rzeczywistości. Kiedy Agatha zaczęła dochodzić do siebie, zorientowała się, że prasa snuje na jej temat najokropniejsze domysły. Nic dziwnego, że do końca życia unikała rozgłosu, reporterów i niełatwo było zdobyć jej zaufanie. Ale - głos lady Gwendolyn brzmiał teraz triumfalnie - Agatha się nie poddała. Na szczęście dla nas wszystkich, nie złożyła broni. Podróżo­wała. Pisała książki. Kupiła bilet do Indii Zachodnich, ale przypadkowa rozmowa sprawiła, że odwołała rezerwację i udała się Orient Expressem do Bagdadu. Zwiedziła wyko­paliska archeologiczne. Zaproszono ją, żeby wróciła za rok. Rok 1930 był bardzo udany... Przy wykopaliskach pracował Max Mallowan, młody archeolog. Odbyli wspólną podróż. Polubili się. Pobrali się we wrześniu. Przez czterdzieści sześć lat żyli razem. Byli szczęśliwi. W “Morderstwie na plebanii" po raz pierwszy wystąpiła panna Marple.

Lady Gwendolyn z ożywieniem wspominała dalsze suk­cesy, wielkie chwile i zmartwienia, których również nie bra­kowało w długim, szczęśliwym życiu. Wyprawy z Maxem na wykopaliska. Ślub Rosalindy. Druga wojna światowa. Narodziny ukochanego wnuka, Mathew. Smutek po bohaterskiej śmierci męża Rosalindy. Rozłąka z Maxem, który stacjonował w Egipcie. I wiele wspaniałych książek.

Pieniądze, zaszczyty, podziw.

I ciche pożegnanie, 12 stycznia 1976 roku.

Lady Gwendolyn uśmiechnęła się lekko. Na zakończenie powiedziała czystym, pogodnym głosem:

- Na wysokim, połyskliwym nagrobku w niewielkim ko­ściółku w Cholsey, niedaleko Winterbrook, wyryto wiersz Spensera:

Spoczynek po zmęczeniu,

Spokojny port po burzy,

Po śmierci ukojenie -

To piękny kres podróży.

Zapadła cisza pełna szacunku, delikatna jak promienie słoneczne sączące się przez witraż. Annie, która nigdy nie nosiła przy sobie chusteczek higienicznych, musiała dłonią otrzeć łzę.

Skrzypnęło jakieś krzesło. Ten niemiły dla ucha dźwięk zniszczył czar ulotnej chwili. Neil Bledsoe wstał.



XII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Butelka po samoopalaczu.

Kto w środku dnia wziął kąpiel?


- Czy wiecie, co powiedział Henry Ford? - spytał Bledsoe głosem, w którym brzmiało zadowolenie. - Że historia to jedna wielka bujda. To, co dzisiaj słyszeliście, jest jedną wielką bujdą.

Wyzywająco patrzył po twarzach siedzących w dalszych rzędach osób. Lady Gwendolyn odpowiedziała mu lodowa­tym głosem:

- Brednie.

Annie poderwała się na równe nogi. Nie ona jedna. Pra­wie wszyscy obecni zrobili to samo. Każdy chciał przekrzy­czeć innych. Annie również podniosła głos:

- Każde słowo lady Gwendolyn można udokumentować. Są przyjaciele, listy, korespondencja służbowa. Każde sło­wo... - przerwała w pół zdania. Zorientowała się, że w ogól­nym harmidrze nikt jej nie słucha.

Bledsoe jednym krokiem wszedł na podest. Jego mocny, głęboki głos słychać było w całej sali.

- Odnaleziono nowe źródła, nieznane dotąd dokumenty, dzięki którym możemy wreszcie poznać prawdę. Usłyszeli­ście tu - mówił z niesmakiem - oficjalną biografię jednej z najbogatszych i najbardziej skrytych kobiet świata. Ode mnie możecie dowiedzieć się tego, co dotąd skrzętnie ukry­wano.

Annie wbiegła po stopniach i stanęła u boku lady Gwendolyn, która patrzyła na Bledsoe'a z uwagą, ale bez zdziwie­nia. Annie zrozumiała nagle, że tej kobiety nic nie jest w stanie zaskoczyć. Z kąta dał się słyszeć głos Henny:

- Bzdura!

- Nie ma takich źródeł! - zawołała Emma Clyde.

Annie aż trzęsła się ze złości.

- Nie będziesz mi psuł konferencji jakimiś bredniami! Wynoś się stąd!

Wszyscy krzyczeli. Byli zaskoczeni, zaciekawieni, przeję­ci. Bledsoe uniósł rękę. Trzeba przyznać, że wyglądał impo­nująco: twarz miał czerwoną, minę butną, na zmysłowych wargach igrał szyderczy uśmiech. Był spięty, jakby przygo­towywał się do skoku. Powiódł aroganckim spojrzeniem po niespokojnym tłumie. Annie podążyła za jego wzrokiem. Prawie wszyscy uczestnicy konferencji byli poruszeni i gło­śno dawali wyraz swojemu oburzeniu. Tylko kilka osób za­chowało spokój: krępy wydawca, młody publicysta, wynio­sła agentka literacka, wdowa po pisarzu i urocza pisarka. Annie, zaskoczona, popatrzyła z kolei na Bledsoe'a i natych­miast zrozumiała, że on też zauważył to, co ona, i że go to bawi. Była wściekła. Teraz poczuła również niechęć. Bled­soe jest złym, wstrętnym człowiekiem.

- Co chcesz zrobić? - spytała rzeczowo lady Gwendolyn. Bledsoe spojrzał na nią, wcale nie speszony.

- Chcę, żeby wszyscy poznali prawdę o Christie. - Wcze­śniej mówił bardzo głośno, teraz krzyczał głosem godnym ka­znodziei. - Nie boję się prawdy, chociaż ludzie jej nie lubią! Nie podobała im się prawda o Jamesie Barrie, o Marku Twainie i o Georges'u Simenonie. Miłośnicy bajek dla grzecznych dzieci będą się sprzeciwiali prawdzie o Agacie Christie, ale świat powinien się dowiedzieć, kim była ta kobieta.

Gwar znów się wzmógł. Jedni gwiazdali i wyli, inni wy­krzykiwali swoje racje. Bledsoe odchylił głowę i zaczął się śmiać.

- Bóg mi świadkiem - zawołał po chwili - że ja mam dość odwagi, by wedrzeć się tam, gdzie mnie nie chcą. Lubicie ta­jemnice? Rozwikłajcie tajemnicę Agathy Christie! Powiem wam, jak to zrobić. Przyjdźcie do Palmetto Court jutro o dziesiątej rano. Przyjdźcie wszyscy! Będę na was czekał.


Lady Gwendolyn z poważną miną popijała herbatę. Kiedy Max skończył mówić, kolejny raz napełniła filiżankę. Her­bata (lapsang) była koloru błota i sprawiała wrażenie zabój­czo mocnej. Lady Gwendolyn przez chwilę patrzyła niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal. Potem znów uniosła filiżan­kę do ust.

- Chcesz powiedzieć - odezwała się ponurym głosem An­nie - że nic na to nie możemy poradzić?

Cisnęła serwetkę na talerz, chociaż prawie nic nie zja­dła, i wstała od stołu. Max bezradnie rozłożył ręce.

- Jest uczestnikiem konferencji i ma takie sama prawa jak wszyscy. Jest gościem hotelu. Nie zrobił nic sprzecznego z prawem...

- Jeszcze nie! - burknęła Annie.

- Szkalowanie zmarłych nie jest karalne - powiedział ła­godnie Max; widać było, że współczuje żonie.

- Zawsze byłam zdania - mruknęła Laurel - że my, żyją­cy, w takiej sytuacji nie powinniśmy zwracać na oszczer­stwa żadnej uwagi. Często przyczyną wyciągania na światło dzienne miłosnych przygód bliźnich jest zwykła zazdrość.

- Nie wątpię - wtrąciła oschłym tonem Henny - że masz w tych sprawach duże doświadczenie.

Annie zaczęła nerwowy spacer po pokoju. Nie zwracała uwagi na lekki podmuch od balkonu ani na mleczną plamę słońca na wiklinowym krzesełku. Rozczesała palcami swoje złociste włosy.

- To niedorzeczne! Całkiem niedorzeczne! - zdenerwo­wała się. - Chcesz powiedzieć, że wolno mu mówić o Chri­stie, co tylko zechce? Może opowiadać, że pisarka zabijała swoje psy na mięso, karmiła krewnych truciznami, podkła­dała bomby plastikowe u Harrodsa, a my nic nie możemy na to poradzić?

- Gdyby za wygłaszanie opinii o zmarłych można było wytaczać procesy o zniesławienie, nigdy nie poznalibyśmy prawdy o przeszłości.

- To niemożliwe! - jęknęła Annie. - Czy to znaczy, że z chwilą, kiedy umrzesz, każdy będzie mógł mówić o tobie wszystko, co mu ślina na język przyniesie?

- To wstrętne - zawyrokowała Laurel.

- Zmarli tego nie słyszą - zauważyła Henny.

Lady Gwendolyn uderzyła pulchną dłonią w stół.

- Musimy znaleźć jakieś rozwiązanie!

- Spadkobiercy Agathy Christie mogliby wstąpić na dro­gę prawną, gdyby Bledsoe opublikował książkę zawierającą bezpodstawne oskarżenia, które mogłyby doprowadzić do spadku cen jej książek - powiedział Max.

Annie zatrzymała się na chwilę; wreszcie dostrzegła pro­mień nadziei. Lady Gwendolyn pochyliła się, zmęczona. Henny pokręciła głową. Max wzruszył ramionami.

- Annie, nie jesteśmy spadkobiercami Christie, a gdyby­śmy nawet wstąpili na drogę sądową, strona przeciwna twierdziłaby, że rozgłos zwiększa sprzedaż. Przykładem mo­że być “Zabójstwo Rogera Acroyda". Po zniknięciu autorki w 1926 roku książka sprzedawała się znakomicie.

- Nie podoba mi się to - powiedziała Annie drżącym gło­sem.

Czuła się jak Mary Drower z “A...B...C...", kiedy zamor­dowano jej ciotkę. To okropne! Bledsoe nie ma prawa ata­kować Agathy Christie. Świadomy i złośliwy atak na dobre imię tej szlachetnej i dobrotliwej kobiety o niezwykle płod­nym umyśle był w jej oczach równie zły jak morderstwo. Max w zamyśleniu włożył do ust kawałek marchewki.

- Annie, to tylko pogarsza sytuację. Bledsoe chce zwró­cić na siebie uwagę. Przecież nic takiego nie zrobił.

- Co możemy na to poradzić? - spytała rozsądnie Henny. - Mam wrażenie, że przesadzamy. Na miłość boską, przecież ten potwór nie może zaszkodzić Agacie Christie!

- A jutro? Zapomniałaś, że zapowiedział spotkanie w Palmetto Court? - Annie zatrzymała się przed malowi­dłem przedstawiającym scenę z życia wyspy.

Lady Gwendolyn głośno odstawiła filiżankę na spodeczek.

- Możliwe, że to tylko czubek góry lodowej - powiedziała i mocno zacisnęła usta.

Wszyscy popatrzyli na nią z podziwem.

- Pomyślcie tylko - odezwała się znowu. - To, co zrobił dzisiaj, jest początkiem większego przedstawienia.

Annie czuła się jak widz w teatrze po podniesieniu kur­tyny. Przedstawienie... Doskonałe słowo na opisanie dzisiej­szej sceny. W zachowaniu Bledsoe'a było coś nierzeczywi­stego, jakby chodziło mu o osiągnięcie określonego efektu.

Henny sięgnęła po oliwkę.

- Drań - powiedziała krótko.

Laurel chrząknęła i powiedziała:

- Nieprzyjemny człowiek. Ma nieprzyjemne zamiary i za­chowuje się nieprzyjemnie. Nie powinniśmy go jednak lek­ceważyć. Niestety, osoby nadzwyczaj pociągające - rzuciła Maxowi krótkie spojrzenie - nie zawsze mają prawy charak­ter. Gdyby jednak wybierać sobie towarzysza na wyprawę na bezludną wyspę...

Annie przerwała teściowej. Dobrze wiedziała, co Laurel ma na myśli, ale nie wszyscy obecni potrafiliby to pojąć. Max z pewnością nie mógłby zrozumieć, dlaczego taki drań jak Bledsoe jest pociągający dla kobiet.

- Przystojniaczek - powiedziała lekko lady Gwendolyn.

Annie spojrzała na nią ze zdziwieniem, Laurel z podzi­wem, a Henny z rozbawieniem. Max był zaskoczony.

- W tej chwili to nas nie interesuje - mówiła dalej lady Gwendolyn. - Musimy go przejrzeć; zrozumieć, o co tu cho­dzi. Pojawienie się Neila Bledsoe na tej konferencji od samego początku wydawało się bardzo dziwne. To człowiek kochający się w przemocy. Nie pasuje do tego towarzystwa. Dlaczego tu przyjechał? Musimy poznać odpowiedź na to pytanie.

- Chce się podlizać ciotce i wyłudzić od niej zapis w te­stamencie - stwierdziła cynicznie Henny.

Lady Gwendolyn pokręciła głową tak energicznie, że z wysoko upiętych warkoczy wypadła jakaś wsuwka.

- Nie znam go dobrze, ale i tak mogę stwiedzić, że to do niego nie pasuje. Nie - mówiła jakby do siebie - to nie bę­dzie takie proste. - Potem z namysłem przechyliła głowę; z rudawych warkoczy wysunęła się następna wsuwka. -A może chce się zemścić na swoim dawnym wrogu?

- Chce zepsuć moją konferencję - jęknęła Annie.

Max narysował na kartce wielki znak zapytania.

- Możliwe. Facet się świetnie bawi. I może o to mu cho­dzi.

Lady Gwendolyn uśmiechnęła się do Maxa.

- Uważam, że kiedy prawda wyjdzie wreszcie na jaw, okaże się bardziej skomplikowana. W tym jest coś dziwne­go. Wszyscy zauważyliśmy, że jakieś mroczne tajemnice wiążą tego człowieka z niektórymi uczestnikami konferen­cji. Kiedy zaatakował Agathę Christie, niektórym zrobiło się lżej na sercu. Najwyraźniej każdy się bał, że Bledsoe skieruje swoją agresję przeciwko niemu. Zapamiętajcie moje słowa: napaść na Christie była tylko zasłoną dymną.

To znaczy, że lady Gwendolyn również zauważyła ulgę, malującą się na niektórych twarzach. Może jednak posuwa­ją się w swoich podejrzeniach zbyt daleko?

- Nie wolno nam zapominać o faktach - upierała się Annie.

- Przypomina mi się stare powiedzenie - uśmiechnęła się pisarka. - Trzeba pokazać osiołkowi marchewkę, żeby go oszukać.

Annie zrozumiała, że została przyrównana do osła. Otwo­rzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła. Czy ma szansę na zwycięstwo w starciu z najsprytniejszą spośród żyjących autorów powieści kryminalnych? Odwróci­ła się więc i otworzyła drzwi na balkon. Przez chwilę przy­glądała się fontannom. Potem odezwała się głosem spokoj­nym, ale twardym:

- Widzę go; siedzi sobie wygodnie w Palmetto Court z tą paskudną pisarką, która wpatruje się w niego jak w obraz.

Bledsoe był w doskonałym humorze. Rozprawiał o czymś z ożywieniem, wymachując rękami. Uniósł wysoki kieli­szek, opróżnił go i znów napełnił winem z karafki. Sangria. Annie przyszło do głowy, że krytyk wygląda jak wampir ra­czący się ludzką krwią. Pewnie celowo wybrał sobie ten tru­nek. Młoda pisarka była rozpromieniona. Każdego słowa Bledsoe'a słuchała jak wyroczni. Annie poczuła, że ogarnia ją złość. Trzeba z tym coś zrobić. Nagle poczuła zapach per­fum “Soir de Paris"; lady Gwendolyn stanęła obok niej.

- Trzeba przyznać, że Bledsoe jest interesującym męż­czyzną. Znałam kiedyś kogoś podobnego do niego. Miał na imię Johnny. To było podczas wojny. Zawsze miałam wraże­nie, że coś ukrywa. - Na jej delikatnych różowych ustach pojawił się jakś dziwny, krzywy i niewesoły uśmiech. - Oka­zało się, że był podwójnym agentem - powiedziała lady Gwendolyn, patrząc na krytyka. - Zastrzeliłam go - dodała.

Annie szybko wciągnęła powietrze. Spojrzała na niską, pulchną pisarkę. Chłodny, rzeczowy ton, jakim Angielka wypowiedziała ostatnie zdanie, dal jej wiele do myślenia. Lady Gwendolyn podniosła na Annie niebieskie oczy. Malo­wał się w nich niepokój, ale nie było widać lęku.

- Teraz odnoszę podobne wrażenie. Czuję niebezpieczeń­stwo.


Annie nikomu o tym nie mówiła, ale miała nadzieję, że uda się jej wysłuchać jednego z popołudniowych paneli. Tematy były bardzo ciekawe: “Okultyzm u Conan Doyle'a, Christie i Rinehart", “Wspaniałe kobiety: Sayers, Allingham, Tey i Marsh", “Mary Roberts Rinehart, prawdziwa Amerykanka", “Damy pełne życia: Taylor, Rice i Ford". Nie mogła darować Bledsoe'owi (i lady Gwendolyn), że musiała z tych planów zre­zygnować. W duchu przyznawała jednak pisarce rację.

- Trzeba zbadać teren - postanowiła lady Gwendolyn. - Zanim zaczniemy działać, musimy zebrać potrzebne infor­macje.

Annie otrzymała proste zadanie: miała znaleźć Kathryn Honeycutt i wydusić z niej tyle, ile się da. Nie zdziwiła się, widząc ciotkę Bledsoe'a w tłumie słuchaczy opuszczających salę panelu na temat okultyzmu. Przez chwilę przyglądała się jej uważnie. Kathryn Honeycutt była dobrze po sześćdziesiątce i wyglądała jak bliźniacza siostra panny Marple: wysoka, bardzo szczupła, z miękkimi, siwymi włosami. Tyl­ko oczy miała inne: niedowidzące, uzbrojone w grube szklą w drucianej oprawie. Annie pomyślała, że Honeycutt jest świadoma swojego podobieństwa do słynnej postaci literac­kiej i celowo je podkreśla. Miała na sobie staroświecką, sza­rą bawełnianą suknię i puszysty biały szal. Starała się robić wrażenie pełnej życia i ciekawskiej, co nie wychodziło jej najlepiej. Mimo to była raczej sympatyczna. Annie nie po­trafiła sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł darzyć przy­jaźnią człowieka takiego jak Bledsoe. Ale przecież pani Ho­neycutt nie była jego przyjaciółką; ktoś wspomniał, że jest jego ciotką. Krewnych się nie wybiera. Mimo wszystko trudno zrozumieć, dlaczego przyjechała razem z nim. I po co tu przyjechała?

Kathryn Honeycutt stanęła pod ścianą i z uwagą przeglą­dała program. Przygotowanie go kosztowało Annie mnóstwo pracy, a teraz Bledsoe próbuje wszystko zepsuć.

- Przepraszam. Pani Honeycutt?

Bladą twarz rozjaśnił sympatyczny uśmiech.

- Och, pani Darling! To wspaniała konferencja! Cóż za podniecająca historia z tym duchem w domu Mary Roberts Rinehart. W stolicy kraju! Rinehart była tym zaintrygowa­na i próbowała porozumieć się z mężem po jego śmierci, ale bez skutku. Nie znałam tych wczesnych dzieł Agathy Christie. W “Czerwonym sygnale" opisała seans spirytystyczny. Rinehart w “Czerwonej lampie" opisała kilka seansów. Ty­tuły są bardzo podobne, ale mają całkiem inne znaczenie. Arthur Conan Doyle pod koniec swego życia poświęcił wie­le czasu badaniom zjawisk spirytystycznych. To smutne - westchnęła. - Tak bardzo chciał porozumieć się ze swoim synem Kingsleyem. Wojna w Anglii naznaczyła młode poko­lenie piętnem śmierci.

Im dłużej Honeycutt mówiła, tym mniej przypominała pannę Marple. Annie była z tego zadowolona. Trudno się jej było pogodzić z myślą, że słynna dama z St. Mary Mead miałaby towarzyszyć Neilowi Bledsoe.

- Cieszę się, że jest pani zadowolona.

Annie chciała okazać starszej pani odrobinę sympatii. Wymagało to zdolności aktorskich. Kiedyś Annie zagrała główną rolę w przedstawieniu “Arszenik i stare koronki", ale tamto było dużo łatwiejsze niż zadanie, które czekało ją teraz. Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę z ciotką krytyka.

Kathryn Honeycutt miała teraz bardzo nieszczęśliwy wy­raz twarzy. Cała jej radość gdzieś znikła.

- Musi pani wiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu te­go, co robi Neil. Trudno to wytrzymać. Z Neilem zawsze by­ły kłopoty. Nie trzeba zawracać sobie nim głowy. Nic się na to nie poradzi. Nie zamierzam pozwolić, żeby kuzyn zepsuł mi przyjemność. Już dawno przestałam się za niego tłuma­czyć. - Spojrzała na Annie szczerymi, niebieskimi oczami. -Mam nadzieję, że nie ma pani do mnie żalu o to, co on robi?

- Ależ nie! - odparła Annie.

- Tym bardziej, że oświadczenie Neila wzbudziło tylko chwilową sensację. Wszyscy przecież wiemy, że Agatha Christie była wspaniała. To, co mówią ludzie pokroju Neila, nie ma żadnego znaczenia. Nikt, kto przeczytał choćby jed­ną z jej książek, nie uwierzy jego słowom.

- Chciałabym, żeby tak było, ale zwykle plotki mają dłu­gie życie. Pani Honeycutt, czy zechciałaby mi pani pomóc?

- Proszę mówić mi po imieniu: Kathryn - odparła szybko starsza pani. - Czego ode mnie oczekujesz?

- Chciałabym namówić cię na krótki spacer - zapropono­wała Annie, obawiając się, że ktoś mógłby im przeszkodzić - i prosić, żebyś opowiedziała mi o swoim kuzynie.

Ruszyły alejką w stronę wydm i zeszły na plażę. Buty za­padały im się w szary piasek, dopóki nie stanęły na mo­krym, wygładzonym przez fale podłożu. Wiatr wiejący od lądu mierzwił im włosy i szarpał za ubrania.

- Jak tu pięknie! - Kathryn wąską dłonią, o krótkich, nie pomalowanych paznokciach, wskazała na morze, plażę i błę­kitne niebo. Po chwili przechyliła głowę na bok i spojrzała na Annie wyzywająco. - Cieszę się, że przyjechałam, cho­ciaż z góry wiedziałam, że czeka mnie tu wiele trudnych chwil. Tam, gdzie jest Neil, można być tego pewnym.

Zapadło milczenie. Kathryn kopnęła czubkiem buta nie­wielki zamek z piasku.

- Staraliśmy się z Frederickiem ze wszystkich sił - powie­działa. - Traktowaliśmy go jak własne dziecko, ale on nigdy nie był nasz. Jego matką była siostra Fredericka, Juliette. Ona... ona go nie chciała. Neil o tym wiedział. Dziecka się nie da oszukać. Nigdy jej tego nie wybaczył. Nie chciał jej odwie­dzić w zeszłym roku, kiedy leżała na łożu śmierci - mówiła gło­sem bliskim szeptu. - Cieszę się, że Frederick tego nie dożył. - Osłoniła oczy ręką i spojrzała w błękitną przestrzeń.

- Frederick zmarł pięć lat temu - wyjaśniła.

- Czy wiesz, po co Neil tu przyjechał? - spytała Annie.

Kathryn poprawiła okulary.

- Musiał mieć jakiś powód - powiedziała i nieoczekiwa­nie ścisnęła Annie za ramię. - Patrz, patrz! Widzę delfina! Spójrz, jak skacze! Och, jest też drugi!

Kilkadziesiąt metrów od brzegu wielkie, szare ssaki z wdziękiem wyskakiwały w powietrze i opadały na fale, wzbijając połyskliwe fontanny. Kobiety przyglądały się im, dopóki zwierzęta nie skończyły swojej zabawy.

- Zazwyczaj Neilowi chodzi o pieniądze. Sądziłam, że i tym razem jest to jego głównym celem. Neil czasem złości się na mnie. Uważa, że jestem zbyt ekstrawagancka. Mówi, że na starych znaczkach można tylko stracić. - Kathryn zaci­snęła usta i spojrzała Annie prosto w oczy. - Ale przecież to są moje pieniądze i mogę z nimi robić, co mi się podoba. Je­śli mi ich zabraknie, wcale mnie to nie zmartwi. Muszę jed­nak przyznać, że czasem mam wielkie szczęście. Na przy­kład ostatnio, kiedy grałam w bingo. Zgarnęłam pulę z kil­ku kolejek. Postanowiłam zrobić Neilowi niespodziankę i zaproponowałam, że sfinansuję jego pobyt tutaj. Dzisiaj rano spytałam, czy nie brakuje mu pieniędzy. Byłam pewna, że o to mu chodzi. Nie wierzyłam własnym uszom, kiedy po­wiedział, że nie potrzebuje tych moich kilku tysięcy dolarów. Wyobrażasz sobie?

Zawróciły w stronę hotelu.

- Nie potrzebuje tych pieniędzy?

- Oczywiście, że potrzebuje. Jest tak, jak myślałam: ma kłopoty finansowe. Ale nie przyjął ode mnie ani centa - mówiła starsza pani. - Popatrzył na mnie jak na jakąś zja­wę. Nie spodziewał się, że będę chciała mu pomóc. Był na­prawdę zaskoczony. Powiedział, że jest mi wdzięczny, ale ma pewien plan i już wkrótce zdobędzie duże pieniądze.

Kiedy weszły na chodnik, ich kroki zdawały się odbijać echem słowa nie dające Annie spokoju: duże pieniądze, du­że pieniądze...

W poniedziałkowe popołudnia w “Poufnych zleceniach" zwykle czytano z zadumą niedzielnego “New York Timesa" i rozmyślano (nie można żyć rozsądnie, jeśli nie poświęci się dość czasu na wsłuchiwanie się w głos rozsądku); cza­sem ćwiczono też rzut do celu. Nie jest prawdą, jakoby Max Darling nie lubił pracować. Kiedy żona zaczęła go o to wy­pytywać, przyznał, że praca jest potrzebna, uczciwa i wspa­niała (ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym wysiłkiem). Max był bardzo dumny ze swojej firmy noszącej nazwę “Po­ufne zlecenia". W dwóch regionalnych gazetach ukazywało się codziennie skromne ogłoszenie następującej treści:

Niepokoisz się? Coś Cię dziwi? Zastanawia? Jeśli masz kło­poty, zgłoś się do »Poufnych zleceń«, tel.: 555-1321, 11 Seaview, Broward's Rock". Max nie otworzył agencji detektywi­stycznej, ponieważ w Karolinie Południowej licencje na usługi detektywistyczne otrzymywali tylko ci, którzy speł­niali określone wymagania, a to nie odpowiadało panu Dar-lingowi. Dlatego zajął się poradnictwem. Rozwiązał już kil­ka trudnych problemów. Jego osiągnięcia wywarły na lady Gwendolyn duże wrażenie. Soboty i niedziele Max zawsze miał wolne. Mimo że te dni nie były wolne od obowiązków związanych z działalnością najlepszej księgarni z literaturą sensacyjną na wschód od Atlanty, Max wolał je poświęcić windsurfingowi, miłości, tenisowi, miłości, żeglowaniu, mi­łości i innym miłym rzeczom; ale przede wszystkim miłości. Nie znaczy to, że w inne dni tygodnia na miłość brakowało mu czasu, ale w dni wolne od pracy było go więcej na zaba­wę, a Max nie znał nic przyjemniejszego od miłości. Nic dziwnego, że po tak spędzonym weekendzie Max nie miał wielkiego zapału do pracy. Dlatego w poniedziałkowe popo­łudnia w “Poufnych zleceniach" zazwyczaj panował spokój.

Ale nie dzisiaj. Właśnie zainstalowano ostatni z kilku do­datkowych telefonów. Na ogół trzeba by na to czekać co naj­mniej dwa dni, ale lady Gwendolyn po dziesięciominutowej rozmowie z kierownikiem spółki telefonicznej, którego specjalnie wywołano z sali konferencyjnej, uzyskała zgodę na założenie telefonów w przyspieszonym terminie. Do biura wstawiono nowe biurka, na których znalazło się miejsce na telefony. W pokoju pozostało niewiele wolnej przestrzeni.

Max nie mógł się skoncentrować. Na prawo od niego, Laurel rozmawiała przez telefon.

- To niezwykłe. Zna pani panią Calloway od dziecka? To bardzo interesujące. Miała pani okazję przyglądać się z bli­ska życiu jednej z najlepszych współczesnych pisarek - mó­wiła.

Na lewo od niego Henny z uporem powtarzała w kółko to samo:

- Ktoś mi mówił, że Nathan Hillman jest bardzo wybu­chowy... Nic panu o tym nie wiadomo? Czy dobrze...

Max, Laurel i Henny podzielili się listą uczestników kon­ferencji, znających wcześniej Bledsoe'a. Max podrapał się za uchem. Miał wrażenie, że siedzi przy telefonie od kilku dni. Nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, że krzesła w jego biurze są tak niewygodne. Z tęsknotą spojrzał na swoje olbrzymie biurko. Siedząca przy nim lady Gwendolyn wyglądała śmiesznie. Oparcie wyściełanego czerwoną skórą fotela ustawiła w pozycji pionowej, żeby ułatwić sobie rzu­canie lotkami do celu. Pulchne ramię znów się zamachnęło i strzała pomknęła do celu. Pisarka z zadowoleniem zmarsz­czyła arystokratyczny nosek. Prawie za każdym razem tra­fiała w dziesiątkę.


Annie miała wilgotne oczy. W pomieszczeniach pełnych dymu papierosowego zawsze łzawiła. Mrugnęła kilka razy i znów za­częta się rozglądać po “Blackbeard's Retreat". Mimo że nie było jeszcze piątej, hotelowy bar był pełen gości i gwaru.

- Jest kilka mniej wspaniałych książek; trzy, może czte­ry. Mimo to nikomu nie udało się napisać tylu udanych kry­minałów i nikt już tego rekordu nie pobije.

- ...że nie znamy nazwiska oficera, który ozdobił malowi­dłami sufit biblioteki w Greenway podczas drugiej wojny światowej, kiedy stacjonowali tam amerykańscy marynarze.

- Szkoda, że w “Niedzieli na wsi" umieściła Poirota. Mia­ła rację, w tej książce wcale nie był potrzebny.

- Ciarki mnie przechodzą: starsza pani patrzy na komi­nek i pyta o ukryte za nim dziecko.

- Autobiografię pisała przez piętnaście lat. Emma Clyde siedziała w najciemniejszym kącie baru, w tłumie tak gęstym, że Annie zrobiło się duszno, kiedy tam patrzyła. Podobnie jak Christie, Annie nie lubiła ścisku, pa­pierosowego dymu, głośnych rozmów i przyjęć. Niezapomnia­na pisarka unikałaby “Blackbeard's Retreat" jak ognia.

Annie poczuła się jeszcze gorzej, kiedy Emma spojrzała na nią bez cienia uśmiechu i sympatii, ale dzielnie prze­pchnęła się przez tłum wielbicieli znanej pisarki, oparła dłonie o lepki od brudu stolik i powiedziała:

- Do diabła, przecież mało brakowało, a przejechałabyś go. Dlaczego nie miałabyś do niego strzelać?

- Panowałam nad samochodem - odparła zdenerwowana Emma. - Na broni palnej znam się bardzo dobrze i wiem, że kule mogą rykoszetować i zranić niewinną osobę. Nigdy bym tego nie zrobiła.

- Tylko tak mówisz.

- Rzeczywiście.

Emma przypominała teraz panią Boynton z “Rendez - vous ze śmiercią", która również nie znosiła sprzeciwu. An­nie wytrzymała lodowate spojrzenie niebieskich oczu.

- Niech będzie, uwierzę ci na słowo. Załóżmy, że do Bledsoe'a strzelał ktoś, komu nie zależało na bezpieczeństwie niewinnych osób. Powinnaś zrobić wszystko, żeby ułatwić schwytanie sprawcy.

Emma pierwsza odwróciła wzrok. Włożyła rękę do wiel­kiego, wiklinowego koszyka i wyciągnęła papierośnicę. An­nie zrobiła wielkie oczy. Emma nigdy nie paliła. Teraz jed­nak wzięła mentolowego papierosa.

- Tylko na konferencjach - burknęła i zapaliła. Annie otoczył obłok pachnącego miętą dymu. Poczuła pieczenie w oczach i drapanie w nosie.

- Daj spokój, Emma. Nie mówiłam Frankowi, że Fleur Calloway ma coś przeciwko Neilowi Bledsoe, ale teraz musi­my to zrobić. On musi wiedzieć, jaki jest ten Bledsoe i w kim ma wroga.

Emma wypuściła dwa kółka z dymu. Kiedy unosiły się w górę, powiedziała z ponurym uśmiechem:

- Annie, skarbie, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Annie ściągnęła bawełnianą bluzkę i zrzuciła spódnicę.

- Nie znoszę dymu z papierosów. Czuję się, jakbym spę­dziła tydzień z Humphreyem Bogartem w Casablance. Pale­nie nie wyszło mu na dobre.

Max, trzymając w ręce plik kartek, oparł się o framugę drzwi do łazienki i z przyjemnością przyglądał się, jak na podłogę opadają kolejno: koszulka, biustonosz i figi.

Annie weszła do wielkiej wanny w kolorze brzoskwini. Było cudownie. Bicze wodne uderzały z siłą wodospadu Wiktorii, opisanego w “Mężczyźnie w brązowym garnitu­rze". W takiej wannie mogłyby się zmieścić... Annie pod­niosła wzrok najpierw ze zdziwieniem, potem z zadowole­niem. Rzeczywiście, jest dość miejsca.




XIII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Skrupulatna panna Lemon robi błąd,

Herkules Poirot wyciąga wnioski stąd.


Annie wyłączyła suszarkę i rozczesała wilgotne jeszcze włosy.

- A więc Emma nam nie pomoże.

Spojrzała w lustro. Wygląd czasem bardzo myli. Annie sprawiała wrażenie spokojnej i opanowanej, w cytrynowym sweterku z marynarskim kołnierzem i szortach w czerwone i niebieskie kropki. Tylko rozmarzony wyraz jej oczu pozwa­lał się domyślać, że niedawno przeżyła chwile namiętności.

Max, spokojny, świeży i bardzo przystojny, miał na sobie białe szorty i granatową bluzę. Przeglądał jakieś papiery. Niektóre kartki były mokre.

- Emma jest przeświadczona, że niewiele osób wie o tym, co się wydarzyło między Neilem Bledsoe a Calloway. Nikt mi o niczym nie wspominał. Spytamy Laurel. Może ona dowiedziała się od swoich rozmówców czegoś o Fleur?

Annie sprawdziła, czy woda w czajniku już się zagoto­wała.

- Jak było w pracy?

- Kiedy wychodziłem, lady Gwendolyn zdobyła osiemna­ście tysięcy punktów, rzucając lotkami do celu, ale do tej chwili z pewnością poprawiła wynik.

- Nic nie robiła?

Annie wrzuciła do imbryka torebkę herbaty. Max, oparty o blat w kuchni, przyglądał się żonie nalewającej wrzątek.

- Co jakiś czas kładła nam na biurkach kartki, zlecając nowe zadania do wykonania. Ma tyle pomysłów, że sto lat nie wystarczy, żeby to wszystko zrobić. Teraz wierzę, że napisała siedemdziesiąt pięć książek - powiedział, drapiąc się w ucho. - Zobacz, czy nie mam tu krosty?

Annie spojrzała na ucho męża. Miała ochotę je pocało­wać, ale uznała, że Max zbyt łatwo daje się odciągnąć od poważnej pracy.

- Nic nie widzę - szepnęła.

W lodówce znalazła pokrojoną w plasterki cytrynę i świeżą miętę. Ktoś zadbał, żeby gościom Palmetto House niczego nie brakowało. Postawiła na stoliku dwie wielkie szklanki herbaty z lodem, usiadła na wiklinowej sofie i wy­gładziła leżącą obok poduszkę. Max usiadł tak, żeby lekko dotykać żony i podał jej starannie ułożone kartki. Annie odsunęła się, żeby móc trzeźwo myśleć, i zaczęła czytać, po­pijając co jakiś czas herbatę.


Neil Cameron Bledsoe. Urodzony 11 stycznia 1948 roku w Chicago, Illinois. Matka: Juliette Hailey, lat 34. Ojciec: Came­ron Bledsoe, lat 39. Matka była piosenkarką bluesowq. Śpiewała w nocnych klubach. Ojciec był puzonistą w zespole. Dzieciństwo Neil spędził w hotelach. Żona szefa zespołu. Gloria Franz, wspo­mina: “drobne, chude dziecko o wielkich, wygłodniałych oczach. Nigdy się nie uśmiechał. Juliette nie dawała mu chwili spokoju. Ojciec pił. Juliette wściekała się na niego, bo rano nie mogła go dobudzić. Potem Cameron uciekł z kelnerką, a Juliette całą swoją złość wyładowywała na dziecku". W końcu sąd w Chicago skie­rował go do przytułku. Nauczycielka Neila poinformowała wła­dze, ze koleżanka Juliette przypalała chłopca papierosami. W ak­tach sądowych czytamy: “Dziecko było brutalnie bite za to, ze nie chciało płakać, kiedy matka dawała mu lanie".

- Mój Boże - jęknęła Annie.

Kiedy Max otoczył ją ramieniem, spojrzała na niego oczami pełnymi bólu.

- Och, Max, że też ludzie mogą być tak okrutni.

- Przemoc istniała od wieków - odparł z powagą Max.

Annie odłożyła kartkę.

- Myślałam, że jakoś uda nam się do niego dobrać, kiedy poznamy jego przeszłość. Teraz jednak rozumiem, że gniew wzbiera w nim od bardzo dawna.

Zdegenerowany i zraniony człowiek. Czy to tłumaczy chęć zniszczenia szacunku, jakim miliony ludzi darzą Agathę Christie? Czy też chodzi mu tylko o pieniądze? Duże pieniądze...

Żywy mężczyzna i kobieta, która już odeszła. Co jest ważniejsze? Kto jest ważniejszy? Neil Bledsoe żyje, może jeszcze wiele zrobić, a życie ma mu wiele do zaofiarowania.

Agatha Christie odeszła dawno temu, ale żyje w sercach i umysłach swoich czytelników.

Annie wzięła do ręki następną kartkę i zaczęła czytać.


Na czas podróży po wschodnim wybrzeżu Juliette zostawiła Neila u swojego brata Fredericka i jego żony Kathryn. Nigdy po niego nie przyjechała. Frederick Honeycutt, prawnik, miesz­kał w niewielkim miasteczku w Connecticut. Był człowiekiem uczciwym, poważnym i zaradnym. Kathryn pełniła obowiązki jego sekretarki. Powodziło im się dobrze. Byli ludźmi dobrymi i szanowanymi, ale nie potrafili sobie poradzić z nastolatkiem. Neil był pełen energii i złej woli. Był zdolnym uczniem, ale za­równo koledzy, jak i nauczyciele bali się jego złośliwego języka i jawnej wrogości. Chłopak nie bał się niczego. Chcąc się popi­sać przed kolegami, jechał kiedyś swoim motocyklem z prędko­ścią stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Na lewym przedramieniu ma szramę. To pamiątka po bójce na noże w szkole średniej; podobno poszło o długi karciane. W latach sześćdziesiątych studiował w Berkeley, gdzie otrzymał stypen­dium. Ukończył wydział dziennikarski. Na początku lat siedemdziesiątych pracował w różnych gazetach jako reporter. Później podjął pracę w wydawnictwie. Pod koniec lat siedemdziesiątych zarobił mnóstwo pieniędzy na periodyku “Mam broń, będę podróżował". Przyjaciel ze studiów w Berkeley, Wallace Mercer, powiedział: “Słowo daję, nie rozumiem Neila. To prawda, że dzisiaj już nie ma hippisów, ale w latach sześć­dziesiątych Neil był bliski temu ruchowi. Jak teraz może sprze­dawać broń prawicowym mordercom ? Spytałem go o to, ale on; tylko się zaśmiał i powiedział, że lepiej być martwym, niż trzymać się martwych poglądów. Powiedział, że lewica jest nie mniej skorumpowana niż prawica, ale prawica ma przynaj­mniej pieniądze i może zapłacić za to, czego potrzebuje". Na początku lat osiemdziesiątych znów wpadł w kłopoty. Ma za­miłowanie do hazardu. Postawił w Las Vegas dwieście pięć­dziesiąt tysięcy na czarne i przegrał. W 1981 roku musiał sprzedać “Mam broń, będę podróżował", żeby spłacić długi. Mówi się, że nie miał wyboru.

Annie wyciągnęła rękę i wyjęła z kieszeni Maxa długo­pis. Podkreśliła słowa “nie miał wyboru". Wszystko na nic - myślała. Miała ochotę odłożyć tę kartkę. Po co czytać dalej? I tak nie znajdzie tam ani jednego dobrego słowa o Neilu Bledsoe jako człowieku i krytyku literackim. Była jednak ciekawa. Ile zła można znaleźć w życiu jednego człowieka?


Po sprzedaniu “Mam broń, będę podróżował", Bledsoe pra­cował w różnych wydawnictwach. Był agentem w Masters and Wright (czyżby Margo Wright miała z tym coś wspólne­go? - zastanowiła się Annie. - Trzeba będzie to sprawdzić), redaktorem w Hillman House, sprzedawcą w nie istniejącej już firmie Ex Libris z Nowego Jorku. Obecnie jest redaktorem i wydawcą “Złych ulic", periodyku poświęconego kryminali­styce.


Annie przeszedł zimny dreszcz. Jakby nie było nic cie­kawszego niż realizm! Na przykład prywatnych detektywów, walczących na wzór średniowiecznych rycerzy ze złem i niemoralnością. Ach, te okropne powieści ociekające krwią, pełne krótkich, ale brutalnych scen znęcania się nad kobie­tami i wykorzystywania ich!

- Pomyśl tylko, Max! - powiedziała Annie, pokazując mężowi zdanie, które przed chwilą przeczytała. - Z prawdzi­wym życiem ma to tyle wspólnego, co film o Rambo. Chcesz realizmu? - spytała.

Max posłusznie kiwnął głową. Już nieraz słyszał ten argu­ment.

- Przeczytaj Agathę Christie! Tam znajdziesz prawdę. Spotkasz ludzi cieszących się powszechnym szacunkiem, a jednak ogarniętych nienawiścią i chciwością. To jest praw­dziwy realizm. - Nieoczekiwanie zapał płonący w jej oczach zgasł, a na jego miejsce pojawiło się rozbawienie. - Niektó­rzy autorzy najobrzydliwszych powieści puszą się jak pawie, jakby nikt oprócz nich nie potrafił napisać dobrego krymina­łu. Należałoby jednak spytać o zdanie księgarzy. Kto się sprzedaje? Co się sprzedaje? Christie! Miliard książek! Hammett nie sprzeda tyle książek nawet przez tysiąc lat.

Humor poprawił się jej na tyle, że mogła wrócić do prze­rwanej lektury.


Bledsoe był dwukrotnie żonaty. Pierwsza żona, Susan Figaro (ślub w 1973 roku), rozwiodła się z nim w roku 1975. Pra­cuje w Buena Vista Airlines. Mieszka w Miami i lata na tra­sach do Ameryki Południowej. Obecnie przebywa w Caracas. W pokoju hotelowym nikt nie podnosi słuchawki. Drugą żonę, Pamelę Gerrard Davis, poślubił w roku 1982. Była rozwódką z osiemnastoletnim synem, Derekiem.


- Derek Davis - powiedziała na głos Annie. - Max, to musi być ten publicysta z Hillman House. Mój Boże! Bled­soe jest jego ojczymem!

- Byłym ojczymem - sprostował Max.

Derek Davis... taki młody i pełen zapału, dopóki nie zo­baczył Bledsoe'a. Nie kiwnął palcem, żeby pomóc, kiedy Bledsoe, zataczając się, zbiegł ze schodów i przewrócił się w holu, śmiertelnie przerażony. Annie czytała dalej:


Pamela Bledsoe spadła ze schodów i zabiła się. Stało się to w 1985 roku. Podobno straciła równowagę i spadła z kamiennych schodów w domu Bledsoe'ów w Stamford, w Connecticut. Dużo piła. Badania pośmiertne wykazały we krwi dużą ilość alkoholu. Pamela Gerrard, zanim wyszła za mąż, odniosła spory sukces ja­ko autorka powieści dla kobiet (“Pożegnanie", “Moja miłość", “Na wieki"). Znalazła się na liście bestsellerów “New York Timesa". Sprzedano czterysta tysięcy książek jej autorstwa.


- Pamiętam ją - powiedziała Annie. - Widziałam ją kie­dyś w telewizji. Miała radosną twarz.

Oczyma wyobraźni zobaczyła twarz Dereka Davisa: okrą­głą, z zadartym nosem, szeroko rozstawionymi, piwnymi oczami i mnóstwem piegów. Derek, jak się często zdarza, był bardzo podobny do matki.

- Spadła ze schodów i zabiła się - myślała na głos Annie.


Wyglądało na to, że angielska kolacja bardzo się udała. Wszyscy byli w doskonałych humorach, o czym świadczyły ożywione rozmowy i gromkie wybuchy śmiechu. Personel hotelu spisał się bez zarzutu. Światło żyrandoli odbijało się w porcelanie i kryształach, ustawionych na lśniących, ada­maszkowych obrusach. Jedzenie było wyśmienite: zupa z ostryg, rostbef po angielsku, pieczeń w cieście, pieczone ziemniaki, kurczak w potrawce curry z ryżem, herbata, a na deser bita śmietana ze świeżymi truskawkami lub biszkop­ty w winie. Lady Gwendolyn zajadała się tak łapczywie, że poplamiła swoją lawendową suknię w róże. Wreszcie zebra­ła z talerzyka resztkę śmietany i potoczyła niespokojnym wzrokiem po siedzących przy stole.

- Coś wisi w powietrzu.

Annie zesztywniała. Max zmarszczył brwi. Laurel pochy­liła się do przodu, żeby nie uronić ani słówka. Tylko Henny przysłoniła usta serwetką i ziewnęła.

- Jestem na diecie - mruknęła Laurel. - Chętnie oddam swój deser. Nawet go nie tknęłam.

Starsza dama z wyraźną przyjemnością włożyła łyżkę do miseczki z deserem.

- Nie cierpię, kiedy jedzenie się marnuje - powiedziała lady Gwendolyn i włożyła do ust łyżeczkę śmietanki. - Przed pierwszym wykładem zdążyłam porozmawiać z osoba­mi, które miały coś wspólnego z Bledsoe'em - uśmiechnęła się nieśmiało. - Jedną z cnót starszego wieku, często niedo­cenianą zarówno przez jej posiadaczy, jak i przez korzysta­jących z jej owoców, jest umiejętność trafnej oceny ludzkie­go charakteru.

Annie chętnie zmieniłaby temat. Rozmowa o Neilu Bledsoe i jego wrogach nie pasowała do lekkiej atmosfery panu­jącej przy stole, ale Annie wiedziała, że lady Gwendolyn chce jak najlepiej. Na twarzy organizatorki konferencji mu­siało się jednak odmalować rozczarowanie, gdyż lady Gwendolyn skarciła ją:

- Nie zapominaj o Arturze Bantry, Annie. Nic mu to nie pomogło, że starał się ignorować rozgrywające się wokół niego wydarzenia. - Jasne, niebieskie oczy rozglądały się bacznie. - Tutaj również coś się dzieje. Ścierają się ludzkie charaktery. - I dodała z wielką powagą: - Wszystko koncen­truje się wokół Bledsoe'a.

Annie zmusiła się do uśmiechu. Lady Gwendolyn odru­chowo przejechała dłonią po zaczesanych do góry włosach.

- Bledsoe zachowuje się nienaturalnie, ale czuję, że ma w tym jakiś cel. Nie wiem jeszcze, jakie są jego zamiary. Obawiam się jednak, że jest zdecydowany za wszelką cenę osiągnąć to, czego pragnie.

Lady Gwendolyn mówiła spokojnie, bez dramatycznej nuty, ale Annie poczuła na plecach złowrogi, zimny dreszcz.

- No i cała reszta, powiązana z nim niewidzialnymi więza­mi. Fleur Calloway to urocza kobieta, ale bardzo nieszczęśli­wa. Poznaję to po jej oczach. Powinna uwolnić się od prze­szłości i znów zacząć żyć. Emma Clyde... Jest bardzo sprytna, i dobrze o tym wie. Nie chciałabym mieć w niej wroga. De­rek Davis... Życie młodego człowieka nie jest łatwe. Został dotknięty do żywego. Jest na skraju załamania. Natalie Marlow, bardzo niezdarna... - lady Gwendolyn przerwała na chwilę, żeby wsunąć szpilkę w splecione włosy. - Nie potrafi być kobietą, ale bardzo pragnie nią być. To może się okazać niebezpieczne. Margo Wright jest bardzo opanowana. Nie­wiele rzeczy umknie jej uwadze. Nathan Hillman to bardzo kulturalny człowiek, głęboko ukrywa swoje uczucia. Victoria Shaw... Zmarły mąż jest dla niej bardziej realny niż ludzie, z którymi siedzi przy stole. Żal potrafi ropieć jak rana i może zepsuć nawet najłagodniejszego człowieka.

- Wspaniale - westchnęła z podziwem Laurel. Henny przewróciła oczami. Max oparł brodę na splecio­nych dłoniach.

- Sądzi pani, że czekają nas kłopoty?

- Tak.

Annie skrzywiła się. Starsza pani nie musiała mówić tego z taką pewnością. Kolacja przebiegała w spokoju i Annie zaczęła już nabierać przekonania, że szybka reakcja policji na wypadek w “Śmierci na żądanie" uświadomiła złoczyńcy powagę sytuacji, zniechęcając go do wykorzystania konfe­rencji dla swoich niecnych celów. Poza tym Annie wolała nie mówić o problemach w obawie, że ściągnie je sobie na głowę. Poderwała się na nogi.

- Muszę sprawdzić, co się dzieje z zespołem muzycznym.

Idąc przez jadalnię, upewniła się, że goście się świetnie bawią.

- To oczywiste, że panna Marple jest najlepszym detek­tywem. Poirot tylko udaje.

- Bardzo przepraszam, ale proszę sobie przypomnieć, jak sprytnie rozwikłał niełatwą tajemnicę w “Zerwanych zarę­czynach".

- Chciałabym, żeby wznowiono “Pajęczą sieć". Napisała tę sztukę specjalnie dla Margaret Lockwood i wystawiano ją w Londynie w tym samym czasie co “Pułapkę na myszy" i “Świadka oskarżenia". Wielki sukces.

- Czasem kobieta tak bardzo pragnie dziecka, że gotowa jest zabijać... Pomyśl tylko o Rachel Argyle w “Próbie nie­winności".

- Najbardziej wstrząsającą postacią, prawdziwym uoso­bieniem zła, jest pani Boynton z “Rendez-vous ze śmiercią".

- Dzisiaj byłoby to bardzo ryzykowne. Jest tyle procesów o zniesławienie. A przecież Christie nie kryła się z tym, że pierwowzorem Louisy Leidner z “Morderstwa w Mezopota­mii" była Katharine Wooley.

- “Noc bez końca" to psychologiczna tour de force (demonstaracja siły) Szef zespołu uspokoił Annie, że wszystko jest gotowe. W programie mieli głównie Cole Portera i George'a Gershwi-na. ( Ilekroć Annie słyszała “I Get a Kick Out of You", przy­pominała sobie nakręconą w 1982 roku filmową wersję “Zła, które czai się wszędzie". Koniecznie musi sprawdzić program w kinie. Może uda się znaleźć czas na obejrzenie tego filmu.)

W tej chwili do Annie podszedł komendant Saulter. Miał niezadowoloną minę.

- Co się stało. Frank?

- Nic wielkiego. Kiedy skończy się twoja konferencja, skończą się również moje problemy - powiedział. Wzruszył ramionami, widząc zdziwienie malujące się na twarzy An­nie. - Przykro mi. Wiem, jak bardzo ci na tym wszystkim za­leży, ale przynoszę złe nowiny.

Annie z trudem powstrzymała jęk.

- Nie znaleźliśmy broni w porcie.

- Może Bili jej nie zauważył?

- Możliwe - powiedział komendant policji i rozejrzał się po jadalni. - Niech to diabli, mam złe przeczucia. Przyglą­dałem się dzisiaj tym ludziom - Annie nie musiała pytać o nazwiska - i czuję, że coś się święci.

Najpierw lady Gwendolyn, a teraz Frank.

- Och, Frank, wszystko jest w najlepszym porządku. Wszystko jest w porządku - powtarzała sobie w myślach, wędrując wzdłuż stołów. Człowiek, wokół którego wszystko się obracało, sprawiał wrażenie pogodzonego ze światem. Jego mroczna twarz była bardzo życzliwa. Neil właśnie mówił coś do Natalie. Siedzieli pochyleni ku sobie, nie zwracając uwagi na innych gości przy dużym okrągłym stole. Bledsoe nie roz­mawiał z nikim, tylko z Natalie. Położył dłoń na jej ramieniu. Annie zajrzała w twarz młodej pisarki, szczerą i szczęśliwą.

Annie czytała pierwsze opowiadanie Marlow. Młoda żo­na i matka, przebywająca samotnie w domu na wsi, słyszy głos ostrzegający ją, żeby nie próbowała otwierać drzwi do piwnicy. Rozpoznała ten głos. Należał do brutalnie zamordowanej staruszki, mieszkającej kiedyś w tym domu. Mor­dercy nie złapano. Młoda matka otwiera drzwi do piwnicy... Annie chętnie zapomniałaby brutalne, wstrząsające, maka­bryczne opisy Marlow. Coś okropnego. Nawet Ruth Rendell nie mogłaby tego czytać bez strachu. Tymczasem Marlow uniosła dłoń i niepewnie dotknęła twarzy Bledsoe'a. Ten schwycił jej palce i ucałował je. Annie odwróciła spojrze­nie. To nie jej sprawa. A swoją drogą, tej dziewczynie przy­dałby się krótki kurs rozpoznawania drani.

Nathan Hiliman nie brał udziału w rozmowach. Co chwi­la niespokojnie spoglądał na drzwi. Krzesło obok niego by­ło puste.

Twarz Margo Wright była łagodna i uprzejma. Agentka siedziała obok Victorii Shaw. Wdowa po pisarzu była bardzo podniecona. Na jej blade policzki wystąpiły żywe rumień­ce. Margo potakująco kiwała głową, ale co jakiś czas zerka­ła na Bledsoe'a i Marlow.

Emma Clyde podniosła głos:

- Fleur, nie możesz na to pozwolić. Chodź, przejedziemy się po wyspie.

Fleur Calloway mogłaby wyglądać prześlicznie w dosko­nale skrojonej sukni z białego atłasu, gdyby nie przerażają­co martwy wyraz jej twarzy, przywodzący na myśl wrzosowi­sko targane przez wiatry.

Nathan Hiliman wstał od stołu i szybkim krokiem minął Annie. Patrzyła za nim i zobaczyła, że łapie za ramię Dereka Davisa. Derek chwiał się na nogach.

- Puść mnie - wybełkotał. - Puść!

Annie i Frank jednocześnie stanęli przy szamocących się mężczyznach.

- Co się tu dzieje? - spytał spokojnie Frank.

Hiliman zrobił uspokajającą minę, ale nie puścił Dereka.

- Nic takiego. Derek za dużo wypił. Zajmę się nim.

Derek był jednak tak pijany (albo tak zdesperowany), że nie przestawał szamotać się ze swoim zwierzchnikiem.

- Puść mnie, Nathan. Puszczaj! Może tobie na niczym nie zależy, ale dla mnie to ważne. To świnia! Mówię ci, że jest świnią! - krzyczał piskliwym głosem. - Zabił moją...

Hiliman zatkał Derekowi usta.

- Posłuchaj, Derek! Uspokój się. Pójdę tam i poproszę Natalie, żeby przysiadła się do nas. Ale musisz mi obiecać, że będziesz cicho.

Jego twarz świeciła się od potu. Spojrzał błagalnym wzrokiem na Annie i komendanta.

- Spójrz, Derek - podjął z udawaną wesołością. - Przy­szła do nas pani Darling. Znasz ją. To ona zorganizowała tę konferencję. Jest właścicielką księgarni. Zostanie tutaj z tobą, a ja pójdę po Natalie.

Hillman puścił Dereka. Chłopak zatoczył się niepewnie. Annie szybko ujęła go pod ramię i uśmiechnęła się, zaglą­dając w pijane oczy.

- Proszę mi opowiedzieć o książkach, które pan obecnie sprzedaje.

Nie wiedziała nawet, czy ją usłyszał. Wyrwał się, zatacza­jąc, wyprzedził Hilimana i stanął przy stoliku Bledsoe'a. Wyciągnął drżącą dłoń.

- Natalie - głos miał chrapliwy. - Natalie, on cię skrzyw­dzi. Proszę cię, chodź ze mną. On... Natalie, on jest złym człowiekiem.

Młoda pisarka podniosła głowę i ze zdziwieniem spojrza­ła na Dereka. Na jej policzki wypłynął gniewny rumieniec, doskonale widoczny w blasku żyrandoli.

- Derek, na miłość boską, zamknij się!

Bledsoe, wygodnie rozparty, przyglądał się tej scenie z pogodnym uśmiechem na ustach.

- Znowu piłeś? Jakież to dziecinne. Ale cóż, widocznie masz to zakodowane w genach - powiedział.

Derek wydał dźwięk przypominający warknięcie i rzucił się na Bledsoe'a. Złapał go za gardło. Bledsoe zaczął char­czeć. Frank i Hillman rzucili się na ratunek, ale zanim coś zrobili, Bledsoe zamachnął się, uwolnił z uchwytu, złapał Dereka za poły fraka i pchnął z całej siły na podłogę. Potem poderwał się z krzesła i spojrzał na leżącego. Derek przez moment nie ruszał się, zaskoczony. Potem zaczął się podno­sić, ale nie mógł sobie poradzić. Był purpurowy z gniewu. Bledsoe spojrzał na Hilimana.

- Zabierz go stąd, Nathan, nie chciałbym mu wyrządzić krzywdy.

Tymczasem Derek stanął na nogach i znowu rzucił się na Bledsoe'a. Frank i Nathan złapali go, ale chłopak się nie poddawał. Bardzo chciał dopaść wroga. Po chwili udało się wyprowadzić go za drzwi.

Annie nie miała ochoty widzieć Bledsoe'a na oczy. Rozzło­ścił ją wyraz zadowolenia, malujący się na twarzy krytyka.




XIV


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Krew na kiju golfowym, krew na garniturze,

Komuś - myśli inspektor Battle - na dobre to nie wyjdzie.


-Annie, Annie!

Jakiś chrapliwy, gardłowy, przenikliwy głos powtarzał jej imię; był natrętny jak komar. Annie zamruczała i wyciągnę­ła rękę.

Pomacała prześcieradło. Było zimne. Z niechęcią otwo­rzyła jedno oko. Maxa nie było.

- Annie!

Annie uniosła głowę i spojrzała w stronę balkonu. Znów usłyszała swoje imię. Już wiedziała, kto ją woła. Tylko Laurel mogła mówić głosem tak namiętnym jak Marlena Dietrich, zmysłowym jak Lauren Bacall i jednocześnie niewinym, uwo­dzącym, czarującym... Ale żeby budzić ją o świcie...

Głos dobiega z zewnątrz. Pokój jest na drugim piętrze... Annie powoli zaczęła dochodzić do siebie. Otworzyła drugie oko. Przecież... Zsunęła się z łóżka i podeszła do drzwi. Z są­siedniego balkonu wychylała się Laurel. Annie była zasko­czona. Nie wiedziała, że teściowa zamieszkała tak blisko.

Czy aby na pewno wczorajszej nocy drzwi na balkon były zamknięte? Annie zaczerwieniła się.

Laurel, obdarzona sokolim wzrokiem, zauważyła ruch w pokoju. Machała ręką, przywołując synową. Trzymała ja­kąś żółtą kartkę.

Annie wyjrzała na zewnątrz, spojrzała na okna Palmetto Court i upewniła się, czy sąsiednie balkony są puste. Potem wzruszyła ramionami i boso, w kusej piżamce, podeszła do balustrady. Laurel nic wprawdzie nie powiedziała, ale tak wymownie spojrzała na piżamę Annie, że ta spłonęła ru­mieńcem. Laurel leciutko uniosła brwi, nieznacznie wes­tchnęła i pokręciła głową. Pięć razy była mężatką i uważała, że kobieta powinna sypiać wyłącznie w zwiewnych, koron­kowych koszulkach. Annie już otworzyła usta, ale szybko je zamknęła. Nie chciała rozmawiać o modzie. Do diabła, czy Laurel obudziła ją tylko po to, żeby zobaczyć, w czym sypia synowa? To chyba nie jej sprawa!

- Co? - warknęła Annie.

Laurel uśmiechnęła się łaskawie, wybaczając poranny zły humor, i powiedziała:

- Annie, musimy się naradzić. Już do ciebie biegnę. Okręciła się jak baletnica i zniknęła w swoim pokoju. Annie nie należała do osób powolnych, ale Laurel - wy­glądająca bardzo rześko w bladoróżowej podomce - obudzi­ła ją tak nieoczekiwanie, że nie mogła pozbierać myśli. Zwykle to Max wstawał pierwszy i parzył kawę, żeby ją po­dać, kiedy tylko Annie otworzy oczy. Szczerze mówiąc, ta dbałość o poranną kawę upewniała ją, że dobrze zrobiła, wychodząc za mąż.

Annie usłyszała pukanie do drzwi. Niepewnym krokiem podeszła, żeby je otworzyć. Laurel wpadła do środka jak bomba. Po drodze podniosła z podłogi żółtą kartkę, leżącą przed drzwiami, i stanęła pośrodku pokoju, dramatycznym gestem tuląc ją do piersi.

- Annie, Agatha została zgriswoldowana.

Annie wytrzeszczyła oczy. Zaczęła ją boleć głowa. Ko­niecznie musi napić się kawy. Dlaczego akurat dzisiaj Max wybrał się na poranny spacer? Kawa... Gdzie jest ekspres...

- Kawy - jęknęła na głos i ruszyła w stronę kuchni.

Otworzyła szafkę. Laurel znów była przy niej.

- Straszne wydarzenie i wstrząsająca historia. Jeszcze dzi­siaj, po stu pięćdziesięciu latach, łza kręci mi się w oku...

Rzeczywiście, po jej policzku toczyła się jedna łza. An­nie zignorowała łzę i teściową, i wyjęła pojemnik z francu­ską kawą. Przywiozła ją z domu. Była gorzka i mocna.

- ...trudno uwierzyć, że można tak fałszywie interpreto­wać życie poety. To skandal, żeby kilka pokoleń Ameryka­nów uczyło się w szkołach, że kochany Edgar był narkoma­nem, pijakiem, nicponiem i łajdakiem. A wszystko przez Rufusa Wilmota Griswolda. To straszny człowiek.

Annie wyjęła z lodówki dzbanek z sokiem pomarańczowym.

- Napijesz się?

- Chętnie, kochanie, dziękuję.

Annie nalała soku, usiadła na krześle i jednym haustem wypiła pół szklanki. Laurel również usiadła. Położyła kartki na stole i sięgnęła po sok. Miała rozmarzony wyraz twarzy.

- Gorąco pragnę, żeby świat dowiedział się prawdy o Edgarze.

- Opium - mruknęła niewyraźnie Annie. - Te straszne wizje...

- Kochanie, to wszystko Griswold.

Annie przetarła oczy.

- Myślałam - powiedziała że rozmawiamy o Edgarze Allanie Poe.

Chciałaby wiedzieć, dlaczego właściwie musi rozmawiać o Edgarze Allanie Poe i jego narkotycznych wizjach o -z przerażeniem spojrzała na zegarek - szóstej piętnaście? Boże, jest tak wcześnie!

- Moja kochana, to było tak jak z Bledsoe'em i Agathą. - Laurel przysunęła się do Annie. - Kiedy wszystko się zaczy­nano, byli przyjaciółmi...

- Bledsoe i Agatha? - spytała Annie. Och, żeby woda w ekspresie zaczęła wreszcie wrzeć...

- Edgar i Rufus - odparła cierpliwie Laurel. - Poznali się w Filadelfii w 1841 roku. Rufus miał dwadzieścia sześć lat, a Edgar trzydzieści dwa - złożyła ręce jak do modlitwy. -Poe był u szczytu kariery. Nie wiedział, że zostało mu już tylko osiem lat życia. Biedny chłopak - powiedziała i uczci­ła to wspomnienie chwilą ciszy. - W 1841 roku Griswold pracował nad jakąś antologią. Poe dał mu kilka wierszy, kil­ka polecił. Griswold przyjął wiersze Poego, ale nie zaintere­sował się tymi, które ten mu polecił. Nie zapłacił Poemu ani centa! Poe przeczytał antologię i wydał pochlebną opinię. Tylko kilku poetów uznał za miernych, niewartych zaintere­sowania. Wyobrażasz sobie? Griswold nigdy nie zapomniał Poemu tej niewinnej krytyki.

Annie uwierzyła w to bez trudu. Nieraz słyszała, co mó­wią pisarze o recenzentach swoich dzieł.

- Szkoda, że Griswold nie wziął przykładu z naszej dro­giej Agathy. Chociaż to byłoby niemożliwe, żył przecież przed nią. Wiesz co?

Annie nie chciała nic wiedzieć.

- Ten Edmund Wilson napisał wiele pozbawionych wszelkiego umiaru artykułów (i jest dzisiaj taki znany), a kochana Agatha, jak mi się zdaje, nigdy tego nie skomen­towała. Tak, należałoby stawiać ją za przykład, ale dla Edgara było już za późno. Zresztą, Griswold był takim snobem, że pewnie nie chciałby czytać dzieł Agathy. Ale najgorsze miało dopiero przyjść. W 1843 w prasie ukazała się anoni­mowa krytyka antologii Griswolda. Griswold był przeświad­czony, że napisał ją Poe, chociaż do dzisiaj nie ma co do te­go pewności.

- Zgoda, Griswold nie lubił Poego. I co z tego? - spytała Annie.

Nadal była zirytowana, ale mówiła nieco łagodniejszym tonem. Kawa wreszcie się zaparzyła. Annie napełniła fili­żankę niebiańsko pachnącym napojem.

- Cóż, kochanie. Kochany Edgar był w gorszej sytuacji niż my, gdyż ufał Griswoldowi. Zanim zostali wrogami, Poe zlecił Griswoldowi pieczę nad swoimi dziełami w przypadku swojej śmierci. I Griswold się zgodził. - Śliczne oczy Laurel ciskały błyskawice. - Griswold zaczął niszczyć pamięć o Poem w dwa dni po jego śmierci, w 1849 roku. Napisał artykuł o życiu i karierze Poego dla “New York Tribune". Zaczął od słów: “Edgar Allan Poe nie żyje. Zmarł w Baltimore zaled­wie przedwczoraj. Wiadomość ta może zdziwi wielu ludzi, ale zasmuci nielicznych". - Laurel westchnęła. - Bezlitośnie zaatakował największego amerykańskiego poetę. Griswold napisał, że Poemu “brakowało moralnej wrażliwości... i nie

rozumiał, czym jest honor".

Annie przełknęła trochę ożywczej kawy i z nieco większą uwagą zaczęła słuchać teściowej. Powoli zaczynała rozu­mieć, że Laurel chce wskazać na analogię między przeszło­ścią a chwilą obecną. Z uwagą spojrzała na Laurel.

- Chcesz powiedzieć, że wszystko, co mówi się o Poem -że był pijakiem, narkomanem i żył ze swoją teściową, jest nieprawdą?

- To kłamstwa. Rzeczywiście, nie miał, biedak, mocnej głowy, ale jego przyjaciele mówili, że rzadko sięgał po alko­hol. Nigdy podczas pracy. Jeśli chodzi o pozostałe zarzuty, to wstrętne oszczerstwa.

Zapadła ciężka cisza.

- Był dobrym chłopcem i bardzo się starał - powiedziała po chwili Laurel. - Miał smutne życie. Ojciec odszedł od nich, kiedy Edgar miał rok. Matka, wspaniała aktorka, zmarła na gruźlicę, kiedy dziecko miało trzy latka. Edgara adoptowało zamożne, bezdzietne małżeństwo z Richmond w Wirginii, Allanowie. O jego młodości krążą różne ciekawe historie. Był przy­stojnym, silnym nastolatkiem. Dobrze biegał, pływał, bokso­wał się. Ale nie potrafił znaleźć wspólnego języka z przybra­nym ojcem. John Allan, kupiec, nie rozumiał młodzieńca, dla którego naważniejsza była poezja. Ale Griswold wszystko po­przekręcał. - Mówiąc dalej, Laurel na palcach wyliczała grze­chy wroga Poego. - W biografii Poego Griswold twierdzi, że poetę wyrzucono z Uniwersytetu Wirginii za nadużywanie al­koholu. To nieprawda. Griswold twierdzi, że Poe zdezertero­wał z wojska i został usunięty z West Point. To również nie­prawda. Sugerował, że Poe zażywał opium. Nieprawda. Cał­kiem bezpodstawnie napisał, że “Poe utrzymywał prawnie niedopuszczalne stosunki ze swoją teściową". Nikomu nic po­dobnego nawet do głowy nie przyszło, dopóki Griswold nie stwierdził, że fakt ten był publiczną tajemnicą. Och, Griswold był człowiekiem pozbawionym sumienia. Zniszczył listy Poego, ponieważ one ujawniłyby jego kłamstwa. Do innych li­stów dopisywał rzeczy, które stawiały poetę w złym świetle. Najgorsze jest to, że napisaną przez Griswolda biografię Poego uznawano za dzieło autoryzowane. Wiele lat podkreślano to w każdym wstępie do dzieł Poego. Kiedy liczni przyjaciele poety próbowali to zdementować, nikt im nie uwierzył. Gri­swold zemścił się. Do dzisiaj wielu nauczycieli daje wiarę bezzasadnym posądzeniom. Och, Griswold to wściekły kundel.

- To straszne! - powiedziała Annie.

Rzeczywiście smutna historia, ale wszystko to działo się dawno temu. Annie podejrzewała, że Poe byłby zadowolony z tego, że jego dzieła nadal są w Europie wysoko cenione, i nie przejąłby się zbytnio faktem, że Griswold zszargał mu opinię. Edgara Allana Poego zło nie powinno dziwić.

- Przyjaciele Poego zbyt późno przyszli mu z pomocą, ale wielbiciele Christie będą szybsi!

Laurel wzięła ze stołu kartkę i podała ją Annie. Wyśmie­nita kawa i paplanina Laurel wprawiły Annie w dobry na­strój, który teraz znikł szybciej niż lady Frankie Derwent z “Dlaczego nie Evans".

Oto, co było napisane na żółtej kartce:


Spod fałszywej maski ukaże się prawda o Agacie Christie. Już teraz zamów “Złe ulice" (24 $). Jako jeden z pierwszych przeczy­tasz “Pod fałszywą maską" Neila C. Bledsoe, dramatyczne i praw­dziwą biografię pierwszej damy kryminałów. Dalsze odcinki będą się ukazywały w “Złych ulicach" w następnych miesiącach. Do­wiesz się, co łączyło Christie ze znanym pisarzem Edenem Phillpottsem. Poznasz pierwszą miłość Christie. Przeczytasz o tajemni­czym zniknięciu Agathy, o tym, kto prowdził samochód, o co w tym wszystkim chodziło i dlaczego jej plan się nie powiódł. Jak dobrze znała sir Leonarda Woolleya, zanim wybrała się w pierw­szą podróż na Bliski Wschód? Dlaczego w “Morderstwie w Mezopotamii" przedstawiła Katharinę Woolley w tak złym świetle? Kto wymyślił intrygę do “Zabójstwa Rogera Acroyda"? MIŁOŚĆ, ZDRADA, FURIA, CIERPIENIE, SZCZĘŚCIE, DRUGA WIOSNA. Wszystko to w “Pod fałszywą maską" Neila C. Bledsoe.


Annie poderwała się z krzesła i wymachując kartką, podbiegła do drzwi, kiedy stanął w nich Max. Złapał żonę za rękę.

- Annie!

Potem popatrzył na Laurel, spoglądającą na synową z za­chęcającym uśmiechem.

- Lubię młodych ludzi pełnych życia. Należę do osób, które nie straciły wiary w młodsze pokolenie. Jest w was uczucie...

Annie próbowała się wyrywać.

- Ja mu pokażę fałszywą maskę! Niech no ja go dostanę w swoje ręce. Zetrę go na proch!

Max był tak zdziwiony i zajęty uspokajaniem żony, że nie zamknął za sobą drzwi.

- Przepraszam, że wam przeszkadzam o tak wczesnej go­dzinie - odezwał się z korytarza słodki głosik.

Lady Gwendolyn wyglądała w obszernej tweedowej ma­rynarce i szerokich spodniach jak uczony, wybierający się na poranny spacer, ale w jej oczach malował się upór. Z roz­machem cisnęła na podłogę zmiętą żółtą kartkę.

- To karygodne. Nie pozwolimy, żeby rozdawano tu coś tak wstrętnego. Musimy natychmiast coś z tym zrobić.

Annie stała przy fontannie, wrząc gniewem. Dochodziła dziesiąta. To, co działo się w Palmetto Court, przypominało scenę sprzedaży jedwabnych pończoch w domu towarowym, opisaną przez Phoebe Atwood Taylor (kryjącą się pod pseu­donimem Alice Tilton) w “Notatce", tylko odgłosy były in­ne. Zamiast pokrzykiwania zmęczonych wojennym niedo­statkiem kobiet, słychać było rozmowy dobrodusznych, spo­kojnie czekających na swoją kolejkę do stołu, uczestników konferencji. Na śniadanie podano jaja, bekon, wędzone śle­dzie, kuropatwy i szynkę. Tych, którzy zdążyli się najeść, powoli ogarniała senność. Było oczywiste, że sporo gości po­stanowiło opuścić poranne panele, żeby posłuchać Bled­soe’a. Praca, rozpoczęta wczoraj w “Poufnych zleceniach", ustała. Nawet Laurel nie chciała opuścić hotelu przed wy­stąpieniem Bledsoe'a. Lady Gwendolyn była wyrozumiała i postanowiła odłożyć swoje śledztwo na później. Annie przypomniała wszystkim, że będzie potrzebowała pomocy podczas poszukiwania skarbów, ale lady Gwendolyn była zdania, że Annie sama da sobie radę.

- Czy brała pani udział w jakichś zawodach podczas kon­ferencji dla miłośników powieści kryminalnej? - spytała zdenerwowana Annie.

Lady Gwendolyn natychmiast zmieniła zdanie.

- Było kiedyś trzydniowe spotkanie w Walii. Zanim do­biegło końca, porwano trzy osoby, ktoś stracił pamięć i uprowadzono trzy panny. Niezapomniane przeżycia. Za wszelką cenę musimy stanąć przy tobie i służyć pomocą.

W Palmetto Court ustawiła się długa kolejka do stolika Neila Bledsoe. Krytyka jeszcze nie było, ale zawczasu przy­gotowano stertę żółtych kartek, duży zapas długopisów i blankietów do prenumeraty. Wreszcie wyjaśniło się, po co Bledsoe przyjechał na konferencję ku czci Agathy Christie. Dokuczenie wrogom i zepsucie atmosfery spotkania nie było jego celem, tylko dodatkową przyjemnością. Przede wszyst­kim chodziło mu jednak o pieniądze. Max zbada sytuację materialną Bledsoe'a, ale Annie nie miała żadnych wątpli­wości, że albo krytyk ma nie spłacone długi karciane, albo brakuje mu gotówki na dalsze wydawanie “Złych ulic". Tak, Bledsoe potrzebuje pieniędzy (dużych pieniędzy) i jest goto­wy zrobić wszystko, żeby zdobyć nowych czytelników. Dla periodyku najważniejsi są prenumeratorzy; od ich liczby za­leży ilość ogłoszeń, ich ceny i łatwość otrzymania kredytu. Jeśli wszyscy stojący w kolejce zaprenumerują gazetę... An­nie spojrzała na stojących ludzi. Dlaczego są tak nielojalni wobec Christie? Co można jeszcze zrobić? I gdzie, do diabła, podziała się lady Gwendolyn? Mówiła przecież, że nie bę­dzie przyglądała się temu bezczynnie. Kiedy Annie rozma­wiała z nią ostatni raz, nie miała jeszcze gotowego planu. Annie jeszcze raz rozejrzała się po sali, ale nie dostrzegła angielskiej pisarki. Ktoś przecież musi coś z tym zrobić!

Annie przeszła na drugą stronę basenu i szybko wspięła się dziesięć metrów w górę, na platformę do skoków. Kolej­ka była coraz dłuższa. Annie wyjęła z kieszeni białych bawełnianych spodni zmiętą żółtą kartkę, nabrała w płuca po­wietrze i zawołała:

- Nie pozwólmy zgriswoldować Agathy!

Nie przygotowała się do tego wystąpienia. Słowa same cisnęły się jej na usta. Kiedy ludzie unieśli ku górze zdzi­wione twarze, powtórzyła to, co rano usłyszała od Laurel o Griswoldzie i Poem. W pewnej chwili, kiedy potrząsając pięścią, opowiadała o tym, jak Griswold, powtarzając podłe plotki, powoływał się na “powszechnie znane fakty", usły­szała chrapliwe wołanie: brawo! Laurel, przypatrująca się wszystkiemu z balkonu, z całej siły klaskała w dłonie. Stoją­cy na sąsiednim balkonie Max uniósł w górę splecione dło­nie, a lady Gwendolyn uśmiechnęła się zadowolona.

Scenę tę obserwowała jeszcze jedna osoba. Neil Bledsoe, z cygarem w ustach, oparł się o niebieską wazę, splótł ręce na piersiach i z uwagą przysłuchiwał się Annie. Ta uniosła w górę żółtą kartkę.

- To jest zwykły kant! - zawołała. - Nie warto tracić pie­niędzy. Mogę odpowiedzieć na te pytania. Co łączyło Chri­stie z Edenem Phillpottsem? To, co mogło łączyć nowicjuszkę szukającą rady u mieszkającego w sąsiedztwie znanego pisarza. Phillpotts przeczytał “Śnieg na pustyni" i napi­sał do osiemnastoletniej Agathy miły, pełen zachęty list. Zwrócił uwagę na fakt, że Christie tworzy świetne dialogi, był więc pierwszym krytykiem, który poznał się na talen­cie przyszłej pisarki. W drugim liście udzielił jej wielu praktycznych rad dotyczących warsztatu. Na koniec Agatha napisała do niego, pytając, co ma robić w życiu. Phillpotts przestrzegł ją, że “życie ma pierwszeństwo przed sztuką".

- Całe to gadanie o mentorze to jedna wielka bzdura! -zawołał z balkonu Bledsoe.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niemu. Krytyk oparł wielkie dłonie o balustradę i wychylił się do przodu.

- Dziwne, dlaczego zwróciła się do niego z pytaniem, co ma robić w życiu. Wszyscy wiemy - krytyk sugestywnie zniżył głos - że starsi panowie lubią młode dziewczyny. Więcej szczegó­łów dowiecie się z “Fałszywej maski". Zaprenumerujcie moje czasopismo, żeby już w grudniu poznać całą prawdę.

Lady Gwendolyn oświadczyła z wściekłością:

- Phillpotts cierpiał na podagrę!

Wszystkie twarze zwróciły się ku niej.

- Ta choroba powoduje ból w stopach - odparł Bledsoe.

Tłum zachichotał. Lady Gwendolyn powiedziała lodowatym tonem: - Dwuznaczne stwierdzenia są owocem niedoskonałości umysłu, niezdolnego wymyślić niczego wartościowego. Annie zawołała:

- Bledsoe robi z igły widły!

Wszyscy znów zwrócili twarze w kierunku trampoliny nad basenem. Annie pomachała żółtą kartką.

- Wszystkie te pytania sugerują, że w rzeczywistości było; tam coś więcej ponad to, o czym wszyscy wiedzą. Jej pierwsza miłość? W tamtych czasach inaczej rozumiano to słowo. Pierwszym starającym się o Agathę był starszy od niej o piętnaście lat Bolton Fletcher, pułkownik siedemnastego pułku z Lancaster. Zasypywał ją miłosnymi liścikami, czekoladkami, książkami i innymi drobnymi prezentami. Oświadczył się podczas trzeciej wizyty w Ashfieid, ale matka Agathy, na szczęście, była przeświadczona, że na ślub jest jeszcze za wcześnie, i zaproponowała sześciomiesięczne oczekiwanie. W tym czasie młodym nie wolno było się spotykać i korespondować. Pod koniec tego okresu pułkownik przysłał Agacie telegram, pytając, czy zechce go za męża. Agatha opowiedziała odmownie.

Bledsoe odsunął się od barierki, stanął na baczność i głośno bił brawo. Zanim Annie zdążyła coś powiedzieć, ryknął na cały głos:

- Rzeczywiście, to znakomite forum, ale lepszym są “Złe ulice". Mam dla pań propozycję; pani Darling, lady Gwendolyn - lekko się skłonił - ja napiszę artykuł, a panie w następnym miesiącu mi odpowiecie. Ja pomogę czytelnikom! zrozumieć psychikę tej wykształconej, nienormalnie skrytej kobiety, a panie odpowiecie, cytując materiały aprobowane przez rodzinę Christie.

Bledsoe spojrzał na uniesione ku sobie twarze i gestem wskazał stolik, na którym ułożono blankiety.

- Proszę się zapisywać. Włączcie się do wielkiej debaty nad życiem Agathy Christie. Teraz schodzę na dół i nie opuszczę tego hotelu, dopóki nie przyjmę zgłoszeń od tych, którzy zechcą zaprenumerować mój miesięcznik.

Annie, zirytowana do ostatnich granic, zawołała w ślad za nim:

- Chwileczkę! Nie zamierzam się na to zgadzać. Nie zro­bisz tego. To przestępstwo. Nie wezmę udziału...

Zbyt późno zauważyła, że cały czas przesuwa się do przo­du. Zachwiała się, zaczęła wściekle machać rękami, próbu­jąc odzyskać równowagę, ale i tak spadła. Lecąc w dół, za­uważyła, że lady Gwendolyn spogląda za nią z troską, ale na jej ustach igrał lekki uśmieszek. Potem Annie znalazła się w wodzie i przez chwilę nic nie widziała.


- Wszystko popsułam.

Annie energicznie przejechała szczotką po włosach, po czym rzuciła ją na stolik.

- Nie nazwałabym tego totalną klęską, Annie - próbowa­ła ją uspokoić Henny.

Annie parsknęła ze złością.

- Lady Gwendolyn najwyraźniej uważa mnie za osobę zupełnie niekompetentną.

Pokojowa, wysłana na polecenie lady Gwendolyn, przy­niosła Annie gorącej herbaty i krótki liścik z zaleceniem, żeby młoda organizatorka konferencji odpoczęła, nie nara­żając się na przeziębienie.

- Annie, to z troski o ciebie! - zawołała Laurel. - Wiem, że ona chciałaby cię odwiedzić i upewnić się, że wszystko jest w porządku, ale jest bardzo zajęta. Musi coś zrobić, że­by pokrzyżować plany Bledsoe'owi.

Zaufanie, jakim Laurel darzyła lady Gwendolyn, i brak jakiejkolwiek wzmianki o wysiłkach Annie w tym samym celu, bardzo ją zabolało. Henny jednak nie była tak skłon­na do ubóstwiania Angielki.

- Annie również wiele zrobiła, Laurel. Teraz będziemy mogli odeprzeć jego zarzuty.

Po tych słowach Annie poczuła się jeszcze gorzej. Fakt, że paplanina Bledsoe'a została przyjęta na tyle poważnie, iż doczekała się reakcji, jest wodą na jego młyn. Annie przy­łożyła dłoń do czoła.

- Och, Henny nie! Nie rozumiesz? Ludzie pomyślą, że rzeczywiście będziemy z nim polemizowali. Będzie im się wydawało, że pytania postawione przez Bledsoe'a są w ja­kiejś mierze zasadne. To tak jak z ohydnymi oskarżeniami Griswolda, które podobno były oparte na powszechnie zna­nych faktach.

- Och!

Henny przyszła do hotelu prosto ze spotkania rady nad­zorczej szpitala. W zielonym lnianym żakiecie, żółtej bluzce i beżowej spódnicy wyglądała wspaniale. Teraz zaczęła się bawić grubym złotym łańcuszkiem na szyi.

- Zawsze jednak - zauważyła roztropnie - lepiej jest odeprzeć niesłuszne zarzuty. W przeciwnym razie część lu­dzi uzna je za prawdę tylko dlatego, że zostały wydrukowa­ne w gazecie.

Annie, w świeżym biało-niebieskim sweterku i granato­wej spódnicy w kropki opadła na wiklinowe krzesło i spoj­rzała w stronę Palmetto Court.

- Spójrz na niego! Jak się puszy, wstrętna pijawka! Laurel popatrzyła na dziedziniec, ale nie wyglądała na zmartwioną. Pewnie nadal wierzyła, że Angielka poradzi so­bie z tym problemem.

Bledsoe nie krył zadowolenia. Na jego rumianej twarzy malowało się podniecenie. Wielkie dłonie przerzucały zgło­szenia; liczył je. Dochodziło południe, kiedy ostatnia osoba podeszła do stolika, wypisała czek i przyjęła pokwitowanie. Krytyk położył przed sobą następną stertę zgłoszeń i zaczął rozmawiać z Natalie Marlow. Młody pisarka uśmiechnęła się.

Annie nie lubiła krytykować innych, przyszło jej jednak do głowy, że Natalile Marlow wygląda bardzo nieciekawie. Żółte spodnie powiewały nad chudymi kolanami, a różowa bluzeczka odsłaniała kościste ramiona. Chyba tylko koniki polne dostrzegłyby w niej seksbombę. A jednak Bledsoe robił wszystko, żeby jej się podobać, jakby w jego oczach była pełną ognia blondynką, opiewaną przez autorów krwawych kryminałów. W koszulce polo i świeżo odprasowanych bawełnianych szortach wyglądał niezwykle interesująco. Po­chylił się nieco, zajrzał w oczy Natalie i coś powiedział. Na kwadratowej twarzy pisarki pojawił się radosny wyraz; kil­ka razy kiwnęła głową, odsunęła krzesło i wbiegła do bu­dynku. Bledsoe poprawił się w krześle i znów zaczął liczyć.

Annie nie chciała wiedzieć, ile zebrał zamówień. Beau-coup. Ile kartek może być w jednej stercie? Sto? Do diabła, siedząc tutaj i przyglądając się zadowolonemu z siebie dra­niowi, nic nie zmieni. Zresztą, już czas pójść do rejestracji, gdzie miała spotkać się z Maxem i rozpocząć szukanie skar­bu z Agathą Christie. Nagle Henny głośno wciągnęła powie­trze.

- O Boże! - krzyknęła.

Laurel jęknęła i pokazała ręką na dach. Annie spojrzała w tę stronę i zamarła z przerażenia. Niebieska waza na da­chu kołysała się przez chwilę, która zdawała się trwać wiecznie, aż wreszcie spadła powoli, jak w filmie na zwol­nionych obrotach. Siedzący w dole Bledsoe powoli odsunął krzesło. Jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie.



XV


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Dolly Bantry ma zmartwienie wielkie,

Prędko prosi o pomoc pannę Marple.


Stolik Bledsoe'a ugiął się pod ciężarein wielkiej, szafirowo-czerwonej wazy. Kawałki glinianego naczynia, ziemi i rośli­ny rozprysły się jak fontanna.

- O Boże! - powtórzyła Henny. Tym razem w jej głosie słychać było zdziwienie, a nie strach.

- Patrzcie! Patrzcie, jak się wspina! - zawołała Laurel.

Bledsoe, ostrzeżony krzykiem kelnerki, zdążył uskoczyć i teraz, z twarzą czerwoną z gniewu i wysiłku, wspinał się po jednym z rzeźbionych filarów, podtrzymujących balkony i sięgających dachu. Gdy się na niego patrzyło, miało się wrażenie, że wspinaczka wcale nie jest trudna. Wielkie dło­nie zręcznie chwytały wystające elementy zdobień, a stopy w sportowych butach z łatwością znajdowały podparcie. An­nie pomyślała, że Bledsoe jest bardzo silny.

Krytyk dotarł na górę i wciągnął się na dach. Dzięki wyso­kiemu wzrostowi było go widać, mimo że przykucnął, gotując się do walki. Obracał głową, rozglądając się wkoło. W końcu wyprostował się, ciężko dysząc. Ze złością potrząsnął głową i odwrócił się do obserwujących go z Palmetto Court ludzi. Kiedy się odezwał, w jego głosie słychać było tłumioną złość.

- Niech ktoś zadzwoni po tych cholernych gliniarzy... I niech nikt niczego nie rusza.


Na dachu i wokół stolika, na którym rozbiła się waza, rozwie­szono żółtą taśmę, zabezpieczając miejsce przestępstwa. Na dużej tablicy powieszono pospiesznie wypisane zaproszenie dla uczestników konferencji, na darmowe drugie śniadanie na trawniku przed hotelem.

Przemykając obok tablicy, Annie ucieszyła się w duchu, że Frank Saulter jest odwrócony do niej plecami; nie miała czasu na rozmowę z komendantem. Zresztą, świadków nie brakowało. W tej sprawie Frank może uzyskać wszystkie potrzebne informacje od innych, Annie była jednak prze­konana, że mimo to będzie chciał porozmawiać i z nią. Le­piej odłożyć to na później. Za piętnaście minut powinno się rozpocząć poszukiwanie skarbu. Annie nie widziała po­wodu, żeby zmieniać plany. Waza wyrządziła wprawdzie drobne szkody, ale nikomu nic się nie stało. Ściskając pu­dło zawierające kartki ze wskazówkami mającymi pomóc w poszukiwaniu skarbu i ze wskazówkami do odgadnięcia tytułów książek, Annie weszła do holu. Pudło do ostatniej chwili przechowywano na zapleczu “Śmierci na żądanie". (Agatha zignorowała krótką wizytę swojej pani. Przyjacie­le, na których nie można liczyć, nie zasługują na nic lep­szego. Tym bardziej, że Agatha nie lubiła sekretarki Maxa, Barb, która od kilku dni zmieniała jej wodę w misce i da­wała jeść. Barb - mruczała Agatha - zbyt dużo mówi i ma paskudny zwyczaj brania kotów na ręce bez pozwolenia.) Annie doskonale wiedziała, że nie może trzymać wydruko­wanych wskazówek w hotelu. Widziała już niejedną konfe­rencję dla miłośników literatury sensacyjnej i dobrze wie­działa, że niektórzy ludzie zrobią wszystko, byle wygrać; są też i tacy, którzy byliby gotowi zapoznać się ze wskazówka­mi przed czasem. Dlatego nie zdziwiła jej wiadomość, że ktoś poprzesuwał pudła w rejestracji; widocznie w nocy próbowano dotrzeć do poufnych informacji. Annie była jednak sprytniejsza.

- Pani Darling!

Drogę zastąpił jej kierownik hotelu. Ed Merritt, łysieją­cy mężczyzna po trzydziestce, był bardzo zagniewany z po­wodu nieszczęścia, które spadło na jego hotel.

- Natychmiast trzeba położyć kres celowemu niszczeniu cudzej własności! - powiedział ze złością.

Jakby to była moja wina - pomyślała Annie.

- Akty wandalizmu nie są częścią programu - wyjaśniła.

Pyzaty kierownik spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Miałem dzisiaj trzy kontrole. Obawiam się, że jakiś wa­riat zechce nas teraz oskarżyć o to, że wazy nie były należy­cie zabezpieczone i że od czasu wypadku chorobliwie boi się przejść pod balkonem. Ta waza nie mogła spaść sama! W dodatku policja nie chce mnie wpuścić na dach, żebym sam to sprawdził.

Annie chciała załagodzić sytuację.

- Proszę się nie martwić. Wszyscy wiemy, że to nie był zwykły wypadek. Nikt nie powinien się bać. Waza miała tra­fić Neila Bledsoe, a to znaczy, że wszyscy inni...

Merritt zrobił się blady jak ściana.

- O Jezu! Ktoś chciał go zamordować? - jęknął.

Annie zbyt późno zrozumiała, że wybrała niewłaściwy ar­gument.

- Co się tu dzieje? - pytał rozgorączkowany kierownik. - Jesteście grupą fanatycznych wyznawców jakiegoś kultu Christie? Zaplanowaliście sobie prawdziwe morderstwo? Wielki Boże! Proszę pani! Nie wolno wam zabijać ludzi!

- Proszę się nie martwić - odparła Annie, niezbyt grzecz­nie. - Policja da sobie radę. Przepraszam, muszę teraz za­nieść te kartki do rejestracji. To wskazówki.

Widząc wytrzeszczone oczy kierownika, Annie dodała:

- Wskazówki dla poszukiwaczy skarbu, a nie dla morder­cy.

Annie spodziewała się, że do poszukiwania skarbu zgłosi się wielu chętnych, ale mimo to zdziwił ją widok holu peł­nego zawodników. Niektórzy już zapomnieli o dobrych manierach. Jakaś wysoka kobieta o jędzowatej twarzy złapała Annie za ramię tak mocno, jakby chciała je wykręcić.

- To niesprawiedliwe! - krzyknęła, pokazując na zebra­nych.

- Co? - spytała Annie, próbując wyrwać się z żelaznego uchwytu.

- Ci, którzy znaleźli się na początku, mają przewagę - syknęła kobieta.

- Gdyby życie było sprawiedliwe - powiedziała Annie, odchodząc - nigdy by nie napisano żadnej powieści krymi­nalnej.

Potem dwie pulchne matrony oddzieliły Annie od tłumu tak zręcznie, jakby były wyszkolone przez mafię. Jedna za­stąpiła jej drogę, a druga stanęła za plecami.

- Bardzo udana konferencja, pani Darling.

Annie poczuła miętowy oddech starszej pani; nie widzia­ła nic oprócz jej wielkiego biustu.

- Pewnie zgodzi się pani ze mną, że umiejętność współ­pracy jest cechą typowo amerykańską - mówiła starsza da­ma.

- Ja zawsze współpracuję z Goldie - mruknęła za pleca­mi Annie ta druga, bezczelnie pchając się na organizatorkę konferencji.

- Im więcej ludzi, tym weselej - odparła radosnym gło­sem Annie. - Ojciec Agathy był przecież Amerykaninem.

Korzystając z chwilowej nieuwagi natrętnych kobiet, An­nie zrobiła jeden krok w bok i wyrwała się z okrążenia. By­ła już blisko rejestracji i właśnie spostrzegła Maxa, wypa­trującego żony, kiedy podszedł do niej starszy pan ubrany jak młodzieniec i zaczął ściskać jej dłoń.

- Wszyscy są bardzo podnieceni. I słusznie. Nie da się uniknąć zatargów. Kto będzie sędziował?

Annie pierwszy raz widziała tego mężczyznę. Za okularami w eleganckiej rogowej oprawce, błyszczały przeraża­jąco inteligentne oczy. Ten człowiek na pewno jest naukowcem.

- Członkowie Towarzystwa Obchodów Stulecia Agathy i Christie z Broward's Rock - odparta szybko. Towarzystwo to wymyśliła sobie na poczekaniu. - Prezeską jest ta pani w zielonym żakiecie. Wszelkie pytania proszę kierować wła­śnie do niej - dodała, wskazując Henny z trudem przeciska­jącą się do recepcji.

Starszy pan był zadowolony.

- Doskonała organizacja, to widać.

Annie wreszcie dotarła do Maxa i spojrzała na niego z obawą. Max uspokajająco kiwnął głową. Annie odetchnę­ła z ulgą. To znaczy, że rozwiesił plakaty z informacjami, pozwalającymi odgadnąć wybrane tytuły książek Agathy Chri­stie. Przy każdym plakacie stał na warcie ktoś z klubu książki, prowadzonego przez Henny.

Na parterze hotelu rozwieszono w różnych miejscach dwadzieścia pięć plakatów. Max będzie musiał dostarczyć na stanowiska przy plakatach karteczki z tytułami książek (dwadzieścia cztery książki i jedna nowelka, dla zmylenia uczestników zabawy), a Annie rozda kartki ze wskazówka­mi pomagającymi odgadnąć, o jaki tytuł chodzi. Najpierw jednak trzeba będzie wyjaśnić zasady gry. Annie spojrzała na tłum zdenerwowanych ludzi. Wszyscy patrzyli na nią i na pudełko, które przyciskała do piersi. Uśmiechnęła się pro­miennie do Maxa, podała mu pudło i powiedziała głośno i wyraźnie:

- Mam tu program na sobotni bankiet.

Max - człowiek, który nigdy się nie martwi - zerknął na zegar wiszący nad drzwiami pokoju konferencyjnego. Do rozpoczęcia zabawy zostało dziesięć minut.

- Sądzę jednak...

Nie zmieniając pozycji, nadal promiennie się uśmiecha­jąc, Annie kopnęła męża w lewą kostkę i nie poruszając ustami, powiedziała:

- Podłoga. Daj mi kartki ze wskazówkami. Zanieś tytuły.

Brzmiało to tak, jakby z zaciśniętymi szczękami próbo­wała mówić po węgiersku albo jakby właśnie wyszła od ortodonty. Swoje słowa potwierdziła krókim kiwnięciem gło­wy, zerknęła w dół i znów spojrzała na niespokojnych po­szukiwaczy skarbu.

- Panie! Panowie! Proszę o uwagę!

Kątem oka widziała, że Max przykucnął. Pod osłoną lady postawił pudło na podłodze, otworzył je i wcisnął kartki do lewej ręki Annie.

- Za chwilę rozpocznie się jedno z najciekawszych wyda­rzeń naszej konferencji: poszukiwanie skarbu z pomocą Agathy Christie. Obowiązują nas pewne zasady...

- Pani Darling! Przepraszam, że przerywam, ale chciał­bym chwilę porozmawiać z uczestnikami konferencji.

Spodnie Franka Saultera były zakurzone. Mimo że kli­matyzacja w hotelu działała bez zarzutu, po policzkach ko­mendanta spływał pot, a koszula była mokra pod pachami. Frank stanął obok Annie.

- Jestem Frank Saulter, komendant policji na Broward's Rock. Proszę, żebyście państwo poświęcili mi kilka minut.

Kilkaset par oczu patrzyło na niego. Max powoli zaczął się przesuwać w stronę wyjścia. Annie udawała, że tego nie widzi, ale tym razem okazała się przesadnie ostrożna. Poja­wienie się prawdziwego oficera policji było dla uczestników konferencji wielką atrakcją.

- Policja czasem korzysta z pomocy społeczeństwa. O to właśnie - powiedział ponurym głosem Saulter - chcę teraz prosić. Potrzebna mi jest państwa pomoc. Nie możemy do­puścić do tego, żeby popełniono morderstwo.

Po tych słowach w tłumie podniósł się szmer. Niektórzy głośno wciągnęli powietrze. Inni poruszyli się nerwowo. Kil­ka osób uśmiechnęło się złośliwie. Saulter to zauważył,

- Niestety, to nie jest kolejna zabawa przygotowana przez panią Darling.

Przerwał, czekając, aż znów zapadnie cisza. Zręczność, z jaką radził sobie z podnieconym tłumem, wzbudziła po­dziw Annie.

- Podczas tej konferencji aż dwa razy - powiedział ko­mendant z naciskiem - usiłowano popełnić morderstwo.

Potem opowiedział krótko o sobotniej strzelaninie przed “Śmiercią na żądanie".

- Dzisiaj ktoś zepchnął z dachu nad Palmetto Court wiel­ką wazę. Waza nieomal trafiła pana Neila Bledsoe, uczestni­ka konferencji. Każdego - powiedział Saulter, opierając rę­ce na ladzie i z napięciem patrząc na zgromadzonych - kto kiedykolwiek utrzymywał osobiste bądź służbowe kontakty z panem Bledsoe, prosimy o przejście do pokoju karcianego w głównym holu, tuż za kawiarnią. Zapraszam też tych, któ­rzy mają jakieś informacje dotyczące strzelaniny bądź wy­padku z wazonem.

W holu zawrzało. Saulter przekrzyczał gwar.

- Jeśli dowiem się, że ktoś, kto zna pana Bledsoe'a, nie przyszedł do pokoju karcianego, uznam, że ta osoba odma­wia współpracy z władzami i wydam nakaz aresztowania pod zarzutem usiłowania morderstwa. Muszę dodać, że pan Bledsoe podjął z nami współpracę i wskazał na liście uczestników konferencji wszystkie znane mu nazwiska.

Więc jednak po wypadku z wazą dzielny Bledsoe posta­nowił rozmawiać z policją! Najwyższy czas. Wezwanie wszystkich, którzy znają Bledsoe'a, do zgłoszenia się na roz­mowę jest ze strony komendanta sprytnym posunięciem. Annie miała nadzieję, że Saulter szybko znajdzie winnego. Ten, kto zrzucił wazę, nie mógł mieć pewności, czy nie trafi niewinnej osoby.

- Poza tym - mówił dalej Saulter - chcę prosić wszyst­kich o pomoc. Nie dopuśćcie, żeby stało się coś złego. Wiem, że potraficie myśleć, bo inaczej nie czytalibyście po­wieści detektywistycznych. Miejcie oczy szeroko otwarte. Jeśli zauważycie coś dziwnego, podejrzanego, niezwykłego, dajcie mi znać. Proszę o zachowanie szczególnej ostrożności wszędzie tam, gdzie będzie przebywał pan Bledsoe. Dzięku­ję państwu - zakończył i ukłonił się. Potem zwrócił się do Annie. Miał surowy, oficjalny wyraz twarzy. - Możesz zaczy­nać, Annie. Porozmawiamy później.

- Inspektorze - głos lady Gwendolyn słychać było wyraź­nie, chociaż po zakończeniu przemówienia komendanta wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. - Zauważyłam tu­taj dziwne podobieństwo do modus operandi Agathy Chri­stie...

Saulter - człowiek, który potrafił słuchać - tym razem przerwał Angielce, wyraźnie zniecierpliwiony.

- Lady Gwendolyn, o pani Christie porozmawiam chęt­nie, ale kiedy indziej. Teraz prowadzę śledztwo.

Uśmiechnął się sztywno i odwrócił. Lady Gwendolyn wy­dęła pulchne policzki. Jej oczy ciskały gromy. Gdyby była kotką, prychnęłaby. Zwróciła się do Annie. Ta uniosła w gó­rę dłoń, nie dając pisarce dojść do głosu.

- Chwileczkę, lady Gwendolyn. Muszę dać znak do roz­poczęcia poszukiwań, bo inaczej ludzie się zbuntują.

- Panie i panowie! - krzyknęła. Kiedy zrobiło się trochę ciszej, zaczęła mówić: - Organizatorom konferencji jest bar­dzo przykro z powodu nieprzyjemnych wydarzeń, które mia­ły miejsce w ostatnich dniach. Jesteśmy jednak przekonani, że wszyscy państwo spełnicie swój obywatelski obowiązek i udzielicie komendantowi Saulterowi wszelkiej pomocy. Wy­jaśnię teraz zasady zabawy w poszukiwaczy skarbów. Wierzę, że wszyscy będą się starali im podporządkować. Niektórzy już zauważyli plakaty. Jestem przekonana, że wszyscy rozu­mieją - szeroki uśmiech Annie był równie szczery, jak ser­deczność lorda Caterhama rozmawiającego z George'em Lomaxem w “Tajemnicy rezydencji »Chimneys«" - dlaczego nasi ludzie, pilnujący ich, nie będą chcieli rozmawiać z uczestnikami zabawy. Nie odezwą się ani słowem. Rozumie­my się? - Następny uśmiech miał zatuszować przykre wraże­nie, jakie wywołały te słowa. - Każdy, kto będzie próbował zniszczyć, zdjąć lub przewiesić plakat, zostanie wykluczony z gry. Podobnie potraktujemy każdego, kto spróbuje podstę­pem zdobyć karteczkę z tytułem książki. - Kiwnęła głową, aby podkreślić, że mówi całkiem poważnie. - Waszym celem będzie dopasowanie wskazówek i plakatów. Każdy z otrzyma kartkę ze wskazówkami pomagającymi w odgadnięciu tytułu książki. - Annie pokazała różową kartkę". - Jest dwadzieścia pięć wskazówek. Na parterze rozwieszono dwadzieścia pięć plakatów. Przy każdym stoi jeden z naszych ludzi. Musicie znaleźć plakat odpowiadający wskazówce z kartki. Potem na­leży szeptem podać naszemu człowiekowi, stojącemu obok plakatu, odgadnięty tytuł. Od niego dostaniecie karteczkę z trafnie odgadniętym tytułem książki Agathy Christie. Pierwsza osoba - bądź osoby, ponieważ wolno łączyć się w zespoły - która zgłosi się do recepcji z dwudziestoma pięcioma karteczkami z tytułami książek, otrzyma w nagrodę blisko dwukilogramowe pudło czekoladek “Godiva".

Ostatnie słowa zostały przyjęte przez wszystkie kobiety z pełnym zachwytu westchnieniem. Od faktów nie da się uciec: kobiece hormony wzmagają apetyt na czekoladę.

Annie wyjęła spod lady opakowane w złoty papier pudło czekoladek.

- Czy są jakieś pytania? - zawołała, przekrzykując pod­niecone głosy.

Pytania, oczywiście, były. Niektóre tak trudne, że nie od­powiedziałby na nie sam profesor Van Dusen, stworzony przez Jacques'a Futrelle'a. W celu uniknięcia komplikacji, Annie na każde pytanie odpowiadała przypomnieniem przedstawionych wcześniej reguł i nie zgadzała się na naj­drobniejsze zmiany. Wiedziała, co by się stało, gdyby postą­piła inaczej.

- Skoro wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnione, mogę rozdać kartki ze wskazówkami. Życzę szczęścia. Annie była dumna ze swoich wskazówek.


Wskazówki


1. Strzeż się twarzy pełnej fałszu,

Nie można ufać nikomu w tym cichym miejscu

2. Zadowolona, urocza, bogata Linnet.

Najszczęśliwsza na świecie. A może nie?

3. Dziecięcy śmiech, na wodzie pływają jabłka;

Zbyt dużo słów i dojdzie do morderstwa.

4. Gdzie Agnes Woddell była?

Kogo lub co widziała?

5. Na Bess Sedgwick spadła cała wina,

Ale Poirot się na to nabrać nie da.

6. Zbyt dużo tych wypadków;

Na pięknej twarzy chciwość nie wyryła śladów.

7. Henrietta starała się, jak mogła,

I omal nie straciła życia.

8. Płaszcz Jane zwisa z fotela,

Z kieszeni wystaje zwinięta gazeta.

9. Pani Wonky Pooh nie zawiadomiła Scotland Yardu;

Była czwartą ofiarą; ile jeszcze ich bedzie?

10. Wścibska Henet wśród prześcieradeł umiera;

Ludzka natura jest taka sama, jak była.

11. Został zamordowany, prawda?

Morderczyni zbyt dużo powiedziała.

12. Butelka po samoopalaczu.

Kto w środku dnia wziął kąpiel?

13. Skrupulatna panna Lemon robi błąd,

Herkules Poirot wyciąga wnioski stąd.

14. Krew na kiju golfowym, krew na garniturze,

Komuś - myśli inspektor Battle - na dobre to nie wyjdzie.

15. Dolly Bantry ma zmartwienie wielkie,

Prędko prosi o pomoc pannę Marple.

16. Biedna Dora Bunnet chce dobrze,

Cały pech w tym, że za dużo wie.


17. Robi się gorąco, rewolucja blisko,

Bob chowa kamienie, lecz zdradza go lustro.

18. Pan Shaitana wtyka nos w nie swoje sprawy;

Sprowadzi to na niego koniec życia i zabawy.

19. Elinor Katharine Carlisle,

Niewinna czy morderczyni?

20. W samolocie żywa osa latała,

Lecz śmieć zadała ,maleńka strzała.

21. Ona musiała umrzeć;

Dlaczego? Poirot chce wiedzieć.

22. Frankie samochód rozbije,

Ale naprzód się nie posunie.

23. Przestawiony drogowskaz przy Wodospadzie Wiktorii;

Rozwiązania szukaj w drewnianej żyrafie.

24. To tylko konkurs, ale pieniądz kusi,

Szafa żwawego staruszka ujwnić tajemnicę musi.

25. Lady Hoggin postanawia płacić;

Czy Shan Tung może do domu wrócić?


RAZEM Z AGATHĄ CHRISTIE

SZUKAMY SKARBÓW


Plakat 1

Szfa w kącie jadalni; w środku sprzęt sportowy i gromadzone w ciągu długiego, aktywnego życia pamiątki: dwie pary nart, kilkanaście kłów hipopotamów, sprzęt wędkarski, wypchana noga słonia, kije golfowe, rakieta do tenisa i skóra tygrysa.


Plakat 2

Niski, wąsaty mężczyzna stojący na tarasie hotelu pokazuje swojemu towarzyszowi pilśnowy damski kapelusik. Ma zatroskany wyraz twarzy. Jeden palec wetknął w niewielką dziurkę w rondzie kapelusza.


Plakat 3

Nożyczki. Wycięte litery. Młoda kobieta stoi w oknie na piętrze i czegoś wypatruje. Gniazdo os i słoiczek cyjanku.


Plakat 4

Stary, krótkowzroczny lokaj spogląda przez okno na podjazd przed domem. Lornetka. Sztuczne kwiaty na malachitowym stoliku.


Plakat 5

Dogasające szczątki rozbitego samolotu. Bagaż w hotelowym holu. Zniszczona rakieta tenisowa.

Plakat 6

Przy świetle świec zwłoki w czarnym płaszczu i czarnej masce zdają się nierzeczywiste, ale młody mężczyzna naprawdę nie żyje.


Plakat 7

Czarnowłosa kobieta o płomiennych zielonych oczach wpatruje się model statku, stojący za szybą w biurze linii oceanicznych. W ręku trzyma rolkę nie naświetlonego filmu.


Plakat 8

Wiadro pełne wody i pływających jabłek.


Plakat 9

Starszy pan stoi w hotelowym korytarzu i z niedowierzeniem przygląda się tabliczce informującej, że winda nie działa.


Plakat 10

Niewinną twarzyczkę wykrzywił grymas zazdrości. Młoda kobieta wyciąga pistolet i w gniewie strzela do wysportowanego blondyna.


Plakat 11

Ogień płonący w komnku oświetla twarze ludzi grających w brydża i przyglądającego się im z fotela starszego, mefistofelicznie uśmiechniętego pana.


Plakat 12

Kurczowo ściskajączabezpieczoną przed wodą paczuszkę, młoda kobieta biegnie do szlupy ratunkowej “Lusitania” zaczyna tonąć.


Plakat 13

Lada hotelowej recepcji nie jest bardzo zniszczona, choć nie można jej nazwać elegancką. Na tablicy z ogłoszeniami przypięto listy do gości hotelowych. Jeden zaadresowany jest do panny Carnaby.


Plakat 14

Na pokładzie smaolotu jest spokojnie. Dwoje pasazerów śpi: Otyła kobieta w średnim wieku i niewysoki mężczyzna, otulony ciepłym szalem.


Plakat 15

Piękna młoda kobieta stoi przed sądem; twarz ma dumną.


Plakat 16

Niepewny jak postąpić w obliczu tragedii, młody mężczyzna o sympatycznej twazry, ubrany jak do golfa, przyklęka na skalistej ścieżce obok umierającego mężczyzny.


Plakat 17

Staruszka jest najważniejszą osobą w rodzinie zgromadzonej w hotelowym holu. Jej monstrualna otyłość i groteskowa brzydota przyciągają uwagę obcych. Młodzi ludzie przy niej zdają się nieciekawi, pozbawieni indywidualności.


Plakat 18

Jasnooka starsza pani, trzymając w dłoni filiżankę herbaty przygląda się gościom zgromadzonym w staromodnym, luksusowym hotelu. Przed nią stoi talerzyk z babeczkami i dietetycznymi ciastkami.


Plakat 19

Starszy pan w białym garniturze i słomkowym kapeluszu, odpoczywający na pomoście, z zainteresowaniem przygląda się plażowiczom.


Plakat 20

Zwłoki młodej kobiety w tandetnej wieczorowej sukni z białego atłasu wyglądają na starym dywaniku z niedźwiedziej skóry jak przeniesione z innego świata.


Plakat 21

Bezsensowna kolekcja rozmaitycj przedmiotów: pocięty plecak, kilka żarówek, flanelowe spodnie, jeden damski pantofelek, pierścionek z diamentem, butelka zielonego atramentu...


Plakat 22

Miejsce zbrodni wygląda jak teatralna scena: piękny basen, niebieska woda i purpurowa krew umierającego mężczyzny.


Plakat 23

Pędzący samochód. Starsza pani spogląda na niego z lękiem. Kot ma plaster na uchu.


Plakat 24

Starszy pan przy ciernistym krzaku wygląda tak, jakby przed chwilą zobaczył ducha; chowa do portfela jakąś fotografię.


Plakat 25

Ciemnowłosa piękna dziewczyna wspina się po stromej ścieżce prowadzącej na szczyt skały; idzie do groty obok grobowca.




Poszukiwacze skarbu zniknęli jak za dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki. Jeszcze przed chwilą wszyscy z uwagą słuchali słów Annie. Teraz została w wielkim holu tylko z Ingrid. Na podłodze walały się styropianowe kubki, niedo­pałki (w Południowej Karolinie zakaz palenia w miejscach publicznych uważa się za komunistyczny wymysł) i papierki po cukierkach. Ingrid uśmiechnęła się.

- Całe szczęście, że nie biorę udziału w poszukiwaniu skarbu. Domyślasz się może, w jaki sposób nasi goście będą próbowali zdobyć karteczki z tytułami?

- To trudna grupa. Mamy dwie nauczycielki ze szkoły pod­stawowej, agenta urzędu podatkowego, księdza, kuratora są­dowego i specjalistę od zabezpieczania informacji komputero­wych. Tych ludzi nic nie zdziwi. Nie dadzą się łatwo oszukać.

Annie wcale nie była tego pewna. Ostrzegła uczestników zabawy, żeby nie dawali wiary telegramom wzywającym ich do natychmiastowego stawienia się przy łożu boleści uko­chanej osoby, nie pozwalali zbliżyć się innym i nie stwarzali okazji do wyrwania z ręki zdobytych kartek z tytułami, że­by nie zwracali uwagi na wyjące syreny i nie dawali wiary plotce, że z cyrku uciekła krwiożercza anakonda. Annie zmarszczyła brwi. Czy nie zapomniała ostrzec przed udawa­nymi omdleniami i atakami serca?

- Może masz rację - powiedziała bez przekonania Ingrid. - Mnie się jednak wydaje, że jest to równie prawdopodob­ne jak to, ze któryś z Kellermanów napisze pogodną po­wieść detektywistyczną. Dobrze, że możemy teraz chwilkę odsapnąć.

- To prawda - odpowiedział jej jakiś głos.

Zaskoczone kobiety odwróciły się. Ukryta za palmą stała lady Gwendolyn. Podeszła do rozmawiających.

- Musicie przyznać, że próbowałam pomóc w śledztwie, ale zostałam zlekceważona. Nikt mnie nigdy nie pokonał. Same damy sobie radę, prawda, moje drogie?


Annie ukryła się za donicą wielkiej palmy i przyglądała się grupce dość ponurych osób, czekających przed pokojem karcianym. Było oczywiste, że jedna z nich próbowała po­pełnić morderstwo. Strzały przed “Śmiercią na żądanie" mogły paść tylko na postrach, ale donica z pewnością miała zabić. Annie otrzymała od lady Gwendolyn wyraźne polece­nie: obserwować i przynosić informacje.

Nathan Hillman rozparł się w wygodnym krześle i ostenta­cyjnie czytał “Fortunę". Annie widziała tylko sztywne włosy i fragment okularów w rogowej oprawce. Hillman wywarłby na niej lepsze wrażenie, gdyby nie trzymał gazety do góry nogami.

Derek Davis nie mógł ustać w miejscu. Niespokojnie chodził tam i z powrotem. Piegowata twarz młodego publi­cysty była obrzmiała od nadmiaru alkoholu albo z niewy­spania. Co robił wczoraj, po nieudanej napaści na Bledsoe'a? Jakie wnioski wyciągnie z tego wydarzenia Saulter?

Fleur Calloway wyglądała uroczo. Twarz miała piękną, nie­zapomnianą. Zwiewna szafirowa sukienka stanowiła piękne tło dla brązowych włosów. Fleur siedziała swobodnie na wikli­nowym krzesełku, splecione dłonie położyła na spódnicy. Gło­wę miała pochyloną. Patrzyła na swoje palce. Tylko raz pod­niosła wzrok i omiotła nim Dereka Davisa, kiedy wpadł na ni­ski stoliczek. W jej oczach malowało się cierpienie.

Emma Clyde ciskała wzrokiem pioruny. Najwyraźniej szukała zaczepki. Stanęła za krzesłem Fleur, jakby chciała od niej wszystkich odstraszyć. Annie nie zazdrościła Saulte-rowi obowiązku rozmowy z Emmą.

Margo Wright siedziała przy czerwono-złotym chińskim smoku i miała minę równie nieprzeniknioną jak on. Jej twarz była blada, ciemne brwi ściągnięte, karminowe usta zaciśnięte. Trudno byłoby się domyślić, czy Margo właśnie komponuje jakiś sonet, planuje brutalne morderstwo czy też oddaje się medytacjom. Tym bardziej zaskakujący był ser­deczny uśmiech i nagła miękkość w jej spojrzeniu, kiedy ma­chając ręką, zawołała:

- Victorio, usiądź przy mnie!

Victoria z wdzięcznością przyjęła zaproszenie. Przy agentce literackiej, kobiecie potężnej postury, zdawała się jeszcze mniejsza i delikatniejsza niż zwykle. Była przestra­szona. Oddech miała szybki, nierówny.

- Margo, czy będę musiała powiedzieć policji o... Bryanie?

Agentka literacka spojrzała na nią ze współczuciem. W jej oczach czaił się gniew. Nie zdążyła odpowiedzieć, po­nieważ drzwi do pokoju karcianego otworzyły się nagle i stanął w nich Neil Bledsoe. Wszyscy spojrzeli w tę stronę. Tuż za nim, wisząc u jego ramienia, szła młoda pisarka. An­nie znów poczuła magnetyczny urok tego mężczyzny. Ciem­ne oczy Bledsoe'a spojrzały po tych, którzy odpowiedzieli na wezwanie Saultera.

- Cholerne pierdoły! Które z was to zrobiło? - spytał. Ton jego głosu nie zdradzał żadnych emocji. - Ty, Nathan? Je­steś na to zbyt miękki. A może jednak ty?

Wydawca złożył gazetę i położył ją na stoliku.

- Dobrze się bawisz, Neil? - spytał bez gniewu.

Ale Bledsoe tego nie słyszał. Patrzył na Fleur Calloway, która kurczowo zaciskała splecione dłonie. Jej twarz pozo­stała nieruchoma.

- Na pewno nie ty, Fleur - powiedział. - W twoich żyłach płynie woda a nie krew.

Calloway spojrzała na niego tak, jakby był przezroczysty. Na moment na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości. Ciemne oczy zrobiły się jeszcze bardziej mroczne, a nazna­czona wieloma szramami twarz poczerwieniała. Emma Clyde stanęła przed Fleur, zasłaniając ją przed napastni­kiem.

- Wynoś się do diabła, Neil. Nie przyszliśmy tu po to, żeby patrzeć na ciebie. Komendancie! Komendancie! - zawo­łała. - Jakiś cymbał zatarasował drzwi.

Saulter kazał Bledsoe'owi wyjść i usunął się na bok, przepuszczając Fleur i Emmę.

Krytyk przez chwilę spoglądał na zamknięte już drzwi. Natalie Marlow szarpnęła go za rękaw.

- Chodź, Neil, napijemy się czegoś dobrego.

Annie kolejny już raz zamyśliła się nad tym, jak różna bywa osoba pisarza od jego dzieł. Książki Natalie Marlow świadczyły o jej wielkiej wrażliwości. Jej styl był surowy, ale lekki, płynny, niezapomniany jak piosenki Edith Piaf. Natomiast sama autorka miała wdzięk karalucha.

- Neil!

Do krytyka podeszła Kathryn Honeycutt. Im częściej An­nie widywała ciotkę Bledsoe'a, tym mniej dostrzegała w niej podobieństwa do panny Marple. Była wprawdzie odpowiedniego wzrostu, nosiła śmieszne suknie i miała puszy­ste siwe włosy, ale brakowało jej pewnej wyniosłości, ce­chującej pannę Marple, i jej przebiegłości.

Bledsoe poruszył się niecierpliwie. Kathryn mówiła da­lej błagalnie:

- Neil, dość tego. Powinniśmy wrócić do domu. Przez moment Bledsoe stał nieruchomo, jak rażony pioru­nem. Zdawał się bardzo zdziwiony. Trwało to tylko chwilę.

- Nie. Nigdy. Nigdy w życiu nie uciekałem, Kathryn. Te­raz też nie będę.

Natalie spojrzała na niego z zachwytem.

- Mój Boże, Neil. Przy tobie inni mężczyźni wyglądają jak cienie.

- Neil... - zaczęła Kathryn - Musisz zrobić to, co powie­działam. Proszę cię. Czuję, że stanie się coś strasznego. Czu­ję otaczające mnie zło. Jeśli tu zostaniemy, mogę przysiąc, że wydarzy się coś złego.

W tej chwili Annie również ogarnęło złe przeczucie, ostre jak błyskawica i niejasne jak krajobraz we mgle.

- Nie ucieknę. Nigdy.

Kathryn Honeycutt zasłoniła twarz dłońmi, odwróciła się i odeszła chwiejnym krokiem. Bledsoe wykrzywił się w dziw­nym grymasie, podniósł rękę, jakby chciał ją zawołać, ale na koniec ze złością pokręcił głową.

- Chodź, Natalie. Napijmy się. Musimy się odprężyć. Jeste­śmy przecież na wakacjach. Należy nam się odrobina rozrywki.



XVI


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Biedna Dora Bunnet chce dobrze,

Cały pech w tym, że za dużo wie.


Annie nie była pewna, czy wolno jej opuścić punkt obser­wacyjny za donicą. Lady Gwendolyn powiedziała wyraźnie: obserwować i informować. Annie czuła jednak, że powinna sprawdzić, jak radzą sobie poszukiwacze skarbu. Szczegól­nie, że usłyszała oburzone krzyki:

- To nieuczciwe! Nieuczciwe!

Pobiegła tam, skąd dochodziły głosy. Przy plakacie nu­mer 6 stała, przyparta do muru, sprzedawczyni książek z Bostonu. Przyłapana na próbie zerwania plakatu, nie oka­zała skruchy.

- Uczestnicy tej konferencji nie mogą być pewni nawet swo­jego życia, a tutaj robi się aferę tylko dlatego, że uszkodziłam plakat, kiedy próbowałam zabić wędrującą po nim stonogę!

Fakt, że nikt inny nie zauważył stonogi (“Była straszna. Miała pomarańczowe czułki i żółty odwłok"), sprzedawczy­ni przypisywała słabemu wzrokowi innych i spiskowi, zawią­zanemu w celu wykluczenia jej z gry.

Annie zdyskwalifikowała ją, nie zważając na usilne bła­gania.

Lady Gwendolyn z zadowoleniem pokiwała głową. W “Pouf­nych zleceniach" praca wrzała.

Matowy głos Laurel brzmiał nadzwyczaj uwodzicielsko:

- Panie Ranklin... Ach, mogę ci mówić po imieniu? Tak, Grant, jestem niezależną pisarką. Interesuję się literaturą sensacyjną. Zdaje się, że jesteś bliskim przyjacielem Neila Bledsoe?

Max siedział przy drugim telefonie. Zapisał w swoim no­tesie pytanie: “Jak pani sądzi, kto mógłby mi powiedzieć całą prawdę? Redaktor z Pomeroy Press?"

Lady Gwendolyn z zadowoleniem patrzyła na pogrążoną w rozmowie Henny. Ona jest najbardziej niezależna ze wszystkich współpracowników - pomyślała. Henny nie chcia­ła opuścić hotelu przed znalezieniem skarbu. Zmieniła zda­nie dopiero, kiedy lady Gwendolyn przypomniała jej, że nie może wziąć udziału w tej zabawie, ponieważ należy do grona organizatorów konferencji. Teraz Henny całą duszą oddała się swojemu zadaniu.

Poszukiwacze skarbu robili, co mogli. Mieli przeróżne po­mysły: podstępne i absurdalne, wesołe i żałosne, błyskotli­we i idiotyczne, twórcze i chorobliwe.

Przy plakacie numer 4 Annie musiała zdyskwalifikować siostry Matheson (były to sześćdziesięciopięcioletnie bliźniaczki w identycznych beretach z czasów Sherlocka Hol­mesa, całkiem pozbawione poczucia humoru) za to, że usiło­wały zdobyć kartki z tytułami, strzelając grochem.

Przy plakacie numer 9 doszło do masowej dyskwalifika­cji. Aż trudno uwierzyć, że grupa księgarzy z Baltimore mo­gła się posunąć do tak brzydkiego postępku (powiedzieli osobie pilnującej plakatu, że inspektor ochrony środowiska uznał tę część hotelu za zagrożoną i zarządził natychmiasto­wą ewakuację).

O szarpaninie, do jakiej doszło przy plakacie numer 18, lepiej nie mówić.

W końcu jednak, tuż po piątej, do recepcji podeszła nie­jaka Millicent Arrowby Truelove, twierdząc, że wykonała zadanie. Wiadomość o tym rozeszła się lotem błyskawicy. Wkrótce zaczęły ściągać tłumy. Widząc przymrużone oczy, zaciśnięte szczęki i ponure miny, Annie pomyślała, że Ame­rykanie nie potrafią przegrywać. To nazwisko: Truelove... Ależ tak. Takie nazwisko nosiła bohaterka “Na skróty do miłości", ostatniej powieści napisanej przez Christie, peł­nej wspomnień pisarki z dzieciństwa w ukochanym Ashfield.

- Millicent Arrowby... - Annie spojrzała na zwyciężczynię. Jej uśmiech można by porównać do śmiertelnego gry­masu konającego konia. - Truelove?

Smukła jak brzoza pani Truelove wdzięczyła się niezno­śnie: z fałszywą skromnością opuściła wzrok, pochyliła gło­wę, splotła dłonie, ale uśmiechała się triumfalnie. Miała na sobie stylowy strój: suknię z brązowej popeliny z obszerną spódnicą i obszytym koronką stanikiem oraz olbrzymi kape­lusz, którego rondo z jednej strony upięto do góry.

- Pani Truelove, jest pani pierwszą osobą, która przynio­sła nam wszystkie karteczki z tytułami książek.

Truelove poruszyła się lekko. Annie pomyślała, że miała­by ochotę nafaszerować czekoladki papryką... Chrząknęła i odczytała z karteczek tytuły z numerami odpowiednich plakatów i wskazówek.


Tajemnica wirującego stolika” - plakat 1, wskazówka 24

Samotny dom” - plakat 2, wskazówka 6

Zatrute pióro” - plakat 3, wskazówka 4

Po pogrzebie” - plakat 4, wskazówka 11

Kot wśród gołębi” - plakat 5, wskazówka 17

Morderstwo odbędzie się...” - plakat 6, wskazówka 16

Mężczyzna w brązowym garniturze” - plakat 7, wskazówka 23

Wigilia Wszystkich Świętych” - plakat 8, wskazówka 3

Godzina zero” - plakat 10, wskazówka 14

Śmierć na Nilu” - plakat 10, wskazówka 2

Karty na stół” - plakat 11, wskazówka 18

Tajemniczy przeciwnik” - plakat 12, wskazówka 8

Lew z Nemei” - plakat 13, wskazówka 25

Śmierć w chmurach” - plakat 14, wskazówka 20

Zerwane zaręczny” - plakat 15, wskazówka 19

Dlaczego nie Evans?” - plakat 16, wskazówka 22

Rendez-vous ze śmiercia” - plakat 17, wskazówka 21

Hotel “Bertram”” - plakat 18, wskazówka 5

Hotel na wybrzeżu” - plakat 19, wskazówka 12

Noc w bibliotece” - plakat 20, wskazówka 15

Entliczek pentliczek” - plakat 21, wskazówka 13

Morderstwo po godzinach” - plakat 22, wskazówka 7

Jak łatwo zabijać” - plakat 23, wskazówka 9

Karaibska tajemnica” - plakat 24, wskazówka 1

Zakończeniem jest śmierć” - plakat 25, wskazówka 10



- Gratuluję, pani Truelove.

Annie uścisnęła dłoń zwyciężczyni i uśmiechając się z przymusem, sięgnęła po pudło czekoladek. I wtedy rozpę­tało się piekło.

- Dyskwalifikacja! Dyskwalifikacja! - Ruda kobieta o ję­dzowatej twarzy piszczała jak Orient Express na zakręcie w tureckich górach. - Tytuły książek! Tytuły książek!

Truelove w jednej chwili zmieniła się z przyjaźnie nasta­wionej do świata niewinności w waleczną lwicę. Wyrwała An­nie czekoladki, przycisnęła je do piersi i zaczęła wulgarnie wymyślać rudowłosej rywalce słowami nie pasującymi do sty­lowej sukni. W tym momencie do Annie podszedł chłopiec ho­telowy i wręczył jej jakąś karteczkę, którą Annie szybko schowała do kieszeni. Kiedy znów odwróciła się do skłóconych ko­biet, te już się biły z poświęceniem godnym hokeistów.

Kiedy Annie z pomocą Ingrid rozdzieliła walczące, pudło z czekoladkami było rozwalone, ruda miała podbite oczy a Truelove przeklinała tak, że zaszokowała nawet Ingrid, czytującą czasem dość brutalnych autorów (Valina, Izziego, Eliroya, Thompsona). Ruda nie poddała się tak łatwo.

- Miały być tytuły książek. Wyraźnie słyszałam, że mówi­ła pani o tytułach książek. “Lew z Nemei" to tylko jedno opowiadanie. Książka nosi tytuł “Dwanaście prac Herkulesa". Ja pierwsza odgadłam.

- Tytuł, srytuł - odcięła się głupio Truelove. - Wskazów­ka i plakat dotyczyły opowiadania. Pierwsza oddałam kart­ki i czekoladki należą się mnie!

- Książka nosi tytuł “Dwanaście prac Herkulesa" - upar­ła się ruda.

W tej chwili do kłótni włączyli się inni. Jedni stanęli po stronie pani Truelove, drudzy byli zdania, że nagroda nale­ży się rudej.

- Sklep z porcelaną - mruknęła pod nosem Annie - po­winnam otworzyć sklep z porcelaną.

Ruda wyciągnęła ręce po czekoladki.

- Są moje! - pisnęła Truelove.

- Nie, moje! - upierała się uzurpatorka.

Albo sklep obuwniczy - rozmarzyła się Annie.

Ruda opuściła głowę i walnęła Truelove bykiem w piersi.

- Ratunku! Mordują! - piszczała Truelove.

- Spokój! - wrzasnęła Annie.

Obydwie kobiety umilkły i spojrzały na nią. Annie nie przychodziły do głowy żadne oględne słowa. Oskarżycielskim palcem pokazała na rudą.

- Oszustka nie może wygrać - stwierdziła.

- Oszustka? Ja? Jestem oszustką? Pani szarga moje do­bre imię.

Annie miała ochotę pójść za przykładem panny Marple i głośno powiedzieć, że ruda mówi dokładnie to samo, co największa kłamczucha w klasie, Cinda Mae Coldspot, ale ostatecznie zrezygnowała z tej przyjemności.

- To pani oddała karteczkę z tytułem “Dwanaście prac Herkulesa"?

- Oczywiście i... - Ruda wreszcie pojęła, dokąd prowadzi ta rozmowa i szybko zmieniła temat. - Nie może pani za­przeczyć, że mieliśmy podać tytuły książek, a “Lew z Ne­mei" nie...

Annie odwróciła się twarzą do zgromadzonych w holu uczestników zabawy.

- To wstrętne oszustwo. Nie ma, nie było i nigdy nie bę­dzie tego tytułu na oficjalnych karteczkach. Na oficjalnej karteczce, którą można było dostać przy plakacie trzynastym, znajduje się tytuł “Lew z Nemei". - Annie obróciła się i wysoko uniosła rękę Truelove. - Oto zwyciężczyni konkursu poszukiwaczy skarbu: panna Millicent Arrowby Truelove!

Niektórzy próbowali jeszcze protestować: wyli i wydawa­li groźne pomruki, ale Annie wiedziała, jak ich uspokoić.

- Zapraszam na herbatę i placuszki - krzyknęła głośno - do głównego holu. Na koszt “Śmierci na żądanie".

Nawet wezwanie do boju w “H.M.S. Ułysses" Alistaira MacLeana nie odniosłoby tak natychmiastowego skutku. Nie minęła minuta, a Annie i Ingrid zostały same. Unikając pełnego politowania wzroku Ingrid, Annie postawiła prze­wrócone krzesło i zaczęła zbierać porozrzucane po podłodze kartki ze wskazówkami. W końcu jednak nie wytrzymała.

- Wiem, ta wygłodniała sfora zje tyle, że otrzymamy ra­chunek równy naszym miesięcznym obrotom. Ale co mia­łam zrobić?

Annie zamówiła sobie czekoladowy napój gazowany i, zmę­czona, osunęła się na krzesło obok basenu. Co za dzień! Na początku Bledsoe zdobył mnóstwo prenumeratorów, a na koniec trzeba było pokonać rozjuszonych uczestników zaba­wy w poszukiwanie skarbu. Ludzie gotowi są zrobić wszyst­ko, żeby wygrać! Jeśli chodzi o Bledsoe'a, to chyba nic się na to nie poradzi. Kto by pomyślał, że jego plan zszargania opinii Agathy Christie się powiedzie?

Popijając słodki napój, Annie czuła, że wracają jej siły. Rozprostowała zgarbione plecy i poczuła ukłucie karteczki, przyniesionej przez chłopca hotelowego w trakcie kłótni. Włożyła ją do kieszeni i zapomniała o niej. Dopiero teraz wzięła ją do ręki. Podpis był nieczytelny. Przypominał żuka w koronie. Pismo było wysokie, pełne zawijasów, jak pismo Emiły Arundell z “Poirot traci klienta". Annie domyśliła się bez trudu, kto jest autorem liściku.

Po otrzymaniu proszę się stawić w swoim pokoju" - przeczytała jeszcze raz.

Gdyby nie to koszmarne zmęczenie po trudach kierowa­nia poszukiwaniem skarbu, Annie pewnie zignorowałaby wezwanie. Teraz jednak - pomyślała - przyda się pomoc.

Może lady Gwendolyn ma pomysł, jak pokonać Bledsoe'a? Chociaż - myślała dalej, czekając na windę - lady Gwendolyn poczyna sobie chyba zbyt swobodnie, organizując bazę operacyjną w naszym pokoju.

- No, wreszcie jesteś! - ucieszyła się lady Gwendolyn. - Bez ciebie nie mogliśmy zacząć, kochanie.

Wobec dobrego humoru, najlepszych intencji i wielkiego taktu lady Gwendolyn, Annie przestała się gniewać.

Max uśmiechnął się i poderwał z fotela. Kochany - pomy­ślała z czułością Annie.

Laurel pomachała synowej ręką i wróciła do czytania in­formacji zapisanych w dużym notesie.

Henny rzuciła Annie nieprzyjemne spojrzenie.

Lady Gwendolyn wskazała jej miejsce na kanapie. Mło­da organizatorka konferencji skwapliwie skorzystała z za­proszenia. Bolała ją głowa i nawet bliskość Maxa, który szybko usiadł obok, nie poprawiła jej nastroju.

Lady Gwendolyn zaczęła przekładać jakieś kartki.

- Nie rozpoczniemy spotkania, dopóki nie będziemy w komplecie. Korzystając jednak z okazji, możemy upo­rządkować myśli. Annie, moja droga, czy mogłabyś nam przypomnieć plan na środę?

Annie była bystra i zawsze rozumiała, co do niej mówią, jednak lady Gwendolyn potrafiła ją od czasu do czasu za­skoczyć.

- Czyj plan? - Starała się bardzo, żeby w jej głosie nie było słychać żalu. - Czyj plan?

- Jutrzejszy plan zajęć dla uczestników konferencji. Lady Gwendolyn nalała sobie gorącej herbaty o ciemnym, stalowym kolorze. Na jej palcu błysnął szafir.

- W środę będzie sześć paneli i festiwal filmów Christie. “Tajemniczy pan Quin" z 1928 roku, “Alibi" i “Mała czar­na" z 1931, “Śmierć lorda Edgware'a" z 1934 i “Miłość nie­znajomego" z roku 1937.

- Z tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego... - rozma­rzyła się lady Gwendolyn. - Tak, to był bardzo dobry rok. Grałam w Wimbledonie i poznałam bardzo miłego człowieka. Nigel... - westchnęła. Dalej mówiła już całkiem innym tonem. - Bardzo ciekawe zajęcia. To znaczy, że będziesz miała trochę wolnego czasu.

Annie zesztywniała, słysząc te słowa. Nie podobał się jej ton głosu lady Gwendolyn, kiedy wymawiała słowa “wolny czas".

Ktoś zapukał do drzwi. Lady Gwendolyn kiwnęła na Maxa. Max otworzył (jak miło, że pisarka pozwoliła mu to zro­bić) i wpuścił do środka Franka Saultera.

- Inspektor! - odezwał się wysoki, czysty głos.

- Komendant - odparł zmęczony Frank.

Lady Gwendolyn zbyła to wyjaśnienie machnięciem ręki i błyśnięciem niebieskiego kamienia.

- Inspektor... komendant... szef. To pan ma władzę, a z władzami zawsze wolę grać w otwarte karty. Pragnę wy­jaśnić, że w żaden sposób nie chcemy przeszkadzać, utrudniać ani też wtrącać się do tego, co robią władze. Pragnie­my raczej pomagać i wspierać śledztwo swoimi siłami. Naj­lepiej będzie, jeśli uzgodnimy plany.

Saulter rzucił Annie krótkie spojrzenie. Wiedziała, co przyszło mu do głowy. Jest zmęczony po długim dniu cięż­kiej pracy, a ta kobieta chyba ma nie po kolei w głowie! Pisarka też zauważyła jego wahanie. Chrząknęła.

- Rozumiem, że trudno się panu zdecydować, komendan­cie. Niezbyt pana interesują domysły zbzikowanych staru­szek. Mnie również to nie interesuje. Obiecuję, że nie bę­dziemy wygadywać głupstw. Popracujemy razem i razem zjemy kolację. Proponuję stek i cynaderki w cieście.

Lady Gwendolyn wskazała na bufet. Annie poczuła na­pływającą do ust ślinkę. Była śmiertelnie głodna! Lady Gwendolyn radośnie kontynuowała:

- Wygląda apetycznie, prawda? Chociaż muszę przyznać, że im początku służba hotelowa nie patrzyła na to przychyl­nym okiem. Musiałam porozmawiać z kierownikiem.

Trudno powiedzieć, co skusiło Saultera: opanowanie starszej pani czy woń mięsa.

Kiedy zasiedli do stołu (Lady Gwendolyn zajęła honorowe miejsce), Sauller przyjął kieliszeczek burgunda. Zachęcony wnikliwymi pytaniami lady Gwendolyn, zrelacjonował, co się dowiedział od swoich rozmówców. Laurel, z przejęciem słu­chając komendanta, przestała interesować się jedzeniem.


1. Na skorupach wazy nie znaleziono wyraźnych odcisków palców. Były tylko smugi pozwalające się domyślać, że ktoś użył rękawiczek.

2. Na krótko przed upadkiem wazy na dachu nie widziano nikogo.

3. Na dachu znaleziono żelazny drąg. Na nim również nie znaleziono odcisków palców. Widocznie został starannie wytarty.

4. Żelazny drąg pozwala się domyślać, że wszystko zostało przygotowane zawczasu. Wazę, która nieomal zabiła Bledsoe'a, zabezpieczały cztery żelazne uchwyty. Unie­siono ją do góry za pomocą żelaznego drąga.

5. Na dach prowadzą cztery wejścia. Żadnego z nich się nie zamyka.


Henny westchnęła.

- Zamachowiec nie miał żadnych trudności. Annie sprawdziła, czy nie zostało jeszcze trochę mięsa. Niestety, wszystko zjedli. Świnie! Niepocieszona, dołożyła sobie gotowanych ziemniaków. Nie solone? To pewnie ze­msta służby hotelowej. Zła, że nie dostała się jej sprawie­dliwa porcja mięsa, Annie, z ustami pełnymi ziemniaków, wybełkotała:

- Nie rozumiem, jak ktoś mógł sądzić, że uda mu się tra­fić w Bledsoe'a? Może tu wcale nie chodziło o niego?

- Nie! Nie! - ożywiła się nagle Henny. Skoczyła na równe nogi, zaczęła grzebać w swojej torebce, w końcu wyciągnęła z niej rysunek i położyła go na stole.

Purpurowym paznokciem postukała w miejsce, gdzie sta­ła waza. Potem niezbyt szerokim łukiem zjechała w dół, do stolika Bledsoe'a.

- Byłam tam. Świetny widok. Nie ma wątpliwości, że waza miała spaść na Bledsoe'a. Po pierwsze: przestępca zaczekał, aż Bledsoe'e zostanie przy stole sam. Po drugie: obok stolika Bledsoe'a jest fontanna. Po trzecie: za stolikiem znajduje się mur, oddzielający pokoje na parterze od tarasu. Chodzi o to, że gdyby ktoś zbliżał się do stolika, zamachowiec musiałby go widzieć. Po czwarte: sąsiednie stoliki były puste. Po piąte... - Henny chwilę milczała. Nie chciała pokazać, jak bardzo jest z siebie zadowolona, ale nie udało się jej. - Przeprowadziłam maleńkie śledztwo. Nie mam żadnych wątpliwości, że chodziło konkretnie o ten stolik. Wczoraj w nocy ktoś dokonał próby.

Max odłożył widelec i popatrzył na Henny z niedowierza­niem.

- Ktoś zrzucił wazon z dachu? Nic nie słyszeliśmy. Annie usłyszała, jak Laurel mruczy pod nosem:

- W nocy tak wiele się dzieje.

- To nie był wazon - wyjaśniła Henny - tylko pięciokilogramowy worek cukru. Rozmawiałam ze sprzątaczkami. - Znów zaczęła czegoś szukać w swoich notatkach. - Dzisiaj rano Tommy Loomis znalazł na tarasie “cukru od jasnej cholery". Pomyślał, że to jakiś głupi wybryk. Powiedział:

Gdyby pani przepracowała w hotelu tyle co ja, nic by pani nie dziwiło". Ktoś chciał sprawdzić, gdzie upadnie waza. Nie ma wątpliwości, że ofiarą miał być Bledsoe.

Annie zdziwiło zachowanie lady Gwendolyn. Pisarka nic nie powiedziała, tylko przyglądała się malowidłu na ścia­nie. Saulter sięgnął po rysunek i przyjrzał mu się z uwagą.

- W pobliżu nie było żadnego niewinnego człowieka.

Laurel podziwiała błyszczący lakier na swoich paznokciach.

- To oczywiste - zgodził się Max. - Teraz nasze poszuki­wania będą dużo prostsze. Jeśli ofiarą miał paść Bledsoe, to lista podejrzanych jest dość krótka.

Wziął jedną z kartek i rozłożył ją. Głośny grzmot wzmógł at­mosferę grozy. Lady Gwendolyn, zaskoczona, spojrzała w okno.

- Przez cały dzień niebo było bezchmurne.

- Chmury często nadciągają dopiero o zmroku. Wkrótce zacznie lać - powiedział Max i spojrzał na Annie. Żona wie­działa, co miał na myśli. Jeszcze bardziej od popołudniowych swawoli Max lubił swawolne, deszczowe noce. Annie puściła do męża oczko. Lady Gwendolyn odsunęła się od stołu.

- Muszę pójść do siebie. Nie zamknęłam drzwi balkono­wych.

Henny powiedziała:

- W nocy wieje od lądu. Pokoje wychodzą na morze. Nie napada do środka.

Lady Gwendolyn, zamyślona, kiwnęła głową.

- To dobrze. Z pewnością masz rację. Teraz, Max, pokaż swoją listę.


Derek Davis

Nathan Hillman

Victoria Shaw

Margo Wright

Emma Clyde


Annie rzuciła okiem na listę i podała ją lady Gwendolyn.

- Dlaczego nie ma na niej Fleur Calloway? - spytała.

Kilka osób zaczęło mówić jednocześnie, ale Saulter prze­krzyczał wszystkich.

- To oczywiste. Zarówno w przypadku strzelaniny, jak i wazy. Trudno uwierzyć, żeby dwie osoby jednocześnie usi­łowały pozbawić Bledsoe'a życia, a pani Calloway na pewno była w księgarni, kiedy strzelano.

Lady Gwenodlyn przyjrzała się liście. Potem przeniosła wzrok na Saultera.

- Sądzę, że przesłuchał pan wszystkich podejrzanych.

Tonem głosu podkreśliła, że nie wątpi w fachowość ko­mendanta Saultera. Komendant posłał jej zmęczony, ale za­dowolony uśmiech. Lady G. wie, jak postępować z mężczy­znami. Saulter odłożył widelec, spojrzał ze smutkiem na pu­sty półmisek i westchnął.

- Oczywiście. Wszyscy trzymają języki za zębami. Można by sądzić, że przeszkolono ich, jak w rozmowie z policją nie ujawnić żadnych faktów. Dobry Boże, jeszcze nigdy nie do­wiedziałem się tak niewiele, rozmawiając z tak dużą grupą podejrzanych. Podali nazwisko, imiona, miejsce pracy, rok urodzenia... Przyznają, że znają Bledsoe'a, ale nikt nie chciał powiedzieć, co ma przeciwko niemu. Ci miłośnicy kryminałów wiedzą, jak się wykręcić sianem. Nie udało mi się ich podejść. Jestem w lesie.

Lady Gwendolyn zdecydowanym ruchem odstawiła kieli­szek.

- Mam pewien pomysł. Wszyscy na nią spojrzeli.

- Przede wszystkim, musimy pogodzić się z faktami: to nie jest prosty problem.

Annie podziwiała osobowość pisarki. Otyła, mięciutka i z pozoru łagodna starsza pani w rzeczywistości była wład­cza, pełna żaru i wiedziała, jak się zabrać do rozwiązywania problemu.

- Pan Bledsoe przeżył dwa zamachy na swoje życie. Mu­simy zapobiec trzeciej próbie - powiedziała rezolutnie.

Nawet Henny była gotowa oddać się pod jej rozkazy,

- Lady Gwendolyn ma rację. Jak Poirot w “A...B...C...", Pomyślcie tylko! Nieudane próby zgładzenia Bledsoe'a to i jakby listy z ostrzeżeniem. Jeśli dobrze je odczytamy, będziemy mogli zapobiec morderstwu.

Lady Gwendolyn z zadowoleniem pogładziła Henny po ręku.

- Słusznie! - Najwyraźniej czuła się tu szefem. - Rozpo­częliśmy nasze śledztwo. Korzystając z biura “Poufnych zle­ceń", zbieramy informacje o ludziach, którzy znają Bled­soe’a. Atak, jaki Bledsoe przypuścił na Agathę Christie, jednocześnie ułatwia i utrudnia nasze zadanie.

Annie wreszcie poczuła zainteresowanie. Pochyliła się do przodu. Lady Gwendolyn zaczęła mówić do rzeczy.

- Przede wszystkim musimy przeciwstawić się tym ohyd­nym oskarżeniom. - Pełne życia, lśniące, niebieskie oczy spoczęły na Annie. - Nikogo nie dziwi, że Annie poczuła się obrażona zachowaniem Bledsoe'a. Mam rację?

Annie kiwnęła głową.

- To będzie pretekst do rozmów z podejrzanymi. Dowiesz się, czy mogą być mordercami, i posłuchasz, co będą mówili o Neilu Bledsoe. Nie ma wątpliwości, że jest on podłym człowiekiem. Jeśli rzeczywiście będzie chciał publikować artykuły obrażające Christie, my rozpowszechnimy dyskre­dytujące go materiały.

- Bardzo sprytnie - zachwyciła się Laurel.

- To może się udać - przyznała niechętnie Henny.

- Doskonały pomysł - dodał Max. - Kiedy wzbogacimy się o informacje zdobyte przez Annie i o wyniki naszego śledztwa, powinno stać się jasne, kto usiłuje wykończyć Bledsoe'a.

Lady Gwendolyn uniosła pulchną dłoń.

- Obawiam się jednak, że to jest tylko początek bardziej ponurych wydarzeń. - W jej głosie było coś takiego, że wszyscy zamarli bez ruchu. - Jestem zaskoczona, że dotąd nikt o tym nie pomyślał. Chciałam powiedzieć o tym ko­mendantowi Saulterowi dzisiaj rano, ale bez skutku: istnie­je jakieś niepokojące podobieństwo między wazą zrzuconą w Palmetto Court a kamieniem, który zrzucono w Abu Simbel w “Śmierci na Nilu".

- Mój Boże - jęknęła Henny.

Lady Gwendolyn mówiła dalej. Pozostali siedzieli w ab­solutnej ciszy.

- Ależ tak. Bledsoe został zaatakowany po tym, jak roz­dał swoje kartki. Rodzi się obawa, że jakiś zwariowany wiel­biciel Christie postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Nie wolno nam wyciągać pochopnych wniosków. Niewykluczo­ne, że kto inny strzelał, a całkiem kto inny zrzucił wazon. Dzieje się tu wiele rzeczy. Sądzę, że nie o wszystkim wiemy. Nie powinniśmy zapominać o maksymie panny Marple: nic nie jest takie, jakim się wydaje na zewnątrz.

Chmury co chwila zasłaniały księżyc. Kroki Annie i Maxa dudniły na drewnianym pomoście. Na południu pojawiła się błyskawica i oświetliła ciężkie, deszczowe chmury. Za­grzmiało.

- Wkrótce zacznie padać - powiedział Max.

Annie podziękowała cicho Bogu za to, że deszcz zaczekał do wtorku i nie popsuł wspaniałego niedzielnego przyjęcia w ogrodzie. Jednak niedługo zaprzątała sobie głowę myśla­mi o pogodzie. Rozważała niepokojące słowa lady Gwendolyn.

- Max, chyba nie wierzysz w to, że jakiś szalony wielbi­ciel Agathy Christie próbuje zgładzić Bledsoe'a? - Starała się mówić spokojnie, bez żałosnego zawodzenia.

Max wprawdzie zawsze starał się unikać kłopotów, ale ni­gdy nie chował głowy w piasek.

- To możliwe, skarbie. Ale nie myśl już o tym. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że ktoś, kto ma powód, by pragnąć śmierci Bledsoe'a, usiłuje się zamaskować i celowo wikła sprawę.

- Tak jak w “A...B...C...". Chyba rzeczywiście powinnam porozmawiać z tymi, którzy znają Bledsoe'a.

- Oczywiście. Jutro.

Doszli do końca mola. Max objął żonę. Annie rozluźniła napięte mięśnie i przytuliła się do niego. Nagle poczuła na policzku gorące usta.

- Zaraz... zacznie padać. Wracajmy do siebie,

Max powiedział to z takim naciskiem, że Annie zrozumiała, że wcale nie chodzi mu o pogodę,

Kiedy Max otwierał drzwi, Annie też miała na to ochotę. Max wziął ją za rękę i pociągnął w kierunku sypialni. Annie zauważyła czerwone światełko, migające na telefonie. Chciała je zignorować, ale przypomniała sobie, że jest orga­nizatorką konferencji. Może to coś ważnego?



XVII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Robi się gorąco, rewolucja blisko,

Bob chowa kamienie, lecz zdradza go lustro


Annie niecierpliwie czekała na windę. W jej głowie kłębiły się myśli. Na każdej konferencji pojawiają się wariaci, nie­szkodliwi, ale dziwni. Ale to nazwisko... James Bentley... Brzmi jakoś znajomo. Trzeba to sprawdzić.

Drzwi windy otworzyły się powoli. Annie szybko weszła do środka, nacisnęła guzik i wjechała na drugie piętro.

Informacja, zostawiona przez pracowników hotelu, była konkretna, chociaż niewiele wyjaśniała: Wiadomość przyjęta o godzinie 22:49. Dla p. Annie Laurance Darling od Jamesa Bentleya. Posiadam pewne informacje, ważne dla organizato­rów konferencji ku czci A. Christie. Proszę jak najszybciej przyjść do pokoju 239. Proszę o zachowanie dyskrecji.

Max - całkiem rozsądnie - zwrócił uwagę na fakt, że pan Bentley mógł przecież zadzwonić wcześniej, w ciągu dnia, i że najlepiej będzie zaczekać do jutra... Annie odpowie­działa mu z uśmiechem:

- Kochanie, nie zabawię tam długo. Taki już los organizatora konferencji: praca w dzień i w nocy. Zaraz wra­cam.

Max chciał z nią pójść, ale Annie pokręciła głową. Bentley może nie zechcieć rozmawiać z nimi obojgiem. Prosił przecież o zachowanie dyskrecji.

Drzwi windy otworzyły się powoli. Annie wyszła na kory­tarz i nieomal wpadła na lady Gwendolyn. Bardzo się zdzi­wiła.

Apartament lady Gwendolyn, najładniejszy w hotelu, znajdował się naprzeciw apartamentu Annie i Maxa, na drugim piętrze. Krótko przed jedenastą, po spotkaniu w po­koju Annie, lady Gwendolyn poszła z Laurel do baru napić się przed snem. Dlatego Annie bardzo się zdziwiła. Mało te­go, poczuła, że stało się coś strasznego. Całkiem jak Bridget Conoway w “Jak łatwo zabijać".

Pisarka była wyraźnie zaniepokojona. Zamkniętą para­solkę trzymała w taki sposób, jakby chciała posłużyć się drewnianą rączką jak bronią. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się Annie. Potem odwróciła się do ściany i wpa­trując się w nią z uwagą, powiedziała:

- Pomóż mi szukać krwi.

Słysząc te słowa, wypowiedziane spokojnym, kultural­nym tonem, Annie poczuła na plecach lodowaty dreszcz. Krew...

Rzeczywiście, na ścianie, na wysokości swojej talii, Anie zauważyła czerwoną smugę. Była doskonale widoczna dla kogoś, kto jej szukał, chociaż przygodny przechodzień nie zauważyłby jej pewnie na żółto-brązowym tle.

- Co to ma znaczyć? - spytała Annie słabym głosem. .

- Kłopoty - oparła krótko lady Gwendolyn. - Obawiam się, że coś się stało. Przyszłam tu po tych śladach ze swoje­go pokoju.

Lady Gwendolyn mocniej ścisnęła parasol i ruszyła w głąb korytarza. Annie poszła za nią. Poczuła się dziwnie, kiedy z pokoju 221 wyszła jakaś para, śmiejąc się i wesoło rozmawiając. Pozdrowili Annie radosnym “dobry wieczór".

- Dobry - odparła skrzeczącym głosem organizatorka konferencji.

Smugi, rozmieszczone dość regularnie, mniej więcej co półtora metra, były coraz większe i świeższe. Lady Gwendolyn zatrzymywała się przy każdej. Jej twarz była teraz po­zbawiona wszelkiego wyrazu.

- Kiedy wróciłam z baru, drzwi mojego apartamentu by­ły otwarte. W pokoju poczułam zapach krwi. To bardzo cha­rakterystyczna woń.

Annie zadrżała.

- Zrozumiałam, że coś się święci. Zapaliłam światło. - Ja­snoniebieskie oczy zatrzymały się na moment na kolejnej smudze, ale zaraz spojrzały dalej. - Moja peleryna (bardzo lubię peleryny, są praktyczne w podróży) leżała zmięta przy samych drzwiach. Była poplamiona. Moja reakcja była inte­resująca z psychologicznego punktu widzenia. Najpierw po­czułam gniew, a potem strach. To normalne, kiedy człowiek styka się z czyjąś złą wolą. Z pewnością zrobił to ktoś pełen złej woli; ktoś, kto chce mnie wrobić. Tylko tak można wytłu­maczyć poplamienie mojej peleryny krwią. Zrozumiałam, że w tej sytuacji powinnam natychmiast poinformować o tym fakcie policję. Wyszłam na korytarz. Chciałam zejść do recepcji i powiedzieć, co się stało, ale wtedy zauważyłam te smugi. Podążyłam za ich śladem i tak znalazłam się aż tutaj.

W czystym głosie lady Gwendolyn nie było strachu. An­nie miała wrażenie, że pisarka jest podniecona.

- A ty, moja droga?

Pytanie zabrzmiało dość ostro, ale to chyba zrozumiałe w tych okolicznościach.

- Dostałam wiadomość, że mam się zgłosić do pokoju nu­mer dwieście trzydzieści dziewięć. Wiadomość od Jamesa Bentleya. Twierdził, że chce mi przekazać informacje, ważne dla organizatorów konferencji.

- Hm... Teraz wiem, dokąd idziemy. Lady Gwendolyn przyspieszyła kroku i uniosła wyżej pa­rasol. Annie chwyciła ją za pulchne ramię.

- Lady Gwendolyn, chyba powinnyśmy pójść do recepcji i poprosić kogoś o pomoc?

- Wszystko w swoim czasie, moja droga. Nigdy nie cho­wam głowy w piasek. Ktoś chce mnie wplątać w swoje wstrętne plany. I tak nie zdążymy już pomóc ofierze... jeśli jest jakaś ofiara. Nie spodziewam się, żeby coś nam groziło, bo wówczas niebezpieczeństwo czekałoby w moim pokoju. Zobaczmy, co się święci - powiedziała i pociągnęła nosem. - Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić ze mnie kozła ofiarnego. Zobaczymy, czy mu się uda. Jestem stara, ale nie naiwna.

Drzwi pokoju 239 były uchylone. Lady Gwnedołyn pchnęła je lekko parasolką.

- O Boże - usłyszała Annie swój głos, nienaturalnie wy­soki, obcy.

Pisarka stała bez ruchu, przypatrując się wszystkiemu lśniącymi, niebieskimi oczyma. Na jasnym dywanie, zwróco­ne twarzą do podłogi, leżało ciało młodego mężczyzny. Z ty­łu głowy ziała purpurowa, półokrągła rana. Narzędzie zbrodni, jakiś dziwny toporek, leżało przy ciele ofiary, na wysokości jej pasa. Mimo, że był mocno umazany krwią, na rękojeści widać było karminowe i niebieskie kamienie. Na końcu wykonanego z brązu styliska znajdował się ptaszek, również z brązu.

- Dziwne - powiedziała w zamyśleniu lady Gwendolyn. - Pierwszy raz w życiu widzę tasak do cukru, ale nie mam wątpliwości, że ten służył właśnie do tego celu.

Annie spojrzała na zakrwawiony toporek. Tasak do cu­kru!


Frank Saulter wielkimi susami przebiegł korytarz, zatrzymał się przy drzwiach i nad głowami Annie i lady Gwendolyn zaj­rzał do pokoju. Na moment z jego twarzy znikła maska obo­jętności i pojawił się wyraz wielkiego zdumienia, dzięki cze­mu wyglądał młodziej. Trwało to tylko jedną chwilę.

- Niczego nie dotykałyście? - spytał surowym głosem.

- Oczywiście, że nie.

To Annie zbiegła na dół i zadzwoniła po policję. Kiedy wróciła, lady Gwendolyn nadal stała w drzwiach. Teraz An­nie zwróciła uwagę na to, że znana pisarka nie odpowiedzia­ła na pytanie policjanta.

W korytarzu zaczęli się gromadzić gapie. Annie zauważy­ła chłopca hotelowego, który wyszedł z windy, przez chwilę przyglądał się zbiegowisku, po czym szybko zjechał na dół. Chciała coś powiedzieć, ale Saulter jej przerwał.

- To dobrze. Proszę wrócić do swoich pokoi. Lady Gwendolyn w krótkich słowach wyjaśniła, co znalazła w swoim apartamencie. Saulter był wyraźnie zdenerwowany.

- Mówi pani, że na pani pelerynie jest krew? Na pelery­nie, która jest pani własnością? Annie musiała się wtrącić.

- Frank, to chyba oczywiste...

- Nic nie jest oczywiste, Annie. Tak... - Spojrzał na nią ponurym wzrokiem. - Zabierz lady Gwendolyn do swojego aparamentu i zaczekajcie tam na mnie.

Frank powiedział to bardzo uprzejmie, ale obydwie pa­nie zrozumiały, że muszą być posłuszne temu poleceniu.


Od początku czuło się coś silniejszego niż zwyczajna antypa­tia. Max powiedział później, że był to imponujący wybuch wrogich wibracji, dający się porównać tylko z tym, co pre­zentowali krytycy oskarżający Agathę Christie o nieuczciwe potraktowanie czytelnika w “Zabójstwie Rogera Acroyda". Może wzięło się to stąd, że lady Gwendolyn przywitała pro­kuratora okręgowego Brice'a Willarda Poseya z takim entu­zjazmem, jaki okazałby Poirot, gdyby przydzielono mu po­mocnika. Słynna pisarka spojrzała na Annie pytająco.

- Sądziłam, że sprawę prowadzi inspektor Saulter. To roz­sądny człowiek.

To koniec - pomyślała Annie. I miała rację.

Posey, jak zawsze, był nieskazitelnie ubrany. Miał na so­bie granatowy garnitur (dobrze maskuje zbyt duży brzu­szek), niebieską koszulę (dobrze wygląda w telewizji) i pachniał cynamonowym płynem po goleniu.

- Miła pani, jestem prokuratorem okręgowym naszego pięknego stanu, Karoliny Południowej, i ja zajmuję się tu zabójstwami. - Wytrzeszczył wodniste oczy i rozejrzał się po pokoju. Pewnie poczuł się bardzo rozczarowany, kiedy uświadomił sobie, że jedynymi jego słuchaczami są lady Gwendolyn, Annie i Max i że na żadnym z nich jego słowa nie wywarły oczekiwanego wrażenia. Od tej chwili Posey stał się bardzo oschły. Otworzył niewielki notes. Jego słodki głosik nie był już tak miły. - Pani jest Gwendolyn Tompkins z Maidstone w Kent, w Anglii?

- Jestem lady Tompkins - poprawiła go.

- Pani Tompkins - uparł się Posey. - Czy może mi pani wyjaśnić, la... pani Tompkins, w jaki sposób należące do pa­ni ubranie zostało poplamione krwią zamordowanego?

Na pulchnej twarzy lady Gwendolyn odmalował się upór.

- Nie - odparła krótko.

Zapanowało niezręczne milczenie. Annie spojrzała na Maxa, ale ten nie spuszczał wzroku z Poseya. Lady Gwendolyn przechyliła głowę i spojrzała pytająco na prokuratora.

- Może pan mi to wyjaśni?

Posey popatrzył na nią z niedowierzaniem. Był urażony. Głośno wciągnął powietrze. Na szczęście w tej chwili do po­koju wszedł Saulter. Twarz Poseya, kiedy odwracał się do drzwi, była purpurowa.

- No, Brice, ciało już zabrali. Ludzie z wydziału zabójstw jeszcze pracują. Kierownik hotelu pyta, czy mogą sprzątnąć pokój, kiedy skończymy.

- Muszę stwierdzić, że byłoby to nierozsądne - wtrąciła się do rozmowy lady Gwendolyn. - Chciałabym jak najszybciej zobaczyć miejsce zbrodni. Może pańscy ludzie pominęli cos istotnego.

- Pominęli... - prychnął Posey. - Proszę pani, jeśli dopuszczę obcego człowieka na miejsce zbrodni...

- To może się pan czegoś nauczyć, panie Posey. Nawia­łem mówiąc, jak naprawdę nazywał się zamordowany?

Jeśli ludy Gwendolyn chodziło o to, żeby wszystkich za­dziwić, to się jej udało. Zdawała jednak się tego nie zauwa­żać. Poprawiła dwie szpilki we włosach.

- To on nie nazywał się Bentely? - zdziwił się Max. Annie przyłożyła dłonie do czoła. Tasak do cukru... James Bentley... Wielkie nieba!

Saulter zdenerwował się. Najdziwniejsza była jednak re­akcja Poseya. Mocny rumieniec nagle zniknął z jego twarzy, a na ustach wykwitł podstępny uśmieszek.

- To bardzo interesujące, pani Tompkins. Skąd pani wie, że ten młody człowiek zarejestrował się w hotelu pod fałszy­wym nazwiskiem? Z pewnością zechce pani powiedzieć po­licji, skąd zna pani tego nieszczęsnego młodzieńca.

Lady Gwendolyn parsknęła pogardliwie i z irytacją poki­wała głową. Pleciony kok zachwiał się i lekko przechylił.

- Też coś! Nie widzi pan tego podobieństwa? Wprost rzuca się w oczy. W jednej z najlepszych książek Christie, “Pani McGinty nie żyje", lokatorem pani McGinty był James Ben­tley. Skazano go za zabicie gospodyni tasakiem do cukru.

- Jezu! - krzyknął Posey.

- Nasze morderstwo jest, rzecz jasna, całkiem inne, po­nieważ to człowiek nazwiskiem Bentley został zabity tasa­kiem. Mimo to dla wszystkich powinno być jasne, że ktoś specjalnie odwołał się do książki Christie. Nad tym - mówi­ła dalej lady Gwendolyn, wymachując parasolką - należało­by się głębiej zastanowić.

- Czyżby przebywał tu jakiś szalony wielbiciel Christie?

- Czy rzeczywiście ten młody człowiek został zamordowa­ny właśnie dlatego, że przywłaszczył sobie nazwisko bohate­ra książki Christie?

- Czy to przybrane nazwisko nasuwa jakieś skojarzenia?

- Co ten człowiek miał do powiedzenia? Dlaczego chciał rozmawiać z Annie?

Nagle Annie zrozumiała.

- Bentley! - krzyknęła. - Tak nazywał się facet, który w sobotę widział w krzakach niedaleko starego teatru męż­czyznę z pistoletem!

Saulter wyciągnął z kieszeni notes i tak długo przerzucał kartki, aż znalazł to, czego szukał.

- A niech mnie. To rzeczywiście on.

- To bardzo interesujący fakt - mruknęła lady Gwendolyn, nie zwracając najmniejszej uwagi na Poseya. - Rzuca nowe światło na wiadomość, którą otrzymała Annie. Tak, od tego należy zacząć. Co nasza ofiara widziała w sobotę?

Posey pochylił się do przodu. Brwi miał ściągnięte.

- O nie, moja pani. Zaczniemy od pani! - i wyciągnął w jej stronę tłusty palec.

Środa, dwunasty września.

Planując konferencję, Annie wyobrażała sobie ten dzień jako dość spokojny. W programie było kilka paneli, ale można się było domyślać, że uczestnicy wykażą większe zainteresowanie filmami nakręconymi na podstawie powieści Christie. Liczyła się z tym, że niektórzy zechcą zwiedzić okolicę; może wybiorą się do Beaufort albo do Charlestonu. Ci, którzy przyjechali z daleka, z pewnością zechcą od­wiedzić dwa najpiękniejsze i najstarsze miasta w tym sta­nie.

Snując najbardziej szalone wizje, Annie nigdy nie pomy­ślała, że - oprócz kierowania konferencją - będzie musiała rozwiązywać zagadkę nieoczekiwanego morderstwa, starać się rozwikłać tajemnicę zamachów na Bledsoe'a, bez skutku przekonywać prokuraturę, że lady Gwendolyn, właścicielka zakrwawionej peleryny, nie zabiła tasakiem do cukru uczestnika konferencji, i zbierać informacje mogące zdy­skredytować człowieka gotowego opublikować oszczerczą biografię królowej kryminału. Czuła się jak bohaterka książki Agathy Christie, zmuszona do pełnienia licznych, wzajemnie wykluczających się obowiązków.

Podczas śniadania lady Gwendolyn podniosła Annie na duchu.

- Im więcej komplikacji, moja droga, tym ciekawsza sta­je się ta sprawa. Obawiam się jednak, że mamy problem. Ten gruby idiota - lady Gwendolyn tylko tak mówiła o Poseyu - uwziął się na mnie i nie posunie się do przodu ani o krok. Musimy sami rozwiązać zagadkę. Trzeba myśleć.

Annie, niestety, nie miała tyle pewności siebie, co An­gielka. Przesuwając po talerzu kawałki sufletu, myślała o tym, że kiedy przypomina sobie szkarłatną ranę i krwawą plamę na dywanie, robi się jej niedobrze. “James Bentley" był młody i żywy, ale ktoś przywiózł ze sobą tasak z brązu i roztrzaskał mu czaszkę. Dlaczego?

- Głowa do góry, moja droga - przerwała te rozmyślania lady Gwendolyn. Jej głos był surowy, ale oczy pełne łagodności. - Zwyciężymy - zachichotała. - Pisarze w moim kraju dziwiliby się, gdybym skończyła w amerykańskim więzie­niu, ale nie zamierzam dostarczyć im tej rozrywki; Na pew­no przechytrzymy tego grubego idiotę.


Morderstwo! Morderstwo w hotelu!

Wiadomość rozeszła się szybciej niż plotki o biednym pułkowniku Bantry z “Nocy w bibliotece". Annie czuła, że się jej przyglądają, chociaż kiedy podnosiła wzrok, każdy spoglądał gdzie indziej. Słyszała podniecone głosy, które milkły, kiedy się zbliżała.

Morderstwo zrobiło swoje. Reakcje były typowe, jak zwykle, kiedy ludzie przypadkiem zetkną się z tragedią. To właśnie było najbardziej denerwujące: wszystko zdawało się całkiem normalne, ale tylko z pozoru.

Czy którąś z kilkuset normalnych osób tak bardzo rozzło­ścił atak na Agathę Christie, że zabiła człowieka? Może to ta ciemnowłosa pani, siedząca na krześle nad brzegiem ba­senu? Chyba czyta książkę opisującą prawdziwe zabójstwa. A może ten brodaty uczony? Wygląda tak dziwnie. Idzie wpatrzony w podłogę i gada do siebie. Albo ta ruda, którą Annie pamięta z poszukiwania skarbu? Czy posłała Annie to zabójcze spojrzenie tylko z powodu wczorajszego wer­dyktu? Czy też chodzi jej o coś poważniejszego?

Wokół słychać było normalne rozmowy, nie mające nic wspólnego z krwawym morderstwem.

- Musimy się pospieszyć. Nie chcę się spóźnić na “Małą czarną". Musisz zobaczyć faceta, który zagrał Poirota!

- Wyborażasz to sobie? “Trzecią lokatorkę" napisała w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Doskonale oddała w tej książce nastroje panujące wśród młodzieży.

- “Morderstwo odbędzie się..." ma cudowny początek.

- Wiesz, czasem się zastanawiam, skąd u niej to niezwykłe zainteresowanie czasem. Przypomnij sobie zegary z “Tajemnicy siedmiu zegarów" i pięć zegarów z pierwszego rozdziału “Przyjdź i zgiń". Każdy był nastawiony na inną godzinę.

- Kiedy się czyta “Dom przestępców", po plecach prze­biega człowiekowi zimny dreszcz.

Wszędzie, dokądkolwiek Annie poszła, widziała lady Gwendolyn: kiedy sprawdzała, jak gościom smakuje śniadanie, gdy przechodziła przez hol, zaglądała do sal konferen­cyjnych i spoglądała na dół z dachu, na który znów można było wchodzić.

Kiedy Annie zaglądała do sali, w której odbywał się pa­nel zatytułowany “Christie i Hammett - kto lepiej opisał prawdziwy świat?", dopadła ją Henny. Ledwie Annie wy­szła za drzwi. Henny, rozejrzawszy się po korytarzu, syknę­ła:

- Już wiedzą, kim jest nieboszczyk! Henny, w jaskrawożółtej bawełnianej sukience, kipiała energią. Jej oczy lśniły z podniecenia.

- To John Border Stone z New Jersey.

- Kim on był? Pisarzem? Wielbicielem literatury krymi­nalnej?

- Nie wiem. Max powiedział, że dowie się czegoś więcej. Sądziłam, że powinnaś o tym wiedzieć. Porozmawiamy póź­niej.

I Henny odeszła szybkim krokiem. Nawet inspektor Slack z “Morderstwa na plebani!" nie chodził szybciej. An­nie uśmiechnęła się, ale szybko spoważniała. Henny chciała jak najlepiej, ale jej podniecenie miało w sobie coś bezdusznego. Annie znów przypomniała sobie okropną ranę, która stała się przyczyną śmierci młodego Johna Bordera Stone’a. Oczyma wyobraźni znów zobaczyła martwy, pulch­ny palec z sygnetem. Dobry detektyw musi panować nad uczuciami - skarciła się Annie - musi z dystansem podcho­dzić do tego, co widzi. Tak jak nadinspektor Bili Knox i je­go partner, Cilin Thane, czy Nowozelandczycy Laurie Mantell: sierżant Steven Arrow i inspektor Jonas Peacock. Dla­tego Henny biega w poszukiwaniu śladów.

Annie ruszyła w kierunku głównego holu.

Nieoczekiwana ofiara. Gdyby zabito Bledsoe'a... A jed­nak to nie on stracił życie. Musi przecież istnieć jakiś zwią­zek między tym morderstwem a zamachami na życie kryty­ka. Annie była tego pewna. Dotąd całe zło koncentrowało się wokół osoby Neila. W sobotę John Border Stone widział człowieka z pistoletem. Nie potrafił podać jego rysopisu. Czy rzeczywiście nie potrafił? A może widział wszystko do­kładnie, ale milczał z sobie tylko znanego powodu? I teraz ktoś go uciszył raz na zawsze. To przerażające podejrzenie, ale rozsądne.

Coś trzeba z tym zrobić.


Annie zajrzała do pokoju, w którym rozdawano autografy. Emma Clyde była na swoim miejscu. Do stolika ustawiła się długa kolejka jej wielbicieli. Kocica będzie zajęta, tymcza­sem Annie...

Przeszukała cały hotel. Już miała zrezygnować, kiedy przyszło jej na myśl, żeby zajrzeć na plażę. Zauważyła swo­ją ofiarę przy końcu mola i szybko ruszyła w tę stronę. Słysząc kroki, Fleur Calloway odwróciła się. Na jej pięknej twarzy malował się niepokój, mimo to delikatne rysy pro­mieniały uśmiechem i słońcem. Siedziała na zniszczonej ławce, osłaniając oczy przed porannym słońcem.

- Dzień dobry, pani Calloway.

- Mów mi po imieniu. - Po chwili wahania pisarka spytała z niepokojem w głosie: - Zdaje się, że wczoraj ktoś został zamordowany?

-Tak.

- Czy policja już wie, jak to się stało?

Czy Fleur pyta tylko z ciekawości, czy też w jej glosie rzeczywiście słychać strach?

- Niewiele wiem. Był uczestnikiem konferencji. Ktoś go zabił tasakiem do cukru.

- Tasakiem do cukru? To dziwne. Od lat nie widziałam takiego narzędzia - pisarka uśmiechnęła się dziwnie. - Tak, Annie, wiem, jak wygląda taki tasak. Wychowałam się w Luizjanie.

Annie nie była zadowolona, że tak łatwo można wyczytać z jej twarzy zdziwienie, niepokój, zaskoczenie.

- Fleur, wiem, że między tobą a Neilem Bledsoe wydarzyło się coś nieprzyjemnego.

Dziwny uśmiech znikł z ust pisarki. Fleur Calloway wyglądała teraz staro i smutno.

- Pytam, bo chciałabym poznać tego człowieka i wyko­rzystać tę wiedzę. Nie zamierzam pozwolić, żeby zniszczył dobre imię Christie. Mam nadzieję, że mi pomożesz. Wiem, że ty również nie chcesz, żeby nazwisko Agathy Christie ob­rzucano błotem. Powiedz mi, co się wydarzyło między tobą a Neilem.

Fleur położyła dłoń na ustach. Nie patrzyła na Annie, tylko na coś na brzegu morza. Annie zrobiło się głupio.

- Przepraszam. Nie lubię wtrącać się w życie innych lu­dzi. - Rzeczywiście nie lubiła tego robić. - Rozumiem, że to było bardzo nieprzyjemne...

Zamilkła. Nieprzyjemne? W oczach Fleur widać było szczery ból. I przerażenie. Annie pobiegła spojrzeniem za wzrokiem pisarki. Natalie Marlow i Neil Bledsoe, trzymając się za ręce, brodzili boso na płyciźnie. Młoda pisarka, pro­mienna i szczęśliwa, z uwielbieniem patrzyła na Neila. Mi­mo sztywnych włosów i bladej twarzy, zdawała się prawie piękna.

Annie chciałaby mieć do dyspozycji wolne popołudnie, gabinet kosmetyczny, sklep z sukienkami i dostać Natalie Marlow w swoje ręce. Młoda pisarka mogłaby być bardzo atrakcyjna. Miała inteligentną twarz i mocną brodę. Dla­czego wygląda jak Megan Hunter z “Zatrutego pióra"? Mo­że brak jej pewności siebie, może nie czuje się kochana, wartościowa i dlatego ukrywa swoją kobiecość? Autorka “Tymi schodami w dół"? Nie, niemożliwe - pomyślała An­nie. A jednak pisarka, która w swojej pierwszej powieści opisała głębie nieszczęśliwej miłości i wielkiej nienawiści, najwyraźniej zakochała się w mężczyźnie, w którym prawie każdy - mężczyzna czy kobieta, staruszek czy dziecko - na­tychmiast wyczułby łajdaka.

- Jaime też tak na niego patrzyła. - Głos Fleur był cał­kiem inny niż zwykle: słaby i bez wyrazu.

Bledsoe przyciągnął do siebie Natalie. Przez chwilę stali twarzą w twarz, przytuleni. Potem Neil uniósł głowę i spoj­rzał na molo. Przez moment nie spuszczał wzroku z Fleur. Na jego ustach pojawił się triumfalny uśmieszek. Potem po­chylił głowę, ujął Natalie pod brodę, uniósł jej twarz i poca­łował ją namiętnie.

- Dobry Jezu!

Fleur była blada jak ściana. Annie przestraszyła się. Nie zwracając uwagi na swoją towarzyszkę, Fleur wstała i odwró­ciła się od morza. Trzymała się drewnianej barierki. Drżała na całym ciele. Jej twarz miała ziemistoszary odcień.

- Fleur! Pani Calloway! Co się stało? Niedobrze pani?

- Czy oni już poszli?

Pytanie zabrzmiało jak jęk torturowanego człowieka. Annie odwróciła się do morza.

- Tak. Już poszli.

Znów spojrzała na Fleur. Wydawało się to nieprawdopo­dobne, ale piękna, znana pisarka nie mogła znieść widoku Bledsoe'a trzymającego w ramionach inną kobietę. Czyżby Fleur Calloway kochała kiedyś Neila?

- Przykro mi - mruknęła Annie. Fleur spojrzała na nią jakoś dziwnie.

- Nie wiedziałam... Do głowy by mi nie przyszło, że zale­ży ci na nim - wyjaśniła Annie.

- Zależy mi na nim? - pisarka zrobiła żałosną minę. Po jej policzkach popłynęły łzy. - Boże, gdyby mi na nim zale­żało! - Po chwili Fleur odzyskała panowanie nad sobą. - To się więcej nie powtórzy! Nie zniosłabym tego.


Max znów był królem w swoim biurze. Lady Gwendolyn była wprawdzie w “Poufnych zleceniach" mile widziana, do­brze się jednak złożyło, że ten dzień postanowiła spędzić w hotelu. Max wpatrywał się w numer telefonu, wyszukany przez jego sekretarkę. Był to numer Bruna Calavecchia pra­cującego w Beaufort, sąsiada pani Grace Wilton z Brooklynu w Nowym Jorku.


Prawda okazała się straszna. Emma miała rację. Fleur łamią­cym się głosem opowiedziała Annie o wszystkim. To, czego nie dało się powiedzieć słowami, Annie zobaczyła na zdjęciach.

- To Jaime na lagunie. Miała piętnaście lat. Zdjęcie z wakacji. Fleur, szczupła i urocza, w białym stroju do tenisa. Widać, że stojąca u jej boku dziewczyna nigdy nie dorówna matce urodą ani wdziękiem, gdyby się nawet odchudziła. Jaime, wysoka, o silnych ramionach, ma szeroką talię i grube, niezgrabne nogi. Jest brzydka, ale na jej szerokiej, szczerej twarzy maluje się szczęście. Jaime nie jest otyła, tylko mocno zbudowana. I wysoka. O głowę wyższa od matki. Garbi się, żeby być choć trochę niższą.

- Chciałam, żeby była z siebie dumna. - Udręczone oczy spojrzały na wodę. - Ale u nas nie ceni się silnych kobiet. Pierwszego dnia wróciła ze szkoły z płaczem. Dzieci wyśmiewały się z niej i przezywały słonicą.

Później było jeszcze gorzej. Jaime ciągle rosła. Była wiel­ka, niezgrabna i nie lubiła sportu.

- Rozwiodłam się z jej ojcem. - Fleur powiedziała to spokojnym głosem, ale w jej oczach widać było silne emo­cje. - On lubił sport. Na niczym innym mu nie zależało. Po­dziwiał tylko siebie. Nie interesował się Jaime. Dla niego była tylko wielką, niezręczną dziewuchą. Fleur szarpnęła sweter, jakby ją dusił. - A Jaime bardzo lubiła muzykę. By­łam z niej dumna. Myślałam, że muzyka odmieni jej życie.

Była pianistką. Niektórzy wróżyli jej karierę.

- Kiedy grała, była szczęśliwa.

Ale od rzeczywistości nie dało się uciec. Niewrażliwi lu­dzie zawsze porównywali ją z delikatną, piękną matką. Cza­sem nic nie mówili, ale po ich minach widać było, co myślą.

- Powoli traciła wiarę w siebie. - Zielone oczy Fleur były pełne łez. - Ciągle jej powtarzałam, że kiedy dorośnie, bę­dzie piękna. Będzie z siebie zadowolona. Powinna być z sie­bie zadowolona, bo była wspaniałą, cudowną osobą - powie­działa z przekonaniem matka. - Umiała śmiać się ze wszyst­kiego, tylko nie ze swojego wzrostu. - Pisarka uniosła rękę, otarła łzy i pokręciła głową. - Było nam bardzo wesoło. Jeśli chodzi o tę ostatnią podróż, to sama ją namówiłam. Chciała uczyć się w szkole letniej, ale zgodziła się mi towarzyszyć. Myślałam, że będzie cudownie. Trzytygodniowy pobyt w Anglii i specjalny program dla miłośników kryminałów. Zaproszono mnie jako gościa. Wycieczkę zorganizował i po­prowadził Neil - powiedziała lodowatym tonem. - Nic o nim nie wiedziałam; od tamtego czasu wcale się nie zmienił. Nie cierpi takich książek, jakie... kiedyś pisałam. Uważa, że są głupie i nieznośnie kobiece. Nie są poważne. Nie są praw­dziwe. Mimo to zaprosił mnie jako gościa, bo wiedział, że przyciągnę więcej ludzi niż jego ulubieni autorzy. Nie wie­działam o tym, kiedy przyjmowałam zaproszenie. Szybko się zorientowałam, że jest nieciekawym człowiekiem.

Na początku było to tylko kłopotliwe. Neil uparcie oka­zywał Fleur niemile przez nią widziane względy. Annie po­myślała, że podobne sytuacje pewnie zdarzały się Fleur dość często.

- Nie pozostawałam obojętna na jego swoisty urok, ale nie byłam nim zainteresowana. Już raz miałam takiego mę­ża, i ten jeden raz mi wystarczył.

Neil Bledsoe nie umiał się pogodzić z porażką. Nie chciał się pogodzić. Nie przyjmował do wiadomości odmowy Fleur.

- Starałam się traktować go łagodnie, ale w końcu mia­łam dość. Powiedziałam, że nie jest bardziej interesujący od tych głupich, zdziecinniałych prywatnych detektywów z książek i że żadna rozsądna kobieta nie chciałaby mieć z nim nic wspólnego.

To było dwa tygodnie przed końcem wycieczki.

- Potem dał mi spokój. Ulżyło mi. Całą swoją uwagę po­święciłam wykładom i miłośnikom moich książek. Nato­miast on zaczął za moimi plecami okazywać względy Jaime. Kiedy się zorientowałam, było za późno. Jaime straciła gło­wę. Neil był pierwszym mężczyzną, który okazał jej zainte­resowanie i nie wyśmiewał jej. Była wniebowzięta. Prawdzi­wy mężczyzna, a nie jakiś gołowąs... Mówił, że jej pragnie, zalecał się...

Annie odwróciła wzrok. Nie chciała patrzeć w oczy Fleur.

- I...

Przez chwilę panowała przerażająca cisza.

- Próbowałam jej powiedzieć... - łzy popłynęły strumie­niami po twarzy Fleur. - Moje dziecko! Próbowałam jej wy­jaśnić. Była na mnie zła. Myślała, że jestem zazdrosna. Neil jej tak powiedział.

Dziewczyna była bardzo niedoświadczona. To był pierw­szy romans w jej życiu.

- Wsiadła do samolotu i poleciała z nim. Miała dziewięt­naście lat. Już jej nie zobaczyłam... żywej.


- Harvey, bardzo dziękuję, że zgodziłeś się na tę rozmowę. Nie chcemy rozgrzebywać tego, co mogłoby sprawić Nathanowi Hillmanowi ból. Właśnie dlatego wolę porozmawiać najpierw z kimś, kto zna go dobrze i długo. Sam wiesz, że ci ludzie z organizacji charytatywnych zwykle mają najlepsze chęci, ale bywają dość bezmyślni. Kiedyś pomagałam przy organizacji pewnego programu. Nikt nie powiedział produ­centowi, że kobieta, zaproszona jako gość honorowy, w 1978 roku straciła dziecko, i kiedy prowadzący zaczął wspominać sukcesy, które odnosiła w 1978 roku, kobieta załamała się. To było straszne. Dlatego chciałabym, żebyś mi powiedział, o czym nie powinnam rozmawiać z Hilimanem. Oczywiście, nikomu tego nie powtórzę...


- Był bardzo łagodnym człowiekiem. Zawsze chętnie przy­chodził z pomocą. Nie opuścił przyjaciela w potrzebie. - Są­siadka Victorii Shaw bez oporów zgodziła się na rozmowę z reporterem z Nowego Jorku (przyjaciołom znanemu jako Max Darling). - Zawsze był zadowolony. Do czasu, kiedy wy­dawcy przestali kupować jego książki. Wtedy już się nie uśmiechał. Zmienił się nie do poznania. Wyglądał jak śmierć na chorągwi. Postarzał się... - rozmówczyni dyskret­nie zniżyła głos. - Miał raka. Zachorował sześć miesięcy po klęsce swojej ostatniej książki - szeptała kobieta. Max led­wo ją rozumiał. - Ludzie naprawdę nieszczęśliwi czasem chorują na raka. Mówią, że w tej chorobie zwycięstwo zale­ży przede wszystkim od woli walki.


Pokój Fleur Calloway zdobiło kilka pięknych bukietów świeżychi kwiatów. Annie, stojąc w drzwiach, patrzyła na nie z przyjemnością. Widocznie wielbiciele Fleur nadal za nią przepadali, chociaż od dawna nie napisała dla nich ani jednej książki. Annie miała dużo czasu, żeby dokładnie się przyjrzeć pokojowi i tchnącemu spokojem malowidłu na ścianie. W mętnej wodzie dostrzegła ciemny pysk ledwo widocznego aligatora, popatrzyła na białego ibisa z czerwonym dziobem i łapami, na piękną czaplę z Luizjany (Audubon nazwał ją pa­nią wód), na czarnego żółwia wodnego i zwinną wydrę. Miała tak dużo czasu, że zaczęła się już zastanawiać, czy pisarka nie zmieniła zdania. Annie nie byłaby tym zdziwiona. Zaskoczyło ją to zaproszenie. Wyciągnęła właśnie rękę w stronę klamki, kiedy z sypialni wyszła Fleur, trzymając w jednej ręce mocno zniszczony zeszyt, a w drugiej oprawione w ramkę zdjęcie. Po­dała je Annie. Młoda dziewczyna uśmiechała się od ucha do ucha. Miała niewinną twarz, kasztanowe włosy i piwne, pełne radości oczy. Świętej pamięci Jaime Calloway...

- To zdjęcie zrobiła na tydzień przed naszym wyjazdem do Anglii.

Annie rozumiała Fleur, zmęczoną ciągłym powtarzaniem tych samych pytań bez odpowiedzi, żalów, wątpliwości. Gdy­by odrzuciła tamto zaproszenie... Gdyby inaczej potrakto­wała Neila... Gdyby zaspokoiła jego próżność... Gdyby wcze­śniej pojechała do Jaime...

- Wygląda na bardzo sympatyczną dziewczynę - powie­działa Annie, zwracając zdjęcie.

Co miała powiedzieć? Nic nie przyniesie ulgi cierpiącej matce.

Fleur nie słuchała. Pogładziła zniszczoną okładkę zeszytu.

- Dotychczas nikomu tego nie pokazywałam.

Podała album Annie i odwróciła się do okna, ale młoda organizatorka konferencji zdążyła zauważyć w jej oczach nienawiść. Fleur pochyliła głowę, wyprostowała plecy i po­wiedziała dziwnym głosem:

- Możesz to obejrzeć. Potem zostaw w recepcji.

Annie zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy, i wyszła.


Niewielka różnica w czasie. Derek Davis zaczął studia w 1982 roku, a stopień naukowy otrzymał w roku 1987. Studenci czę­sto kończą naukę o rok później. Niektórzy zmieniają specja­lizację, inni wybierają pięcioletni program. Max zajrzał do swoich notatek. Derek wybrał specjalizację z języka angiel­skiego. Te studia trwają tylko cztery lata. Dotychczas wszyst­ko się zgadzało. Dopiero pierwszy raz pojawiło się coś niezro­zumiałego. Max sformułował pytanie i zapisał je. Takie dro­biazgi czasem okazują się bardzo ważne.


Laurel me dała się odprawić z kwitkiem.

- Oczywiście, rozumiem pani powściągliwość, panno Edwards, ale niektórzy nie mają pewności, czy pani Wright jest naprawdę uczciwą agentką literacką. Nie chcielibyśmy, żeby z powodu nieprawdziwych informacji pani Wright nie dostała tytułu najlepszej agentki roku...


Zaglądając do sal konferencyjnych, sprawdzając, czy zaplano­wane panele przebiegają tak, jak powinny, Annie uśmiechała się sztucznie, nieszczerze. Chciała jak najszybciej spełnić swój obowiązek i wrócić do szukania prawdy o Neilu Bledsoe i jego śmiertelnym wrogu. Najpierw jednak musiała się upew­nić, czy panele (“Orient Express i inne podróże z Agathą", “Społeczeństwo obnażone przez Christie - od lat dwudzie­stych aż po lata sześćdziesiąte naszego wieku" i “Dorothy L. Sayers i lord Peter") rozpoczęły się punktualnie. Potem bę­dzie mogła przeczytać ostatnie strony z pamiętnika Jaime.

- Tu gabinet doktorów Berry'ego, Aaronsa i Wallisa, słu­cham.

- Tu biuro Federalnego Towarzystwa Lekarzy Niezależ­nych i Ochrony Wód. Mówi agent Terence Hopgood z Wa­szyngtonu - przedstawił się Max.

Pomyślał sobie, że kiedy telefony wyświetlające numer, z którym otrzymały połączenie, staną się bardziej popular­ne, jego praca będzie o wiele trudniejsza. Tymczasem może jeszcze udawać, że dzwoni z dowolnego miejsca w kraju.

- Słucham, panie Hopgood.

- Chwileczkę... No właśnie... Z naszych informacji wyni­ka, że Bryan Shaw był pacjentem doktora Wallisa. Chcieli byśmy wiedzieć, jak długo pan Shaw przebywał w szpitalu Musimy sprawdzić, czy było to zgodne z normami.

Max podniósł do ust kubeczek, zauważył, że kawa się skończyła, i nacisnął dzwonek, wzywając sekretarkę.

- Chwileczkę. Połączę pana z administracją szpitala.


Annie szła pod wiatr, aż straciła z oczu hotel. Usiadła na wielkim zwalonym pniu i wyjęła z torebki pamiętnik Jaime. Słońce grzało mocno, ale zaczytaną Annie co chwila prze­biegały zimne dreszcze.


19 września. Gdybym nie była taka głupia, Neil by mnie nie skrzywdził. Wiem, że mu nie dorównuję. Jestem taka wiel­ka...

24 września. Chciałam zadzwonić do Mamy, ale on mnie na tym przyłapał. Całe ciało mnie boli. Chciałabym porozmawiać z Mamą.

3 października. Nie mogę pójść do lekarza, bo spytałby, skqd na moim ciele tyle ran. Zdaje się, że mam zwichniętą rękę.

9 października. Boże, chyba jestem w ciąży. Na pewno tak.

10 października. Kiedy spytałam, czy się ze mną ożeni, on się tylko roześmiał.

17 października. W wodzie odbija się światło księżyca. Mam wrażenie, że nie jestem aż tak wysoko. Zastanawiam się, co będę czuła, kiedy skoczę? Mówią, że kiedy skacze się z dużej wysokości, woda jest twarda jak skała. To będzie koniec wszystkiego.


Takie były ostatnie słowa. W zeszycie znajdowała się jeszcze koperta. Prośbę nabazgrano tak, że niełatwo było ją odczytać: “Dajcie to mojej matce".

Annie wygładziła wymiętą kopertę. Nie otworzyła jej. Nie mogła. Boże, jeśli ktoś ma powód, żeby chcieć go za­bić...



XVIII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Pan Shaitana wtyka nos w nie swoje sprawy;

Sprowadzi to na niego koniec życia i zabawy


- Annie, myślę, że nie powinnaś sama rozmawiać ze wszyst­kimi podejrzanymi. - Henny była wyraźnie zmartwiona. - Pomogę ci w tym.

Annie zdziwiła się.

- Dlaczego myślisz, że nie powinnam?

Henny rozejrzała się niespokojnie. Stały w pustym przej­ściu między pokojami konferencyjnymi A i B. Zza zamknię­tych drzwi słychać było rozmowy, od czasu do czasu przery­wane wybuchami śmiechu. Panele, które zaczęły się o jede­nastej, jeszcze się nie skończyły.

Najżarliwsza czytelniczka kryminałów na wyspie unikała spojrzenia przyjaciółki.

- Chodzi o konferencję. Masz mnóstwo pracy. Nie martw się, porozmawiam...

- Henny!

Ociągając się jeszcze chwilę. Henny w końcu spojrzała Annie w oczy.

- To niebezpieczne - powiedziała, wciągając Annie za najbliższą kolumnę. - Posłuchaj, prowadzisz świetną księ­garnię; jesteś inteligentna, zorganizowana i uparta, ale brakuje ci subtelności.

Annie uniosła brwi.

- Nie obrażaj się - powiedziała szybko Henny. - Nie mar­twiłam się o ciebie, kiedy zgodziłaś się rozmawiać z podejrza­nymi, żeby dowiedzieć się czegoś o Neilu Bledsoe. Ale to było zanim jeszcze popełniono morderstwo. Wówczas chodziło tyl­ko o wybite okno i stłuczony wazon. To morderstwo wszystko zmienia. Teraz nikt nie uwierzy, że chodzi ci tylko o dobre imię Agathy Christie. Wszyscy (a przede wszystkim morderca) domyśla się, że masz inny cel. Możesz popełnić gafę...

- Popełnić gafę? - spytała Annie lodowatym głosem.

- ...wystraszyć zabójcę i...

- Uspokój się. Henny. Wszystkie rozmowy prowadzę w biały dzień i w bezpiecznych miejscach. Bardziej martwi mnie nasz prokurator, Brice Willard Posey. Czy wiesz, że...

- Wiem, wiem... Jakby niewysoka staruszka mogła roz­walić komuś głowę. Swoją drogą dziwi mnie, że przeżyła aż siedemdziesiąt lat i nikt jej nie zamordował.

- No wiesz, Henny! - oburzyła się Annie. Najlepsza klientka księgarni zawstydziła się i mocno za­czerwieniła.

- Ona chyba myśli, że pozjadała wszystkie rozumy. Annie przypomniała się Agatha, przepiękna kotka mieszkająca w księgarni, i jej wściekłość, kiedy w “Śmierci na żądanie" pojawiła się na jakiś czas inna kotka, Dorothy L. Henny była zazdrosna.

- Wprawdzie niechętnie, ale Posey zaczyna mieć wątpli­wości co do swojej teorii - powiedziała oschłym tonem Hen­ny. - Rzeczywiście bardzo nie lubi lady Gwendolyn, ale mu­si pamiętać o tenisówkach Stone'a.

Annie nie zrozumiała Henny. Tenisówki zamordowane­go? Malująca się na twarzy Annie konsternacja rozbawiła Henny.

- Trzeba mieć wtyczki w policji, żeby się czegoś dowie­dzieć - powiedziała.

- No, Henny, powiedz.

Henny mówiła szeptem, ale bardzo wyraźnie:

- W jego pokoju znaleziono tenisówki. Na podeszwach były kamyki z dachu Palmetto House. - Ciemne oczy Henny wyglądały bardzo tajemniczo. Była szczęśliwa, że może podzielić się swoimi informacjami z przyjaciółką. - Jaki stąd wniosek? Pamiętaj, że wazon, który nieomal trafił Bled­soe’a, został zrzucony z dachu. Czy jest możliwe, że Stone był na dachu w tym czasie, kiedy ktoś zrzucał wazę? Czy to możliwe, że próbował szantażu?

Dla miłośniczki kryminałów nie byłoby w tym nic dziw­nego. Próba bezprawnego czerpania korzyści z przypadko­wo zdobytej informacji mogła doprowadzić do morderstwa. Annie pomyślała o “Karaibskiej tajemnicy". Co zrobiłby człowiek, który zrzucił wazon, gdyby Stone zagroził, że pój­dzie na policję? Czując niebezpieczeństwo, zabójca działał szybko i zdecydowanie. Annie dostrzegła w oczach Henny odbicie własnego niepokoju.

- Annie, boję się, że wydarzy się coś strasznego. - Henny powiedziała to spokojnie, bez teatralnych efektów. Zazwyczaj była bardzo praktyczna i nie kierowała się uczuciami. Podob­nie jak Annie. A jednak zrobiło się jakoś nieprzyjemnie.


W eleganckiej restauracji hotelowej nie chciało się wie­rzyć, że gdzieś czyha niebezpieczeństwo. Z pozłacanych karniszy elegancko spływały łososiowe zasłony, doskonale wy­glądające na tle szarych ścian w delikatne, różowe, skośne pasy.

Otoczenie to podkreślało urodę Margo Wright. Siedziała pod kryształowym żyrandolem. Jej gładkie, czarne włosy lśniły jak ocean w nocy, a blada twarz wyglądała jak porce­lanowa.

Annie rozmawiała z nią o przeczytanych ostatnio książ­kach (“Ze śmiercią za pan brat" Jacqueline Girdner, “Ta­jemnica klasztoru" Williama Love'a i “Dobranoc, panie Holmes" Carole Nelson Douglas), ale wiedziała, że czas przejść do poważniejszych tematów. Obiad był pyszny: solą, ziemniaki z truflami, gęsie wątróbki i krem agrestowy z bitą śmietaną na deser. Popijając kawę i spokojnie gawędząc, Annie zastanawiała się, jak zacząć.

Margo posłodziła kawę.

- Lubię wiedzieć, jakie książki czytują księgarze.

- Chciałabym mieć więcej czasu na lekturę - wyznała Annie. Wielu jej kolegów po fachu powiedziałoby to samo.

Margo pomieszała kawę i spojrzała na Annie z uwagą.

- Obiad bardzo mi smakował. W czym mogę pomóc, pani Darling? - spytała. Była chyba lekko rozbawiona.

Skoro Margo Wright nie bawi się w subtelności, Annie potrafi się do tego dostosować.

- Jestem zdecydowana zrobić wszystko, żeby nie dopu­ścić do publikacji oszczerczej biografii Agathy Christie.

Margo Wright uśmiechnęła się lekko.

- Nie sądzę, żeby Agatha Christie potrzebowała pani po­mocy.

Kelnerka znów napełniła filiżanki kawą. Margo Wright uniosła swoją jak do toastu.

- Za udane łowy.

- Za łowy? - powtórzyła za nią Annie.

- Chce pani upolować mordercę, prawda?

Popijając kawę, nie spuszczała Annie z oka. Henny mia­ła rację.

- Szczerze mówiąc, nie poluję na tego człowieka - powie­działa Annie powoli, starannie dobierając słowa. - Jeśli do­wiem się, kto to zrobił, poinformuję o tym policję. Mnie in­teresuje Neil Bledsoe. Niech pani posłucha - miała nadzie­ję, że nie jest zbyt natarczywa - muszę wiedzieć wszystko, co mogłoby zdyskredytować Neila Bledsoe. Możliwe, że Agatha Christie nie potrzebuje mojej pomocy, ale nie za­mierzam przyglądać się bezczynnie, jak ktoś ją niszczy. Po­za tym, Bledsoe to gnida i nadszedł czas, żeby ktoś dał mu po nosie.

- To mi się podoba. - W głosie Margo pierwszy raz dały się słyszeć silne emocje. - Bardzo mi się podoba. - Palce o karminowych paznokciach zaczęły bębnić po blacie. - Gni­da? Tak, moja droga, Neil to prawdziwa gnida. Ale wiele osiągnął. Może dzięki wytrwałości? Na początku lat siedem­dziesiątych chodził od domu do domu i sprzedawał te swoje książczyny. Potem zaczął wydawać ten szmatławy periodyk. Zastanawiam się, skąd miał na to pieniądze. To kosztuje. Udało mu się. Mnóstwo ludzi odczuwa miły dreszczyk pod­niecenia, kiedy czyta o plastikowych bombach, o umiejętno­ści przetrwania w skrajnie trudnych warunkach i o tym, jak można wykoleić pociąg. Potem wszystko stracił. Może od sa­mego początku firmował swoim nazwiskiem czyjeś interesy? Znów musiał zacząć zarabiać na życie jak wszyscy.

- I dostał pracę w agencji, która zatrudniała panią - wtrąciła Annie.

- Skąd pani wie? - spytała spokojnie Margo.

Annie zrobiła niewinną minkę.

- Ktoś mi powiedział.

- Rozmawiała pani o mnie? - spytała Margo cichym gło­sem.

- Nie. O Neilu.

- Z kim?

Annie nie musiała nawet udawać, że nie wie, kto to był, ponieważ nikt taki nie istniał. Wzruszyła ramionami.

- Ktoś nieznajomy. Przypadkiem słyszałam...

- Podsłuchiwała pani? - spytała Margo z niedowierza­niem.

- Muszę wiedzieć o Neilu Bledsoe wszystko - odparła szorstkim głosem Annie.

Przez chwilę panowało milczenie. Potem Margo kiwnęła głową.

- Zaraz po szkole podjęłam pracę u Boba Mastersa jako recepcjonistka. Nocami za grosze czytywałam rękopisy. Bob doszedł do wniosku, że jestem zdolna. Praca była moim życiem. Cztery lata później Bob przyjął mnie na wspólniczkę. To było w 1978 roku. - Dotychczas mówiła szybko, ale teraz zamilkła.

- Tak? - ponagliła ją Annie.

- To były najpiękniejsze chwile w moim życiu. Początki zawsze są niezapomniane. - Na chwilę jej twarz rozjaśniła się, ale szybko wrócił na nią wyraz powagi. - Byłam zbyt młoda, żeby wiedzieć, że każdy początek prowadzi do końca. Przez pewien czas wszystko szło świetnie. Odkryłam Pamelę Gerrard. Pamela... - Margo zaczęła się bawić łyżecz­ką. - W 1981 roku Bob zatrudnił Neila. Od początku byłam temu przeciwna, ale Bob chciał przyciągnąć miłośników bardziej okrutnej literatury. Neil pewnie wiedział, że nie chciałam go zatrudniać. Pewnego razu usłyszałam, jak umawia się z młodą pisarką, która przysłała swój rękopis, pytając, czy go przyjmiemy. Nie uzgodnił tego ze mną. Bob wyjechał na kilka dni. Powiedziałam Neilowi, co o nim myślę. - Margo zaśmiała się, ale bez wesołości. - Myślałam, że to wystarczy. To śmieszne, ale nie przyszło mi do głowy, żeby powiedzieć o wszystkim Bobowi. Miesiąc później zna­lazłam na swoim biurku wymówienie, podpisane przez Bo­ba. Wyrzucił mnie za nieprofesjonalizm i wyjechał z mia­sta. Nie chciał ze mną rozmawiać. Zabrałam swoje rzeczy, ale nie dawałam mu spokoju: dzwoniłam, pisałam. W koń­cu sekretarka zlitowała się nade mną. Dowiedziałam się od niej, że wszyscy autorzy dostali podpisany moim nazwi­skiem list, w którym domagam się pięćdziesięciu dolarów za przeczytanie ich rękopisów. Niektóre agencje pobierają takie opłaty, ale nie te najlepsze. Bob tego nie robił. W li­ście była prośba, żeby czeki wystawiać na moje nazwisko. Jeden z pisarzy poskarżył się Bobowi i dlatego zostałam wylana.

- Bledsoe wysłał te listy? Jak mu się to udało? Przecież gdyby nawet pisarze wysłali pieniądze, on i tak by ich nie dostał.

- Rozmawiałam o tym z recepcjonistką. Powiedziała, że Neil poprosił o przekazywanie mu mojej korespondencji z określonymi osobami. Mówił, że oddałam mu te kontakty. Nie przyszło jej do głowy, że to nieprawda. - Na policzki agentki wypłynął silny rumieniec. - Sfałszował mój podpis i zrealizował te czeki. Po pewnym czasie udało mi się spo­tkać z Bobem. Nie uwierzył mi. - Po tylu latach to wspo­mnienie najwyraźniej nadal było bardzo bolesne. - Bob po­wiedział, że nikt nie zadałby sobie tyle trudu tylko po to, żeby ściągnąć kłopoty na drugiego człowieka. Pół roku póź­niej Bob zginął w wypadku samochodowym. Do śmierci wierzył, że dziewczyna, którą traktował jak rodzone dziec­ko, oszukała go i miała za nic dobre imię jego firmy. Tak, kto jak kto, ale ja wiem, jakim łajdakiem jest Neil. Będzie kłamał, oszukiwał, kradł, spiskował i robił wszystko, żeby sobie dogodzić.

Annie wierzyła w to bez trudu.

- Przynajmniej udało się pani od niego uwolnić.

- Tak pani sądzi? Od człowieka takiego jak Neil nie moż­na się uwolnić. - Jej oczy rozbłysły dziwnym światłem. - zdaje się, że stałam się teraz główną podejrzaną?

Przez chwilę rzeczywiście wyglądała, jakby była gotowa zamordować. Twarz miała nieruchomą, pięści zaciśnięte. Annie pomyślała o zniszczonym pamiętniku i pokręciła gło­wą. Agentka literacka powoli się uspokoiła.

- Ale nie tylko ja mam powód, żeby nienawidzić Neila. To samo można powiedzieć o Victorii Shaw, Nathanie Hillmanie i Dereku Davisie. - Annie milczała. Margo mówiła powoli: - Neil jest winien śmierci Bryana Shawa i Pameli Gerrard.

- Jak to?

- Czasem - odparła Margo rozmarzonym głosem - mam wrażenie, że Neil po prostu lubi czynić zło, że ono pociąga go tak jak kobiety, podnieca... Nienawidzi dobrych ludzi. Dobroć jest dla niego równoznaczna ze zniewieściałością. - Margo uniosła filiżankę i odstawiła ją, nie podnosząc do ust. - Bryan Shaw był moim najlepszym klientem. Miałam ich niewielu, kiedy zaczęłam pracować na własny rachunek. Nie spodziewałam się, że kiedyś będę prowadziła własną agencję. Nie byłam na to przygotowana. Kiedy Bob mnie wyrzucił, byłam tak zaskoczona, że nawet nie próbowałam zabrać ze sobą co lepszych pisarzy. Bryan zadzwonił do mnie. Chciał wiedzieć, co się stało. Czasem w środku nocy zastanawiam się, czy Bryan nie żyłby do dzisiaj, gdyby wte­dy do mnie nie przyszedł. Neil przeszedł do Hillman House. Został redaktorem prowadzącym Bryana, kiedy oddałam do wydawnictwa jego ostatnią książkę. Boże, dlaczego on to zrobił?

- Odrzucił rękopis Shawa?

Margo uniosła filiżankę do ust i wypiła zimną kawę.

- Nie chodzi o to, że odrzucił. Sprzedałabym to innemu wydawnictwu. Nie, Neil zrobił coś dużo gorszego. Zaczęłam rozpowiadać, że mam do sprzedania dobrego autora. Wydawców nie jest znowu aż tak wielu. Wszyscy się znamy, rozma­wiamy ze sobą. Nie robiłam tajemnicy z tego, dokąd wysy­łam książkę Bryana. Przeciwnie. Chciałam, żeby wszyscy wiedzieli, że można kupić świetnego pisarza. Neil słuchał, potem umawiał się z wydawcami i w wielkim zaufaniu mówił im, że Bryan przestał się sprzedawać, że księgarze nie okazu­ją zainteresowania jego najnowszą pozycją... Nikt nie chciał Bryana. Dla pisarza nie ma nic gorszego niż plotka, że sprze­daż jego książek spada na łeb na szyję po tym, jak zerwał współpracę z wielkim wydawnictwem. Zbyt późno się w tym zorientowałam. - Margo miała bardzo poważną minę.

- A co było z Pamelą Gerrard?

Oczy Margo pociemniały.

- Pamelą była dojrzała jak jabłko na jesieni. Tuż po roz­wodzie. Wie pani, co się dzieje z rozwódkami. Odchudzają się, dbają o siebie, zależy im na tym, żeby wyglądać jak najlepiej. Pamelą pierwszy raz trafiła na listę bestsellerów. Była tym trochę przestraszona. Zwykle tak bywa. To było tuż przedtem, zanim Bob mnie wyrzucił. Zaprosiłam Pamelę na obiad. Sama nie wiem, jak to się stało, że Neil poszedł z nami. Robił wszystko, żeby się jej spodobać. Na mnie nie zwracał uwagi. Neil jest - powiedziała Margo z niechęcią - bardzo pociągający.

Annie nawet nie próbowała przeczyć. Jest wprawdzie zły i niebezpieczny, ale zmysłowy i bardzo męski.

- Trzy tygodnie później polecieli do Reno i wzięli ślub. Pam... Była taka piękna i utalentowana. I taka głupia.


Pieniądze nastręczały zwykle wiele problemów, ale w tych dokumentach można było się doszukać nieścisłości. Maxowi w końcu udało się rozgryźć Zjednoczone Towarzystwo Everest w Dallas w Teksasie, które w 1974 roku wypłaciło Neilowi Bledsoe ponad pół miliona dolarów za “konsultacje". Było oczywiste, że stąd pochodziły pieniądze na “Mam broń, będę podróżował". Towarzystwo istniało bardzo krót­ko i nie wydało żadnej książki. Pod adresem, pod którym Towarzystwo podobno działało, nikt takiej firmy nie pamię­tał. Max dowiedział się, że właścicielem budynku był znany na całym świecie autor bardzo brutalnych powieści, który - ku powszechnemu zdziwieniu - w 1975 roku popełnił samo­bójstwo.

Spotkanie w cztery oczy z lady Gwendolyn przypominało jazdę kolejką w wesołym miasteczku: nagłe spadanie w dół, drżenie serca, mozolna wspinaczka i znów świst wiatru w uszach. Było to bardzo podniecające.

- Brawo - powiedziała stara pisarka, kiedy Annie zrela­cjonowała rozmowy, które odbyła w ciągu dnia. - Jak są­dzisz, kto? Mów szybko.

- Margo Wright. - Annie zdziwiła się, słysząc swoją od­powiedź. - Mogę ją sobie wyobrazić na dachu, jak spycha wazę, zadowolona...

- To ciekawe! - Lady Gwendolyn odsunęła zwisający z wielkiego dębu mech. Wchodziły coraz dalej w głąb rezer­watu. Na zaporze, po lewej stronie, widać było mokry ślad zostawiony przez aligatora. Pod zwaloną palmą schronił się szczur. - Dużo dzisiaj myślałam o naszych podejrzanych i ro­zumiem, co doprowadziło cię do tego wniosku.

Lady Gwendolyn złapała Annie za rękę i pokazała na ja­kiś pień przy mostku, kryjący się wśród bujnej roślinności. Pod stopami Annie trzasnęła sucha szyszka, ale zdążyła jeszcze zobaczyć zsuwającego się do wody wielkiego, brązo­wego, jadowitego węża. Po chwili lady Gwendolyn znów podjęła rozmowę.

- Przykro mi, ale ja uważam, że najprawdopodobniej zrobiła to Fleur Calloway.

Annie nie była zadowolona. Polubiła Fleur Calloway i darzyła ją szczerym szacunkiem. Nagle uświadomiła sobie, że wpatrują się w nią oczy, które widziały w życiu wiele do­bra, ale i wiele zła.

- Nadal pozostaje wiele niejasności. Mam wrażenie, że ktoś zabawia się z nami... i to mnie martwi najbardziej.

Victoria Shaw szła za Annie do jednego ze stolików stoją­cych na brzegu basenu. Annie wybrała ten, który stał w cie­niu dużego parasola. Popołudnie było upalne. Wdowa po pi­sarzu sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. Kiedy usia­dły w cieniu, zaczęła paplać jak papuga.

- Pani Darling, bardzo dziękuję, że mnie pani zaprosiła. Niewiele brakowało, a zostałabym w domu. - Przez chwilę milczała. Szczera radość w jej oczach powoli gasła. - Pani pewnie nic nie wie o chorobie Bryana.

- Wielu czytelników tęskni za nim i za jego książkami - powiedziała Annie zgodnie z prawdą. Następne jej słowa były jednak zupełnie nieprawdziwe. - Jeden z jego wielbi­cieli twierdzi, że tuż przed śmiercią napisał jakąś książkę, która nigdy się nie ukazała drukiem. Wielbiciele potrafią upierać się przy swoim. Sądzę, że pani mąż zaczął pracę nad nową powieścią, ale nie zdążył jej ukończyć. W przeciwnym razie ktoś by ją na pewno wydał.

- Chodzi o “Tajemnicę hacjendy Dolores". - Victoria za­częła grzebać w torebce, aż w końcu wyjęła skórzane etui na papierosy. Otworzyła je. Wahała się chwilę. - Czy mogę?

Annie nie znosiła papierosów, ale zgodziła się cierpieć dla dobra sprawy. Z uśmiechem na ustach odparła:

- Ależ proszę.

Była jednak zdziwiona. Nie sądziła, że Victoria Shaw pali.

Starsza pani, trzymając papieros w lekko drżącej ręce, zapaliła go, zaciągnęła się, wydmuchnęła obłoczek dymu i powiedziała:

- Rzuciłam palenie przed laty. Razem z Bryanem. Ale po jego śmierci to przestało mieć znaczenie.

Nie było w tych słowach goryczy, po prostu stwierdzenie faktu. Annie czuła do niej sympatię. “Przestało mieć zna­czenie." Dwie połówki całości. Annie potrafiła to zrozu­mieć. Przez moment próbowała sobie wyobrazić życie bez Maxa. Straszne! Tak, wtedy nic nie miałoby znaczenia.

Ten moment głęboko zapadł jej w pamięć. Niezależność - to słowo nie schodzi z ust współczesnych kobiet. Niezależ­ność - podziwiana, chwalona. Czy można prawdziwie ko­chać i zachować niezależność? Nie. Samotne życie bez tej drugiej osoby jest tylko niewyobrażalnym wysiłkiem.

- Myślałam, żeby wydać ją własnym sumptem - powie­działa cichym głosem Victoria - ale Bryanowi wcale by się to nie spodobało. On był zawodowym pisarzem.

Tylko ci, których rękopisów nikt nie chce kupić, decydu­ją się na wydanie książki za własne pieniądze. Bryan Shaw czułby się upokorzony.

- Chce pani powiedzieć, że książka była gotowa, a wy­dawca nie chciał jej opublikować? - spytała Annie, udając zaskoczenie.

Nie było to przyjemne. Kapitan Edward X. Delaney Lawrence'a Sandersa też musiał czasem zrobić coś, czego nie lu­bił.

Victorii jakby nagle przybyło lat. Zmarszczki pod oczami i wokół ust stały się bardziej widoczne, a z oczu znikła wszelka radość. Zaciągnęła się głęboko i z trudem złapała powietrze, tłumiąc nagły kaszel.

- To była ostatnia z trzech zamówionych książek. Po­przedni redaktor Bryana zmienił miejsce pracy. Na jego miejsce przyszedł ktoś nowy. Bryan wysłał książkę do Margo. Była to dziewiąta powieść z serii o ojcu Corriganie. Był z niej zadowolony, ale trochę się martwił. Pisarze zawsze się niepokoją.

Annie przypomniała sobie, co Emma mówiła o wrażliwo­ści pisarzy. Victoria nie czekała na zachętę.

- Pisarzom brakuje pewności siebie. Potrafią napisać świetną powieść, a potem z niepokojem wyczekiwać, jak zo­stanie przyjęta. W głębi serca boją się, że książka wcale nie jest aż taka dobra. Mimo to znają swoją wartość. Czasem - w jej oczach znów pojawiła się radość - Bryan wychodził ze swojego gabinetu i dawał mi do przeczytania jakiś fragment. “Torie, jeszcze nigdy nie napisałem tak dobrej sceny. Torie, to jest wspaniałe." Ale potem patrzył na mnie pytająco, a w jego oczach widziałam niepokój. - Victoria rzuciła niedo­pałek na chodnik i zgniotła go czubkiem buta. - Swój ostatni rękopis wysłał do Neila Bledsoe. - Po tych słowach jakby opadła z sił. Wyglądała na bardzo starą i zmęczoną. - Neil Bledsoe zabił mojego męża. - Powiedziała to głosem cichym, ale pełnym złości, a nawet nienawiści. - Neil przysłał Bryanowi wstrętny list. Naśmiewał się z jego książki. Wyśmiać można wszystko, jeśli się chce. Pisał, że książka jest głupia, nudna, dziecinna i źle napisana. - W oczach Victorii płonął gniew. Czy mogłaby zamordować? Drżącymi rękami zapaliła następ­nego papierosa. - Neil nie przyjął książki. Powiedziałam Bry­anowi, że to nie ma znaczenia i że bez trudności znajdzie so­bie innego wydawcę. Jego agentka... Zna pani Margo? Była agentką Bryana. Była wściekła. Powiedziała, że to wielka głu­pota i że sprzeda tę książkę komuś innemu. - Dym z papiero­sa unosił się wysoko. - To było w latach siedemdziesiątych. Powieści kryminalne nie sprzedawały się najlepiej. Tej nikt nie chciał kupić. Bryan zachorował na raka - patrzyła Annie prosto w oczy. - Sześć miesięcy później zmarł. Nie chciało mu się żyć. Był zbyt dumny, żeby pisać do szuflady, a pisanie było dla niego najważniejsze. Bez tego nie potrafił żyć.


Annie szła szybko, ale zauważyła Laurel wchodzącą do gabine­tu kosmetycznego. Nie zdziwiło jej to. Kiedyś w Nowym Jorku poszła z teściową na zakupy. Cały czas spędziły w stoiskach z kosmetykami w eleganckim domu towarowym. Annie cieszy­ła się wówczas, że matka Maxa jest finansowo niezależna za­równo od syna, jak i od pięciu kolejnych mężów. Laurel nie była tak głupia, żeby celowo wybierać sobie na mężów boga­tych mężczyzn, ale - jak pewnego razu powiedziała Annie -miłość i małżeństwo są o wiele bardziej udane, kiedy wszyscy mają komfortową sytuację. Mężczyźni bez grosza czasem by­wają uroczy, są doskonałymi towarzyszami na deszczowe popołudnia, ale na dłuższą metę nie da się z nimi wytrzymać. Ubó­stwo męczy. Nadzieją potrafią żyć tylko ludzie bardzo młodzi, Annie zastanawiała się potem, co dla Laurel mogło znaczyć określenie “na dłuższą metę", ale nie spytała o to.

Tak więc nie zdziwiła się wcale, widząc Laurel wchodzącą do gabinetu kosmetycznego. Była jednak mocno zaskoczona faktem, że teściowej towarzyszy Natalie Marlow. Młoda pisarka przy zawsze eleganckiej Laurel wyglądała jeszcze go­rzej niż zwykle. Annie, zaintrygowana, podeszła bliżej.

- ...przyjemnie spędzić trochę czasu wśród ludzi obdarzo­nych prawdziwym talentem - mówiła Laurel. - Jestem peł­na podziwu dla pani.

Annie wsunęła głowę za drzwi. Zdążyła zauważyć, że Laurel schwyciła Natalie za łokieć i pociągnęła ją w kierun­ku fotela. Potem wycofała się. Nie chciała wtrącać się w nie swoje sprawy, ale była ciekawa, co wstąpiło w Laurel. Dla­czego teściowa zechciała zająć się Natalie? Annie wiedzia­ła, że ładna fryzura i delikatny makijaż zmienią to brzydkie kaczątko nie do poznania. Tylko po co? Żeby Natalie bar­dziej się podobała Neilowi? Annie, niezadowolona, pokręci­ła głową. Cóż jednak zrobić? To nie jej sprawa.

Max znalazł w “Słowniku dwudziestowiecznych autorów po­wieści kryminalnych i detektywistycznych" interesujące go nazwisko.


SPENCE, BURKĘ EDWARD. Amerykanin. Urodzony w Richmond w Wirginii, 9.03.1943 r. Studia wyższe. Podczas wojny w Wietnamie służył w armii. Zdemobilizowany w stop­niu podporucznika. Autor reklam: Nowy Jork, lata 1967-70. Od roku 1970 pisarz. Zmarł 4.12.1975 r. W ciqgu tych pięciu lat wszedł do grona najbardziej znanych amerykańskich auto­rów powieści sensacyjnych.


Dalej zamieszczono krótką listę książek Spence'a. Było ich sześć. Wszystkie wydał Pomeroy Park Press. Max naci­snął dzwonek, wzywając sekretarkę. Barb natychmiast odpowiedziała.

- Barb, musisz pojechać do księgarni. Potrzebna mi jest lista redaktorów prowadzących z Pomeroy Park Press.

Annie stała przed pokojem konferencyjnym B. Panel zaty­tułowany “Kryminały lat dziewięćdziesiątych - więcej i le­piej, czy coraz gorzej?" dobiegł końca. Rozległy się głośne brawa. Słuchaczy nie było zbyt wielu. Głównie księgarze i mało znani pisarze. Jedno krzesło na podium było puste. Annie zajrzała do programu. No tak. Derek Davis nie przyszedł. Dobrze, że Nathan Hiliman i Jane Casey z Millington Books nie sprawili zawodu. Annie zaczekała aż wszyscy, któ­rzy mieli jeszcze jakieś pytania, wyjdą, i podeszła do Hillmana.

- Panie Hillman, czy moglibyśmy porozmawiać? Pulchny redaktor naczelny spojrzał na nią zaczepnie. Ki­piał energią.

- O czym?

Annie nie wiedziała, jak zacząć. Musiała zaryzykować.

- O Pameli Gerrard... i o tym, co zrobił jej Neil Bledsoe.

- Dlaczego? - Hillman był oburzony.

- Zamierzam ujawnić prawdę o tym, kim jest Bledsoe.

Zostali sami w wielkim pokoju. Wszyscy już wyszli: jedni do baru, inni na kolejne panele, jeszcze inni wrócili do swo­ich pokoi.

Hiliman wzruszył ramionami.

- Po co? Pam nie żyje.

Annie milczała. Redaktor odwrócił się i zaczął chodzie tam i z powrotem.

- Pam... Chryste, Pam! Może jeśli pani o tym opowiem, przyniesie mi to trochę ulgi. Podobno wrzód powinno się naciąć i oczyścić z ropy, ale ja nigdy o tym nie rozmawiałem. Nawet z Derekiem. Nigdy z Derekiem. Był w szkole. Nie widział, co się działo z jego matką. Była jak srebro pokrywające się patyną. Kiedyś pełna blasku i piękna; potem pojawiła się ciemna plamka, która rosła i rosła, aż pokryła wszystko. - Hillman ciężko usiadł na krześle w ostatnim rzędzie i wyjął z kieszeni fajkę. Nie zapalił jej, tylko zapatrzył się na lśniącą główkę. - Może gdybym był “prawdziwym mężczyzną", takim, o jakim mówi Bledsoe, pojechałbym tam, siłą wpakował Pam do samochodu i zabrał ją, nic dopuszczając do najgorszego.

Annie nie miała dłużej siły patrzeć w pełne bólu oczy.

- Nie wiedziałem, że jest aż tak źle. Myślałem, że sama wybrała sobie los. Nie chciała mnie. - Od tej chwili mówił szeptem. Annie domyślała się, że z obawy, by nie zacząć szlochać. - Obydwoje zaczynaliśmy rozumieć, że między nami zrodziło się coś poważnego... i wtedy poznała Neila. - Hillman zacisnął dłoń na fajce, aż pobielały mu kostki. - W po­równaniu z nim jestem bardzo nieefektowny. Chodziliśmy razem do opery, na spacery, pewnego razu kochaliśmy się na plaży w Saint Lucia. Ale ja nie zabrałbym jej na spływ tra­twą po spienionych wodach Snake River, na wspinaczkę po skałach ani do Kanady, łowić łososie. - Odwrócił głowę. An­nie ledwie słyszała jego słowa: - Bardzo ją kochałem.

- Bledsoe... - Annie nie wiedziała, jak to powiedzieć, ale musiała spróbować. - Bledsoe ma w sobie coś pociągającego, nawet jeśli się wie, że jest człowiekiem godnym pogardy.

Hillman popatrzył na Annie. Oczy miał czerwone.

- Tak. Wiem. Powinienem się był wcześniej zorientować. Nie powinienem jej oddać. - Schował fajkę do kieszeni. - Nie wiedziałem, co się święci. Długo nie miałem od niej wiadomości. Przekazałem ją innemu redaktorowi. Chcia­łem zaoszczędzić sobie cierpienia. Ale Judi wszystko wi­działa. Pojechała do nich, do Stamford, porozmawiać o no­wej książce. Kiedy wróciła, przyszła prosto do mnie... i po­wiedziała, że Pam to jeden strzępek nerwów: jest gruba, bez makijażu i pije. Judi powiedziała, że nie dziwi jej to, bo ten śmieć nieustannie jej dokucza i wyśmiewa się z niej. Zadzwoniłem do Pam. Mogę przysiąc, że była trzeźwa. Powiedziałem jej wszystko: że ją kocham, że jest najwspanial­szą kobietą na ziemi, najlepszą pisarką, że wiem o jej cho­robie i zaraz do niej przyjadę i ją zabiorę. - Hillman wyglą­dał teraz żałośnie. - Jezu! Milutki pan Hillman zapowiada swoje przybycie. Dlaczego nie wsiadłem do samochodu i nie pojechałem tam natychmiast? Po co dzwoniłem? - Na jego twarzy odbiła się zgroza. - Kiedy przyjechałem, już nie żyła. Spadła ze schodów. Mówili, że była pijana. Tak mówili - ukrył twarz w dłoniach.


Max odsunął słuchawkę od ucha. Pełen złości głos i tak sły­chać było w całym pokoju.

- Jeszcze wam, skurwysyny, nie dość? Nie wystarcza wam, że Spence nie żyje? Chcecie czegoś jeszcze?

- Zgadzam się z panem - przerwał Max - ale czasy się zmieniły. Może uda nam się dobrać Bledsoe'owi do skóry, jeśli ujawnimy całą prawdę o Burke'u Spence. Nie przyszło to panu do głowy?


Annie poświęciła chwilę na każdy z popołudniowych paneli:

Odejść ze śmiechem na ustach - Peters, MacLeod, Hess i Cannell", “To nie lokaj - Millar, Du Maurier, Hintze i Muller" oraz “Brytyjczycy: Moyes, Cody, Porter i Caudwell". Przeszła się po plaży. Pytała w biurze wynajmu samocho­dów i rowerów. W końcu domyśliła się prawdy. Derek Davis musi być w swoim pokoju. W recepcji było pusto. Annie zaj­rzała do listy gości.

Drzwi windy otwierały się powoli. Annie zobaczyła przejeż­dżający korytarzem wózek sprzątaczki. Wyszła i skierowała się w przeciwną stronę niż wózek. Dopiero w połowie kory­tarza zrozumiała, co przed chwilą widziała. Okręciła się na pięcie i pobiegła z powrotem. Wózek stał przed drzwiami pokoju 315. Drzwi były zamknięte. A przecież pokojowe -prawdziwe pokojowe - nie zamykają za sobą drzwi pokoi, w których sprzątają.

Annie nacisnęła dzwonek. Kiedy drzwi się otworzyły, za­parto jej dech w piersiach. Henny miała na sobie sukienkę pokojówki i szary fartuszek.

- Co ty robisz? - warknęła Annie.

- Ćśś... Wejdź - zdenerwowała się Henny i wciągnęła An­nie do środka.

- O, nie. Nie dam się przyłapać na próbie włamania...

- Kto się włamuje? Zadzwoniłaś i pokojówka wpuściła cię do środka. Uspokój się. Słuchaj, nie udało mi się natra­fić na żadne informacje dotyczące Agathy Christie, oprócz jego ulotek. Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że wypociny Bledsoe'a znajdziesz w kompute­rze, u niego w domu. Henny, chodźmy stąd!

Annie pociągnęła przyjaciółkę za ramię, ale Henny wy­rwała się. Ciągle rozglądała się po pokoju. Korzystając z oka­zji, Annie poszła w jej ślady. Komendant Mitch Bushyhead, bohater Jean Hager, na pewno domyśliłby się wielu interesu­jących rzeczy, ale Annie widziała tylko zwykły pokój hotelo­wy, nie ujawniający osobowości aktualnego mieszkańca. Drzwi do sypialni były zamknięte. Przedpokój był taki sam, jak w apartamencie Annie i Maxa. Od pokoju oddzielała go piękna, żelazna krata. Na jasnych, wilklinowych meblach le­żały jaskrawe poduszki, a na stoliku torba pełna książek w miękkich oprawach. Na drugim, mniejszym stoliku, rów­nież leżała sterta książek z jednej serii. Spoglądając na okładki Annie domyśliła się, że kupiła je Kathryn Honeycutt. Dla Bledsoe'a nie byłyby interesujące. On woli Jima Thompsona i Jontahana Valina. Na podłodze, obok kanapy, leżał “New York Times". Na przyniesionym z kuchenki krze­śle suszył się czarno-pomarańczowy ręcznik kąpielowy.

- Żadnych rękopisów - mruknęła pod nosem Henny. - Tyl­ko blankiety wypełnione przez prenumeratorów jego pisma. Nieźle na tym zarobi. Co najmniej pięć tysięcy dolarów.

Pięć tysięcy za obietnicę obrzucenia błotem Agathy Christie. Annie przestąpiła z nogi na nogę. Henny węszy nie tu gdzie trzeba. Annie podeszła do drzwi.

- Jeśli masz trochę oleju w głowie - powiedziała nie­grzecznie - to też się stąd zmyjesz. Do zobaczenia.


Gdyby Derek Davis nie trzymał się futryny, zwaliłby się na podłogę. Był pijany. Patrzył na Annie podkrążonymi, za­mglonymi oczami. Nie poznawał jej. Włosy miał zmierzwio­ne. Nie ogolił się. Miał na sobie brudną, wymiętą koszulę i wymiętoszone spodnie. Był boso i śmierdział wódką.

- Tak?

- Derek, muszę z tobą porozmawiać. Derek zamrugał, zachwiał się, ale zdążył się przytrzymać drzwi.

- Tak?

- O Neilu Bledsoe i...

Twarz Dereka wykrzywił grymas. Do oczu napłynęły mu łzy. Odwrócił się, potknął, wpadł na krzesło, i wreszcie zwa­lił się na kanapę. Pochylił ramiona i zaczął szlochać.

Annie weszła za nim. Stanęła obok kanapy, spojrzała na chłopca i poczuła wzbierający gniew. Ile cierpienia może spowodować jeden człowiek?

- Derek! - odezwał się czyjś głos za plecami Annie. Odwróciła się. W otwartych drzwiach stała Fleur Calloway. Nie patrzyła na Annie, tylko na Dereka.

- Moja córka - powiedziała łamiącym się głosem - syn Pameli i ta młoda pisarka, Natalie Marlow - jej piękna twarz stężała. - Trzeba z tym skończyć!

Jej uroda nagle gdzieś zniknęła. Była surowa i obojętna jak anioł pomsty.




XIX


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Elinor Katharine Carlisle,

Niewinna czy morderczyni?


Wymykając się ukradkiem z hotelu, Annie pomyślała, że owoc zakazany rzeczywiście dobrze smakuje. Bo Annie po­winna być w hotelu. Wiedziała, że będzie musiała wrócić na rozpoczynający się o ósmej konkurs znajomości faktów związanych z życiem i twórczością Agathy Christie. Tylko Bóg jeden wie, do czego mogą się posunąć niektórzy ludzie.

Popołudnie było wolne. Uczestnicy konferencji mogli po­znawać okoliczne restauracje, żeby wieczorem wrócić i wziąć udział w konkursie.

Max towarzyszył żonie. Annie miała już dość swojej wspaniałej konferencji i cieszyła się, że w klubie golfowym nie będzie żadnego jej uczestnika.

Kiedy siedzieli z Maxem na tarasie i przeglądali kartę, wiał lekki wiatr, pachnący kwiatami. Daniem dnia była wo­łowina a la Wellington, jedna z ulubionych potraw Annie. Kto by się przejmował tym, że makaron i wołowina zawierają dużo cholesterolu? Annie nigdy nie dbała o właściwą dietę.

Nie mogła jednak zapomnieć o swoich zmartwieniach, Niechętnie dziubała mięso widelcem i nawet gęsty sos nie poprawił jej nastroju.

- Max, jak sądzisz, o co tu chodzi? Czy ktoś zabił Johna Bordera Stone'a dlatego, że to on był na dachu? Jeśli tak, to dlaczego zarejestrował się jako James Bentley? Kiedy pomyślę, w jaki sposób go zabito... narzędziem występują­cym w tej książce... przechodzą mnie zimne dreszcze. Może ktoś poczuł się urażony tym, że użył nazwiska bohatera z książki Christie? Dlaczego zameldował się pod tym na­zwiskiem?

- Może identyfikował się z tą postacią? Lubił go i...

- Kochanie, James Bentley nie lubił siebie samego; nikt go nie lubił.

Annie pokręciła głową, bezmyślnie włożyła do ust kawa­łek mięsa i nieoczekiwanie powiedziała:

- Cały czas mam wrażenie, że to wszystko jest jednak bardzo logiczne - popiła mięso winem. - Tasak do cukru! Max, to czyte szaleństwo. I peleryna lady Gwendolyn... To jeszcze głupsze.

- A może ktoś bardzo chce nas przekonać, że to był czyn szaleńca? Przecież miłośnicy powieści kryminalnej nie są całkiem zwykłymi szaleńcami.

Annie milczała. Zbyt dobrze pamiętała, co się działo pod­czas poszukiwania skarbu. Bała się dzisiejszego konkursu.

- Smutne jest to, że rozmawiałam ze wszystkimi.... - nie dokończyła zdania. Z Derekiem właściwie nie dało się rozmawiać. - Spotkałam się ze wszystkimi, którzy mieli powód, by nic lubić Bledsoe'a, i muszę ci powiedzieć, że oni wszy­scy nienawidzą go jak psa.

Annie odłożyła widelec i odsunęła talerz. W tej samej chwili do stolika podszedł szef sali.

- Pilili Dtirling, mam dla pani wiadomość.

Annie poczuła ból w piersiach. Szybko otworzyła kopertę.

- Kochani! - przeczytała na głos. - Wykorzystajcie te wol­ne chwile, bo czeku nas dużo ciężkiej pracy. Wyznaczyłam spo­tkanie w waszym pokoju na czwartek rano. Śniadanie już za­mówiłam. Ciao, lady Gwendolyn.

Annie spojrzała na męża zaskoczona.

- Jak ona nas tu znalazła?


Nathan Hiliman zatrzymał się przy schodkach przed po­dium, by przepuść Fleur Calloway i właścicielkę księgarni z Honolulu, Sherry Wilson. Fleur Calloway zatrzymała się w połowie schodów, zawahała, ale po chwili uniosła głowę i poszła dalej.

Neil Bledsoe z pierwszego rzędu obserwował każdy jej ruch. Jego ciotka, Kathryn Honeycutt, rzuciła mu ukradko­we spojrzenie i westchnęła. Potem poprawiła okulary na nosie i odsunęła się od Bledsoe'a. Annie ruszyła w ich kie­runku, ale Max ją powstrzymał.

- On na to liczy, Annie.

Max miał rację. Gdyby Bledsoe został wykluczony z udziału w konkursie wiedzy o Agacie Christie, wykorzy­stałby to do swoich celów. Annie zbyt późno pomyślała, że powinna znaleźć kogoś, kto zastąpiłby Fleur. Bledsoe nie zamierzał zostawić jej w spokoju. Annie była pełna podziwu dla pisarki, która, przechyliwszy głowę, żeby le­piej słyszeć słowa pani Wilson, zachowywała się tak, jak­by ze szczerą radością oczekiwała rozmowy z publicznoś­cią.

Lady Gwendolyn również wszystko widziała. Przez długą chwilę z obrzydzeniem przyglądała się Bledsoe'owi.

- Brak manier świadczy o złym sercu - powiedziała swo­im arystokratycznym, donośnym głosem, siadając w pierw­szym rzędzie obok Annie.

Bledsoe wszędzie, gdzie się pojawił, przynosił nieszczę­ście. Margo Wright usiadła z tyłu i uparcie patrzyła na sie­dzących na podium. Była świadoma obecności Bledsoe'a. Można się było tego domyślić, patrząc na jej pozbawioną wyrazu twarz i nienaturalnie wyprostowane ramiona.

Victoria Shaw siedziała kilka rzędów za Bledsoe'em. Rzucała krytykowi pełne gniewu spojrzenia. Było oczywi­ste, że go nienawidzi.

Nathan Hillman i Fleur Calloway, siedząc na podium, omijali wzrokiem pierwszy rząd.

Annie obejrzała się do tyłu. Nigdzie nie widziała Dereka Davisa. Całe szczęście. Młody publicysta z pewnością nie zdążył jeszcze wytrzeźwieć. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Annie znów spojrzała na podium. Tak, zawodnicy amatorzy też już przyszli. O Boże, są i sześćdziesięciopięcioletnie bliźniaczki z Minneapolis, Ursula i Selina Matheson! Ostatnie spotkanie nauczyło Annie szacunku dla nich. Był też Ivan Lungard, księgarz z Provo w Utah.

Wolnych miejsc było coraz mniej. Annie zauważyła, że Bledsoe odsyła z kwitkiem tych, którzy pytają, czy miejsce obok niego jest wolne. Chwilę przed rozpoczęciem do Bled­soe’a podeszła jakaś kobieta. Miała na sobie niebiesko-czarne jedwabne spodnie, jedwabną bluzkę, czerwony szal za­rzucony na ramiona i oryginalny pasek ze srebrnych musze­lek.

- Zajęte - warknął Bledsoe.

- Neil.

Nawet głos miała inny: niższy, dźwięczniejszy.

Annie i Bledsoe w tej samej chwili uświadomili sobie prawdę. Annie szturchnęła Maxa.

- Rety! Spójrz na Natalie!

Bledsoe nie mógł oderwać oczu od pisarki, odmienionej jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kasztanowe włosy falą spływały na ramiona. Delikatny makijaż podkre­ślili błyszczące ciemne oczy i wydatne kości policzkowe.

Natalie, onieśmielona, czekała na słowa pochwały. Na twarz, krytyka wypełzł niemiły grymas.

- Klo cię tak urządził? Ten gówniarz Derek?

Kathryn Honeycutt jęknęła i zakryła usta dłonią. Nata­lie najpierw się zaczerwieniła, potem pobladła. W jej oczach błysnął gniew. Annie poderwała się na równe nogi i stanęła przy niej.

- Pięknie wyglądasz - powiedziała. Była wściekła. - Cu­downie.

Pisarka nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i wybie­gła na korytarz.

- Nigdy nie spotkałam kogoś tak wstrętnego jak pan. Ucieszyłabym się, gdyby pana w końcu zamordowano - po­wiedziała Annie z wściekłością. Zbyt późno uświadomiła so­bie, że siedzący obok (a wśród nich ruda, którą zdyskwalifi­kowała podczas poszukiwania skarbu) przysłuchują się wszystkiemu z uwagą, mimo że udają głuchych. Była jednak tak zła, że to jej nie powstrzymało.

- Chciałabym, żeby któryś z tych szalonych morderców, którymi tak się pan interesuje, zamknął pana na ciemnym poddaszu i pociął na kawałki, nagrywając na taśmę magne­tofonową pańskie wrzaski. Ciekawe, jak byś się wtedy za­chował, prawdziwy mężczyzno!

Miała mu jeszcze wiele do powiedzenia, ale nagle uświa­domiła sobie, że jej słowa sprawiają Bledsoe'owi przyjem­ność. W jego chciwych oczach widać było zadowolenie, na ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. Do diabła - pomyśla­ła Annie - nie będę go dłużej zabawiać. Odwróciła się i za­wołała do Maxa:

- Zaraz wracam!

Wybiegła na korytarz, potrącając wchodzących do sali. Za­częła się rozglądać za Natalie Marlow, ale nigdzie jej nie było.

Równo z wybiciem ósmej do mikrofonu podeszła Henny.

- Witam państwa na konkursie wiedzy o Agacie Christie. Walczyć ze sobą będą zawodowcy i amatorzy. Kto wie wię­cej o Agacie i jej książkach? Dzisiaj poznamy odpowiedź na to pytanie.

Przedstawiła zawodowców (głośne brawa) i amatorów (wiwaty i brawa). Wyjaśniła zasady. Ten, kto pierwszy naciśnie dzwonek i udzieli prawidłowej odpowiedzi, otrzymuje dwadzieścia pięć punktów i pytanie dodatkowe.

Annie pociągnęła Maxa za rękaw.

- Posłuchaj, jeśli ten drań będzie próbował zepsuć wie­czór, wyrzucimy go stąd.

- Dobrze.

Annie nie mogła się uspokoić. Nie chciała medytować (zdaniem Laurel jest to doskonałe lekarstwo na wszelkie zmartwienia). Max też robił, co mógł, ale bez powodzenia. Annie była wściekła. Miała do siebie pretensje. Powinni szybciej wybiec za Natalie... Minęło dużo czasu, zanim poczuła, że policzki już ją mniej pieką, i zaczęła zwracać uwa­gę na to, co się działo na sali.

Henny była doskonała. Szybko ucinała wszystkie spory. Ingrid zapisywała wyniki na tablicy. Amatorzy i zawodowcy walczyli równo, aż w końcu amatorzy potknęli się na pyta­niu dotyczącym Ariadny Oliver. Zawodowcy byli lepsi: pani Oliver tylko raz pojawiła się bez Poirota, w “Tajemnicy Bla­dego Konia".

Na pytanie dodatkowe odpowiadała Fleur.

- Skąd wziął się ten tytuł?

- Z szóstego rozdziału, ósmego wersetu Apokalipsy świę­tego Jana: “I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzą­cego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła..." - powie­działa. - “Tajemnica Bladego Konia" to wspaniała książka. Agatha Christie uważała, że jedna z najlepszych. To była jej sześćdziesiąta siódma książka. Kiedy o tym myślę, czuję się zawstydzona.

Wielbiciele Fleur przerwali jej brawami. Bledsoe poka­zał kciukiem w dół i gwizdnął. Publiczność zaszemrała obu­rzona. Henny przekrzyczała wszystkich.

- Kogo George Burton poprosił o radę, kiedy dostał dwa anonimy w sprawie śmierci swojej żony, Rosemary?

Siostry Matheson, Ursula i Selina, obie w czapeczkach w stylu Sherlocka Holmesa, jednocześnie nacisnęły dzwo­nek i razem odpowiedziały:

- Pułkownika Race'a.

Ingrid dopisała punkty. Teraz amatorzy mieli ich 250, a zawodowcy 275.

Siostry udzieliły prawidłowej odpowiedzi na dodatkowe pytanie. Ogłaszającym się w “Timesie" detektywem od spraw sercowych, niosącym pomoc nieszczęśliwym, był Parker Pyne. Potem zawodowcy wyrównali wynik, odgadując, że narkotyczną, niechlujną kulturę lat sześćdziesiątych Agatha Christie przedstawiła w “Trzeciej lokatorce".

Konkurs zakończył się wynikiem 325:325.

- Zwycięzcą i mistrzem wiedzy o Agacie Christie zosta­nie ten, kto odpowie na ostatnie pytanie! - Henny umiejęt­nie podgrzewała emocje. - Pytanie za pięćdziesiąt punktów­: jak nazywał się pewien bogaty, kapryśny starzec, który po swojej śmierci...

Zadźwięczały dzwonki sióstr Matheson.

- Jason Rafiel z “Przeznaczenia"! - zawołały jednocześnie.

- Dobrze! - Henny pomachała nad głową trzema koper­tami. - Każdy członek zwycięskiej drużyny otrzymuje na­grodę specjalną: zaproszenie na wycieczkę po pięciu domach w naszej okolicy, które cieszą się sławą nawiedzanych przez duchy.

- Nawiedzone domy. - Bledsoe powiedział to tak głośno, że nie zagłuszył go hałas odsuwanych krzeseł i ożywione rozmowy. - Dla kogoś, kto mieszka w takim domu, pewnie nie jest to zabawne.

Siedzący blisko krytyka zainteresowali się jego słowami. Jedna z sióstr Matheson stanęła na skraju podium.

- Pan mieszka w nawiedzonym domu? Proszę nam o tym opowiedzieć!

- W każdy sobotni wieczór słychać w domu przerażający krzyk.

- Czyj? - dopytywała się podniecona bliźniaczka. Zanim jeszcze Bledsoe otworzył usta, Annie wiedziała, co powie, ale nie zdążyła go uciszyć.

Kathryn Honeycutt też się domyśliła, co knuje Bledsoe. Uniosła obie ręce, jakby chciała go powstrzymać.

- Mojej drugiej żony, Pameli. Spadła ze schodów i złama­ła sobie koronę... chciałem powiedzieć: kark... o dziesiątej w nocy. Czekała na kogoś. - Bledsoe spojrzał na stojącego na podium Nathana Hilimana. - Gliny uznały, że zbyt się spieszyła na spotkanie z kochankiem. Teraz po Pameli zo­stał tylko ten upiorny krzyk w sobotnie noce. Dobrze na tym wyszedłem.

Słuchający go ludzie byli skonsternowani. Nie wiedzieli, czy powini wyrażać współczucie, czy raczej śmiać się z jego słów. Jeśli mówił prawdę, to historia była bardzo tragiczna. Ale opowiadał o tym takim tonem...

Kathryn Honeycutt miała oczy pełne łez. Broda jej drża­ła. W tej chwili nie przypominała już panny Marple. Raczej biedną Doiły Bantry, zaniepokojoną plotkami, które po znalezieniu w bibliotece ciała zamordowanej blondynki, uczy­niły z jej kochanego Artura mordercę i rozpustnika.

- Neil, Neil... Do głowy by mi nie przyszło, że potrafisz być tak okrutny. Mam dość! Wszystko zepsułeś. Jutro wra­cam do domu. - Kathryn odwróciła się od niego, zapłakana.

Lady Gwendolyn ruszyła ku nim. Ludzie rozstępowali się przed nią. Angielka uniosła dłoń. Na pulchnym palcu bły­snął szafir, kiedy zamachnęła się i uderzyła Bledsoe'a w pierś. Jej głos słychać było w całej sali.

- Zapamiętaj sobie, młody człowieku, że Pan Bóg niery­chliwy, ale sprawiedliwy.

- Nie dziwię się, że ludzie mają ochotę go zabić! - zawołała Annie. - Jeśli będzie tak dalej, możliwe, że ja również do nich dołączę.

Ciężko opadła na wiklinowe krzesełko i utkwiła bezmyśl­ne spojrzenie na leżących na stoliku dwóch folderach w nie­bieskich okładkach.

- Kolejny atak lady Gwendolyn - mruknęła do siebie. Wzieła folder do ręki. - Jak mi Bóg miły, gdyby chodziło tyl­ko o Bledsoe'a, nie kiwnęłabym jednym palcem, żeby po­móc złapać tego, kto chce go zabić.

Zajrzała do folderu. Z fotografii patrzył na nią John Border Stone. Annie przygryzła usta. Stone miał pulchne po­liczki i zawadiacki uśmiech. Nie, teraz już nie chodzi tylko o Bledsoe'a.

- Czas zabrać się do roboty - podsumowała zwięźle swoje rozmyślania i zaczęła przeglądać biografię Bledsoe'a. Max przytulił policzek do jej karku.

- Cały czas tylko pracujemy. Nie ma ani chwili na przy­jemności.

Aiinir pokręciła głową.

- Max, musimy to przeczytać, zanim...

Max położył dłonie na jej ramionach. Annie dzielnie pró­bowała utrzymać folder w dłoni. Obowiązek przede wszyst­kim. Ale miłość również jest ważna. Folder spadł na podłogę.


Annie nie lubiła budzić się o piątej rano, ale Max uparcie ściągał z niej kołdrę.

- Annie! Lady Gwendolyn już dzwoniła. Za pół godziny wszyscy się tu zejdą.

- Hmmm...

- Annie, nie przeczytaliśmy biografii.

Annie była tak śpiąca, że nie chciało się jej przypomi­nać, czyja to wina.

Piętnaście minut później, po dwóch filiżankach kawy, szklance soku owocowego i zbyt krótkim prysznicu, była przytomna na tyle, że mogła się uśmiechnąć do chłopca, który przyniósł śniadanie. Za nim stała grupa podnieco­nych detektywów-amatorów.

Śniadanie wyglądało wyśmienicie. Annie ze szczególną uwagą przyglądała się jednemu daniu.

- To kedgeree - powiedziała jakby od niechcenia Laurel.

- Co?

- Mówię przecież, że kedgeree. - Laurel, mówiąca z bry­tyjskim akcentem, do tego przed śniadaniem, przyprawiała Annie o mdłości. - Wędzona ryba, jaja na twardo i ryż. Wspomnienie czasów kolonialnych - jej ciemnoniebieskie oczy otworzyły się szeroko. - To potrawa indyjska. - Laurel nałożyła sobie pełny talerz. Annie pomyślała z nadzieją, że teściowa dostanie niestrawności.

Trzeba jednak przyznać, że każdy mógł znaleźć coś dla sie­bie. Annie wybrała pomidory z grilla, francuskie tosty z mali­nami i śmietaną oraz podsmażaną kiełbasę. Nawet jeśli komuś taki wybór wydał się dziwny, jej to wcale nie peszyło. O piątej rano zarówno ciało, jak i umysł potrzebują wsparcia.

Lady Gwendolyn uśmiechała się, patrząc na pełne tale­rze. Sama nałożyła sobie złocistobrązowe naleśniki. Patrząc na nie, Annie pomyślała, że chyba jednak pomyliła się w doborze potraw. Nie miała natomiast najmniejszej ocho­ty na ciemnobursztynową herbatę, którą lady Gwendolyn najwyraźniej bardzo lubiła.

Annie była ciekawa, dlaczego lady Gwendolyn i Laurel włożyły spodnie khaki, stosowne na safari w Rodezji (obec­nie: Zambia i Zimbabwe), ale nie pasujące do eleganckiego hotelu. Lady Gwendolyn zajęła przy stole honorowe miej­sce. Laurel usiadła obok niej, ale najpierw położyła przy każdym talerzu błękitny folder. Popijając herbatę, lady Gwendolyn wzięła folder do ręki i otworzyła go na pierw­szej strome. Laurel wyjęła z kieszeni małe jasnoniebieskie okulary i włożyła je na nos. Jeśli - pomyślała Annie - chcia­ła dodać sobie powagi, to nie udało się jej. Teraz jeszcze bardziej przypominała elfa.

Annie usiadła obok Henny, naprzeciw Maxa. Henny - co Annie stwierdziła z prawdziwą przyjemnością - znowu była sobą. Ubrała się w elegancki bladoźółty dres. Na głowie miała perkalową opaskę.

- Bledsoe - powiedziała w zamyśleniu lady Gwendolyn. Jej oczy przesuwały się powoli po siedzących przy stole. - Jaką rolę odgrywa w naszym dramacie? Czarnego charakte­ru? Ofiary? Zasłony dymnej? Nie wolno nam zapominać o świętej pamięci Johnie Borderze Stone, podającym się za Jamesa Bentleya. Dlaczego Stone został zamordowany? Czy w sobotni wieczór przed księgarnią widział więcej, niż przyznał? Czy był na dachu w chwili, kiedy spadł wazon? Co chciał powiedzieć Annie? Czy istnieje jakiś związek między Stone'em, a którymś z podejrzanych? A może śmierć Stone'a nie ma nic wspólnego z atakami na Bledsoe'a? - Pulchna dłoń poprawiła wysuwającą się z włosów szpilkę. Mimo to pleciony kok nadal wyglądał niezbyt porządnie. Trudno się temu dziwić o tak wczesnej porze. Lady Gwendolyn uśmiechneła się życzliwie. - Nie wolno nam zbytnio polegać na własnych hipotezach. Nie wiemy nawet, jak prowadzić poszukiwania. Musimy szukać tego, co kryje się pod powierzchnią niepokojących wydarzeń. Bo coś się dzieje; coś, o czym jeszcze nie wiemy. Co mamy robić?

Zdaniem Annie, nawet tak wspaniałe śniadanie nie było usprawiedliwieniem dla tak wczesnej pobudki. Nie miała siły nawet ziewnąć, a co dopiero wnieść do dyskusji swój wkład. Na szczęście lady Gwendolyn kiwnęła głową i sama odpowiedziała na swoje pytanie.

- Powinniśmy lepiej poznać podejrzanych. Jak myśliwi na polowaniu, możemy szukać tropu naszej zwierzyny. Oto - po­wiedziała, unosząc do góry błękitny folder - owoc naszych poszukiwań. - Dała znak Maxowi. - Proszę o pierwszy raport.

Annie nie słuchała męża. O życiu Bledsoe'a wiedziała wystarczająco wiele. Całą uwagę poświęciła przepysznemu tostowi. Potem zaczęła myśleć. Jest czwartek rano... wcze­śnie rano, jeszcze nie zaczęło świtać. Wazon spadł we wto­rek przed południem. We wtorek wieczorem razem z lady Gwendolyn znalazły ciało Johna Bordera Stone'a alias Jamesa Bentleya. Czy to ważne, że wazon spadł rano, a Stone został zamordowany wieczorem tego samego dnia? Annie zapisała to pytanie na kartce, którą ktoś przezornie dołą­czył do folderu.

Max doczytał życiorys Bledsoe'a do końca. Przerzucił kil­ka kartek.

- Te informacje otrzymałem wczoraj późnym popołu­dniem. Dotyczą początków “Mam broń, będę podróżował". Wiążą się one z lipną firmą o nazwie Stowarzyszenie Everest. Firma ta podawała, jako swój, adres domu będącego własnością Burke'a Spence'a. Spence napisał sześć książek i zarobił na nich ponad pięć milionów dolarów. Czytali go głównie mężczyźni. Bohater jego książek, Mick Bolt, praco­wał w Port Arthur w Teksasie. Nosił kolta kaliber 38, lubił grać w rugby i w każdym okolicznym mieście miał kobietę. Co kilka stron brał udział w śmiertelnej walce albo odda­wał się uciechom seksualnym. Spence był silnym mężczy­zną. W czasach szkolnych był członkiem drużyny futbolo­wej, ale nie grał czysto. W przeciwieństwie do stworzonego przez siebie detektywa, nie lubił kobiet. Wolał krzepkich mężczyzn. Zdaniem pracownika pewnego wydawnictwa, pragnącego zachować anonimowość, Spence miał licznych kochanków. Popełnił jednak błąd: zainteresował się Bledsoe'em. Mój rozmówca był przekonany, że Bledsoe odwza­jemniał sympatię. Potem jednak wynajął prywatnego de­tektywa, dowiedział się wszystkiego o licznych znajomo­ściach Spence'a i zagroził, że poda prawdę do publicznej wiadomości. Spence zapłacił mu pół miliona. Bledsoe zaczął wydawać swoją gazetę. Po pewnym czasie opublikował w niej artykuł pod tytułem “Pisarz uchodzący za prawdzi­wego mężczyznę przynosi wstyd swojemu zawodowi". Dwa dni później Spence strzelił sobie w łeb.

- To straszne! - wyrwało się Annie.

- To szatańskie - stwierdziła lady Gwendolyn.

Henny wzruszyła ramionami.

- Nic nowego. Obleśny typ.

- Tak - powiedziała Annie - obleśny.

I opowiedziała o Jaime, córce Fleur Calloway.

- Boże - jęknęła Henny. - Teraz rozumiem pewne fakty, które dotąd zdawały się niewytłumaczalne.

Przewróciła kilka kartek w folderze, chrząknęła i prze­czytała:

- Fleur Romney Calloway urodziła się w 1935 roku w Bogaloosa w Luizjanie, jako najmłodsze z pięciorga dzieci. Miała samych braci. Ojciec był właścicielem niewielkiego banku, matka miała naturę artystyczną. Wychowała się na plantacji, w Romney Hall, na skraju moczarów. Doskonale jeździła konno, łowiła ryby i pływała łódką. Ukończyła szko­łę Randolph Macon i studia anglistyczne na Uniwersytecie Mississippi. Zaraz po studiach wyszła za mąż za Jacka Callowaya, byłego obrońcę, pomocnika trenera. Rozeszli się trzy lata później, tuż po narodzinach ich córki, Jaime Noel, w 1960 roku. Już nigdy nie wyszła za mąż. Wróciła do Lu­izjany i zamieszkała na niewielkiej farmie, zwanej Strawberry Hill. Pierwsza powieść, “Śmierci, moja sisotro", ukazała się w 1964 roku i została nagrodzona Edgarem jako najlepsza powieść sensacyjna roku. W latach 1964-1978 Fleur napisała siedem powieści. Wszystkie zostały dobrze przyjęte (oczywiście nie przez Bledsoe'a i kilku innych kry­tyków, nie cierpiących kobiet). Potem zamilkła. Wcześniej była bardzo aktywna społecznie. - Henny przerwała, żeby napić się kawy (całe szczęście, że nie herbaty - ucieszyła się Annie). - Jej znajoma, właścicielka księgarni, powie­działa: “To urocza kobieta. Uprzejma i pełna ciepła. Co się z nią stało po śmierci córki! Zamknęła się w domu i rzadko kiedy wychodzi. Większość ludzi z miasteczka już jej nie zna. Tylko słyszeli o pięknej, samotnej pani mieszkającej w Strawberry Hill. Latem mój wnuk pracuje na cmentarzu. Mówi, że przychodzi tam codziennie o zmierzchu, przynosi na grób córki świeże róże i siedzi bardzo długo. To smutne, że dzieci nie wiedzą, jak bardzo są kochane; a potem jest już za późno. Nikt nie mógł uwierzyć, że Jaime sama skoczy­ła z tego mostu. Zresztą, co ona robiła w Nowym Jorku? Ludzie, jak to ludzie, opowiadają różne historie". - Henny przewróciła kartkę. - Najbliższa przyjaciółka Jaime wspo­mina: “Dzieciństwo w Strawberry Hill było cudowne. Całe lato chodziłyśmy boso. Urządzałyśmy pikniki nad jeziorem. Raz zdarzyły się takie wakacje, kiedy ciągle padało i mało wychodziłyśmy z domu. Mama Jaime opowiadała nam o swoim dzieciństwie i o tym, jak psociła ze swoimi braćmi. Raz jej brat, Alex, przyniósł na religię ropuchę, co wywoła­ło straszny zamęt. Śmiałyśmy się do łez. Rok później Jaime nie żyła". Mówi agentka literacka Fleur, Evan Parker: “Pewnie, że próbowałam. Ale Fleur mówi, że nie może pi­sać. Nie wiem, czy z żalu, czy z powodu wyrzutów sumienia. Naprawdę nie wiem. Ale w każdej chwili jestem gotowa sprzedać jej książkę". Wieloletnia przyjaciółka Fleur, Consuelo Magrane: “Fleur? Zawsze miała wielkie serce, ale po śmierci Jaime popadła w odrętwienie". - Henny poprawiła okulary. - Uważam - powiedziała - że w piekle powinni przygotować dla Bledsoe'a specjalne miejsce.

- To samo powiedziała Emma Clyde - przypomniała so­bie Annie.

- No właśnie, Emma Clyde... - Lady Gwendolyn spojrza­ła na Annie. - Jej biografię zdobyłam bez trudu, ponieważ została sporządzona wcześniej, również dla potrzeb śledz­twa.

Znalazła właściwą stronę i zaczęła czytać informacje do­tyczące kariery literackiej Emmy.

- Jest autorką siedemdziesięciu sześciu powieści sensa­cyjnych...

- Siedemdziesięciu dziewięciu - poprawiła Annie. - Osiemdziesiąta, “Zaśpiewaj pieśń smutku", ukaże się w październiku.

- Hm, Emma otrzymała dwa Edgary i tytuł Grand Ma­ster - Lady Gwendolyn pokiwała głową. - Ja również otrzy­małam Edgara. Jednego. - Czy to tylko złudzenie, czy też w jej głosie rzeczywiście zabrzmiała uraza? - Mnie nie przyznano tytułu Grand Master. - Ton tej wypowiedzi pozwalał się domyślać, że jest to tylko kwestią czasu.

Słuchając lady Gwendolyn, Annie potakująco kiwała głową. Wiedziała wszystko o znanej pisarce, bogatszej od innych pisarzy twórczyni postaci Marigold Rembrandt. Jej siedemdziesiąta dziewiąta książka, “Uśmiechnięta czasz­ka", wyszła drukiem pół roku temu. Emma jest kompetent­ną, pełną energii, władczą kobietą. Podczas drugiej wojny światowej pracowała jako pielęgniarka. Krótko była żoną pewnego mężczyzny z Tennessee. Poznała go w drodze po­wrotnej z Afryki. Szybko wyszła drugi raz za mąż, ale nie­zbyt długo pozostała mężatką. Jej mąż zmarł (niektórzy są­dzili, że został zamordowany), w niejasnych okolicznościach wypadł za rufę jachtu “Marigold's Pleasure" i utonął. Em­ma nie była zadowolona, kiedy się dowiedziała, że mąż ją zdradzał. Twarda kobieta. Bez trudności potrafiłaby wymy­ślić podstępny plan zgładzenia niewygodnego człowieka, ale przecież nie po to, żeby ułatwić życie przyjaciółce. Ża­den pisarz nie zabijałby też krytyka tylko z tego powodu, że był przez niego niepochlebnie oceniany. (Tego Annie nie była pewna. Biorąc pod uwagę to, co usłyszała w trakcie konfrrencji, wcale nie była tego pewna.)

- To wspaniała pisarka - westchnęła Laurel, bawiąc się guzikiem przy koszuli khaki. - Sprzeczności! W każdym z nas tkwią sprzeczności. Rzecz jasna, wokół Emmy unosi się aura tajemniczości i niepewności. Rozumiem też, dla­czego Henny mówiła tak o Neilu Bledsoe. Pozwólcie jed­nak, ze powiem wam, czego ja się dowiedziałam. - Przewró­ciła kilka kartek. - Zacznijmy od Dereka. Derek Davis urodził się w 1964 roku w Springfieid, w stanie Illinois. Jego ojcem był Donald Davis, księgowy, a matką Pamela Gerrard Davis, pisarka. Rodzice rozwiedli się w 1981 roku. Rok póź­niej Parnela poznała w biurze swojej agentki literackiej Bledsoe'a. Po kilku tygodniach znajomości pobrali się - Laurel uniosła swoją uroczą główkę. - W starym piecu dia­beł pali - wyjaśniła.

- Stare powiedzenia często się sprawdzają! - zgodziła się z nią lady Gwendolyn.

Annie stłumiła chichot. Trzecim mężem Laurel był wło­ski kierowca rajdowy, Roderigo. Wyszła za niego po dwóch tygodniach znajomości.

Laurel z uśmiechem czytała dalej.

- To było trudne dla Dereka. Bledsoe gardził pasierbem. Mówił, że Derek jest babą, bo chłopak lubił poezję i malar­stwo. Na studiach szło mu różnie. Z angielskiego i rysunków był doskonały, z matematyką i innymi przedmiotami ścisły­mi ledwie sobie radził. To nie była uczelnia o bardzo wyso­kim poziomie. W ostatnim roku nauki jego matka spadła ze schodów i zmarła. Trzy tygodnie później Derek zrezygnował xe szkoły. Jego kolega z akademika. Bili Elliott, powiedział:

Po śmierci matki Derek zwariował. Zawsze sporo pił, ale przecież nie więcej niż inni. Potem przestał chodzić na zaję­cia i właściwie nie trzeźwiał. Ale nasz dziekan to swój gość. Rozumiał, co się dzieje, i zawiesił Dereka na jeden semestr. Derek powtarzał, że jego ojczym zabił matkę. Nie wiem, jak to było. Może miał rację. Kilka razy byłem z Derekiem w je­go domu. Ten facet to rzeczywiście jakiś dureń. Bił matkę Dereka. A ona codziennie piła. Może rzeczywiście spadła ze schodów? Kto wie?"

Annie wiedziała, jak trudno pogodzić się ze śmiercią matki. O ileż trudniej, jeśli jest się przekonanym, że winę za tę śmierć ponosi druga osoba? Może Derek miał wyrzuty sumienia, że nie było go w domu i nie obronił matki przed ojczymem?

- Biedny Derek - powiedziała.

Laurel spojrzała na nią ciepło i Annie znów sobie przy­pomniała, dlaczego mimo wszystko lubi swoją teściową.

- Bardzo przykra historia - ciągnęła Laurel. - Na pogrzeb matki Derek przyszedł pijany. Chciał pobić Bledsoe'a. Mu­siano go wyprowadzić. Potem wszyscy stracili go z oczu. Kil­ka miesięcy później wydawca jego matki, Nathan Hillman, odszukał go na ulicach Chicago. W testamencie spisanym od­ręcznie tydzień przed śmiercią, Pamela Gerrard Davis zapi­sała wszystko swojemu mężowi z zastrzeżeniem, że musi on zaspokoić potrzeby Dereka. Z tego, co wiem, chłopak nie do­stał od ojczyma złamanego grosza. Za pieniądze Pameli Bledsoe wydawał “Złe ulice", ale większość majątku przegrał w karty. Na szczęście - powiedziała Laurel nieco pogodniej­szym tonem - Hillman zapłacił za ostatni semestr studiów. Derek dokończył naukę i przeprowadził się do Nowego Jor­ku. Tam poszedł na kurs dla pracowników wydawnictw i pod­jął pracę w Hillman House. - Laurel zdjęła okulary i przypo­mniała słuchaczom: - To oni wydawali książki jego matki. Derek okazał się dobrym pracownikiem. Ostatnio awansował i dostał podwyżkę. Od kilku miesięcy okazywał zainteresowa­nie wschodzącej gwiazdce Hillman House, Natalie Marlow. - Laurel westchnęła. - Nie pił, zaczął dopiero tutaj, kiedy w drogę wszedł mu Bledsoe. - Laurel wrzuciła okulary do wielkiej kieszeni w spodniach. - Teraz odegram rolę adwoka­ta diabla. Pomagałam Maxowi badać niektóre szczegóły z ży­cia Bledsoe'a. Skontaktowałam się z jego dawnym przyjacie­lem, Taylorem Grahamem.

Słysząc to nazwisko, Annie napięła wszystkie mięśnie.

- Graham jest wspaniały! Najlepszy detektyw od czasów Chandlera. Jest niezrównany. I bardzo sympatyczny. Podpi­sywał swoje książki w “Śmierci na żądanie". Wszyscy byli nim oczarowani. - Nagle uśmiech znikł z jej ust. - Jest przy­jacielem Bledsoe'a? - Nie mogła uwierzyć.

Laurel spojrzała na nią z lekkim wyrzutem.

- Każdego trzeba oceniać sprawiedliwie. Nawet Neil Bledsoe nie jest całkiem zły.

- Hitler kochał dzieci i psy. I co z tego? Oczywiście aryj­skie dzieci - mruknęła w odpowiedzi Annie.

Uciszyło ją spojrzenie niebieskich oczu siedzącej po dru­giej stronie stołu pisarki. Ucieszyła się jednak, kiedy Hen­ny pokazała gestem, że jest po jej stronie.

- Swego czasu Bledsoe był agentem Grahama. Graham powiedział: “Neil to śmieszny facet. Dla przyjaciela jest go­tów zrobić wszystko. Nie chciałbym mieć w nim wroga. On ciągle stara się udowodnić, że jest najlepszy. Nie daje sobie czasu na odpoczynek. Ale przy pokerze jest bardzo zabaw­ny. Grając z nim, można stracić wszystkie pieniądze. Jest odważny. Kiedyś spływaliśmy razem rzeką. Patrząc na to, co wyprawiał, można było osiwieć ze strachu. Zawsze litował się nad sobą. Jego pierwsza żona puszczała się. Druga piła. Jego najlepszym przyjacielem był pies, owczarek niemiec­ki. Biegali razem po Central Parku. Neil biegał latem i zi­mą. Nie zważał ani na mrozy, ani na upały. Willie zawsze biegał razem z nim. Pewnego razu było wyjątkowo upalnie. Powietrze było wilgotne. Willie dostał udaru cieplnego. Neil zaniósł go do domu na rękach. Płakał nad nim cały dzień. Nigdy więcej nie spotkałem go w parku".

- Szkoda, że nie zostawił odrobiny swojej miłości dla lu­dzi - zauważyła Henny.

- To bardzo interesujące - stwierdziła lady Gwendolyn. -Wiele o nim mówi. Powinniśmy pamiętać, że między zwie­rzęciem a jego panem istnieje szczególna więź. Prawdopo­dobnie Bledsoe litował się nad sobą, a nie nad zwierzęciem. Nadszedł czas na najważniejsze, decydujące informacje. Dziwi mnie, że dotąd nikt o to nie pytał.

Popatrzyła na otaczające ją twarze i lekko pokręciła gło­wą (kok zachwiał się, ale nie rozleciał). Annie przyszło do głowy, że lady Gwendolyn jest niezadowolona. Może przypo­mniały się jej czasy drugiej wojny światowej, kiedy miała do pomocy lepszych wywiadowców niż ta garstka wielbicie­li Christie? Cóż, trzeba sobie radzić z tym, co jest.

- Ofiara - powiedziała z chytrym uśmiechem lady Gwendolyn. - A więc, moi drodzy, o tym człowieku można by wie­le powiedzieć.



XX


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


W samolocie żywa osa latała,

Lecz śmieć zadała ,maleńka strzała


- Muszę przyznać - mówiła z powagą lady Gwendolyn - że od naszych informatorów dowiedzieliśmy się wielu istot­nych faktów. - Obdarzyła zebranych promiennym uśmie­chem. Laurel miała taką minę, jakby odznaczono ją za wa­leczność na polu bitwy. Max w zamyśleniu skubał koniu­szek ucha. Henny wzruszyła tylko ramionami. - Oczywiście jestem świadoma, że ludzie zawodowo zajmujący się powie­ścią kryminalną znają się między sobą. Stanowią przecież dość niewielką grupkę. Mimo to wydaje mi się ważne, że za­mordowany znał Bledsoe'a, Wright, Hillmana i Davisa. To powinno nam dać do myślenia. - Zanim ktokolwiek zdążył przemyśleć tę uwagę, lady Gwendolyn dodała: - Wypada przypomnieć maksymę Poirota: “Ziaren śmierci należy szu­kać w życiu ofiary". John... Border... Stone.

W pokoju dało się wyczuć atmosferę grozy. Laurel z uwielbieniem patrzyła na lady Gwendolyn. Spiczasty no­sek Henny poruszył się niespokojnie. Max słuchał bardzo uważnie. Nic dziwnego, że książki lady Gwendolyn tak do­brze się sprzedają - pomyślała Annie.

- Żył krótko. Gwałtowna śmierć zabrała go z tego świata. - Lady Gwendolyn mówiła cicho i spokojnie, ale w jej gło­sie słychać było gniew; ani młody, ani stary, nikt nie powi­nien ginąć w taki sposób. - Stone urodził się dwadzieścia pięć lat temu w Brookłynie, w Nowym Jorku. Jego ojciec handlował nieruchomościami, a matka uczyła angielskiego w szkole średniej. Był najmłodszym z czwórki dzieci. Oto słowa jego siostry, Mimi: “Mówiłam Johnniemu, żeby się trzymał z dala od autorów kryminałów. To źli ludzie, piszą i myślą tylko o mordowaniu. Był kiedyś na przyjęciu. Wie pani, kto był gościem honorowym? Ekspert sądowy z Los Angeles. Pokazywał obrzydliwe slajdy ofiar wielokrotnego zabójcy z Kalifornii. Proszę to sobie wyobrazić! Powiedzia­łam Johnniemu, że ludzie, którzy przy kolacji mogą rozma­wiać o plamach spermy i o tym, jak ciało puchnie, jeśli dość długo przebywa w wodzie, to kompletni wariaci. Ale on mnie nie słuchał. Ostatni raz rozmawiałam z nim dwa ty­godnie temu. Był bardzo podniecony. Opowiadał mi o tej konferencji, na którą się wybierał. Mówił, że ten wyjazd od­mieni jego życie. Kilka razy powtarzał, że wreszcie będzie mógł wydać swoją książkę. No właśnie, on też napisał kry­minał. Pokazał mi kiedyś pierwszy rozdział. Coś strasznego. To było o mężczyźnie, który w młodości stracił stopę. Zało­żył się, że przebiegnie przed pociągiem, nie zdążył, ale wi­ną za to, co się stało, obarczył swoich kolegów. Spotkał dziewczynę, która go pragnęła, ale nie potrafiła się pogo­dzić z jego kalectwem i zerwała z nim. Wtedy przysiągł, że się zemści i zaczął planować, jak będzie wykańczał swoich kumpli, jednego po drugim. Postanowił obcinać im stopy. Nie powiedziałam tego Johnniemu, ale to, co przeczytałam, było okropne". Jego starszy brat. Bud, powiedział: “Powi­nienem się dziwić, co? Powinienem się zaklinać, że Johnnie był świetnym facetem i nic podobnego nie powinno go spo­tkać, tak? Nie! Johnnie zawsze otaczał się podłymi ludźmi. Bez skrupułów oszukałby i okradł rodzoną matkę. Johnnie był śliski". Z przykrością muszę stwierdzić - powiedziała la­dy Gwendolyn - że słowa Buda wcale mnie nie zaskoczyły. Spójrzcie na to.

Uniosła do góry dwa zdjęcia. Te same, które Annie wi­działa w swoim folderze. Na jednym Stone był w tradycyj­nym stroju studenta. Niewiele mówiło o jego osobowości: miał pucołowatą twarz i starał się przybrać godną minę. Na drugim, niezbyt wyraźnym zdjęciu, John Stone siedział roz­party na krześle, trzymał w ręce kufel z piwem i zanosił się od śmiechu. Sprawiał wrażenie zarozumiałego, samolubne­go, zdolnego do bezmyślnego okrucieństwa. Lady Gwendolyn wskazała na drugie zdjęcie.

- Widząc, jak człowiek się śmieje, wiesz, jak żyje -stwierdziła i zajrzała do notatek. - Stone nie był dobrym studentem. Miał słabe oceny. Po studiach zapisał się na kurs przygotowujący do pracy wydawniczej. Wśród wykła­dowców byli: Neil Bledsoe, Margo Wright i Nathan Hillman. Derek Davis uczył się na tym samym kursie. - Lady Gwendolyn zostawiła słuchaczom chwilę na przemyślenie tych faktów, po czym dodała: - Muszę podkreślić, że na tym kursie byli również inni znani nam ludzie. Wykładali tam dwaj wydawcy obecni na konferencji. Jednakże żaden z nich - zajrzała do notatek - ani Jean Reinhardt, ani Terry Abbott, nie są w żaden sposób związani z Bledsoe'em, a ja jestem przekonana, że główną postacią tej historii jest kry­tyk. Nie chcemy zamykać oczu na inne możliwości, ale o tym porozmawiamy później. Stone pracował w CBS jako goniec. Nie zrobił tam dobrego wrażenia. Często spóźniał się do pracy. Dostał ostrzeżenie, że go wyrzucą, jeśli to się nie zmieni. Poza tym nie miał żadnych problemów ani żad­nych osiągnięć. Stone nie miał bliskiej przyjaciółki ani przyjaciela. Często przesiadywał w pubach w pobliżu swoje­go miejsca zamieszkania. Barman, Pat Russo, powiedział: “Ten facet był kibicem Knicksów". Przyjaciółka matki Sto­ne'a powiedziała: “Johnnie był głupi. Zawsze liczył na to, że tym razem wygra na loterii. Traktował to bardzo poważnie".

Annie jeszcze raz spojrzała na zdjęcie młodego człowie­ka w stroju studenckim. W sobotę na werandzie “Śmierci na żądanie" policzki miał zaczerwienione po krótkim biegu. Z podnieceniem opowiadał o tym, co widział, ale nie by­ło to nic konkretnego: jakaś sylwetka, równie dobrze kobie­ta, jak i mężczyzna. A może Stone widział wyraźnie? Co by zrobił, gdyby wiedział, kto strzelał do Bledsoe'a? Skłamał­by? Możliwe. Ludzie często kłamią. Jeśli Stone wiedział, kto strzelał, mógł mieć tę osobę na oku. To wyjaśnia, skąd się wzięły kamyki z dachu na jego tenisówkach. W takim ra­zie jego obecność na dachu mogła nie być przypadkowa. Gdyby Stone widział osobę, która zrzuciła wazon na Bledsoe'a, i nie powiadomił policji, wówczas to, co stało się póź­niej, można bardzo łatwo wytłumaczyć. Zadzwonił do wino­wajcy, zażądał pieniędzy i umówił się z nim w swoim pokoju na wieczór.

- Wielki Boże, właśnie dlatego to wszystko zdaje się nie mieć sensu! - nie wytrzymała Annie.

Cztery osoby czekały na dalsze wyjaśnienia.

- Tasak do cukru - powiedziała Annie głośno. - Słuchaj­cie, ktoś musiał go tu przywieźć specjalnie, właśnie dlate­go, że tej broni użyto w “Pani McGinty nie żyje". Nikt nie wozi przy sobie ozdobnych tasaków do cukru. To znaczy, że ktoś przyjechał na konferencję z zamiarem popełnienia morderstwa, a Stone nie mógł zginąć z powodu tego, co zobaczy w sobotę czy wtorek.

- To wcale nie musi być aż tak zagadkowe. - Błękitne oczy lady Gwendolyn uważnie patrzyły na Annie. - Tak, ktoś musiał specjalnie przywieźć tasak, ale nie można wy­kluczyć, że zamierzał zabić nim kogoś całkiem innego.

- Och! - Annie nie była przekonana.

- Ale - lady Gwendolyn uśmiechnęła się do niej promien­nie - to bardzo słuszna uwaga, moja droga. Możliwych rozwią­zań jest bardzo wiele. - Pukając palcem w stół, lady Gwendolyn zaczęła wyliczać: - Po pierwsze, ktoś chciał zabić Sto­ne'a i specjalnie przywiózł ze sobą tasak. Jeśli to okaże się prawdą, to znaczy, że morderca od początku czyhał na Stone'a. Po drugie, Stone mógł zostać zamordowany dla bezpieczeń­stwa. Jeśli tak, to obawiam się, że zostanie popełnione następ­ne morderstwo; to, które było planowane od samego początku. Po trzecie, między zabójstwem Stone'a a atakami na Bledsoe'a może nie być żadnego związku. Po czwarte, może to zna­czyć, że Stone'a zamordował jakiś fanatyczny wielbiciel Christie, mający osobiste powody, by pragnąć śmierci Bledsoe'a. - Głębokie, niebieskie oczy były wąskie jak szparki. - Możliwe też, że chodzi o coś całkiem innego. W każdym razie musimy zgłębić to, co łączy wszystkich uwikłanych w tę sprawę: Hillmana, Wright, Shaw i Marlow. I panią Honeycutt, oczywiście. Wszyscy spojrzeli na lady Gwendolyn ze zdziwieniem.

- Panią Honeycutt? - spytała Annie. Napominając swoich pomocników, lady Gwendolyn mia­ła prawdziwie anielski wyraz twarzy.

- Panna Marple zawsze powtarzała, że nie wolno dać się zwieść pozorom. Nie wolno nam zapominać o pani Honey­cutt. Henny, co wiesz o Hillmanie?

Korzystając z okazji, Henny umiejętnie skupiła na sobie powszechną uwagę.

- Nathan Hillman urodził się w 1940 roku w Kenosha, w stanie Wisconsin. Jego ojciec, Elway, był kierownikiem szkoły, a matka, Martha, uczyła gry na pianinie. Był jedyna­kiem i świetnym uczniem. Już w szkole średniej redagował ga­zetkę. Na studiach również doskonale sobie radził. W 1961 ro­ku ukończył anglistykę. Przez dwa lata służył w siłach pokojo­wych w Nigerii. W 1966 roku ukończył studia podyplomowe na Uniwersytecie Kolumbii. Potem rozpoczął pracę w niewiel­kim wydawnictwie Loman Brothers. Piął się w górę. W 1978 roku był już redaktorem naczelnym. Firma się rozwijała. Po śmierci założyciela, Josepha Lomana, pracownicy wykupili fir­mę z rąk spadkobierców i wybrali Hillmana na prezesa i dy­rektora naczelnego. Musiał walczyć o tę pozycję z innym redaktorem, Francisem Morisseyem. Morissey został wyrzucony. - Henny zawahała się. Nie miała ochoty o tym mówić. - Hill­man jest sympatyczny, ale w sprawach zawodowych potrafi być bezwzględny. Czy w sprawach osobistych również? Warto się nad tym zastanowić. Pod kierownictwem Hillmana firma się rozrosła. Zwiększyła ofertę tanich książek w miękkich oprawach. Pracownicy na ogół darzą Hillmana sympatią. Jest pogodny, bezpośredni, miły. Wymaga jednak lojalności, cięż­kiej pracy i dochodowych książek. Redaktor, który przyjął więcej niż trzy źle się sprzedające książki, musi odejść. Hillman, obciążony obowiązkami dyrektora, znajduje jednak czas na redagowanie książek niektórych autorów. Jeśli chodzi o ży­cie osobiste, to był związany z kilkoma kobietami, ale tylko raz myślał o małżeństwie... z Pamelą Gerrard Davis. Ale Davis zaskoczyła wszystkich znajomych i wyszła za Neila Bledsoe. Później Hillman miewał przyjaciółki, ale z żadną nie związał się na dłużej. Okazuje zainteresowanie karierą Natalie Marlow i pomaga się wybić synowi Gerrard Davis.

Lady Gwendolyn pokiwała głową i zapisała coś w note­sie. Tym razem jej kok trzymał się prosto.

- Dobra robota. Henny.

Henny zesztywniała, mimo że lady Gwendolyn powie­działa to bez nuty wyższości. Starsza pani zajrzała do swo­ich notatek.

- No właśnie... Laurel, co wiesz o Margo Wright?

- To interesująca młoda kobieta. Silna osobowość - po­wiedziała Laurel, uśmiechając się promiennie. - Jak to wspaniale, że w dzisiejszych czasach kobiety mogą otwarcie działać w różnych dziedzinach życia. Chociaż młodzież myli się, sądząc, że dawniej kobiety były bierne. Kobiety zawsze umiały kierować swoim życiem, chociaż kiedyś stosowały bardziej subtelne metody. Prawdę mówiąc - powiedziała tak, jakby chciała zwierzyć się z czegoś bardzo intymnego - uważam, że nabywane przez tysiąclecia umiejętności dyplomacji, negocjowania...

- To bardzo interesująca teza. Wiele w tym prawdy. Przejdźmy jednak do głównego tematu. - Napomnienie la­dy Gwendolyn zabrzmiało jak komplement.

- Oczywiście - przyznała Laurel.

Annie zaczęta sobie wyobrażać, jak może się czuć kobie­ta wspaniała, bogata, pełna życia, obdarzona w dodatku niezachwianą pewnością siebie. Annie nigdy nie chciała rywalizować z teściową. Na samą myśl o tym kręciło się jej w głowie.

- Margo Wright - posłusznie podjęła Laurel - urodziła się w 1956 roku jako najstarsza z pięciu córek Harolda Wrighta, właściciela sklepu z obuwiem. Jej matka. Mary Ann, zajmowała się domem. To sformułowanie jest ważne, oznacza bowiem jakąś zależność, całkiem obcą...

- Może skoncentrujemy się na osobie Margo - przerwała lady Gwendolyn.

- Ale to jest takie interesujące - westchnęła Laurel, za­nim skapitulowała. - Tak... Margo nie była lubiana przez kolegów ze szkoły, ale cieszyła się ich szacunkiem. W szkole średniej była przewodniczącą klasy. Dobre stopnie zapewni­ły jej wolny wstęp na uczelnię i stypendium naukowe. Nie­stety, musiała zrezygnować z dalszej nauki, ponieważ jej oj­ciec zachorował, a matka nie była w stanie utrzymać rodzi­ny. Margo podjęła pracę jako recepcjonistka w agencji literackiej Masters. Swoją inteligencją zwróciła na siebie uwagę Roberta Mastersa. Zaczął jej dawać rękopisy do czy­tania. Okazało się, że umie wyczuć dobrą książkę i taką, która się będzie dobrze sprzedawała. W 1974 roku Margo wyszła za mąż za kierownika działu reklamy, Larry'ego Bynuma. Był od niej blisko dwadzieścia lat starszy. Nie mieli dzieci i rozeszli się osiem lat później. W pracy Margo odno­siła sukcesy, dopóki...

Annie już wcześniej dowiedziała się, jak Bledsoe wykoń­czył swoją koleżankę. Laurel udało się jednak zdobyć nieco więcej szczegółów. Mówiła z wielką powagą;

- Inna agentka, pracująca w tym czasie w tym wydaw­nictwie, dobrze pamięta te wydarzenia. Powiedziała: “Mar­go nie zapomina krzywd. Spotkałam ją kilka miesięcy póź­niej, kiedy już wiedziała, że wszystko to była robota Bled­soe’a. Powiedziała mi, że Bledsoe jej za to zapłaci. Powiedziała to tak, że na miejscu Bledsoe'a bałabym się wyjść z domu po zmierzchu, gdybym wiedziała, że Margo jest w mieście. Jedna z zadowolonych z niej autorek stwier­dziła, że Margo nigdy nie zapomina wyświadczonej jej przy­sługi i zawsze odwdzięcza się z nawiązką. Margo dobrze bie­ga. Dwa razy ukończyła maraton w Bostonie w czasie poni­żej trzech godzin.

Laurel zamknęła folder. Max spojrzał na prowadzącą spotkanie.

- Teraz moja kolej, jak sądzę - powiedział. - Ale najpierw może naleję wszystkim kawy. Jeszcze trochę herbaty, lady Gwendolyn?

Kochany Max. Skąd wiedział, że żona nie wytrzyma bez kawy ani chwili dłużej? Annie szybko podsunęła mężowi pustą filiżankę. Ze świeżym zapasem kawy, widząc na niebie pierwsze oznaki zbliżającego się dnia, poczuła, że powo­li wraca jej poczucie rzeczywistości.

- Victoria Shaw... - zadumał się Max. - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby ta kobieta mogła kogoś skrzywdzić.

Lady Gwendolyn uśmiechnęła się złośliwie.

- Ta szlachetna uwaga przynosi ci wielki zaszczyt.

Maxowi poczerwieniały uszy. Annie była tym zachwycona.

- Jednakże - mówiła lady Gwendolyn - nie wolno nam zapominać, że za sympatyczną fasadą mogą się kryć mor­dercze instynkty.

Jak to możliwe, żeby osoba o wyglądzie pastereczki z sa­skiej porcelany tak dużo wiedziała o namiętnościach i o złu? Tę samą pasję przejawiała panna Marple. Była bar­dzo łagodna, ale niezwykle świadoma istnienia zła.

Unikając spojrzenia Annie, Max zaczął czytać swój ra­port:

- Victoria Shaw urodziła się w 1925 roku, w Willow Spring w Karolinie Północnej. Jej ojciec, Edward Murray, był pastorem w kościele metodystów. Matka, Louise Winton, zmarła, kiedy Victoria miała cztery latka. Victoria była uro­czym, spokojnym dzieckiem. Ukończyła Uniwersytet Północ­nej Karoliny w Chapel Hill. Tam poznała młodego asystenta, Bryana Shawa. Pobrali się, kiedy Victoria ukończyła naukę. Bryan dalej uczył angielskiego. Specjalizował się w powieści dziewiętnastowiecznej. Wykładał na Uniwersytecie Połu­dnia, Południowym Uniwersytecie Metodystycznym i Uni­wersytecie Georgii. Kiedy zaczął odnosić sukcesy jako autor powieści sensacyjnych, przestał uczyć i osiadł z żoną w Willow Spring. Mieli trzy córki. Dzisiaj są już dorosłe. Victoria zawsze wspierała męża. Redagowała i przepisywała na ma­szynie jego rękopisy. Bryan Shaw zmarł na raka w 1983 roku. Po jego śmierci Victoria wycofała się z życia towarzyskiego i z wszelkiej działalności. Jej sąsiadka powiedziała: “Biedna Victoria. Była pełna życia, kipiała energią, kiedy jeszcze Bry­an żył. Teraz jest cieniem samej siebie. Często choruje. W ze­szłym roku dwa razy przechodziła zapalenie płuc. Nie chce się leczyć. Tylko najstarsza córka potrafi ją namówić na wi­zytę u lekarza. Cieszę się, że pojechała na tę konferencję. Przed wyjazdem wyglądała prawie tak jak dawniej".

- Przyjechała tutaj i kogo widzi? - spytała zagniewana Annie. - Tego skończonego łajdaka, Neila Bledsoe. Lady Gwendolyn zacisnęła usta.

- Rzeczywiście. Nie zapominaj jednak, że nazwisko Bled­soe’a znajdowało się na liście uczestników. Trudno uwie­rzyć, żeby Victoria go nie zauważyła.

Henny skrzywiła się.

- To samo można powiedzieć o pozostałych interesują­cych nas osobach. Dlaczego Fleur Calloway przyjechała na tę konferencję, skoro tak go nienawidzi?

Cholernie trafne pytanie.

Laurel nie miała szacunku dla nikogo, z wyjątkiem lady Gwendolyn.

- Potrafię sobie wyobrazić, dlaczego Fleur mogła nie za­uważyć nazwiska Bledsoe'a. Jest tak znana, że pewnie na­wet nie spojrzała na listę gości. W przeciwieństwie do tych, którzy tu przyjechali właśnie z powodu tych sławnych na­zwisk.

Możliwe... A jednak każdy uczestnik konferencji ku czci Christie miał wiele okazji, by zauważyć na liście nazwisko Neila Bledsoe i przygotować się na spotkanie z nim. Każdy mógł kupić pistolet kaliber 22 i tasak do cukru. Annie za­drżała. Szybko napiła się kawy. Nie pomogło.

- Zebrane przez nas informacje musimy porównywać z tym, co wydarzyło się podczas konferencji - uparła się la­dy Gwendolyn. - Musimy obserwować i wyciągać wnioski. Kluczem do rozwiązania tajemnicy są charaktery tych lu­dzi. A teraz - powiedziała, szeleszcząc kartkami - Natalie Marlow.

Annie chciała zaprotestować. Natalie jest najmniej po­dejrzana. Do wczoraj była w Neilu bardzo zakochana, pierwszy atak na krytyka miał miejsce już w sobotę. Ugryzła się jednak w język. Lady Gwendolyn powiedziała­by tylko, że pozory mylą.

- Natalie urodziła się dwadzieścia cztery lata temu w Richmond w Wirginii. Była podrzutkiem. Znaleziono ją w kościele.

W głosie lady Gwendolyn nie było emocji, ale Annie by­ła wstrząśnięta tą informacją. Mój Boże - pomyślała.

- Do czternastego roku życia mieszkała w sierocińcu. Po­tem uciekła. Podejmowała się różnych kiepsko płatnych za­jęć. Nie skończyła liceum, ale czytała wszystko, co nawinęło się jej pod rękę. Wędrując od miasta do miasta, każdą wolną chwilę spędzała w bibliotece. Zaprzyjaźniła się z właścicielką księgarni w małym miasteczku i zaczęła jej prowadzić dom w zamian za mieszkanie. “Tymi schodami w dół" zaczęła pisać, kiedy miała siedemnaście lat. Jej przyjaciółka wysłała rękopis do znajomego wydawcy. Resztę wszyscy znamy. “Tymi schodami w dół" zostało przyjęte przez Hilhnan House i dostało się na listę bestsellerów. Teraz wszyscy czekają na ekranizację powieści. Młoda Natalie będzie bardzo bogata.

Czytając powieść Natalie, Annie zastanawiała się, jak to możliwe, żeby zaledwie na stu stronach pomieścić tyle nieszczęścia. Teraz poznała odpowiedź na swoje pytanie. I była tym bardziej zła na Bledsoe'a. Uderzyła pięścią w stół.

- Bledsoe jest podły!

- Wiesz co? - Henny oparła brodę na dłoni. - Nie mar­twiłabym się o Natalie aż tak bardzo. Widziałaś, jak się za­chowała wczoraj wieczorem?

Rzeczywiście! Kiedy Bledsoe'e ją obraził, w oczach Natalie pojawiła się dzika złość, bezmyślna i pełna nienawiści. Niedo­brze! Annie przypomniała sobie Moirę, bohaterkę “Tymi scho­dami w dół". Rozwścieczona Moira chwyciła nóż i zadźgała na śmierć mężczyznę, który ją zgwałcił. Annie nigdy nie zapomni tej sceny. Nalalie z wielkim realizmem opisywała rany na cie­le mężczyzny, sączącą się z nich krew i woń śmierci.

- Z tą młodą damą trzeba się liczyć - mruknęła lady Gwendolyn, kiwając głową. - Teraz - powiedziała jak nauczy­cielka do swojej klasy - muszę stwierdzić, że sytuacja nadal pozostaje niejasna. Wszystko jest możliwe: Bledsoe ma na pieńku ze wszystkimi z wyjątkiem swojej ciotki. Nie wyklu­czone, że jego stosunki z ciotką wcale nie układają się aż tak różowo. Może Honeycutt przyjechała na konferencję z zamia­rem zamordowania krytyka? Nie możemy tego wykluczyć - powiedziała i kiwnęła głową na Henny. - Teraz ty. Henny niechętnie przyznała:

- Rzeczywiście, znalazłam kilka interesujących spraw, ale nic nie wskazuje na to, żeby Kathryn Honeycutt chciała popełnić na kuzynie krwawą zemstę.

Annie i Max wymienili spojrzenia. Czyżby w tak nie­skomplikowanym życiu rzeczywiście było miejsce na jakieś tajemnice?

Henny lubiła znajdować się w centrum uwagi. Mówiła z wielką werwą:

- Kathryn urodziła się w 1924 roku, w Van Nuys w Kali­fornii. Sierżanta Fredericka Honeycutta poznała na potań­cówce USO w Hollywood. Miała wówczas dziewiętnaście lat. Cztery miesiące później, we wrześniu 1943 roku, pobra­li się. Wkrótce jego oddział wypłynął na morze. - Prostymi słowami Henny opisała niepokoje, radości i wojenną mi­łość. - Frederick został zdemobilizowany w 1945 roku. Ka­thryn pojechała z nim do jego rodzinnego miasta i pracowa­ła jako sekretarka, podczas gdy on uczył się najpierw w szkole policealnej, a potem studiował prawo. Kiedy Ho­neycutt otworzył własne biuro, została jego sekretarką. W 1985 roku owdowiała. Aktywnie działa w Kościele Chrze­ścijan Scjentystów. Nie miała dzieci. Jest członkiem dwóch lokalnych klubów książki, klubu miłośników ogrodów, orga­nizacji kobiet pracujących zawodowo, klubu sekretarek, po­mocnicą w barze i wolontariuszką w szpitalu. Od dziesięciu lat jest też skarbniczką miejscowego kółka filatelistyczne­go. Zbiera znaczki, głównie wczesne amerykańskie i te związane z literaturą sensacyjną. Ma pierwsze wydaniu wszystkich książek Patricii Wentworth...

Trzeba przyznać, że na Annie wywarto to duże wrażenie. Wentworth napisała sześćdziesiąt pięć powieści. Pierwsza, zatytułowana “Niezwykła przygoda Jane Smith" ukazała się w 1923 roku, a ostatnia, “Dziewczyna z piwnicy", w 1961. W tym samym roku pisarka zmarła.

- ...i wszystkie książki Agathy Christie, chociaż nie zawsze są to pierwsze wydania. Najbardziej lubi powieści, w których występuje panna Marple. Może dlatego, że sama jest bardzo podobna do stworzonej przez Christie wytrawnej znawczyni natury ludzkiej: jest wysoka, ma puszyste siwe włosy i nie­bieskie oczy. Od kilku lat Kathryn raz w tygodniu pracuje w jadłodajni dla bezdomnych. Nie narzeka na zdrowie, cho­ciaż ostatnio bardzo pogorszył jej się wzrok. Nie chce opero­wać katarakty. Mimo że tak aktywna, uchodzi za osobę skry­tą. Pewnie dlatego, że nieczęsto zdarza się jej rozmawiać o sprawach osobistych ze znajomymi, czy nawet z wieloletni­mi przyjaciółmi. - Henny zrobiła krótką przerwę. Zaczekała, aż wszystkie oczy zwrócą się na nią. - W mistrzowsko popro­wadzonej rozmowie z niedyskretną żoną kierownika banku - tu mistrzowska rozmówczyni rzuciła okiem na lady Gwendolyn, która odpowiedziała jej ciepłym i pełnym podziwu spoj­rzeniem; Henny wreszcie poczuła się zadowolona - dowie­działam się, że po śmierci męża Kathryn odziedziczyła spory majątek. W sumie około siedmiuset tysięcy dolarów. Ale - znów chwila ciszy dla zwiększenia efektu - oszczędności te do dzisiaj bardzo się skurczyły, ponieważ Kathryn od czasu do czasu podejmowała dość duże kwoty. Żona kierownika banku powiedziała: “Mój George próbował rozmawiać o tym z Kathryn... Obawiał się, że może jakiś sprytny, ale pozbawio­ny skrupułów doradca ją wykorzystuje, a przecież George potrafi dobrze doradzić swoim klientom. Ale Kathryn odpo­wiedziała mu dość nieuprzejmie, że to jej sprawa, co robi ze swoimi pieniędzmi, więc George nic więcej na ten temat nie wspominał. Mówił mi jednak, że to dziwne, bo przez wiele miesięcy wydaje tylko tyle, ile potrzebuje na swoje utrzyma­nie, a potem nieoczekiwanie wypisuje czek na okaziciela na sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt tysięcy dolarów.

- To bardzo interesujące - oczy lady Gwendolyn lśniły z podniecenia. - Może jest szantażowana? A może coś kupu­je? Na przykład diamenty albo narkotyki.

- Narkotyki... - powtórzył Max. - Kathryn Honeycutt?

Lady Gwendolyn zachichotała.

- Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, co potrafią starsze pa­nie.

Max zrobił się czerwony jak pomidor.

- Przecież to oczywiste - powiedziała Laurel. Wszyscy spojrzeli na nią. Laurel tak często zdarzało się utrafić w samo sedno sprawy, że nie można było ignorować nawet najdziwniejszych jej twierdzeń. Poprawiła opadające pasemko złocistych włosów.

- Neil Bledsoe robił już gorsze rzeczy. Może wyłudza te pieniądze od Kathryn, a może po prostu wymusza je od ciotki siłą.

Annie stanęła w obronie krytyka.

- Nie. Muszę przyznać, że też bym tak pomyślała, ale Ka­thryn powiedziała mi, że zawsze odmawiała, ilekroć prosił ją o pieniądze, których, nawiasem mówiąc, ciągle mu brakuje. Myślała nawet, że właśnie z tego powodu zaprosił ją na naszą konferencję. Spytała go nawet. Zaproponowała, że zapłaci za niego. Bledsoe bardzo się zdziwił. Przyznał, że jest w tarapatach finansowych, ale wie, jak się z nich wydo­być, i nie chce od niej pieniędzy. Okazało się, że rzeczywi­ście ma plan... Chce opublikować oszczerczą biografię Aga­thy Christie!

Lady Gwendolyn w zamyśleniu pukała w stół.

- Własne słowa zdradzają ludzi. To, co powiedziałaś, An­nie, jest bardzo ważne - kiwnęła z zadowoleniem głową. - Pragnę wam podziękować za owocną pracę. Wreszcie posuwamy się do przodu - rozchyliła różowe usta w tajemniczym uśmiechu. - Mam coś jeszcze do powiedzenia. Coś, czego nie znajdziecie w folderze. Miejscowe władze bardzo się intere­sują moją osobą. Dzisiaj rano rozmawiałam z przyjacielem ze Scotland Yardu - niebieskie oczy mocno błyszczały. - Śmiał się ze mnie. Powiedział, że wasz ciekawski prokurator okrę­gowy wypytywał o moją ostatnią książkę, w której ofiarą jest młody mężczyzna, zabity maczugą przez staruszkę. Nie podoba mi się ta dyskryminacja ludzi starszych. Przecież starusz­kom nikt nie zabrania życiowej aktywności, silnych emocji i seksu. Dowiedziałam się, że Posey wypytywał o moje zdro­wie i usłyszał, że nadal biorę udział w polowaniach.

- I skaczesz konno przez przeszkody? - spytała Laurel. Oczy miała okrągłe ze zdziwienia.

- Oczywiście. Przecież siedzenie mi się nie rozeschło ze starości. Amerykanie mnie podejrzewają. Krew na mojej pelerynie, jak się nietrudno domyślić, była krwią Stone'a. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu. Jestem przekonana, że ktoś wszedł do mojego pokoju specjalnie po to, żeby za­brać coś, co później umazał krwią. To zaś dowodzi, że zabój­stwo Stone'a było z góry zaplanowane. Ten tłusty dureń my­śli, że ubrana w płaszcz zrobiłam mały wypad i pozbyłam się tego młodego człowieka, nie bacząc na kapiącą krew.

Wszyscy się oburzyli. Nawet Henny. Lady Gwendolyn uniosła ręce.

- Dziękuję. Cieszę się, że jesteście po mojej stronie. Jed­nak celem naszego śledztwa nie jest oczyszczenie mnie z za­rzutów. Chodzi o to, żeby udaremnić następne morderstwo. - Lady Gwendolyn z powagą popatrzyła każdemu prosto w oczy. - A teraz przedstawię wam swój plan.


XXI


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Ona musiała umrzeć;

Dlaczego? Poirot chce wiedzieć


- Proszę o plaster bekonu, wafelek z bitą śmietaną i dużą szklankę soku pomarańczowego - powiedziała zaczepnym tonem Annie.

Nawet jeśli Max zamierzał jakoś skomentować to życze­nie, w końcu zdecydował się milczeć. Zadzwonił do kuchni i pogodnym głosem złożył zamówienie. Kiedy odłożył słuchawkę, Annie warknęła:

- Dlaczego nie zamówiłeś nic dla siebie?

- Annie, przecież zjedliśmy już śniadanie. Zaparzę kawy. Kilka filiżanek kawy nie mogło przywrócić jej energii, zu­żytej podczas kilkugodzinnej narady z lady Gwendolyn, Laurel i Henny. Oboje z Maxem byli zadowoleni, że goście wresz­cie opuścili ich pokój, każdy z zadaniem do wykonania.

- Max, jedliśmy kilka godzin temu. Śniadanie przed siódmą rano wcale się nie liczy.

Annie spojrzała na zegar. Dochodziła dziesiąta. A ją cze­ka tyle pracy! Lady Gwendolyn chyba zapomniała, że Annie kieruje konferencją. Czwartkowe przedpołudnie poświęco­ne było znanym współczesnym autorom kryminałów, w szczególności Elizabeth Peters/Barbarze Michaels, i Charlotcie MacLeod/Alisie Craig. Po południu głównymi boha­terami mieli być Tony Hillerman i Aaron Elkins - dwójka najsympatyczniejszych spośród znanych Annie autorów, fi­gurujących na listach bestsellerów. Ach, jej ukochana kon­ferencja! Nagle Annie poczuła wyrzuty sumienia. Trzeba wyjaśnić tajemnicę zabójstwa młodego człowieka, zanim dojdzie do nowego morderstwa. Na szczęście konferencja jest udana. Jutro, w piątkowy wieczór, piece de resistance: wspaniały bal, na który każdy może przyjść przebrany za swoją ulubioną postać z książki Agathy Christie. Nie ma przecież nic złego w tym, że Annie z niecierpliwością czeka na to wydarzenie. Przeciwnie, tym żarliwiej zajmie się te­raz poszukiwaniem zabójcy.

W dogodnej chwili między sesjami Annie będzie musia­ła wypełnić zadanie zlecone jej przez lady Gwendolyn. Mi­ło, że właśnie ją do tego wybrano. Ciekawe tylko, dlaczego? Wyjaśnienie lady Gwendolyn było bardzo tajemnicze: “An­nie, moja droga, tobie niełatwo zamydlić oczy". Czym?


Jasne loczki podskakiwały na głowie Jean Reinhardt, kiedy energicznie kręciła głową.

- Nie. Raczej nie... - Stała przed salą B. Uniosła zdjęcie Stone'a tak, żeby je lepiej widzieć. - Chwileczkę! Ależ tak, tak... na kursie dla wydawców. Jezu! To facet z rękopisem o odrąbywanych stopach - powiedziła i zmarszczyła nosek. - Nie uwierzyłaby pani, jakie rękopisy do nas trafiają. To nie­słychane! Niektórzy autorzy mylą realizm z precyzyjnym opisywaniem różnych funkcji organizmu... - westchnęła.

- Widziała pani dzisiejszą gazetę? - spytała Annie.

Redaktorka przytaknęła.

- Nie zauważyła pani jego zdjęcia? - zdziwiła się Annie.

Jean Reinhardt była zdziwiona. Jeszcze raz spojrzała na zdjęcie Stone'a.

- Było w “Timesie"?

- Nie, w lokalnym dzienniku, “The Island's Gazette".

Annie miała gazetę przy sobie. W środę zabójstwo Sto­ne'a było najważniejszym tematem, ale i dzisiaj poświęco­no mu niemało miejsca. Reinhardt wzięła gazetę do ręki.

- A niech mnie! A więc to ten facet, który wczoraj został zamordowany? Jaki świat jest mały.

- Co mogłaby pani o nim powiedzieć? - spytała Annie.

Redaktorka wzruszyła ramionami.

- Nie zaprzątałam sobie nim głowy. Strasznie się naprzy­krzał. Myślał chyba, że uczestnictwo w kursie upoważnia go do zawracania człowiekowi głowy po godzinach pracy, do narzucania się ze swoją książką.

- Wiedziała pani, że on jest na tej konferencji?

- Nie - redaktorka zdumiewająco szybko przebiegła wzrokiem cały artykuł. - To dziwne. Był namolnym go­ściem. Kto by pomyślał, że zostanie zamordowany?

W sali sprzedawców Annie zatrzymała się przy stoisku “Śmierci na żądanie". Za ladą stał przyjaciel Ingrid, Duane Webb. Annie miała nadzieję, że Duane, były dziennikarz, były pijaczek i osoba nie cierpiąca głupców, uważa na swój język.

- Jak idzie? - Wyrównała leżące w pierwszym rzędzie, używane książki w miękkich oprawach. Wszystkie były w doskonałym stanie. Annie sprzedawała je po trzy dolary.

- Nieźle. Tylko że... - onieśmielony, pogłaskał się po ły­sej głowie - mogłem sprzedać wszystkie książki Shawa.

Mówiąc to, pokazał ręką na najwyższą półkę po lewej stronie. Książki autorstwa uczestników konferencji Annie ustawiła osobno (kilku autorów dostąpiło tego zaszczytu z innych powodów).

- Powiedziałem facetowi, żeby się odpieprzył.

Annie milczała. Duane nosił grube okulary. Trudno było coś wyczytać z jego spojrzenia.

- Temu draniowi, który narobił zamieszania, a teraz się upiera, że wykończy Agathę Christie - wyjaśnił Duane.

- Świetnie - ucieszyła się Annie i pocałowała go w policzek. Nadal się uśmiechała, kiedy wpadła na nią Henny. Annie wyszła właśnie na korytarz. Henny schwyciła ją za rękę i pociągnęła za najbliższy filar.

- Nie uwierzysz w to!

W jej głosie słychać było jednocześnie gniew i rozbawie­nie. Takie emocje mógł wywołać tylko prokurator okręgo­wy.

- Spróbuję zgadnąć. Posey aresztował Fleur Calloway! Spośród wszystkich osób nienawidzących Bledsoe'a, tyl­ko Fleur znajdowała się poza wszelkim podejrzeniem. W sobotę podczas strzelaniny rozmawiała z Annie w kawiarni “Śmierci na żądanie".

- Nie jest aż tak źle. Posey uczestniczył ostatnio w konfe­rencji, na której podkreślano, że w przypadku zabójstwa śledztwo powinno iść jednocześnie w kilku różnych kierun­kach. Jego ulubionym powiedzeniem jest: w przeciwnym razie...

- Chcesz powiedzieć, że nie czepia się jednej teorii i nie zapomina o różnych możliwościach? - spytała Annie.

Gdyby najbardziej przez nią nie lubiany ze wszystkich prokuratorów okręgowych tak bardzo poszerzył swoje horyzonty myślowe, zrobiłby wielki krok naprzód,

- Skądże! Posłuchaj tylko! Teoria numer jeden: lady Gwendolyn, znana wielbicielka Agathy Christie, tak bardzo się poświęciła zgłębianiu wiedzy o swojej ulubionej autor­ce, że przekroczyła granice zdrowia psychicznego i zaczęła zabijać, używając metod opisywanych w książkach Christie.

- Rzecz jasna, ozdobny tasak do cukru przywiozła ze so­bą z Anglii - powiedziała z sarkazmem Annie. Jeśli taka jest pierwsza teoria Poseya, to trzeba mieć nadzieję, że druga jest chociaż trochę bliższa rzeczywistości. - Spodziewam się jednak, że sprawdza również innych i przyszło mu do głowy, że ktoś specjalnie udaje zwariowanego wielbiciela Christie, żeby łatwiej dobrać się Bledsoe'owi do skóry?

- Niestety, na to brak mu rozsądku - powiedziała z oburzeniem Henny. - Druga teoria Poseya głosi, że Stone jest ofiarą wojny gangów narkotykowych.

- Wojny gangów narkotykowych? - powtórzyła Annie. Cóż, Posey może wszystko: oskarżyć o morderstwo Laurel, przewodniczącego rady rodzicielskiej miejscowej szkoły albo i samego biskupa.

- Bledsoe! - ucieszyła się Henny. - Przynajmniej on do­stał za swoje! Posey od rana nie dał mu ani chwili spokoju. Nie wyklucza, że zamachy na Bledsoe'a i zabójstwo Stone'a są zemstą gangu narkotykowego, przywołującego w ten sposób swoich członków do porządku.

Annie wszystko wydało się nierzeczywiste, jak w kiep­skiej książce. Słowa, które słyszała, były bardzo poważne, ale całkiem pozbawione sensu. (Został trafiony poniżej ramienia. Cios byt tak mocny, że zatoczył się na ścianę. Z trudem ode­pchnął się od niej. Pierwszego bandytę uderzył ciosem karate w szyję, drugiego powalił za pomocą kung-fu i zaczął się rozglą­dać za drogą ucieczki. Nieprzytomny z bólu, z twarzą zlaną po­tem, zsunął się przez okno na schody pożarowe i ruszył w górę, po dwa szczeble na raz. Co chwilę spluwał krwią. Nie zważał na dochodzące z dołu wołania. Druga kula drasnęła go w udo. Wspiął się piętro wyżej. Wykrzywiając twarz z bólu, sprawnie wybił okno. Rosę czekała. Jakby wiedziała, że przyjdzie. Uniosła dłoń w milczącym błaganiu. Uśmiechnął się do niej z trudem. “Za późno, siostro" - powiedział cicho. Wyciągnął pistolet. Nie chciał tego robić. Była taka piękna. Ale tylko z zewnątrz. Pisto­let podskoczył do góry, kiedy strzelił. Patrzył, jak umiera. Tak samo, jak kiedyś ona przyglądała się śmierci Ala.)

- Wojna gangów narkotykowych - powtórzyła Annie. -Co doprowadziło naszego niezłomnego prokuratora do ta­kiego wniosku?

- Autopsja. Dzisiaj rano Posey otrzymał wyniki - wyja­śniła Henny. - We krwi Stone'a znaleziono kokainę.

- I co z tego?

Zażywanie kokainy jest niezgodne z prawem, głupie, nie­bezpieczne, ale wcale nie takie dziwne w przypadku młode­go człowieka. Czyżby to miało świadczyć o przynależności do gangu narkotykowego?

Henny uśmiechnęła się złośliwie.

- W zeszłym roku w Hilton Head odbyła się wielka obła­wa na handlarzy narkotyków. Posey chciałby się pewnie zna­leźć w centrum zainteresowania prasy krajowej, jak tamci.

Annie pamiętała tamto wydarzenie. Policja zarekwiro­wała największy w historii Karoliny Południowej zapas czystej kokainy wartości stu milionów dolarów. Wyszły na jaw różne pikantne szczegóły. Kilku prawników przyłapano na kopaniu w ogródku jednego z obrońców. Tak niezwykły u ludzi tego zawodu zapał do pracy fizycznej zdziwił władze. Ogródek rozkopano i znaleziono worki pełne pieniędzy.

- Rozumiem - mruknęła Annie. - Czy Stone i Bledsoe są niesfornymi przemytnikami, którzy wymknęli się spod kontro­li kolumbijskiego kartelu, czy też pracują na własną rękę?

- Posey nikomu nie wyjawił szczegółów. Jest przeświad­czony, że Bledsoe jako jedyny posiada niepodważalne alibi i nie mógł zabić Stone'a. Saulter na całą noc postawił przed pokojem krytyka Billy'ego Camerona. Billy, który widział Bledsoe'a wchodzącego do pokoju, twierdzi, że do rana z niego nie wychodził.

- Posey chce udowodnić całemu światu, że nie ma w gło­wie ani jednej szarej komórki.

Annie zamyśliła się. Billy Cameron spędził noc na kory­tarzu, przed drzwiami Bledsoe'a... Całe szczęście. Annie czuła wstręt do krytyka, ale nie chciała, żeby go zamordo­wano.

- Saulter kazał Billowi pilnować Bledsoe'a, tak?

- Tak. Posey wyraził zgodę. Powiedział Bledsoe'owi, że będzie obserwowany i że prokurator trafi na ślad grupy przestępczej przy następnej próbie zamachu.

Annie roześmiała się, ale Henny pozostała poważna.

- Problem w tym, że Posey kazał komendantowi skoncentrować się na poszukiwaniu handlarzy narkotyków wśród pracowników hotelu.

- Kierownik będzie wściekły.

Henny martwiło co innego.

- To znaczy, że policja nie będzie się interesowała głów­nymi podejrzanymi.

- I co z tego?

- Musimy radzić sobie sami.


W najmniej oczekiwanych chwilach Annie spotykała lady Gwendolyn, Henny, Laurel czy Maxa. Każdemu przydzielo­no jednego podejrzanego. Zadanie było proste: znaleźć da­ną osobę i w najwyższej tajemnicy, sugerując, że ta infor­macja może mieć dla delikwenta szczególne znaczenie, po­wiedzieć, że policja już wie, kto jest mordercą, i wkrótce go aresztuje.

Po porannym zebraniu Annie musiała zwrócić lady Gwendolyn uwagę na to, że ten chwyt należy do najczęściej wykorzystywanych w literaturze kryminalnej.

- Czyżby pani naprawdę wierzyła, że ktoś da się nabrać? Lady Gwendolyn uśmiechnęła się przekornie.

- Moja droga, winowajca ucieka nawet wtedy, gdy nikt go nie ściga. Oczywiście, że nikt w to nie uwierzy, ale też nie będzie mógł puścić tej informacji mimo uszu. Nie wie­rzę, żeby nagle wszyscy, którzy czują się winni, wyjechali z hotelu. Myślę jednak, że może nam się uda przestraszyć mordercę i zniechęcić go do dalszego działania.


Annie znalazła Terry'ego Abbotta (kolejnego redaktora, który uczył Stone'a na kursie) dopiero przed obiadem, kiedy wycho­dził z baru. Od niechcenia rzucił okiem na zdjęcia Stone'a.

- A, to ten facet, którego zamordowano. Przynajmniej on czytał lokalną gazetę.

- Pamiętam go. Nie dawał redaktorom spokoju. Uważał się za drugiego Ludluma i koniecznie chciał wszystkich o tym przekonać. Miał tylko jeden problem: brak mu było talentu.


Neil Bledsoe rozsiadł się w Palmetto Court przy stoliku ustawionym dokładnie w tym miejscu, gdzie spadł wazon. Annie pokazała mu zdjęcia Stone'a. Krytyk zmarszczył ciemne brwi.

- Tak. Znam tego człowieka.

Annie podała mu “Island Gazette". Który już raz powta­rza dzisiaj ten gest?

- A niech mnie! Więc to jego zaciukali. Pamiętam go. Okropny nudziarz. Przez kilka miesięcy nie dawał mi spoko­ju. Przychodził z tym swoim rękopisem. Chciał, żebym mu znalazł wydawcę.

Zgodnie z poleceniem lady Gwendolyn, Annie myślała chwilę nad reakcją Bledsoe'a. Czy był zdenerowowany, że ktoś zawraca mu głowę? Tak. Nie okazał zainteresowania. Ożywił się dopiero, kiedy sobie uświadomił, że chodzi o człowieka, który został zamordowany.


Margo Wright wytarła spoconą twarz miękkim ręcznikiem. Masujące strumienie wody opływały jej ciało.

- Jasne. Pamiętam tego pętaka. I co z tego? Przecież nie rozpłatałam mu głowy.

Ani śladu zainteresowania. Tylko irytacja, że ktoś jej przeszkadza.


Derek Davis otworzył drzwi swojego pokoju, kiedy jednak zobaczył Annie, szybko je zatrzasnął. Annie zdążyła zauwa­żyć w zaczerwienionych oczach przerażenie. O czym ten chłopak tak usilnie chce zapomnieć?


Emma Clyde siedziała na tarasie, wygodnie rozparta na plecionym krześle. Za jej plecami wiatr szeleścił suchymi liśćmi palm. Dość długo oglądała zdjęcia.

- W życiu nie widziałam tego człowieka. - Oddała zdję­cia Annie. - Widzę, że nadal szukasz guza. Na pewno go znajdziesz.

Annie spojrzała w zimne, niebieskie oczy.

- Grozisz mi, Emma?

- Nie. Tylko cię ostrzegam, skarbie. Przez wzgląd na dawną przyjaźń.


-Był studentem na kursie - powiedział bez wahania Nathan Hillman. - Miałem z nim tyle samo kontaktu, co z in­nymi studentami.

Kelner przeszedł za plecami Annie, żeby napełnić kawą filiżanki Hillmana i Natalie Marlow. Annie czuła się jak in­truz. Zazwyczaj sympatyczna twarz Hilimana, teraz była po­ważna; młoda pisarka nawet nie próbowała udawać zainte­resowania. Annie podała jej zdjęcia. Nie wzięła ich do ręki, tylko pokręciła głową.

- Facet, którego zamordowano? Nie znałam go.


Kathryn Honeycutt przystanęła przed pokojem konferen­cyjnym C, pochyliła siwą głowę i uprzejmie słuchała.

- Ach, to ten chłopak, którego zamordowano. - Zmrużyła powieki i podniosła zdjęcia do oczu. Przyglądała się przez chwilę, po czym ze smutkiem pokręciła głową. - Przykro mi, kochanie, ale wzrok nie służy mi jak dawniej. Zdaje mi się, że nigdy go nie widziałam.

Annie dopiero późnym popołudniem znalazła Fleur Calloway. Pisarka weszła do hotelu głównymi drzwiami. W ręce trzymała słomkowy kapelusz. Twarz miała czerwoną ze zmę­czenia. Stanęła obok telefonów i grzecznie wysłuchała Annie. Potem przyjrzała się zdjęciom Stone'a.

- Ach tak, podpisałam mu książkę we wtorek po połu­dniu - powiedziała i zadrżała. - Zimno tutaj. Byłam na spa­cerze w rezerwacie. - Oddała zdjęcia. - To straszne, praw­da? Nienawiść i złość niszczą świat i ludzkie życie. Czy rze­czywiście musi tak być?


Po obiedzie Lady Gwendolyn, prowadziła wykład. Wchodząc na salę, uczestnicy konferencji głośno rozmawiali.

- Bardzo mi się podoba, jak Poirot scharakteryzował Ariadnę Oliver: “umysł oryginalny, chociaż nieporządny".

- Naprawdę. Ten człowiek otruł talem sześć osób i spra­wa nigdy by się nie wydała, ale biegły sądowy czytał “Ta­jemnicę Bladego Konia". Ta książka zwróciła jego uwagę na charakterystyczne symptomy.

- Nie ma lepszej panny Marple od Joan Hickson.

- Podoba mi się ta symetria: “Tajemnicza historia w Styles" i “Kurtyna".

- Nowelka “Trzy ślepe myszki" powstała przed “Pułapką na myszy". Pomyśleć tylko, że “Pułapka na myszy" do dzi­siaj jest grana w Londynie!

Annie znalazła Victorię Shaw. Wdowa przedstawiła jej kilka wielbicielek Bryana. Starsza pani nigdy nie wydała się Annie szczęśliwsza. Kiedy jednak spojrzała na zdjęcia, uśmiech znikł z jej twarzy.

- Biedne dziecko. Aż trudno uwierzyć, że to stało się wśród nas! - powiedziała i pokręciła głową. - Nie, nie zna­łam go... o ile pamiętam.


Laurel splotła dłonie.

- Zamówiłam szampana. To był wspaniały wykład, lady Gwendolyn.

Henny starała się nie zwracać na nią uwagi. Wchodząc do windy, powiedziała lady Gwendolyn wymuszony komple­ment. Potem milczała, dopóki nie zajęła swojego miejsca przy stole.

- Dzisiaj idzie nam całkiem nieźle. Szczęśliwie obyło się bez trupów. Z drugiej jednak strony nie posunęliśmy się ani o krok do przodu.

Annie podała Maxowi miseczkę z orzeszkami, żeby za­niósł ją do drugiego pokoju. Sama usiadła za stołem. Cieka­we, czy apartament dla nowożeńców służył już kiedyś jako kwatera główna zespołu wyjaśniającego tajemnicę morder­stwa? - pomyślała. Całe szczęście, że udaje się znaleźć tro­chę czasu na wykorzystanie go zgodnie z jego przeznacze­niem.

Lady Gwendolyn ciężko usiadła na krześle. Zignorowała uwagę Henny.

- Dzisiaj naszym zadaniem było ostentacyjne przypo­mnienie podejrzanym, że śledztwo nadal trwa, zasugerowa­nie, że morderca wkrótce zostanie aresztowany i ustalenie powiązań między uczestnikami konferencji a Stone'em.

Przyniesiono szampana. Max podał każdemu kieliszek z musującym trunkiem. Lady Gwendolyn uniosła swój do góry.

- Za każde z was i za was wszystkich! Świetnie wypełnili­śmy nasze obowiązki.

Annie kichnęła. Od szampana zawsze łaskotało ją w no­sie.

Znanej Angielce nie przeszkadzały bąbelki. Szybko opróżniła swój kieliszek.

- Zauważyliście, że mówiłam o ostentacji. Henny ma wątpliwości co do skuteczności naszych działań. Ale nie mó­wiliśmy jeszcze o tym, co było naszym prawdziwym zada­niem. - Jasne, pełne życia oczy przesuwały się z jednej twa­rzy na drugą. - Musimy walczyć tym, co mamy, ale nasz ar­senał nie jest dobrze wyposażony. Ten tłusty dureń skon­centrował się na mnie i na gangu narkotykowym, co z pew­nością uszczęśliwiło mordercę. Dlatego uciekliśmy się do zniechęcania i zastraszania. Czy się nam udało? - wzruszyła ramionami tak energicznie, że pleciony kok zadrżał, i pod­sunęła Maxowi kieliszek, żeby go napełnił. - To nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, żeby nie dopuścić do kolejnego morderstwa. Udało się nam. Przez cały dzień zwracaliśmy na siebie uwagę podejrzanych. Dzisiaj możemy spać spokojnie. Bledsoe jest obserwowany i pilnowany przez policję. Konferencja kończy się pojutrze. Jutro znów będziemy musieli odegrać nasze role aniołów stróżów. Ju­trzejszy dzień będzie najważniejszy. Jeśli nam się nie uda, ktoś zginie.

Słysząc te ponure słowa, Annie zadrżała.



XXII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Frankie samochód rozbije,

Ale naprzód się nie posunie


Czuła się jak odwirowywane pranie: obracało nią i obijało. Tuliła się do poduszki, ale to nie pomagało. Przed chwilą jej sen był bardzo przyjemny. Zwiedzała fabrykę firmy Godiva. Powietrze pachniało czekoladą. Chciała znów poczuć ten zapach. Nie chciała, żeby ją odwirowywano jak upraną bieliznę. Nieoczekiwanie we śnie rozpoczęto jakieś uroczy­stości. Strzelały fajerwerki i pachniało dymem...

- Annie, Annie, obudź się!

Ktoś ściągnął ją z łóżka. Fajerwerki nadal strzelały. Max wziął ją na ręce. Dopiero w tej chwili Annie się obudziła. Poczuła swąd spalenizny.

- Pożar - powiedział ponurym głosem Max.

Znów słychać było niegłośne wybuchy. Włączył się alarm pożarowy. Max złapał żonę za łokieć i pociągnął w stronę ła­zienki. Nie puszczając Annie nawet na moment, wolną ręką ściągnął ręczniki. Annie wyrwała mu się.

- Puść, już się obudziłam.

Nacisnęła włącznik, ale lampa nie zaświeciła się.

- Świetnie - mruknęła do siebie.

Max wcisnął jej w rękę ociekający wodą ręcznik.

- Trzymaj się moich spodni - polecił. - Cały czas masz iść pochylona. Spróbujemy dotrzeć do drzwi.

Było ciemno jak w piekle. Max zaklął, kiedy wpadł na że­lazną kratę, oddzielającą przedpokój od reszty apartamentu.

- Drzwi nie są rozgrzane - powiedział. - To dobrze. Ledwo je uchylił, do pokoju wdarły się kłęby gryzącego dymu. Szybko je zatrzasnął.

- Spróbujemy wyjść przez balkon. Przy oknie dym był nieco rzadszy. Nagle usłyszeli woła­nie o pomoc.

- Nie ruszaj się stąd! - Max przekrzyczał wyjące syreny, wrzaski, błagalne wołanie i suche wystrzały fajerwerków. - Sprawdzę, co z Laurel.

Annie nie puszczała spodni męża.

- Idę z tobą! - krzyknęła.

- Annie! Max! Kochani... - odezwał się za ich plecami molowy głos. Na sąsiednim balkonie pojawiła się smuga słabego światła latarki. Na moment spoczęła na Annie, ubranej w skąpą, przezroczystą koszulkę, po czym dyskretnie przesunęła się na Maxa. - Jakie to podniecające! Przypomina mi to fajerwerki w Cannes. Poznałam tam bardzo sympatycznego młodego człowieka. Miał na imię Georges. Fajerwerki strzelały w niebo i... Patrzcie, światła.

Rzeczywiście, nagle zrobiło się jasno. Annie zaczęła się rozglądać. Na dole stał tłum gości hotelowych. Wszyscy ze strachem spoglądali w górę. Na wyższych piętrach goście w piżamach, z ręcznikami przy twarzach, wylegli na balko­ny. Na dziedziniec wybiegł kierownik nocnej zmiany. Jako jedyny miał na sobie normalne ubranie.

- Fałszywy alarm! Fałszywy alarm! To nie pożar! Proszę nie opuszczać pokoi!

- W korytarzu jest pełno dymu! - zawołała z balkonu ja­kaś kobieta.

Kierownik, ciężko dysząc, odparł:

- To tylko granat dymny! Nic państwu nie grozi. Proszę zostać w pokojach.

Powietrze rozdarł ryk syreny. Kierownik uniósł ręce.

- Policja.

- Lekarza! Na pomoc! Lekarza! - zawołał jakiś niski głos. Annie odwróciła się i złapała Maxa za rękę. Trzy balkony dalej, chwiejąc się na nogach, stał Neil Bledsoe. Z jego owłosionych piersi i z ciała, które trzymał na rękach, kapała krew.

Annie nerwowo chodziła po pokoju.

- Za kogo oni się mają? - spytała, pokazując na drzwi.

- Daj spokój, Annie - ziewnął Max. - Popełniono morderswo - stwierdził zmęczonym głosem i wyciągnął długie nogi. - Nie mogliby nic zrobić, gdyby zdenerwowani goście hotelowi jak szarańcza wylegli na korytarz. - Po chwili za­chęcająco poklepał poduszkę. - Uspokój się, kotku. Saulter powiadomi nas, kiedy skończą. Zresztą, po co miałabyś wychodzić z pokoju? - spytał, jak zawsze praktyczny. - Jest do­piero za piętnaście czwarta.

Annie usiadła obok męża i ponurym wzrokiem spojrzała na drzwi.

- Och, Max, to okropne. Biedna Kathryn Honeycutt. Była taka dumna z tego, że przypomina pannę Marple - powie­działa. Do oczu napłynęły jej łzy. - Mój Boże, szkoda, że nie była jak panna Marple. Nie potrafiła dostrzegać ani rozu­mieć zła wokół siebie. A przecież tak się staraliśmy. Prze­graliśmy. Powinniśmy wiedzieć, że nie wystarczy postawić Billy'ego Camerona przed drzwiami Bledsoe'a. Do diabla - powiedziała, płacząc - jeśli ktoś chciał zabić Bledsoe'a, to dlaczego strzelał do niej? Och, Max!

Max przytulił żonę i Annie ukryła twarz na jego ramieniu.


Max nalał świeżej kawy do termosa i spojrzał na złotowło­są główkę, pochyloną nad notesem. Kochana Annie. Tak bar­dzo się stara. Uparła się, że znajdzie zabójcę Kathryn Honey­cutt. Max napełnił kawą dwie filiżanki. Jedną postawił przed żoną. Nie podnosząc wzroku, podziękowała mu skinieniem głowy. Kawa dodała mu sił. Wziął długopis i zaczął pisać.

PODEJRZANI

Przebywające na wyspie osoby, o których wiemy, ze znały Neila Bledsoe:

Kathryn Honeycutt

Fleur Calloway

Emma Clyde

Margo Wright

Nathan Hiliman

Derek Davis

Victoria Shaw

Natalie Marlow

SOBOTNI WIECZÓR: strzelający nie trafił w Neila Bledsoe wychodzącego ze “Śmierci na żądanie".

Podejrzani:

Emmu Clyde

Margo Wright

Nathan Hiliman

Derek Davis

Victoria Shaw

Natalie Marlow

Alibi posiadają:

Fleur Calloway

Kathryn Honeycutt

WTOREK RANO: z dachu hotelu spada wazon i nieomal trafia Bledsoe’a.

Podejrzani: Margo Wright, Nathan Hillman, Derek Davis, Emma Clyde, Fleur Calloway, Victoria Shaw, Kathryn Honeycutt.

CZWARTEK W NOCY: John Border Stone (zarejestrowany w hotelu jako James Bentley, bohater “Pani McGinty nie ży­je", autorstwa A. Christie) został zabity w swoim pokoju tasa­kiem do cukru. W apartamencie lady Gwendolyn znaleziono pelerynę z plamami krwi. Okazało się, że była to krew Stone'a. Ściany korytarza między apartamentem lady Gwendolyn a po­kojem Stone'a zostały pomazane krwią. (Na bucie ofiary zna­leziono kamyki i smołę z dachu.)

Podejrzani: jak wyżej.

PIĄTEK, WCZEŚNIE RANO: zamach na Bledsoe'a. Zabito Honeycutt.

Podejrzani: jak wyżej, z wyjątkiem Honeycutt.


Max w zamyśleniu ssał długopis. Przede wszystkim trze­ba skreślić te nazwiska, które są najmniej prawdodpodobne. Szybko wykreślił Kathryn Honeucytt i Fleur Calloway. Zostali: Emma Clyde, Margo Wright, Nathan Hiliman, De­rek Davis, Victoria Shaw i Natalie Marlow.

Dobrze, ci są podejrzani. Teraz trzeba ich uszeregować, biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo dokonania przez nich zbrodni...

Zadzwonił telefon. Sięgając po słuchawkę, Annie spoj­rzała na zegar. Minęła czwarta rano.

- Wykiwani, usunięci na bok, przechytrzeni - powiedzia­ła Henny - ale nie pokonani.

- Jesteś w swoim pokoju? - spytała Annie.

- Wszyscy muszą siedzieć w pokojach - odparła Henny.

Widząc pytające spojrzenie Maxa, Annie zasłoniła dło­nią mikrofon i szepnęła:

- To Henny. Nieustraszony detektyw. Tuppence, jak są­dzę.

- Dobrze jest mieć znajomości - mówiła Henny. - Na szczęście jestem radną i przewodniczącą rady nadzorczej szpitala.

- Aha. Kogo obudziłaś?

Annie dobrze znała metody działania Henny.

- Vince'a Ellisa. Dowiedziałam się, że Bledsoe został zba­dany i wypisany. Nie chciał zostać w szpitalu. Wrócił do ho­telu. Rozmawia z Poseyem i Saulterem. Zaklina się, że po­mści śmierć ciotki.

Henny jest sprytna. Wiedziała, że wydawca “Island Gazette" będzie jej wdzięczny za interesującą wiadomość i zgodzi się podzielić zdobytymi przez dziennikarzy infor­macjami.

- Później rozmawiałam z przełożoną pielęgniarek na noc­nej zmianie. Rana Bledsoe'a jest bolesna, stracił sporo krwi, ale jeśli nie dojdzie do infekcji, nic mu nie grozi. Trafiono go w ramię, ale kula ominęła kość. Kathryn Honeycutt oberwała trzy razy - Henny zrobiła krótką przerwę, po czym dodała: - W twarz i dwa razy w piersi. Nie żyła, kiedy przyjechało pogotowie.

- Pielęgniarka twierdzi, że Bledsoe powiedział, że obu­dził go alarm pożarowy. Poczuł dym i usłyszał fajerwerki. Poznał po odgłosie, że to fajerwerki. Był zdziwiony, ale uznał, że trzeba działać. Zmoczył ręczniki i obudził ciotkę. Otwierał drzwi, żeby wyjrzeć na korytarz, kiedy ktoś pchnął je od zewnątrz. Zaskoczony, zatoczył się na ścianę. Osoba stojąca w drzwiach oświetliła go latarką i strzeliła. Dostał w ramię. Padł na podłogę i zaczął się rozglądać za kryjów­ką. W tym czasie pani Honeycutt musiała poświecić swoją latarką na napastnika, bo krzyknęła: “Ty..." Potem padło jeszcze kilka strzałów i pani Honeycutt osunęła się na pod­łogę. Bledsoe z trudem wstał, znalazł ciotkę, leżącą obok niej latarkę, wziął ranną na ręce i wyszedł na balkon wołać o pomoc.

- Czy Bledsoe widział, kto strzelał?

- Nie. Prawdopodobnie schował się za kanapą. To, co wy­darzyło się potem, trwało zaledwie kilka sekund. Później myślał już tylko o ciotce.

- Czy ktoś widział uciekającego? Po chwili ciszy Henny powiedziała:

- Mnóstwo osób widziało. Zapomniałaś o alarmie pożaro­wym, o dymie, granatach, fajerwerkach i o braku światła.

- Granaty dymne, fajerwerki, ciemności... Musimy się nad tym dobrze zastanowić - Annie przejechała ręką po niesfornej czuprynie. - Kto mógł przeprowadzić tak wy­myślny plan...

Henny przerwała, zniecierpliwiona:

- Billy Cameron.

Przez moment Annie myślała, że najlepsza klientka księ­garni straciła rozum. Billy Cameron, zastępca komendanta Saultera, jest wprawdzie bardzo silny, ale pomysłowy nie bardziej niż doktor Watson.

- Boże! Przecież Billy miał pilnować Bledsoe'a, prawda?

- Wreszcie to zrozumiałaś. Nie był zbyt zajęty. Przez kil­ka godzin korytarz był całkiem pusty. Billy czytał najnow­szą powieść George'a V. Higginsa. Było cicho jak na cmen­tarzu. Potem zaczęły strzelać fajerwerki. Billy mówi, że były bardzo głośne. Stało się to mniej więcej za piętnaście trzecia. Zdawało mu się, że fajerwerki strzelają gdzieś koło ba­senu. Zgasły światła. Billy postanowił sprawdzić, co się dzie­je. Kiedy był na schodach, uderzono go w głowę. Dopiero w szpitalu odzyskał przytomność. Pamięta tylko, że zbiegał po schodach.

- Dobrze się czuje? - zaniepokoiła się Annie.

- Tak. Pielęgniarka powiedziała, że przez kilka dni będzie miał okropny ból głowy, ale nic mu nie grozi. - Po chwili mil­czenia Henny przestała udawać Tuppence i zaczęła mówić zwykłym głosem: - Biedny Billy. Obwinia się o śmierć pani Honeycutt i zranienie Bledsoe'a. Mówi, że powienien był się domyślić, że to pułapka, ale wtedy sądził, że wybuchł pożar, i chciał sprawdzić, czy nie powinien wszcząć alarmu. Komen­dant powiedział, że dobrze zrobił i że miał obowiązek myśleć o bezpieczeństwie wszystkich gości hotelowych. Ale Billy jest załamany.

- Henny, powiedz Billy'emu, że jesteśmy z niego dumni. Wiemy, że chciał jak najlepiej. Całe szczęście, że poszedł sprawdzić, co się dzieje. Inaczej pewnie by już nie żył. Za­bójca nie liczy się z ludzkim życiem.

Annie rozumiała Billy'ego. Przykra jest świadomość, że można było temu zapobiec. Zniecierpliwiona, zaczęła bęb­nić palcami w stół.

- Cholera! Musimy się wydostać z tych pokoi i znaleźć zabójcę. Gdzie te fajerwerki...

- Nero Wolfe nie ruszał się z miejca. W każdym razie, nieczęsto. Ja też posuwam się naprzód, nie opuszczając po­koju. Za godzinę będę wiedziała wszystko o fajerwerkach -powiedziała Henny i odłożyła słuchawkę.

Annie ze zdziwieniem spojrzała na telefon i również odłożyła słuchawkę.

- Henny mówi, że za godzinę zadzwoni i powie nam o tym, jak morderca użył fajerwerków i granatów dymnych. Dowie się tego, nie wyściubiając nosa z pokoju.

Max chrząknął.

- Jeśli jej się to uda, będziemy musieli przyznać, że jest najlepszym z detektywów.

Annie nie powiedziała nic. Wiedziała, kto jest najlep­szym detektywem. Nie Henny, nie Laurel, nie Emma Clyde i nie lady Gwendolyn, chociaż każda z nich widziała się w tej roli. Ale żadna nie znała tak dobrze jak Annie najlep­szego detektywa wszech czasów. Co zrobiłby teraz Herkules Poirot? Zaprzągłby do pracy szare komórki. To samo zrobiła Annie. Poirot prosił Hastingsa, żeby opowiadał mu o ofie­rze, bo w życiu ofiary posiane są ziarna śmierci. Ale tym ra­zem - myślała zniechęcona Annie - jest inaczej.

Wzięła do ręki niebieski folder z życiorysami podejrza­nych. Nie, nie ma sensu czytać tego jeszcze raz. Mimo to za­częła przerzucać kartki, spoglądając na nazwiska. Jedna ze znanych jej twarzy - spokojnych, zatroskanych albo zmar­twionych - należy do osoby pragnącej zemsty. Ktoś spośród wymienionych w folderze doszedł do wniosku, że Neil Bled-soe musi zapłacić za zło, które wyrządził. Kto jest tym wil­kiem w owczej skórze albo - jak trafnie zauważyła Agatha Christie - kotem wśród gołębi?




XXIII


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie;


Przestawiony drogowskaz przy Wodospadzie Wiktorii;

Rozwiązania szukaj w drewnianej żyrafie.



Ludzie szeryfa byli wszędzie. Dopiero kiedy policja spraw­dziła wszystkie pokoje, gościom pozwolono je opuścić. O dziewiątej w sali konferencyjnej A rozpoczęto przesłu­chania. Co dziesięć minut wchodziła następna osoba.

W Palmetto House panowała dość ponura atmosfera. Lu­dzie zachowywali się jak na pogrzebie: rozmawiali szeptem, rozglądali się niepewnie i byli nienaturalnie poważni. Przed dziewiątą na dziedzińcu ukazali się Posey i Saulter i wszyscy odwrócili się ku nim. Zielonkawy mundur Saultera był wymięty i nieświeży, a na jego szczupłej twarzy malo­wało się zmęczenie, Posey wyglądał mniej elegancko niż zwykle. Kołnierzyk koszuli miał rozpięty, krawat poluzowa­ny, a na policzkach widać było ciemny zarost.

Lady Gwendolyn wykrzywiła pulchną, różową twarzycz­kę.

- A taka byłam pewna siebie. Nie udało nam się. Ta dru­ga, przypadkowa ofiara... Coś musiałam przeoczyć.

Oparła brodę na pulchnej dłoni i zamyśliła się głęboko. Annie chciała coś powiedzieć, ale Laurel przyłożyła palec do ust i szepnęła:

- Ona myśli.

Henny podniosła wzrok znad notesu, parsknęła ironicz­nie i zaraz wróciła do przerwanej pracy. Nieco wcześniej Annie spytała ją, co robi.

- Rozpracowuję rozmieszczenie fajerwerków.

Max uśmiechnął się do matki. Annie dopiła kawę, ale nie poczuła zwykłego przypływu energii. Ciężko westchnę­ła. Podjęła trudną decyzję.

- Zdecydowałam się. Skończę tę konferencję. Mam dość - powiedziała, starając się ukryć drżenie głosu.

- Dlaczego? Jutro i tak będzie koniec - przypomniał Max.

Lady Gwendolyn, zatopiona w myślach, nic nie mówiła. Niebieskie oczy Laurel aż pociemniały ze zdenerwowania.

- Ćśśś... Lady Gwendolyn musi wykazać się inteligencją. Nie możemy jej przeszkadzać, moi drodzy.

Annie nie dała się zbić z tropu. Odsunęła talerz, chociaż nawet nie tknęła gofra.

- Nie chcę odpowiadać za czyjąś krzywdę... czy śmierć. Gdybym zakończyła konferencję od razu, kiedy ktoś próbo­wał zastrzelić Bledsoe'a przed “Śmiercią na żądanie", albo po zrzuceniu wazonu, Kathryn Honeycutt może by jeszcze żyła. Może Stone również?

- Ależ, Annie - przekonywał żonę Max - postąpiłaś cał­kiem normalnie. Ci, których te wydarzenia przestraszyły, mogli wyjechać. Kathryn również. To nie konferencja doprowadziła do tych zabójstw. Nie bądź głupia!

- Możliwe, ale ja się już zdecydowałam.

Annie unikała wzroku Maxa. Wiedziała, że mąż stanie po jej stronie i kochała go, ale czuła się odpowiedzialna za lu­dzi, którzy przyjechali na Broward's Rock na konferencję ku czci Agathy Christie. Nie mogła ich narażać na niebez­pieczeństwo. Doszło do dwóch zabójstw i kilku zamachów na Bledsoe'a. Było oczywiste, że wśród gości znajduje się ktoś gotowy na wszystko. Dlatego z bólem w sercu Annie postanowiła wcześniej zakończyć konferencję.

Powiesiła na drzwiach pokoju konferencyjnego D ostatnią kartkę z informacją.

UWAGA! NADZWYCZAJNE SPOTKANIE WSZYST­KICH UCZESTNIKÓW KONFERENCJI KU CZCI AGATHY CHRISTIE ODBĘDZIE SIĘ W PIĄTEK, 14 WRZEŚNIA, O GODZINIE 13:00 W SALI BALOWEJ.

Jutro setna rocznica urodzin Agahty Mary Ciarissy Miller Christie Mallowan. Przemówienie ku czci najlepszej au­torki powieści kryminalnych miała po obiedzie wygłosić Fleur Calloway. Agatha Christie pewnie byłaby zdziwiona gdyby wiedziała, że konferencja ku jej czci zostanie przed­wcześnie zakończona z powodu morderstwa. A może nie? Nie - pomyślała Annie - Agatha nie byłaby zdziwiona. Przy­pomniały się jej słowa panny Marple z “Krwi na ulicy":

Mam nadzieję, że wy, młodzi, nigdy nie doświadczycie na sobie, jak wiele jest zła na świecie"'. Annie spojrzała na ze­garek. Za pół godziny konferencja się skończy.


Zgromadzeni w sali uczestnicy konferencji westchnęli żało­śnie. Annie pozostała nieugięta. Omijała wzrokiem pierw­szy rząd i siedzącego w nim Maxa. Bała się, że zacznie pła­kać. Kiedy przyglądała się ludziom, kilka twarzy zwróciło jej uwagę.

Nathan Hiliman nie wyglądał już tak dobrodusznie jak na początku konferencji. Miał zaciśnięte usta i zmęczone oczy.

Derek Davis ogolił się bardzo niestarannie i zaciął się w policzek. Oczy zasłonił ciemnymi okularami.

Pięknie ostrzyżone włosy Natalie Marlow stanowiły inte­resującą oprawę dla pustej, wypranej z wszelkich emocji twarzy.

Victoria Shaw splotła dłonie i nie odrywała wzroku od podłogi.

Sterczące, sztywne włosy Emmy Clyde w świetle żyrmi dola nabrały zielonkawego odcienia. Nie dodawało to molui kwadratowej twarzy o miękkich rysach.

Fleur Calloway, przyciskając dłoń do szyi, patrzyła na stojącego w drzwiach Neila Bledsoe z ręką na temblaku. Krytyk zarzucił na ramiona marynarkę. Twarz miał szarą, a w jego przenikliwych oczach płonął gniew.

O tak, najwyższy czas z tym skończyć!

- Pragnę podziękować wszystkim uczestnikom konferen­cji. Byliście wspaniali - powiedziała Annie. - Jest mi niewy­mownie przykro, że muszę zakończyć naszą konferencję przed czasem, sądzę jednak...

- Chwileczkę, Annie! - odezwał się lekki, pełen słodyczy glos. Ale Annie nie dała sobie przerwać.

- Ależ lady Gwendolyn...

Jej protest nie zdał się jednak na nic. Pisarka weszła na podium. Poruszała się tak energicznie, że pleciony kok chwiał się przy każdym kroku. Stojący przy drzwiach Posey złapał Saultera za ramię i pociągnął go do przodu. Lady Gwendolyn spojrzała na uczestników konferencji, uśmiechneła się słodko. Rudawe włosy podkreślały jej jasną, różowiutką cerę. Suknia z szarego jedwabiu połyskiwała jak listopadowa mgła nad Londynem.

- Moim zdaniem, sprawa jest prosta. Co jest naszym obowiązkiem: wyjechać czy zostać?

Lady Gwendolyn umiała wywoływać u słuchaczy takie emocje, jakich pragnęła. Uciszając co chwila protestującą Annie, złotousta pisarka wyłuszczyła swoje racje. Cytowała wielu znanych autorów kryminałów. Kiedy skończyła, cała sala była po jej stronie. Nawet Henny podzielała ogólny entuzjazm.

- Doskonale! Dopadniemy tego drania!

Zrozpaczona Annie wzywała na pomoc Maxa, ale ten tyl­ko bezradnie rozłożył ręce. Starał się ukryć wesoły uśmiech.

- Czy jesteśmy specjalistami od morderstw? - spytała la­dy Gwendolyn.

- Taaaak!!!

- Czy wywiesimy białą flagę?

- Nieeee!!!

Niektórzy w dalszych rzędach wchodzili na krzesła, żeby lepiej widzieć. Annie przeraziła się, że ktoś zaraz spadnie, połamie kości i trzeba mu będzie wypłacić odszkodowanie.

- Czy w imię tego wszystkiego, co ceniła sobie nasza dro­ga Agatha, wytrwamy na posterunku, nie bacząc na koszty? Wszyscy zgodzili się na to.

- Podzielmy się teraz na pary. Będziemy szukać rozwiąza­nia. Przetrząśniemy całą okolicę. Zajrzymy pod każdy ka­mień. To, co znajdziecie, przynieście wieczorem do pokoju konferencyjnego D. A wieczorem wszyscy detektywi spo­tkają się na balu maskowym. Jutro zaś, piętnastego wrze­śnia, w setną rocznicę urodzin Agathy, zakończymy konfe­rencję wykładem naszej wspaniałej Fleur Calloway.

Ludzie zaczęli wiwatować. Lady Gwendolyn uniosła ręce, żeby ich uciszyć.

- Po obiedzie, obie z moją drogą współorganizatorką, Annie Laurance Darling, ujawnimy, kto dwukrotnie ośmie­lił się popełnić morderstwo tuż pod naszym nosem!

Pokój zatrząsł się od potężnych wiwatów i głośnych braw. Max też bił brawo. Annie posłała mu ponure spojrzenie. La­dy Gwendolyn była uszczęśliwiona. Jej wielbiciele zaczęli się tłoczyć przy podium. Pisarka schyliła się i ściskała wy­ciągnięte dłonie. Annie zauważyła, że Saulter i Posey za­wrócili ku drzwiom i wyszli, wmieszani w tłum. Saulter, nie­zadowolony, kręcił głową.

W końcu sala opustoszała. Max podszedł bliżej i niepew­nie spojrzał na Annie i lady Gwendolyn. Annie stała sztyw­no, z rękami w kieszeniach koralowej bawełnianej spódnicy.

- Lady Gwendolyn... - wychrypiała. Angielka machnęła pulchną ręką, połyskując szafiro­wym pierścieniem.

- Bądź dobrej myśli, moja droga. Słabość serca nie przy­niesie zwycięstwa.

Annie usłyszała delikatny szelest jedwabiu i po chwili pisarki nie było już w pokoju. Ktoś chrząknął. Annie spoj­rzała na Henny. Miejscowa specjalistka od powieści krymi­nalnych uśmiechała się bezwstydnie.

- Musisz jej na to pozwolić. Nie dąsaj się już, Annie. Uratowała twoją konferencję.

Henny wyglądała imponująco. Pewnie przygotowała się na popołudniowe posiedzenie rady nadzorczej, bo miała na sobie czarną jedwabną suknię, ozdobioną kołnierzem z pe­rełek i wiśniowo-kremowym paskiem. Annie dała upust swojej złości.

- Uratowała moją konferencję? Henny, co będzie jeśli zamordują jeszcze kogoś?

- Annie, kochana, nie jesteś odpowiedzialna za wszyst­ko, co się dzieje na świecie. Jeśli nie zamierzasz zastrzelić kogoś przed jutrzejszym obiadem, możesz mieć czyste sumienie. - Henny rzuciła okiem na zegarek. - Wyjdźmy na taras. Mam ochotę na kawę.

- Na kawę? - spytała zachrypniętym głosem Annie. - Tyl­ko o tym myślisz? A co z konferencją? Może tylko ja się tym martwię? Co będzie jutro? Podobno mamy wyczarować mordercę jak królika z kapelusza. Dlaczego lady Gwendolyn zrobiła mi coś takiego?

Henny wzięła ją pod rękę.

- Dopóki ludzie będą w parach, nic złego się nie stanie. Wszyscy są przecież doświadczonymi czytelnikami powieści kryminalnych. Wiedzą, co to jest dyscyplina. Nie będą się wymykać po nocy w tiulowych koszulkach, nie uwierzą wymiętej kartce, zapowiadającej morderstwo o północy na okolicznym cmentarzu, i nie będą się zajadali czekoladka­mi przysłanymi przez nieznanego wielbiciela.

- Cholera!

Nie dając się zbić z tropu. Henny mówiła dalej:

- Jeśli chodzi o wykrycie mordercy, to lady Gwendolyn przejrzała cię na wylot, moja droga. Już wie, że najlepiej pracujesz wtedy, gdy goni cię termin. Mam rację, Max?


Annie nadal była w bardzo złym humorze. Kiedy przecho­dzili przez główny hol, zdążając do kawiarenki na tarasie, czuła się jak w arce Noego. Wszyscy chodzili parami. Annie nie wiedziała, czy śmiać się z tego ślepego posłuszeństwa rozkazom lady Gwendolyn, czy płakać.

- Henny! Max! Mój Boże, co to za odgłosy?

- Psy policyjne - wyjaśniła Henny.

Oczywiście. Tylko psy policyjne potrafią narobić takiego hałasu.

Henny z płonącymi oczyma, poruszając śmiesznie spicza­stym noskiem, szybko ruszyła przed siebie.

- Chodźcie! Zobaczymy, co się tam dzieje.

Nie było to wcale łatwe. Na tarasie panował straszny tłok. Wszyscy wpatrywali się w murek, odgradzający pokoje na parterze od tarasu. Na skraju muru usiadła po turecku Laurel. Wyglądała bardzo atrakcyjnie w jasnożółtych lnia­nych spodniach i malinowej bluzce. Kiedy zobaczyła Annie i Maxa, kiwnęła na nich ręką. Annie ociągała się przez mo­ment, ale potem ruszyła za Henny i Maxem. Do jasnej cho­lery, dlaczego wszyscy są posłuszni Laurel, jakby była kró­lową? Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu psów. Ich rado­sne szczekanie dobiegało zza muru.

Tylko dzięki taktowi Maxa i uporowi Henny udało im się dotrzeć do Laurel. Ścisk był okropny.

- Kochani, jakie to ciekawe! - gruchała Laurel. - Biegają tam i z powrotem. Są pełne życia.

Henny wspięła się na palce.

- Nic nie widzę - złościła się.

Max uśmiechnął się, wziął ją w ramiona i posadził na mu­rze obok Laurel. Obie panie idealnie się uzupełniały. Jedna uosabiała sport w eleganckim stroju, a druga elegancję w sportowym ubraniu. Max podał rękę Annie, ale ta nie przyjęła pomocy i sama wspięła się na murek. Max uśmiech­nął się i usiadł obok żony. Jednak nawet z tego doskonałego punktu obserwacyjnego niewiele widzieli. Psy nieustannie ujadały. Wyglądało na to, że ich zainteresowanie wzbudziło coś na ziemi, w połowie długości muru, na którym siedziała czwórka obserwatorów.

- No właśnie - powiedziała Henny.

Annie spojrzała na nią z zaciekawieniem, ale Henny po­kiwała tylko głową i zrobiła przemądrzałą minę. Laurel kla­snęła w dłonie.

- Masz rację, moja droga. Całkiem jak panna Marple, podglądająca życie ptaszków w St. Mary Mead.

Annie zacisnęła zęby. Pewnego dnia - może już niedługo - Laurel posunie się za daleko. Jeśli chodzi o Henny, to ta potrafi doprowadzić człowieka do obłędu. Żeby zrozumieć, o co jej chodzi, trzeba by zapytać ją wprost, przyznając tym samym, że nie zrozumiało się jej tajemniczych słów. A może Henny tylko udaje i w rzeczywistości nie ma nic do powie­dzenia? Jeśli Annie spyta, co Henny wywnioskowała z za­chowania psów, straci twarz. Z drugiej jednak strony, jeśli zada to pytanie i okaże się, że Henny tylko udaje wszech­wiedzącą, to ona poniesie porażkę.

- Co “właśnie"? - spytała Annie niewinnym głosikiem.

- Psy wytropiły drogę ucieczki mordercy aż do tego miej­sca - powiedziała Henny z niezachwianą pewnością. Laurel uśmiechnęła się do niej.

- Ach, moi kochani, to jest bardzo podniecające! Przykro mi, że nie przyszłam na spotkanie, ale byłam pewna zwycię­stwa lady Gwendolyn - powiedziała do Annie.

Annie pomyślała, że pewnie zaraz trafi ją apopleksja. Zrozumiała teraz, że występ lady Gwendolyn został wcze­śniej przygotowany, i poczuła się jeszcze gorzej. Cóż za tupet! Jaka arogancja! W dodatku Laurel była wtajemniczona w ten zdradziecki spisek! Teściowa, nie zważając na gniew Annie, mówiła dalej. Henny i Max - stwierdziła z przykrością młoda organizatorka konferencji - słuchali jej z uwagą.

- ...słyszałam, jak pan Posey dzwonił po psy. Czekałam, aż przyjadą i od początku nie spuszczam z nich oka. Staram się nie zwracać na siebie uwagi. To chyba oczywiste?

Oczywiste - pomyślała ze złością Annie. - Siedząca na murze elegancka blondynka w malinowo-cytrynowym stroju na prwno nie zwraca na siebie niczyjej uwagi!

- Rano, kiedy wszyscy mieli zakaz opuszczania pokoi, znaleziono dwie nadzwyczaj interesujące rzeczy: parę miękkich, bawełnianych męskich rękawic do prac ogrodowych, nie zostawiających, niestety, odcisków, i... - zawiesiła głos dla zwiększenia efektu - pistolet kaliber dwadzieścia dwa.

- Gdzie? - spytała Annie. Nie wytrzymała, chociaż posta­nowiła nie dawać teściowej powodu do jeszcze większej sa­tysfakcji.

Laurel wyciągnęła rękę i pokazała nad głowami tłumu, na sam środek kawiarni.

- Rękawiczki i pistolet znaleźli tam. Zaprowadzili psy na drugie piętro, do apartamentu Bledsoe'a, i dali im do pową­chania rękawice. Śliczne pieski - rozczuliła się Laurel. - Szczególnie jeden, z plamkami koło oka. Wygląda, jakby ciągle miał wątpliwości. Całkiem - powiedziała, spogląda­jąc na synową - jak Annie, kiedy nie jest pewna swego. Zresztą, wszystkie trzy są urocze.

- Psy powąchały rękawice - przypomniał Max.

- No właśnie - podjęła Laurel. - Psy wybiegły na korytarz, z korytarza na schody, zbiegły na dół, zatrzymały się i zaczęły szczekać przed szafką z bezpiecznikami, potem wybiegły na taras i pobiegły tam i tam - Laurel pokazywała w różne miej­sca na tarasie. Malinowy lakier na jej paznokciach błyszczał w słońcu. - Tam były fajerwerki, a tam bomby. Wreszcie za­trzymały się przy ścianie i już się stamtąd nie ruszyły.

Annie i Max jednocześnie spojrzeli na gładką pustą ścia­nę. Henny otworzyła elegancką torebkę, wyciągnęła notes i zaczęła coś pisać.

- Powiedzmy, że ruszyły stąd... - dwie głowy, jedna jasna, druga ciemna, pochyliły się nad kartką.

- Obawiam się, że naszym sympatycznym pieskom przy­dałoby się jeszcze kilka lekcji - stwierdziła oschle Annie. -Dlaczego zatrzymały się przy murze? Przecież stąd nie ma wyjścia.

Mówiąc to, wychyliła się do przodu tak mocno, że Max złapał ją wpół w obawie, że może spaść.

- Dlaczego nie obejdą muru i nie przyprowadzą psów tutaj? Może zabójca przełazł na drugą stronę?

Jakby w odpowiedzi na jej słowa, jeden z policjantów nakazał ludziom odsunąć się dalej. Psy ruszyły przed sie­bie. Wyglądało to tak, jakby ciągnęły za sobą bezwolnego przewodnika. Były tak blisko, że Annie widziała zaczerwie­nione, brązowe oczy, lśniące nosy i obwisłe uszy. Dobiegły do końca muru, przeszły na drugą stronę i zaczęły węszyć, ale nie zatrzymały się w połowie ściany po tej stronie. Teraz Annie mogła przyglądać się ich pracy.

- Och! - sapnęła i szturchnęła Henny.

- Widzę - rzekła ta uspokajająco.

Brice Willard Posey, prokurator okręgowy, niecierpliwie poszturchiwał przewodnika. Kiedy psy zaczęły się zbliżać do drugiego końca muru, Posey rozzłościł się nie na żarty.

- Te cholerne psy zbyt często wąchały narkotyki. Żaden nie zatrzymał się tam, gdzie morderca musiał zeskoczyć na ziemię.

Psy zawróciły, ale i tym razem nie zatrzymały się, aż do­biegły do przeciwnego krańca muru. Kiedy przewodnik przeprowadził je na drugą stronę, znów zaczęły radośnie skowyczeć, dobiegły do tego samego miejsca, w którym sta­ły poprzednio, i zaszczekały. Posey, zawsze lekko zaróżowio­ny, teraz zrobił się purpurowy. Stał bez słowa i patrzył na szczekające psy. Potem wsparł ręce na tłustych biodrach, wytrzeszczył wodniste oczy i zwymyślał przewodnika.

- Do niczego! Całkiem do kitu! Wąchały rękawice zabój­cy i miały go wytropić! - krzyczał, szturchając tresera pal­cem w piersi.

Ślina, brązowa od tytoniu, który żuł treser, strzeliła w powietrze niebezpiecznie blisko granatowego garnituru Poseya.

- Zrobiły swoje - padła zwięzła odpowiedź.

Wąsy przewodnika zwisały smętnie, co z pewnością nie spodobałoby się Herkulesowi Poirot. Mężczyzna pokazał palcem na sam środek kawiarni i dodał:

- Pistolet, rękawice. - Potem zrobił półobrót i wyciągnął rękę w stronę stolika, przy którym siedział Bledsoe, kiedy spadł wazon. - Granaty dymne, fajerwerki. - Później wskazał na odległy koniec skrzydła hotelowego, za plecami siedzących na murze. - Schody dla personelu. I znów granaty dymne i fajerwerki. To samo na drugim piętrze. Taka była trasa.

Schylił się, żeby pogłaskać psy.

- Dobrze się spisałyście - pochwalił zwierzęta i ruszył w stronę parkingu. Psy biegły obok niego, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolone.

Posey wrzasnął na całe gardło:

- Chwileczkę! Co, u diabła, zrobił ten facet, kiedy znalazł się przy murze? Wyrosły mu skrzydła? To jakiś kant. Dokąd mógł stąd pójść?

Przewodnik nawet nie zwolnił kroku, tylko machnął ręką. Usadowiona na murku czwórka bezskutecznie starała się stłu­mić chichot. Posey powoli odwrócił się ku nim. Przez chwilę patrzył na nich uważnie, potem ruszył w stronę muru. Annie chciała powiedzieć “dzień dobry", ale ugryzła się w język.

- Pani Darling.

Ton jego głosu, oględnie mówiąc, pozbawiony był śladu życzliwości. Siedząc na murze, Annie miała rzadką okazję spoglądać na prokuratora z góry.

- Zdaje się, że posprzeczała się pani z Neilem Bledsoe z powodu biografii Agathy Christie, którą krytyk zamierza napisać?

Annie otworzyła usta ze zdziwienia.

- Nigdy tego nie ukrywałam.

- Przesłuchuje pan moją żonę, Posey?

Max zeskoczył z muru. Odezwał się bardzo uprzejmym głosem. Posey wciągnął powietrze. Annie była przekonana, że zamierza wygłosić krótki wykład o obowiązkach prokura­tora okręgowego w Karolinie Południowej, ale nie zdążyła go wysłuchać, ponieważ w tej chwili do Poseya podszedł Frank Saulter. Jego mundur był wygnieciony, w przeciwień­stwie do granatowego garnituru Poseya.

- Brice, kobieta z pierwszego piętra twierdzi, że widziała w nocy mordercę, przechodzącego po jej balkonie.

- Spytałeś, jak duże miał skrzydła? - spytał Posey, uśmie­chając się jadowicie.

Potem spojrzał w górę i pokazał ręką na hotel. Annie po­dążyła za jego wzrokiem. Lady Gwendolyn obserwowała wszystko z góry, ze swojego balkonu. Można się było spo­dziewać, że stara pisarka znajdzie sobie najlepszy punkt obserwacyjny.

- Lady Gwendolyn - mruknął Posey. Annie, zdziwiona, spojrzała na prokuratora. Nie spodo­bał się jej wyraz jego twarzy: zadowolony, zacięty, złośliwy.

- Dość tego. Nikt nie będzie mnie wodził za nos - Posey, nadal bardzo z siebie zadowolony, odwrócił się. - Wiele wy­siłku włożono w to, żeby policja skierowała uwagę na osoby, które podobno miały powód, żeby zabić Bledsoe'a.

- A co z handlarzami narkotyków? - spytała niewinnym głosikiem Annie.

Posey spojrzał na nią tak, jak Fletch patrzył na koty i na swoje byłe żony.

- Normalne jest, że podczas śledztwa pojawiają się roz­maite teorie, które później się odrzuca, gdy już wiadomo, na którym wątku warto się skoncentrować.

Innymi słowy, nadzieje prokuratora okręgowego na po­wtórzenie sukcesu policji z Hilton Head i wykrycie wielkich składów kokainy zostały zrujnowane przez mordercę uzbro­jonego w pistolet kaliber dwadzieścia dwa, fajerwerki i gra­naty dymne. Nawet Posey rozumiał, że zabójstwo Kathryn Honeycutt nie mogło mieć nic wspólnego z porachunkami między gangami. Każdy, kto czyta kryminały, wie, że tamci używają innych narzędzi i działają mniej subtelnie. Posey nie mógł jednak zaprzeczyć, że po zabójstwie Stone'a poważ­nie myślał o powiązaniu tego wydarzenia z handlem narkoty­kami, ponieważ pisała o tym szeroko “Island Gazette".

Henny, jak zawsze bezwzględna, przygotowała się do zadania ciosu.

- Autopsja bywa bardzo pomocna w śledztwie, prawda? We krwi Stone'a znaleziono kokainę, a u pani Honeycutt valiumn. Nie sądzi pan, że to wszystko może być dziełem gangu handlującego narkotykami i lekami zawierającymi narkotyki? - spytała i odsłoniła w uśmiechu szczęki, na wi­dok których Annie pomyślała o rekinie ludojadzie.

- Już znasz wyniki sekcji zwłok Kathryn? - spytała przy­jaciółkę.

- Lekarze jeszcze nie skończyli pracy - Henny starała się ukryć, jak bardzo jest z siebie zadowolona - ale badania krwi już wykonano.

Annie musiała przyznać, że Henny ma świetne znajomo­ści. Pewnie dowiedziała się tego od Vince'a Ellisa z “Gazet­te". Vince miał swoje sposoby zdobywania informacji.

Próbując uprzedzić kipiącego z wściekłości Poseya, Saulter powiedział:

- Skoro zna pani wyniki autopsji, pani Brawley, powinna pani wiedzieć, że pani Honeycutt zażyła około pięciu mili­gramów valium, co stanowi zwykłą dawkę, jaką lekarz zapi­suje pacjentowi. Może przypomina pani sobie, że pani Ho­neycutt bardzo się zdenerwowała podczas konkursu znajo­mości faktów z życia i twórczości Christie. Mamy więc pra­wo przypuszczać, że wieczorem zażyła valium, żeby się dobrze wyspać.

Annie nagle przestała odczuwać radość z dokuczania Poseyowi. Przypomniała sobie, jak zdenerwowana starsza pani oznajmiła, że nazajutrz wraca do domu. Potem poszła do siebie, spakowała się, przebrała w nocną koszulę, wzięła środek nasenny i położyła się spać, myśląc, że jutro pozbę­dzie się uciążliwego towarzystwa Neila Bledsoe.

Saulterowi nie udało się udobruchać Poseya. Prokurator podszedł bliżej muru i stanął przed Henny.

- Wiemy już coś o autopsji, tak? Myślimy, że jesteśmy bardzo mądrzy? Zobaczymy, czy rzeczywiście macie aż tak dużo oleju w głowach! - Twarz Poseya była purpurowa i wystąpiły na niej niebieskie żyłki. Odwrócił się i warknął do nieszczęsnego Saultera: - Zbierz ich wszystkich w pokoju konferencyjnym C.

Annie nie mogła się powstrzymać. Tak jak wszyscy, z wyjąt­kiem lady Gwendolyn, która przysiadła na skraju krzesła w pierwszym rzędzie (“Myśli" - powiedziała o niej z podzi­wem Laurel), ukradkiem przyglądała się Bledsoe'owi.

Bledsoe był świadom tych spojrzeń. Miał gniewne oczy. Jego twarz, zwykle rumiana, tego dnia była szara. Wyglą­dał na zmęczonego. Policzki pokrywała mu gęsta szczecina nie ogolonego zarostu. Biała marynarka, zarzucona na ra­miona, tworzyła wybrzuszenie na ręce, wiszącej na tembla­ku pod koszulką polo. Spodnie, zazwyczaj doskonale odpra­sowane, teraz były poplamione. Czyja to krew: jego? Kath­ryn? Annie odwróciła wzrok, ale wkrótce znów zaczęła mu się przyglądać. Bledsoe niewątpliwie wiele wycierpiał, ale nadal był zadziorny. Każdą wchodzącą osobę obrzucał nie­grzecznym, niepewnym spojrzeniem, jakby chciał spytać: czy to ty? Ty próbowałeś mnie zabić? Ty zamordowałeś Kathryn?

Annie szepnęła do Maxa:

- Posey nie powinien tego robić. To nie jest dobry po­mysł, żeby zgromadzić wszystkich w jednym miejscu.

- Zrobił to specjalnie - odparł spokojnie Max. - Na złość.

Annie spojrzała w stronę podium. Posey stał na mównicy i przyglądał się wchodzącym podejrzanym, za każdym ra­zem sprawdzając reakcję Bledsoe'a. Co jakiś czas pochylał się, żeby zapisać coś w notesie. Frank Saulter też stał na podwyższeniu. Ręce założył do tyłu i nie odrywał wzroku od podłogi. Było oczywiste, że nie pochwala tego wszystkiego.

Ludzie schodzili się powoli.

Na kwadratowej twarzy Nathana Hillmana nie było zwy­kłej dobroduszności. Popatrzył Bledsoe'owi prosto w oczy, nie kryjąc odrazy.

Rumieńce na twarzy Emmy Clyde były równie czerwone jak jej kamizelka. Nie zwracając najmniejszej uwagi na Bledsoe'a, pisarka podeszła do prokuratora.

- Posey, nie podoba mi się, że przysłałeś po mnie szeryfa. Musisz wiedzieć, że musiałbyś wydać nakaz aresztowania, żeby mnie tu sprowadzić, gdyby nie Fleur Calloway. Dopil­nuję, żebyście traktowali panią Calloway z należnym sza­cunkiem. Czy mówię jasno?

Emma, jedna z wielu mieszkających na wyspie milione­rów, była wściekłą demokratką i miała wielu znajomych we władzach sądowniczych. Posey zmusił się do pojednawczego uśmiechu.

- Proszę usiąść, pani Clyde. Musiało zajść jakieś niepo­rozumienie. Pani nie ma obowiązku brać udziału w tym spo­tkaniu. Sądziłem jednak, że zechce pani przyjechać ze względu na swoją przyjaciółkę, panią Calloway.

Emma nie dała się udobruchać.

- Do chwili przybycia adwokata, pani Calloway nie odpo­wie na żadne pytania.

Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie, podeszła do ostatniego rzędu i ciężko opadła na krzesło. Zrobiła to tak energicznie, że jej zielonkawe, sztywno sterczące włosy aż podskoczyły.

Victoria Shaw stanęła w drzwiach, spojrzała po ludziach, nieśmiało weszła do środka i usiadła w ostatnim rzędzie. Kiedy jednak popatrzyła na Bledsoe'a, w jej jasnych oczach odbiła się nienawiść.

Natalie Marlow również zatrzymała się w drzwiach. Znów miała na sobie wyblakłe dżinsy i połataną, męską ko­szulę w kolorze khaki, ale (Annie ucieszyła się z tego) była porządnie uczesana i umalowana. Rzuciła krótkie, jadowite spojrzenie Bledsoe'owi, wyprostowała ramiona, uniosła gło­wę i ruszyła do przodu, żeby usiąść obok Hillmana. Wydaw­ca ścisnął ją za rękę.

Kiedy weszła Fleur Calloway, Hillman i Emma Clyde wstali. Fleur była tak piękna, że - mimo przykrych okolicz­ności - w pokoju zrobiło się jakby radośniej. Twarz pisarki była poważna, śliczne oczy zmęczone i smutne. Uśmiechnę­ła się do Nathana, ale usiadła obok Emmy. Zdawała się nie zauważać Bledsoe'a. Nie odwróciła głowy w jego stronę.

Bledsoe poszarzał jeszcze bardziej. Oczami ciskał pioru­ny. Posey zapisał coś w swoim notesie.

W drzwiach stanęła Margo Wright. Nie było w niej nic romantycznego. Gładko zaczesała czarne włosy i zacisnęła usta. Na pięknej twarzy nie było widać śladu uczuć, dopóki nie spojrzała na Bledsoe'a z nie ukrywaną pogardą.

- Nie ciesz się, Neil - w jej głosie słychać było nutę szy­derstwa. - Możesz tego jeszcze żałować.

Posey przyglądał się jej w zamyśleniu, kiedy ruszyła do przodu, żeby usiąść w pierwszym rzędzie, obok Annie.

- Pani groziła panu Bledsoe, pani Wright? Margo patrzyła prokuratorowi prosto w oczy.

- Czyżby? Pan się myli - powiedziała zgryźliwie. - Zależy mi tylko na dobru Neila. Jak pozostałym.

Posey oparł się o pulpit i pochylił do przodu.

- Wygląda na to, pani Wright, że jest ktoś, kto nie życzy panu Bledsoe dobrze.

Agentka nie odpowiedziała. Otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i zajęła się poprawianiem makijażu. Posey zaczer­wienił się. Spojrzał na notes i popukał długopisem w kartkę.

- Frank, mieli przyjść wszyscy. Gdzie jest Derek?

Komendant powiedział coś do stojącego przy drzwiach policjanta i wrócił na podwyższenie. Prokurator z zadowole­niem przyglądał się przybyłym.

- Wezwałem państwa tutaj...

- To chyba dość niezwykłe posunięcie, panie Posey - odezwała się dźwięcznym głosem Henny. - Nie boi się pan, że adwokat może mieć pretensje, iż przesłuchiwał pan podejrzanego, nie uprzedzając go o przysługujących mu pra­wach i pod nieobecność obrońcy?

W tej chwili Annie wybaczyła Henny wszystkie jej wady.

- Spieszę panią poinformować, pani Brawley - powie­dział ze złośliwą satysfakcją Posey - że nie muszę nikogo in­formować o przysługujących mu prawach, jeśli pytania, któ­re zamierzam zadać, mają na celu zdobycie informacji, a nie sformułowanie oskarżenia.

Saulter nie odrywał spojrzenia od czubków swoich butów.

- Znaleźliśmy się zresztą w dość niezwykłej sytuacji - Posey mówił teraz pompatycznie, jak orator upajający się dźwiękiem własnego głosu. - W tym wypadku usiłowano po­pełnić morderstwo nie raz, nie dwa, ale aż trzy razy. Zdaje nam się, że znamy ofiarę. Śmierć uderza, ale za każdym ra­zem coś przeszkadza zabójcy i jego ofiara się wymyka. Co więc można zrobić?

Posey mówił z zapałem godnym kaznodziei. Wcale nie peszył go zupełny brak zainteresowania ze strony słuchaczy. Annie pomyślała, że aligatory wylegujące się na słońcu są bardziej zainteresowane światem niż siedzący w pokoju ludzie przemówieniem prokuratora.

- Inteligentny przedstawiciel prawa może się dowiedzieć od samej ofiary, kto życzy jej źle i dlaczego.

Teraz wszyscy nastawili uszu. Wszystkie spojrzenia skiero­wały się na Bledsoe'a. Nawet Fleur na niego patrzyła. Bledsoe wstał. Jedną ręką trzymał się stojącego przed nim krzesła.

- Pieprzony morderca - jego głos zgrzytał nieprzyjem­nie, jak styropian o szybę. - Jeden z was jest pieprzonym mordercą i zabił Kathryn. - Jego zuchwałą twarz wykrzywił nagły grymas. Bledsoe pochylił głowę i przez chwilę milczał. Potem podniósł wzrok i potoczył oskarżycielskim spojrze­niem po zebranych. - Ktoś próbował mnie zabić. Kiedy się dowiem, kto to był... - w jego głosie brzmiała groźba.

- Panie Bledsoe - przerwał mu Posey - dopilnujemy, że­by sprawiedliwości stało się zadość.

Bledsoe i Posey wymienili spojrzenia.

- Kiedy się dowiem...

Posey szerokim gestem wskazał na zebranych.

- Są tutaj wszyscy podejrzani. Kto pana nienawidzi, pa­nie Bledsoe, i dlaczego?

Teraz Bledsoe trzymał się krzesła obiema rękami. Ciężko dyszał. Jego pierś, z grubym opatrunkiem pod koszulą, uno­siła się szybko. Annie podziwiała jego samozaparcie. Kry­tyk powinien przecież być teraz w szpitalu. Bledsoe pokonał jednak ból. Annie czuła dla niego podziw. Wiedziała jed­nak, że Neil zbiera teraz to, co wcześniej posiał.

- Czy to ty, Nathan? - spytał kpiąco. - Chyba nie. Brak ci odwagi. Zawsze ci jej brakowało. Szalałeś za Pamelą, ale nie kiwnąłeś palcem, żeby zatrzymać ją przy sobie. Muszę przyznać, że niewiele straciłeś. Nie było w niej ikry. W łóż­ku była jak lalka...

- Zamknij się, do cholery! - Hiliman poderwał się na równe nogi. Widać było, że bardzo cierpi. Z wściekłością po­patrzył na Poseya. - Dość tego! Nie zamierzam słuchać...

- Proszę usiąść, panie Hiliman - rozkazał Posey. - Chyba że chce pan trafić do więzienia za utrudnianie śledztwa.

- Idź do diabła - odparł drżącym głosem Hiliman. - Wolę już posiedzieć w więzieniu.

I ruszył w kierunku drzwi. Stojący w przejściu policjant spojrzał na Poseya, ale ten pokręcił głową.

- Może jednak masz odrobinę odwagi - powiedział Bled­soe spokojnie. - Może nie powinniśmy cię zbyt pochopnie skreślać?

- Możemy skreślić cały ten niesmaczny eksperyment - Emma poderwała się bardzo szybko jak na kobietę tak po­tężnej postury. - Chodźmy, Fleur. Wychodzimy!

Fleur wstała. Zanim jednak zdążyła wyjść, Posey powie­dział:

- Może zechce pani...

Emma szybko odwróciła się do niego. Była wściekła.

- Uważaj, Posey. Radzę ci zastanowić się nad tym, co ro­bisz - powiedziała i ruszyła za Fleur.

Bledsoe zawołał za nimi:

- Emmie nie brakuje odwagi ani siły. Stawiam na Emmę. Doprowadziłem ją do szału, mówiąc, że Marigold Rembrandt jest tylko nieudaną kopią panny Marple. Jeśli cho­dzi o Fleur, to nie była zadowolona z tego, że przeleciałem jej córeczkę.

Mocny głos krytyka odbijał się od ścian. Annie zadrżała. Nigdy jeszcze nie widziała tak silnych emocji, tyle zła...

- Jaime była wielka jak kobyła, ale cholernie jej się to podobało.

Drzwi się zamknęły. Emma i Fleur wyszły. Bledsoe zaci­snął pobladłe z bólu usta. Nagle drzwi otworzyły się i poli­cjant wepchnął do środka Dereka.

- Był w barze. Stawiał opór. Aresztowałem go za pijań­stwo i agresywne zachowanie.

Derek chwiał się na nogach. Natalie poderwała się z krzesła.

- Derek, dobrze się czujesz?

Było oczywiste, że chłopak czuje się fatalnie. Oczy miał szkliste, a twarz wypraną z wszelkiego wyrazu.

Bledsoe pomachał ręką, ostentacyjnie witając pasier­ba.

- Oto radość i chluba tej dziwki, ukochany chłopczyk mamusi, syneczek Pameli.

Annie nie chciała tego słuchać. Wiedziała, ile cierpienia powoduje Bledsoe swoimi okrutnymi słowami. Widać było, że krytyk jest z siebie zadowolony i doskonale się bawi.

Natalie złapała Dereka za ramię, ale chłopak ją ode­pchnął i wyrwał się policjantowi.

- Sam sobie poradzę - powiedział, starając się zachować twarz.

Niepewnym krokiem ruszył w stronę podium, nie spusz­czając oka z Bledsoe'a.

- Przysiągłem, że cię zabiję, Neil. Przysiągłem to sobie w dniu śmierci matki - usta mu drżały, a po nie ogolonych policzkach spływały łzy. - Zabiłeś ją! Wiem, że tak było. Przysiągłem, że mi za to zapłacisz, i tak będzie!

Sięgnął pod kurtkę i wyciągnął błyszczący pistolet. Bled­soe był zaskoczony. Policjant rzucił się na Dereka i przewró­cił go. Zrobił to tak gwałtownie, że chłopak pojechał na brzuchu po podłodze i uderzył głową w krzesło. Pistolet upadł z łoskotem. Przez moment panowała zupełna cisza. Pierwsza wstała Margo Wright.

- Uważam, że mogę sobie darować tę nieudaną komedię - powiedziała.

- Komedię - powtórzył za nią Posey. - To wszystko rze­czywiście było komedią, ponieważ morderstwa nie miały nic wspólnego z Neilem Bledsoe.

Jeśli Poseyowi chodziło o to, żeby wszystkimi wstrząsnąć, to osiągnął swój cel. Zapadła absolutna cisza. Nawet Neil Bledsoe milczał.

- Inteligenty detektyw robi się podejrzliwy, kiedy wszystkie tropy prowadzą pod jedne drzwi - powiedział Po­sey i przygładził jasne włosy. W wyobraźni słyszał pewnie szmer kamer telewizyjnych. - Wszystkie ofiary łączyło tyl­ko jedno.

Saluter ciężko westchnął. Posey uśmiechnął się do niego.

- Muszę podziękować obecnemu tu oficerowi za to, że nieświadomie skierował mnie na właściwą ścieżkę. Saulter ponurym wzrokiem wpatrywał się w podłogę.

- John Border Stone i Kathryn Honeycutt - mówił dalej Posey - dopuścili się przestępstwa, w oczach mordercy nie­wybaczalnego: ośmielili się upodobnić do bohaterów z ksią­żek Agathy Christie! John Border Stone zarejestrował się jako James Bentley, mężczyzna mieszkający w wynajętym pokoju w “Pani McGinty nie żyje". Kathryn Honeycutt zaś miała czelność naśladować powszechnie lubianą Jane Mar­ple. To był wielki błąd. Dostali za to wyrok śmierci.

Max wstał. Wyglądał bardzo groźnie.

- Zaczekaj, Posey. To, co mówisz, jest niedorzeczne.

- Nie jest niedorzeczne, panie Darling. - Posey zeskoczył z podestu i podszedł do pierwszego rzędu krzeseł. Wskazał palcem na lady Gwendolyn. - Kto jest uznanym autorytetem w dziedzinie twórczości Agathy Christie? Kto wściekł się na Bledsoe'a, kiedy ten ogłosił, że chce opublikować oszczerczą biografię tej pisarki? Czyja peleryna była unurzana we krwi młodego człowieka, który mógłby przeżyć jeszcze wiele lat? Kto napisał niedawno książkę, w której fajerwerkami odciąga się uwagę od poważniejszych wyda­rzeń, a człowiek zostaje zabity niewielkim pistoletem?

Zaniepokojona Annie spojrzała na Henny. Ta pokiwała tylko głową.

- Kto - Posey zrobił dramatyczną przerwę - groził wczo­raj panu Bledsoe? Kto podszedł do niego i powiedział, że je­go dni są policzone?

- Nie. Nic podobnego. - Słowa te zabrzmiały bardzo męż­nie. Starsza pani podniosła się z krzesła. Sięgała prokurato­rowi do piersi. - Chociaż rzeczywiście między moją książką “Śmierć bogacza" a tym przestępstwem istnieje interesują­ca analogia.

Annie miała dość tego przedstawienia.

- Posey, to jakieś szaleństwo. W sobotę lady Gwendolyn nie było na wyspie...

Na zaróżowionej twarzy pisarki pojawił się figlarny uśmieszek

- Prawdę mówiąc, droga Annie, byłam tutaj, tylko że za­wsze staram się unikać koktajli. Poza tym chciałam się zja­wić efektownie, podczas uroczystego przyjęcia. W czasie, kiedy padły strzały, znajdowałam się niedaleko od twojej księgarni. Przypomniały mi się wówczas dawne czasy i wal­ki we Francji. Oświadczam jednak, że jestem niewinna. Po­szlaki rzeczywiście wskazują na mnie; padłam ofiarą zbiegu okoliczności. To ciekawa sytuacja. Mogłabym ją wykorzy­stać w następnej książce.

- Lady Gwendolyn Tompkins, jest pani aresztowana. Przysługuje pani prawo... Annie nie spodziewała się usłyszeć tych słów w takich okolicznościach.



XXIV


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


To tylko konkurs, ale pieniądz kusi,

Szafa żwawego staruszka ujwnić tajemnicę musi.


Jeszcze przed rozpoczęciem konferencji Annie uświadomiła sobie, że nie ma nic do powiedzenia w komisji organizacyj­nej balu przebierańców (w jej skład wchodziły: Henny, Laurel i Ingrid). Zajęta drukowaniem broszur, rezerwacjami, posiłkami, przyjęciami, panelami, ustalaniem terminów podpisywania książek, powielaniem programów (dlaczego niektórzy autorzy uważali za pewnik, że znajdzie się dla nich miejsce w programie i wyrażali swoje wielkie niezado­wolenie, że stało się inaczej, chociaż zgodę na swój udział wyrazili dopiero na kilka dni przed rozpoczęciem konferen­cji?), wymyślaniem wskazówek dla poszukiwaczy skarbu i pytań do konkursu znajomości faktów z życia i twórczości Agathy Christie, Annie nie przejmowała się tym.

Kiedy weszła do sali balowej, była nie mniej zdziwionn niż inni uczestnicy konferencji. Sala została podzielona na cztery części. Użyto do tego wymyślnie ozdobionych para­wanów. Orkiestrę umieszczono pośrodku. Parawany ustawiono tak, że zbiegały się przy podium dla orkiestry, dzię­ki czemu z tego miejsca było widać całą salę, ale każda z czterech części pozostawała w zasadzie oddzielona od pozostałych. Poszczególne ćwiartki sali przedstawiały: wiejską siedzibę, egzotyczną podróż, St. Mary Mead i nie­oczekiwaną przygodę. Na parawanach wisiały akwarele. Na jednej widać było kominek z dywanikiem i solidnym biurkiem. Na drugiej - walizki, sportowego forda, wnętrze eleganckiego wagonu restauracyjnego ze stolikiem nakry­tym porcelaną i z różą w srebrnym wazonie. Na następnej można było zobaczyć ubłocony motocykl oparty o koloro­wy płot przed wiejską chatą i rakiety tenisowe, beztrosko rzucone na drewnianą ławkę. Na ostatniej ceratowy pakiet i klatkę pełną rzeźbionych w drewnie afrykańskich zwie­rząt.

W chwili przybycia Annie i Maxa sala była już pełna. Większość spośród trzystu gości popisywała się wymyślny­mi kostiumami w najbardziej im odpowiadającej części sa­li. Annie i Max spóźnili się, ponieważ dość długo przekony­wali Ingrid, że nie ma potrzeby pilnowania śmieci przynie­sionych przez konferencyjnych detektywów do pokoju konferencyjnego D.

Ludzie z trudem przekrzykiwali orkiestrę, naśladującą styl gry Cole Portera, co przywoływało atmosferę filmowej wersji “Zła, które czai się wszędzie" z 1982 roku. Annie i Max przebrali się za Tuppence i Tommy'ego Beresfordów, tak doskonale zagranych w telewizji przez Francescę Annis i Jamesa Warwicka. (Chociaż Tommy był rudy, o czym wiedzą wszyscy wielbiciele Christie.) Max miał włosy blond, ale - zdaniem Annie - pod każdym innym względem bardzo przypominał Tommy'ego: odważny, nieugięty, niezmiennie pełen podziwu dla Tuppence. Beresfordowie nie lubili oka­zywać swoich uczuć. “Całkiem nieźle, staruszku" było w ich ustach wielką pochwałą. Kiedy zaczynali karierę detektywi­styczną, musieli liczyć się z każdym groszem. Tuppence by­ła córką duchownego, zwolnioną z ochotniczej służby woj­skowej, a Tommy bohaterem wojennym bez żadnych per­spektyw na przyszłość. Mieli tylko młodość i miłość (tak samo jak Agatha i Archie Christie), ale to właśnie - myśla­ła Annie - jest najlepsze, co może dać życie.

Annie odniosła nad komitetem organizacyjnym tylko jedno zwycięstwo: wszyscy uczestnicy balu musieli mieć identyfikatory z nazwiskiem postaci, w którą się wcielili. Zabawa była świetna. Księgarz z Denver był wspaniałym Poirotem z bujnymi czarnymi wąsami, w czarnym kapeluszu i lakierkach. Właścicielka księgarni z Downers Grove w Illi-nois wetknęła za fartuszek zrobioną z piór szczoteczkę do kurzu; była wspaniała w roli niepowtarzalnej, niekonwen­cjonalnej Lucy Eyelesbarrow, która pomagała pannie Marple w wyjaśnieniu bardzo skomplikowanego zabójstwa w “4:50 z Paddington". Prezes miejscowego banku (którego Annie zawsze miała za sztywniaka) nieoczekiwanie okazał się bardzo wesołym człowiekiem. Na identyfikatorze miał nazwisko Edwarda Robinsona. Mijając go podczas tanga, do którego poprosił panią w pięknym diamentowym naszyj­niku (na pewno sztucznym), Annie przypomniała sobie opo­wiadanie “Dojrzałość Edwarda Robinsona". Co to ma wspólnego z osobą bankiera?

Max spojrzał na żonę zaniepokojony.

- Dobrze się bawisz?

- Tak - powiedziała, siląc się na wesołość.

- Odpręż się, Annie. Wszyscy są w świetnych humorach - pocieszał ją, ale w jego oczach widać było współczucie. - Sama wiesz, że lady Gwendolyn kazałaby zachować fason. Dzisiaj nie możemy zrobić nic więcej ani dla niej, ani dla Dereka.

Annie nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po przedziw­nym spotkaniu, zorganizowanym rano przez Poseya, kiedy to prokurator - zapewnię nieświadomie - zaskoczył zebra­nych w stylu godnym Poirota. Również wynik spotkania był nieoczekiwany: Derek Davis został zatrzymany za napaść z bronią w ręku, a lady Gwendolyn aresztowana pod zarzu­tem zabójstwa Johna Bordera Stone'a i Kathryn Honeycutt. Całe popołudnie Annie chodziła po pokoju, kipiąc gnie­wem. Posey jest chyba ślepy! Wieczorem pożałowała jed­nak, że nie potrafiła lepiej zapanować nad swoimi emocjami, bo bal okazał się bardzo udany. Dekoracje doskonale oddawały atmosferę i czasy opisywane w powieściach Christie. Również wielu książkowych bohaterów przypadło jej do gustu. Na przykład Henny jako rozczochrana, nieporządnie ubrana, obładowana jabłkami Ariadna Oliver; albo Ingrid jako pedantyczna, siwowłosa, koścista panna Lemon. Laurel wystąpiła w roli hrabiny Rossakoff, jedynej kobiety, którą kochał Poirot, pełnej życia złodziejki klejnotów i -swego czasu - właścicielki kabaretu zwanego Piekiełkiem. Miała ciemną perukę, atłasową suknię i pantofle na piętnastocentymetrowych obcasach. Mijając tanecznym krokiem synową, zasłoniła twarz wachlarzem.

Max miał rację. Wszyscy bawili się znakomicie. Kiedy po hotelu rozeszła się wiadomość o aresztowa­niach, atmosfera zrobiła się nieco lżejsza. Większość wielbi­cieli Agathy Christie uznała, że widmo mordercy zniknęło z hołdu, a przerażające wydarzenia zostały wyjaśnione. Tylko grupka oburzonych fanów lady Gwendolyn maszero­wała w kostiumach przed aresztem, głosząc niewinność ukochanej autorki (Vince Ellis powiedział o tym Henny, a ta poinformowała Annie). Ciekawe, czy to rozbawi, czy też wzruszy lady Gwendolyn.

Wszystkim obecnym na balu humory zdawały się dopisy­wać. Annie szukała wzrokiem tych, którzy byli obecni przy aresztowaniu Dereka Davisa i lady Gwendolyn. Victorię Shaw bardzo zmieniła jasna peruka, namalowane piegi i strój po­dróżny. Na jej identyfikatorze widniało nazwisko: pani, Upjolin, i wyjaśnienie: podczas podróży do Anatolii. Annie była zaintrygowana. Co łączy tę powściągliwą, nieszczęśliwą kobietę wesołą, rozmiłowaną w przygodach, pełną życia panią Upjolin, matką Julii z “Kota wśród gołębi"? Emma Clyde, w czarnej sukni z wielkimi poduchami na ramionach, przypo­minała potwora. Uczernione włosy spięła w ciasny kok i rze­czywiście wyglądała dokładnie jak władcza pani Boynton z “Rendez-vous ze śmiercią". Margo Wright w blond peruce była fascynująca jako Victoria Jones (“Spotkanie w Bagda­dzie"). Victoria Jones była impulsywna, kłamała jak z nut i lu­biła przygody. Była przeciwieństwem opanowanej i pełnej re­zerwy Margo. Fleur Calloway jako Elinor Carlise z “Zerwa­nych zaręczyn" wyglądała prześlicznie. Ciekawe, czy bliższa jest jej Elinor na ławie oskarżonych, czy też Elinor wreszcie wolna od koszmaru? Natalie Marlow ani Nathana Hillmana nigdzie nie było. Kiedy skończył się fokstrot, Annie zauważyła Franka Saultera w tradycyjnych tweedach.

- Frank! - zawołała i pociągnęła za sobą Maxa. Stanęli przed komendantem policji.

- Słuchaj Frank, lady Gwendolyn tego nie zrobiła.

Annie nigdy nie liczyła się ze słowami. Saulter spojrzał na nią uważnie. Na jego identyfikatorze widniało nazwisko pana Satterwaithe'a. Annie wiedziała, że Frank jest równie ciekawski jak wspólnik pana Harleya Quina, ale nie był ani tak kapryśny, ani pedantyczny. Frank wzruszył ramionami.

- Posey zakończył dochodzenie. Kazał mi się nie wtrącać - powiedział, mrugając porozumiewawczo. - Wściekłby się, gdyby wiedział, że tu jestem i mam hotel na oku. Wspania­ła gala - dodał, rozglądając się po sali. - To pewnie wasza robota?

- Nie - zaprzeczyła Annie. - Bal zorganizowały Laurel, Henny i Ingrid. Podoba ci się?

Zmęczona twarz policjanta rozjaśniła się na moment.

- Bardzo. Widzieliście, jak zapalają się światła w kuchni w Orient Expressie?

- Nie - odparł Max, odwracając głowę, żeby to jak naj­szybciej zobaczyć. Max uwielbiał pociągi. Znał mnóstwo faktów dotyczących Orient Expressu - pociągu, który pierwszy raz odjechał z Gare de Strasbourg w Paryżu czwar­tego października 1883 roku i przejechał trasę do Konstan­tynopola po raz ostatni w maju 1977 roku. Annie wiedziała, że Max zaraz zacznie o tym opowiadać, i postanowiła go uprzedzić.

-Komendancie, czy Posey oskarżył lady Gwendolyn o morderstwo?

Saulter schował ręce do kieszeni.

-Tak. Dzisiaj po południu. Oskarżył ją o zabicie Jolma Bordera Stone'a i pani Honeycutt oraz o usiłowanie zabójstwa Neila Bledsoe - powiedział Saulter spokojnym głosem. - Rano przeczytasz o tym w gazecie.

Annie była przekonana, że Posey zwołał z tej okazji wiel­ką konferencję prasową. Max wspiął się na palce, usiłując ponad głowami uczestników balu dojrzeć kuchnię w Orient Espressie.

- A co z Derekiem Davisem?

- Nie zapomniał i o nim. Usiłowanie zabójstwa Bledsoe'a. W Savannah znaleziono komis, w którym kupił pistolet.

Max spojrzał na policjanta.

- Dwa morderstwa - powiedział.

- Który pistolet? - chciała wiedzieć Annie.

- Ten, który wyciągnął dzisiaj po południu w sali konfe­rencyjnej. Rozumiem, że jest ci go żal, Annie, ale ten facet wynajął samochód i przejechał prawie pięćdziesiąt kilome­trów, żeby kupić pistolet, podając fałszywe nazwisko, a po­tem groził tą bronią swojemu ojczymowi.

- Byłemu ojczymowi - poprawiła Annie.

Max zaczął się niecierpliwić.

- Za dużo pistoletów w tej sprawie. Co się stało z tym, którym zastrzelono Kathryn Honeycutt? Czy znaleźli go u lady Gwendolyn albo u Dereka?

- Nie - w tym jednym słowie Saulter wyraził całą swoją pogardę dla teorii Poseya. - Pokój lady Gwendolyn został przeszukany, ale bez rezultatów. Cóż, dzisiaj i tak już nic nie możemy zrobić, wróćmy więc do zabawy. - Mimo to Saulter nie przejawiał ochoty do żartów. Był zamyślony i poważny. -Ta młoda pisarka, panna Marlow, musi być ostrożna, bo Po­sey jest gotów ją zamknąć. Urządziła straszną awanturę. Powiedziała, że Derek tego nie zrobił, że gdyby nawet kupił sto pistoletów, i tak nie potrafiłby zabić człowieka, że był tak pi­jany, iż nie mógłby trafić Bledsoe'a, i że Bledsoe obezwład­niłby go bez trudu. Powiedziała, że jesteśmy ślepi i głupi, a Poseyowi obiecała, że prędzej on trafi do piekła niż ona po­zwoli, żeby Davis siedział w więzieniu. Potem wyszła. Posey jest na nią wściekły. Jeśli ją spotkacie, powiedzcie, żeby nie pokazywała mu się na oczy. Nie ma sensu, żeby i ona również trafiła za kratki.

- Ostrzeżemy ją - obiecał Max, coraz bardziej zniecier­pliwiony. - Gdzie jest ta kuchnia w Orient Expressie?

- Tam - Saulter pokazał kierunek.

W malowidłach otwierały się drzwi, pasujące do danej dekoracji. Pod schodami w wiejskiej chacie były drzwi do spiżarni, a na pokładzie statku drzwi do sali recepcyjnej. Pozwalały one rozbawionym uczestnikom zabawy przejść z jednej części sali do drugiej. Można było sobie wyobrażać, że przechodzi się do innej książki Agathy Christie. (Annie nie miała wątpliwości, że był to pomysł Laurel, pełnej po­dziwu dla Andrew Lioyd Webbera: “Moja droga, on zrobił dla scenografii tyle, co von Braun dla rakiet!") Idąc za Maxem i Saulterem, Annie uśmiechała się pod nosem. Miała właśnie zamknąć drzwi, kiedy jakaś rozpędzona osoba wpa­dła prosto na nią. Zaskoczona Annie odwróciła się, żeby zo­baczyć, kto to taki.

- Komendancie! - Ed Merritt, kierownik hotelu, starał się mówić cicho, ale jego głos wyraźnie drżał. - Komendancie!

Saulter podszedł bliżej.

- Komendancie... Chryste, to straszne... Na tarasie... Ten facet, który wywołał całe to zamieszanie.

- Bledsoe?

Saulter nagle się postarzał. Cerę miał pożółkłą. Ogarnę­ły go najgorsze przeczucia.

- Jezu... Upadł tak, że wszędzie jest pełno krwi...

- Spadł? Skąd? - przerwał Saulter. - Kiedy?

- Teraz. Przed chwilą. Ze swojego balkonu - wyjaśnił kierownik. - Nie słyszeliście krzyku? Boże, będę go słyszał po nocach do końca życia.

- Lekarz? Wezwaliście lekarza? - spytała Annie.

- Lekarza? - Merritt spojrzał na nią nie widzącymi oczy­ma. - Po co?


Patrząc na połamane ciało Neila Bledsoe, trudno było sobie wyobrazić, że całkiem niedawno był triumfującym i niepo­konanym mężczyzną.

Annie ściskała dłoń Maxa. Spojrzała tylko raz, ale do koń­ca życia nie zapomni tego, co zobaczyła: krew wypływająca z roztrzaskanej głowy, nienaturalnie przekręcony kark, kość

wystająca z łydki... Szybko przeniosła wzrok na balkon. W miejscu, skąd spadł Bledsoe, balustrada była wygięta.

Saulter przez chwilę przeklinał, po czym zaczął wydawać rozkazy:

- Merrit, sprowadź tu swoich ludzi i ustawcie barykadę z krzeseł i stołów, wysoką, powiedzmy, na pół metra. To przede wszystkim. Potem zadzwonisz po prokuratora Poseya i powiesz, że potrzebujemy ludzi z wydziału zabójstw i kilku policjantów. Max, Billy jest w szpitalu i potrzebuję pomocnika. Przypilnujcie z Annie pokoju Bledsoe'a. Niko­mu nie wolno tam wchodzić, niczego nie wolno dotykać.

Pobladły chłopiec hotelowy przekręcił klucz w drzwiach apartamentu 301. Max przez chusteczkę do nosa nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się lekko i zaklinowały.

- Cholera, zamknął się od środka na łańcuch - zdenerwo­wał się Max.

Trzeba było wezwać obsługę hotelu i zdjąć drzwi z zawia­sów.

Zdaniem Annie w pokoju pachniało śmiercią, chociaż wszystkie ślady po krwawej strzelaninie zostały już sprząt­nięte, a dywan wyprano (miejscami był jeszcze wilgotny). Sprzątaczki zaczęły pracę natychmiast, kiedy tylko policja zabezpieczyła ślady. Wkrótce pokój hotelowy opuszczony prez Bledsoe'a zajmą nowi goście.

Opuszczony przez Bledsoe'a... A jednak morderca zwyciężył. Teraz przynajmniej wypuszczą lady Gwendolyn, a może nawet i Dereka.

Drzwi do sypialni na lewo były zamknięte. Drzwi do dru­giej stały otworem. Max zajrzał do środka.

- Tu są rzeczy Bledsoe'a, ale najpierw trzeba sprawdzić balkon.

Annie stanęła w wejściu, wyobrażając sobie, co działo się w nocy, kiedy zginęła Kathryn Honeycutt. Apartament Bled­soe’a miał taki sam rozkład jak apartament Annie i Maxa: mały, kwadratowy przedpokój, szafa wnękowa po prawej stronie, a po lewej ozdobna krata, oddzielająca przedpokój od pokoju. Na wprost znajdował się krótki korytarzyk. Drzwi na prawo prowadziły do sypialni Bledsoe'a, jak powiedział Max. Na lewo od kraty był salonik. W przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi do drugiej sypialni, którą zajmowała Kathryn. We wszystkich apartamentach sypialnie rozmiesz­czono po dwóch stronach salonu. Na balkon można było wyjść zarówno z salonu, jak i z obu sypialni.

W czwartek w nocy... Alarm pożarowy... Dym... Brak światła... Bledsoe otworzył drzwi na korytarz. Ktoś poświe­cił mu latarką w oczy. Padły strzały. Został trafiony w lewe ramię, zatoczył się, upadł i schował za kanapą, od której dzielił go tylko jeden krok. Prawie w tej samej chwili, kie­dy strzelono do Bledsoe'a, Kathryn musiała poświecić na drzwi. Inaczej morderca zdążyłby jeszcze raz strzelić do krytyka. Ale Kathryn oświetliła zabójcę i ten skierował broń na nią. Bledsoe przeżył.

Annie wiedziała, gdzie upadła Kathryn. Tuż przed drzwiami swojej sypialni. W tym miejscu dywan był jeszcze mokry. W hotelu podniesiono alarm. Morderca uciekł i zbiegł po schodach. Kiedy znalazł się na tarasie, wmieszał się w tłum, wyrzucił rękawice i pistolet. Bledsoe z trudem podźwignął się zza kanapy, znalazł Kathryn i wyniósł ją na balkon. Jego trasę zaznaczyły mokre plamy na dywanie.

Teraz w salonie wszystko stało na swoim miejscu. Annie, zdziwił tylko kosz piknikowy, stojący na małym stoliku. Wy­stawał z niego...

- Annie, chodź tutaj!

Przechodząc przez pokój Bledsoe'a, Annie zauważyła, że materac na łóżku jest przekrzywiony, krzesło przed biur­kiem przewrócone, a jedno z francuskich okien wyrwane z zawiasów. Krzesło i stolik na balkonie też były przewróco­ne, a balustrada mocno wygięta.

- Nieźle się szamotał - powiedział Max. - Kto miał tyle siły, żeby wyrzucić Neila Bledsoe'a z balkonu?

- Którędy uciekł zabójca? - spytała Annie, oglądając się za siebie. - Drzwi były zamknięte na klucz i na łańcuch.

Rozejrzeli się po apartamencie. Annie najwięcej czasu spędziła w sypialni Bledsoe'a. Wszędzie było widać ślady gwałtownej walki. Bledsoe już się spakował. Nazajutrz miał opuścić pokój. Walizka była otwarta, ubrania staran­nie złożone, przybory do golenia stały na toaletce, a w ko­szu na śmieci leżały gazety: “New York Times" i “Business Week".

Pokój Kathryn był wysprzątany i pozbawiony charakte­ru: zwyczajny pokój hotelowy. Nic nie wskazywało na to, że­by ktoś tu wchodził.

Kuchenka również była czysta. Na blacie stała tylko jed­na szklanka z rozpuszczającymi się już kostkami lodu. Max powąchał.

- Whisky.

W łazience ręczniki wisiały na swoim miejscu. Na umy­walce leżała szczoteczka do zębów, pasta, krem i maszynka do golenia oraz dezodorant w sztyfcie.

W salonie wszystko stało na swoim miejscu. Annie pode­szła do stolika. Kosz piknikowy był całkiem zwyczajny: wi­klinowy, z uszami ze sznura, wyłożony nieco wymiętą serwe­tą w biało-czerwone paski. W koszu leżała jedna żółta róża.

- Nie rozumiem - w głosie Maxa brzmiało zdumienie. -Gdzie się podział morderca? Którędy wyszedł?

- Wypadek!? - przerwała prokuratorowi Annie.

Posey kiwał się monotonnie pośrodku salonu, ale jego oczy płonęły gniewnie.

- Pani Darling, potrafię sobie poradzić z obowiązkami prokuratora okręgowego bez pomocy pani i jej męża. Nie musicie dłużej bawić się w policjantów. Przybyłem na wy­spę z grupą kompetentnych ludzi i sami sobie poradzimy z wyjaśnieniem okoliczności tego nieszczęśliwego wypadku.

- Wypadku! - powtórzyła rozwścieczona Annie. Jeśli prokurator nie przestanie robić z siebie idioty, Max będzie musiał pomóc żonie, bo Annie może stracić panowa­nie nad sobą.

- Przez cały tydzień ktoś usiłował zamordować Bled­soe'a, i w końcu mu się udało, a pan mi mówi, że to był wy­padek!

- Pani Darling, została pani celowo wprowadzona w błąd przez podstępnego mordercę. Czy ma pani jakiś dowód na to, że morderca rzeczywiście chciał uśmiercić Bledsoe'a?

- Księgarnia, wazon, pierwsza kula trafiła Bledsoe'a... Posey uniósł dłoń.

- Ba, wazon! Nikogo chyba nie powinno dziwić, że w przypadku tego morderstwa było tyle fałszywych śladów. Poza tym, nie ma innego logicznego wyjaśnienia śmierci pa­na Bledsoe'a. Pani sama jest świadkiem, że drzwi byty za­mknięte i zabezpieczone łańcuchem. Poza tym, mamy na­ocznego świadka. Kelnerka, która ustawiała krzesła na ta­rasie, widziała, jak Bledsoe wybiegł na balkon i wpadł na barierkę z taką siłą, że wyleciał i runął na taras. Na balko­nie nie było nikogo innego.


Annie starała się nie wiercić, ale nie mogła zasnąć. Z wście­kłością strzepnęła poduszkę. Ten ptasi móżdżek, idiota, kre­tyn... Posey! Uwziął się, żeby nie wypuścić lady Gwendolyn, i dlatego nawet nie pomyślał, że Bledsoe mógł zostać zamordo­wany. Annie wiedziała, że to morderstwo, chociaż na balkonie nikogo nie było. Nawet Poseyowi nie przyszło do głowy, żeby podejrzewać samobójstwo. Nikt by nie uwierzył, że Neil Bled­soe mógł popełnić samobójstwo. Wypadek! Ten “wypadek" został starannie zaplanowany. Jak? Nie ma na świecie człowie­ka, przed którym Neil Bledsoe uciekałby w panice - pomyśla­ła Annie i nagle usiadła. Max poruszył się niespokojnie.

-Co?

Annie odsunęła się od niego. Nie chciała budzić męża. Wyśliznęła się spod kołdry, spuściła nogi na podłogę (za każdym razem, kiedy to robiła, dziwiło ją, że staroświeckie łóżko z baldachimem jest tak wysokie) i cichutko przeszła do salonu, starannie zamykając za sobą drzwi.

W salonie zaczęła chodzić tam i z powrotem. Drzwi za­bezpieczone łańcuchem. Kosz piknikowy. Bledsoe, wybiega­jący na balkon. Czy to możliwe, żeby tajemnica śmierci Bledsoe'a nadal znajdowała się w jego pokoju? Annie spoj­rzała na zegar. Było dwadzieścia po drugiej. Nieodpowied­nia pora na telefon do kogoś, kogo zna się bardzo słabo. Nie można jednak czekać. Wzięła notes i przewracała kartki tak długo, aż znalazła nazwisko, które było jej potrzebne. Drugi numer znała na pamięć.


Saulter przyjechał pierwszy. Na szyi miał aparat fotogra­ficzny. Jego oczy płonęły nadzieją.

- Zdaje się, że coś wymyśliłaś. To cholernie podstępne - powiedział i potarł palcem nos. - Posey dałby mi do wiwatu, gdyby wiedział, gdzie jestem - stwierdził, ale w jego głosie nie było niepokoju.

Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął wymiętą, staran­nie złożoną kartkę z notesu. Podał ją Annie. Ta wzięła kart­kę do ręki (co będzie, jeśli Rhonda Kinkaid nie przyjedzie? - pomyślała), rozwinęła ją i spojrzała na pajęcze literki. Li­ścik był pełen podkreśleń.

Rozwiązanie jest oczywiste. Bardzo logiczne. Co osiągnął morderca, strzelając, zrzucając wazon, zabijając Stone'a i Honeycutt?

Słowo “osiągnął" było podkreślone trzykrotnie.

Annie przeczytała post scriptum:

Bledsoe nie żyje! Pan Bóg nierychliwy...

Przeczytała liścik kilka razy, ale nie mogła zrozumieć la­dy Gwendolyn, chociaż była przekonana, że tu znajduje się wyjaśnienie tajemnicy morderstwa. “Rozwiązanie jest oczy-wiste."

Annie wsunęła liścik do kieszeni swoich białych spodni. Drzwi windy otworzyły się i stanęła w nich chuda, pełna energii, ruda kobieta w wyblakłych dżinsach, sportowych butach i spranej koszulce w mysim kolorze. Była obwieszona różnymi narzędziami. Stanęła obok Annie i Saultera.

- Rzeczywiście po mnie dzwoniliście? Chyba mi się to nie śniło?

Annie i Saulter z uwagą przyglądali się Rhondzie Kin­kaid, pracującej w pokoju. Najpierw rozkręciła grzejnik, potem znów go złożyła. Poszli za nią do sypialni. Kinkaid była bardzo szybka. Annie zazdrościła jej zręczności. W pięć minut przeszukała obie sypialnie. W kuchence mia­ła nieco więcej pracy. Za lodówką. Pod lodówką. W szaf­kach.

- Czasem są w nich jakieś szpary - wyjaśniła.

Rozkręcenie i ponowne złożenie kuchenki zajęło trochę czasu. Na początku Saulter chodził za Rhondą krok w krok, ale po pewnym czasie, ziewając, wyciągnął się na kanapie w saloniku.

Annie zerknęła na zegarek. Za piętnaście czwarta. Może jednak nic nie znajdą?

Kinkaid obejrzała zasłony w salonie, potem w obu sy­pialniach. Annie oparła się o drzwi sypialni Bledsoe'a. Rhonda przeszukała już prawie każdy centymetr kwadrato­wy apartamentu. Teraz stała pośrodku sypialni z rękami na biodrach i rozglądała się uważnie. Podniosła wzrok wyżej i uśmiechnęła się. Znów poruszała się bardzo szybko. Przy­stawiła krzesło do wielkiego łoża, wskoczyła na nie i wspię­ła się na palce.

- Jest! - zawołała. - Boże, jaki piękny!

Spojrzała w dół, na Annie.

- Podaj mi klatkę. Otwórz ją.

Wsunęła długi kij, zakończony hakiem, między baldachim rozwieszony nad łóżkiem a sufit, szybkim ruchem wło­żyła zwinnego gada do pudełka i zamknęła je. Uśmiechała się szeroko.

- Czasem miło jest być znanym herpetologiem. Powiedz­cie mi, co tu robi ten wąż?

Annie była tak podniecona, że nawet nie myślała wracać do łóżka. A więc miała rację. Morderstwo przy użyciu węża. Wiele zależało od przypadku, ale udało się. Kto to zrobił? Dlaczego Bledsoe był tak nieostrożny? Tym razem lista po­dejrzanych była krótsza. Można było z niej skreślić Dereka Davisa, zamkniętego w więzieniu. Kto zostaje?

Annie usiadła przy biurku. Przeglądała swój notatnik, notes Maxa, krótkie biografie podejrzanych, wygniecioną ulotkę, w której Bledsoe obiecał ujawnić “prawdę" o Aga­cie Christie, wyniki sekcji zwłok (Saulter wiele ryzykował, dając jej ten dokument) i tajemniczy list od lady Gwendolyn. “Co osiągnął morderca...?" Na biurku leżał również klucz do pokoju konferencyjnego D, w którym Ingrid zgromadziła wszystkie śmieci, zebrane przez działających w pa­rach uczestników konferencji.

Annie wzięła do ręki długopis i czystą kartkę. Napisała:

Nathan Hillman

Margo Wright

Victoria Shaw

Krótka lista. Bardzo krótka. Po chwili wahania dopisała:

Natalie Marlow.

Potem dodała jeszcze: Emma Clyde, Fleur Calloway.

Ostatnie trzy nazwiska sprawiły Annie nieco trudności. Wszystko wskazywało na to, że Natalie była zakochana w Neilu aż do pamiętnego kwizu, który odbył się w kilka dni po strzelaninie przed “Śmiercią na żądanie", po zrzuce­niu wazy i zamordowaniu Stone'a. Trudno ją podejrzewać... Po chwili namysłu Annie skreśliła Marlow z listy.

Zarówno Annie, jak i Saulter widzieli Fleur Calloway w chwili, kiedy strzelano przed “Śmiercią na żądanie". Mi­mo to Annie się wahała. Spośród wszystkich przebywają­cych na wyspie właśnie Fleur miała największy powód, że­by zabić krytyka. Annie nie skreśliła tego nazwiska.

Emma Clyde. Emma jest twarda, sprytna, pomysłowa. Jej nazwisko musi zostać na liście.

Dobrze, teraz przypatrzmy się najbardziej prawdopodob­nym winowajcom.

Margo Wright. Kobieta o imponującej osobowości. Sprytna. Silna. Ale zabicie Bledsoe'a nie wymagało wielkiej siły. Chociaż tej nocy, gdy zginęła Kathryn, zabójca musiał działać bar­dzo szybko. Margo mogła to zrobić. Czy jednak utrata zaufania i sympatii pracodawcy jest wystarczającym powodem, żeby za­bić? Blesoe zniszczył dwoje klientów Margo: Bryana Shawa i Pamelę Gerrard. Czy to nasunęło jej myśl o zamordowaniu go? Annie postawiła przy nazwisku Margo znak zapytania.

Nathan Hillman. Kochał Pamelę. Miał powód, żeby nie­nawidzić człowieka, który doprowadził do jej śmierci. Bledsoe powiedział, że Hilimanowi zabrakłoby odwagi. Czyżby się mylił?

Victoria Shaw. Annie przypomniała sobie jej spojrzenie w piątek, podczas spotkania zorganizowanego przez Poseya.

Było pełne nienawiści. Bledsoe odebrał jej całą radość ży­cia. Poza tym niektóre z prób usunięcia Bledsoe'a były pra­wie śmieszne: strzały z pistoletu kaliber 22, zrzucenie wazy, fajerwerki i bomby dymne. To mogła zrobić nieszczęśliwa, zdesperowana kobieta.

Annie odłożyła długopis. Do diabła, jak to rozwikłać? Długopis potoczył się i uderzył o klucz leżący na stercie pa­pierów, zapisanych przez detektywów lady Gwendolyn. An­nie bez entuzjazmu spojrzała na te kartki. Może powinna je przeczytać jeszcze raz? Może zauważy coś dziwnego, coś fał­szywego, coś, co jej pomoże?

Na niebie pojawiły się pierwsze różowe promienie słoń­ca, kiedy Annie odkładała ostatnią kartkę. W swoim note­sie zapisała tylko jedno słowo: valium. Tak, tylko ta jedna rzecz się nie zgadza. Informacja o lekarstwie znalazła się w opisie wyników sekcji zwłok. Kathryn Honeycutt przed snem zażyła dawkę valium. Saulter nie widział w tym nic dziwnego. Kathryn była zmęczona, miała za sobą nerwowy tydzień. Dlaczego nie miałaby zażyć środka nasennego?

To była jedyna fałszywa nuta, którą Annie udało się zna­leźć. Kathryn Honeycutt należała do Kościoła Scjentystów i ściśle przestrzegała zasad swojej wiary. Traciła wzrok, ponieważ nie wyrażała zgody na usunięcie katarakty. Poirot chciałby wyjaśnić ten szczegół. Annie również wydał się on podejrzany.

Czy Kathryn Honeycutt zażyłaby valium?

Nie. Annie wiedziała to z niezachwianą pewnością, tak jak panna Marple, która wierzyła w niewinność Gladys z “Kieszeni pełnej żyta".

Jedna fałszywa nuta.

Co jeszcze brzmi fałszywie?

Morderstwo przy użyciu węża. Absurd. A jednak - udało się. Chociaż - Annie potarła zmęczone oczy - osoba, która włożyła węża do koszyka, nie mogła mieć żadnej pewnoś­ci. To była zupełnie inna metoda niż pistolet i spadający wazon. Dlaczego Bledsoe otworzył ten koszyk? Nie był głu­pi. Doskonale znał się na powieści kryminalnej. Właśnie on...

Annie znieruchomiała. To druga fałszywa nuta. W ciągu całego tygodnia Bledsoe nie okazywał strachu. Puścił się w pościg za strzelającym przed “Śmiercią na żądanie", wspiął się po filarze na dach, z którego spadł wazon... Był nieustraszony. Albo... albo też cała ta sprawa jest o wiele prostsza, niż się wydaje. Jeśli to, co przyszło jej do głowy, jest prawdą, to wszystko jest inne, niż wskazują pozory.

Annie wzięła do ręki list od lady Gwendolyn. “Rozwiąza­nie jest oczywiste. Bardzo logiczne. Co osiągnął morderca strzelając, zrzucając wazon, zabijając Stone'a i Honeycutt?" Spójrz na to, co się zdarzyło - napomina pisarka.

Strzały - uznano je za pierwszą próbę zabicia Bledsoe'a.

Wazon - kolejny dowód na to, że ktoś próbuje zabić kry­tyka.

Śmierć Stone'a - Stone został uciszony. Nawet jeśli wie­dział o zamachach na Bledsoe'a więcej, niż przyznawał, ni­komu już o tym nie powie.

Śmierć Honeycutt - niewinna ofiara, gdyby rzeczywiście chodziło o usunięcie Bledsoe'a.

Postrzelenie Bledsoe'a - zabójcy znów się nie udało.

Neil Bledsoe - człowiek panicznie bojący się węży. Kto mógł przewidzieć, że uciekając przed wężem, zabije się?

Co się rzeczywiście wydarzyło?

1. John Border Stone został zabity w swoim pokoju.

2. Kathryn Honeycutt została zamordowana.

3. Neil Beldsoe został ranny.

4. Neil Bledsoe zabił się, spadając z balkonu.

Nagle Annie zrozumiała. Ależ tak, lady Gwendolyn. Tak! Jak to się stało? Annie zamknęła oczy i znów spróbowała wyobrazić sobie apartament, w którym Bledsoe został ranny, a Kathryn zabita. Przez chwilę podziwiała bezczelność, spryt i odwagę mordercy. To było trudne, ale możliwe. Skompliko­wane i wstrętne - jak życie. Ludzkie emocje są jak wzburzo­ne rzeki. O takich właśnie emocjach, często ukrytych pod maską dobrych manier, pisała Agatha Christie.

Annie znała już odpowiedź na część swoich pytań. Pozo­stało tylko udowodnić, że rzeczywiście tak było. Annie wstała i zaczęła chodzić po pokoju, rozglądając się wokół siebie, czytając notatki, myśląc. W pewnej chwili zatrzyma­ła się i zapatrzyła na metalową kratę, oddzielającą przedpo­kój od saloniku.

Miała wrażenie, że słyszy przenikliwy, radosny głos:

- Tak jest, moja droga. Masz rację!

XXV


Wskazówka do odgadnięcia

tytułu książki Agathy Christie:


Lady Hoggin postanawia płacić;

Czy Shan Tung może do domu wrócić?


- Wielki Boże!

Annie z przerażeniem popatrzyła na stoły w pokoju kon­ferencyjnym D. Wszystkie zawalone były śmieciami, ale każdą rzecz starannie przymocowano do kartki z dokład­nym opisem.

- Z poświęceniem wypełnili swoje zadanie - powiedział Max, zaglądając do pokoju nad głową Annie.

Komendant Saulter ciężko westchnął. Nie był zadowolo­ny z tego, że po czterech godzinach snu znów wezwano go do hotelu. Annie zauważyła, że ona wcale nie zmrużyła oka minionej nocy.

- Myślałem, że w tym hotelu dbają o czystość - burknął Saulter.

Zebrane przedmioty świadczyły o tym, jak dużo różnych śmieci wyrzucają ludzie nawet w tych miejscach, gdzie jest to zabronione. Chociaż nie należy zapominać, że ci, którzy to wszystko przynieśli, byli przesadnie skrupulatni. W każdym razie można było mieć pewność, że podzieleni na pary uczestnicy konferencji doskonale wysprzątali taras, hotel i jego okolice.

Ingrid dopilnowała, żeby wszystko zostało ułożone na stołach i opisane na karteczkach.

Kiedy Annie zerknęła na zegarek, było jeszcze bardzo wcześnie. Obudziła Maxa, powiedziała mu o swoich wnio­skach, razem uzgodnili dalsze postępowanie i zadzwonili po Saultera. Max koniecznie chciał zjeść śniadanie ( podobnie jak inspektor Dover, był przekonany, że trzeba się odżywiać regularnie), ale Annie nie mogła nic przełknąć. Miała jesz­cze tyle do zrobienia, a czasu zostało niewiele. Konferencja zakończy siy już dzisiaj, obiadem. Przedtem trzeba dopro­wadzić sprawa do końca. Najpierw należy zgromadzić dowody. To jest najważniejsze.

Zajęło im to naprawdę dużo czasu. Max zaczął poszuki­wania od drugiego końca pokoju, a Saulter od środka. An­nie jeszcze nie odeszła od pierwszego stolika. Miała na nim paczki po papierosach i niedopałki, zgniecione puszki po napojach, papierowe chusteczki do nosa, drobne monety, guziki, grzebienie, kawałki papieru, ciężarki do wędek, że­ton do kolejki podziemnej, opakowanie po szmince do ust, zżutą gumę, książkę sensacyjną w miękkiej oprawie (“Pociąg do Stambułu" Grahama Greene'a), pięć różnych zakła­dek do książek, puste opakowanie po prezerwatywach, ozdobny męski sygnet (trzeba pamiętać, żeby podczas obiadu ogłosić, że znaleziono taki przedmiot), stłuczone okulary słoneczne, naparstek, srebrny kolczyk, kieszonkowe wydanie Nowego Testamentu, pincetę...

- Mój Boże jest! Tutaj! - krzyknął Saulter.

Annie i Max podbiegli do komendanta. Wśród przeróż­nych rzeczy na stole leżał luźno zwinięty sznur. Był ciemno­szary, dość gruby i sprężysty.

Saulter schylił się, żeby przeczytać informację zapisaną na karteczce: “Znaleziony 14.09.1990 r. na krzaku pośrodku tarasu Palmetto House Hotel. Znalazca: Alleyn J. Forman, 1733 North Kighteenth Street, Littie Rock, Arkansas". A niech mnie, Annie, miałaś rację!


- Nie chcesz z nami jechać? - spytał ze zdziwieniem Max. Stali przy samochodzie komendanta policji. Annie ziewnęła i potarła oczy dłonią.

- Dacie sobie radę beze mnie. Z góry wiem, jakie będą wyniki.

Spojrzała na papierową torbę leżącą na przednim fotelu. Włożono do niej bezcenny sznur, który teraz pojedzie do la­boratorium, gdzie zostaną przeprowadzone badania na obecność azotanów. Annie schyliła się, żeby spytać Saultera:

- Komendancie, przywieziesz go na spotkanie, prawda?

- Oczywiście. Odpocznij sobie, Annie. Wyglądasz na bar­dzo zmęczoną. Stawimy się w pokoju konferencyjnym A - rzucił okiem na zegarek - najpóźniej o dziesiątej czterdzie­ści pięć. Przywiozę lady Gwendolyn i zawiadomię wszyst­kich - kąciki ust Saultera lekko drgnęły, jakby z trudem ukrył uśmiech. - Poseya też.

Kiedy samochód odjeżdżał, Annie pomachała ręką. Dopó­ki Saulter i Max nie zniknęli jej z oczu, udawała śmiertelnie zmęczoną. Potem ruszyła żwawym krokiem w kierunku hote­lu. Jasne, że jest zmęczona, ale nie ma czasu na spanie.

Wchodząc do pokoju, zastanawiała się, czy mężczyźni rzeczywiście nie zrozumieli, jakie znaczenie ma znaleziony przez nich dowód? Czy nie dostrzegli, że otworzyli puszkę Pandory?

Annie wiedziała.

Musiała przemyśleć wszystko jeszcze raz. Kosz pikniko­wy. Samotna żółta róża. Wszystko możliwe:

Nathan Hillman. Do dzisiaj nie wybaczył sobie, że nie zabrał Pam z domu i nie uchronił jej przed najgorszym.

Fleur Calloway. To, co Bledsoe zrobił Derekowi i Natalie, rozdrapało świeżą ranę.

Emma Clyde. Czy krytyk nie przesadził w swoich złośli­wych przycinkach? To niebezpieczna kobieta.

Margo Wright. Ma powód, żeby nienawidzić Bledsoe'a... i ma opinię twardej osoby.

Natalie Marlow. Nie potrafi zachować się w towarzy­stwie, ale odwiedziła w swoim krótkim życiu wiele mrocz­nych miejsc.

Victoria Shaw. Nawet najłagodniejszą osobę można do­prowadzić do ostateczności.

Annie jeszcze raz przeczytała krótkie życiorysy podej­rzanych. Tylko jedna osoba mogła to zrobić. Tylko jedna.

Annie ukryła twarz w dłoniach. I co teraz?


Derek Davis był przykuty kajdankami do policjanta. Wy­glądał jak dziecko w za dużym więziennym kitlu. Wystra­szonym wzrokiem rozejrzał się po pokoju pełnym ludzi. Kie­dy wszedł, Natalie Marlow poderwała się z krzesła.

- Derek, Derek, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz!

Derek zamrugał oczami, zawahał się, ale po chwili twarz mu złagodniała.

Lady Gwendolyn poruszała się z taką elegancją, jakby miała na sobie futro z norek, a nie pomarańczowe więzien­ne ubranie. Posłała Annie promienny uśmiech i puściła do niej oko. Na szczęście nie była skuta, ale szła za mudurowym funkcjonariuszem, przed Poseyem. Mijając Annie, uniosła dłoń w geście zwycięstwa. Policjant obejrzał się na Poseya, ponurego jak chmura gradowa.

- Tak. Gdziekolwiek - warknął w odpowiedzi na pytające spojrzenie.

Posey przyjechał na końcu. Wszyscy na niego czekali. Annie była zdenerwowana. Tak wiele zależy od jej słów. Chrząkneła. Nie dlatego, żeby musiała kogoś uciszać, gdyż w pokoju było cicho jak makiem zasiał. Nathan Hillman patrzył na nią znużonym wzrokiem. Margo Wright była nieruchoma jak posąg. Victoria Shaw nerwowo otwierała i zamykała torebkę. Emma Clyde wyglądała jak aligator: czuj­ny, uważny i bardzo niebezpieczny. Urocza twarzyczka Fleur Calloway była blada i zmęczona. Derek Davis nie spuszczał oczu z Natalie Marlow. Natalie pochyliła się do przodu. Henny spoglądała po zebranych. Tylko Laurel i lady Gwendolyn zachowały spokój i powagę.

Annie zaczęła mówić:

- Dziękuję wszystkim za przybycie. Myślałam, że pewnie wszyscy zechcecie poznać prawdę o śmierci Johna Bordera Stone'a, Kathryn Honeycutt i Neila Bledsoe. - Annie była z siebie dumna. Mówiła spokojnym, pewnym siebie głosem. - To bardzo skomplikowana historia. Jest w niej wiele nie­nawiści i przemocy, ale też dużo zimnej kalkulacji i dobre­go planowania. Cofnijmy się kilka miesięcy wstecz. Neil Bledsoe miał trudności finansowe. Dowiedział się o konfe­rencji, która miała się odbyć we wrześniu; o naszej konfe­rencji, którą chcieliśmy uczcić setną rocznicę urodzin naj­wspanialszej autorki powieści kryminalnych. Wpadł na po­mysł, jak mógłby się przy tej okazji wzbogacić. Zapisując się na konferencję, wiedział, że będzie tu wiele osób, które mają powody, żeby go nienawidzić. Wiedział, że zaprosiłam Fleur Calloway. - Pisarka spojrzała na swoje dłonie i zaci­snęła je mocno. - Wiedział, że współorganizatorką konfe­rencji jest lady Gwendolyn Tompkins. Lady Gwendolyn na­leży do grona najbardziej znanych autorów współczesnej powieści kryminalnej. Bledsoe o tym wiedział. Czytał jej ostatnią książkę, “Śmierć bogacza". Postanowił wziąć udział w konferencji i zaprosił na nią swoją ciotkę, Kathryn Honeycutt, wielbicielkę Agathy Christie. Zaraz po jego przybyciu na wyspie zaczęły się kłopoty. Emma Clyde nie­omal go przejechała. W sobotę, kiedy wychodził z mojej księgarni, ktoś do niego strzelał. W niedzielę zaczął osten­tacyjnie podrywać młodą pisarkę, Natalie Marlow. - Natalie spojrzała na nią z namysłem. - W poniedziałek, po wykła­dzie lady Gwendolyn, publicznie szkalował Agathę Christie. We wtorek ogłosił, że zamierza wydać jej biografię, pełną oszczerczych plotek. Tego samego dnia z dachu spadł wa­zon, nieomal zabijając Bledsoe'a.

Wszyscy słuchali jej jak urzeczeni. Znali tę historię, ale nie wiedzieli, jakie będzie zakończenie.

- Śmierć uderzyła we wtorek wieczorem, ale nie w Bled­soe’a. Zamordowano młodego mężczyznę, uczestnika konfe­rencji. Zarejestrował się on pod nazwiskiem jednego z bohaterów powieści Agathy Christie pod tytułem “Pani McGinty nie żyje". W rzeczywistości nazywał się John Border Stone. Stone pragnął pisać powieści kryminalne. W so­botę wieczorem przybiegł przed moją księgarnię, twier­dząc, że widział strzelającego. Kiedy go zamordowano, wszyscy sądzili, że rozpoznał osobę strzelającą do Bled­soe’a, i ta pozbyła się go, zanim zdążył komukolwiek powie­dzieć prawdę. Jest tu wiele osób, które można podejrzewać o to, że życzyły Bledsoe'owi śmierci: Fleur Calloway, której córka poniosła śmierć z winy Bledsoe'a, co złamało jej ser­ce. - Annie zauważyła, że Emma mocno ścisnęła dłoń Fleur. - Nathan Hillman, zakochany w kobiecie, którą Bledsoe po­ślubił i, być może, zabił. Derek Davis, syn Pameli Gerrard. Derek nienawidził Bledsoe'a. Uważał, że jest on odpowie­dzialny za alkoholizm matki i za jej śmierć. Co więcej, Bledsoe poderwał kobietę, którą Derek darzył uczuciem. - Natalie Marlow zacisnęła pięści. - Yictoria Shaw. Bledsoe odebrał jej mężowi coś, co stanowiło o sensie jego życia. Jest też - Annie spojrzała w pełne złości, niebieskie oczy - Emma Clyde. Wiele osób - mówiła spokojnie Annie - twier­dzi, że narażanie się Emmie może być niebezpieczne.

Emma Clyde uśmiechnęła się lekko. Max spojrzał na nią bez zainteresowania.

- Wszyscy oni byli podejrzani - powiedziała Annie gło­śniej i bardzo ostro. - Ale jest jeszcze ktoś. Ktoś, o kim nie myśleliśmy. A to dlatego, że wszyscy tu obecni, nawet komendant Saulter i prokurator Posey, który sądził, że mor­derstwo popełnił szalony wielbiciel Christie, koncentrowali się nie na tym, co rzeczywiście było najważniejsze. Oto fak­ty, które są naprawdę najistotniejsze.

Annie odwróciła się, wzięła kredę i szybko napisała na tablicy:


1. Strzały w “Śmierci na żądanie". Bledsoe pobiegł za na­pastnikiem.

2. Wazon nieomal trafia Bledsoe'a. Krytyk wspina się po filarze na sam dach.

3. Zabójstwo Stone'a. Został zamordowany, bo za dużo wiedział.

4. Na butach Stone'a były ślady smoły.

5. Zabójstwo Kathryn Honeycutt. Bledsoe został raniony.

6. Psy gończe doszły do muru na tarasie i szczekały, nie ruszając się dalej.

7. Kathryn Honeycutt zażyła valium.

8. Bledsoe otwiera kosz piknikowy, zostawiony pod drzwiami jego apartamentu.


- Patrząc na tę listę należy stwierdzić, że morderca nie­wiele osiągnął. Wywołał wiele hałasu i zamieszania, stwo­rzył poczucie zagrożenia, ale do chwili zamordowania Sto­ne'a nic się właściwie nie stało. Dlaczego Stone został za­mordowany? Policja ustaliła, że na butach Stone'a były ślady smoły. Sam młody człowiek twierdził, że widział strzelającgo przed księgarnią. Zaczęto się domyślać, że Stone rozpoznał osobę, która strzelała, śledził ją, i w ten sposób znalazł się na dachu, kiedy zrzucono wazon.

Nagle przerwał jej czyjś jasny, czysty głos:

- Piękny występ, młoda damo.

Annie poczuła wdzięczność.

- Niech pani im to powie, lady Gwendolyn. To pani pod­sunęła mi tę myśl.

Pisarka podniosła się. Wszystkie głowy odwróciły się ku niej.

- Mówi się, że pod latarnią jest najciemniej - powiedzia­ła lady Gwendolyn, patrząc na Poseya. - Pomyślcie tylko: kto był na dachu, kiedy spadł wazon? Młody pan Stone. Kto więc zepchnął wazon? - spytała lady Gwendolyn, kiwając głową. - Odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Wazon ze­pchnął John Border Stone.

Posey, czerwony jak burak, poderwał się z krzesła.

- Chwileczkę! Pani zależy tylko na tym, żeby się jakoś usprawiedliwić. To się pani nie uda. Jeśli to Stone próbował zabić Bledsoe'a, w co ani przez chwilę nie wierzyłem, ponie­waż znam prawdę i wiem, że chodzi tu tylko o honor pisarzy powieści kryminalnych... a więc jeśli nawet to Stone usiło­wał zabić Bledsoe'a, to nie on zamordował krytyka i panią Honeycutt. On już nie żył! - zakończył z triumfem Posey.

Lady Gwendolyn uśmiechnęła się niewinnie.

- Mój drogi, oczywiście, że ma pan rację. To Bledsoe za­bił Stone'a.

Prokurator wytrzeszczył oczy.

- Najpierw Stone usiłował zabić Bledsoe'a, a potem Bledsoe zamordował Stone'a? Zaraz pani powie, że Bledsoe sam się zamordował!

- Bledsoe sam się zranił. I zabił Kathryn Honeycutt!

- Jezu Chryste! - krzyknął Posey. Annie podjęła dalsze wyjaśnienia. Lady Gwendolyn przez cały czas kiwała głową, potakując.

- Bledsoe od początku grał. Nie było żadnego powodu, żeby brał udział w tej konferencji, dlatego wymyślił sobie coś wiarygodnego. Oznajmił, że obnaży kłamstwa i krętac­twa najlepszej autorki powieści kryminalnych. Wiedział o Christie bardzo dużo. Kiedyś znalazł w jakimś sklepie ta­sak do cukru, jakiego użyto w “Pani McGinty nie żyje". Ku­pił go pewnie dla zabawy, ale potem przyszedł mu do głowy ten pomysł...

- Ten pomysł? - krzyknął Posey. - Twierdzi pani, że to on zastawił tą niezwykłą pułapkę i sam zaaranżował zamachy na swóje życie? Po co? Nie ma ku temu żadnego racjonalne­go powodu...

- Pieniądze. - Annie powiedziała to ze smutkiem w głosie.

Posey wziął się pod boki.

- Czyje pieniądze?

- Jego ciotki, Kathryn Honeycutt.

Prokurator miał taką minę, jakby połknął żabę.

- Może zainteresuje panią fakt - powiedział złośliwie - że pani Honeycutt wcale nie była bogata. Kiedyś rzeczywi­ście miała pieniądze. Rozmawialiśmy z jej bankierem i sprawdziliśmy, ile miała - powiedział, z wyższością patrząc po wpatrzonych w niego ludziach. - Amatorzy nie mają możliwości dokładnego poznania szczegółów życia ofiary...

- Znaczki - przerwała Annie.

Posey zawahał się.

- Znaczki?

- Głównie amerykańskie. Zbierała je. Bledsoe o tym wie­dział. Jestem przekonana, że wkrótce się okaże, że jej znacz­ki warte są mnóstwo pieniędzy. Kiedyś Kathryn powiedziała mi: “To moje pieniądze i mogę wydawać je tak, jak zechcę". Pieniądze w znaczkach były Bledsoe'owi nawet bardziej przydatne. Mógł je wynieść z domu tak, żeby nikt się nie dowiedział o ich istnieniu. Tak, Kathryn miała pieniądze i Bled­soe zabił ją dla nich z zimną krwią, bez wahania. Zabrał ze sobą toporek do cukru, bo wiedział, że to narzędzie skieruje uwagę policji na wielbicieli Agathy Christie. Zanim jeszcze tu przyjechał, wiedział, że to, co powie o Christie, doprowa­dzi wszystkich do białej gorączki. Wiedział też, że policja za­cznie sprawdzać wszystkich jego wrogów, i miał świadomość, że spotka tu wiele osób, którym w przeszłości wyrządził krzywdę. Tak, podejrzanych było w bród. Stone'owi obiecał pewnie, że wyda jego powieść, i tak namówił go do na doko­nanie “zamachów" na swoje życie - powiedziała Annie ze złością. - Bez większych trudności przekonał Stone'a, że te zamachy zwrócą na niego uwagę i zwiększą zainteresowanie zapowiadaną biografią Christie. W zamian, jak sądzę, obie­cał umówić Stone'a na spotkanie z wydawcą. Kiedy doszło do zamachów, nikt nie wątpił, że ktoś usiłuje zabić Bledsoe'a. Wszyscy o nim mówili. To przypieczętowało los Stone'a. Mu­siał umrzeć, zanim Kathryn zostanie zamordowana, a Bled­soe raniony. Stone wiedział, że dwa pierwsze zamachy na ży­cie Bledsoe'a były tylko grą. Bledsoe umówił się z nim we wtorek po kolacji. Wiedząc, że jego pokój ze względu na bezpieczeństwo jest pilnowany przez policjanta, wyszedł przez balkon. Na korytarz dostał się przez pokój lady Gwendolyn. Zostawiła otwarte okno. Pod wpływem impulsu, zabrał jej pelerynę. Potem wszedł na ostatnie piętro i udał się do poko­ju Stone'a. Miał ze sobą tasak do cukru. Przypuszczam, że opowiedział jakiś żart dotyczący tego przedmiotu, dał Stone'owi kokainę, a potem go zabił, zasłaniając się peleryną, żeby krew na niego nie trysnęła. Potem ciągnął pelerynę po ścianie, zostawiając ślady prowadzące z pokoju zamordowa­nego do apartamentu lady Gwendolyn. Podrzucił zakrawawioną pelerynę w jej pokoju i przez balkon wrócił do siebie.

- Był człowiekiem zręcznym i inteligentnym, ale też bar­dzo złym - zauważyła lady Gwendolyn. - Wtedy wszystko było już przygotowane do najważniejszego morderstwa.

- To było wspaniałe przedstawienie - powiedziała Annie. - Tej nocy Bledsoe miał mnóstwo pracy. Wyniki sekcji ujawniły, że Kathryn zjadła na kolację spaghetti, sałatę i popiła to wszystko jasnym piwem. Bledsoe dodał valium do piwa. Pani Honeycutt należała do scjentystów, nie miała recepty na valium i nie zażywała żadnych lekarstw. Fakt, że Kath­ryn zażyła valium, obudził moje podejrzenia i zaczęłam się zastanawiać. Bledsoe włożył czarne spodnie, sweter, sporto­we buty i brązowe, bawełniane rękawice, które potem zna­leziono na tarasie. Znów opuścił swój pokój przez balkon, ponieważ przed drzwiami apartamentu czuwał Billy Cameron. Bledsoe był z tego zadowolony, ponieważ Billy zapew­niał mu alibi, zszedł na dół, na niższe piętro. Nie było to ła­twe, ale wszyscy przecież widzieliśmy, jak Bledsoe wspiął się po filarze na sam dach. Możliwe, że nigdy nie wpadła­bym na ten pomysł, gdyby nie Bledsoe, który koniecznie chciał się wówczas popisać swoją zręcznością i odwagą. To wyjaśnia zachowanie psów gończych, panie Posey. Bledsoe zsunął się na dół po filarze (ta pani z pierwszego piętra mó­wiła prawdę, rzeczywiście widziała mordercę), wlazł na mur i zeskoczył na taras. Psy podjęły trop Bledsoe'a od końca, a nie od początku jego trasy. Biegnąc, Bledsoe rzucał fajer­werki i granaty dymne. Podbiegł do skrzynki z bezpiecznikami. wyłączył prąd i wbiegł po schodach na górę. Po drodze wpadł na Billa i ogłuszył go. Droga była wolna. Wbiegł na drugie piętro, wszedł do swojego apartamentu i obudził Kathryn, Była zaspana, nie mogła oprzytomnieć. Wyprowadził ją przed drzwi sypialni, zostawił ją tam, odszedł kilka kroków, poświecił na nią latarką i zastrzelił. Potem szybko się rozebrał, wziął mokry ręcznik, wrócił do salonu i...

- Amatorzy - przerwał jej oburzony Posey. - Myślicie, że pozjadaliście wszystkie rozumy!

Lady Gwundołyn prychnęła gniewnie.

- Annie ma całkowitą rację.

Posey uśmiechnął się złośliwie.

- Nie zna się pani na tej pracy tak dobrze jak ja. Każdy lekarz potrafi odróżnić ranę postrzałową zadaną z bliskiej odległości od tej, którą zadano z odległości kilku metrów. Do Bledsoe'a strzelono co najmniej z odległości półtora metra.

Lady Gwendolyn uniosła obie dłonie.

- Mój drogi, Bledsoe to przewidział.

- Nie zapomniał o tym - kiedy Annie to mówiła, prze­biegł ją zimny dreszcz. - O niczym nie zapomniał. Zmoczo­ny ręcznik rzucił obok ciała Kathryn, przywiązał pistolet do kraty w przedpokoju, zrobił kilka kroków do tyłu i pocią­gnął za sznurek.

- Sam do siebie strzelił? - spytała Henny. - No tak, był silnym mężczyzną, a to zapewniało mu doskonałe alibi - sa­ma odpowiedziała na własne pytanie.

- Musiał bardzo cierpieć - powiedziała Annie, myśląc o chłopcu, który nie chciał płakać. - Potem już nie musiał się spieszyć. Wziął ręcznik, żeby zatamować krew, odwiązał pistolet, wyszedł na balkon i wyrzucił pistolet, sznur i ręka­wiczki. Pamiętajcie, że w hotelu nie było światła. Wszyscy krzyczeli i biegali bezładnie. Panowało nieopisane zamie­szanie. Bledsoe wrócił do Kathryn, wziął ją na ręce i wy­szedł z nią na balkon.

- Na znalezionym na tarasie sznurze - wtrącił Saulter - były drobiny prochu.

- Neil nieźle się bawił - powiedział z goryczą Nathan Hillman. - Ale jak pani wyjaśni to, co mu się później przytrafiło?

Annie spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- To już zostało wyjaśnione. Dzięki naszemu zdolnemu pro­kuratorowi - powiedziała z nieszczerym podziwem. Na szczę­ście w jej głosie nie dało się słyszeć ironii. - Pan Posey wyja­śnił przecież, że drzwi były zabezpieczone łańcuchem, na bal­konie nie było nikogo obcego... To był nieszczęśliwy wypadek.

Max zmrużył oczy. Annie mówiła do Poseya:

- Oczywiście musiał istnieć powód, dla którego Bledsoe wybiegł na balkon w jakimś napadzie szału. Możliwe, że ni­gdy nie dowiemy się całej prawdy. Domyślam się, że znalazł przed drzwiami kosz piknikowy, wniósł go do swojego poko­ju, otworzył i...

Saulter sięgnął za podium i uniósł klatkę z metalowej siatki.

- Przystojniaczek, co? Znaleźliśmy go śpiącego na balda­chimie w sypialni Bledsoe'a. Węże potrafią się doskonale wspinać.

Ktoś powiedział:

- Jezu, spójrz na to!

Annie nie darzyła węży zbytnią sympatią. Nawet tego nie chciała widzieć na oczy.

- W koszyku był wąż, a Bledsoe panicznie bał się węży. Kie­dy otworzył koszyk, wąż wysunął się ze środka, Bledsoe wpadł w panikę, zaczął uciekać, wybiegł na balkon i tak zginął...

Laurel jęknęła i wstała, trzymając się ręką za serce. An­nie spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Laurel, co...

- Kochani! Jestem wstrząśnięta - Laurel zamknęła oczy, by je po chwili otworzyć; były pełne łez i patrzyły z przeję­ciem na Poseya. - Całkiem nieświadomie wystraszyłam tego człowieka i stałam się pośrednio odpowiedzialna za jego śmierć... Nie wiem, jak ja to zniosę.

Laurel osuszyła policzki delikatną chusteczką do nosa. Max poderwał się z krzesła.

- A niech mnie! - zawołała Emma Clyde.

Annie podbiegła do teściowej i przytuliła ją mocno.

- Laurel, moja droga...

Laurel uniosła głowę i odważnie spojrzała Poseyowi w oczy.

- Nic wiedziałam, że to pokój Bledsoe'a - powiedziała i wyswobodziła się z uścisku synowej. - Henny, dlaczego mi nie powiedziałaś, że zamieniliście się pokojami?

- Wielki Boże, a więc tak to było? - zdziwiła się Annie.

- Chwileczkę - przerwał Posey. - Czy to znaczy, że ona - gpytrtt, pokazując palcem na Laurel - włożyła tego węża do koszyka i podłożyła facetowi, który panicznie bał się ga­dów? Zaraz!

- To rzeczywiście tragiczne - powiedziała Henny. - Lau­rel, bardzo mi przykro. To było tak - zaczęła wyjaśniać pro­kuratorowi - na początku mieszkałam w pokoju, który po­tem zajął Bledsoe z ciotką. Oni mieli pokój 313, ale tam na­malowany jest aligator. Bledsoe, kiedy go zobaczył, wpadł w panikę. Zaproponowałam, że zamienię się z nim. Przenio­słam się do pokoju 313, a swój, 315, oddałam Bledsoe'owi. Biedna Laurel nie wiedziała o tej zamianie. Ten śliczny wąż pewnie miał być prezentem dla mnie?

- Prezentem? - spytał Posey, patrząc na węża wijącego się w klatce. Laurel otarła oczy.

- Krety. Te węże doskonale polują na krety, które znisz­czyły piękny trawnik biednej Henny. W sobotę po południu poszłam na spacer do rezerwatu, żeby odpocząć na łonie przyrody. Było bardzo przyjemnie. Zabrałam pieczonego kurczaka i kiwi...

- I przyniosła pani węża? - spytał wściekły Posey.

- Przy okazji - wyjaśniła Laurel. - Takie węże doskonale się wspinają, ale ten musiał być bardzo najedzony, bo spał zwinięty na najniższej gałęzi drzewa. Kiedy go zobaczyłam, natychmiast pomyślałam o Henny. Nie miałam z nim trud­ności. Strząsnęłam go do koszyka i zamknęłam wieczko - wyjaśniła i rozejrzała się wokół z dumą, jakby spodziewała się pochwały. Po chwili jednak spoważniała. - To straszne, ale nie wiedziałam, że Henny zmieniła pokój.


Zadzwonił telefon. Annie podniosła się z kolan. Ustawianie książek na półkach było bardzo ciężką pracą. Ułożenie wszystkiego tak, jak należy, zajęło jej kilka dni. Sporo ksią­żek sprzedała podczas konferencji, ale od tego czasu przy­było wiele nowych.

Telefon znów zadzwonił.

- Tu “Śmierć na żądanie". Słucham.

Jak miło wrócić do najlepszego sklepu z kryminałami na wschód od Atlanty. Konferencja poświęcona Agacie Christie - jeśli nie liczyć kilku wstrząsających przeżyć, o któ­rych nieprędko uda się zapomnieć - była bardzo udana. Te­raz jednak Annie miała ochotę na odrobinę ciszy i spokoju. Może uda się jej przeczytać najnowsze książki Julie Smith, Jamesa Yaffe'a i Caroline Graham.

- Mam doskonały pomysł na następną książkę.

Coś zatrzeszczało na linii.

- Lady Gwendolyn, skąd pani dzwoni?

Żadna odpowiedź nie mogła Annie zdziwić. Pisarka mo­gła tkwić na szczycie wieży strażackiej albo popijać gin w Singapurze.

- Z samolotu. Mają tu telefon. Nie mogłam się oprzeć, musiałam zadzwonić.

Ostatni raz Annie widziała lady Gwendolyn na lotnisku w Savannah, skąd pisarka odlatywała do Nowego Jorku.

- Wraca pani do domu?

W przypadku zwykłego człowieka byłoby to najbardziej prawdopodobne przypuszczenie.

- Nie. Postanowiłam zwiedzić Zachodnie Wybrzeże. Zda­je się, że mieszka tam wielu pisarzy. Wezmę udział w konfe­rencji - zaśmiała się lady Gwendolyn. - Wymyśliłam już ty­tuł swojej następnej książki: “Morderstwo według Agathy Christie". Brzmi to bardzo ładnie, prawda?

Rozmowę zagłuszyły trzaski na linii. Annie odsunęła słu­chawkę od ucha.

- Potem napiszę “Śmierć tłustego głupca". Wracając do domu, wpadnę na twoją wyspę, żeby sprawdzić pewne szczegóły.

- Serdecznie zapraszam - powiedziała ucieszona Annie.

Z uśmiechem na ustach wróciła do przerwanej pracy. Po chwili odezwał się dzwonek przy drzwiach. Nie podnosząć się z klęczek, Annie obejrzała się za siebie.

- Pani Calloway! Bardzo mi miło, że pani do mnie wpadła.

Fleur Calloway stała nieśmiało w drzwiach. Miała na so­bie cytrynowy sweterek, kremową bluzkę i żółtą spódnicę. Zachodzące słońce pozłociło jej jasne włosy.

- Chciałam się z panią zobaczyć przed wyjazdem - powiedziała.

- Zupraszam na kawę.

Kiedy już usiadły, Annie powiedziała:

-Pani mowa na zakończenie konferencji była wzruszają­ca.

- Słuchacze - stwierdziła Fleur - bardzo ciepło przyjęli ostatnie słowa lady Gwendolyn.

Przyjemność ujawnienia nazwiska zabójcy, Annie pozo­stawiła angielskiej pisarce. Wszyscy z zapartym tchem słu­chali wyjaśnień lady Gwendolyn. Los zadecdował o tym, że Neilowi Bledsoe udało się umknąć ziemskiej sprawiedliwo­ści. “Nie możemy jednak wątpić w to - powiedziała na zakończenie lady Gwendolyn - że pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy".

Annie spojrzała Fleur prosto w oczy.

- Cieszę się, że jest już po wszystkim.

Wiedziała, że Fleur ją zrozumie. Nie miała przecież na myśli konferencji. Fleur Calloway tak bardzo kochała cór­kę, że od dnia jej śmierci codziennie składała na grobie swojego dziecka żółtą różę. Wychowała się w bagnistej Luizjanie i miała czterech braci.

Wąż i samotna żółta róża.

- Jak? Skąd ty, lady Gwendolyn, twoja teściowa... - spy­tała Fleur drżącym głosem.

- To nie było trudne. Kiedy już domyśliłam się prawdy...

Fleur zasłoniła usta dłonią.

- Kiedy się domyśliłam, porozmawiałam z Laurel i z Hen­ny - wyjaśniła Annie. - Laurel ma trzy córki. Bardzo je ko­cha. Henny była zdania, że ujawnienie prawdy nie przynie­sie nikomu nic dobrego. Chętnie przystały na mój plan.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego wzięłyście na siebie tak wielkie ryzyko... Jestem dla was obcą osobą.

- Uznałyśmy, że tak będzie najlepiej. Proszę zaczekać, zaraz wrócę.

Annie podeszła do półki z książkami Agathy Christie. Szybko znalazła tę, której szukała. Wróciła do gościa i poło­żyła książkę na stoliku.

- To prezent ode mnie. Pierwsze wydanie. Żeby pani pa­miętała o “Śmierci na żądanie".

Fleur wzięła do ręki “Morderstwo w Orient Expressie". Ta intrygująca, wzruszająca powieść miała pokazać, że pra­wo i sprawiedliwość nie zawsze oznaczają to samo. W oczach Fleur Calloway zalśniły łzy.

- Rozumiem, że we trzy uknułyście spisek...

- We cztery - wyjaśniła Annie. Nie było sensu ukrywać prawdy przed lady Gwendolyn. - Wraca pani do domu? - spytała szybko. Wiedziała, że lepiej nie mówić za dużo.

- Tak - westchnęła Fleur. - Bardzo mi się podobają te akwarele. Kto je wygrał?

- Zapomnieliśmy o tym konkursie.

Fleur Calloway zaczęła wymieniać:

- “Tajemnicza historia w Styles", “Zabójstwo Rogera Acroyda", “Dziesięciu Murzynków", “Pani McGinty nie ży­je" i “4:50 z Paddington".

Annie biła brawo.

- Wygrała pani. Funduję kawę i książkę.

Fleur Calloway wzięła do ręki “Morderstwo w Orient Expressie".

- Niech będzie ta - powiedziała, tuląc ją do piersi. - Nie wiem, jak mam pani dziękować - dodała drżącym głosem. Uścisnęła Annie, odwróciła się i wyszła bez pożegnania.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carolyn Hart Morderstwo wedlug Agathy Christie
Carolyn Hart Śmierć na życzenie Morderstwo na zamówienie (2016)
Streszczenie ,,Dwunastu prac Herkulesa” Agathy Christie
David Bentley Hart Atheist Delusions The Christian Revolution and Its Fashionable Enemies
Agathy Christie Dom zbrodni
Carolyn Hart Smierć na żądanie
Carolyn G Hart Śmierć na żądanie
Smierc na zadanie Carolyn Hart
Christie Agathy Morderstwo w Boże Narodzenie
Christie Agathy Morderstwo w Boże Narodzenie
Christie Agatha Panna Marple Morderstwo na plebanii
Christie Agatha Morderstwo odbędzie się
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego

więcej podobnych podstron