Buczkówna Mieczysława NIE BĘDZIE RAJU

Mieczysława

Buczkówna

NIE BĘDZIE RAJU


Wcześniej, niż trzeba, wysiadłam z zatłoczonego po­śpiesznego autobusu. Przed kościołem Świętej Anny. Miałam zamiar dopiero na Miodowej. Takie uwolnienie się od duchoty, naporu obcych ciał daje przyjemne uczu­cie ulgi. Spojrzałam na zegarek. Jeszcze zdążę... Na chod­niku było trochę ludzi. Tyle że, jak zwykle o tej porze pó­źnego popołudnia, ruch niewielki, spacerowy. Minęłam kościelną wieżę. W dole huczały przejeżdżające tunelem pojazdy. Zwolniłam. Znalazłam się na wyślizganej, uło­żonej z wielkich granitowych płyt, pochyłej nieco po­wierzchni placu. Zawsze doznaję tu lekkiego zawrotu głowy. Zaczęłam więc iść ostrożnie, patrząc pod nogi. Nie lubię tych lśniących płyt... Łagodne przedwieczorne słońce obejmowało całą przestrzeń rozległego placu, pły­ty lśniły jak po deszczu.

Niejednokrotnie zbliżając się do tego miejsca miałam wrażenie, że wchodzę na scenę, której centrum wyznacza kolumna - dekoracja Zamku po prawej, po lewej frag­ment starych murów obronnych i na wprost zabudowa­nia starych kamieniczek. To złudzenie potęguje symetria zamknięcia, jakby scenograf, pragnący być wiernym hi­storii Starego Miasta, przygotował je do nowych wypad­ków, podobnych, jakie rozgrywały się tu niegdyś. A może to tylko my nosimy w sobie pamięć - zniknione obrazy, i w nas samych rozgrywa się wciąż dramat wolności i nie­woli, który przecież gdzieś w jakimś miejscu dziać się musi. Nie myśląc zapewne o tych sprawach szłam powoli po tej zbyt dla mnie śliskiej powierzchni, wpatrzona w nikły deseń granitu. Nagle uderzyła mnie w tym gwar­nym zwykle, napełnionym jazgotem przechodzących wy­cieczek miejscu - cisza, podkreślona dźwiękiem, który mnie tutaj zaskoczył.

Był to głos trąbki, czysty, donośny, jakby ktoś w otwar­tym oknie głośno nastawił odbiornik. Dojrzały, pełen głębokiego tchnienia dźwięk niósł się nad placem oświet­lonym miodowym blaskiem słońca, które tego upalnego

dnia zaczęło się wreszcie chylić ku zachodowi. Szyby lśniły, ale wszystkie małe okna w górze były zamknięte.

Uderzyła mnie też niezwykłość ruchu na placu, ruchu jakby zwolnionego. Wielu ludzi przystanęło, wyraźnie oczekując czegoś, inni przysiedli w pobliżu balustrady nad Trasą, niektórzy, milcząc, z wahaniem szli powoli, jakby bali się coś spłoszyć. W nasłonecznionym powie­trzu wciąż rozlegał się radosny dźwięk trąbki. Miękkie fletowe tony wznosiły się i opadały, jakby ktoś uchylał okno i przymykał - od czasu do czasu tłumiąc dźwięki. Idąc, wpatrzona w połyskujące płyty - słućhałam. Dos­konałe wykonanie - myślałam, rozpoznając jeden z kon­certów Telemanna - przejmujący.

Nagle zobaczyłam pod kolumną postać wysokiego chłopaka z błyszczącym instrumentem w rękach. To on! Przy nim siedział na stopniach drugi, z jasną czupryiią, pochylony, jego włosy zmierzwione zdawały się świecić. Słońce odstrzeliwało swój blask od wypolerowanej kolu­mny. Rozejrzałam się. Przygodni słuchacze wciąż napły­wali nowymi falami, poruszali się ostrożnie, przystawali, milkli nagle, inni powolnym krokiem snuli się pod mura- mi Zamku, naprzeciw, w cieniu kamieniczek młodzi gru­pkami rozsiedli się na krawężnikach chodnika. Nie był to wprawdzie koncert muzyki rockowej ani country, ale wi­działam, słuchali z ogromną uwagą i w ciszy.

Ci, którzy musieli szybko przejść przez plac śpiesząc się gdzieś, wydawało się, że czynią to niechętnie i z ocią­ganiem, jak wychodzący z sali koncertowej, którzy, za­wstydzeni, starają się iść jak najciszej, nie chcąc prze­szkadzać słuchającym. Próbowali stać się niewidzialni, przechodzili pochylając się—choć nikomu niczego nie za­słaniali. Wielu z tych, co napływali, potem dopiero nie­znacznie przesuwało się w pobliże kolumny. Da też nie mogłam odejść, jak zahipnotyzowana tym, co się tu dzia­ło. Chłopak grał ze swobodą, znakomicie panując nad in­strumentem, z wirtuozerią pokonywał zmienny potok trudnego utworu.

Młody Orfeusz - gdyby te kamienice ruszyły i poszły za nim, nie zdziwiłabym się. Instrument połyskiwał złotem w jego delikatnych rękach, głos wabiący, to radośnie na­miętny wypełniał przestrzeń sklepioną wysoko, obiecu­

jąc coś, czego nie można było wyrazić - to ten zachód - myślałam - oświetlenie— łagodne powietrze po upale... Patrzyłam, jak chłopiec stojąc wciąż na stopniu zdawał się wykonywać tajemniczy taniec - jak mim udający, że idzie, pozostawał wciąż na miejscu, lecz jakby postępu­jąc za dźwiękami, które sam wywołał, a które wydawały się wzywać go i prowadzić.

Drugi, zapewne kolega, siedzący na stopniu, znużony czy wydający się tak w zapamiętaniu słuchać bez poru­szenia, świecił kędzierzawą fryzurą. Grający nie odrywał ust od instrumentu, przy skłonach głowy długie włosy spadały mu na policzki, był wciąż w ruchu, nie mogłam dostrzec jego rysów. Grał z zapamiętaniem, zdawał się nikogo ani niczego nie widzieć. Pewno absolwent konser­watorium - myślałam, gdyż była to znakomita gra, doj­rzałego artysty. Musieli to również ocenić inni przygodni słuchacze, gromadziło się ich coraz więcej. Wokół kolum­ny było pusto, jakby, nie umówieni, wszyscy starali się zakreślać wolny krąg, wyznaczający obszerną estradę, nie umówiona cisza pozwalała się swobodnie rozlegać płynącym wciąż dźwiękom. Zapewne w każdym ze słu­chających otwierały inną przestrzeń, wypełnioną rysun­kiem muzyki, w zawiłych labiryntach, mimo powtarzają­cych się motywów, tak urzekającym, że nie odchodzili.

Spojrzałam na zegarek. Jeszcze parę minut, jeszcze - postanowiłam. Zdumiewało mnie, jak lekko chłopak po­konuje duże wymagania oddechowe utworu. Głos trąbki zdawał się tworzyć nową wartość świetlną ze wzlatują­cych dźwięków w tej jasności, jaka łagodnie wypełniała tu przestrzeń. Głos trąbki, wypreparowany z towarzy­szących mu zazwyczaj smyczkowych instrumentów, któ­re nawet z cicha pobrzmiewając tłumią go, tutaj pod błę­kitną kopułą nieba lśnił mocnym blaskiem, choć raz po raz zdawał się przygasać, kiedy chłopiec przechylając się od czasu do czasu kierował instrument w inną stronę, znów się rozjarzał. Raz w szybkiej, raz powolniejącej ryt­mice, jak szeroko rozlana w meandrach wiosenna rzeka, melodia płynęła rozlegając się donośnie. Czasem jak dre­szcze gorączki przebiegały przez nią krótkie trele. Chło­piec grał - teraz nieprzerwanie dostojne, jak w uroczy­stym orszaku jakiejś dworskiej ceremonii, rozlegały się

dźwięki poważne, nacichające, potem wzywające za sobą, jakby szedł pod górę - pełne uczucia i młodzieńczej siły. Rozejrzałam się. Nie tylko ja nie mogłam stąd odejść. Słońce łagodnie kładło się na murach Zamku, na posa­dzce chwytające] wypolerowaną powierzchnią jego osta­tnie błyski, iskrzyło się na instrumencie, który poruszał się wciąż w rękach chłopca, jaśniało na włosach drugie­go, który trwał w pochyleniu. Po raz drugi spojrzałam na zegarek.

Ruszyłam, jak inni przechodzący, na ukos, ostrożnie, jakby moje stąpanie mogło przeszkodzić grającemu. Mi­jając kolumnę podeszłam nieco bliżej, tak że mogłam zauważyć leżący u stóp grającego czarny futerał i to, że obaj chłopcy byli w dżinsach i boso. Obaj w wyrzuconych na wierzch nijakiego koloru lekkich koszulach, połysku­jących ozdobą naszyjników czy innych błyskotek. Ten drugi może śpi - pomyślałam, twarz grającego w ciągłym ruchu była nie do określenia. Pod moje stąpanie podłożył się teraz jak w triumfalnym marszu motyw mogący być królewską fanfarą. Przez chwilę szłam w mocnym, uro­czystym rytmie. I znowu żal mi było odchodzić, ogarnęło mnie radosne podniecenie, jak wtedy, gdy przeżywa się coś niezwykłego.

Przystanęłam u wylotu Piwnej. Stąd widoczny był dos­konale masyw kościoła Świętej Anny, ze spadzistym grynszpanowym dachem i taką też kopułą nad przybudo­waną kaplicą. Nie opodal jak symbol trwania ponad ćza-i sem - renesansowa wieża. Z tego miejsca - scena wyda­wała się inna, harmonia uległa zakłóceniu i nastąpiła ja­kaś nieuchwytna zmiana, przesunięcie akcentów w sły­szanej muzyce. Było gwarniej. Sylwetka chłopca zdawa­ła mi się stąd wymykać - odchodzić prowadzona przecią­głymi, skarżącymi się dźwiękami trąbki, teraz była w nich przejmująca skarga, słuchałam. Nagle jakiś dziecię­cy głosik sprawił, że obejrzałam się. Nie widząc małego sprawcy, dostrzegłam na murze domu szarą tablicę prze­pasaną biało-czerwoną wstążką - miejsce rozstrzelania Polaków w czasie okupacji! Odwróciłam oczy — chłopiec grał - i wtedy nagle przypomniałam sobie - to właśnie tam, pod kolumną przecież, gdzie teraz ci dwaj, tam w czasie okupacji siadał, spotykając się z przyjaciółmi —

Andrzej, zanim go rozstrzelano! Widywałam go siedzą­cego tak na stopniach kolumny, zawsze z kimś, upodobał sobie to miejsce, on bezdomny, tułający się - uznał je za swoje. Dlaczego tu? Dlaczego zginął? Dlaczego... Tutaj wyznaczał spotkania ze „swoimi ludźmi”, może praco­wał pośpiesznie ze swoim przenośnym sztabem, wydając rozkazy swoim adiutantom i łączniczkom, jak w oblęże­niu... Wiedział, że musi umrzeć, śpieszył się. Dlaczego tu, w centrum sterroryzowanego miasta, jak rozbitek na co­kole kolumny, oblewanej przypływem wciąż nowych ła­panek, widoczny zewsząd, kpiąc sobie z krążących pa­troli żandarmerii niemieckiej?

W środku miasta - jak ci dwaj młodzi, beztrosko, na bosaka w miłym słońcu, nie śpieszący się widać nigdzie. A on w ciągłym pośpiechu, gorączkowym działaniu. Tyle zdążył po sobie pozostawić, taki jeszcze młody. Oni w jego wieku zapewne. Trzebiński - została po nim taka jak poza mną szara kamienna tablica! Poczułam ją jak ciężki garb na plecach. Rozstrzelano go w czterdziestym trze­cim w jakimś miejscu - patrzyłam na perspektywę Trak­tu Królewskiego — rozstrzelano gdzieś koło Wareckiej... Ale przedtem on często właśnie tutaj tak jak oni na stop­niach pod kolumną... ,lt

Słuchałam - znów niósł się radosny hejnał młodości, pełni życia, siły... Co mogą wiedzieć o tym ci dwaj, o tym, co przeżywał — przeżył tam pod murem ich rówieśnik. Oni na luzie - jak sami mówią - nie zagrożeni, i otoczeni życzliwym spokojem słuchających ludzi, choć wybrali sobie to miejsce na nielegalny koncert... Teraz to miejsce jest ich miejscem. :

Lecz muzyka, jakby powiał ciemny wiatr, zaczęła rwać się na strzępy. Zmienia się oświetlenie — pomyślałam — choć kolumna świeciła wciąż jak ulana ze złota.

Zaraz po wojnie dobrnęłam tutaj po gruzach. Plac Za­mkowy, wszystko było w ruinach. Ciało kolumny powa­lone leżało w kawałach. Ziała ogromna szczerba po zni­szczonym Zamku.

Kiedy kolumnę wzniesiono na powrót, wydała mi się niższa, obchodziłam ją ze wszystkich stron, wciąż zda­wało mi się, że jakby się obsunęła z ziemią. Ale zapewne nie ujęto jej ani centymetra. Dodawali jej za to dawniej

wysokości romantyczni poeci - jak Słowacki w słynnym wierszu, czyniąc ją podobłoczną przystanią przelatują­cych żurawi. Gdzie tam! Najwyżej dla bezceremonialnie obchodzących się z nią gołębi i gawronów.

Na niebie pojawiły się niewielkie obłoki, jeden, nad ko­lumną, szybował wysoko, jakby prowadził go wzmagają­cy się dźwięk trąbki, niestrudzony, bez najmniejszego wahania i pomyłki - tak przynajmniej się wydawało ^ ależ on gra! i chyba to cały ten koncert - myślałam posta­nawiając sprawdzić w domu. Pomyślałam też, że wraże­nie nie byłoby tak silne, gdyby wokół kolumny postawić dla słuchaczy krzesła, cały urok takiej improwizacji by zniknął.

Ruszyłam Piwną i od razu w jej mrocznym wąwozie po­czułam, jak mnie ogarnia zwykły pośpiech. Panował tu po obu stronach na chodnikach, a nawet na wąskiej jezd­ni, spoiy ruch. I tutaj, jak radosny hejnał, także, choć nie­co stłumione, ścigały mnie dźwięki trąbki, starałam się iść wolniej - żeby chwytać jeszcze uchem resztki koncer­tu, dźwięki były teraz wyraźne, jak złota igła rozdziera­jąco przeszywały mi serce.

Nagle po drugiej stronie zobaczyłam, wahając się chwilę, zanim rozpoznałam, idącego N. Ależ tak, to on! - dawno, od przeszło dziesięciu lat nie widziany. Najpierw zaskoczenie - nic nie słyszałam o jego przyjeździe, i odru­chowa radość, że go widzę, potem uczucie popłochu. Chęć ucieczki. Zaskoczenie, że on tutaj tak nagle, że te­raz. No nie, on tutaj — myślałam bez sensu, jakby moja obecność tutaj była zrozumiała i całkiem na miejscu, choć przecież oboje mieszkaliśmy w odległych dzielni­cach. Odwróciłam się szybko, aby mnie nie dostrzegł. Wi­tryna sklepu monopolowego! to zabawne - butelki, bu­telki, ale widać w niej było świetnie wszystko, co się dzia­ło po drugiej stronie ulicy - jest! Zobaczyłam, że N. nie jest sam, idąc tym powolnym, zwlekającym krokiem, którego nie cierpiałam. Następną myślą było zdziwienie

I co się z nim stało? Ależ on wygląda jak widmo! Chory? Zupełnie posiwiał! Przed trzynastu laty, nie, przed czte­rnastu może... był w świetnej formie, widziałam go przed jego wyjazdem za granicę, jak wtedy mówił, na parę mie­sięcy. No i zasiedział się. I dopiero teraz! Musiał wrócić

niedawno, taka Wieść dotarłaby do mnie. Stałam, chcąc przeczekać, aż przejdą, a nuż nagle, jak to lubił, zawróci, dostrzeże mnie na pewno, o, tak, on zawsze wszystko wi­dzi, ta jego spostrzegawczość... Tak, ten nagły jego wy­jazd - potem tylko skąpe kartki, że już wraca - ale jak to on, chciał pewno przeczekać te wszystkie wypadki, które się u nas działy, i potem niedobry czas. A kiedy jest tu do­bry? „Jak kot - mówili o nim - zawsze na cztery łapy! ” Poznałam go - choć tak zmieniony, ale te same gesty co zawsze, ni to opiekuńcze, ni to zalótne, przechodzenie z jednej strony na drugą, zaglądanie rozmówcy w twarz, pochylanie się, ruch ręki do włosów, tak, zupełnie si­wych. To przerażające, był sobą i kimś zupełnie innym, choć tak samo przechylając się zaglądał swojej znacznie od niego niższej rozmówczyni w oczy, i zmalał jakoś, za­chowując jednak dawne nadmiernie żywe, prawie tea­tralne gesty. On! nie mogę się mylić. Sposób chodzenia, zawsze powolny, teraz jeszcze bardziej rozchwiany, jak­by wciąż tracił równowagę i ziemia umykała mu spod nóg. Ale pochylenie ramion - dawniej trzymał się prosto. Straszliwie zeszczuplał! Poznałabym go jednak i po tym, że jak zawsze to robił, zatrzymał się na krótką chwilę, za­glądając w lustro mijanej szyby wystawowej, „Narcyz - mówiono - on tylko siebie kocha, ubóstwia/* No tak, ale tym razem trWało to dłużej, ogląda pewno wystawę - po­myślałam. „Interesuje go wszystko, nawet śmietnik” - mówili złośliwi, i że „buduje swoje powieści z okruchów, strzępów, ogryzków, szkiełek”. Wiedziałam, że buduje również ze swojej rozpaczy. W mojej szybie widziałam, jak podnosi rękę do włosów, znanym mi dobrze ruchem. Co clrwila przesłaniali mi go przechodnie, lecz jego siwa głowa płynęła, wyraźnie odbijając się w szybie. Odcho­dził powoli swoim tanecznym krokiem, przystając, wciąż wykonując łagodne gesty swoimi pięknymi rękami. Ileż to kobiet chwytał w sidła tych właśnie gestów i głosu nie­powtarzalnego w pieszczotliwych modulacjach i zawie­szeniach, i w tajemnicze uśmiechy, i w nie dokończone zdania, czasem przerwane w pół słowa - „ciepłe”, jak by powiedział. On gustujący w kulinarnych metaforach, „smakujący życie, umiejący żyć”, choć ciągle narzekał, gdyż naprawdę był masochistą i kochał cierpienie. „Ten

wygrał los na loterii! ” -mówiono. Nikt nie odmawiał mu wielkiego talentu, choć obgadywano go niemiłosiernie po ukazaniu się każdej jego nowej książki. Zazdroszczono mu wszystkiego - mężczyźni pięknych kobiet, innych nie wybierał - w mieszkaniu także starannie i nie spiesząc się gromadził tylko piękne przedmioty i obrazy. Podziwiano zawistnie jego umiejętność wymykania się z opresji ży­ciowych, zrywania niewygodnych związków i tego czmy­chania za granicę, tego stronienia od wszystkich sporów, od polityki i zręcznego unikania zagrożeń, jakie spotyka­ły środowisko. On -po prostu nie uczestniczył... zamykał się, nie odpowiadał na telefony, cichcem znikał.

Ale może było tak, jak mówił - że nie jest szczęśliwy, te piękne kobiety szybko i bez litości porzucał, z nikim głę­biej się nie wiązał, jak kot, co chodzi własną drogą, zja­wiał się nie zapowiedziany, o nieprzewidzianym czasie umykał. Nie chciało mu się nawet telefonować, by zapo­wiedzieć wizytę. Do siebie prawie nikogo nie wpuszczał. Strzegł swojej niezależności. Stołował się w nędznych barach, czasem, zapraszany, jadał wykwintne obiady. Tylko pełna samotność zapewniała mu warunki do pra­cy. Umarłby zapewne, gdyby nie pozwolono mu zapeł­niać drobnym, nieczytelnym pismem stron grubych ze­szytów, bo tak tylko przyzwyczaił się pisać. O tak, kobie­ty polowały na niego. Lecz on w pięknej postaci nosił w istocie potwornego demona Dostojewskiego, jedynego pisarza, którego uwielbiał. Z gestem obrzydzenia oraz ironii brał do ręki cudze książki, odrzucał ze wzgardą, jakby się można było nimi ubrudzić. Gardził! Nie miał je­dnak w sobie wielkiej pasji moralnej, pragnienia ewan­gelicznej dobroci autora Biesów. Podejrzewam za to, że miał swojego anioła... Opisał Piekło.

Czekałam więc, aż przejdą, N. oddalał się chwiejnie, jakby się rozpływał w cieniach i załamaniach światła w szybie, nie mógł mnie oczywiście spostrzec, ale gdyby na­gle zawrócił... Już byli u wylotu uliczki. Zniknęli w świetle. Znałam jednak jego obyczaje, zdarzało się, że na­gle przerywał rozmowę, żegnał się pośpiesznie, łudząc niezwykle miłym uśmiechem, gnany jakimś impulsem, zostawiał rozmówcę zaskoczonego, odchodził. Znowu usłyszałam skoczny, wzywający głos trąbki. Zapomina­

jąc, że się śpieszę, poczułam chęć powrotu na plac, żału­jąc tego, co niosłam w sobie i co zostało rozproszone przez to spotkanie. Postanowiłam wrócić tam na chwilę. Zape­wniając sobie możliwość wycofania się szłam trzymając się blisko muru. Znowu miałam przed sobą plac — objęty światłem, znowu głos trąbki rozlegał się w ciepłym po­wietrzu, wypełniał go, lecz światło zdawało się zmieniać barwę. Tak jakby powoli wygaszano reflektory-wszyst­ko zdawało się zmierzchać, postacie obu chłopców... gra­jący jakby zszarzał i zmalał, teraz głos trąbki zdawało mi się, że rwał się i zanikał. To zapewne w moim niepokoju wszystko w rozproszeniu traciło wyraz, ulegało wyga­szaniu, rozbiciu, aż zatraciło się w nagłych uderzeniach zegara na wieży, które zmąciły muzyczną frazę. Teraz ru­chy chłopca wydawały się chwiejne. Ludzie przechodzili rozmawiając głośno, tak jak zwykle, tak jakby się tu nic nie działo — chłopiec siedzący na cokole kolumny wyrzu­cił ramiona w górę - przeciągał się, więc spał w istocie! - grający, jakby tracąc dech, grał słabiej, niepewnie, widać spłoszony hałasem... Spojrzałam na zegar - późno! Koło mnie przechodziła wycieczka. Mówili po niemiecku.

Ale umrzeć pięknie...

Konieczność mojej śmierci staje się coraz oczywistsza, tyl­ko że musi być piękna, musi się dobrze udać...”

(Andrzej Trzebiński, Pamiętnik)

Zamknęły się za nami ciężkie drzwi. Po długim zebra­niu oboje byliśmy zmęczeni. Staliśmy chwilę pod osłoną muru - patrząc w stronę kolumny. Deszcz, wiatr. Wielkie ukośne strugi zmywały wyślizgane płyty placu Zamko­wego. Na postoju taksówek długi ogon. Z. stał obok mnie, nachmurzony, zły. — Fatalna pogoda — powiedziałam. Otrząsnął się. - Idziemy! Do taksówek oczywiście, bo biegać przy takim deszczu... — i z hukiem otwarł swój au­tomatyczny parasol. — Jak torpeda — roześmiałam się. Rozpogodził się i zawtórował mi swoim rechotliwym śmiechem. Łatwo odzyskiwał zwykłą pogodę ducha. Choć protestowałam, ujął mnie pod ramię, prowadził w stronę długiego ogona, mówiąc coś, że w tym miejscu to jedna za drugą... Z. był optymistą, również w swojej poe­zji. A ja wiedziałam, że czeka nas co najmniej pół godziny stania na takim deszczu. Stanęliśmy w ogonie.

W nie osłoniętej przestrzeni deszcz był jeszcze większy

i wiatr gwałtowniejszy. Patrzyłam na Z., marszczył posi­wiałe już nieco brwi. Takim go jeszcze nie widziałam - to przez to nasze zebranie. Przejmuje się jednak bardzo. Jemu naprawdę na tym wszystkim zależy. Trzymałam owinięty papierem duży bukiet. Szliśmy, aby złożyć kwiaty na miejscu rozstrzelania Andrzeja Trzebińskiego, poety okupacji, młodego, niezwykle uzdolnionego pisa­rza. Zginął w listopadzie w czterdziestym trzecim. Dwu­nastego listopada. Właśnie dzisiaj — rocznica. Dwudzie­sta. To Z. przypomniał o tym. Ale w końcu musieliśmy iść my oboje. Koledzy, pod koniec zebrania, z ulgą przyjęli naszą zgodę - taka pogoda! Zresztą, jak zwykle, każdy miał jakieś bardzo pilne zajęcia. Więc oczywiście ja i Z.!

Tak się zwykle kończyło, gdy trzeba było coś załatwić.

Ja byłam w tym czasie sekretarzem Klubu, Z. od nieda­wna prezesem. On znał dobrze Trzebińskiego. W czasie

%

okupacji często go widywał, ja przelotnie, mimo to do­brze go pamiętałam-więc i dlatego my... Ktoś skoczył po kwiaty i znicze. Zrobiło się późno, pora obiadowa. Na ze­braniu znowu niepotrzebna, długa dyskusja, prawie kłó­tnia. Jak zwykle wywołał ją Wielki Awangardzista-dro­bny, o kamiennej twarzy, fanatyczny wyznawca swojej własnej poezji. Był do niedawna, jako senior poetów, pre­zesem naszego Klubu, ale odszedł z hukiem, po jakiejś bezsensownej awanturze. Mimo to bywał później na na­szych zebraniach. Niektórzy komentowali to w ten spo­sób, że niepokoiła go sprawa czasopisma, które miało wkrótce powstać dzięki naszym staraniom. Zawsze jego pojawienie się oznaczało, że zebranie będzie długie i bu­rzliwe. Na początku zwykle milczał, a potem atakował brutalnie — wszystko mu się nie podobało: nasze projek­ty, a także dokonania - gromił, drwił, obrażał. Nie wiem, co go do tego skłaniało. Nie tolerował żadnej innej poezji, uznawał tylko swoich naśladowców i wybaczał niedosta­tki gorliwym pochlebcom, nawet gdyby ich wiersze od­biegały od jego żelaznych kanonów. Ale to fanatyzm wia­ry... 2B wm

Nie mógł się powstrzymać od ostrych filipik przeciw nieobecnym na sali i obecnym kolegom. Atakował rów­nież w swoich artykułach, poematach, działał na różne sposoby, aby podważyć autorytet innych, uznanych. Wo­łał o pojawienie się godnego siebie przeciwnika, choć ubolewał, że jeszcze się taki nie narodził. Zżerała go py­cha, mania wielkości, żądza nieustannej walki, która przybierała cechy donkiszoterii. Ale takie stany mania­kalne budzą czasem respekt, miał więc wyznawców, niektórych jak i on fanatyków.

Te jego modły o godnego siebie przeciwnika - wywoły­wały uśmieszki, ale jakoś prawie nikt nie przeciwstawiał mu się otwarcie. Tak to bywa.

Patrzyłam, jak struga wody ścieka na opakowane w papier kwiaty. Z. odebrał mi je przemocą. Oboje myśle­liśmy o tym samym. I znowu dzisiaj drwiące jego przemó­wienie! To właśnie przez nie wywiązała się niepotrzebna i długa dyskusja. Ktoś się obraził - ktoś wyszedł Widzia­łam, że Z. wciąż przeżywa to, co się działo na zebraniu, stał z przymkniętymi oezami zafrasowany. Pewno obu­

rzył go atak na projektowaną przez nas nową serię płyt z nagraniami recytacji poetów. Chodziło o zestaw nazwisk

- wzbudziły gwałtowny sprzeciw byłego prezesa, nie szczędził epitetów pod adresem „miernot poetyckich”, jakie zaproponowaliśmy. A przecież miał już swoją pły­tę!

Tak, Z., zwykle pogodny, takie awantury odchorowy­wał, telefonował potem do mnie, żalił się, groził, że zrezy­gnuje ze swojego stanowiska. Ale wiedziałam, że tego nie uczyni - wyżywał się w tej pracy, lubił działać, życzliwy, chętny do pomocy innym.

Istniejący od kilku lat Klub Poetów był w samej rzeczy instytucją humorystyczną. Klub Hodowców Białych My­szek czy Klub Kulturystów nie budzą zdziwienia, ale Klub Poetów? Mnożyły się dowcipy. I rzeczywiście, skoro weźmie się pod uwagę egocentryczne usposobienia dziw­nego gatunku ludzi zajmujących się tak delikatnym rze­miosłem, wymagającym odosobnienia i odrębności! Ich głębokie kompleksy, ciche i głośne rywalizacje, ich ma­nie, ich pechowe machinacje na giełdzie wciąż zmienia­jącej się mody literackiej, nierówno darowane im talen­ty... Wszystko ich dzieli. Szczęśliwe sukcesy jednych ro­dzą przecież skrywane zawiści drugich. Tak różne osobo­wości i odmienne poetyki - w jednym Klubie? A jednak! Zapisało się wielu, potem prawie wszyscy przychodzili na organizowane przez nas zebrania, dyskusje... A w końcu - działała mała grupka. Ale energiczna i wytrwała. Tacy jak na przykład Z. A ja? - myślałam patrząc na mil­czącego wciąż Z. - czy tkwię w tym tylko dlatego, że nikt się nie podejmował mnie zastąpić?

Tego dnia poruszono sprawę - budzącą wielkie emocje w środowisku - miesięcznika poetyckiego, o który zabie­galiśmy od dawna. Z. zdawał relację z ostatnich naszych rozmów w Białym Domu w tej sprawie, pomyślnych, tak że trzeba było jak najszybciej sprecyzować nasze założe­nia dotyczące programu pisma. Mieliśmy je od dawna przygotowane. I to wywołało wybuch ze strony Wielkie­go Awangardzisty, posypały się gromy - że projektujemy pismo eklektyczne, że chcemy popierać „miernoty i bez- talencia”. To wznieciło kłótnię. Z. zabierał głos kilkakro­tnie, chciał sprawę załagodzić, lecz ją tylko zaostrzył. Z

natury dobrotliwy i wszystkim życzliwy - bezradnie pa­trzył na gwałtowne spory. Wreszcie Wielki zdenerwował się i trzasnąwszy drzwiami opuścił zebranie. Wszyscy odetchnęli, lecz atmosfera była zatruta. Z. nie lubił tego, oj, bardzo nie lubił. Ale ja także byłam zmęczona i znie­chęcona ,,

Chciałam go jakoś pocieszyć - ale patrzyłam jak i on pod nogi, na rozpryskujące się krople deszczu—taksówka nie nadjeżdżała, ani jedna, za nami - mała pociecha - przyrosło ogonka.

Z. nawet tego nie zauważał, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Przejmuje się - pomyślałam - zanadto się tym wszystkim przejmuje, ale poświęca tym sprawom bardzo dużo czasu, prawie wszystko on sam załatwia. Jest pogodny zazwyczaj i pełen werwy. I bardzo rozmow­ny, Lubi rozmówki na wpół serio, dowcipy, często je wy­myśla ad hoc, uwielbia plotki, które opatruje zwykle iro­nicznymi komentarzami, czasem zupełnie surrealistycz­nymi. I śmieje się przy tym swoim charakterystycznym, jakby zduszonym chichotkiem. Nadaje on jego okrągłej, różowej jak u dziecka twarzy rozśmieszający wszystkich wyraz — komiczny i dobroduszny, nawet gdy nic nie mówi. Lecz bywa też i porywczy, podnieca się łatwo.

Często wbiegał energicznym krokiem na mównicę i podniecony wykrzykiwał do audytorium raz długie, raz krótkie przemówienia, zaprawione dowcipami, chaoty­czne, ale zawsze szlachetne w intencjach, pełne parabol i dygresji. Sam bawił się nimi najbardziej, udzielając in­nym swej wesołości, choć często go nie rozumiano. Wy­buchał szlachetnym gniewem, rzucał trafne pomysły, by za chwilę zaplątać się i zgubić wątek. Zaglądał wtedy do karteczki i nie mogąc się odnaleźć w notatkach, machną­wszy z rezygnacją ręką, drugą wznosił w górę, jakby na świadectwo swoich wywodów potrząsał energicznie trzymaną w niej kartką, łapał oddech i po chwili brnął dalej, nie zrażony, w swoje oratorskie meandry i mieliz­ny, znowu błyskając nowymi dowcipami, sam świetnie się nimi bawiąc. Aż wreszcie jakby wyczuwając zniecier­pliwienie sali, wykrzykiwał coraz szybciej i z większym podnieceniem słowa dziwiące się sobie, w których nie­prawidłowo wymawiane r grzęzło mu w gardle. Finiszo-

wał wreszcie jeszcze jednym żartobliwym powiedze­niem. W końcu nikt już nie rozumiał, o co mu chodziło. Patrząc na milczących kolegów, sam wybuchał zaraźli­wym śmiechem, kłaniał się ceremonialnie swoim korpu­lentnym ciałem i pośpiesznie wracał na miejsce - nagra­dzany głośnymi oklaskami, rozdając na prawo i lewo ukłony. Przez chwilę bawił sąsiadów komentarzami do swego przemówienia. Uspokajał śię. Promieniał. Lubia­no go. Był odważny w czasie okupacji. Pomagał ukrywa­jącym się. Ma swoje Drzewko w dalekim Izraelu.

Nawet te jego niezwykłe przemówienia na pogrzebach. Można by rzec, że wyspecjalizował się w odprowadzaniu kolegów aż na sam brzeg Erebu, najpierw nawiedzając w szpitalu, potem chętnie przemawiając nad otwartą mogi­łą. Czynił to z prawdziwego uczucia przyjaźni dla zmar­łego i szczerego żalu - łatwo się bowiem wzruszał. Nieza­pomniane przemówienie wygłosił nad otwartym grobem powszechnie łubianego kolegi, ostatniego chyba poety futurysty. Miał on być może wiele zalet, ale nie tę, którą przypisał mu Z., wykrzykując swe pożegnanie w wichrze i deszczu październikowego dnia, wspinając się na usy­pany pagórek ziemi, która pod jego ciężarem wciąż się usuwała, tak że wreszcie któryś z grabarzy podtrzymał go pod ramię. W wyciągniętej ku zachmurzonemu niebu ręce mówcy łopotała kartka z tekstem przemówienia, które jednak w nagłym natchnieniu Z. pobiegło, jak to się zdarzało, innym torem.

- To był gladiator! Gladiator!!! — wykrzykiwał, jakby przysięgał lub wzywał Boga na świadka - on do końca swoich dni wierzył w poezję jutra! Ukończył swój Bieg do bieguna - on, niepokonany apostoł nowej sztuki, wa­leczny rettiari!... - brnął dalej, wołał coraz głośniej, tak jakby wierzył, że zmarły, leżący już w dole, do które­go sam nie zsuwał się tylko dzięki krzepkiej ręce graba­rza -usłyszy go. Tymczasem zebrani zakrywali pospiesz­nie twarze, niby to od wiatru, niektórzy skłonni do ner­wowego chichotu odchodzili na bok, przykładając niby to do oczu chusteczki. Można było powiedzieć o zmarłym wszystko, prócz tego, że jego życie, zwłaszcza w ostatnich latach, w jakimkolwiek stopniu przypominało krwawe i okrutne walki w dawnym Rzymie. A jego postać, acz był

słusznego wzrostu, nie przypominała nagich zapaśni­ków. Był układny i ostrożny w działaniu... o tak, ale goto­wość Z. do niesienia kolegom ostatniej posługi była zna­na powszechnie... I dlatego to właśnie on wybrał się ze mną, w tym potwornym deszczu, by po tylu latach zapa­lić znicz na miejscu, gdzie rozstrzelano Andrzeja.

Z. posiwiał ostatnio i utył, ale wewnętrznie wciąż się nie starzał, prędki w ruchach, często się śmiał, zawsze z młodzieńczą werwą bronił każdej dobrej sprawy i nie szczędził dla nikogo swego czasu.

Ileż on może mieć lat — zaczęłam się zastanawiać tó sześćdziesiąt parę, nie, to niemożliwe, mniej?-patrzyłam na jego okrągłą, teraz zatroskaną twarz z małym zadar­tym noskiem. Śmiesznie wyciągał do przodu, gdy milczał zaaferowany, złożone w ryjek usta. Przyciasny berecik nasunął głęboko na wysokie czoło, aż po nastroszone, za­czynające siwieć brwi — nie, skądże, tyle nie ma — myśla­łam, gdy on rzucał na mnie nieuważne spojrzenia swoich niewielkich, prawie bezrzęsych, niebieskawych oczu. Co nurtowało go, wiedziałam, ale nie chciało mi się zaczynać rozmowy na ten temat. Myślałam o tym, że powinniśmy ruszyć, wiało okrutnie, to czekanie jest bez sensu tutaj, odjechała tylko jedna taksówka, a na przodzie przybyły dwie osoby, kaleka o kulach i matka z malutkim dziec­kiem, a staliśmy już około dziesięciu minut, ale Z. zdawał się tego nie zauważać.

No tak — myślałam — on jednak musi być starszy od po­ety X, na pewno starszy-zaczęłam obliczać przypomina­jąc sobie ich debiuty. Przecież prawie wszyscy z tego ugrupowania... coś mi się nie zgadza, mylę się, a przecież nie będę go o to pytać! Oni — wilnianie — to druga awan­garda, druga czy trzecia? A czy była czwarta? czy była? A inne grupy? Zachciało mi się śmiać. Z. spojrzał na mnie, ale wyraźnie wciąż jeszcze nie był gotów do rozmowy. Te mnożące się przed wojną grupy poetyckie, na wzór tego zresztą, co było wtedy, może nieco wcześniej, na Zacho­dzie, rywalizujące ze sobą, ogłaszające wciąż swoje naj- -najnowocześniejsze programy i manifesty z biciem w bębny powtarzanych haseł, by lepiej się maszerowało w gromadzie pod chorągwią na przykład z hasłem metafo­ry, lub nakazujące treningi według nowatorskich reguł,

nie gwarantowały jednak trwałych sukcesów, nawet tym jadącym tego czy innego roku w peletonie.

Najsilniejsza z nich, by nie rzec szturmowa - awangar­da podwawelskiej grupy, robiła najwięcej hałasu i za-t mieszania w głowach. Jej pierwszy wódz-dyktator, pory­wczy z hiszpańska i z wyglądu, budował kanony teorety­czne, postulując za pomocą dużej ilości słów - używanie najmniejszej — w utworach. Znajdował zwolenników, dzięki pewnej dozie szaleństwa i maniakalnej pewności siebie, która działała zniewalająco na bierne umysły. Lecz jego własna twórczość poetycka okazała się zaled­wie nieudaną ilustracją głoszonych tez , i haseł, niemaL komputerową produkcją z własnych zaprogramowanych metafor.

Myślałam o nim teraz, patrząc na ściekające z parasola Z. strugi deszczu. Odjechała dopiero druga taksówka, za­nosiło się na długie czekanie, ale Z. nie interesował się tym, pochłonięty wciąż widać atakiem na zarząd i przy-, krą awanturą, jaką wywołał były prezes Klubu, następca pierwszego wodza awangardy krakowskiej - którego, niegdyś nazywano jej papieżem, jako że wygłaszał swe- poglądy z kapłańskim namaszczeniem, co przejął po nim jego uczeń, obdarzony świetnym talentem, lecz może je­szcze bardziej zwalczający wszystkich nie uznających jego kanonów. Przypomniałam sobie, że opowiadano, i to j wcale nie jako anegdotę, o przygodzie, jaka spotkała pierwszego wodza awangardy jeszcze przed wojną. Prze­jął się wojowniczą działalnością ugrupowań poetyckich w Hiszpanii, gdzie spędził kilka lat. Twierdził, że wraca­jąc z Madrytu utracił w pociągu walizkę. Ukradziona walizka miała zawierać wszystkie jego pisane tam w cza­sie dziesięciu lat poezje. Podobno genialne. A może owa walizka rzeczywiście zawierała jego najlepsze wiersze? Wciąż o tym opowiadał. Ostatnio, w stanie łagodnego obłędu, widywano go czasem w Warszawie, uciekającego na widok ludzi. Zamykał się w swoim mieszkaniu, pra­wie go nie opuszczał, w manii prześladowczej żywił oba­wę, że jest śledzony, że jego następca, który po nim stał się teraz Wielkim Pierwszej Awangardy — chce go znisz­czyć. Ale komuś się zwierzył - że jego prawdziwa klęska życiowa to utrata owej walizki, którą mu skradziono.

Dziwny traf! Podobna przygoda spotkała, zanim się to mu przydarzyło, lidera hiszpańskiej awangardy, pod na­zwą Ultra. Jej wódz, Huidobro, również twierdził, że wszystkie jego najlepsze rękopisy przepadły w zrabowa­nej mu walizce. Czyżby działał wtedy gang złodziei poe­matów? A swoją drogą to przykra okoliczność, taka stra­ta, pozbawienie poetów wiarygodnej dokumentacji ich talentu!

Vincente Huidobro, podobnie jak twórca włoskiego fu­turyzmu Marinetti, gromadził wyznawców swojej teorii, z głośnymi jak potem u nas manifestami, z metaforą w transparentach. A starzy mistrzowie baroku dziwili się pewno w niebie, że metafora, którą w dwudziestym wie­ku „nowatorzy” zaczęli potrząsać i w Polsce „jak nowoś­ci kwiatem”, tak długo służy mozolącym się układaczom wierszy...

Nic nie nadjeżdżało. Było mi zimno. Niektórzy kolej- kowicze rezygnowali. Opuszczali kolejkę, biegli na ukos w stronę niedalekiego przystanku autobusów, ale i tam było pusto. Lecz przed nami - liczyłam i liczyłam - było wciąż jeszcze piętnaście osób. Nie mogłam, choć miałam ochotę, powiedzieć o tym Z., bo nadal, jakby spotkało go wielkie nieszczęście, trwał w zasmuceniu - widać wciąż myślał uporczywie o tym, co zaszło niedawno na zebra­niu. Po cóż on się tak przejmuje? To przecież nie pierwszy raz. Ten wojujący nieustannie uczeń Pierwszego Wodza polskiej awangardy - przerósł go, „prześcignął”, jak by sam powiedział o sobie. Urodził się z talentem. Ale co z nim zrobił? - myślałam patrząc, jak zatrzymuje się taksó­wka, szofer uchyla drzwiczki, nie znajdując pasażera na odpowiadającą mu trasę - odjeżdża. Tak, co zrobił z tym talentem - myślałam - ten jego fanatyczny podziw dla wszystkiego, co nowoczesne! Ślepo uwierzył w teorię mi­strza, potem sam głosił ją apodyktycznie i zastosował ści­śle we własnej praktyce. Używając ultranowoczesnych filtrów oczyścił swoją poezję skutecznie z wszelkich doz­nań metafizycznych, jakiejkolwiek ontologicznej re­fleksji, z żywej tkanki powszechnych odczuć czy niepo­kojów. Prawdę mówiąc, miał ich w sobie niewiele. Może tylko w ostatnich latach i w porywach młodości? I właś­nie tam, gdzie te filtry zawodziły, zjawiały się świetne,

mniej „wyśrubowane” i „wychodzone” wiersze. Miał zwyczaj układać je w czasie długich spacerów, uściślając sens wiersza i szlifując kształt gęsto umieszczanych w nim metafor. Gdybyż był zaufał intuicji, swobodnej wyo­braźni, zwykłemu wzruszeniu! Ale wykarczował staran­nie ich korzenie.

No właśnie, podobnie jak w czasie dzisiejszego wystą­pienia, z kapłańską powagą, hieratycznymi gestami Zeu­sa, jak to lubił, ganił nas, na co dzień od lat pracował pil­nie przy warsztacie, tworzył z długo wymyślanych meta­for podgwiezdne konstrukcje o szeroko rozprzestrzenia­jących się horyzontach. Szkoda, że prawie wyłącznie - optycznych. Za nim podążała owczarnia podwawelskiej grupy, robiąc dużo hałasu o nic w ówczesnej literackiej prasie. Przeglądałam ją dopiero niedawno i teraz dziwiła mnie ich zaczepna napastliwość.

Inaczej poeci oświeceni widać światłem Ostrej Bramy. Im też przylepiono etykietkę awangardy, ale numer dwa. Rośli każdy sobie i zupełnie odmiennie. Spojrzałam na Z. No nie, jakiż z niego wódz? Miła, dobroduszna i życzliwa twarz, teraz wciąż nachmurzona. Tak, on należał na szczęście do grupy wileńskiej. Od początku nie lękając się klasycznej formy, wyklętej przez grupę krakowską, on przeciwnie — rąbiąc z zapałem wyostrzonym rymem knieję litewskiej liryki, trzeźwo, z realistycznym zmy­słem wyrażał siebie, w obrazach często surrealistycz­nych. Pisał o sobie, otwarty jednak na los innych. Ironicz­nym hamulcem kiełznał w porę wzruszenie. Rzadko ule­gał wzlotom liryki nazbyt osobistej, z wyjątkiem niektó­rych erotyków, gdzie niekiedy zawodziła samokontrola.

W zasadzie tworzył poezję reistyczną. Aż w niej gęsto od konkretów - codziennych przedmiotów, nazw, rze­czywistych zdarzeń i materii naszego świata.

Chętnie używał słów niekonwencjonalnych, czasem szokujących, na terenie poezji nowych, bawiło go to naj­widoczniej - dzisiaj także to lubi. Miał skłonność do sar­kazmu, igraszki, lecz nie zabawy słowami - dopiero teraz w tych swoich „komputeriach”, ale i to na żarty, wciąż bowiem na serio przejmowały go i oburzały zło i niespra­wiedliwość - przypomniał mi się jego wczesny poemat -

o wojnie...

Potem wrzucono go do klatki „katastrofistów” - co to za definicja wymyślona przez krytyków? - przecież grozę nadciągającej katastrofy wyrażali również inni poeci... Nie tylko ich grupa — żagarystów. Przecież inni współ­cześni im też mieli pełną świadomość zagrożenia postę­pem cywilizacji, kryzysu kultury śródziemnomorskiej i też przeczuwali wojnę! Te profetyczne zdolności były wyrazem nie zawsze uświadamianych sobie odczuć zbio­rowych, ale udokumentowały je przecież liczne wiersze, tylko nie awangardy krakowskiej. Więc skąd ta nazwa, katastrofizm? Dziwiłam się zawsze.

Poryw wiatru przechylił parasol, poczułam krople na twarzy. Spojrzałam na zegarek - prawie piętnaście mi­nut - powiedziałam głośno.

Z. ocknął się i nie wiadomo czemu roześmiał. — Nie po­sunęliśmy się! - zawołał niedowierzająco, wychylił się balansując parasolem, bo widok zasłaniały inne, prze­chylone w bok, gdyż z tej strony wiało. - No nie! - wy­krzyknął dziarsko — trzeba coś!... Idziemy?! — ujął mnie pod ramię — ja przecież jeszcze miałem potem do wydaw­nictwa! - W tej chwili gwałtowny wiatr omal mu nie wy­rwał parasola, roześmiał się - no, jeszcze nas porwie! - Ta jego gotowość do śmiechu. Jego twarz pełna już była oży­wienia i pogody - jest trochę dziecinny, tak łatwo zmie­nia mu się usposobienie! Było mu niewygodnie z dużym bukietem, ale nie chciał mi go oddać, ja niosłam siatkę, w której pobrzękiwały znicze. Gdy przechodziliśmy przez Miodową, Z. zauważył - tu jakby trochę ciszej, spróbuje­my jeszcze na przystanku autoDusowym, może coś zła­piemy? —Ja już nie miałam ochoty ryzykować, przystanę­liśmy jednak. Tłum oczekujących! - No, już zaczyna się wychodzenie z pracy - westchnęłam - na trotuarach też duży ruch.

- On jednak jest nieznośny! - powiedział do siebie Z. - Gdy przychodzi, nie ma zebrania bez awantury. - Naj­pierw udałam, że nie słyszę, ale widziałam, że nurtuje go wciąż niedawna kłótnia na zebraniu. - Proszę - powie­działam - już nie będziemy o tym mówili, dobrze? - Do­brze - zgodził się Z. Patrzył posępnie przed siebie przez strugi deszczu - jadące auta bryzgały błotem, odsunęliś­my się pod mur domu, na jezdni migały smugi zapalonych

świateł, widoczność była słaba. Jednak po drugiej stronie majaczył żółty budynek dawnej siedziby Towarzystwa Dobroczynności z napisem teraz nie do odczytania. — Res sacra miser - usłyszałam, że Z. powtarza w zadumie te słowa.

Odezwał się - widzi pani, tam, na prawo, na skwerku ten posążek? - Tak. Madonna Passawska - architekt Bel- łotti, nadworny króla Jana—zwycięstwo pod Wiedniem— powiedziałam, wywołując tym zdumienie Z. — A myśla­łem, że wasze pokolenie nie zna dziejów Warszawy! - Odrzekłam - i naszej historii, chciał pan powiedzieć? Wi­dzi pan, akurat ja dość dobrze się orientuję, co się tutaj działo - czytał pan pamiętniki Berga? no więc, choćby tylko z tych zapisków - tó tutaj właśnie, przy tej figurze, i tam - popatrzyłam w stronę placu - t-e manifestacje - a tam, pięciu zabitych... - W 1860! -zawołał Z. - Nie, luty 1861, a tego samego roku w kwietniu słynna rzeź na placu Zamkowym — wtedy zabito ponad stu ludzi! A wszystko to rzemieślnicy, studenci — lud Warszawy. Tak — powie­działam patrząc w stronę placu - ten rok 1860 - tutaj, a po tej rzezi namioty wojska na placu Zamkowym - stan wojenny... - Przedtem jeszcze - tamtędy - Z. wskazał w kierunku Nowego Światu — szedł pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego?—Nie—poprawiłam go - stan wojenny w październiku - to było po pogrzebie, też tysiące ludu. -1 zaraz potem - przypomniał—zamknięcia kościołów, jako protest przeciw gwałtom, jakich się w nich dopuszczały wojska carskie - a ile się działo w gmachach tutejszych, pałacach Potockich, Zamoyskich i Krasińskich? — Z. mó­wiąc to wypatrywał autobusu. —I tu gdzieś stał pałac Ma- lcza, prawda? Ale nie, już wtedy go chyba rozebrano... re­wizje, branki — styczeń sześćdziesiątego trzeciego wy­buch! i oblężenie, egzekucje na Cytadeli, łapanki uliczne.

- Cały ten teren przy Zamku zajęty był przez wojsko — przypomniałam - rozbierano nawet niektóre kamienicz­ki, na barykady. Restrykcje.., To się u nas powtarza...

- A gdzie dokonano zamachu na generała Berga?.- spytałam. Z. milcząc wskazał w kierunku placu. Nie nad­jeżdżał żaden autobus — nie ma co czekać, ludzi coraz więcej, jak my się wciśniemy z tymi kwiatami? - Idziemy !

- postanowił Z. - lekcja historii skończona. — Żeby cho­

ciaż skończona! -powiedziałam. Z. ujął mnie pod ramię, starałam się wyrównać nasz marsz, ale wciąż zmieniał nogę, nie szło się Więc najlepiej.

Kościół Karmelitów! — wykrzyknął przystając na­gle. Usłyszałam, jak mruczy coś do siebie spoglądając na drugą stronę ulicy. Wreszcie rozjaśniwszy się, wyraźnie zaczął recytować wybijając rytm: ^

Kto mi powie, że Moskale To są bracia nas Lechitów,

Temu zaraz w łeb wypalę Przed kościołem Karmelitów!

Z. spojrzał na mnie rozbawiony—ładne, co? Krewki był nasz ludek. Mój Boże, ile by teraz było pojedynków — za­chichotał. — Gzasy się zmieniają.

A ta strofa? Wie pan, kto napisał? - spojrzałam na jego rozpogodzoną twarz. - Napisał? To przecież chyba porzekadło z tamtego czasu? - Zaczynała się od słów: „Kto powiedział...” Zawsze musi być autor: Rajnold Su­chodolski, powstaniec - w 1831, bardzo młody, zginął na Pradze. Bardzo popularny wtedy poeta! „Dalej, bracia, do bułata...”'No i widzi pan, jak Zapominamy poetów. Tak samo w naszych czasach, miejsca pamięci, miejsca pamięci... A kiedy się o nich pamięta?1- No tak - westchnął Z. - policzyłem, czy pani wie, ile jest miejsc eg­zekucji na tej trasie Krakowskie — Nowy Świat?

A tutaj — zauważyłam - w czasie Powstania... Idzie­my ulicą - cmentarzem! Wtedy prawie cała Warszawa...

Zobaczyłam, że Z. mocuje się z parasolem, przystanę­liśmy na rogu Koziej, zagrodziła nam drogę ogromna śmieciarka. Obejrzałam się — za nami była kawiarnia, spotykaliśmy się tutaj czasem, gdy zarząd Klubu miał ze­branie. Z. to widać dostrzegł, ale pokręciłam głową - nie, teraz to nie ma sensu, ta ulewa... zresztą trwa od rana i nie zanosi się, aby ucichła.

Staliśmy jednak. Z. uśmiechnął się - tu przed wojną ja­dało się znakomite ciastka. Kawiarnia była w tym samym miejscu, ale najlepsze ciastka były u Puchalskiego, bę­dziemy przechodzić, a mniej więcej, gdzie teraz Ministe­rstwo Kultury, tam były ciastka! A właściciel, pan Pu-

chalski, pisywał wiersze - i nawet nad kawiarnią był szyld z hasłem „Na wprost Mickiewicza”. Chodźmy!

Spojrzałam na budynek w prawo—a teraz—powiedzia­łam - Mickiewicz na wprost ma Prokuraturę Generalną]

- Z. roześmiał się — no, lepiej go jednak mieć ciągle na oku! A te warszawskie kawiarnie przed wojną — rozma­rzył się - „Ziemiańska” - „Pod Pikadorem”... — Też na Krakowskim? — przerwałam. Z. spojrzał ze zdziwieniem

- ależ skąd! Nowy Świat 53... A inne: Lardelli, Semadeni

- uśmiechał się błogo. W obłokach spalin, pozostawio­nych przez wielki samochód, przechodziliśmy Trębacką.

- Czy widział pan miasto tuż po wyzwoleniu?—spytałam.

- Wróciliśmy od razu... — Słowa zagłuszył hałas. Milczeliśmy. Wreszcie spytałam: czy pan go dobrze pa­mięta? - Spojrzał nie rozumiejąc - myślę o Trzebińskim - wyjaśniłam - ja widywałam go przelotnie, ale świetnie zapamiętałam jego sylwetkę, wysoki, jasny... wiem, że często przychodził do pana, wiem to z jego Pamiętnika. - Z. milczał poruszony. - To niezwykły dokument, te jego zapiski, wstrząsający-umilkłam. Z. szedł w zamyśleniu, przechylił parasol w swoją stronę, lało mi się po rękawie, spostrzegł się, przeprosił. - Tak - usłyszałam - Andrzeja dobrze znałem, jak na ten krótki przeciąg czasu — dor brze... prawie trzy lata. Ale wtedy żyło się szybko! — wy­krzyknął. - A pani - spojrzał z niedowierzaniem — prze­cież była wtedy dzieckiem. — Byłam młodsza od niego o dwa lata, to jednak sprawiło... - No tak - przerwał mi Z.

- to w tym okresie duża różnica wieku, oni szybko dora­stali. - Właśnie, dorastali do śmierci, jak Andrzej - odrzekłam. — Często bywałam na ich wieczorach.

Z. ożywił się, zaczął opowiadać o jakimś wieczorze au­torskim Gajcego w czasie okupacji, połączonym z kon­certem. Staliśmy na środku chodnika, Z. zmarszczył czo­ło, coś przypominając sobie, i zaczął deklamować, z prze­jęciem akcentując dobrze mi znany z tego czasu wiersz:

Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu, gdy nad włosem ci leci prosty, niejednego on przecież nauczył miłości...

- Zaraz, .zaraz, a dalej? - potarł czoło Z. Zawahałam się — dokończyłam:

I człowieka, w którego godzisz mrużąc oko pod blask broni siny, on nauczył boleśnie twą młodość ojczyzny...

- Gajcy, oczywiście!1-nie pomyliłam się?

- Cóż, ma pani lepszą pamięć - uśmiechnął się melan­cholijnie»

- Zobaczymy zaraz - powiedziałam - a to czyje?

Chiński cesarz w malowanej trumience Zamknął oczy skośne jak łódki Włos falisty zacisnął w ręce Włosa strzegły jelenie malutkie...

No a potem?... - Z. kiwał głową. Usłyszałam jego głos:

Lojoli lok, jej lok Cesarz tulił do martwego kimona jak dzwoneczek kołysał lok blond

o Lojolo, Lojolo, Lojolo

skandował ze śmiechem Z.

- Brawo! - powiedziałam - widzę, że oboje pamięta­my. Ten znakomity żarcik poetycki ma jeszcze dalszy ciąg. g

- To było cudowne! — zawołał Z. — Pamiętam, wtedy wszyscy do obłędu to powtarzali. Miał talent słowotwór­czy! To się Gajcemu udało, trafiał nawet do głuchych na poezję.

- Nie tylko to, czy pamięta pan jego kolędy? Balladę o stajence? „Matka pełna uśmiechu i chemii, dłonie zamy­ślała w balii...” Albo jego świetna Noc wigilijna i to wstrząsające - „Lulajże w powrozie, lulajże na haku...” Tak, te kolędy bardzo wtedy wzruszały, on tak ostro rea­gował na to, co się dzieje, i umiał to przenieść do poezji - ten wiersz chyba z 1942 roku? - Z. stał ze zwieszoną gło­wą — czułam deszcz na ramieniu—znowu ten parasol, po­

myślałam. - Dojrzałe są jego próby dramatyczne - już wtedy były próby inscenizacji, czy pan je widział? - Z. jakby nie słyszał. - Widział pan wtedy Homera i Orchi­deę? To musiało się podobać...

- No, a jego Misterium niedzielne! — wykrzyknął —To był fenomenalny talent? — widać nie słyszał mojego pyta­nia - dzisiaj chłopcy w jego wieku biegają do dyskoteki albo...czekają sześć lat na pierwszy mizerny zbiorek wierszy w druku...

- A to, czy pan pamięta: „A mówili: przeżyje, kto wie­rzy /kto nie wierzy, nie wypije i nie zje./ Śpią zuchwali ha szczątkach oręża, /między nimi i fryzjer i rzeźnik.”To chyba — Tren na śmierć siostry? Czy tak? — spojrzałam na Z. Skinął głową. -Widmal -Tuprzeszkadzamy—pociąg­nęłam go za rękaw. Nasz parasol zawadzał wyraźnie in­nym przechodniom. Ruszyliśmy. — Pan znał ich chyba wszystkich lepiej - powiedziałam. Z. szedł zmęczony, na­gle postarzały, jakby moje pytanie zaciążyło mu. Zaczął opowiadać- o jakimś wieczorze autorskim z recytacjami poetów - a może czytał tylko Gajcy... - zastanowił się. - W każdym razie — to dobrze pamiętam, grał zachwycają­co młodziutki wtedy Jan Ekier;.. tak, on. W połowie kon­certu ktoś zrobił alarm, że patrol niemiecki pod oknami. Siedzieliśmy jak myszy. Jakaś starsza pani zemdlała. Kiedy się uspokoiło, zaczął się na nowo koncert i wtedy nagle zgasły dwie karbidówki, ale wnet wszystko odby­wało się dalej.

- Chyba byłam na tym właśnie koncercie, te karbidó­wki... pan mi przypomniał, a że Niemcy pod oknami, nie pamiętam. Roześmiał się - pewno siedziała pani koło ład­nego chłopaka. - Zgadł pan, spóźnił się, nie znałam go i nigdy więcej nie spotkałam, ciemnowłosy, blady, z wiel­kimi pałającymi oczyma, usiadł koło mnie robiąc trochę rumoru, wypadły mu książki, miał ich całą paczkę...

Otwarła się szczelina w mojej pamięci - ujrzałam daw­no zniknione twarze obecnych wtedy w dużym, oświetlo­nym tylko chwiejnymi płomykami pokoju. I ten chłopak koło mnie. Zabrał głos w dyskusji.

- Wie pan, jak oni byli ostrzy wtedy i okrutnie szcze­rzy, atakowali. On też - pamiętam, wytykał Gajcemu nie­trafne metafory i błędy stylistyczne. To był gwałtowny

atak, drwił z jego barokowych metafor, dawał przykłady.

- Z. nie przerywał, przechylał się w moją stronę, żeby le­piej słyszeć, parasol zjeżdżał do przodu, nic przed nami nie było widać. — Nie pamiętam — powiedział — ale fakt, oni stale się kłócili. A co na to Gajcy? - spytał. - Siedział z kamienną twarzą, rzucał tylko drwiące niebieskie spoj­rzenia, a potem gromił tego mojego chłopaka. Odcinał się ostro, broniąc swych wierszy i prawa poety do przesady, barokowych metafor, najwyraźniej drwił z tego chłopca, radził mu czytać Asnyka. — Taki on był — roześmiał się Z.

- Czasem zacietrzewiał się jiak kogut. - A potem - powie­działam - przypominam sobie, wystąpił Łomień.

Tak - westchnął Z.—to jeden z pseudonimów Trzebi­ńskiego, i co, też niszczył tego ładnego młodzieńca? - Tak! i to z jaką swadą - on też bronił groteski, wygłosił program poezji dramatycznej, zresztą, jak pan pamięta, ciągle o tym mówił. — Oni wszyscy — przytaknął Z. — chcieli wyrazić ten czas. Wspaniali byli ci chłopcy, nie ma dziś takich. Ziemia paliła się im pod nogami. Dzieciaki właściwie, ledwo po maturach, niektórzy składali je już w czasie okupacji, i zaraz wszyscy na tajne komplety - uniwersytet! Do ręki od razu Brzozowski...

I karabin—przerwałam. Z. spojrzał na mnie nieprzy­tomnym wzrokiem, lecz wnet zachichotał — no tak! Sza­rżowali. Świecili w oczy tą swoją odwagą. A Łomień - Andrzej, błyszczał, wśród nich... najzdolniejszy! Mieli ambicje intelektualne, wszyscy... ale on błyszczał jak gwiazda! — Z. zachłysnął się, odkaszlnął i gorączkowo mówił dalej. - Niezwykły chłopak. Jaki intelekt, jaka pa­sja kształcenia się. Pochłaniał książki. Ambicja. Zwario­wana pracowitość. Skrupulatnie wszystko sobie plano­wał - w dzienniku — każda godzina, podlicza tam zapla­nowane prace na dwa miesiące...

Tak, w Pamiętniku — powiedziałam — te zapiski — ogromna samodyscyplina. Dużo od siebie wymagał, spie­szył się. On wiedział...

Z. szedł znowu nie panując nad parasolem, wpadliśmy na jakąś kobietę, rozdrażniona zaczęła wymyślać, lecz Z. kłaniał się tak ceremonialnie i z takim szacunkiem, że szybko umilkła.

Chwilę szedł milcząc, lecz spojrzawszy na mnie ode­

zwał się znowu. — Pytała pani, czy ja go znałem - mój Boże, przychodził do mnie często, miał zaufanie, on, taki arogancki i nieufny... No* poeta to pewno by z niego nie był. Za ostry intelekt. Racjonalista do szpiku kości! - Czy tylko? — przerwałam mu — co innego też wyczytałam w jego pamiętniku, a jego zmysł metafizyczny i te rozmowy z Bogiem?... Prawda, bywał sentymentalny... — Z. roze­śmiał się i nagle spoważniał. - Ten chłopiec, gdyby żył, doszedłby do czegoś w naszej literaturze! - Patrzyłam na bukiet, strzępy papieru powiewały na wietrze - jedna róża obnażona zupełnie. - Tak, niepotrzebnie zginął.

- A inni? - podjął Z. - Wszyscy po kolei, redaktorzy „Sztuki i Narodu”! Znała pani to pismo? - Czy znałam? Ależ tak! Mieszkałam wtedy na Powiślu u urszulanek, uczyłam się na tajnych kompletach. Liceum Pedagogicz­ne. Na Dobrej było mieszkanie, gdzie zbierali się, właśnie Gajcy, Trzebiński i inni, często tam układano numery. Bywałam w tym mieszkaniu. - Musiała pani wtedy nosić warkocze - zauważył Z. - Oczywiście... - chciałam jesz­cze coś dodać, ale on zaczął chaotycznie opowiadać o po­wstaniu tego czasopisma i pierwszych numerach. Zna­łam to wszystko dobrze, ale słuchałam w tym niewygod­nym marszu pod ociekającym parasolem, teraz lało się na moje ramię, płaszcz przemakał, buty także.

Z., wciąż borykając się’ z parasolem, przerywał co chwilę, nagle przystanął - mamy nowy postój taxi - za­czął mnie prowadzić w kierunku kulących się i mokną­cych ludzi w długim ogonie. Powstrzymałam go - prędzej pan zdąży do wydawnictwa, jeśli pójdziemy piesżo. — To mu się spodobało, ruszyliśmy — kościół Wizytek majaczył po drugiej stronie, Z. dojrzał przed nami obszerne pod­cienia domu należącego do wojskowości. Gdy tam dob­rnęliśmy, z ulgą złożył parasol, staliśmy przed księgarnią

- przeważnie literatura wojenna, podręczniki. —Znowu szkolimy nowe roczniki, na nową rzeź - westchnął Z. - Odpoczniemy tu chwilę? - spojrzałam na strugi deszczu chlapiące na trotuarze. Jakby nie słysząc powiedział - Andrzej raz przyszedł do mnie z rękopisem, czytał mi gło­śno, oni wszyscy lubili sami odczytywać... ale Andrzej za­wsze miał okropną tremę, wstydził się może...

- On? - zdziwiłam się — wydał mi się potwornie zaro­

zumiały. Wtedy denerwował mnie. Był arogancki, wciąż wszystkich pouczał, a kiedy zabierał głos w dyskusji, ta zaciekłość, pogarda dla przeciwnika... Tak, był piekiel­nie zarbzumiały, prawdę mówiąc, nie lubiłam go... Teraz ja poniosę - odebrałam od Z. bukiet.

Z., patrząc na rozłożone w witrynie książki - uśmie­chał się — ale był czarujący, cóż, miał kompleksy, pani była dla niego za młoda... - Tylko o dwa lata - przypo­mniałam - ale wie pan, ja dopiero teraz go zrozumiałam, gdy przeczytałam jego Pamiętnik — był delikatny i gwał­towny, niedojrzały uczuciowo i jednocześnie zbyt doro­sły, był osobowością tragiczną, był do szaleństwa ambit­nym, zarozumiałym chłopcem! — Ale jakim pięknym chłopcem - Z. spojrzał na mnie. - Może - zgodziłam się, chociaż inaczej to wtedy oceniałam. - Przeszliśmy pod­cieniami parę kroków naprzód. Znowu stanęliśmy. - „Wiarus” - Z. odczytał, śmiejąc się, duży napis nad wojs­kowym sklepem konfekcyjnym - wtedy młodzi również lubili przebierać się w uniformy. Bufonada! To ich często zdradzało. - Tak - moda - te ich długie buty - oficerki, nawet nie wiem, skąd je zdobywali? — Ale Z. pochłonięty był czym innym — wie pani, jak dziś pamiętam: Andrzej zjawił się kiedyś zmieszany, czułem, że coś ukrywa, prze­czesywał włosy palcami, udawał, że przegląda książki na półce—wreszcie, gdy spytałem go, co mi przyniósł, zaczął powoli, jakby niepewnie wydobywać plik kartek, jeszcze coś w ostatniej chwili poprawiał i skreślał, kilkakrotnie zachęcony zaczął czytać - swoje nowe wiersze, ostro, wy­raźnie, jak to on...

- Pochwalił go pan?, - Z. nie odpowiedział, obserwo­wał swoje odbicie w szybie, albo tak mi się zdawało. - Myślę, że on tłumił w sobie i w poezji, bardzo chciał tego, silniejsze uczucia, a nurt metafizyczny, to pani zauważy­ła, jest rzeczywiście ostry w jego Pamiętniku, nie wiem, był taki młody. - Różnymi drogami dochodzi się do poe­zji... - Zawsze się o niego bałem - ciągnął myśl Z. - Kiedy do mnie przychodził na Żoliborz, przez wiadukt, tam były często patrole, a on wciąż przynosił nielegalne pise­mka. U mnie też stale był magazyn. Sprawa kolportażu wtedy była świetnie zorganizowana. Czasem zagadaliś­my się. Wybiegał tuż przed godziną policyjną, bałem się...

- Z. popatrzył na mnie—powiedziała pani „różnymi dro­gami”, no tak! Ale on już wtedy próbował różnych dróg. Urodzony publicysta. Krytyk. Zna pani jego artykuły? Jaka ostrość i samodzielność w sądach, no i tempera-; ment.

- Tak, ma pan rację, był samodzielny w myśleniu. Wy­starczy przypomnieć jego ocenę awangardy krakowskiej, notuje gdzieś zbyt śmiało, że kiedyś będzie ona jak sloga­nowe melodie dansingów i barów...

- No tak! - wykrzyknął Z?—Przyboś? Kiedyś w rozmo­wie Andrzej powiedział mi} że odkrył pustkę tych wier­szy. - A jednocześnie mozolił się przez całe tygodnie nad seminaryjną pracą o homonimach w jego poezji! -r To mu narzucono! - dodałam.

- Tak, notuje też w Pamiętniku, że drażni go w tej po­ezji brak „argumentów rzeczowych” — jak to określa. Ale w swoich wierszach ulega manierze awangardowych chwytów - zauważyłam. - Idziemy!

Wydawało mi się, że mniej pada, ale: wiatr znowu szar­pał parasolem.—Ja mu zwracałem delikatnie uwagę—za-t wołał Z., starając się przekrzyczeć jazgot autobusów - kiedy na chwilę ucichło, dodał-Ł«pmień, bo tak Andrzeja wtedy nazywaliśmy, ostro krytykował prawie wszyst­kich współczesnych poetów. Również Miłosza. Raził go chłód jego poezji, retoryka. Prowadził z nim spór jawny i wewnętrzny, mówił mi o tych sprawach, drażnił go Mi­łosz jako człowiek - jego racjonalizm i chłód. Gdzieś, jak to ostro zanotował, także „jego ślepotą filozoficzna”* Spotkał się z nim parę razy na zebraniach, doszło do starć...

- Czasem go jednak podziwiał wbrew sobie. Może m popatrzyłam na Z. - spotkały się dwie indywidualności? Ja też zwróciłam uwagę na ostre sądy Andrzeja o innych poetach...

Z. odpowiedział mi coś, lecz nie usłyszałam, hałas był nieznośny.

Czego oni nie przekreślali wtedy i nie odrzucali - my­ślałam - „kabaretowa liryka”, zaledwie „poprawna te­chnicznie” - to określenie Trzebińskiego, gdy pisze o Skamandrze. A mimo to jeździ na Stawisko do Iwaszkie­wicza. Gajcy powiedział kiedyś Iwaszkiewiczowi

wprost, że jego poezja jest „ahistoryczna”. A wtedy to był zarzut. Andrzej też bywał na Stawisku, ale Iwaszkiewicz nie drażnił go, może był łaskawy dla jego próbek poetyc­kich, tak, pewno to. Z. szedł z pochyloną głową, pogrążo­ny w rozmyślaniach, miałam znowu ochotę przystanąć, widziałam...

XI87

I w tym miejscu - brak kilku kartek w moim maszyno­pisie, potem, pod koniec, brak kilku następnych. Tak czasem wyglądają próby sięgania do odłożonych „na po­tem” prac i wskrzeszania ich. Po przeszło dwudziestu la­tach nie potrafię już oczywiście „odtworzyć” tamtego tekstu - ani całej rozmowy z Z. Ale postanowiłam uzupe­łnić te brakujące strony, moim komentarzem i tym, co są­dzę, że mogło być jeszcze poruszone lub napomknięte - mieliśmy przecież wtedy, idąc w tym dokuczliwym desz­czu, tak niewiele czasu, ä chcieliśmy tyle przypomnieć.

Pamiętam, że już wtedy przed dwudziestu laty, a więc chyba w dwa, nie, cztery lata po rozmowie naszej z Z., gdy postanowiłam ją Zapisać, miałam duże kłopoty, jak ją zmieścić - na tej przecież niezbyt rozległej dla marszu przestrzeni, jaką mieliśmy do pokonania, przestrzeni je­dnak, na którą nakładały się nasze słowa i utrwalone w przestrzeni naszej pamięci nie wypowiedziane wtedy na­sze myśli, szybsze, jak wiadomo, od słów, tak więc wiele działo się także i w naszym milczeniu. Zapisałam więc tylko w przybliżeniu to, co ja wtedy mogłam myśleć, przypuszczając jedynie, że Z. wciąż był zajęty owym ze­braniem, z którego, gdyby nie ten wtedy po laiku latach zapisany na maszynie tekst (zapewne sporządzony z no­tatek, jakie znalazłam w swoim dzienniku, skrótowych i niedokładnych), nic już, dosłownie nic bym już nie pa­miętała. Tak - teraz widzę, gdy czytam ten poniechany, zapomniany w jakiejś teczce maszynopis, że już wtedy zapis, którego tematem była nasza rozmowa z Z. sprzed paru lat, prowadzona w hałasie i w deszczu, na ulicy, roz­rastać mi się zaczął nadmiernie. I ktoś czytający mógłby ze zdziwieniem zauważyć, iż tak długa rozmowa nie mo­gła się przecież zmieścić w niezbyt długim czasie potrze­bnym na przemierzenie tej nie tak dużej odległości.

A ja po latach, czytając pożółkłe kartki odnalezione w zagubionej teczce, poczułam, że powinnam, tak, powin­nam uzupełnić ten tekst nie tylko o brakujące strony, ale także zmienić nieco i poszerzyć znacznie relację z tamtej rozmowy, której choć już dobrze nie pamiętam, sądzę, że wolno mi dodać do niej to, co mogło być wtedy powie­dziane. Tak czasem po latach rozrasta się nam zachowa­ne w pamięci w postaci małego ziarenka wspomnienie ja­kiegoś zdarzenia - w duże, ulistnione drzewo w naszej wyobraźni.

Od tego więc miejsca będzie to tekst uzupełniany tam, gdzie stwierdziłam brakujące strony - moimi teraźniej­szymi zapisami, gdyż myślę, że powinnam go jednak za­chować, aby przypomnieć tych młodych, którzy zginęli wszyscy - wtedy moich rówieśników, których zatarte twarze wciąż widzę przez oddalenie czasu. To, co ocaliła moja pamięć, nabrało — gdy upłynęło dalszych dwadzieś­cia parę lat—tak mi się wydaj e—ostrości, j ak to się zdarza podobno, gdy wieku nam nie ubywa...

Postanowiłam więc ten maszynopis uzupełnić, mimo że chciałam w pierwszym momencie go poniechać, nie mogąc już zatelefonować do Z., .by prosić go o przypo­mnienie pewnych faktów i nawet poradę, tak chętnie ich zawsze udzielał. Z. nie odezwie się do mnie wysokim, podniesionym, nieco kobiecym głosem, mówiąc po chwili namysłu szybko, podniecając się i gorączkując, nie dając czasem dojść do słowa.

Nie mogę już skorygować nic według jego rady ani do­dać do tej rozmowy, którą toczyliśmy w ten listopadowy dzień przed dwudziestu przeszło laty, na tej przestrzeni miasta—idąc od kolumny Zygmunta Krakowskim Przed­mieściem do miejsca położonego niewiele poza Święto­krzyską. Nie mogę, gdyż Z. przebywa już w innej, niewia­domej przestrzeni - nie żyje od kilku lat.

*

Co ja dzisiaj pamiętam z tego czasu, gdy ich widziałam w czasie wojny, i jak ich teraz po tylu latach widzę? To, co teraz piszę, będzie to oczywiście więcej, niż wtedy udało mi się, prawie krzycząc do idącego obok z wielkim para­

solem Z., powiedzieć, gdy opowiadał mi śmiejąc się o roz­mowie Gajcego z Iwaszkiewiczem, a nie usłyszałam, nie­stety, co odpowiedział na zarzut „ahistoryczności” swo­jej poezji autor Plejad.

Gajcy! Już zapisałam w innym miejscu moją wyprawę z nim na Żoliborz zimą, biegliśmy do szkoły na Czarniec­kiego. Tam przygotowałam salę (dawną gimnastyczną) na jego wieczór. Gajcy, w rozpiętym płaszczu, z fantazyj­nie przerzuconym czerwonym szalikiem, w zielonym ka­peluszu, jaki wtedy eleganci nosili, rzucający - jak mi się może zdawało, niespokojne, uważne, niebieskie spojrze­nia. Co ja wtedy wiedziałam o poeżji? Byłam uczennicą. To," co oni drukowali, w podziemnej prasie i swoich zbior­kach, wydawało mi się inne tak bardzo od znanej mi poe­zji, ale pociągająco nowe. Chodziłam na ich wieczory au­torskie. Gajcy w swoich wierszach wyrażał Apokalipsę i koszmar okupacji, a jednocześnie jego poezja bawiła wtedy, zachwycała... i szokowała starszych zwłaszcza słuchaczy. Błyskała szlachetną ornamentyką, barokiem figur stylistycznych ozdobnych oksymoronów," porów­nań - „ognia czarny cień jest jak bolesny uśmiech”. Chcieli być rzeczowi, inni niż poeci dwudziestolecia. Cała grupa tych młodych poetów była przekonana „śmierci liryki”.

Leśmiana nie dostrzegali. Gajejj w swoim źle chyba sformułowanym lub głupim po prostu, choć taki on sam nie był, artykule, rzucając niepoważne sądy, wymienił Leśmiana między Słonimskim i Tuwimem, określając całą trójkę jako obcych duchowi polskiemu(?) Na pewno by wyrósł, gdyby mu dano żyć jeszcze, z tych sądów, nie świadczących o pełnej inteligencji, która powinna być wolna przecież od przesądów tego rodzaju.

Ale ich hasła śmierci liryki przyjmowałam wtedy po­ważnie — z całą osiemnastoletnią powagą. Podobnie jak ich, starszych jednak, bo już studentów - drażniły mnie wtedy swoim lirycznym ekshibicjonizmem zbiorki Jas- norzewskiej i Tuwima, a juz zupełnie nie interesowała mnie „sztuczna”, zbudowana z wymyślonych metafor poezja Przybosia. Azylem przez pewien czas wydawała mi się magiczna baśniowość świata poezji Leśmianows- kiej, lecz zgasła w czasie okupacji. Ale naprawdę to od-

kryciem dla mnie, podobnie jak i dla młodych poetów, v? tym wojennym czasie był Norwid.

No tak. Dzisiaj rozumiem — działały wtedy jego formu-. ły polskich sytuacji, twarde prawdy o nas, jego ocena pol­skiego społeczeństwa, która wtedy sprawdzała się, i jego lapidarne sformułowania, ostre jak to: „wiem, że naród

trwa, bo cierpi noże wiem, że organizm tylko lać

krew może”...

Często otwierałam tymi słowami — po których zawsze zapadało bolesne milczenie na sali — koncerty, wieczory poezji, w czasie licznych imprez jeszcze przed włącze­niem się do Ruchu Kulturowego, akcji zainicjowanej, or­ganizowanej z niebywałym rozmachem, jak na okupacyj­ne warunki, w całej Warszawie przez Trzebińskiego. Oni wszyscy spalali się w działaniu. Chcieli być pokoleniem dramatycznym, stali się tragicznym w osobistym losie.; Marzyły im się wielkie przemiany polskiej kultury i sztu­ki. Szukali rozwiązań, czytali Brzozowskiego. Ja rów­nież, nie wszystko może rozumiejąc. Pierwsze numery pisma „Sztuka i Naród” bardzo mnie poruszyły, ale i za­niepokoiły. Zgadzając się z ich postulatem „poezji dra­matycznej” - bo takie były czasy, nie pojmowałam gło­szonej przez nich „poezji czynu”, ich marzeń, aby stać się „Artystami Imperium”. Ich publicystyka wydawała mi się pełna sprzeczności i niezrozumiała. Zresztą rozbież­ności ich postaw były widoczne. Dziwiła mieszanina róż­nych ideowych postulatów mimo dumnego hasła, że przeczą „bezideowemu eklektyzmowi”. Ich idea była przedziwnie złożona z różnych doktryn. Wywijając wo­jowniczymi hasłami, brnęli z romantyczną pasją w pul­sujące często młodopolskim liryzmem, oniryczne matnie poezji.

Choć zdawałoby się — powinien był im być wtedy bliż­szy jakiś nowy Sen o szpadzie.

Pamiętam, i to widać zresztą, jak bardzo - zafascyno­wani byli, zwłaszcza Gajcy, liryką Czechowicza — poezją polskiej prowincji - w której, jeśli działy się jakieś dra­maty, to wypowiadane przejmującym, lirycznym szep­tem. A oni? Jawność uczuć, wzruszenia, chcieli przecież odrzucić. Nie wstydził się ich w swojej poezji, którą wte­dy tworzył, równy im wiekiem i czasem wczesnej śmierci

i Krzysztof Kamil Baczyński. On nie należał do tej bojo­wej, wojującej grupy. Ale i oni nie potrafili uniknąć liry­cznych wyznań. Bo tak już jest, że czy się chce, czy nie chce - na ruinach świata, pobojowiskach i gruzach, wśród chwastów zakwita uparcie ziele liryki.

A przecież oni (jak ja też wtedy) czytali uważnie Mic­kiewicza, Norwida i Wyspiańskiego, lecz przede wszyst­kim Norwida. To odpowiednia lektura na czas Apokalip­sy i głodu. Książki tych poetów aktualizowały się. Do­świadczyliśmy tego i później, gdy inscenizacja Dziadów stała się iskrą zapalną... Poeci z grupy „Sztuki i Narodu” mieli różne upodobania. Bojarski na przykład, który uwielbiał Norwida „ciemną” poezję, jednocześnie za­chwycał się błyskotkami lirycznymi Gałczyńskiego, po­dobnie jak Gajcy. No cóż, nie byli konsekwentni. Ale trzeba pamiętać, że z wieku szkolnego niemal wchodzili szybko w żołnierską konspirację i nie mieli zbyt wiele czasu na dojrzałe wybory ani na doświadczenie, to był początek ich literackiej drogi. Dla większości z nich - tyl­ko początek.

Pisać i ogłaszać zaczynali w drugim, trzecim roku woj­ny. Byli jeszcze pod świeżym wrażeniem niedojrzałych przecie lektur poezji przedwojennych poetów, pod wra­żeniem tego, co się działo wtedy na łamach prasy literac­kiej. Pamiętali numery „Skamandra” i głośne jego waś­nie z pismem awangardzistów - „Zwrotnicą”, pełną ma­nifestów burzących klasyczne kanony poezji. Ogień cięż­kiej i lekkiej artylerii w zaciętych, acz niepoważnych walkach ugrupowań poetów usiłował, jak to się teraz mówi — wyeliminować” przeciwnika. Na latoroślach „Młodziaków”, jeszcze w ławach szkolnych wykrzywia­jących się na lektury romantycznej poezji, te boje zrobiły wrażenie, choć były to potyczki humorystyczne i absur­dalne. Przecież toczyły się na terenach nieuchronnie przechodnich, jak dowodzą dzieje literatury...

Oni, młodzi - pokolenie wojny, chcieli „inaczej”! Chcieli zupełnie nowej literatury - świadectwa nowej sy­tuacji. Dotychczasowa, zdawało się im, umarła we wrze­śniu 1939 roku. „Wojenna śmierć Czechowicza - pisze w Pamiętniku Trzebiński - zjednoczyła się symbolicznie ze śmiercią liryki w ogóle!” Wydaje mu się, że nadeszła

epoka czynu” w literaturze, gdyż „słowo wyzywa czyn”. Pragnął, śladem awangardy, nowych programów, będących „manifestem sztuki mającej być!.„f” -pisze o tym w swoich artykułach.

I mimo woli, odrzekając się przedwojennych wzorów- on i jego koledzy przejmują obyczaj awangardowych ma­nifestów, bawienia się w teorie, postulaty, programy, odrzucanie tego, co im nie ulega. Przecież z tego powodu, uznając ją za „staroświecką”, nie cenili poezji bardziej od nich dojrzałego poety - Baczyńskiego.

A sami? Zamiast hucznie zapowiadanej poezji czynu, pozostawili po sobie gorzką lirykę, pełną majaków oku­pacyjnego koszmaru, często sentymentalną, bliską pio­sence, pełną wyznań metafizycznego lęku, uczuć, które się miewa w wieku dwudziestu paru lat.

Zwłaszcza taką lirykę tworzy najsilniejszy wśród nich i najpłodniejszy talent - Tadeusz Gajcy, wtedy - Karol Topomicki (inne jego pseudonimy-Topór, Constant, Oś­cień).

Wychowanek księży marianów (co nie miało zostać bez wpływu na jego poglądy, tak jak późniejsze kontakty z „Konfederacją Narodu”), zauroczony „tkliwą liryką” Gałczyńskiego, nie gardzi staroświeckimi rymami, ale upaja się asonansem, z początku nie umie się ustrzec przed jawnymi zapożyczeniami od autora nuty człowie­czej. Tak. Ale pali się w nim wysoki płomień prawdziwej poezji. W krótkim czasie staje się popularnym w Warsza­wie okupowanej poetą.

Dzięki niezwykłej ruchliwości - był stale gotów do udziału w spotkaniach poetyckich ze słuchaczami. I wciąż w stanie upojenia własną poezją. Jego silnie zryt- mizowane, „melodyjne” wiersze sprawiały» że trafiał do niewyrobionych nawet słuchaczy. Urzekał zapałem, z ja­kim recytował, poruszał niezwykłością skojarzeń, emoc­ją, wojennymi realiami w swojej poezji, śmiałą metaforą (co niektórych oburzało). Chętnie odczytywał własne, dojrzałe od razu utwory i próby dramatyczne. Tak - ale i one drażniły konwencjonalne gusta. Apokaliptyczne wi­zje wyrażał często w znanych tonacjach romantycznego patosu, lecz jego utwory szokowały ironicznym, grotes­kowym żartem, dialogiem, oburzały przeciętnego słu­

chacza szarganiem tego, co w jego mniemaniu powinno być święte lub co najmniej traktowane z powagą. Nie każdy był przecież obyty z niekonwencjonalnym języ­kiem, śmiałą metaforą. Słuchacze przyzwyczajeni do Kasprowiczowskiej^ i1 Staffowskiej poezji z trudem na tych wieczorach odbierali wiersze skandowane z zapa­łem przez młodego człowieka o wzgardliwym spojrzeniu. Gdy zaczynali stawiać swoje naiwne pytania, gromił ich. Często dyskusje te kończyły $ię nieprzyjemnie.

Ale przychodzili. Wszyscy złaknieni wtedy byli słowa, które zawarłoby, utrwaliło ich własne lęki, doznania nie­zwykłej - krwawej codzięimoscL ich rozpacz i nadzieję. I bywało, że żę łzami w ocząch słuchano, jak Gajcy, gdy zbliżało się jśkżcze jedno smutiie Boże Narodzenie - czy­ta swoje kolędy wojenne. Ą jego groteski budziły jednak relaksujący śmiech, czy uśmiech tylko przez łzę. Groza wypowiedziana wydaje się być do oswojenia. Niektóre zdania w tej poezji rozbłyskały jak grudki złota wtedy, gdy siedziało się w półmroku, gdy prawdziwie „mroczny eżaś” panował za oknami zaciemnionego pokoju, gdzie odbywało się zebranie.

Rzeczywistość na co dzień była nie do zniesienia, do­magała się przeciwwagi—humoru, kpiny, dowcipu albo— chorału. Gajcy dawał to pierwsze.

Jakże różne były próby poetyckie innego poety z ich grupy. Marek Chmura. Jego nie widywałam często, a może już nie pamiętam. Ale dobrze pamiętam, jakie wy­warł wrażenie jego zbiorek. Było to Okno (Marek Chmu­ra to pseudonim Zdzisława Stroińskiego). Szłam, prawie biegłam ukrywając w ten zimowy zmierzch pod połą pła­szcza otrzymaną przed chwilą książkę - teraz dopiero sprawdziłam, musiał to być grudzień 1943, bo wtedy zbiorek się ukazał. Bałam się, po godzinie policyjnej, uli­cą była pusta, ale we mgle rozlegały się jakieś głosy, zda­wało mi się, że to patrol żandarmerii niemieckiej, tak gło­śno wtedy tylko oni rozmawiali.,.

Jak ja mogłam to wszystko przeżyć? - dziwię się, nie po raz pierwszy, pisząc o tamtym - wszyscy tak wtedy żyli, w przekonaniu, żę to może stać się zaraz - na ulicy, w nocy, w mieszkaniu, do którego się przypadkiem zaszło. Ale jednocześnie z cichą nadzieją, że może uda się prze­

trwać. To właśnie próbowały wypowiedzieć wiersze Stroińskiego. Prawie biegnąc, słysząc wciąż za sobą obce głosy w pewnej chwili poczułam, że książeczka wyśliz­gnęła się, upadła. Podniosłam szybko, otrzepałam z bia­łego puchu, między kartki dostał się śnieg. Rękawem ocierałam okładkę. W mdłym świetle latarni zdążyłam przeczytać dużymi literami wypisany tytuł - Okńo\ Schowałam. - Marek Chmura - powtarzałam - nie byłam pewna, czy to ten, którego widywałam w ich redakcji. Czułam przez sweterek lodowatą wilgoć — jakby palec śmierci dotknął mnie ostrzegawczo. Pomyślałam o rozstrzelanym niedawno Trzebińskim, przedtem zginął Bojarski... o mojej przyjaciółce, młodej nauczycielce - połknęła cyjanek na Pawiaku... moich aresztowanych kolegach.

I z nagłym lękiem o autorze tej książeczki, którą czu-' łam pod paskiem spódniczki. Tak, to przecież ten jasno­włosy, delikatny chłopak, którego widywałam na kon­certach. Przystanęłam - nikt nie szedł za mną. To jemu udało się wyjść z Pawiaka. Razem z Bojarskim i Gajcym

- o tym dowiedziałam się później, wpadli na ten nieszczę­sny pomysł złożenia kwiatów pod pomnikiem Kopernika pod okiem żandarmerii, Gajcy zdołał zwiać - ale Bojars­ki... Niezwykłym przypadkiem Stroiński, aresztowany - ocalał wtedy. Podobno jego ojcu udało się jakimś cudem wyciągnąć go z Pawiaka. Niemcy oczywiśpie nie wiedzie­li o jego udziale w akcji pod pomnikiem iCopemika. Ja wtedy wiedziałam tylko, że udało mu się wyjść z więzie­nia. Tym bardziej chciałam jak najszybciej poznać jego wiersze.

Ale dopiero późnym wieczorem, w moim internato­wym pokoju, w klasztornym domu, gdzie mieszkałam z innymi dziewczętami, mogłam spokojnie te wiersze prze­czytać. Osłaniałam przemyślnie płomień karbidówki, by nie raził śpiących już koleżanek, i długo w noc czytałam, czytałam. To pamiętam do dzisiaj, te wiersze zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Zadziwiły mnie i poruszyły dłu­gie wersy Marka Chmury, jego poetyckie prozy zawarte w niewielkiej książeczce, której okładkę białą, z prostym graficznym rozwiązaniem krótkiego tytułu do dzisiaj mam w oczach. Ostro, ze wzruszeniem odbierałam pełne

odległych skojarzeń, a wyrwane z korzeniami wprost z okupacyjnej codzienności obrazy. Dziwne to były wier­sze - mimo zagęszczenia metafor nasączone cichą mgieł­ką liryki. Wydały mi się bliskie wspaniałej poezji Rim­bauda, którą dopiero co „odkryłam” w klasztornej bi­bliotece, w pożyczonym tam numerze „Zdroju” czy in­nym czasopiśmie, w tłumaczeniu. Ukazał się ten zbiorek polskiego młodziutkiego poety w równe siedemdziesiąt lat po wydaniu Sezonu w piekle — i taki właśnie tytuł mógł nosić jego cykl wierszy. Również, jak wielki francu­ski poeta - miał dwadzieścia lat w chwili debiutu - Zdzi­sław Stroiński.

I zważmy: Rimbaud — piekło wewnętrzne, bunt, siła i bogactwo halucynacyjnej wyobraźni, siła odkrywczego języka - Stroiński, nie znający w chwili pisania swych wierszy jego poezji (mówi o tym wspominający go Iwasz­kiewicz), próbujący obrazami jak z koszmarnych snów, które są okupacyjną rzeczywistością — wypowiadać ten swój sezon w piekle wojny. Stroiński sięgający po meta­fory jakby w trwodze, że nie zdąży. Jest pewne podobień­stwo w niecierpliwości twórczej, pośpiechu... Były to zre­sztą różne temperamenty i wszelkie porównania prób po­czątkujących poetów do geniuszów bywają niebezpiecz­ne, jeśli nie śmieszne - a jednak skusiło mnie. Jeden wiersz wstrząsnął mną wtedy szczególnie — to Powrót ojca, rozmowa z prochami ojca przesłanymi z obozu kon­centracyjnego, gdzie został spalony w krematorium. Urna stoi w rodzinnej sypialni na tle wzorzystego kilim­ka. Musiał to gdzieś widzieć lub słyszeć - tak się przecież działo - „Zanurzyłem rękę w popiół - był... miękki i miał smak mydła. Właśnie wtedy usłyszałem słowa śpiewają­cej kompanii, a kucharka zaczęła kaszleć.” Znakomity kontrapunkt — widzę to teraz. Wtedy — dławiło mnie w gardle. A sam już wtedy był o krok od śmierci. Gdy się do­wiedzieliśmy, że jest na Pawiaku, odbywały się modlitwy sióstr urszulanek na Powiślu w jego intencji, mszę odpra­wił ksiądz Zieją. Zdarzało się, że Pan Bóg wysłuchiwał, ale nieczęsto... Dlatego poezja Chmury była zarażona śmiercią. Nie mieli nadziei. Osaczała ich. Wszyscy ocie­rali się o nią nieustannie. Oni ją prowokowali. On też przecież tracił jednego po drugim swoich przyjaciół, cho-

ciażby kolejno - redaktorzy „Sztuki i Narodu”, i naokoło tyle było śmierci. Ja za murami klasztoru także szamota­łam się wtedy w sidłach wiary i zwątpienia.

Teraz Bóg tkwi mi na piersiach jak kleszcz i rośnie z wolna wypełniając się moją krwią” — czytałam przy chwiejnym płomyku, a potem, nie, przedtem następował obraz pobojowiska wewnętrznego świata i widok wid­mowego miasta i wycinanego lasu — „Siekiery dzwoniły po mnie jak galop”. I dalej: „Przez pnie zwalonych drzew Anna opuszczeniem zmęczonych powiek daje znak, że śnieg jeszcze pada” - podobało mi się pojawiające się w jego wierszach mgławicowe zatarcie. Nagle wybłysnął mi taki obraz, wcześniejszy, z tegó samego wiersza - „...uśmiech matki prosty jak krzyż” — w tym uśmiechu ukrzyżowanym wojennych matek widziałam ich ciche błogosławieństwo i trudną zgodę, gdy żegnały nim sy­nów. Musiał sam tego doświadczyć. Mieszkał na prowin­cji, z trudem zdobył zgodę na wyjazd do Warszawy, aby studiować, lecz matka przeczuła... On i Gajcy mieli jesz­cze trochę czasu, i Baczyński, aż do Powstania.

Nie pamiętam żadnej rozmowy ze Stroińskim i jego sa­mego pamiętam jak przez mgłę. Wyraźniej, może dlatego, że mnie drażnił swoim sposobem bycia, pamiętam Trze­bińskiego. Musiałam go spotkać, tak, na pewno, w tam­tym mieszkaniu na Powiślu, niedaleko klasztoru. Jego lo­katorzy, młode bardzo małżeństwo z nowo narodzonym synkiem, aktywnie brali udział w konspiracji, użyczając „lokalu”, jak to się wtedy mówiło, na zebrania redakcyj­ne i różne inne zapewne, o których nie wiedziałam. Tam również był punkt kolportażu — to tam dostałam świeżo wydany zbiorek wierszy Marka Chmury. Bywałam tam dość często. Wchodziło się po brudnych i okrutnie zim­nych schodach. Ciecia tam nie spotkałam, a jeśli był, to niewidzialny. Stukało się w umówiony sposób do brązo­wo pomalowanych drzwi. Takie przynajmniej zostały w mojej pamięci. Ale zanim się weszło, słyszało się stukot maszyny do pisania, zakazanej oczywiście, bo wszystkie należało oddać Niemcom, i wcale nie konspiracyjny gwar młodych głosów. Już od progu uderzał silny odór denatu­ratu z maszynki spirytusowej i przypalonego mleka. Bie­dny niemowlak cicho i grzecznie znosił konspirację i ha­

łasy. Potem, już w pokoju, uderzał inny zapach, farby drukarskiej, to dosychały tajne druki i świeże egzempla­rze czasopisma „Sztuka i Naród”. Jego redaktorzy, jeśli byli razem, zazwyczaj kłócili się albo mi się tak wydawa- ło-pamiętam podniesione głosy .To wszystko robiło wra­żenie trochę teatralne: tajemnicze światło karbidówek, wielkie, gestykulujące gwałtownie cienie na ścianach, pstre dialogi... zaczepki, dowcipne odpowiedzi, nie wiem, dlaczego tak wciąż krzyczeli?, inni szeptali konspiracyj­nie po kątach, wychodzili do innych pokojów, wracali, wyrywali sobie z rąk arkusze.

- Pi młodzi ludzie wciąż się o coś spierali i godzili ze śmiechem. Coś przynoszono, wynoszono... Na stole, wśród papierów, popielniczki pełne niedopałków, szkla­nki po herbacie — naparze z czegoś, co ją wtedy zastępo­wało. Ich dyskusje, gwałtowne spory wydawały mi się niezwykle poważne, terminy, jakie rzucali, nie zawsze zrozumiałe. Wśród młodych ludzi był Trzebiński, górują­cy wzrostem, często głosem, wzgardliwy, apodyktyczny, zaciekły... Wtedy irytował mnie wyraźnie, widziałam też, jak z góry traktował także inne dziewczęta, które się tam pojawiały, podobnie jak młodszą ode mnie moją siostrę, łączniczkę, która mnie tam wprowadziła. Od niej dowie­działam się, że kochały się w nim prawie wszystkie. I było ich zapewne dużo, albo się tylko chwali tym z młodzień­czą chełpliwością w swoim Pamiętniku — notując na przykład: „...poznałem ciekawą dziewczynę spomiędzy «moich» dziewczynek. Było ich przedwczoraj mnóstwo, kilkanaście i perspektywa, że będzie kilkadziesiąt...”, i dodaje potem, że poznał jeszcze jedną najpiękniejszą dziewczynę swego życia, konkludując - „dziewczyny już nie dla mnie”.;

Andrzej nie dojadał, chorował, wciąż zmieniał miesz­kania, spalał się w pracy konspiracyjnej, uczył się wciąż i pisał nocami. Zachłanny na poważne lektury, miał tro­chę snobizmu, lubił poznawać wciąż nowych pisarzy - Irzykowskiego, Nałkowską, Andrzejewskiego, Zagórs­kiego, Miłosza i innych, prowadził rejestr poznanych już i tych, których musi poznać - imponowały mu indywidu­alności, lecz szukał okazji, by się im przeciwstawiać. Tyl­ko nie Zagórskiemu - tego szanował i cenił. Tak, bo Z. był

im, młodym naprawdę życzliwy i zawsze miał dla nich czas. Trzebiński notuje w Pamiętniku - po którymś z ko­lei spotkaniu - „Zagórski stanowi jedną z silniejszych i oryginalniejszych umysłowości, jakie znam”, imponuje mu „charakter intelektualny” wileńskiego poety, goto­wość zrozumienia ich dążeń, ratowania polskiej kultury

- pisze o tym wspominając wspólny spacer po Lasku Bie­lańskim. Cenił także poezję Zagórskiego, Był’ dumny, że znalazł w nim autorytet, który uwierzył w jego twórczość i w niego samego. Trzebiński zbyt był ambitny, by kogo­kolwiek prosić o pomoc. Od Zagórskiego dowiedziałam się, że naprawdę głodował.^ Tego ^oczywiście nie wie­działam, widując go tak nieczęsto, jedno wszak zapamię­tałam, jego bose stopy w sandałach późną jesienią, oce­niając to jako dziwactwo; nawet wtedy, gdy trudno było

o odzież, nikt boso nie chadzał.

Ilekroć wracam do lektury Pamiętnika, to odkrywam w nim nowego Andrzeja Trzebińskiego — raz jest to spra­gniony prawdziwej miłości chłopiec, drugi dojrzała oso­bowość, twardo kształtujący swój charakter człowiek, świadom, że naraża się na śmierć tym wszystkim, co wy­pełnia jego dnie i noce - pracą konspiracyjną. Pamiętnik Trzebińskiego wydany na początku lat siedemdziesią­tych przez PAX. Pamiętnik, o którym się nie pisało. A przecież jest to jedyny tego rodzaju dokument czasu oku­pacji, zanotowany przez tak młodego człowieka, czło­wieka wybitnego - kronika pokolenia. Nie mogę tego czytać obojętnie. Dla mnie, która zetknęłam się z nimi, ma znaczenie szczególne. Czy zdawałam sobie w pełni sprawę - wtedy - jaką ideologię reprezentowali? Oczywi­ście nie.

Proponowano mi przystąpienie do organizacji-jednak już wtedy niepokoiły mnie niektóre hasła Konfederacji Narodu. Odmówiłam. Należałam od początku okupacji do harcerstwa, tam obywało się bez fanatycznych poglą­dów, niebezpiecznych idei poprawiania świata.

Zresztą - dom; ojciec był legionistą, poległ we wrześ­niu w obronie Warszawy, był zawodowym wojskowym, z domu wyniosłam jego liberalne poglądy, a potem klasz­tor... nie, daleko mi było do marzeń o „Słowiańskim Im­perium” !

Lecz za mury klasztoru, który stał się bastionem kon­spiracji, udzielał schronienia zagrożonym śmiercią - pęesenikały odgłosy sporów ugrupowań podziemia. Mia­łam kolegów w AK, na murach nędznych kamieniczek Powiśla, patrzących na Uniwersytet, obsadzony przez wojsko niemieckie — pojawiały się wciąż świeże, ocieka­jące farbą napisy — „PPR zwycięży! ” Obok nich ktoś nocą malował napis »Precz! ” i - znak kotwicy. W jednym z tych domów mieszkała moja koleżanka, rozstrzelano jej ojca i dwóch braci — komunistów, wkrótce ona sama umarła na gruźlicę — była to jedyna śmierć „cywilna”, jaką z tych czasów pamiętam! Miałam sporo roboty w tajnym harcerstwie, a jednak ta grupa młodych pociąga­ła mnie - oni byli już pisarzami! Mieli własne pismo, byli niezwykli - ja swoje poetyckie próby chowałam przed oczami koleżanek, zmuszając je za to do brania udziału w przedstawieniach, koncertach, pamiętam nawet wysta­wioną w internacie Noc listopadową Wyspiańskiego, ob­sadzoną wyłącznie przez dziewczęta. Dość, jeśli powiem, że sama grałam rolę Wysockiego! Czasem teraz chodzę do Łazienek aż pod gmach dawnej Szkoły Podchorążych

- gdzie na niewielkiej kolumience umieszczono rzeźbę jego głowy, w czaku (ja wykonałam je z tektury na nasze przedstawienie), proszę go, aby mi wybaczył - miałam najlepsze chęci. Widownia w każdym razie reagowała entuzjastycznie i ze łzami... Literatura wypowiadała wtedy powszechne odczucia i nadzieje.

Ale młodzi poeci, których właśnie poznałam, oni już ogłaszali. Sztukę Gajcego — Homer i Orchidea - wysta­wiono za moim staraniem w refektarzu sióstr urszulanek. Potem odbywały się tam liczne koncerty i poranki Gajce­go i całej grupy.

*

Teraz następują strony z mojego dawnego maszynopi­su. Co zawierały brakujące strony?... Nigdy już sobie tego nie przypomnę i to, co napisałam teraz, nie jest rekon­strukcją, ale... uzupełnieniem, tak mi się przynajmniej wydaje. Zdanie bez początku:

.. .i był wśród nich Andrzej. Tam go poznałam. Ale teraz pamiętam ich wszystkich jak przez sen — powiedziałam. Poczułam, że Z. ukosem zmierza znowu pod balkon. No tak, niewygodnie mu się mówiło w tym marszu. Otrząs­nął parasol, ale go nie zamykał. - A ja wciąż ich widzę - usłyszałam - tak, często się spotykaliśmy, zwłaszcza Andrzej przybiegał na Żoliborz, objuczony potem książ­kami, wybiegał tuż przed godziną policyjną, i to przez ten wiadukt, zawsze się denerwowałem.

- Taka była moda... na ryzyko.

- Właśnie! Odważni do wariactwa, jakby się bawili w hazardową grę o życie. Często niepotrzebńieryzykowałi, żyli bez opamiętania, smarkacze! — poczerwieniał — nie­którzy nawet manifestowali swoją konspirację w ubiorze.

- Tak - powiedziałam - pamięta pan wysokie buty Ba­czyńskiego? i zielony kapelusik Gajcego? — Z. roześmiał się - to zwracało uwagę. Hańbą była rozwagą. Kiedyś mówiłem o tym z Andrzejem w Lasku Bielańskim, tam często łaziliśmy - uśmiechał się tylko grzecznie i znowu siedział do godziny policyjnej.

- On pana bardzo cenił. Bardzo. Pisze zresztą o tym w swoim Pamiętniku.

Z. uśmiechnął się z zażenowaniem, zmieniając temat powiedział szybko - pod maską zarozumialstwa i non­szalancji było w nim wiele wrażliwości i potrzeba miłoś­ci.

- Właśnie, stracił Bojarskiego. To jego wspaniałe wspomnienie o nim, jakie opublikował! Ile w nim czułej przyjaźni. On, który potrafił bywać tak ^niegrzeczny”, napastliwy.

- No tak, niektórych to drażniło. Miał ciągłe spięcia. Lubił dokuczać prelegentom - łapał za słówka, nie było dla niego autorytetu, te jego spory z Irzykowskim, jak on irytował staruszka! — Z. roześmiał się tym swoim dzie- cinnym śmiechem...

Tak. Ja też go pamiętam na różnych prelekcjach. Wie­działo się, że będzie teatr. Kosił przeciwnika - ale mnie wydawał się nieznośny. Wyglądało na to, że wszystkimi pogardza. Miałam siedemnaście lat, potem osiemnaście, ale czułam się dorosła, prawda, nosiłam warkocze, pa-

miętam, kiedyś potraktował mnie jak uczennicę - to wy­starczyło. Nie znosiłam tego wyniosłego tonu, swoje mądrości wygłaszał zawsze z góry swojego wzrostu - tym rozwlekłym głosem... Wydawało mi się, że się zgrywa. — Z .roześmiał się głośno. Nagle zrobiło mi się przykro - po co to mówię dzisiaj... Ale ciągnęłam na przekór sobie - a te jego przemądrzałe tyrady, nie tyle, żeby dojść prawdy, ale żeby zabłysnąć! Ta maniera w głosie, twarz chłopca przy dużym wzroście i powadze argumentów, gdy wsta­wał w tych swoich przykrótkich marynarkach... - Z. po­takiwał skwapliwie. I znowu zrobiło mi się wstyd - że tak głęboko chowane dawne urazy nagle ujawniły się bez sensu w tej rozmowie, i niepotrzebnie, I to dzisiaj. - Cho­dźmy -powiedziałam. Ale Z. nachmurzył się i rzekł z po­wagą - czy pani wie, że ten chłopak prawie przez cały czas głodował i przez te głupie obiady...

- Wiem. To go zgubiło, złapali go, gdy nielegalnie w ja­kiejś stołówce... wtedy tak się zdarzało, po co on tam... przecież można było... Szarżował?.

- No tak. Alę on się nigdy nie skarżył, nawet gdy go py­tałem... udawał, że nic mu nie potrzeba. Chodźmy. — Z. energicznie potrząsnął parasolem. Zaczął mi opowiadać

0 tym, jak Andrzej prawie sam na wielką skalę organizo­wał Ruch Kulturowy. Nie przerywałam mu, choć te spra­wy znam dobrze, brałam udział w Ruchu od samego po­czątku - prelekcje, wykłady, wszyscy chcieli się wtedy uczyć - młodzi i starzy, to była samoobrona przed kosz­marem. Usłyszałam głos Z. — To Andrzej był sam teorety­kiem Ruchu. Miał niepospolite zdolności organizators­kie.

- I zapędy wodzowskie — zauważyłam. Wydało mi się, że spojrzał na mnie z naganą. - No tak! Przecież pan to chyba wie — miał szefa adiutantury, adiutantów, łączni­czki, kwatermistrzów, maszynistki, cały sztab!

Z. parsknął śmiechem—tak, to był styl ONR-u, Falangi

1 jego przywódców wtedy w Konfederacji. Był pod ich wpływem. No, powiedzmy, miał Andrzej aspiracje wo­dzowskie. Marzył mu się rząd dusz - ale tylko w dziedzi­nie kultury. Dobrze pamiętam, jak wyszukiwał - radził się czasem - kierowników działów, gdy ruszył Ruch Kul­turowy, nawet mu podesłałem kilka smarkatych na łącz-

niczki, a same ładne dziewczęta - roześmiał się figlarnie

- potrzebne były maszynistki, bo nie można było nastar- czyć z drukami.

- I lubił odprawy! Prawie wojskowa musztra, żądał ślepego posłuszeństwa - westchnęłam.

- No tak! - zgodził się skwapliwie Z. - lubił ten styl^ ale to była wojna, wyżywał się, no i ludzie byli mu oddani. W ostatnich tygodniach zaczęło się coś psuć w Ruchu. Przychodził zdenerwowany. Ale nie zwierzał się. Był twardy i dumny. I te ciągłe straty w ludziach, głód, ponie­wierka po cudzych mieszkaniach, no i kłopoty sercowe - spojrzał na mnie. - On to traktował poważnie. Marzył o prawdziwej miłości, gdy zdawało mu się, że ją znalazł, ciężko to przeżywał, cierpiał, w tym zgiełku i ruchu był samotny - zaprotestowałam.

- Mógł przebierać. Tyle dziewcząt się tam przewijało!

- Och, myśli pan o tej notatce w Pamiętniku, to raczej młodzieńcze upojenie możliwością sukcesów, ale napra­wdę to było pragnienie prawdziwego uczucia, nie chęć rekordów - trochę mnie-uraziło to, co Z. powiedział, do­dałam więc - szukał przyjaźni. Stracił jedynego przyja­ciela. Bojarski to był intelekt na jego miarę.

- Tak - Z. patrzył pod nogi, mimo to ochlapywał mnie niemiłosiernie wstępując w kałuże - tak, nic mu nie zo­stało oszczędzone przed śmiercią. To był wstrząs, ta stra­ta - a jego Wspomnienie o przyjacielu... Czy wie pani, gdzie ci chłopcy często się umawiali? Przy kolumnie Zyg­munta - to było jego miejsce - siadywali na cokole, tam ich raz czy dwa widziałem - na oczach całej Warszawy, no i drugie ulubione miejsce jego spotkań - na Agrykoli pod pomnikiem Sobieskiego.

- To rozumiem - powiedziałam. - Łazienki były za­mknięte dla Polaków, ale przez żelazne sztachety widać było Szkołę Podchorążych - no i jeśli ktoś chciał, mógł dojrzeć cień Wysockiego. - Nic dziwnego - przytaknął Z.

- Byli pokoleniem nowego powstania. — Zaczęłam opowiadać, jak to wtedy reżyserowałam Noc listopado­wą w żeńskim liceum, po latach wyobrażam sobie, jakie to musiało być zabawne widowisko, ale nagradzano nas wielkimi oklaskami. Tak. To był istny szał, teatrów, scen nielegalnych, przedstawień — w Warszawie było tylu

świetnych aktorów. Była ogromna potrzeba życia kultu­ralnego, kontaktu ze słowem.

- Wyczuł to Łomień - jego Ruch Kulturowy miał sze­roki zasięg, nieprawdopodobna liczba słuchaczy.

- Wiem — powiedziałam — brałam w tym przecież udział, dzięki organizacji harcerskiej miałam kontakty w całej Warszawie, prywatne lokale, zapewniony udział publiczności, ale była potrzeba nauki. Szkoły zamknięte. Więc prelekcje. Poważni, świetni prelegenci. Czasem by­wały spotkania humorystyczne. Pamiętam, gdzieś na Pradze - udało mi się zdobyć lokal, duży pokój - młodzież robotnicza, siedzą na podłodze. Zjawia się wreszcie spó­źniony prelegent, świetny długi wykład, słuchają jak za­czarowani, gdy skończył, otwiera dyskusję. Milczenie... A wie pan, o czym był wykład - o Brzozowskim. Milczeli jak zaklęci, gdy wyszliśmy, powiedziałam, że szczeniaki mają po piętnaście lat, nic a nic nie rozumieli — niech się uczą - mruknął prelegent.

- Wiem! — roześmiał się Z. — założę się, że S.! to był S.! Wspaniały umysł, ale jego znakomitych wykładów doro­śli czasem nie rozumieli, a mówił porywająco. No tak, mierzyli czasem za wysoko. — To moje opowiadanie wy­raźnie go rozbawiło - zobaczyłam, że pociąga nosem - może staniemy w bramie - zaproponowałam.

W bramie wprawdzie wiało, ale dawała trochę osłony. Bukiet był w żałosnym stanie. Wiatr podarł nawilgły de­szczem papier, który zwisał w strzępach. Wyzierała jed­na róża — jak otwarta rana. Zaczęłam ostrożnie zdejmo­wać przemoczone płaty, nadłamana róża upadła. Z. schy­lił się, podając mi ją powiedział — „Aby podnieść różę”. Poprawił beret, który zjechał mu na brwi, obserwował moje ruchy.

- Tak — widzi pan, tytuł dobry, wszystko się powta­rza... To zadziwiające, prawda, oni obaj - Andrzej i Gaj­cy, tak od pierwszej próby potrafili napisać dwie dobre sztuki. To dzisiaj się nie zdarza, a obaj ledwie po dwu­dziestce.

- Tak - Z. zaczął obliczać - Andrzej 27 stycznia - Gaj­cy 8 lutego, obaj spod dobrego znaku, tak, i obaj dwu­dziesty drugi rocznik, duże talenty! Niestety, cała ta ich SiN-owska grupa dostała się pod wpływ doświadczo­

nych polityków spoć naku ONR-u, dla któiych to była nie lada gratka - taKa grupa inteligentnej młodzieży, zdolnych artystów. Teraz ja poniosę - zabrał mi kwiaty! ale nie ruszaliśmy.

- Widzieli w nich artystów Imperium Słowiańskiego, prawda?... Szkoda, że nie pomyśleli, jak ich uchronić - powiedziałam.

Z. stał ze spuszczoną głową - tyle o tym myślałem, na­wet szlachetne ideologie w realizacji... sama pani wie, wszelkie koncepcje zbyt szybkiej zmiany systemów...

- Tak. Wtedy jednak było przecież dużo innych możli­wości - Baczyński, Borowski...

- Oni też zapłacili - przerwał niecierpliwie Z. - a inni po więzieniach... już sam nie wiem, starzeję się—machnął ręką.

- Ale, ale - póki co - pewno pan jeszcze pamięta - sprawa Ruchu Kulturowego... czy rzeczywiście Andrzej to sam?...

- Tak - przerwał mi Z. - to była jego samodzielna kon­cepcja, tylko sugestia poszła od zwierzchników, ale roz­winięcie idei uniwersalizmu w oparciu o zachodnie idee katolickie, cała robota organizacyjna, wszystko, wszyst­ko, uruchomienie tego w tamtych warunkach—konspira­cji i terroru, utrzymanie dyscypliny, miał przecież całe legiony podwładnych - to był nie lada wysiłek. No i And­rzej płacił za to pod koniec nerwami. Ale on - Wodnik! Nie dawał się. - Wodnik - zdziwiłam się.

- Zbadałem to - wykrzyknął Z. — znak zodiaku And­rzeja - Wodnik! No i zgadza się - inteligencja z dużą wy­obraźnią, uduchowienie, wielkie poczucie sprawiedliwo­ści, nerwowość...

- Widzę, że wierzy pan w gwiazdy.

- To one w nas wierzą - zachichotał. - Pomyślałam, jest rozbrajający, ile w nim życzliwości - lecz twarz spo­ważniała mu natychmiast, spojrzał na róże. Chciałam je wziąć od niego, odmówił mi i przez to niezręcznie jedną ręką tak manewrował parasolem, że wciąż kogoś potrą­caliśmy, ale jego grzeczne ukłony i wyszukane przeprosi­ny uciszały nawet najbardziej srogich przechodniów. Lało. Widziałam, że jest zmęczony, więc udając, że sama chcę znowu odpocząć, pociągnęłam go w stronę zacisznej

bramy. Milczeliśmy, wreszcie wykrzyknął podnosząc do góry złożony parasol - a teraz panią złapię! Jakie było motto „SiN-u”?.No... cytat.,. - usiłował mi podpowie­dzieć. z * kj*» ga A to ja pana złapałam! Wcale nie cytat, ale trawesta- cja z Norwida. W Promethidionie jest - „Narodowy arty­sta organizuje,wyobraźnię jak polityk narodowy rację stanu.” A u nich w „SilNMe” było: „Artysta jest organiza­torem wyobraźni narodowej”... Przyzna pan, że nie do­słownie. Nie jestem też pewna, czy potrafili jak należy Norwidowski dyskurs o sztuce odczytać. Ale Norwid był wtedy modny.

Ale Z. wydawał się raczej ubawiony — tak! - zawołał - Oni posługiwali się nim chętnie. Norwid nie ma szczęścia dointerpretatorówi przywłaszczy cieli. Szczególnie kie­dy się zabierają do niego politycy, choćby teraz. Na przy­kład ostatnio nasz Zenon... ze swoim mecenatem.

- Gdybyż to mecenatem. On chciałby Norwida zmie­nić! Słyszał pan? W książkach o poeżji Norwida polecał skreślać zdania o jego katolicyzmie, a w każdym razie zmniejszać liczbę takich określeń. A nasz Największy Awangardzista? Wyjada tylko „rodzynki” z Norwida, to, co mu potrzebne. Ten jego felieton w „Trybunie Ludu” - tak? pamięta pan! Dla poparcia swoich wywodów, że li­teratura jest zwykłą pracą — rzemiosłem (co musiało być dobrze przyjęte w pewnych kręgach) powołuje się na Nbrwida wręcz nieucżciwie.

- Pamiętam, pamiętam! Wymachiwał w tym felieto­nie cytatem, że sztuka ma być „Jako chorągiew na prac ludzkich wieży”. Czy tak?

- Tak. - Patrzyłam na twarz Z., na której malowało się ożywione rozbawienie, jak zawsze, gdy mowa była o ja­kichś ploteczkach - tak - ale to przecież tylko fragment zdania, dalej przecież jest> ^

listopad 1987 *'■"* ^ - . ł

No tak, i znowu brak kilku następnych stron w starym maszynopisie. A jak z tekstu wynika, musiałam potem zacytować dalszą część opuszczonego w felietonie zamie­szczonym w „Trybunie Ludu” zdania, które Norwid koń­czy:

Nie jak zabawkę, ani jak naukę,

Lecz jak najwyższe z rzemiosł apostoła,

I jak najniższą modlitwę anioła...

Ale taki cytat, wtedy, w „Trybunie Ludu”?! - Zresztą całość zdania nie pasowała do „nowatorskich” i w duchu czasu głoszonych poglądów wojowniczego poety. Aniels­kie skrzydła porzucił w młodości, wczesnej. O to, że cytu­jąc fragment zdania Norwida dezinformuje czytelników partyjnego pisma, nie dbał - zresztą czytelnik prasy był przyzwyczajony do dezinformacji...

Ale młodzi poeci okupacji, gdyby mieli czas na uważne lektury, znaleźliby w pismach politycznych Norwida nie tylko ostre sądy, na przykład gdy Norwid mówi o naszym społeczeństwie. Mogliby również znaleźć odtrutkę na nacjonalistyczne jady, które im wsączano, choćby w wierszu Żydowie polscy. Gniewa go bierna bezmyślność nasza i ciemnota. A jego ostre sądy przeciw idealizacji Polski i Polaków, gdy pisze o naszym społeczeństwie - „żadnym”, jak mówi, wierząc jednak, że jest ono wielkie w porywach jako naród, że bywa jak „wielki narodowy sztanaar”. I mogliby znaleźć u niego: „Człowiek w Pola­ku jest karłem. Gdy Polak jest olbrzymem.” Podobnych sformułowań znaleźć u niego mogli dużo. Wszak jego pis­ma to nieustanny, pełen pasji traktat moralny. Ale taka samo wiedza artysty-myśliciela nie jest częsta w dziejach naszej literatury.

Trzebiński przejął się poezją Norwida, on może głębiej niż inni jego koledzy. Zastosował nawet graficzne pomy­sły Norwida, jego śladem używając rozstrzelonych liter w swoich artykułach. W świetnym artykule Pokolenie li­ryczne i dramatyczne pisząc o śmierci liryki zauważa: „...umarła dlatego, że skończyła się oto epoka słów w literaturze... musi w niej się zacząć epoka czynu.” Narzeka, że tematyka wojenna nie znajduje odpowied­niej formy, a przecież - „Słowo wyzywa czyn”. U Norwida zaś- „słowo jest czynu testamentem”) a to w tym sensie, że czego się nie da dokonać czynem (społecznym, zbrojnym), można i powinno się wyrazić w słowie...

Oni nie mieli czasu na długie lektury, chociaż go wtedy nie tracili... To czas ich tracił. Dorastali zbyt szybko do swojej śmierci, śpieszyli się do niej, jakby chcieli umie­rać. Ta makabryczna zabawa mężczyzn, w którą bawią się z zapałem już jako dzieci od początku rodzaju ludz­kiego...

Ale oni - pokolenie wojny, czy dla nich była to gra? Była-ale okrutna gra, mimo wszystko—o życie. Trzebiń­ski notuje w Pamiętniku: „Nigdy nie buntowałem się przeciw śmierci. - Ty wiesz to przecież - ale buntuję się przeciw śmierci bezcelowej... Dlatego modlę się do Ciebie ożycie... Jestem w stanie przygotowań do śmierci...”H „Ja nie skończę śmiercią histeryka. Jeśli skończę się za wcześnie - to tylko w jednym wypadku - jeżeli będę mu­siał pójść śladem Wacława — Smoleńskiego - Adama i Małgorzaty. Jestem zbyt dumny, aby umrzeć inaczej.

To jest ciężkie, Boże, to jest jedno pasmo męki.m a „Jestem odpowiedzialny przed Bogiem i historią, przed nimi każdego dnia zdawać rachunek. ”

Boga widuję wprawdzie, ale przelotnie w przerwach dwu snów, w noce przeważnie. Wtedy wiem, że jest.”

Są chwile, że czuję zbliżającą się śmierć. Świado- mośó^że niedługo zginie się... Tym bardziej gorzka ta myśl, że nie ma naokoło nas nic spokojnego, żadnej ciszy. Anna...”

I we wspomnieniu o przyjacielu Wacławie Bojarskim: „Śmierć jest wieczorem autorskim jedynym i trudnym. Pomóż mi, umarły Przyjacielu - w ten czas. W tę sekundę niebezpieczną. Odejmij mi tremę i daj dumę uczucia...” „...Boże, daj im wieczny odpoczynek i światłość... A mnie śmierć dość jeszcze odległą, abym zdążył odejść da­leko od grzechu... Boże.”

Po śmierci bliskiego kolegi - Smoleńskiego, notuje:

i* .zaskoczeni w domu przez samochody z żandarmerią próbowali ucieczki poprzez dachy domów. I ta pogoń. I to patrzenie naszych ludzi z ulicy o ileś-tam metrów od nich, jak ginęli tamci...” I komentuje: „Jeszcze jedna śmierć. To będzie tutaj stałe motto, refren, dominanta: Życie nasze jest coraz bardziej wyspą oblewaną przez wody śmierci.”

Zjawiają się czasem nawet myśli samobójcze, jest prze-

męczony, bywa też zniechęcony: „Nie miej mi — Boże—za złe, jeżeli nie wytrzymam tego. O, Boże - to nie byłoby lekkie dla mojej dumy - odejść od tego, zabić się. O, Boże

- ale ciężko mi żyć. Być może poproszę Cię o śmierć. Być może postaram się o nią sam. Na jakimś uderzeniu...” 9

Po śmierci najbliższego przyjaciela — Wacława Bojars­kiego, notuje w Pamiętniku: „Pochłonie nas historia. Młodych, dwudziestoletnich chłopców. Nie będziemy Mochnackimi, Mickiewiczami, Norwidami swojej epoki. Mogliśmy być Rimbaudami. Ale odrzuciliśmy to, bo szliśmy gdzie indziej ( I Przejrzę te papiery, które pozo­stały po tym Twoim krótkim, gwałtownym pożarze, ja­kim było Twoje życie. Tak—liczyłem—ty miałeś przejrzeć po mojej śmierci to, co ze mnie, jako popiół po pożarze ży­cia zostało...” Te literacko piękne słowa uwierzytelnione śmiercią młodego człowieka stają się tragicznie piękne, dojrzałe, chociaż zaraz obok obraz jego osobowości jesz­cze chłopięcej, niedojrzałej objawia się w takim wyzna­niu: „Może ja osiągnę ją inaczej, w polu, z bronią w ręku. Później od Ciebie, ale tak za to, że śmierć moja - moja, a nie Twoja - stanie się symbolem tej naszej wspólnej sztu­ki, myśli, kultury? Artysty Imperium. 1 Ta postać roman­tyzmu była chyba nie znana w dziejach literatury, ale je­śli istniał Norwidowski heroizm niewoli — to oni, młodzi poeci okupacji, naprawdę umierali dla wolności narodu i sztuki (tak zresztą nazywając swoje pismo). Wybaczmy im, jeśli nie mieli czasu przemyśleć wszystkiego dó koń­ca.

Trzebiński zdaje się wiedzieć o tym, ale musi się śpie­szyć. Jest przekonany*, że wkrótce umrze, zapisuje proro­czo: „Trzecia jesień - śmierć. Tylko zrobić to mądrze, ba-, rdzo mądrze. Jeszcze teraz żyje wszystko może - ale wiem i to takie straszne, że wolność to szansa innym, dzień wo­lności nie może mnie zastać żywym. ”

Czy może być coś okrutniejszego niż zupełny brak na­dziei? A jednak w ostatnich miesiącach życia, pełnych napięć i kłopotów, ze zbyt rozpędzonym kołem akcji Ru­chu Kulturowego, po dniach pracy i załatwiania niezli­czonej ilości spraw, zarządza wciąż nowe nocne odprawy z kierownikami działów Ruchu, łączniczkami. Jest wy­czerpany nerwowo. Notuje gdzieś: „Konieczność mojej

śmierci staje się coraz oczywistsza, tylko że musi być pię­kna, musi się dobrze udać... pięknie dla samego piękna i dla mnie;., zamiast bohaterstwa miałbym tylko i jedynie -piękno.”

I jakże ta jego piękna śmierć wyglądała? W listopado­wy, mokry dzień, złapanego parę dni przedtem w stołów­ce, do której nie miał prawa, pod obcym nazwiskiem, przywieziono go z więzienia wraz z grupą trzydziestu mężczyzn ciężarówkami na miejsce egzekucji - Nowy Świat niedaleko Wareckiej.

Widział to ktoś z kamienicy naprzeciwko, ryzykując życie: do okien strzelano. Widział, jak wyprowadzano ich popychając kolbami, po kilku, w białych koszulach* sta­wiano pod murem - słyszał salwy, widział, j ak bezwładne postacie osuwały się na ziemię, wyprowadzano następ­nych. Widział żandarmerię niemiecką, słychać było ich okrzyki, tamci milczeli. Widział ruch ręki wydającego komendę żandarma i... znowu padające na chodnik ciała, i znowu następni, głowy omotane jakimiś szmatami - znowu salwa - ten człowiek widział też, jak ich dobijano potem i jak leżeli nieruchomi już w wielkiej, powiększa­jącej się kałuży krwi. Tak musiała wyglądać jego „pięk- na” śmierć.

Ginie jak ktoś nie znany z nazwiska—jak Quidam z po­ematu Norwida. Bo nawet na czerwonym plakacie egze­kucji widniał pod pseudonimem, Jarociński. Musiałam często przechodzić tej jesieni i zimy mroźnej 43 roku koło tego domu, z murem porytym kulami. Nad tym miejscem, gdzie wciąż paliły się znicze i rzucano kwiaty, uprzątane przez policję, musiało się wtedy przechodzić, i nad inny­mi, których wciąż przybywało. Wkrótce na Nowym Świecie, naprzeciw niemal miejsca egzekucji, w której rozstrzelano Andrzeja—zginęli nowi zakładnicy. Po woj­nie oznaczono te miejsca szarymi tablicami Przy Warec­kiej, na odbudowanym domu, jak na wielu innych, wid­nieje taka tablica.

Ileż razy przechodziłam, przechodzę Nowym Światem mijając Warecką, nie zauważając tej jasnej plamy na mu­rze, mimo że od czasu do czasu jakaś ręka kładzie tam kwiaty. Ile razy przechodziłam, przechodzimy.

Idąc razem z Z. tamtego dnia, dwadzieścia parę lat

temu, dnia odległego już bardzo, jak i czas, gdy nieco pó­źniej notowałam naszą rozmowę o Trzebińskim i innych poetach okupacji, których znaliśmy oboje - nie sądziłam, że się odważę to zapisać.

Powracam znowu do mojego starego maszynopisu. Ocalała kolejna strona zaczyna się ułamkiem zdania. Po­zwala mi to przypuszczać, że Z. mówił znowu o biedowa- niu Andrzeja, mogłabym się zapewne wtedy, gdybym uważniej obserwowała go — domyślić tego. Ale jego nied­bały strój zwracał uwagę raczej jako dziwactwo i nonsza­lancja, podczas gdy on... Byłam za młoda. Wszyscy byliś­my zaganiani, szaleni.

grudzień 67

...zimno, ale Andrzej nielubił, gdy go o to pytałem-po­wiedział.

Miałam wprawdzie ze sobą składaną parasolkę, ale nie chciałam się rozdzielać z Z., o tyle rzeczy jeszcze chcia­łam go zapytać, wszystko, co mówił o Trzebińskim przed chwilą, bardzo mnie poruszyło, szłam więc blisko, mimo to jego parasol nie był dostateczną ochroną, miałam już wodę za kołnierzem, czułam wilgoć na prawym ramieniu z powodu manewrów jego parasola, lało śię tam ciur­kiem. Dochodziliśmy zaledwie do kościoła Świętego Krzyża, gdy Z. przystanął blisko jezdni, bukiet, gwałto­wnie przełożony na ramię dzierżące parasol, wylądował na mojej twarzy, poczułam gorzki zapach i zimne krople ściekające po policzkach. Z. trwał znieruchomiały z wol­ną ręką wyciągniętą w stronę placu, Tam! - wołał - tam! - Przez smugi deszczu ciemniał powiększony wilgo­cią masyw pomnika Kopernika. Z. zaczął bezładnie opo­wiadać o wyprawie Gajcego, Bojarskiego i Stroińskiego wtedy, tutaj, pod pomnik z wieńcem — wykrzykiwał ja­kieś słowa, pożerane przez jazgot pojazdów. Przystanęła przy nas jakaś kobieta gapiąc się z zaciekawieniem — al­bowiem ręka Z. wciąż wskazywała w stronę pomnika. Jak zwykle wskazywanie na coś przywabia gapiów, za­trzymało się jeszcze parę osób.

- Chodźmy - pociągnęłam go w stronę schodków koś­cioła - tam na górze będzie spokojniej i lepiej widać.

Relację z tego wydarzenia znałam w kilku wersjach - jedno tylko zgadzało się na pewno - Bojarski został tu ciężko raniony, po długich przesłuchaniach odwieziono go do szpitala, tam po kilku dniach męczarni - umarł. Staliśmy na górze, figura Chrystusa dźwigającego krzyż dawała nieco osłony, było tu ciszej — widzi pani, tam był gmach żandarmerii—usłyszałam - a oni paradowali tędy, z tym wieńcem - białe rano , ciepły dzień—widać ich było jak na dłoni, mały ruch o tej porze - a stamtąd wylazł gra­natowy, gdy byli już przy cokole i Stroiński zbierał się do fotografowania, wtedy Gajcy strzelił do tego policjanta. Gajcy uciekał tamtędy! - Z. wskazał ulicę KopenpkaJ^i Zdzisław tam! A Niemcy już wybiegli, strzelali... Bojars­ki nie zdążył - dostał W brzuch... - słyszałam głos Z. i nie słyszałam, wilgotne płatki chłodziły mi policzek, patrzy­łam na bryłę pomnika, samochody na pobliskim parkin­gu i te, które obojętnie pełzały w deszczu wokół cokołu pomnika. Tymczasem Z. opowiadał z rosnącym ferwo­rem o ucieczce Gajcego, jego porzuconym w jakiejś ryn­nie rewolwerze, którego potem nie mógł odnaleźć - wi­działam smugi deszczu zasnuwaj ące pomnik i tamten czas, w którym to się działo, kiedy umierali tak łatwo — tak trudno.

- A Stroiński, on biegi tam! - ręka Z. wskazywała w stronę ulicy Kopernika’, skąd wyjeżdżały teraz powięk­szające się światła aut—widzi pani? tam - usłyszałam - biedak wbiegł do jakiejś bramy. Wydano go żandar­mom.. .—Wydano?-! Wydano! zawołałam z niedowierza­niem. —Taka jest relacja Jarosława — oświadczył Z.—Po­dobno Zdzisio sam to mu opowiadał, gdy przyjechał na Stawisko zaraz po zwolnieniu z Pawiaka, ojciec go jakoś stamtąd wykupił.—Przecież tam mieszkali Polacy? - ode­zwałam się niepewnie. - Właśnie, Polacy! —powtórzył Z. z bolesnym uśmiechem.

Schodziliśmy ostrożnie po schodach - biedny Wacek - słyszałam nad sobą głos Z. - on upadł, został pod coko­łem, wlekli go potem z tą straszną raną brzucha, zarzucili mu na szyję, drwiąc, ten ogromny wieniec, potem prze­słuchiwali, bili i... - Wiem, wiem - przerwałam pośpiesz­nie - o tym, jak w szpitalu, pisze Andrzej. - Jest pan cały mokry. Nad sobą też proszę trzymać ten parasol. - Z.

chciał mi odebrać kwiaty. Nie dałam - to już blisko! Śpieszmy się, jest nowa fala deszczu! - Wmieszaliśmy się w tłum biegnących z parasolami ludzi, było już widać światła na Świętokrzyskiej. Gdy dotarliśmy do skrzyżo­wania, zdziwiłam się, Z. pociągnął mnie do grupy ocze­kującej przejścia przez Nowy Świat. Ale zapaliło się zie­lone światło i zanim zdążyłam się odezwać, byliśmy już po drugiej stronie, Z. denerwując się pewnie, że nie zdąży do wydawnictwa, spoglądając na zegarek przyśpieszył kroku. Wkrótce minąwszy sklep muzyczny i biuro podró­ży „Wagons-lits Tourisme”, którego napis -Z. odczytał- byliśmy na miejscu.

Ulica jest tu wąska, zatrzymaliśmy się pod murem domu nie chcąc tamować ruchu. - Tak - to właśnie tutaj

- oświadczył Z., stanął jak warcie, zdejmując, potem wkładając beret, wreszcie znieruchomiał. Złożyłam róże w kamiennej rynience, w której pełno było wody. Lało się z parasola. Sięgnęłam do przemoczonej torby, pod moim zwiniętym małym parasolem znąlazłam wreszcie znicze, ale brak mi było zapałek. Z. ocknął się z zadumy, gdy powtórzyłam pytanie. Nie, nie miał zapałek, stałam bez­radnie ze zniczami w rękach, rozglądając się. Przystanął jakiś stary mężczyzna, bez słowa wyjął z kieszeni zapał­ki, pomógł mi zapalić, potem chwilę biedziłam się z zapa­leniem drugiego znicza, którego knot zwilgotniał, tamten pierwszy już migotał na ziemi niepewnie, pochyliłam się

- gdy postawiłam zapalony obok niego drugi i trzeci i po­dniosłam się chcąc oddać zapałki - tego starego człowie­ka już nie było. Z. ze spuszczonymi oczami szeptał coś - modli się, pomyślałam - nie znajdując w sobie żadnych słów, i wtedy usłyszałam, jak Z. mówi szeptem - może ja spróbuję jeszcze go złapać! - spojrzał na zegarek. Zrozu­miałam, chce już iść, był umówiony z jakimś redaktorem

- a wydawnictwo o parę kroków, późno, ale może jeszcze pracują. Skinęłam w milczeniu głową. Ale nie odszedł bez ceremonialnego pożegnania, chciał też mi zostawić parasol. - Mam swój - wyjęłam z torby małą parasolkę, nie mogliśmy tak stać obok siebie dłużej, tamowaliśmy ruch. Z. odszedł, najpierw z ociąganiem, lecz zaraz przy­śpieszył kroku. Patrzyłam, jak się oddala pod swoim du­żym parasolem i znika wśród innych.

58

I

>

Koło mnie, umykając przed deszczem, przebiegali lu­dzie, nikt nawet nie rzucił okiem na kwiaty, na znicze. Nikt się nie zatrzymał. Jeden znicz zgasł. Pochyliłam się, aby go zapalić ponownie. Kiedy się wyprostowałam, spojrzałam na jasną tablicę i zmartwiałam... „Tu 30 listo­pada... ^czytałam ponownie — hitlerowcy rozstrzelali...” Jak to? Nie zgadza się przecież data! I nagle pojęłam. Z. przyprowadził mnie nie w to miejsce! Ależ to musi być po drugiej stronie Nowego Światu! Przypomniałam sobie nagle głos Tadeusza — widzisz - to właśnie tutaj! - Z Bo­rowskim przed wielu laty — w pierwszym czy drugim roku po wojnie, spotkawszy się przypadkiem na dworcu, łaziliśmy po zburzonej Warszawie, prowadził mnie wte­dy także Nowym Światem... wąwozem gruzów, szliśmy wykręcając nogi w kostkach na cegłach, kamieniach. Ale to przecież było tam, po drugiej stronie, blisko Warec­kiej! Przypomniałam sobie, jak gdzieś zatrzymał się, ga­pił się na ocalałe mury, zwisające balkony, potem odrzu­cał gruz i cegły, aż wreszcie popatrzył na mnie - tak, wiesz, to tutaj Andrzeja...

Jakże ja więc tam teraz z tymi kwiatami, a znicze? - rozglądałam się bezradnie, tale że nikt nie zwracał uwagi, wzięłam kwiaty, pochwyciłam dwa znicze, czując się jak złodziej - biegłam w stronę przejścia. Potem w zdener­wowaniu szłam szybko, będąc pewna, żę to musi być na­przeciwko miejsca, gdzie byłam przed chwilą... Migotał tam mały płomyk. Ale wciąż nie widziałam nic na mu- rach mijanych kamienic. Czułam się skołowana, w zde­nerwowaniu przystawałam — nie tu! nie tu - wciąż skle­py, sklepy, za kawiarnią — zabawki, spożywczy — „Deli­katesy” —mięso—były numery 55,51 - jakto, przecież już Warecka i nie ma?... Przystanęłam zawiedziona, szłam dalej niepewnie, „Desa” - minęłam, księgarnia i naresz­cie!... wzrok mój odnalazł mało rzucającą się w oczy pia­skową tablicę - tak. To właśnie tutaj - upewniłam się od­czytując — „Tu dn. 12.XI.1943 hitlerowcy rozstrzelali 30 Polaków...” Jak na wszystkich, żadnego nazwiska. Zga­dza się—odetchnęłam. Tutaj! Położyłam róże w rynience, pełnej gnijących kwiatów. Znowu biedziłam się ze zni­czem - było mi niewygodnie, jedna ręka z parasolem, za­pałka wciąż gasła... Nagle usłyszałam czyjś głos - czy

mogę pomóc? - zobaczyłam twarz młodej dziewczyny, wolną ręką osłaniała mi płomyk zapałki, drugą obejmo­wała torbę z książkami, spod kaptura wymykały się dłu­gie jasne włosy, widziałam z bliska jej gęste rzęsy, różowe policzki - patrzyła pytająco. Zapaliła drugą zapałkę, gdyż tamta zgasła, znowu spojrzała na mnie pytająco. Co miałam jej powiedzieć, pewno śpieszyła się na Uniwersy­tet. Co mogłam jej powiedzieć - że tutaj, kiedyś jej rówie­śnik, w taki listopadowy dzień, stał pod ścianą, z głową omotaną szmatami i nie mógł nawet spojrzeć wprost w oczy tych, którzy wznosili karabiny, mierząc do niego. - Ślicznie się teraz pali - usłyszałam jej głos - postawię go

- wzięła znicz z moich rąk, zapalała drugi, podnosząc się spojrzała na godzinę - może właśnie tę samą, kiedy on wtedy, tutaj czekał na silne uderzenie w pierś... godzinę, która wyskoczyła na tarczy jej elektronicznego dużego zegarka, która przypomniała jej tylko b^ć może, że za kil­kanaście minut zaczyna się wykład. O tej samej godzinie wtedy z okna domu naprzeciwko czyjeś oczy spoza zasło­ny obserwowały ruch ręki komendanta plutonu egzeku­cyjnego i białe postacie kolejno osuwające się na ziemię...

- Dochodzi trzecia - usłyszałam - patrzyłam na róże,,z jednej zaczęły już opadać płatki. Mogli kupić mniej roz­winięte - pomyślałam, jakby to było najważniejsze. Gdy podniosłam oczy, dziewczyny już nie było.

Stałam chwilę - nie znajdując w sobie żadnej modli­twy, ludzie przebiegali tak samo jak po tamtej stronie obojętnie, przyzwyczajeni, że czasem pod murem pełga tutaj mały płomyk, nikt nie przystawał, a dzisiaj szczegó­lnie, przy tej pogodzie... Z mojego parasola lało się do tor­by, pustej jeszcze, ale to przypomniało mi o zakupach. Odchodziłam powoli, myśląc, czy zrobię je tutaj, teraz, czy potem w sklepiku na mojej ulicy. Byłam zmęczona* czekała mnie jeszcze jazda zatłoczonym autobusem.

Zrezygnowane siedziałyśmy każda w swoim fotelu nad swoją książką, kiedy Andrzej zjawił się nagle w naszym pokoju potrząsając kluczykami - jedziemy! zbierajcie się szybko! - zawołał. Trzasnęły drzwi i już razem ze szcze­kającym psem zbiegał po schodach. ^ I

- Z nim zawsze to samo! Te jego humory - narzekała Joanna, krzątałyśmy się w pośpiechu. Andrzej całe rano leżał. — Wieczorem narzekał na bóle — przypomniałam. Joanna w zdenerwowaniu otwierała szafę, wysuwała je­dną po drugiej szuflady, szykowała kanapki... Wreszcie obładowane torbami i pledami znalazłyśmy się na dole.

Andrzej z ręką na brzuchu, pochylony nad kierownicą czekał, pies zdołał się już umościć na tylnym siedzeniu. - Znowu boli? - Joanna dotknęła ramienia Andrzeja. Nie odpowiedział, ruszył ostro w główną ulicę, potem skręcił nagle.

- Co robisz! — zaprotestowała Joanna. - Mieliśmy przecież do lasu — odwróciła się do mnie szukając popar­cia.

- Na poziomki! Nie żartuj sobie, po to tu przyjecha­łam! - Zwolnił - na poziomki, na poziomki, kobiety, w taki upał? Nad jezioro! Wiesz, jakie męczące takie schy­lanie się...

Joanna milcząc wskazała na kobiałki. Andrzej chwilę jeszcze marudził, odkręcał wszystkie okna. Zawrócił. Przemierzaliśmy kresową zabudowę miasta, mijając nis­kie domki głównej ulicy Suwałk. Odetchnęłam-od daw­na marzyłam o poziomkowych polanach... Po przeniesie­niu się do Suwałk Andrzej zaczął opisywać w swoich li­stach nieprzebrane urodzaje tutejszych lasów, kosze po­ziomek, zapraszał na grzybobranie. Wciąż odwlekałam odwiedziny—to miasteczko wydawało mi się najodleglej­szym punktem na wschodnich rubieżach kraju, i te od­straszające godziny podróży autobusem... Ale w końcu... to już drugi mój przyjazd do nich w tym roku. Pierwszy w

maju, wtedy Andrzej zawiózł mnie do lasu i pokazywał polany obsypane biało kwitnącymi poziomkami. Posta­nowiłam przyjechać, gdy dojrzeją. Kusiło mnie raczej wspomnienie z dzieciństwa, wyprawy do lasu z rodzica­mi. Zapach zbieranych wtedy poziomek przetrwał... Andrzej był wtedy malutki, biegał piszcząc i pokrzykując po lesie, gubił się w paprociach* odnajdowało się go po ja­snych wtedy, kręconych włosach,\ połyskujących w słoń­cu.

Patrzyłam na jego sobolą teraz czuprynę. Posiwiał! Nie mogłam w to uwierzyć. Był młodszy ode mnie o dziesięć lat i wciąż jeszcze wydawał mi się znacznie młodszy, jak wtedy w dzieciństwie. Mieszkaliśmy w małym miastecz­ku. Potem rozdzieliła nas wojna. A jeszcze potem, gdy się spotkaliśmy, był nagle dorosły, ale dla mnie pozostał tamtym nadmiernie wrażliwym, szczupłym chłopcem o smutnych oczach, tylko włosy mu ściemniały. I oto siedzi przede mną dojrzały mężczyzna, znany w tej miejscowo­ści mecenas. Osobny rozdział to jego przewlekłe choroby.

Ratował się w końcu u zielarzy, homeopatów, gorliwie praktykował od paru lat zen, był okres, że gorąco mi po­lecał tę wschodnią doktrynę, zwłaszcza odkąd zostałam sama... - Na to nie ma lekarstwa - tłumaczyłam mu, gdy przywoził mi książki, broszury, demonstrował pozycję Lotosu...

Gdy do nich przyjechałam wreszcie, jokazało się, że sia­dywał tak codziennie, trwając w znieruchomieniu przez całe godziny. Joanna wzruszała ramionami albo uśmie­chała się pobłażliwie.

- No dobrze, moje kochane—poruszył się wpatrzony w szosę - to wy będziecie zbierały poziomki, a ja będę sie­dział.

Joanna parsknęła śmiechem — a siedź sobie, siedź, mój złoty, na zielonym dywaniku mchu, przynajmniej nie bę­dziesz narzekał i nudził mnie bez końca. as Zamilkli.

- Mój drogi bracie — odezwałam się wreszcie, bo wie­działam, że traktuje to bardzo poważnie—właściwie to ja ci zazdroszczę tej umiejętności wyłączania się, osiągania stanu pustki...

- Nie rozumiesz, Anno, nie pustki, ale pełni!

- No, zgódźcie się, może pełnej pustki czy pustej pełni

^Joanna spojrzała na Andrzeja. Nie zareagował - mówił do mnie wciąż z lekka odwracając głowę - wiesz, to jest niezwykłe - przejście w inną rzeczywistość. A jednocześ­nie przedmioty tej realnie istniejącej nabierają niezwy­kłej urody. Zaczynamy naprawdę widzieć - kwiat, ka­mień, kroplę deszczu, promień słońca na pniu drzewa i jego korę,:normalnie tego nie widzimy w pośpiechu.

- A propos, mój kochany, zwolnij - krzyknęła Joanna

- ciągniesz prawie setką, jak wyskoczy milicja... i zapnij wreszcie swój pas! — Rzeczywiście pędziliśmy pustą szo­są, tylko migały w oczach złote i zielone pola. Zwolnił.

- Anno - zaczął po chwili - ja poważnie, może i ty spróbujesz, wyrzuć te twoje psychotropy... spróbuj! Po­ćwicz!

1 .-- Wiesz, jak teraz żyję — broniłam się - wszystko bez sensu. Zresztą to nie dla mnie. Moje życie teraz...

- Właśnie dlatego — nalegał — to przynosi ulgę. Spró­buj!

- Oj, próbowałam, wczoraj,, jak tak siedziałeś w swoim pokoju, Joanna pokazała mi... nie, to jest tortura, to za­kładanie stóp na kolana. Dlaczego tak właśnie, a nie po- leżeć sobie. Ta pozycja lotosu...

- Właśnie, ma ogromne znaczenie! Trzeba popraco­wać, trochę silnej woli... wysiłku, w końcu każdego na to stać. Po co ten wasz wieczny pośpiech?

Nagle zaczęła mnie denerwować jego zadowolona, z siebie mina i pouczający ton głosu.

- No tak, wszystko naokoło brzydkie, szczególnie te wasze Suwałki, pomieszczenia sądu... a więc ucieczka w wewnętrzny komfort. Ty sobie siedzisz, rozmyślasz...

- Medytuje - przerwała Joanna.

- Ńo więc medytuje, niech będzie — a świat niech gi­nie! Ty sobie siedzisz, a żona. dźwiga torby z zakupami, pierze twoje koszule, gotuje, zmywa, sprząta — a ty sie­dzisz... Wiem, jesteś w sądzie przed południem, ale ona też o ósmej wychodzi do pracy i potem...

- Dźwiga sia/tki, gotuje—roześmiał się Andrzej - aleja jej nie zmuszam — znowu dodał gazu.

- Widzę, że i ty się teraz śpieszysz — zauważyłam, że strzałka szybkościomierza skacze - więc siedzisz sobie nieruchomy jak poczwarka, inni niech się męczą... ty sie­

dzisz cierpliwie i pracujesz - na co? na skrzydła motyla? anioła? przeistoczenie...

- Na przebudzenie, przebudzenie - poprawiła mnie poważnie Joanna, poklepując męża po ramieniu - tak jest w twoich księgach zen, prawda, mój drogi?

- Wygodna jest ta jego mądrość Wschodu - mówiłam podrażniona ironiczną miną Andrzeja — wygodna, inni niech cierpią na różne sposoby, ale on nie ma czasu* żeby im pomagać. Myśli tylko o sobie. Dobro i zło to nie są chy­ba wartości - pochyliłam się do Andrzeja — które by te twoje zenowskie praktyki brały pod uwagę. Co? I nie sta­jesz się lepszy...

- A te miliony wiernych - przerwał mi - które zapeł­niają kościoły od setek lat? Wysłuchują przykazań miłoś­ci i miłosierdzia, i co? ledwo znajdą się poza murami świątyń, zmieniają się w wilki i zagryzają się wzajemnie. I wieki szkolenia ideologicznego, jakie przeprowadza Kościół! Czy te nauki choć trochę zmieniły naturę czło­wieka? Modlitwy, akty pokory, zabiegi o własne zbawie­nie... Wiesz, pozwól mi, niech już ja tak sobie siedzę, jeśli to mi dobrze robi.

- Właśnie, tobie to dobrze robi! -westchnęłam - prze­cież ty wcale nie... - Andrzej znowu dodał gazu, aż pisnę­ły opony na zakręcie.

- Dajcie spokój, kochani! Wylądujemy na jakimś drzewie, ale nie w raju ani błogostanie sartori - Joanna wymówiła to słowo z naciskiem.

- Ale się moja żona podkształciła - roześmiał się And­rzej.

- Sartori — odwróciła do mnie głowę w krótkich lo­kach Joanna - sartori — i wesołe iskierki zamigotały w jej oczach - wyjaśnię ci za chwilę. Ale muszę cię poinformo­wać, że on osiągnął już drugi stopień wtajemniczenia.

- To brzmi obiecująco - powiedziałam - to te rozmy­ślania wielogodzinne na podłodze...

- Medytowanie, medytowanie - odwróciła się - które prowadzi do przebudzenia - to, droga Anno, już całkiem blisko buddyjskiego „zbawienia”! Czy nie tak, kochany?

- pogładziła Andrzeja po włosach. Nie poruszył się. - To nie znaczy wcale, że on drzemie, jak tak siedzi, przeciw­nie, to stan najwyższej kontemplacji, czyli właśnie prze­

budzenia. I wtedy on wie, kim jest, prawda? - Andrzej milczał.

* No a sartori?

- Sartori to wymazanie wszelkiego uczucia i oddziel- ności...

r - Odczucia, odczucia - odezwał się Andrzej. - Tyle ga­dacie. A zen jest religią ciszy, doznaniem Prawdy, akcep­tacją...

- Mam męża mnicha - oświadczyła po chwili z komi­czną powagą Joanna - niedługo będzie w stanie samou- rzeczywistnienia...

- Więc mówisz, że on już wie, kim jest, i...

- Ależ wy jesteście obie przewrotne, nietolerancyjne! Ja jej nie zabraniam biegania do kościoła. Joanna zawsze znajduje coś na obronę tego, co Kościół dawniej... i tych księży, którzy pobierają opłaty... - Andrzej machnął ręką. - W ten sposób można każdego obronić!

- A ty, panie mecenasie — odezwała się Joanna - czy nie obmyślasz wieczorami swoich wykrętnych mów obrończych dla tych zaradnych klientów, którym się po­winęła noga—powiesz, że to obowiązek adwokata, „dzia­łanie na korzyść oskarżonego”. No i bierzesz za to hono­raria! A w domu między jedną a drugą rozprawą - medy­tujesz bezinteresownie! — Andrzej milczał, ale nerwowy uśmieszek zdradzał, że ma już dość tej rozmowy. Pies, który spał obok mnie zwinięty jak kudłata poduszka, podniósł łeb, zaskowyczał. W tej chwili Andrzej zahamo­wał nagle — nie zauważyłam, że jechaliśmy lasem. Po obu stronach drogi potężne świerki i jodły strzelały w niebo błękitne, bez jednej chmurki.

- Stajemy na szosie? — zdziwiłam się widząc, że And­rzej wysiada i pies, szurnąwszy kudłami po mojej twarzy, wyskakuje za nim.

- Jesteśmy na miejscu - oświadczyła Joanna. - To na­sze poziomkowe polany — wskazała przez okno.

Wysiadłam. Owionął mnie upał i zapach lasu, smolista woń rozgrzanego asfaltu. Po obu stronach gęstwina zie­leni. Czarna wstęga zupełnie pustej szosy przede mną, zamknięta ciemnym błękitem nieba, przelśniona, gdy spojrzałam w kierunku, skąd przyjechaliśmy, zdawała się prowadzić prosto w słońce. Po obu jej brzegach głębo-

kie rowy zarośnięte wysoką trawą. Ich zbocza po stronie lasu, gdy stanęłam na krawędzi, czerwieniały. - No i masz, poziomki! Przy samej drodze - powiedziała Joan­na I tu na brzegu nie zbieraj, zatrute spalinami. - And­rzej wyjmował z bagażnika leżaki. Pies węszył w trawie. Z nieba lał się niemiłosierny żar - nie było jeszcze jedena­stej. Joanna po wyciągnięciu torby zaczęła biadać, ze za­pomniała wziąć trampki.

- To wszystko przez tego mnicha - roześmiała się wre­szcie podciągając spódnicę i ukazując stopy w bucikach na wysokich obcasach - zawsze się śpieszy, jak ja będę chodziła...

- Na bosaka, najzdrowiej - krzyknął Andrzej, z dwo­ma leżakami gramolił się już przez rów, stałam oparta o samochód, ledwo przelazł, zaczął się schylać - chodź! - zawołał - Joanna wnet była już przy nim - tutaj ich mnó­stwo! - pokazywała w garści, wsypywała sobie do ust. Już zajadali. - Ja później! - zawołałam. Odchodzili, pa­trzyłam, jak migoce między zielenią czerwona spódnica Joanny i biały kapelusik Andrzeja. Chciałam być sama. Zrobiła się cisza, nakłuwana ostrym głosem jakiegoś pta­ka. Spojrzałam na drugą stronę szosy, tam las wydał mi się gęściejszy i bardziej zielony. Oni, widziałam, mościli się już na leżakach. Pomachałam im.

Stąpałam nagrzaną jezdnią, buty zagłębiały się w roz­miękły asfalt. Droga nadal wciąż pusta, objęta lasami, rozbiegała się, zdawałoby się, w nieskończoność - jak w innym świecie - pomyślałam. Samochód lśniąc czerwoną karoserią był tu jedynym przedmiotem nie na miejscu, nawet bielone słupki drogowe, biegnące pokornie, jakby strzegły drogi. Usłyszałam tykanie świerszczy. Inny czas

- patrzyłam na łagodnie chwiejące się kity traw, nachy­lone nad drogą, żółty rozchodnik wypełzał na jej po­wierzchnię i rozgałęzione w różowych, małych kielisz­kach powoje wypuszczały na nią wijące się łodyżki, jak­by próbując, czy teren podda się inwazji chwastów. Jed­nak od czasu do czasu coś tędy przecież przejeżdża. Prze­słoniłam oczy - teraz nic! - ani z jednej, ani z drugiej stro­ny. Obezwładniający spokój. O parę kroków ode mnie na wysokim słupie widniała jakaś tablica - ostrzeżenie przed wywołaniem pożaru? - pomyślałam. Nie chciało mi

się tam podchodzić. Dostrzegłam, że od tablicy w głąb lasu biegnie czarna dróżka. Odwróciłam się. Szłam po­woli wzdłuż rowu - jakoś przecież przelezę na drugą stronę - patrzyłam na głęboki rów w trawach, rumian­kach, ogromnych skrzypach i liściach łopianów. Nieco wyżej, na podsuszonym gruncie, gdzie czerwieniły się po­ziomki, rosły dziewanny o kitach pełnych jeszcze stulo­nych kwiatów. Nie mogłam się zdecydować, szukając jfeszego miejsca, a gdy je znalazłam, jak mi się zdawało, od razu zapadłam się po pas - trawy były wysokie... Chwytając je garściami, jak za włosy, przedostałam się na drugi brzeg.

Owionął mnie chłodny, żywiczny zapach świerków. Chwilę stałam z przymkniętymi oczami. Odwróciłam się od słońca — na szosie niezbyt daleko czerwienił się samo­chód, a w lesie na wprost niego widać było ich leżaki. Obejrzałam nogi podrapane jeżynami, było ich pełno na­wet tam w rowie, ukrytych w trawie. W tym pochyleniu dostrzegłam - pierwsze poziomki. To, co z daleka wyda­wało się rozlanymi plamami czerwieni - tutaj zmieniło się w całe gromady drobnych owocków. Rzuciłam się do zbierania.

Poczułam łaskotliwy dotyk małych ziarenek na pod­niebieniu, miły zapach unosił się, gdy pochylając się zga­rniałam po dwie, po trzy czerwone kulki, wabił mnie ze wszystkich stron. Ziemia była tu wysuszona upałem, pal- czaste liście poziomek jeszcze zielone, niektóre krzaczki już schły i tylko owoce na wysokich łodyżkach zachowały świeżość. Zrazu garściami wsypywałam poziomki do ust, potem wyjęłam papierową torebkę. Nagle usłyszałam sa­mochód, podniosłam się - duży biały fiat. Wychyliłam się. Zatrzymał się blisko, pod tablicą. Dwaj mężczyźni, którzy z niego wysiedli, stojąc tuż pod nią z zadartymi głowami czytali napis. Jeden drugiemu wskazywał w głąb ścieżki, potem w stronę Suwałk, objaśniał coś wi­dać. Trzasnęły drzwiczki. Odjechali i znowu cisza. Odetchnęłam. Zajmując jakiś nowy teren i czując się tam dobrze chcielibyśmy egoistycznie zachować jego status quo. Po ich odjeździe rośliny w rowie, na które patrzy­łam, znowu odzyskały swoją osobowość - było tam pełno melisy, właśnie kwitła żółto, zerwałam łodyżkę - pach­

niała cytryną - ależ one wysokie, i osty sięgają aż tutaj! - znowu uderzyła mnie poziomkowa woń.

Zbierałam. Teraz pełne garście wsypywałam do torby, bolały zgięte kolana - poziomki sypały się z suchym sze­lestem - zajrzałam do dużej torby - chyba przesadziłam

- pomyślałam, Andrzej miał rację - mój zbiór był jak do­tąd żałośnie mizerny. Słońce paliło. Dostrzegałam wciąż nowe poziomki... Grzbiet rozbolał mnie dotkliwie. No, oddaliłam się spory kawałek - stąd Andrzeja i Joanny nie było widać, tylko ich czerwony samochód. Znowu gorli­wie zbierałam, ale zmęczyło mnie to szybko. Wyprosto­wałam się i z daleka zobaczyłam Andrzeja w białym ka­pelusiku, połyskiwał nagimi plecami, gestykulował. Jo­anna widać w dole na leżaku, skryta w zieleni. Nagle za­szczekał ich pies. Pewno i on włączył się do rozmowy, albo Joanna przemawiała do niego czule, jak to miała w zwyczaju, a on jej odpowiadał. Uspokoiłam się, no, są niedaleko. Paliło niemiłosiernie, zaczęłam się rozglądać za jakimś przejściem w głąb lasu, choć tu na otwartej przestrzeni żniwa poziomkowe zapowiadały się obfite. Wielki leśny gąszcz był tuż, ale odgradzały go gęste zasie­ki jeżyn - słusznie - pomyślałam - strategia obronna. Przednie straże polśniewających złotawo jodeł stały nie­ruchomo, za nimi zielona milcząca armia świerkowa. Po­ruszane lekkim powiewem ich gałęzie wydały mi się na­gle zamaskowaną, żywą gromadą żołnierzy - jak w Szek­spirowskiej tragedii.

Wesoły świergot, na który odpowiedział natychmiast, jakby go przedrzeźniając, drugi, przywrócił mnie do rze­czywistości. Muszę w cień - postanowiłam. W pobliżu wypatrzyłam miejsce, wydało mi się mniej zarośnięte. Ale natychmiast ugrzęzłam, schwytana w kolczaste oplo­ty. Wydostałam się z trudem. Objął mnie wilgotny, zbaw­czy cień najbliższej jodły. Ależ wysoka! - zadarłam gło­wę. Z góry, z błękitu niósł się migotliwy dźwięk - sko­wronek, tutaj? - wydawał mi się na zawsze przypisany polom. Usłyszałam inne ptaki - w pobliżu jakby swarli- wy duet, może była to małżeńska rozmowa, dobiegająca z sąsiednich wierzchołków, której nie rozumiałam. Od­suwałam ostrożnie niskie, aż po ziemi płożące się gałęzie

i pod nimi znajdowałam pełno poziomkowych krzacz­

ków, tutaj liście ich były większe, łodyżki wyższe i wyda­ło mi się, że poziomki, większe znacznie, mają inny smak niż rosnące nad rowem, choć zapach mniej intensywny.

Przedzierając się powoli dostrzegłam przed sobą nie­dużą polanę. Idąc poczułam, że ziemia ugina się pode mną lekko. Stąpałam po mchu, który ją wyścielał. Miejs­cami rudozielony, w innych szmaragdowy, seledynowy. Wyrwałam jedną łodyżkę - jak małe drzewko-u dołu ru­dawe odlistki, wyżej gęste listeczki, przez szmaragdowe do świetlistych na wierzchołku, iskrzyły się w słońcu. Z jubilerskim kunsztem wykonany - mały klejnot lasu! Uj­rzałam wyciągniętą rękę nauczyciela na lekcji botaniki - „Trzynaście tysięcy gatunków! ” - wołał, to przerastało moją wyobraźnię. Mijając potem zimą niskie okna dom- ków w małym miasteczku, w którym wtedy mieszkaliśmy

- gapiłam się na zielone tampony z mchu, które wtykano między podwójne szyby. Gdzieniegdzie widać było w nich czerwone muchomorki. W tamtym czasie usiłowa­łam sprawdzić słowa nauczyciela w pobliskim lesie - ale zaledwie kilka odmian mchu udało mi się odszukać. Tu­taj musiało ich rosnąć co najmniej kilkanaście. Pod ogro­mnym świerkiem zobaczyłam objętą cieniem ciemniejszą wysepkę mchu. Postanowiłam tam przysiąść. Zrzuci­wszy sandały, czując chłodne dotknięcie delikatnej pod- ściółki, po chwili wahania położyłam się. Co za ulga. Przez chwilę leżałam z zamkniętymi powiekami, długo pulsowały pod nimi czerwone światełka. Otwarłam oczy. Leżąc na wznak widziałam nad sobą jak gotyckie skle­pienie - żeberka świerkowych gałęzi, przez które prze­świtywał błękit, lecz iiie przesączały się przez nie pro­mienie słońca. Pachniało ni to miętą, hi to macierzanką, tuż obok nastroszony oset ukazywał matowy spód wy­strzyganych liści. Zawsże patrzymy z góry - myślałam le­niwie. Rozległo się brzęczenie pszczoły. Nie chciało mi się odwrócić głowy. Powiodłam ręką po uginającym się, wil­gotnym mchu. Zwieszone nade mną gałązki ukazywały jaśniejszy Spód. Miły powiew ochładzał mi czoło. Czu­łam, jak bicie mojego serca Ucisza się - żeby tylko nie za­snąć - pomyślałam, czując błogie znużenie. Dobrze tutaj! Z wolna zaczęło mnie ogarniać uczucie spokoju.

- Sartori - wymamrotałam półgłosem - sartóri... Jak

to on powiedział? Odczucia - tak, wymazanie wszelkiego odczucia i oddzielności. I jeszcze - „prawdziwa świadom mość naszej istoty... pełna świadomość wszechrzeczy”. Coś w tym jest. Może właśnie tego mi trzeba - lekkie, po­głębione oddechy balsamiczną, ożywczą wonią... Pełna świadomość? Takie doznania, jak nagła łaska wiary, spływają znienacka. Nie tylko po długich ćwiczeniach i medytacjach. Może to rozbłyski, zapowiedzi tamtego sta­nu wysiedzianego przez godziny w pozycji lotosu, może... Było mi rozkosznie wygodnie i czułam jednocześnie smu­tek. Nie znikał, lecz powoli uciszał się. Pojednanie ze światem. Może powinno się to nazywać błyskiem szczęś­cia istnienia...

Zaczęłam szukać przyczyny - może po zmęczeniu upa­łem ta horyzontalna pozycja na elastycznym posłaniu z mchu? Może pachnący namiot szpilkowych gałęzi? A nade wszystko delikatny, cichnący, to wzmagający się szum - jak kołyska i jakby blisko podpływało niewidzia­lne morze. Cisza, cisza, cisza - wilgotne tchnienie lasu, które czułam na całym rozluźnionym ciele. Otwarłam oczy, pomyślałam, że byłam niesprawiedliwa dla And­rzeja - mój Boże, biedak, schorowany człowiek, chce się ratować, przed kilkoma miesiącami wyszedł ze szpitala po ciężkiej operacji, który to już raz w szpitalu? Co mu chcę odebrać, tę fascynację zenem?

Odpowiedziało mi jakby ciche westchnienie - świerko­we gałęzie poruszyły się, znowu przeleciał lekki wie­trzyk. Ależ to olbrzym — patrzyłam na potężny pień świerka. Dotknęłam brunatnej spękanej kory—pień chy­ba o metrowej średnicy. Ile z jego drewna można by zro­bić wspaniałych skrzypiec! Zastukałam w chropawą u dołu korę - milczenie. No pewno. Przecież to żywy orga­nizm. Nie przychodzę tu jak przyjaciel. Ledwo przy­szłam, już myślę, jak go uśmiercić.

Przez szczelinę w gałęziach widać było niebo - gapiłam się do bólu w źrenicach. Wydało mi się, że zaczęła spły­wać stamtąd promieniejąca jasność. Przypomniał mi się nagle pewien wers - właściwie homonim: świetlistość światła - i zaczęłam powtarzać go jak pacierz — ale jeśli słowo Światło zacząć dużą literą - myślałam - to zmienia znaczenie. Tak jak ewangeliczne — na poezątku było Sło-

WO, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo... A jeśli On jest Ruchem nieznaną Energią, której nie możemy pojąć? Jeśli jest Światłem?

Blask wzmagał się, ostry promień przebił się przez ga­łęzie, raził... Pod przymkniętymi powiekami znowu pul­sowały czerwone błyski. Jak Objawienie - pomyślałam. Znowu lekkie rozkołysania, przypływ szumu. Jak do­brze, że jestem - powiedziało coś we mnie. I przypomnia­łam sobie - to były słowa mojego syna, dawno, dawno, kiedy był malutkim dzieckiem, siedział wśród takich jas­krów, jakie spostrzegłam przed chwilą, rosły tu na skra­jach polany żółtymi, połyskliwymi wysepkami w miejs­cach, gdzie kończyła się inwazja mchu - jak dobrze, że je­stem — powiedziało dziecko podnosząc głowę w złotym hełmie wijących się włosów — my we dwoje staliśmy nad nim przy ścieżce, na łące, obok strumienia wtedy jeszcze powoli płynącego dla nas czasu — jak dobrze... Zawaha­łam się — przecież tego, który stał wtedy obok mnie pat­rząc z zachwytem na dziecko—nie ma już od paru miesię­cy. Nie ma! Nie ma — powtarzałam, widziałam, jak i te słowa zamazują w błękicie powoli, dokładnie wielkie pę­dzle wierzchołków drzew, aż niebo stanęło nade mną znowu w czystej jasności, ciche, nieporuszone. Zdawało mi się, że drzemię - ogarniał mnie radosny spokój.

W tej chwili rozległ się przerażający odgłos, jakby ktoś powoli otwierał zardzewiałe, ciężkie wrota. Znierucho­miałam. Znowu! To gdzieś tuż obok. Rozglądałam się ostrożnie, nie unosząc głowy, gdy ponownie rozległo się to przerażające skrzypienie, usiadłam - odkryłam wresz­cie. Ulga. To tylko dwie wysokie sosny, zrośnięte pniami u ziemi, kołysząc się, ocierały się o siebie i wydawały ten niesamowity skrzyp. Musiały obie bardzo się starać przez całe swoje życie, aby wystrzelić ponad świerkową gę­stwinę, bliźniaczo smukłe, bez gałęzi, tylko wysoko w gó­rze zwieńczone pióropuszami zieleni.

Chciało mi się śmiać z mojego przestrachu - wystarczy jeden niewiadomego pochodzenia odgłos...Znowu leża­łam, leniwie rozmyślając — żyć tutaj, z dala od hałasu miasta, od krzątaniny bez sensu, w tym spokojnym zaką­tku —taka cisza jak tu w tym lesie! Trudno coś takiego te­raz znaleźć! Szum nagle wzmógł się, uderzały coraz sil­

niejsze fale z gwałtownością nadciągającego potopu - wiatr też dobry - myślałam czując silniejsze powiewy na twarzy. Niebem płynął malutki, samotny obłok. Biały jak gołąb. A gdzież ta nasza arka? - w tym świecie.

Nagle od strony szosy rozległ się dudniący łoskot jak ciągnąca kolumna czołgów. Nasłuchiwałam. To na pew­no wielki kombajn - rozpoznałam po chwili, tak - to chy­ba ten wielkolud - przypomniałam sobie, że jadąc tu z Andrzejem mijaliśmy niedawno ogromnego hałasujące­go potwora, aż trzeba było zjechać na pobocze — „Bizon” czy „Żubr” - nawet leśne zwierzęta przemienił człowiek w żelazne konstrukcje, w maszyny. Powinnam wracać do nich - spojrzałam na zegarek, ciągle nasłuchując—żelaza ne dudnienie oddalało się, umilkło. I znowu wypełniona szumem cisza.

Lecz nagle zrobiło mi się ciasno na polanie zamkniętej szczelnie świerkami - może mnie szukają... Upłynęło już prawie pół godziny. Postanowiłam przedrzeć się lasem, by nie wracać nad rowem, którego broniły zarośla jeżyn, tak, tędy powinnam jakoś dojść do tej ciemnej ścieżki, za­prowadzi mnie wprost do szosy naprzeciw miejsca, gdzie rozsiedli się Andrzej i Joanna. Zdawało mi się, że słyszę naszczekiwania ich psa... Obejrzałam się, żal mi było tej złotej od jaskrów, szmaragdowej od mchu, gdy patrzyłam z góry - polany. Ruszyłam od jednej zielonej wysepki mchu do drugiej, schylając się po drodze, i tu wszędzie rosło pełno poziomek, wielkie, wilgotne, dojrzałe w cie­niu, nie były tak słodkie jak te z nasłonecznionych miejsc. Ucieszyłam się, że w torebce uzbierało się już sporo. Mu­siałam odchylać ciężkie, kłujące łapy jodłowe i świerko­we, niektóre ze srebrnym nalotem, wszystkie z widoczny­mi w ciemniejszym igliwiu jasnymi, dużymi dość tegoro­cznymi odrostami. Jak to wszystko szybko rośnie, jak dzieci - dziwiłam się, końce gałęzi były przy dotknięciu delikatniejsze.

Przez zieleń nisko dojrzałam ciemne pasmo. Tak jak się spodziewałam, wyjdę prosto na tę dróżkę - ucieszyłam się. Jeszcze trochę jeżyn i ogromnych paproci, rozchyli­łam je i znalazłam się na czarnej, wilgotnej, dość szero­kiej ścieżce - u jej wylotu bił blask od szosy, którą przyje­chaliśmy, spojrzałam w drugą stronę... bielało coś przy

ziemi. Postąpiłam parę kroków. Zaciekawiona szłam w tamtym kierunku niepewnie, wypatrywałam oczy - na­gle zobaczyłam dokładnie, co bielało tam w głębi - ka­mienne krzyże! Stały rzędem, okalał je niziutki murek. Przeszedł mnie dreszcz — cmentarz? Tutaj? Szłam przy­ciągana magiczną siłą, sklepiony nade mną mrok stawał się ciężki. Posuwałam się w tamtym kierunku powoli, wiedząc, że powinnam tam podejść. Dlatego na skraju lasu, przy drodze, ta tablica — zrozumiałam. Panowała tu ponura cisza, może z powodu gęstego cienia, jakby ktoś tylko zrobił przesiekę w tej zieleni, prowadziła mnie do tego, co bielało coraz bliżej. Zielony korytarz świerków przerastały brzozy, dołem gąszcz paproci, łopianów i je­żyn, których pędy wybiegały na ścieżkę, chwytały za spó­dnicę. Poszycie tu było wprost niesamowite, ogromne pióropusze paproci orlicy dorastały moich ramion, za­dziwiał fantastyczny rysunek innych, o ogromnych liś­ciach, nie znanych mi roślin. Spojrzałam w górę, wysoko czuby jodeł, świerków mieszały się z kitami sosen, gdzie- P niegdzie udało się wystrzelić w tej gęstwinie wiotkiej brzozie - wszystko do światła, do światła - myślałam, de­likatnie odsuwając chłodne palce muskających mnie ga­łązek. Szło się niedobrze, powierzchnię czarnej ścieżki przebijały raz po raz korzenie drzew.

Wreszcie stanęłam przed niskim murkiem okalającym dwa rzędy kamiennych, wyciosanych z piaskowca krzy­ży. W środku duża tablica informująca o dacie egzekucji:

I „ Tu hitlerowcy rozstrzelali... ” - następowały nazwiska z ł datami urodzenia. Czytałam. Wszystko mieszkańcy Su-

I wałk, w różnym wieku, czasem nazwiska się powtarzały

- tutaj widać ojciec, dwaj synowie, a tu pewno - dwaj bracia? Przeważnie młodzi lub bardzo młodzi...

Stałam w odrętwiałym spokoju i nagle wszystko - rząd krzyży - stojące za nim drzewa - zaczęłam widzieć jak przez mgłę, jak się to często zdarza na cmentarzu, gdy się wie, co kryje cienka powierzchnia ziemi... Teraz byliby w moim wieku, tylko niektórzy starsi... Jeszcze raz i jeszcze odczytywałam nazwiska i daty.

Nagle przenikliwie nade mną zaśpiewał ptak, rozciął lancetem sklepioną już we mnie ciszę. Umilkł.

To się odbyło pewno w tym właśnie miejscu, Niemcy

lubili tak grzebać ciała po dokonanej na odludziu egze- \ kucji, może przywieźli innych więźniów z łopatami albo j sami skazańcy musieli własnymi rękami, zanim strącono pj ich do wykopanego dołu. Tak się też zdarzało. Przedtem * pędzono ich tutaj tą samą drogą - obejrzałam się, czarna, ‘ jak posypana węglem, biegła prosto w kierunku jaśniej- szej szosy.

Ta dróżka przez las wtedy musiała być śliska i bardziej I] wyboista, poszerzono ją potem i wyrównano, drzewa i urosły, o tak, bardzo, to już tyle lat, trzydzieści, nie, I czterdzieści! —niektórych na pewno wtedy nie było. I do­piero potem, po wojnie - zrobiono tutaj cmentarz, odna­leziono miejsce porosłe trawą, wycięto ten prostokąt < okolony niskim murkiem, postawiono krzyże, ustalono ] nazwiska zabitych i posadzono równo nowe świerki - | urosły, stoją teraz nieruchomo jak na straży. Pewno wte- j dy ścieżka była węższa i drzewa niższe, prowadzono ich na to miejsce, ciężarówki czekały na drodze, a oni wie- | dzieli już przecież, po co ich tu przywieziono, musieli biec tą ścieżką drżąc z osłabienia, wymęczeni torturami, po­ganiani wrzaskiem - „Schnell, schnell! ”, potykając się o korzenie, łykali świeże leśne powietrze, starsi przewra- fl cali się, starając się nadążyć, podnosili się jednak szybko, chcąc uniknąć razów padających z gęstego szpaleru uz­brojonych żołnierzy i aby znaleźć się jak najdalej od pys­ków ujadających psów. Niektórzy rozglądali się ukrad- I kiem. Leśny gąszcz przyciągał ich wzrok, budził niejasną nadzieję, a gdyby tak... ale jak w odpowiedzi spadało na ramiona uderzenie kolby i wrzask, nie/ tutaj nie było szansy! Zresztą ze związanymi rękami, w które wrzynał się boleśnie zaciśnięty mocno sznur... ;

Widziałam to wszystko jak na zatartym filmie — ten • sam w górze obojętny szum, żywopłot po bokach ścieżki ■ z jeżynowych zarośli, paproci. I tutaj - musiała tu być już wtedy ta niewielka polana — gdy kolumna z więźniami dotarła na miejsce, z niemiecką sprawnością otoczyły ją ’ umundurowane postacie z wyrywającymi się, trzymany- ; mi na smyczach wilczurami, wrzaski niemieckiej komen­dy się nasiliły. Tych kilkudziesięciu ludzi ustawiano w ' pośpiechu szeregiem, blisko siebie, a może rozdzielono na dwie grupy i ta druga musiała się potem przypatrywać

egzekucji. Jedni w odrętwieniu, drudzy dygocąc ze stra­chu spoglądali na krzątaninę oddziału żandarmerii z przygotowanymi automatami, trwały jeszcze wśród Niemców krótkie rozmowy, robotę trzeba było wykonać szybko i dokładnie.

Trwało to parę minut, lecz dla tych, co stali tam nad wykopanym świeżo dołem, całą wieczność. Ich rozpaczli­we spojrzenia rzucane w stronę bliskich zarośli... Ale tam były psy w pobliżu pilnie strzegących żandarmów.

Skazani stali blisko siebie. Ten najmłodszy stał być może obok ojca, jego ramię dotykało drżącego ramienia osłabłego z głodu i po wielotygodniowym śledztwie ojca, którego starał się podtrzymywać, gdy pędzono ich tutaj.

Ucieknę, tato — powiedział półgłosem, nie odwracając głowy — nie masz szansy, zakatują cię - usłyszał po chwi­li, głos ojca był zmieniony, ochrypły, niewyraźny. Wy­mamrotał to przez okaleczone w czasie tortur usta, wybi­to mu kilka zębów — udało im się wcześniej wymienić parę słów w ciężarówce. Chłopak spoglądał jednak ukradkiem w bok, stał z samego brzegu, lecz o trzy kroki od siebie ujrzał buty żandarma, więc spuścił niżej głowę. Ale myślał wciąż gorączkowo—przecież za chwilę, zanim to się stanie, kiedy ci wszyscy, co stoją po bokach, przejdą tam do przodu, gdzie już inni zgromadzili się i naradza­ją... Zanim padnie komenda — może wtedy... - Nie dasz rady, synu, módl się — znowu dotknięcie ramienia ojca i jego głos — już wiedział, że nie zostawi go — tato... — wy­szeptał — tato... — i nie wiedział, co jeszcze mu powiedzieć, wpatrzony w gestykulujące przed nimi postacie żandar­mów. Jeden zapalił papierosa - i chłopak poczuł, że jedy­ne, czego teraz pragnie, to zaciągnąć się. Ale powróciły słowa ojca — próbował pacierza i poczuł nagle, że zapo­mniał słów — pomyślał o matce i zaraz o tym, jak zjeżdżał na sankach z górki, kiedy był mały, były to sanki, które wtedy na Gwiazdkę zrobił mu ojciec.

Każdy ze stojących obok bał się inaczej, każdy wpa­trzony w ruchy żandarmów w innym popłochu starał się odnaleźć wobec bliskiej śmierci i każdemu miała być dana inna błyskawica w tej ostatniej chwili, która zaraz miała nastąpić: jedni modlili się półgłosem, inni trwali w odrętwieniu, widząc wszystko jak przez mgłę, nie słysząc

wrzaskliwych głosów żołnierzy - dopiero gdy szereg żoł­nierzy stanął naprzeciw z podniesionymi automatami... Pierzchły ostatnie myśli, ugrzęzły w gardle słowa pacie­rza - usłyszeli okrzyk komendy, potem błysk i uderzenie w piersi, a gdy już leżeli - tylko czarne, ogromne krakanie spłoszonych gawronów jak chmura padło im na otwarte oczy, które przestawały już widzieć, niektórzy przez tę czerń zdołali dostrzec jeszcze światło, daleko, daleko, może u końca tej czarnej ścieżki, którą ich tutaj przygna­no.

Spojrzałam za siebie - w oddali, u Wylotu mrocznego korytarza jaśniało światło. Przede mną trwał nierucho­my szpaler świerków dokoła dwu rzędów wyciosanych w kamieniu krzyży. Na białej płycie w wazoniku zwiędłe stokrotki, obok wiązanka świeżych czerwonych goździ­ków - ktoś jeszcze o nich pamięta - żona, siostra* może staruszka matka? Plamy po stearynie - widać nie tylko w Zaduszki...

Obracałam w ustach niezdarnie modlitwę za zmarłych

- zrobiło mi się zimno. Odchodziłam nie oglądając się, znowu czując ciężar darowanego mi wtedy życia. Przy­śpieszyłam, jakbym uciekała, na plecach czułam białe kamienne spojrzenia. Trzasnęła gdzieś gałązka — cisza - dziwne, pomyślałam - i ptaki tutaj milczą, lecz właśnie w tej chwili usłyszałam ich głosy, zrozumiałam - to we mnie było to chłodne milczenie. I nagle chęć ucieczki. Teraz mijana zieleń wydała mi się nieprzyjazna, jakiś niski ko­nar smagnął mnie po twarzy, po bokach ogromne pokrzy­wy, ślisko, potknęłam się, papierowa torebka wypadła mi z ręki - na ścieżce rozlała się czerwona plama — moje po­ziomki! - na ziemi, w zieleni dostrzegłam dużo rozpryś- niętych czerwonych kropli - podniosłam się z obrzydze­niem, porywając pustą torebkę biegłam - uciekałam bez tchu w stronę, gdzie coraz szerzej i szerzej otwierała się jasność.

Trudno było znaleźć bardziej ponure miejsce w tej oko­licy, znanej ze wspaniałych lasów i jezior; kiedy się jedzie samochodem czy wędruje pieszo, co chwila odsłaniają się oczom wciąż nowe widoki, urzekają połyskiem niesyme­trycznie rozlanych jezior, w nierównościach terenu poro­śniętego świerkowym starodrzewem o bujnym poszyciu. Trudno o brzydsze miejsce niż to, w którym znaleźliśmy się zjeżdżając nagle z asfaltowej szosy wyboistą wiejską drogą z zaschniętymi koleinami, po których niemiłosier­nie szorowały opony samochodu. Zjechaliśmy w dół w obłoku kurzu. Zatrzymaliśmy się prawie nad brzegiem niewielkiego jeziorka. Andrzej, siedzący za kierownicą, wyłączył silnik na amen. Ale nikt nie wysiadał, obejrza­łam się, Joanna na tylnym siedzeniu obejmowała śpiące­go psa, nie poruszyła się — co to—powiedziałam zdziwio­na - tutaj? dziwnie tu - jak na jakiejś hałdzie. - Wysiada­my — Andrzej odpiął pas — spojrzałam raz jeszcze na Jo­annę - wzruszyła ramionami - mówiłam ci przecież, on ma takie pomysły, kiedyś było tu ładnie, ale widzisz, w tym roku wypaliło trawę, no cóż, chodźmy, wyjmuje leża­ki! - Wysiadłam, pies uwijał się już wokół rozstawionych leżaków, Andrzej z rozmachem zatrzasnął bagażnik — tam przecież jest jakiś lasek - zauważyłam przesłaniając oczy. - Lato się kończy - trzeba się poopalać, moje kocha­ne. - Ależ on jest szurnięty - pomyślałam — wiesz, mój drogi - powiedziałam patrząc, jak zrzuca koszulkę i za­czyna się gimnastykować — przecież tu jest tyle innych pięknych miejsc. - Właśnie - uśmiechnął się - dlatego, że piękne, ludzi tam dzisiaj jak mrówek — tutaj mamy ciszę, odludzie. - Ale brzydkie - westchnęłam, rozżalona, za dwa dni wyjeżdżam, myślałam odchodząc — a tu księży­cowy krajobraz!... - Leżak, leżak! - zawołał Andrzej. Jo­anna szła za mną - jest też pled! poczekaj - dziękuję-po- wiedziałam — ja nie mogę na takiej patelni, pochodzę so­bie nad wodą. Andrzej zdążył już włożyć swój biały kape­lusik, patrzył za mną, pomachałam im ręką. Jeziorko

było niewielkie, dziwnie jajowato symetryczne, jakby ktoś wcisnął w grunt cynową misę o spłaszczonych bo­kach. Obejmujące je spadziste pobocze, wysuszone upa­łami, szarzało, wzięłam do ręki grudkę ziemi - sypała się miałko jak popiół. Tylko resztki suchej trawy, prawie nic tu nie rosło. Poziom wody musiał znacznie się obniżyć, bo wokół brzegów ziemia była ciemniejsza jak wysuszony muł, widać było spękania w tej skorupie, tylko przy sa­mej wodzie nie. Na brzegach jeziorka ani jednego drzew­ka, krzaczka, nic - jak zatrute - pomyślałam - nic tu nie chce rosnąć. Dopiero dalej, przy tej samej, którą tu zje­chaliśmy, wznoszącej się w górę drodze - nieduży lasek, sadzony chyba, bo w równych rzędach, dołem pożółkły, widać z podeschłym igliwiem, przy nim kawałek pola; kręciły się tam jakieś postacie - kopią?—wyglądało to na pole ziemniaków. Po drugiej stronie wody, naprzeciw mnie, na wzniesieniu samotna bielona chałupa. Nie ogro­dzona. Koło niej żadnej stodoły czy obory i ani jednego drzewka. Spojrzałam za siebie, siedzieli oboje na leża­kach koło samochodu. Joanna z kapeluszem z gazety na głowie — też on ma pomysły, a ona nie musi mu w końcu tak we wszystkim ulegać - pomyślałam. Joanna, jakby przyciągnięta moją myślą, podniosła się, schodziła ku mnie na bosaka. Zauważyłam, że na poboczu tej wyboi­stej drogi, w pobliżu której stał samochód, iskrząc się te­raz w słońcu,rosło trochę zieleni i kwitł żarnowiec chyba

- całe złote wysepki—skąd? o tej porze?—to pewno coś in­nego. Asfaltowej szosy nie było tutaj słychać — cisza, po niebie żeglowały malutkie obłoczki - no, może trochę przesłonią słońce — pomyślałam. — Przepraszam cię — po­wiedziała Joanna dotykając mojego ramienia — wiesz, jaki nerwowy, już nic nie chcę mówić, na wszystko się go­dzę, byle był spokój, a tutaj - rozejrzała się — tu kiedyś było tak zielono, może przeniesiemy się pod lasek, tylko tam, wiesz, może być trochę mokro, było dawniej bagien­ko... inł■ i>'łf

- Nie przejmuj się - odparłam - tu jest eiekawie, jesz­cze nie widziałam takiej sadzawki, patrz, jak martwa... I ta chałupa, wiesz, jak w krainie Baby Jagi. - Roześmiała się, pomyślałam, że lubię ją także za tę stałą gotowość do śmiechu, no i to jej poczucie humoru, które pozwalało jej

znosić częste depresje Andrzeja. Jest jeszcze młoda — po­myślałam. Na bosaka była prawie mojego wzrostu. Za każdym razem, gdy się widziałyśmy, znajdowałam ją w innym kolorze włosów i w innym uczesaniu — teraz wy- strzyżona prawie na zero - zawsze modnie, ale przy jej re­gularnych rysach i starannym makijażu było jej w tym dobrze. Uśmiechała się tajemniczo patrząc na wodę - wiesz — usłyszałam — tutejsi ludzie opowiadają, że w cza­sie wojny, któregoś roku, jak były wielkie śniegi i ta sa­dzawka była zamarznięta, uciekali przez nią na tamten brzeg, do lasu - wskazała - partyzanci na saniach, a za nimi od drogi Niemcy, w samochodzie, w gaziku, czy jak to się nazywało, i strzelali, nasi znali dobrze teren, więc jak się puścili od szosy z góry, to wprost przez zamarznię­te i zasypane śniegiem jeziorko, tamci za nimi, naszym udało się przejechać, a pod samochodem Niemców lód się zarwał. Poszli na dno!

- I co? — patrzyłam na martwą powierzchnię z niedo­wierzaniem. — Nie wydobyto ich? To myślisz, że tak tam głęboko?

- Co chcesz - poruszyła się - to było Czterdzieści lat temu, jeziorko wysycha, patrz, tam były brzegi — powio­dła ręką brzęcząc bransoletkami, rzeczywiście, jeziorko objęte było dość stromym wzniesieniem — dwa metry, trzy od wody... — obliczałam.

- Wydobyto ten samochód?

Joanna wzruszyła ramionami. - Wtedy nie, przyszła tego dnia nowa śnieżyca i wszystkie ślady zawiała, tak opowiadają tu ludzie.

- Może tam jeszcze leżą na dnie - spojrzałam na nią.

Uśmiechała się znowu tym swoim ładnym uśmiechem—

wiesz, tam jest głęboka warstwa mułu, parę metrów, nikt się tam nie dostanie, chyba żaby, ale może to zmyślona historia, wiesz, ja nie bardzo wierzę...

- Dlaczego tu tak czuć — pociągnęłam nosem.

- Pewno spuszczają obornik, popatrz, tam krowa! - Joanna osłaniała oczy przed blaskiem. — Rzeczywiście — zdziwiłam się, dopiero teraz ją spostrzegłam, prawie na wprost nas, tuż koło tamtego brzegu. Stała wielka, czar­no-biała, ze spuszczonym łbem. — Co ona tam żre—dziwi­łam się - przecież tam nie ma trawy? - Ona wcale nie żre

- orzekła Joanna — tak sobie stoi ze spuszczonym łbem, może jej smutno tu, jak nam - i znowu się roześmiała. - Chodź do nas, Anno - tu cuchnie rzeczywiście, pewno się stąd niedługo zabierzemy, znam Andrzeja, lubi zmieniać miejsce - Joanna objęła mnie. — Położysz się w cieniu sa­mochodu... Tu taka drętwa cisza. - W tej samej chwili rozległ się przerażający odgłos - to krowa z zadartym łbem myczała tak rozdzierająco. Wielka, jakby rozdęta tym potężnym rykiem - z ogromnym brzuchem, stała na sżeroko rozstawionych nogach, wydając donośny, chwi­lami ochrypły głos, to jakby nasilony bólem, to przecho­dzący w cichsze, żałosne myczenie.

- Wzdęło ją czy co?—zatroskała się Joanna.

- Przecież tu nie ma koniczyny - powiedziałam.

- Widzę, że się orientujesz w hodowli — żartobliwie zauważyła Joanna—tam za chałupą mają pole—obserwo­wała krowę, przeraźliwe myczenie nie milkło. Wreszcie zjawił się przy krowie nieduży człeczyna w ogromnych rybackich gumiakach. Chodził koło zwierzęcia bezrad­nie. Zaczął coś wołać w stronę chałupy—wybiegła stam­tąd kobieta, wielkimi susami zbiegała ze wzniesienia, w słońcu łyskały jej białe kolana, zadzierała wysoko spód­nicę, wykrzykiwała coś, ale nie można było zrozumieć słów. Odległość widać od nas nie była taka mała, jak mi się zdawało, skoro w zupełnie wypełnionej ciszą prze­strzeni jej słowa tak się zacierały, zagłuszane także tym nie ustającym rykiem, który zdawał się wciąż wzmagać.

- Nawet pan mecenas raczył się zainteresować - po­wiedziała Joanna oglądając się, rzeczywiście Andrzej stał przy leżaku, połyskując szkłem okularów. — Naresz­cie coś tutaj się dzieje - powiedziałam. Kiedy kobieta znalazła się przy krowie, oboje z tamtym zaczęli coś do siebie wykrzykiwać, ich gwałtowna gestykulacja wska­zywała, że była to kłótnia, odchodziło to jedno,-to drugie od krowy, wracali. Baba zaczęła ją popychać od tyłu, chłop walił ją po bokach sporym kijem. Krowa nie reago­wała - zaparła się jeszcze mocniej, jej przejmujący ryk rozlegał się nieustannie. Tamci dwoje zaprzestali nagle swoich wysiłków, stali z opuszczonymi ramionami, wpa­trzeni w ryczące zwierzę, wreszcie oboje, kłusem, sadząc wielkimi skokami zaczęli biec pod górę w stronę lasu,

baba wyprzedziła męża, w długich, niewygodnych do ta- kfegó biegu gumiakach. -

■— Lecą po pomóc — orzekła Joanna - patrz, na kartofli­sku są ludzie, wszyscy się gapią—zamigotał zielony ognik jej pierścionka. Widziałam jakieś postacie i że kobieta stała tam gestykulując, a iza nią zjawiła się nieduża po­stać mężczyzny. Teraz rząd postaci, przesłaniając oczy, stał w górze bez ruchu... obserwowali wszyscy biedne zwierzę. Nagle przejmujące myczenie umilkło, krowa stała sobie spokojnie ze spuszczonym smutno łbem i tak, jakby się przed chwilą nie z nią nie działo’;

W No, po bólu — odetchnęła Joanna - a wiesz, może ona miała rodzić czy co? Taki ma brzuch, wracam na leżak, a ty? ^ Pokręciłam głową & odeszła—w ciszy, która zapadła, zdawało mi się, że słyszę w błękicie'śpiew skowronka. Po drugiej stronie dwie postacie żnalazły się już przy kro­wie, ich gesty były spokojniejsze, obchodzili krowę, kle­pali, potem zgodnie szli do domu, odwracając się od cza­su do czasu—krowa stała wciąż nieruchomo, tylko jej łeb wydawał się dotykać szarej tam ziemi.

Jakby umilkły przed chwilą ryk podkreślił ciszę tego miejsca, słyszałam tylko srebrny dzwoneczek z wysokie­go nieba. Patrzyłam na powierzchnię wody. Ani śladu ży­cia na jej zmatowiałym lustrze ani nad nią — a przecież nad każdym jeziorem uwijają się całe chmary owadów. Tu nic! ani jednej muszki... ani jeden laskonogi owad nie ślizgał się po gładkiej powierzchni, była mętna, całe je­zioro jakby pociągnięte Szarą błoną. Niedaleko zobaczy­łam na wpół zanurzony w wodzie eiemny kształt, wyglą­dał jak mumia krokodyla egipskiego, którą widziałam w Muzeum Etnograficznym w Budapeszcie; podeszłam- to tylko kłoda drewna. Nic, żadnego ruchu! Znowu patrzy­łam na krowę, wciąż stała nieruchomo ze spuszczonym łbem. W nieforemnej bryle jej dużego ciała była teraz ja­kaś słabowita ociężałość. Zdawało się, że runie za chwilę na ziemię i w tym okrutnym upale zacznie umierać jak wół wiosnowaty z wiersza Leśmiana. W całej okolicy ro­zlegał się przejmujący smutek po umilkłej przed chwilą skardze biednego zwierzaka - może to właśnie przywoła­ło klimat Leśmianowskiej poezji? Niedaleko dostrzegłam niewielki drewniany pomost, spróbowałam wejść, ale de­

ski były obluzowane, słupki podtrzymujące go, zanurzo­ne w wodzie, chwiały się - chyba przegniłe... cofnęłam się. Stanęłam z boku - tak, pozieleniałe, i widać, że jesz­cze niedawno poziom wody musiał być znacznie wyższy, te słupy wyglądały jak obnażone do ostatecznych granic korzenie zębów, pewno teraz już płytko tkwiące w grun­cie. Tak, szkoda! Ale nie ma co... Patrzyłam na wodę wo­kół nich, jakby bardziej zieloną. Nagle dojrzałam, że koło jednego bala pokazały się bąbelki powietrza, za chwilę nowe - no, coś tam jednak żyje, ale powierzchnia po chwili była znowu gładka. Lecz nie odchodziłam - no proszę, coś się tam dzieje! czyżby jakaś ryba? —¡ten chłop miał takie gumiaki, może coś tu jednak łowi? Patrzyłam uważnie - znowu kilka dużych bąbelków! Nie ruszałam się. Banieczek zaczęło przybywać i nagle z cichym chlu- potem wynurzyło się błyskawicznie jakieś niewielkie stworzenie, zanim zdążyłam ochłonąć, usadowiło się zrę­cznie na wystającym ze słupka tuż nad wodą kołku. Otrząsnęło się energicznie, potem znieruchomiało na chwilę. Widać je teraz było dokładnie. Porośnięte szarą szczeciną, siedziało spokojnie w postawie wiewiórki i po­dobnie jak ona, obracało coś we wzniesionych do pyska łapkach. Pochyliłam się ostrożnie — bez trudu rozpozna­łam kształt szybko poruszającego się pyszczka.

Szczur! Spostrzegłam też długi, zwisający do wody ogon. Wstrząsnęło mną. Był mniejszy niż te, które kiedyś, w czasie wojny widziałam, ciemniejszy. Siedział spokoj­nie, zupełnie blisko. Nie uciekał, choć rozglądał się raz po raz połyskliwym, czarnym okiem, wydawało mi się, że patrzy i w moją stronę. Bałam się oddychać mocniej, żeby go nie spłoszyć. A może i widział mnie? Gryzł jednak szybko, zapamiętale, jak łakomy staruszek. Nagle przy­pomniałam sobie ilustrowaną realistycznie książkę z dzieciństwa, tyle że szczury nosiły tam ubranka, jeden był w czerwonym szaliku, z zakrzywionym nożem w łap­ce! O, jak się bałam wtedy szczurów! A potem, już w cza­sie wojny - w czasie ewakuacji, gdy nasz pociąg zbom­bardowano - nocleg w jakiejś stodole na wsi. Niechętnie zezwolił nam wejść patrzący spode łba ukraiński chłop, było tam już pełno, rano jednak przyniósł mleko w wia­drze. Ale ta noc, ta noc na słomie! Pokazano nam, po cie­

mku już, jakieś miejsce przy drzwiach, kiedy znużone rzuciłyśmy się z siostrą na szeleszczącą słomę, obejmując matkę i tuląc w środku małego brata. Dziwiłam się, że wszyscy tak szybko zasnęli, i mama także. Dokoła sły­chać było szelest słomy, ciche szepty, głośne pochrapy­wania - potem w blasku księżyca, przez umieszczone w górze szybki, wpadało światło księżyca - dostrzegłam lu­dzkie kształty, pełno było — spali na słomie, tacy jak my uciekinierzy. To nie był pierwszy taki nasz nocleg. Mimo zmęczenia nie chciało mi się spać - i wtedy przez te po­chrapywania, głośne oddechy usłyszałam szybkie pomy­kanie pod ścianami, dziwne piski.—Cholera—odezwał się ochrypły męski głos — pełno szczurów! — Coś miękkiego jak kot przeskoczyło przez moją nogę, wydało mi się, że coś szura w torbie mamy, usiadłam — śpij! - powiedziała sennie matka - śpij - pogłaskała mnie, podłożyła torbę pod głowę, nasłuchiwała chwilę cichych rozmów - to szczury, ale nie bój się, nic nam nie zrobią... Zasnęła, lecz ja długo jeszcze nasłuchiwałam przenikliwych pisków, harców pod ścianami i szurania w słomie to dalej, to bli­żej. Zasnęłam podciągnąwszy nogi, usiłując je zakryć krótką sukienką.

A ten wodny szczur, który był tak blisko, jeszcze nie uporał się z jedzeniem, nie mogłam jednak dojrzeć, co tak ze smakiem obgryzał.

Widzisz mnie? Czy się może nie boisz? Oceniłeś odleg­łość... Jesteście szybkie i przebiegłe, w każdej chwili mo­żesz dać susa do wody, prawda? Jesteście potwornie żar­łoczne...

Nie zwracał wcale na mnie uwagi, zresztą nie ruszałam się.

Wiesz — usłyszałam nagle dawno zgasły głos Marii — te bestie były piekielnie żarłoczne, bo to były prawdziwe obozowe szczury, a jakie przebiegłe...

Boże, ile to już lat - pomyślałam, coś poruszyło się pod nieruchomą powierzchnią minionego czasu-jesień czte­rdziesty piąty, tak - Zakopane, Gubałówka, wrzesień czy początek października... Spotkałam tam Marię przypad­kiem, po wyjściu z obozu zawędrowała na Zachód, właś­nie wróciła — z gruźlicą. Zaczęto ją leczyć. Wymykała się czasem z sanatorium. Straciła wszystkich, rodziców i

dwóch braci, razem w czasie okupacji uczyłyśmy się na tajnych kompletach, ją zgarnięto w ulicznej łapance. Pa­miętam, jak wystawałam na Skaryszewskiej, jakieś kart­ki do niej, próby wykupienia, ale było'za późno, aby ją stamtąd przed wywózką wydostać.

Kiedy ją spotkałam przypadkiem na Krupówkach, prawie jej nie poznałam, wychudzona,-włosy obcięte, kredowa białość twarzy, tylko oczy. Zakopane wtedy, po wojnie! Wszyscy, co tu przyjeżdżali, śmiechem i przesad­ną wesołością chcieli wypłoszyć wojenne zmory - te wy­prawy w góry, zabawy w zakopiańskich lokalach... do znudzenia grano wtedy Ja zgubiłam setce maleńkie... piło się dużo, tańczyło do rana. Ale Maria tam nie bywała - zazdroszczę ci — mówiła, kiedy napomknęłam raz o swo­im niewyspaniu - siedziałyśmy na leżakach na Gubałów­ce, obok pełno porozdziewanych ludzi, wszyscy się opa­lali, niepokoiłam się o Marię, wiedziałam, że dla niej za dużo tu słońca — dolatywał też dym wonnych „Cameli” i innych zagranicznych papierosów, które się wtedy paliło z unrrowskich paczek. Maria nie miała nikogo, więc opo­wiadała mi dużo, lubiła się zwierzać* jakby chciała ko­muś to wszystko, có przeżyła, przekazaći Spieszyła się.

- Wiesz - tak zwykle zaczynała po chwili długiego milczenia, leżąc z przymkniętymi powiekami — wiesz, tam w obozie było ich więcej niż nas..: — Pochyliłam się w jej stronę, żeby lepiej ją słyszeć - obok niej na Ijeżaku wy­grzewała się w samym tylko staniczku i kusych szortach piękna, zdrowa rudowłosa dziewczyna, do której wciąż podchodzili młodzi chłopcy, próbując swoich szans — alte kręciła głową, czasem wybuchała głośnym śmiechem.

- Wiesz - słyszałam słaby głos Marii—oddychała szyb­ko, leżała z rozchyloną bluzką, aż widać było zapadłe sol- niczki i dziwnie głęboko wżartą różową wysypkę na skó­rze - otwarła oczy - przypatrujesz się - uśmiechnęła śię smutno - to ugryzienia wszy, to stamtąd, jak leżałam w gorączce, jakoś u mnie nie chce się to wygoić, dają mi tu różne maści, ale, jak mówi mój doktor - do wesela się za­goi I tylko to moje wesele - pokręciła głową.

- Mario — powiedziałam — od jej lekarza wiedziałam, że z nią bardzo źle, dlatego może przez palce patrzyli na te wycieczki „do miasta” - jej głos był bardzo słaby, mia-

ła ciągłą zadyszkę i ciągły kaszel—udawałam, że tego nie dostrzegam - to co te szczury, Mario?—pochyliłam się ku niej: -r ■ : -Ąifef

Ale wszy, wiesz, to nie były lepsze niż te bydlaki szczury, pożerały nas żywcem, a tamte napoczynały cię, zanim umarłaś, tak, ho i oczywiście pożerały trupy, tego zawsze miały tam pod dostatkiem, były spasione, wielkie jak koty, było ich mnóstwo. A ile tam ich przychodziło do baraków po ten nasz nędzny chleb!

Napastowały was? - Dziewczyna obok roześmiała się, uniosła ramię, widniał na nim obozowy numer - ta też

pomyślałam ze zdziwieniem, widać się jej udało, może była krótko, kto to zresztą wie, w jej nerwowym śmiechu było coś chorobliwego» i to jej ciągłe podnoszenie się z le­żaka, spoglądała niespokojnie od czasu do czasu w naszą stronę. One rozpoznają się - pomyślałam, stamtąd, gdzie siedziała, nie mogłaby widzieć sinego piętna na przedra­mieniu Marii.

Maria mówiąc męczyła się, wciąż w atakach suchego kaszlu - wiesz... - nagle znowu, tu nad wodą z tym obgry­zającym jakiś oślizgły kąsek szczurem wrócił do mnie jej zadyszany głos—wiesz..; Ha usłyszałam—z jednego się cie­szę, że ze mną to już odbędzie się tutaj, ja;wiem, że niedłu­go - machnęła ręką, aby mi przerwać, kiedy starałam się jej zaprzeczyć — bo jak sobie pomyślę, że one by mnie też, te bestie, mogły napocząć jeszcze wpółzywą... tak jak tę młodą Jugosłowiankę u nas.,.. My ukrywałyśmy ją, nie chciałyśmy jej dać do szpitala, bo wtedy oni zastrzykami z fenolu w serce, i fertig... a wydało się nam, że ona z tego wyjdzie... Pod koniec już leżała nieprzytomna... i kiedyś, to był lipiec, wiesz, cały barak jeszcze spał, widziałam, przysięgam, inne to potem potwierdziły, widziałam, jak dwa takie spasione szczury żarły jej palce u nóg... Ja... — otrząsnęła się. Chwycił ją atak kaszlu, Nie pomogły moje prośby, opowiadała dalej trzymając chusteczkę przy ustach — a wiesz, za co najbardziej ich nienawidziłyśmy? za to, że one, wyobraź sobie, te potwory, wyżerały nam chleb! - potrząsnęła chudą, zaciśniętą piąstką - te nę­dzne kawałeczki z wieczornej porcji, co zostawiały sobie niektóre na rano, takie klejące się, gliniaste grudki - cho­wałyśmy je pod siennik albo gdzieś tuż pod głową, żeby

——-—

mieć do tej obrzydliwej ościstej zaciery, którą dawali rano, to wiesz, one potrafiły wytropić najsprytniejsze skrytki i tak się zakraść, kiedy się spało... no i wykradały tak bezczelnie, że prawie nigdy nie udało się ich przyła­pać. Tylko parę sztuk zginęło pod drewniakami, jeśli się kto zaczaił i czekał godzinami... Ale która z nas miała siły na takie polowania - westchnęła Maria — mówię ci, ich tam było tyle... A najgorsze to nocą te ich cienkie, przeni­kliwe świsty, wstrętne - otrząsnęła się — i bezczelne har­ce, zatykałam uszy, żeby tego nie słyszeć - te piski prze­szywały człowieka jak igły.

Głos Marii. Stałam nad martwą sadzawką gapiąc się na szczura - to stąd pewno tutaj, przez niego głos Marii.., Mój szczur wyglądał tak niewinnie, zręcznie coś obgry­zał, co chwilę nieruchomiał, nasłuchiwał... On przecież nie mógł brać odpowiedzialności za tamte, choć to jego bliscy krewni. Kto i za kogo może odpowiadać, kto może być karany za nie swoje winy...a jednak...

Niebem przepływał duży ^ obłok, powierzchnia wody pociemniała—i znowu we mnie ten głos, głos Marii, mato­wy, zagłuszany na Gubałówce głośnym gwarem i śmie­chem, ale słyszałam go wyraźnie - wiesz, jak my tak co rano chłeptałyśmy tę prawie zimną, z menażek, jak świ­nie, tę naszą breję, to sprawa tego utraconego w nocy zu- chelka bądź co bądź chleba urastała do ogromnej krzyw­dy!

- Może trzeba było jednak z nimi jakoś walczyć - po­wiedziałam niepewnie. Roześmiała się ochryple, znowu dotknęła chusteczką ust - zabijać, ale jak? To było, zwła­szcza pod koniec, ponad nasze siły, co rano wynosiło się z baraków kilka trupów... I wiesz, posłuchaj — wiesz, jak kiblowałyśmy w latrynie, zimnej, takiej okropnie długiej, jak kury rzędem z wypiętymi, oskubanymi zadkami, wy­siadywało się tam długo, bo prawie wszystkie miały bie­gunkę, to wtedy zjawiały się one, siadały pod ścianami i przyglądały się, tak!... - zaśmiała się - jakby ze współ­czuciem, przynajmniej tak niektóre twierdziły, ale fakt, że przyglądały się nam z uwagą. Może czekały... Skąd wiedziały, że nie możemy się ruszyć... I wiesz, czasem tam przychodziła taka wstrętna Niemra, waliła nas drągiem i te słabsze strącała wprost do tej krwawej:, cuchnącej

mazi w kloace. One też znikały... Te szczury były mądre... no cóż, one też przecież chciały żyć. Takie jest ich szczu­rze, ale i nasze ludzkie prawo. Nie, my nie miałyśmy tam żadnych praw! - urwała, zakaszlała się znowu tym su­chym, nieprzyjemnym kaszlem, odwróciła ode mnie gło­wę. Obserwowała naszą sąsiadkę, która wstała przecią­gając się z leżaka, twarzą ku słońcu, bezwiednie demon­strując swoje piękne, proporcjonalne, duże, zapowiada­jące już dojrzałą kobiecość ciało. Jedno ramiączko jej stanika pękło nagle, ciężka biała pierś zaświeciła w oczy wpatrzonych w nią kilku mężczyzn — dużym, ciemnym sutkiem, prędko zakryła się, bezradnie szukając opadłe­go na plecy ramiączka. — Piękna dziewczyna—westchnę­ła Maria. Jakiś chłopak w dziwacznym, jak wtedy wielu młodych chodziło, mundurze, bez dystynkcji, podbiegł, usłużnie spinał agrafką urwane ramiączko - dziewczyna chichotała, piszczała, że ją kłuje, potrząsała pierścienia­mi rudych, w słońcu złotych włosów - wszyscy gapili się na nią.

Piękna - potwierdziłam - ale wiesz, ona też..«

Musiała być krótko, nie martw się, będzie miała dużo zdrowych, rozkosznych dzieci - głos Marii był twar­dy. — Wiesz, a te szczury... — Mario — poprosiłam — może już lepiej... - Nie bój się—powiedziała ostro - przecież ja muszę komuś o tym wszystkim — zawahała się.

Mów — jeśli cię to nie męczy — położyłam się, przy­mknęłam oczy — słucham.

Wiesz, miałam nawet taki pomysł, aby jednego szczurka oswoić, bo zdaje się, że one miały swoje ściśle wyznaczone rejony i u mnie zjawiał się taki nieduży, za­wsze ten sam, jakby lepiej wychowany, nigdy nie zżerał mi wszystkiego. Tak mi się przynajmniej zdawało, to był taki z przymkniętym jednym okiem, jakby do mnie mru­gał porozumiewawczo, zawsze kręcił się cichutko koło mojej pryczy, raz nawet podałam mu okruszynę chleba - i wiesz, on nie-wziął. Może by się jednak oswoił - bo po­tem nawet zostawiałam mu zawsze trochę czegoś, to skórkę chleba, to kawałek marchwi, jak zaczęłyśmy do­stawać paczki, no i czasem trochę żarcia z męskiego... bo mężczyźni szybciej nauczyli się jakoś żarcie organizo­wać, dzielili się z nami... Ale ta bestia, ten mój szczur, był

piekielnie sprytny, nie ufał mi, nie chciał zjadać tego, co zostawiałam mu na podłodze pod moją pryczą, wolał kradzione - słusznie, może się bał? Sypało się potem dla nich zatrute żarcie, ale co to było, na takie armie - pokrę­ciła głową. — Tak czasem teraz myślę, że może by się oswoił i zabrałabym go tutaj w koszyku ze sobą — roześ­miała się i potem kaszląc, zasłaniając usta wydusiła m wiesz, może bym miała przynajmniej kogoś... bo tak, to wiesz, ja nie mam już nikogo... Mama, to pamiętasz? skinęłam głową, tak, umarła na tyfus, zaraziła się, była lekarką... - Wiesz - podniosła głoś Maria -?potem ta wia­domość, że ojciec w oflagu, no i w czterdziestym drugim Antek i Krzysztof tuż przed moim wywiezieniem... - Tak, dobrze pamiętałam - obaj starsi jej bracia w ulicznej eg­zekucji, potem wpadła w łapance Maria, dowiedziałam się późno, biegałam na Skaryszewską — dostałam od niej jakiś gryps... ale było za późno, nic nie dało się już zrobić. Z obozu nie pisała... - Dlaczego nie pisałaś, Mario? - Le­żała z przymkniętymi oczami, udawała, że nie słyszy*“; może słuchała rozmowy przy sąsiednim leżaku, przysiadł się tam do dziewczyny jeszcze jakiś inny młody człowiek, głośno opowiadał o swoich przygodach przy zdobywaniu Berlina, dziewczyna wybuchała co chwilę głośnym śmie-i chem, patrzyłam, jak chłopak w dziwacznym mundurze wstaje, obciąga kurtkę i ceremonialnie, szurając wielki­mi buciskami przedstawia się dziewczynie i korzystając z okazji, długo całuje ją w rękę. Maria, zdawało mi się, żg drzemie, ale lekkie drżenie rzęs wskazywało,^żę wszystko słyszy. Patrzyłam na zbielałe kostki jej dłoni mocno zaci­śniętych na poręczach leżaka. Boże—pomyślałam—prze­cież Maria dawniej, gdy ją poznałam, też lubiła tak. się śmiać i te jej piękne włosy...—patrzyłam na krzywo odra­stające krótkie kosmyki—jej blada, prawie przezroczysta twarz nie przypominała tamtej, nos wydłużył się, piono­we zmarszczki na czole, podsinione oczy i ten grymas przy zaciśniętych ustach... Nie poznałabym jej chyba - to ona zawołała na mnie, gdy mijałyśmy się na Krupów­kach, i zaraz powiedziała, że ma gruźlicę - uważaj — ostrzegła - prątkuję... - Ale widywałyśmy się. To wtedy na Gubałówce spotkanie było chyba ostatnie przed moim przyśpieszonym wyjazdem. Czekałam na jej listy, pisa­

łam, nie odpowiadała, przeniesiono ją do innego sanato­rium... Wkrótce dowiedziałam się, że Maria umarła.

Patrzyłam na nieruchomą powierzchnię wody. Martwe jezioro—pomyślałam. Mój szczur zniknął! Czekałam jed­nak. Wreszcie cisnęłam w wodę spory kamyk - rozstąpiła się na chwilę i w niewielkich kręgach błysnęła ciemniej­sza toń — myślałam o zapominaniu, znikaniu ludzi w na­szym życiu.

;Co tu tak stoisz?—rozległsię obok głos Joanny - mo­dlisz się do tego piekielnego jeziorka? Chcesz zostać sama? - Dałam znak, żeby odeszła, słyszałam jej ciche stąpanie, czekałam na mojego szczura pewna, że się jesz­cze-pojawi. Po chwili cichy plusk dał znać, że mój znajo­my wraca na swoje stanowisko; Znowu otrząsał się ener­gicznie, w słońcu rozbłysły drobne kropelki wody wokół jego małej postaci — jak aureola. Siedział cichutko, ale w łapkach znowu coś trzymał.

Święty Szczurze — westchnęłam składając ręce — zmiłuj się nad nami! — Przyglądałam mu się, znowu za­czął zajadać. - No tak, bywasz bezlitosny w tej swojej żarłoczności; ale t>y nigdy, prawda, nigdy... tak jak my lu­dzie, nie mordujesz tylko po to, żeby zabić? - Patrzyłam, jak sprawnie obraca w łapkach swój kąsek. Musiał zło­wić coś nowego w tej mętnej, zdawałoby się, martwej wo­dzie. Teraz wydawał mi się czysty i prawie ładny, jego sierść lśniła. Czy jest jedynym panem tej sadzawki? Chy­ba nie, podobnie jak my lubi żyć w gromadzie. Ma tu za­pewne rodzinę, krewnych, może jego życie tutaj wcale nie jest łatwe, jak można by sądzić z tego beztroskiego wy­siadywania na tym sęku nad wodą i ciągłego oddawania się biesiadzie. Poczułam nawet coś w rodzaju sympatii i więzi międzystworzennej między nami. Przecież tak samo jak ja skazany jest na jakieś tam pełne cierpienia, lęków i krótkich chwil radości istnienie. Podobnie jak ja

oddycha, odczuwa głód, trawi, rozmnaża się, lęka się śmierci. Jego bezbronne gromady dziesiątkują choroby, jak nasze dawniej dżuma, niedługo być może aids. Jak my podlega zawałom, stresom, nieubłaganie pożera go rak. I nigdy już, nigdy, kiedy przestanie bić jego serce, jak moje, nie powtórzy swojego szczurzego życia i jak ja nie zobaczy ponownie słońca, nie wciągnie wiosną w nozd­

rza jak i ja woni rozklejających się pąków, i nie będzie mu już nigdy dane rozkoszować się smakiem tego kąska. Nie otrzyma nowego życia... Właśnie przerywa, wygrzewa się na słońcu.

- Wodny Szczurze, Szczurze, mój starszy bracie, w ro­dzinie stworzeń na tej Ziemi! Czy mnie słyszysz? Czy po­jmujesz, co to znaczy żyć raz tylko? Nie, tego nie możesz pojąć, oszczędzono ci tej wiedzy i nie rozumiesz, czym jest twoje istnienie, choć tak pilnie na oślep się starasz, by twój gatunek przetrwał.

Może udawał tylko, że nie słyszy - znowu obracał w ła­pkach, gryząc zapamiętale, ociekający wodą ochłap, co był zapewne jeszcze przed chwilą żywym stworzeniem.

- Czy odczuwasz też lęk...

Poruszył się niespokojnie, ale po chwili wziął się znów do jedzenia.

- Bracie Szczurze, nie bój się, nie uciekaj, ja ciebie nie zjem... Staram się ciebie zrozumieć. Przecież jesteśmy do siebie podobni, jak wykazuje anatomia. Twój mały mózg jest zadziwiająco rozwinięty, inteligencja powyżej tej, jaką dano innym zwierzętom, pewno, że nie taka jak na­sza, człowiek jest nadzwyczaj uprzywilejowany - jego umysł w nieustannym rozwoju - spójrz na zdobycze na­szej nauki, techniki... No, przyjrzyj się tylko, jak wygląda teraz nasz świat, a jak twój? Wciąż taki sam od milionów lat! Byłeś wtedy może nieco mniejszy lub większy, ale ży­łeś tak samo, ani kroku naprzód. A człowiek?

Znieruchomiał na chwilę, jakby się zastanawiał, ale wnet jego wąsiki zaczęły się żwawo poruszać.—Jesteśmy podobni, mój drogi.

- Dlatego - ciągnęłam - stałeś się ofiarą eksperymen­tów medycznych, doświadczalną ofiarą w instytutach szczepionek - bo twój organizm reaguje podobnie. No cóż, a więźniarki w obozach hitlerowskich nazwane „do­świadczalnymi królikami”? Bo przecież „szczurami” to jakoś byłoby nieładnie! Nie lubimy się... Ale ty również odczuwasz ból, umierasz w męczarniach z zaszczepio­nym ci rakiem, odczuwasz strach zamknięty w klatce, gdy zbliża się rano i wchodzą ci w białych fartuchach; wiesz, czym to grozi! A w końcu wyfruniesz kominem krematorium, no, ale my wtedy w Oświęcimiu także... -

Wydało mi się, że nasłuchuje pilnie, ale potem znowu za­czął jeść.

- No, stwierdziłeś już, że stoję w bezpiecznej odległoś­ci? I słusznie, że mi nie ufasz! Po człowieku można się wszystkiego spodziewać. Gdybym miała w ręku taki mały metalowy przedmiot i przeszła już kurs celnego za­bijania w jednym z obozów terrorystów, tobyś mi nie umknął do tej swojej kryjówki w mętnej sadzawce, mój drogi. Kto wie, może by mi się udało zawładnąć twoim tutaj podwodnym i przybrzeżnym królestwem, bo może właśnie ty jesteś tu władcą... I udałoby mi się wziąć jako zakładników całą twoją szczurzą rodzinę, zabrać wszys­tkie twoje skarby ukryte w mule tam na dnie albo zażą­dać uwolnienia wszystkich żab i ślimaków, na przykład... lnic by nie pomogła twoja szczurza przebiegłość! W koń­cu to ty giniesz, przechytrzony przez sprytnego szczuro- łapa.

Szczur przestał jeść, wydało mi się, że patrzy uważnie w moją stronę. Więc starałam się mówić ostrożnie, aby go nie spłoszyć.

- Żartuję oczywiście. Lecimy tą samą rakietą—do na­szego wspólnego kresu. Ale mamy ze sobą do pomówie­nia. Szkoda, że mi nie ufasz, nie znamy nawzajem swoich języków. Zawsze interesowały mnie twoje obyczaje. iWoja inteligencja i spryt. Mało wiem o kodeksach życia w twoich gromadach... Jesteś mądry. Choćby twoje, za­wsze w porę, przezorne ucieczki z miejsc zagrożonych— okrętów, terytoriów pod mającym wybuchnąć wulkanem czy zagrożonych trzęsieniem ziemi. Ty przewidujesz ka­tastrofy, nie tak jak mieszkańcy Hiroszimy. Masz ten ta­jemniczy zmysł. Człowiek nie. Podobno tylko - tak sądzą uczeni — twój gatunek przetrwa po atomowej zagładzie... A ludzie z taką pogardą mówią: „jak szczury z tonącego okrętu”, zamiast z zazdrością o twojej przezorności. Nasz instynkt życia umarł. A może nie mieliśmy go nigdy.

- Tak, tak, Bracie Szczurze — zazdroszczę tobie i two­im dzieciom, i dzieciom twoich dzieci, żyjemy wspólnie w tym wspaniałym wieku atomowym, ale ty omijasz prze­zornie nasze składy „obronnych” atomowych broni, na­sze reaktory, których betonowe kopuły wyrastają jak grzyby po pierwszym atomowym deszczu — ty trzymasz

się z daleka od tych terenów, wiesz, że to niezdrowo...

Patrzyłam, jak się teraz myje, starannie łapkami czyści pyszczek, uszy, potem futerko do połysku.

No tak, dbasz o higienę, miły właściwie jesteś, mądry Bracie Szczurze, bo starszy od człowieka w swoim za­mierzchłym rodzie, dawniejszy tu niż my w naszej wspól­nej rodzinie ssaków na tej planecie. Może jesteś szczęśli­wszy... nie wiesz, co niesie ten wspaniały rozwój współ­czesnej techniki... Co? rozmowy tych panów na temat rozbrojenia? Redukcja broni nuklearnych? Nie ma oba­wy, te małe zapasiki, jakie sobie zostawią, wystarcząl Pozbywają się przestarzałych broni? Chcą wrócić do bro­ni konwencjonalnej? A więc to tylko małe cofnięcie się do piekła wojny, którą znamy, zwanej drugą światową... Dla ciebie lepiej, miałeś wtedy używanie, nażarłeś się do syta, ale my ludzie... Słusznie czynisz przeżywając tak swój szczurzy żywot, wiedząc — tylko dotąd, nie dalej !

Nie zabijasz bez potrzeby, nie wymyśliłeś tortur, twoje okrutne wojny to tylko walka o przetrwanie... - Usłyszałam stąpanie, to Joanna. -Twój szczur zniknął! - Niechętnie coś jej odburknęłam -! widzę - powiedziała uśmiechając się - że go ci spłoszyłam! Nie martw«ię, on tu stale wysiaduje, podejrzewam, że to szczur emeryt, lubi się wygrzewać na słoneczku - niedługo ruszamy! Wiesz, ja także lubię obserwować zwierzęta, ale ty to masz, widzę, cierpliwość! No, nie przeszkadzam — ode­szła cicho.

Uparcie wpatrywałam się w wodę, w miejsce koło słu­pa, nie było śladu ruchu. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że krowa nagle znikła, jakby się rozpłynęła w promie­niach słońca obejmujących już tamten brzeg. Nagle, ci­chy plusk-patrzę, znowu jest! To on! Mój Szczur. Siedzi sobie najspokojniej, potem otrząsa się energicznie, moc­no trzymając coś w łapkach. Co on tam znowu złowił? - starałam się dojrzeć. Nie zwracając na mnie, jak mi się zdawało, uwagi, znowu coś obgryzał.

Jedz sobie, jedz. I tak wiem, że doskonale słyszysz, co mówię, tylko tak udajesz, to twoja taktyka... A ja, wi­dzisz, śpieszę się, odjadę za chwilę tym czerwonym dom- kiem na kółkach, co robi tyle hałasu na drodze. A prze­cież wiele spraw powinniśmy sobie jeszcze wyjaśnić... -

Najwyraźniej widziałam, jak poruszył uszkami. - Wi­dzisz, to taki ludzki nawyk myślenia, potrzeba ciągłego porozumiewania się, porównywania, wyciągania wnios­ków, spekulacji, nieustannego dziwienia się. Podobno wy także przekazujecie sobie wiele informacji przez wasze piski, które mają różne rejestry nie chwytane naszym uchem oczywiście, i te szybkie ruchy łapek, za pomocą których przekazujecie sobie wiadomości, i to wasze zo­stawianie śladów, hasła ostrzegawcze... - Przerwał na -moment i jakby nawet spoglądał w moją stronę, ale wnet zajął się jedzeniem. Może jego uwagę zwróciła malutka jaszczurka, która przemknęła mi pod nogami i schowała się pod kamieniem.

- No, nie pożarłeś jej, gdyż była w moim cieniu* a może nie smakują ci jaszczurki, to, co zaciskasz w łapkach, pe­wno lepsze? Czyżbyś tu mieszkał sam? Chyba nie, tak jak i my jesteś zwierzęciem towarzyskim, lubisz życie w gro­madzie. Nie znosisz zupełnej samotności. Długotrwała izolacja także u ciebie wywołuje chorobę depresji. Patrz, jacy jesteśmy podobni! Ty też, Bracie Szczurze, znasz bezwzględne prawa walki o byt, podboje cudzych teryto­riów. Krwawe tłumienie oporu, niszczenie przeciwnika. Tak, to prawa przyrody, wspólne naszemu zwierzęcemu światu. Ale ty niewoli podbitych nie nazywasz wolnoś­cią, a swoich zaborczych podbojów-wyzwoleniem! Pra­wda? Nie wzniecasz także rewoluGji, bo po co? Ty czujesz instynktem, że szybko by wrócił stary porządek. Tak? Po­myśleć tylko... nigdy w całej waszej szczurzej historii ża­dnego zamachu1 stanu, żadnej rewolucji, żadnej gilotyny ani obozu dla przeciwników albo podejrzanych... Własne dzieci pożerasz tylko w ostatecznym głodzie, jak my... czasami. Ale gdy nie ma głodu, chronisz je, to instynkt przetrwania gatunku, a popatrz - my co pewien czas po­syłamy swoje na rzeź, ale, co mówię, ty znasz pobojowis­ka Verdun, drugiej i pierwszej światowej... Zacny Bracie Szczurze, twoje stare zbrodnie nigdy nie porastają nową sierścią, nie, ty nie jesteś obłudny ani zakłamany.

-" Znowu wydawało mi się, że spojrzał na mnie i jakby wyprostował z godnością swoją drobną szczurzą sylwet­kę. A może tylko czujnie nasłuchiwał. Więc śpiesząc się, bo usłyszałam jakieś nawoływanie i w dali pod lasem zo-

baczyłam powracającego Andrzeja, mówiłam — czy mnie słyszysz? Twoje społeczeństwa nie ewoluowały, prawda? Od zamierzchłego oligocenu jesteś wciąż taki sam, może wtedy nieco mniejszy lub większy, ale żyłeś tak samo. A nasza historia... Nie znane ci są jej wynaturzenia. Zbrod­nie dyktatur i przewrotnych demokracji, od starożytnoś­ci aż po czasy obecne. I dawniej, dawniej... Twoje monar­chie utrzymują niezachwiany porządek. Prawa są na za­wsze ustalone. To oszczędza wielu nieszczęść i krzywd. Dość jest chorób własnego organizmu, prawda? Bo cho­roby to mamy wspólne, widzisz, jak to jest...

- Szczęśliwy Szczurze, nie odczuwasz braku Boga. Nie zastanawiasz się nad tym, czy istnieje. Nie wymyśli­łeś go w żadnej postaci, nie miałeś potrzeby transcenden­cji, nie znasz metafizycznego lęku. Nie masz swoich ksiąg Wed ani Biblii, ani Koranu... Widzisz, twoja świadomość istnienia jest ograniczona, na szczęście. Dlatego, mimo wszystko, nieźle ci się żyje, Bracie Szczurze... No tak, nie spływa na ciebie światło wiary ani jej utrata, nie prag­niesz istnienia pośmiertnego, trwania w niepojętym Świetle, w Nieznanym czy Wszechmocnym, jak tyloma imionami Go określają.

Nie marzysz o zmartwychwstaniu, a więc wolny jesteś od naszej wiedzy czy niepewności co do form bytu po śmierci i od lęku przed nicością. Nie zajmujesz się prze­cież problemem czasu. Twój czas - jest to zawsze teraz, ale skoro masz pamięć, więc może i tobie nieobce jest ja­kieś wyobrażenie czasu? No, nie odpowiesz?Bo widzisz, u nas te pojęcia są bardzo rozbudowane i gdy dociekamy początku Wszechświata... No, ale na to nie pora, aby ci wyjaśnić. Dość, że świadomość kresu - odbiera sens na­szemu istnieniu, napawa lękiem i gdy patrzymy w oczy naszych bliskich i oczy naszych dzieci, tak ufne, ich tak samo jak i my skazanych... Tak, to odbiera sens życiu, a zarazem czyni je tak drogocennym. Tego zapewne też nie możesz doznać? Ale może odczuwasz to, czego my nie po­trafimy? Może masz inne kłopoty, o których trudno mieć wyobrażenie... No tak, znasz również instynkt rodzinny, ale nie zarażono cię piękną chorobą miłości, no więc wo­lny jesteś od obłędnych cierpień zazdrośników, bólu po rozłące. - No i proszę! Teraz wyraźnie mi się przygląda...

Może się już z moją postacią oswoił? Więc szybko ciągnę­łam po chwili: i

- Manii samobójczej też nie doświadczasz, prawda, ani innych udręk naszej psychiki—jadów nienawiści, py­chy, żądzy władzy, posiadania i gromadzenia w nadmia­rze wszystkiego, jakby się miało tu żyć wiecznie. Patrzysz w księżyc, siedząc na tym kołeczku nocą, i nic! A my, wi­dzisz, byliśmy tam już — i te małe gwiazdki, co do ciebie mrugają, też nas kuszą, już próbujemy i tam... Na razie, póki co, nasze rakiety i aparaty przydadzą się na Ziemi w „wojnach obronnych”, do których szkolimy naszych chłopców, zanim zaczną się „wojny gwiezdne”...

Siedział nieruchomo, jakby chciał mi odpowiedzieć: każdy ma swoje cierpienia, ja też znam ból fizyczny, znam strach. Znam tortury samotności, udrękę izolacji i to bieganie truchcikiem po ciasnej klatce, podobnie jak wasi więźniowie, wiem jak oni, tam też bywałem, ale na­sze to zawsze są cele śmierci... A jak to jest, wiedzą tylko ci, co czekają na wykonanie wyroku. Dla was bywają chociaż amnestie... My zawsze wyfruwamy kominem krematorium - dla dobra tej waszej nauki! Zdawało mi się, że nastroszył sierść — nie wiedziałam, jak go pocie­szyć, obejrzałam się, jeszcze oboje siedzieli na leżakach...

- Posłuchaj, Szczurze. Odtąd już zawsze razem bę­dziemy oddychali tym samym skażonym powietrzem, pod tym samym radioaktywnym opadem. Razem będzie­my żarli zatrute ziarno i wszelką zieleninę, pili skażoną wodę i mleko. Dobrze ci tu, w tej mętnej wodzie! Widzę, nie jest przynajmniej martwa, pewno nie zatruta. Nieźle tu sobie żyjesz i wcale nie najgorzej się odżywiasz. A spójrz na nasze rzeki... Widzisz, teraz nasze oba gatunki będą rodziły kalekie potomstwo. Nie trzeba nawet tej ca­łej wielkiej wojny, która drzemie już pod ziemią. Ale ty masz szczęście, bo to nie ty jesteś winny, nie ty i twoi bra­cia skazujecie całe życie na ziemi na zagładę... - Jego znieruchomienie wyglądało jak poważna medytacja — czyżby w jakiś sposób był zdolny odbierać coś z moich myśli? Nonsens - zamyślił się po szczurzemu!

- Widzisz - bo to przecie nie Bóg, który nas stworzył tak samo jak ciebie, nie On za nas myśli i działa, to my - sami! A jeśli to jednak za Jego sprawą?! Jeśli po raz wtóry

chce doświadczyć nowego Hioba? I jeśli, jak ongi za na­mową i pokusą Tamtego drugiego, jak wtedy, chce go po­nownie upokorzyć i wypróbować jego miłość ku sobie, i wierność jego?

A kiedy runą nasze miasta i kamień na kamieniu nie zostanie z naszych domostw, i wytracone zostanie całe Hiobowe potomstwo, i pomór przyjdzie nie tylko na jego trzody, ale i wszelkie żyjące stworzenie, gdy dojdzie kre­su cierpień fizycznych i upokorzenia, i ocknie się z boles­nej nocy depresji, i zaprzestanie wreszcie swych skarg i złorzeczeń, pogodzony z utratą wszystkiego i ze swoją nędzą, znowu zacznie sławić Pana - to być może, jak on­giś, Bóg zlituje się nad nim, przywróci siły i młodość, da mu nowe, piękne dzieci i wszystkie utracone dobra, i zwróci cały jego dawny dobytek, i zazieleni dla niego na powrót jałową Ziemię...

Usłyszałam wołanie - siedzieli już w samochodzie! -To Joanna wzywała mnie... Spojrzałam w stronę pomostu - wystający kołek nad wodą był pusty! Mętny kożuch na wodzie w tym miejscu, gdzie szczur znikał, był nierucho­my. Jeziorko zamknęło się nad nim, słońce przesłaniał obłok - więc szara powierzchnia była jeszcze bardziej popielata.

Kiedy wsiadłam do samochodu, uderzył we mnie żar.

- Usmażyłeś sobie samochód—pochyliłam się do And­rzeja, który ruszył natychmiast. Wjechaliśmy na asfalto­wą szosę, dodał gazu, nie obejrzawszy się powiedział drwiąco - podobno cały czas modliłaś się do szczura?*:. Joanna mówiła... - wybuchnął śmiechem...

- Nie wierz mu! - krzyknęła oburzona Joanna - nic ta­kiego mu nie powiedziałam, ja tylko...

- Nie jedź tak szybko — powiedziałam opuszczając szybę.

I

Pewnej zimowej nocy w bezsennym zniecierpliwieniu wstałam, nie zapalając światła podeszłam do wiejącego zimnem okna. W moim warszawskim mieszkaniu było ja­sno od blasku śniegu. Pełnia księżyca. Śnieg grubym pu­chem obsypał gałęzie akacji na podwórzu. Stały pod ok­

nem ciche, widmowe w błękitnawej bieli. Spojrzałam na poziom słupka rtęci w termometrze - było prawie trzy­dzieści stopni poniżej zera. Sino w świetle księżyca lśniła płaska powierzchnia dachu pobliskiej szkoły, jak zamar­znięte jezioro... Pomyślałam nagle, co się dzieje w taki czas z moim szczurem? Jak potrafi przetrwać zimę w wy­kopanym tunelu czy pod grubym lodem, który tam mu­siał skuć całe jezioro. Jak oddycha? A może zagrzebany w mule zapadł w długi zimowy sen? No, z pewnością nie cierpi na bezsenność! Położyłam się, ale sen nie wracał... Zapaliłam światło, wzięłam jeszcze jeden proszek - za­częłam czytać. Nieważne co.

Tego upalnego dnia - a był to już koniec października, W

od rana zaczął się sztorm. I Morze Czarne, teraz napraw- K

dę prawie czarne, wyrzucało na brzeg ogromne meduzy. v

Zagraniczni turyści, cierpliwi poszukiwacze muszelek i f

kamieni - przystawali bezradni nad leżącymi na piasku *

świetlistymi wzgórkami. Tego nie można było zabrać ze £

sobą do domu na pamiątkę! Wielkie galaretowate twory, 3. wyplute przez potężne fale, poniewierane teraz na piasku

nierytmicznym przypływem, przy silniejszych uderze- *

niach przesuwane były na taką odległość, że przycichaj ą- f

ce w miarę upływu dnia morze nie było w stanie zagarnąć jt

ich na powrót. Powoli umierały. Leżały wzdłuż brzegu « przywarte do mokrego jeszcze piasku, błyszczące w pra-

żącym słońcu, różowe, perłowoszare, bladobłękitne ko- » puły pełne wewnątrz gruzłowatej galarety.

Plaża zaczęła się zapełniać zaraz po śniadaniu. Dobie- k.

gał jeszcze szczęk naczyń zmywanych w nadbrzeżnej re- c

stauracji. Jej ogromne okna odstrzeliwały oślepiające W promienie słońca.

Jak na groteskowym animowanym filmie między jed- C

nym a drugim przymknięciem oczu przybywało rozciąg- ł

niętych na piasku postaci. Komiczne również były ich ru- T

chy. Pośpiech, żeby zrzucić ubranie, potem odkopać za- t

sypany wiatrem dołek i wykonując jakieś dziwne akro- f

bac je namaścić się olejkiem, rozłożyć ręczniki - wreszcie £

znieruchomieć na piasku z twarzą do słońca—czy odwro- 5

tnie, ukazując chude plecy z żebrami lub wypukłości r

nadmierne dolnych części ciała. Normalnie panował tu £

różnojęzyczny gwar, przechadzanie się, snucie nad brze- f i

giem - teraz po kilku dniach niepogody panowało naboż- i

ne milczenie, odbywała się ceremonia opalania się. Z lotu |

ptaka mogło to wyglądać jak pobojowisko, gdyby nie r I

małe figurki dzieci uwijające się między nieruchomymi f

ciałami. Ich donośne głosy starały się przekrzyczeć łoskot \

sztormu. One zresztą porozumiewały się tutaj szybko po- t

nad barierą języków. Płowowłosi, smukli Skandynawo- r

98

wie obracali cierpliwie w ustach miękkie słowa czeskiego języka jak gumę do żucia o nieznanym smaku. Tego dnia dzieci, odurzone wiatrem, nie mogąc zażywać kąpieli, pędziły całymi stadami, zataczając się jak pijane, sypiąc w oczy piaskiem, krążyły między powalonymi upałem ciałami dorosłych. Tylko nieliczne duże postacie powol­nym krokiem przemierzały brzeg. Gd czasu do czasu ja­kiś niesforny śmiałek mimo powiewającej czarnej flagi rzucał się w spienione fale,, lecz zawracał go natychmiast ostry gwizdek. Spaleni na brąz, silni, umięśnieni, jakby kandydowali w konkursie kulturystów, bułgarscy rato­wnicy czuwali. Przesiadywali na wysokim drewnianym podeście, których było dużo na tej rozległej plaży podzie­lonej na sektory. Dzisiaj grali w karty, lecz podnosili się Co chwila, bystro lustrując brzeg i morze. Wracali do kart lub transakcji walutowych, prowadzonych zazwyczaj na migi—czasem przy użyciu kilku niemieckich lub angiels­kich słów. Ich kantor funkcjonował sprawniej niż oficja­lne biuro wymiany w trzynastopiętrowym luksusowym hotelu i zawsze był czynny—od rana do zmierzchu. Rato­wnicy oddawali się również ochoczo zajęciu zabawiania samotnych pań, mając wszakże nieustanne baczenie na to, co się dzieje na plaży i w morzu. Te znajomości były zawierane przeważnie przy okazji nielegalnych usług walutowych. Niektóre panie, jak zauważyłam, przycho­dziły tak tylko, pogwarzyć na migi1 lub po ogień, inne chciały spojrzeć na morze z wysokiego podestu, a jeszcze inne prosiły o lekcje pływania. Przeważnie były to samo­tne, już niemłode kobiety, lecz ich uśmiechy często bywa­ły nagradzane objęciem silnego męskiego ramienia, a niekiedy wyniesieniem przez muskularnego siłacza z rozkołysanego morza.

Od kilku dni okupowałam miejsce przy wielkiej tablicy informacyjnej, w pobliżu wieżyczki ratowników - tablica dawała wspaniały cień, a wynajęcie parasola trzeba było raczej pozostawić, ze względu na cenę, zachodnim tury­stom. Było to dobre miejsce— kantor wymiany dostarczał niezłej rozrywki. Do morza blisko. Nie było też właścicie­li aparatów radiowych w pobliżu. O parę kroków ode mnie koczował powracający codziennie do swego dołka klan miłej czeskiej rodziny, tak liczny, że ojciec sporej

czeladki dzieci mylił niektóre ze swoich siedmiu latorośli I z dziećmi widocznie należącymi do siostry jego żony, są­dząc z ogromnego podobieństwa. Jej dwie bliźniaczki i jedna z jego córeczek, tego samego wzrostu, z takimi sa­mymi jasnymi warkoczykami, okrągłymi twarzyczkami i niebieskimi oczami były nie do odróżnienia. Panowała w tej gromadce nadzwyczajna serdeczność \ pełna przeko­marzania się wesoła rubaszność, co chwila słychać było wybuchy śmiechu - to powiedzenia taty, popijającego bez ustanku piwko, budzify taką wesołość.

Równie blisko mnie miejsce pod parasolem zajmowała samotna para, starsze już dobrze, niemieckie małżeńst­wo. To niemieckie stadło nie budziło mojej sympatii, cho­ciaż poza skinieniem głowy, gdy przechodzili obok mnie, i kilkakrotną prośbą, bym zwróciła uwagę na ich rzeczy, gdy razem szli się kąpać, wyrażoną raczej gestami, bo udawałam, że nie znam ich języka - nie było między nami żadnych kontaktów. On był typowym nordykiem, wyso­ki, szczupły, rudy, o niezwykle białym ciele (gdy zjawił się na plaży po raz pierwszy), mimo późnego, bo wyglądał na siedemdziesiątkę z hakiem, wieku trzymał się krzep­ko. Pokonując sztywność stawów i starcze zwyrodnienie kręgów szyjnych chodził energicznie, usiłował trzymać się prosto - co dawało efekt, jakby poruszał siąmanekin,» zwłaszcza że bardzo krótki wzrok nadawał niepewności jego ruchom. Lecz maszerował sprężystym krokiem, jak­by nawykłym do wojskowej musztry. Tylko brzuch, nad­miernie wypukły, mógł świadczyć o błędach żywienia, ęo potwierdzała moja obserwacja tej pary na plaży. Jego twarz o napiętych mięśniach sprawiała wrażenie gipso­wej maski, dopóki nie opalił się na czerwono. Teraz była to maska władczego osobnika,wykrzywiona w rażącym słońcu jak w ataku gniewu czy epilepsji, gdy wystawiał ją : ku niebu, zdejmując okulary, które, gdy je nosił, wypeł- i niały wklęśnięcia tej astenicznej, nieprzyjemnej twarzy.

Jego żona, młodsza może o parę lat, lecz też już koło siedemdziesiątki, zadbana nadzwyczajnie, mimo tuszy poruszająca się żwawo, ze swoją kartoflaną twarzą i ob­fitością kształtów mogła z powodzeniem zasiąść w ko- czowisku Czechów - lecz w odróżnieniu od tamtych, młodszych znacznie od niej kobiet o jasnych włosach no- ;

siła rudą, staromodnie staranną fryzurę, która wyglądała na perukę, codziennie, niezmiennie w tak samo ułożo­nych loczkach. Te drobiazgowe moje obserwacje wyni­kały z tego, że nudziło mnie trochę to wylegiwanie się na piasku, a tuż przed wyjazdem postanowiłam przywieźć dó kraju na początek listopada trochę opalenizny.

Niemcy przychodzili na plażę, podobnie jak ja, wprost ze śniadania, lecz nieco później ode mnie, gdyż ich „lep­szy” niemiecki stół w restauracji miał śniadanie o kwad­rans później niż nasz turnus. Patrzyłam, jak powoli mo­szczą się pod swoim parasolem wykrzykując coś tak gło­śne), jakby byli od siebie daleko, może któreś z nich już źle słyszało, składali starannie ubrania, mocowali się z umieszczeniem w cieniu dużego kosza, tak aby słońce nie nagrzewało przyniesionej w nim żywności, kanapek i li­cznych napojów, winogron, niedostępnych dla nas, i ba­nanów. Drzemałam o tej porze zwykle w jeszcze łagod­nym słońcu i to ich niemieckie głośne trajkotanie drażni­ło mnie. Obserwowałam potem ze zdumieniem, jak nie­mal od chwili, kiedy się znaleźli na plaży, zajęci byli je­dzeniem i popijaniem z butelek lub termosu- Ona niezmiennie wciskała mu na głowę biały kapelu­sik, który on zdejmował, namaszczali się wzajemnie.oli- wą, szerokie czerwone ręczniki wygładzali jak przeście­radła, starannie — zanim na nich legli. Torturze słonecz­nej poddawali się z systematycznością odziedziczoną wi­dać po przodkach — myślałam złośliwie, patrząc, jak to czynią spoglądając często na zegarki, które potem cho­wali do jej torebki, Punkt o jedenastej trzydzieści szli się kąpać, z miłymi uśmiechami wskazując mi swój dobytek, po drodze jeszcze polecając go ratownikom, którzy jed­nak mięli go za plecami, a zajęci byli czym innym. Sz£l ku morzu trzymając się za ręce, on zawsze sztywnym kro­kiem, ona w czerwonym plastikowym z falbanką czepe- czku na swojej starannej fryzurze. Nie włazili zbyt głębo­ko, czasem obserwowałam ich igraszki polegające na ochlapywaniu się wodą — ona piszczała przenikliwie. Gdy wracali, nieodmiennie dziękując mi za baczenie na ich dobytek pod czerwonym parasolem - wycierali się starannie, coś tam gwarzyli, brali się ochoczo do nowych kanapek, potem kładli się na słońcu i nie złazili ze swoich

jaskrawych ręczników aż do obiadu, odwracając się tyl­ko z jednej strony na drugą po sprawdzeniu godziny. Wkrótce on ramiona i plecy miał szkarłatne i dumnie no­sił przed sobą zarumieniony mocno bęben brzucha. Po paru dniach Niemka zaczęła układać swego starego męża, na rażącym oczy jak flaga toreadora ręczniku, pod parasolem i posypywać jakimś białym proszkiem, dbając wszakże, aby jego chude nogi znajdowały się na słońcu. To dawało efekty, wprawdzie zbyt zaczerwieniony brzuch musiał osłaniać, ale jego nogi zarumieniły się na­reszcie.

Tego ostatniego dnia przed końcem turnusu mimo sztormu słońce przypiekało porządnie. Spóźniłam się. Oni już od dawna biwakowali na swoim miejscu, świad­czył o tym rząd pustych butelek leżących w piasku. Klę­czał przy ich legowisku jeden z ratowników, migały szyb­ko tęczowe banknoty. Po jego odejściu niemiecka para małżeńska zajęta była długo przeliczaniem wręczonych im pieniędzy. Coś się tam nie zgadzało w sumie tych le­wów, ona grzebiąc w torbie znalazła swoje okulary, on wręczył jej kawałek papieru i długopis, liczyła, liczyła, potem on sprawdzał, zdejmując okulary, potem cieszyli się klepiąc po ramionach, widać wszystko się zgodziło - pieniądze powędrowały do jej torebki, którą ukryła pod złożonym ubraniem. Czerwień jego opalenizny wzmogła się, toteż przycupnął ze swoją gazetą tuż obok tym razem na wpół w cieniu rozciągniętej na ręczniku małżonki, która zasnęła wkrótce wyczerpana nerwowymi rachun­kami. On chwilę jeszcze czytał, potem ostrożnie, spoglą­dając bacznie na śpiącą, choć nie była to ich pora, zaczął się oddalać w stronę morza, tak jakby idąc po piasku mógł uczynić, zwłaszcza przy łoskocie fal, jakikolwiek hałas. Idąc obejrzał się jeszcze kilkakrotnie - przyśpie­szył - spała. Bawiło mnie obserwowanie ich od dwóch ty­godni i teraz zaciekawiła mnie ta jego pierwsza samo­dzielna wyprawa. Wydawali się nierozłączni.

Poszłam więc za nim. Jego połowa, gdy przechodziłam obok ich parasola, pogrążona była w głębokim śnie, lśniące od oliwy jej tłuste ciało opalało się równomiernie, zyskując brunatny, upragniony kolor. On odchodząc przekrzywił nieco ich ogromny parasol, tak że cień obej­

mował tylko pięknie ufryzowaną rudą głowę małżonki, jedna jej ręka spoczywała na jego pustym czerwonym rę­czniku, w mniemaniu, że strzeże swojej żywej własności, która się w czasie jej snu niepostrzeżenie wymknęła.

Fale, wciąż wysokie, uderzały to silniej, to słabiej, nie­które z nich śliniąc białą pianą zalewały jeszcze mokre połacie piasku, inne, cichsze, nie sięgały ogromnych me­duz poniewierających się wzdłuż brzegu. Nie widziałam dotąd tak ogromnych okazów.

Niemiec przystanął nad samym brzegiem. Długo bez ruchu patrzył na kołyszące się, wzburzone morze, ode­pchnął niecierpliwie jakieś małe dziecko, które przebie­gając potknęło się i oparło o niego. Nie spojrzał nawet na nie. Nikt się nie kąpał. Nagle przyszła potężna fala, ochlapała stojącego, zanim zdołał się cofnąć. Szybko zro­bił parę kroków do tyłu i omal nie nadeptał ogromnej me­duzy, wyrzuconej widać niedawno, bo jej ponad półme­trowej średnicy kopuła skrzyła się jeszcze w słońcu wil­gotnymi blaskami w różnych odcieniach bladego błękitu. Stary mężczyzna obszedł ją naokoło ostrożnie, potem przykucnął nad nią, a potem uklęknął w mokrym piasku i rozpoczął dokładne oględziny. Zbliżyłam się. Przekrzy­wiając głowę wpatrywał się z wyrazem zdumienia w pię­knie uformowany żywy przezroczysty pagórek, który pulsował wewnątrz delikatnie. Przez świetlistą powłokę widoczne były galaretowate zagęszczenia i pośrodku mo­żna było dostrzec przylegający do piasku kurczący się i otwierający otwór, Z bliska widać było świetnie, jak od niego rozchodziły się promieniście jaśniejsze pręgi, chy­ba kanały układu naczyniowego. Pięknie sklepiony dzwon o barwie niebieskawej otaczała suto sfałdowana, w odcieniu intensywniej niebieskim, bezwładnie przyle­gająca do piasku falbana z ultramarynowym dzierga­niem po brzegach. Gdzieniegdzie granatowy prawie rą­bek falbany rozświetlała niewielka plamka. Regularny kształt kopuły był zadziwiająco symetryczny, poza nie­wielkim wklęśnięciem z boku.

Głowa klęczącego mężczyzny była nieduża, regularna, widziana z góry ukazywała idealnie okrągłą jak posze­rzona tonsura łysinę, teraz niemal w kardynalskiej pur­purze. Jego twarz obejmował starannie wystrzyżony

rudy zarost z siwymi baczkami, przytrzymywanymi ma­łymi uszami ściśle przylegającymi do wydłużonej nieco czaszki. Ten stary człowiek tak był pochłonięty kontem­plowaniem wspaniałego okazu morskiej fauny z rodziny stułbiopławów, że nie zwracał uwagi na mój cień, który dotykał jego pełnego piegów ramienia. Trwał pochylony w bezruchu, jakby się modlił, gdyż i dłonie trzymał mo­dlitewnie złożone.

Ktoś szedł brzegiem ku nam, zatrzymał się. Nie odwra­cając głowy kątem oka dostrzegłam wysokiego mężczyz­nę, potem rozpoznałam w nim tego samotnego wędrow­nika, którego spotykałam co dzień godzinami spacerują­cego wzdłuż brzegu - często mijaliśmy się idąc w przeci­wne strony, nigdy nie pochwyciłam jego spojrzenia, za­wsze chodził ze wzrokiem wbitym w piasek pod nogami. Teraz miałam go o parę kroków, stanął dokładnie na­przeciw klęczącego Niemca, twarzą do słońca, nie zwra­cając jego uwagi, nie rzucił nawet swego niezwykle dłu­giego i wątłego cienia na ogromną meduzę — a ten, co klę­czał, pochłonięty był całkowicie jej drobiazgową obser­wacją.

Meduza opalizowała tęczowo, niemal przezroczyste sploty wewnątrz miały odcień błękitnawy. Ciemnowłosy mężczyzna popatrzył na galaretowaty stwór od niechce-' nia i odwrócił głowę w stronę rozkołysanego ciemnego morza.

Udając, że spoglądam na nadlatujące fale, teraz mo­głam mu się dobrze przyjrzeć. Kiedy tak stał z założony­mi do tyłu chudymi ramionami, ujawniła się cała wątłość jego niebywale szczupłego ciała, pod słabą powłoką mię‘-d śni wyraźnie rysowały się wszystkie żebra nieprawidło­wo sklepionej klatki piersiowej, wystające obojczyki i stawy barkowe. Mimo to wyglądał na człowieka raczej zdrowego, świadczyły o tym codzienne jego długie mar­sze brzegiem morza w największe upały.

Widziałam tego człowieka teraz dokładnie i jego ostry profil. Najwyraźniejszym szczegółem jego ptasio małej głowy był duży nos. Jak ze złośliwej antyżydowskiej ka­rykatury, wydatny zakrzywiony nos, przy którym nikły duże, odstające uszy, mocno zaróżowione, tak jakby tyl­ko one reagowały na słońce, którego jego blade ciało zda­

wało się wcale nie chwytać. Od czasu do czasu unosił gło­wę, jakby rozmyślając nad czymś głęboko i w dalekim błękicie szukając rozwiązania, i wtedy ten wyrazisty se­micki nos okazywał się jednak szczegółem dobrze przyle­gającym do jego długiej, pełnej kanciastościpostaci. Przy wyraźnych znamionach jego starości dziwić mogły u tego człowieka, którego z odległości paru kroków, udając, że zbieram muszelki, chcąc mieć mojego Niemca na oku, tak bezczelnie sobie oglądałam — dzieliła ich odległość na wyciągnięcie ramienia, lecz obaj jakby się nie dostrzegali nawzajem — więe przyciągały moją uwagę kruczoczarne, zwełnione włosy, gęste, krótko przystrzyżone, tylko na skroniach muśnięte pędzlem siwizny. Nie wiem, czy to mój natarczywy wzrok sprawił, dość, że nie odwracając głowy w moją stronę poruszył się, jakby chciał odejść, lecz spojrzawszy pod nogi cofnął się o pół kroku i dopiero teraz spostrzegł na dobre ogromną meduzę i zaczął się jej ciekawie przyglądać. W tym jego pochyleniu było coś, co wstrząsnęło mną do głębi.

Poraziło mnie znienacka okropne skojarzenie. Ten człowiek o wyglądzie wycieńczonego '„muzułmanina” przypomniał mi postacie widziane w czasie okupacji z okien tramwaju przejeżdżającego przez ulice umierają­cego warszawskiego getta...

On tymczasem; zafascynowany wspaniałą meduzą, przykucnął dokładnie naprzeciw klęczącego nad nią na mokrym piasku Niemca. Właśnie w tej chwili dobiegło od strony plaży nawoływanie jego małżonki.

Myślałam patrząc na tych obu mężczyzn na bułgarskiej słonecznej plaży - czym jest czas, jak zmienia sytuację człowieka i jego samego. Jak zmienia sytuację wzajemną jednostek, dawniej — prześladowców i torturowanych.

Myślałam patrząc, jak ci dwaj mężczyźni pochyleni nad meduzą — jeden wciąż stojąc, jakby zmienił decyzję i zamierzał w tym miejscu pozostać, drugi, którego widy­wałam od kilkunastu dni zajętego wyłącznie jedzeniem i przeglądaniem gazet, nagle objawiający tak silne zainte­resowanie biologiczne - nie zwracając na siebie pozornie uwagi oddają się wspólnie kontemplacji wyrzuconego przez morze tak niezwykłego tworu.

A przecież wtedy w tamtym, w istocie prawie tym sa-

mym czasie (bo nie przestał istnieć dla tych dwóch męż­czyzn jak i dla mnie, tylko zatarł się, zagęścił, zszedł w podświadomość), gdyby, jak teraz, wtedy znaleźli się tak blisko siebie... na terenie Polski na przykład, okupowa­nej przez Niemców w czasie wojny, gdyby ci dwaj wte-r dy... a to przecież całkiem możliwe, obliczyłam szybko, odejmując tym dwóm starcom lat, wtedy mogli mieć po trzydziestce, a więc... to całkiem prawdopodobne» że ten ciemnowłosy, z wydatnym nosem, który stał teraz, wtedy mógłby się znaleźć na klęczkach, przyłapany na próbie ucieczki, w jakimś getcie przed tym w okularach rudym Niemcem, klęczącym w tej chwili naprzeciw—który wte­dy w mundurze mógłby stać nad nim z wycelowanym do strzału karabinem. Tak, sytuacja zupełnie inna niż teraz

- ci dwaj starsi panowie tak spokojnie oglądający sobie meduzę - wtedy jeden jako zwycięzca, drugi jako prze­śladowany, ofiara drżąca przed uzbrojonym żołnierzem należącym do ubermenschów i rasy wyższej niż on, za­kwalifikowany w tablicach ustaw norymberskich jako rasa niższa...

Niemiec zdawał się nie zauważać przybysza, pochło­nięty obserwacją meduzy, pochylony nisko — zobaczy­łam, że nosi szkła o bardzo grubych soczewkach...

A może to tylko moje urojenie - i uczepiłam się nagle tych grubych soczewek, może ten właśnie nie! Może ten siedział na przykład gdzieś w biurze czy jako sprzedawca w jakimś sklepie z powodu ostrej krótkowzroczności i wcale nie brał udziału w tych zbrodniach... Ta myśl przy­niosła mi niespodziewaną ulgę, ale niezupełnie, bo oto od strony plaży znowu rozległo się nawoływanie jego małżo­nki - Rudi! Rudi! - jej głos mimo łoskotu morza docho­dził tutaj dziwnie donośnie. Niemiec podniósł się - mach­nął niecierpliwie ręką - jednocześnie, jakby miał zamiar odejść, podniósł się ciemnowłosy, obejmując badawczym spojrzeniem zarumienioną twarz stojącego naprzeciw i mamroczącego do siebie coś niecierpliwie Niemca, który jakby zaniepokojony popatrywał na wyższego od siebie szczupłego mężczyznę z tak wydatnym nosem, i jeśli szkolono go przed laty, że właściciele takich jak te rysów skazani są na zagładę, a w każdym razie podejrzani... Jego spojrzenia, powiększone szkłami źrenice zdawały

gię również trochę niepokoić ciemnowłosego, ale twarz miał spokojną — przyklęknął na powrót nad meduzą, wy­glądał teraz jak mnich buddyjski wycieńczony głodów­ką, pogrążony w nieruchomej kontemplacji. Niemiec, zbywszy ponowne wołanie małżonki gniewnym mach­nięciem ręki, jakby się opędzał przed natrętnym owa­dem, również wrócił na swoje poprzednio zajmowane na klęczkach miejsce.

Nagły skurcz przebiegł przylegające ciężko do mokre­go piasku, bezwładne ciało meduzy—szarawe, gruzłowa- te sploty wewnątrz przezroczystego klosza poruszyły się wyraźniej, potem dojrzałam jeszcze kilka silniejszych drgań. Wciąż nachylając się, jakbym zbierała muszelki, zbliżyłam się do nich jeszcze bardziej, w końcu i mnie mogła zainteresować ta wspaniała meduza.

Mesoglea — usłyszałam - to ten, który przed chwilą przybył, wymówił to słowo wyraźnie, z gardłowym ak­centem, rozciągając nadmiernie samogłoskę e — co przy­pominało ciche beczenie. Ten głos niski, prawie basowy dziwnie nie przylegał do jego wątłej postaci.

Mesoglea—powtórzył po chwili głośniej, nie unosząc głowy szczupłym palcem wskazywał wnętrze meduzy pe­łne drgającej delikatnie perłowej substancji.

Niemiec jakby dopiero teraz spostrzegł ciemnowłosego przybysza, z wpółotwartymi ustami wpatrywał się w jego twarz z wyrazem dziecinnie natarczywej ciekawości i z nadmiernym zdziwieniem, które bywa uważane za nie­grzeczne. Wyrwało go z tego głośne wołanie małżonki — Rudi, Rudi, komm hier! - wydzierała się machając chus­tką, nie odchodząc jednak poza parę kroków od ich czer­wonego parasol^. Tym razem nawet się nie podniósł - po­machał tylko przecząco ręką. — Mesoglea? — powtórzył pytająco,, jakby chciał nawiązać rozmowę, a ciemno wło- sy nagle spojrzał w twarz Męczącego naprzeciw - i nie odpowiadając zaczął przyglądać się meduzie z wyrazem zamyślenia. Trwało to w rzeczywistości krótko, to wzaje­mne oglądanie się, lecz dla mnie chwila ta rozciągnęła się, wydłużyła niepomiernie w zrodzone w mojej wyobra­źni —badanie się tych dwóch i wydobywanie czegoś z nie­pamięci, czegoś zatopionego odległym czasem. U Niemca mogła to być tylko obawa (jeśli w istocie nic nie miał z

tamtego czasu na sumieniu), że tamten, który patrzył na niego tak badawczo, o coś go podejrzewa. Uczuł niepo­kój. Nie podnosił głowy; zajął tylko na chwilę okulary, wierzchem dłoni otarł nagle spocone czoło. Potem próbo­wał palcem dotknąć galaretowatej masy - uginała się... zaświeciły w niej rude płomyki. A może, może myślał w popłochu o tych koszmarnych snach, które wracają, a w nich obraz tamtego pożaru - tej dzielnicy, którą trzeba było zlikwidować i patrzeć na ginących wśród płomieni ludzi, wykurzać ich z piwnic płonących domów-umyka­li jak osmalone szczury, to był już tylko ruchomy cel, ale to był także rozkaz - więc kiedy te śmierdzące, w łachma­nach kobiety błagały na klęczkach o litość dla dzieci...

Ale mógł myśleć inaczej - czego on, ten czarny, tutaj ode mnie teraz... przecież ja cały czas na froncie... ipotem ta droga w zamieci, w kolumnie jeńców, to potworne zim­no w nogach i rękach, ten mróz, głód i nagle płomień og­niska - poczuł miłe ciepło i jednocześnie skrępowanie’, niechęć do tego człowieka. Po co on tu przylazł?

Jednak nosimy w sobie tamten czas — myślałam, nie mogąc oderwać oczu od tych starych mężczyzn i zastana­wiając się, dlaczego tak porusza mnie ta scena i dlaczego tak natrętnie moje myśli zaczęły biec przymusowym to­rem jak pociąg do obozu zagłady. Niemiec był wyraźnie spłoszony - te czarne utkwione w nim, jak mu się wydało, z taką niechęcią oczy dostrzec mogły jednak podobieńst­wo do jakiejś innej postaci, jakiegoś Niemca, wtedy w mundurze, pastwiącego się nad takimi' jak ten, którego miał przed sobą - jeśli rzeczywiście nie miał nic na su­mieniu ten stary, zażywający tutaj nadmiernie słońca człowiek, który przez sam fakt, że jest Niemcem, o czym tamten już wiedział, gdyż ta nieznośna Truda wydzierała się donośnie na całą plażę, był podejrzany i ten tutaj mógł dojrzeć w nim kata, tak jak on sam z tym zakrzywionym nosem wtedy - dla każdego w mundurze Trzeciej Rzeszy w czasie wojny był ofiarą - skazanym... Coś niewidzial­nego, jak naprężona lina, zdawało się drgać między nimi. Boże, te nasze wojenne obsesje i urazy - otrząsnęłam się ponownie - znowu starałam się spojrzeniem w czysty błękit rozproszyć moje podejrzenia.

Milczeli. Wreszcie ten z zakrzywionym nosem spuścił

misko głowę; Niemiec jak automat skwapliwie poszedł jego śladem. Pochłonęła ich całkowicie, tak zdawać by się mogło, przezroczysta kopuła, w której zanikały wszelkie oznaki życia.

- Wie sphon — Odezwał się wreszcie jakby do siebie Niemiec'.

- Jawohl — usłyszałam znowu niezwykle niski głos tego drugiego — ein prachtvolles Stück!

- Kolossal! Sie. ist wohl lebendig? - to pytanie było wyraźnie skierowane do przybysza, choć Niemiec nie uniósł głowy.

- Sicher — odrzekł krótko tamten.

Niemiec milczał, wytarł o kąpielówki swoje grube szkła i wpatrywał się przez chwilę w napięciu w leżącą już prawie bez oznak ruchu meduzę.

- Da drinnen, diese durchsichtige Gallerte Sie, rührt sich? - wykrzyknął nagle i objął twarz nieznajomego py­tającym spojrzeniem.

- Das ist Mesoglea—Mesoglea—rozległ się w odpowie­dzi ten sam nadmiernie niski głos, artykułujący słowa wyraźnie, jak gdy mówi się do dziecka lub dyktuje notu­jącym na wykładzie.

- Was?! - zapytał Niemiec, jakby nie dosłyszał, jego zaczerwieniona twarz nabrzmiała od wysiłku zrozumie­nia powtórnie wygłoszonego słowa., - Mesoglea - powtó­rzył kręcąc zjpodziwem głową — śledził wędrówkę szczu­płego palca, który tamten przesuwał z wolna ponad gas­nącą kopułą.

, T- Undda inmitten unten - ciągnął głośniej nieznaj omy

- das ist Manubrium, klar zu sehen...

- Waś ist eigentlich? - rudowłosy w zdziwieniu wyce­lował w mówiącego swe cylindryczne szkła, możę zainte­resowała go także jego znakomita niemczyzna.

- Die Mundôfnung — usłyszał —und das dunklere drü- ben, das ist die Gonade — sehen Sie klar?

Milczeli. Nieznajomy nagle spojrzał na zegarek, potem jakby po chwili wahania na czerwoną, dokładnie z tak bliska widoczną twarz starego Niemca, który wymamro­tał jakieś podziękowanie, sądząc, że tamten odchodzi, lecz on nadal przyglądał się meduzie z zadumą.

- Sie ist wohl lebendig - powiedział wreszcie.

Lecz ciało meduzy traciło blask. Wyglądało teraz jak wyszargany worek, wyrzucony przez morze, wypełniony gęstym szarym kisielem, wysychający na nasłonecznio­nym piasku. Nieznajomy poruszył się nagle - man solte sie doch ins Meer zurücktragen - powiedział jakby do siebie. Potem pochylił się nisko i z wysiłkiem zaczął się podkopywać pod bezwładne ciało meduzy.

O, ja, es wäre schade! — wykrzyknął ochoczo Nie­miec i skwapliwie zaczął mu pomagać z drugiej strony. Niezgrabnie podkładając dłonie pod przelewające się im przez ręce ciało meduzy, wreszcie je podnieśli, śliskie i bezwładne, wyprostowali się jak na’komendę. I bez sło­wa, połączeni niesionym ciężarem, ruszyli ku nadbiega­jącym falom. Ostrożnie dźwigali galaretowatą kopułę, która znowu zaiskrzyła się w słońcu, obramowana zwisa­jącą luźno przez ich połączone dłonie granatową fialbaną. Gdy wreszcie nierównym krokiem podeszli blisko wody i ochlapała ich pierwsza nadbiegająca fala, spojrzeli na siebie bez uśmiechu, zgodnie rozhuśtali wilgotny ciężar i wreszcie z rozmachem cisnęli W spienioną głębinę,’ fala zmoczyła ich zupełnie. Obaj otrząsali się z wody, lecż nie odchodzili, stali blisko, Niemiec niższy i krzepki przy p6- staci niezwykle chudej tamtego—patrzyli w morze. Nad­biegła nowa wysoka fala, cofnęli się, lecz stali nadal obok siebie wpatrzeni w wodę. Niemiec wreszcie odwrócił się i zawołał z szerokim uśmiechem — Es wäre schade, so ein schönes Wesen! - Szkoda takiego pięknego stworzenia - patrzyłam na jego rozradowaną twarz.

Stojący obok mężczyzna spuścił głowę i zaczął Odcho­dzić, jakby się bardzo śpieszył, lecz zatrzymał się po paru krokach, odwrócił i zawołał głośno:

- Es ist um ein jedes Wesens schade! Wie meinen Sie?

Potem odszedł szybko przez rozgrzaną plażę - Niemiec postąpił za nun parę kroków z otwartymi ustami, prze­słaniając błyszczące szkła dłonią, patrzył.

A tamten, nie oglądając się, pochylony, brnął w gorą­cym piasku. Szedł z taką determinacją i gwałtownością w ruchach, jakby pod rozpalonym słońcem prowadził za sobą rzeszę do Ziemi Obiecanej. Lecz za nim pozostawało tylko na rozżarzonym piasku - pobojowisko powalonych upałem ciał.

Zadraśnięcie

Anna stoi przed lustrem w przedpokoju. Czeka, aż Ka­rol wreszcie wyjdzie z łazienki. Daremnie próbuje tutaj przy słabym świetle dojrzeć na skroni to skaleczenie czy zadrapanie. Przed chwilą jeszcze prosiła Karola, żeby to obejrzał. Jak zwykle nie potrafił dokładnie określić - tyl­ko, że nieduże i* trochę krwawi. Anna dotyka ostrożnie palcem, potem chusteczką, no tak, jest niewielki różowy ślad. Nie może zrozumieć, w jaki sposób się skaleczyła - grzebień? — spojrzała na krótko przycięte paznokcie. Ale trzeba z tym coś zrobić - myśli—o Boże, jak ja wyglądam! Te włosy! Zgarnia włosy do tyłu. A on tam właśnie zaczął się golić. Dlaczego tak się guzdrze! A tu jeszcze zaraz Łu­kasz. Po co Karol go zaprosił? Bardzo to jej nie na rękę. Łukasz na pewno myśli, że ona miała w tym udział. Za późno było, żeby pod jakimś pretekstem te odwiedziny odwołać. Przyrzekł jej przecież, że nie będżie przychodził do ich domu. No i masz!

Anna wykręca mocno głowę, zbliża twarz do lustra, je­szcze raz próbuje zobaczyć, jak to wygląda, ale widzi tyl­ko z boku swój nos i niżej brodawkę, a na niej włosek, który powinna była już dawno usunąć. Mocniej odciąga włosy ze skroni, ale nic nie może dojrzeć. —Tyle razy mó­wiłam, żeby zmienić tu żarówkę—jest to powiedziane do siebie, bo i tak nie pozwoliłaby Karolowi przy jego za­wrotach głowy włazić na drabinę. Poprawia suknię. W końcu długość dobra, no i ten kolor, jak chce Karol, on ma chyba rację, a jeszcze w tym świetle... Anna byłaby pra­wie zadowolona ze swojego odbicia, gdyby nie to, co ją czeka... To spotkanie z Łukaszem, tutaj... bez sensu! Co ten Karol wymyślił? Ale tamten mógł się przecież pod lada pozorem wymówić.

Słyszy kroki na schodach. Tak. Zatrzymują się pod ich drzwiami, czuje, że jej serce mocno uderza. Słucha z za­partym tchem. Jest za trzy minuty piąta... Czyżby wcześ­niej... Nie! Ktoś tylko przystanął - człapie dalej, na górę. A jeśli to jednak... Znowu jakby jakiś ruch pod drzwiami,

jeśli tak... ale on nie zadzwoni wcześniej, a więc niech czeka! Mógł nie korzystać tak skwapliwie z zaprosin Ka­rola, dobrze wie, że Karol nie ma o nich, o tym, co ich łą­czy, pojęcia... A jeśli?... ^

Nie, to niemożliwe - Anna ¿tara się uspokoić, ale kilka jego odezwań... zwłaszcza w te ostatnie wtorki, kiedy wracała tak wcześnie z lekcji angielskiego, gdyż zaczęła na nie chodzić rzeczywiście, kiedy przedtem... do Łuka­sza. Czyżby się jednak... Anna spogląda na drzwi od kla­tki schodowej, a potem od razu w stronę łazienki - co on tam wyrabia? - myśli o Karolu - oddala się od lustra - no, ta suknia - całkiem jeszcze możliwa - znowu bada swoje odbicie w lustrze - nie nosiła jej tyle czasu...

Zdecydowała się włożyć tę sukienkę w ostatniej niemal chwili. Karol wszedł do pokoju, kiedy desperując, za­gniewana podwójnie, bólem na skroni i tą bez sensu wi­zytą, stała w halce przed otwartą szafą, wyjmując w poś­piechu jedną po drugiej sukienki i odrzucając je na fotel

- nie mogła na żadną się zdecydować. - Boże! - zawołała na widok jego wzniesionych rąk, umalowanych na czar­no - co ty wyrabiasz! - Karol stał przed nią z pokorną miną, tłumacząc się, że nowa pasta do butów... Znała tę jego manię czyszczenia do połysku butów, zwłaszcza przed każdą wizytą gości. I teraz jakieś nowe czemidło zostało rozmazane na całych jego dłoniach. Przyszedł, aby mu podwinęła rękawy koszuli, wybierał się do łazie­nki. - Do łazienki? — krzyknęła Anna — zlituj się, kocha­nie, przecież sam widzisz! Ja muszę tam - pokazała na włosy, potem na twarz bez żadnego jeszcze makijażu. Karol, jakby nie słyszał, patrzył zdumiony na pobojowis­ko jej sukien na fotelu. To jeszcze bardziej ją zdenerwo­wało — no tak — westchnęła — właśnie! po co zapraszasz gości, jak ja nie mam... - Widząc jego niemy gest, którym wskazał jej leżące sukienki, powiedziała stanowczo - wszystkie się nie nadają! - Karol kiwał potakująco gło­wą, ale, jak się jej wydało, z roztargnieniem - stała więc nadal bezradnie w nadziei, że wywoła chociaż jego współ­czucie. Ale zamiast tego spojrzał na zegarek. - Ja go nie zapraszałam—wzruszyła ramionami.—X czy musisz czyś­cić buty przed wizytą każdego, kto się do nas wprosi?

Karol w odpowiedzi przeciągnął wierzchem dłoni po

podbródku, oświadczając, że jeszcze się musi koniecznie ogolić - ubieraj się, kochanie, czemu się nie ubierasz? - zdziwił się.

- W co? w co! - Anna wskazała na bezładnie rzucone suknie. Patrzyła, jak podchodzi do szafy, przypatruje się pilnie wiszącym tam ubiorom—ma zamiar się jeszcze go­lić! — myślała gniewnie — tyle ceremonii... - Anno - usły­szała jego głos,—może ta? albo ta?—przechylał głowę. Nie ruszała się z miejsca. - Nie wystąpisz przecież w halce? Bardzo by się zdziwił. - Nie wiem, czy tak bardzo, jak myśli — Anna uśmiechnęła się uspokojona — nie, jednak on, biedaczek, niczego się nie domyśla! - wzruszyło ją to, podeszła, stanęła obok męża. Karol z namysłem badał wnętrze szafy, wciąż ze wzniesionymi do góry rękami, bał się czegokolwiek dotknąć, lecz teraz wskazywał pal­cem na wystającą fałdę fiołkowej jasnej sukienki. Pocią­gnęła za tę wystającą fałdę tak energicznie — że sukienka zsunęła się z wieszaka i spadła pod jego nogi. Cofnął się.

Może ta? — pochylił się niezdarnie.

- Ta? Niemodna! - Anna nie ruszała się z miejsca. - Nie powiesz mi przecież znowu, że nie masz co na siebie włożyć - Karol ze smutkiem obrzucił wzrokiem pełną szafę i nadal przechylając głowę przyglądał się bladofio- letowej plamie sukni rozlanej na podłodze. Dlaczego ja go dręczę? — pomyślała. — Tylko dlatego, że za chwilę mamy się znaleźć razem we trójkę z tym, z kim go od trzech lat zdradzam.

- Widzę, że się namyślasz — usłyszała głos Karola. Po­chyliła się szybko — tak, może masz rację, zobaczymy — podniosła suknię. Podeszła do lustra. Przyłożyła do sie­bie.

- Świetna — zawołał Karol — widzisz?

- Widzę, mój drogi, że dziś się już takich nie nosi! - Anna pokazała na wszycie rękawów, ale wcale go to nie zajęło. Jak zwykle, interesuje go kolor — mnie się bardzo podoba - usłyszała jego głos i postanowiła, że dla niego w końcu włoży tę suknię, skoro mu się tak podoba. Bez sen­su to wszystko - patrzyła na jego twarz zniszczoną, ale pełną jak zwykle wyrazu dobroci i życzliwości dla niej. Tak. Jest wzruszający...

- No widzisz, będziesz w tym wyglądała doskonale -

ucieszył się - obchodził ją naokoło, choć na razie suknia była przyłożona tylko z przodu — przyznasz, ze ten zga­szony bielą fiolet jest fantastyczny, daje odblask twojej twarzy... - obserwował jej odbicie w lustrze. — Tylko pa­miętaj, musisz zmienić szminkę - bo ta czerwień...

- Wiem, wiem - przerwała mu Anna — ciągle mnie po­uczasz w sprawie szminek—uśmiechnęła się i pomyślała, że to jego nieustające malarskie spojrzenie jest rozczula­jące.

- Robi się późno - poruszył się, chciał przed odejściem pocałować ją w policzek - uchyliła się—boli! — wskazała na skroń - ale dobrze nawet, żeś przyszedł, chciałam, że­byś obejrzał, wiesz, tutaj na skroni - pochyliła się w jego stronę - jakieś skaleczenie czy co? — odgarnęła mocno włosy. Karol zbliżył swoje krótkowzroczne oczy do jej twarzy - słyszała jego nierówny, krótki oddech. Kazał jej się odwrócić do światła.

- Trochę to krwawi - powiedział niepewnie. — Jakbyś rozdrapała jakąś krostkę czy mały pryszczyk...

- Pryszczyk?—wykrzyknęła Anna odsuwając się—za­pominasz chyba, że wyrosłam z wieku pokwitania! Ra­czej skaleczenie - ale czym? - Stał ze zmartwioną miną. Zaczęła niecierpliwie nakładać sukienkę, chwilę szamo­tała się z zamkiem, zbliżył się szybko, jakby chciał po­móc, zapominając o ubrudzonych rękach. - Daj spokój - powiedziała - to nie kadr i erotycznego filmu, gdżie są scenki z zacinającym się zamkiem, albo w wahnie, kiedy kobieta oczywiście zapomniała o ręczniku. - Roześmieli się oboje.

Anna zdążyła w tym czasie włożyć naszyjnik — owalne oczko z ametystu na złotym cieniutkim łańcuszku. Do­stała go od Karola w pierwszą rocznicę ślubu. Teraz nie pamięta o rocznicach, ale nie to jest przecież ważne. Kie­dy tak stał ze wzniesionymi do góry usmolonymi rękami, z zatroskaną twarzą, jakby się jej poddawał ostatecznie, poczuła, że nie potrafiłaby żyć bez niego, bez napływów jego rozpaczy, gdy wracał z pracowni, oświadczając, że nic a nic dotąd nie zrobił, ani bez jego zdenerwowań z po­wodu drobiazgów, ani jego bezradności, ani delikatnych objawów czułości i takiego właśnie jak teraz wzroku, ja­kim ją ogarniał. I tego popłochu, kiedy orientował się na­

gle, że powifiien się śpieszyć, jak teraz, gdy spojrzawszy na zegarek - zaczął wykrzykiwać, że nie zdąży, i nakaza­wszy i jej pośpiech pobiegł do łazienkiN wołając, że mają tylko jeszcze dziesięć minut czasu.

No i właśnie — za chwilę upłynie te dziesięć minut i on wciąż siedzi w łazience. A ona czeka w przedpokoju. I znowu się je] wydaje, że Łukasz jest już na korytarzupod ich drzwiami. A od strony łazienki dobiega tylko terkot maszynki do golenia. Bez sensu — wzrusza ramionami - trzeba było inaczej, mogłam prżecież jeszcze dzisiaj temu zapobiec. Idiotyczna sytuacja -patrzy w lustro - za stara jestem na takie melodramaty. Nie do pojęcia, że już minę­ły trzy lata, tak, chyba tyle. Trzy lata, odkąd spotyka się z Łukaszem i oszukuje Karola. Łukasz — jego agresywna nieśmiałość... I nagle ogarnia ją pragnienie, żeby znaleźć się przy nim. ; K:‘l

Słychać szelest papieru — to jednak on! Anna spogląda ńa zegarek — jeszcze prawie trzy minuty, nie ma obaWy, jeśli tam nawet jest, nie zadzwoni wcześniej. Ta punktu­alność i skrupulatność przydaje mu się w jego pracy, ale bywa denerwująca, zwłaszcza gdy żąda tego od niej. Tak

- jest już tam na pewno - zdejmuje papier z kwiatów. Co za głupi zwyczaj. Nié wiadomo potem, co zrobić z papie­rem. Do kieszeni? Na korytarz... Dobrze, że nie każą od- wijać innych prezentów. Przecież odwijanie z opakowa­nia kwiatów, gdy się dostaje, jest całą ceremonią, po­dziwianie, gdy się ukazują odsłaniane powoli, i ta niespo­dzianka! Gdyż przez papier, który je owija, można się za­ledwie domyślać ich kształtu...

Co on tam teraz robi pod drzwiami? Nie wie, że tu je­stem. No tak, tak blisko siebie i nie widzimy się - Anna patrzy na drzwi, po tej stronie są obite blachą pomalowa­ną na biało, to ma zabezpieczać przed włamaniem. Zro­bili tak jak sąsiedzi, to jest zaraźliwe, takie zabezpiecza­nie przed włamaniem, pamięta, jaki łomot niósł się po ca­łej klatce schodowej, jedno mieszkanie po drugim. Karol zatykając uszy wyniósł się oczywiście do pracowni. No a teraz nie może się żadną miarą włamać Łukasz % Anna patrzy na drzwi i myśli, %e nie widzą się z powodu tej nie­wielkiej zapory... A jeśli rozdzieleni na zawsze?

ZaWsze? To słowo jest Jednak bardzo potrzebne, jak

lH

wiara w Boga i w nieśmiertelność, ale szybciej niż one się nie sprawdza. Stąd to nieustanne pragnienie miłości, to wciąż ponawiane doświadczenie. Zresztą śpiesząc się ciągle, w czasie ukradkowych spotkań, nie mówili o tyj® nigdy, a to już prawie trzy lata... Inaczej z Karolem... Wciąż tyle dowodów przywiązania. Jak ja mogłam mu to zrobić? - dziwi się Anna i jednocześnie czuje, że czeka na tamtego.

Znowu szelest papieru. To na pewno on. Kiedy to wir dzieliśmy się ostatnio — trzy, nie, to już cztery tygodnie temu. Dlaczego tak długo? - zastanawia się. Przecież nie potrafimy się rozstać. Myśli z niedowierzaniem—któreś z nas jednak musi podjąć decyzję, choć nigdy nie było o tym mowy, wciąż w pośpiechu i w pośpiechu. Właściwie to zawsze śpieszyła się ona. Gdy wracała od Łukasza, Ka­rol witał ją z rozjaśnioną twarzą, czasem zaniepokojony, że tak późno, lecz nigdy nie pytał o nic, cierpliwie przy­jmował jej wykrętne tłumaczenia. Czy im wierzył? Ale skoro go dzisiaj sam...

Rozlega się delikatny dzwonek — Anna czuje szybsze uderzenia serca, nie rusza się sprzed lustra, sparaliżowa­na lękiem, że otworzą się drzwi łazienki. Ale nie — wciąż brzęczenie maszynki. Słychać drugi, ostrzejszy dzwonek, niechętnie odwraca głowę w stronę drzwi — czeka. Wpa­truje się w klamkę, wydaje się jej, że poruszyła się lekko. I nagle ma ochotę pobiec, otworzyć mu, jak kiedyś, gdy Karol wyjechał, a oni spotykali się tutaj. Ale zaraz karci siebie - to było podłe, jak mogłam się na to zgodzić? Wprawdzie Łukasz był wtedy „bez mieszkania1’, jak mó­wił, gdyż oddał je swojemu synowi, który z kolegą kuł do egzaminów...

Znowu dzwonek! Odzywa się długi jakiś, żałościwy, jakby czekający miał zamiar odejść.

Niepodobna go dłużej nie wpuszczać—Anna poprawia włosy, znowu uraziła się w bolące miejsce na skroni - przynaglona jeszcze jednym cichym dzwonkiem, idzie powoli stukając wysokimi obcasami, staje przed drzwia­mi, opiera na białej powierzchni dłoń, blacha ugina się lekko, rozlega się głuchy stuk. Wizjer jest zasunięty- Anna powoli, jakby to było bardzo ciężko, odkręca meta­lowe rowkowane kółko zamka. Uchyla drzwi. Łukasz je­

dną ręką wysoko oparty o futrynę, drugą chowa za sobą. Jest w deszczowym płaszczu i szaliku, właśnie tym, który mu ostatnio podarowała, beret już pewno zdążył scho­wać do kieszeni razem z tym zmiętym w kulę papierem. Stoi pochylony z komicznie cierpiącą miną, w której cze­kając tak długo zdążył się już wygodnie ułożyć. Nawykły do żartobliwej ironii, ma już zapewne w zanadrzu jakieś powiedzonko w rodzaju—ależ tu u państwa forteca! albo

- prawdziwe rekolekcje na słomiance... ale spostrzega, że Anna jest sama. Wchodzi szybko w milczeniu wręczając jej duży bukiet róż, które za sobą ukrywał. Rozgląda się - jesteś sama? - Anna słyszy jego szept i czuje pocałunek płochliwy jak motyl na podanej mu na powitanie ręce, widzi też, że się nachyla ku niej, więc mówi z pośpiechem

- Karol zaraz tu bęazie! Wszedł na chwilę do łazienki. Wejdź, proszę — i cofa się — on musiał nie słyszeć, jak dzwoniłeś, on zaraz... - i udaje, że całą jej uwagę pochła­niają róże. Nigdy takich nie widziała — wydłużone jak amfory, w odcieniu fioletu - dziwne - mówi nie podno­sząc głowy — dziwne - powtarza zamiast podziękowania.

- Skąd takie? - Nie patrzy na niego, ale widzi, że nie zdej­muje płaszcza - więc nosi ten szalik... Łukasz znowu robi ruch, jakby się chciał zbliżyć ku niej. Anna odsuwa się, nasłuchuje—w łazience następuje nagle cisza, ale warkot maszynki odzywa się znowu. - Karol zaraz tu będzie - powtarza—nie wiem, co z tym goleniem, to na twóją cześć

- uśmiecha się, pochylona nad bukietem stara się nie pa­trzeć na Łukasza. Dlaczego on tak nieruchomo tkwi pod drzwiami? — Niezwykłe! — pochyla się nad kwiatami i czuje zamiast zapachu chłodny dotyk płatków, jak nie­śmiałe pocałunki, przedłuża tę chwilę, gdyż to jej pozwa­la nie patrzeć na niego. Ale słyszy z bliska jego szept - Anno! jesteś! chciałem, żeby były takie jak twoja suknia. Ty też pamiętałaś...

Anna szybko podnosi głowę - moja suknia, moja suk­nia — powtarza nie rozumiejąc zrazu, ale dostrzega, że blady fiolet jej sukienki i róże, które przyniósł... Patrzy na niego w milczeniu.

- Przecież — mówi szybko Łukasz, spoglądając w stro­nę łazienki — to przecież już trzy lata, kiedy w Krynicy — pamiętasz, i dlatego ją dzisiaj włożyłaś, prawda? Wie­

działem, że ty też będziesz pamiętała... o naszej rocznicy. Anna pochyla głowę, milczy, jest jednak poruszona, tak-r- rzeczywiście, to już trzy lata, nie myślała, że będzie o tym pamiętał, i słyszy znowu jego szept - to właśnie dzisiaj, Anno, ale wtedy przypadał drugi dzień świąt, początek kwietnia - pamiętasz? Ja byłem już tam od kilku dni, a wy właśnie przyjechaliście do Krynicy — i zobaczyłem cię pierwszy raz, jak schodziłaś na obiad po schodach, w tej właśnie sukni, wyglądałaś fantastycznie, myślałem, że padnę... - Boże - uśmiecha się Anna - wyraża się j ak sztu­bak.

Patrzą na siebie w milczeniu. Zmienił się - co on zrobił z włosami! Dziwacznie, krótko przystrzyżone. Anna od­wraca głowę - tu nie możemy rozmawiać! Ale on nie spu­szcza z niej wzroku. Znowu zaczyna: - Wiedziałem, tak, wiedziałem, że włożysz tę sukienkę, i dlatego szukałem kwiatów w tym kolorze, nabiegałem się - uśmiecha się triumfująco - no, trochę ciemniejsze... Pamiętasz, posa­dzono nas wtedy przy jednym stoliku, i potem, czy pa­miętasz...

Anna czuje zawrót głowy od tego fioletu; gdy się tak wpatrywać, lekko uchylone płatki we wnętrzu odsłaniają ciemniejsze stulone wrzeciona, które jakby się obracały. Nareszcie zamilkł - ten szept ją drażni - zadziwiające są

- przygląda się jednej, rozwiniętej, o bledszych, jakby ga­snących płatkach - więc pamiętałaś - znowu zaczyna Łu­kasz. - Co się stało, Anno, dlaczego nie przychodziłaś? - pyta nagle zaniepokojony. - Czekałem w ten wtorek, w ubiegłym tygodniu, i przedtem - co się dzieje? Nie telefo­nujesz, nie napisałaś ani słowa. Czekałem jak głupi, my­ślałem, że chorujesz. Dopiero wczoraj telefon od pana Karola, myślałem, że to ty jemu...

Jak on mógł pomyśleć nawet... nie, to niesłychane, małe spotkanie z okazji rocznicy, w rodzinnym gronie! - Tak myślałem - powtarza Łukasz. Anna przecząco kręci gło­wą. - Powiedz coś - Łukasz patrzy z niepokojem na drzwi łazienki - no, odezwij się, przecież tak nie możemy... - Proszę cię — mówi Anna — nie mów tym konspiracyjnym szeptem. Umarłego może obudzić. - Ale nie ciebie - Łu­kasz stara się pochwycić jej wzrok. - Czy ja coś zrobiłem? Stało się coś? — nalega, Anna zauważa w jego szepcie od­

cień gniewu, jednocześnie czuje, że Łukasz znowu szuka jej opuszczonej ręki. Obejmuje ją delikatnie. Widzi go w lustrze, tuż poza sobą, jego twarz w tym słabym świetle odbita wydaje się nagle przerażająca, widmowa jak twarz topielca w srebrnej, ciemniejącej głębi. Wszystko nierzeczywiste — myśli Anna i ma ochotę znaleźć się tam w jego objęciach... wszystko nie do rozwiązania... I czuje teraz lekki dotyk jego ciepłej ręki na ramieniu, widzi, że znowu się ku niej pochyla. Więc odwraca się szybko, odchodzi parę kroków w stronę kuchni. W obu dłoniach zaciska związane wstążką róże. Łukasz postępuje za nią, nagle obejmuje ją i pociąga we wnękę tuż koło kuchen­nych drzwi. W zdenerwowaniu czyni to niezręcznie. - Zwariowałeś! — Anna wyrywa się, odpycha go i znowu jest w przedpokoju. — Zobacz, co zrobiłeś z kwiatami! — porusza bukietem - jedna różą zniszczona! Patrzy na po­niewierające się na podłodze płatki, przypominają jej rozrzucone pióra gołębia, które widziała niedawno na ulicy - ślad ptasiej tragedii, tak umiera miłość — myśli

Jeszcze kilka płatków zlatuje na podłogę. Przyklękają jędnocześnie, aby je zebrać, i zderzają się czołami, co roz­śmiesza Annę, ale napotyka gniewne spojrzenie Łukasza

- dziwne, jakie on ma tutaj oczy, prawie granatowe. W tej chwili otwierają się drzwi łazienki. Ale on ma refleks - myśli Anna, widząc nad sobą stojącego Łukasza - jak on zdążył tak szybko się podnieść? Sama nie ma ochoty... chce wyzbierać wszystkie poniewierające się płatki.

—„Witamy! Jak się cieszę - dobiega ją z góry radosny głos Karola - nareszcie pan u nas! - wołając to Karol zmierza z wyciągniętymi ramionami w stronę znierucho­miałego przy niej Łukasza. Anna widzi, że jest w rannych pantoflach, a przecież tyle się napracował, aby wystąpić w pięknie wyczyszczonych butach. Będzie miał zmar­twienie! A teraz nad nią, obaj w ukłonach, z uśmiechami, jednocześnie: że tak dawno... że się cieszą... że nareszcie... ręce w serdecznym uścisku; potrząsają nimi w powita­niu. Anna patrzy na tę scenę ze ściśniętym sercem.

- Anno! - woła Karol - co tam robisz, na Boga, na po­dłodze? - Anna milcząc podnosi się, pokazuje mu bukiet i w drugiej ręce pełno fioletowych płatków. - Już opadły

- mówi patrząc na Łukasza.

- Wspaniałe! - wykrzykuje Karol - co za fiolet! Ta­kich jeszcze nie widziałem - fiolet — zastanawia się - po­kutny... No tak - stoi z założonymi rękami, nie odrywając oczu od kwiatów - jest w nich coś przejmującego, praw­da?

- Ach, to poprawianie natury - mówi Anna patrząc na płatki, które trzyma w otwartej dłoni - no bo gdyby pan przyniósł na przykład czarne...

- Ależ, Anno — protestuje Karol — przecież ja o czym, innym...

Łukasz śmieje się, Anna czuje, że jest urażony, więc kiedy wyciągając do niej rękę mówi - czy mam je wynieść na śmietnik? - zachwyca się różami, ale mówi tylko, że niezwykłe, powtarza to określenie parę razy. Anna i Ka­rol milczą potem, Anna przytula bukiet i szybko się nad nim pochyla - tym razem dotyk płatków jest zimny, nie­przyjemny - widząc jednak drwiący uśmiech Łukasza, mówi wbrew sobie - rzeczywiście, chyba mają jakiś ka­dzidlany zapach!

Obaj mężczyźni patrzą na nią. Stoją obok siebie. Są prawie w jednym wieku - widzi ich niezwykle wyraźnie

- Karol już postarzały, przygarbiony - to od ciągłego po­chylania się nad sztalugą, ale ta niezdrowa bladość i bruzdy namysłu na czole, między ściągniętymi brwiami... Słyszy jego głos, przypatrując się jej, jak obejmuje kwia­ty, Karol mówi - fascynuje mnie ich fiolet, jest głęboki, Anno, wykwitają z twojej jaśniejszej o parę odcieni suk­ni, jakby zbierały cały utajony w niej... — Łukasz ze spu­szczonymi powiekami z grymasem zniecierpliwienia mówi przezwyciężając się - co to znaczy malarskie spoj­rzenie, dla mnie to róże i nic więcej - musiał jednak dopa­trzyć się w tym, co powiedział Karol, jakiejś ukrytej alu­zji, bo stracił całą swoją rezolutność. Stoi wyprostowany, przy pochylonym Karolu wydaje się od niego znacznie wyższy i młodszy. Nic dziwnego, nigdy nie choruje, tenis, pływanie, na jego gładkiej twarzy ślady opalenizny po zi­mowym wyjeźazie na narty. Stoi z tym swoim uprzejmym uśmiechem, już zdążył się opanować. Zaledwie parę si­wych nitek prześwieca w jego krótko strzyżonych, gęs­tych włosach, a włosy Karola, dawniej ciemne, wygląda-

ś

ją teraz jak zsunięty z czoła srebrny hełm, to głębokie za­kola łysiny odsłoniły wysoko jego czoło.

Twarz pełna zmarszczek wokół oczu i ust, głębokie bruzdy od nosa do brody—to twarz starzejącego się męż­czyzny. Mimo zaleceń lekarza Karol prawienie opuszcza pracowni — choroba serca, niestety, posuwa się, a jeszcze ostatnio częste zawroty głowy... Gdy Łukasz... - Anna chwyta jego zaniepokojone granatowe Spojrzenie. Spo­strzega je Karol, uśmiecha się - Anna czuje przypływ wielkiej czułości dla niego, tak ufa ludziom, jest tyle ży­czliwości w jego uśmiechu, jak w tym, którym obdarzył przed chwilą Łukasza, lecz nagle widzi, że twarz Karola zmierzcha... — może znowu serce? — niepokoi się.

Anna ocknąwszy się słyszy, jak Łukasz przekrzywiając głowę kończy zdanie, którego początku nie słyszała - wskazuje na Annę - mogłaby pani pozować do portretu...

Więc daje mu znak, aby przestał, i widzi cień zniecier­pliwienia, który przemyka przez twarz Karola, dostrzegł go również Łukasz - milknie. Mówiąc to przypomniał Karolowi wczesny okres jego twórczości, postimpresjo- nistyczne portrety, których Karol bardzo nie lubi. Zale­gają teraz antresolę. Kiedyś na usilne prośby, przy pomo­cy Łukasza, było to na samym początku ich znajomości, ściągnął je stamtąd. Trzyma tam zresztą wszystkie swoje obrazy. Tak jakby namalowane już mogły odejść w zapo­mnienie. I dlatego może mimo nalegań przyjaciół wciąż rnè godzi się na urządzenie wystawy. Ostatnią miał dwa­dzieścia lat temu. Z zażenowanym uśmiechem, rozkłada­jąc ręce broni się -r jeszcze nie teraz, poczekajmy, nie te­raz, trzeba poczekać na lepszy czas...

Ten lepszy czas z roku na rok tocząc się żłobi w jego twarzy coraz głębsze bruzdy. Anna patrzy na niego z za­troskaniem. A on ciągle przypatrując się różom, mówi znowu - tak, to jednak pokutny fiolet - jakby prowadził z kimś spór. Łukasz pokasłuje nerwowo, lecz twarz Ka­rola rozjaśnia się, obejmuje Annę dobrym uśmiechem, tak się jej w tej chwili zdaje. - Tego nie widzisz, Anno—to niesamowite, jak one wykwitają z twojej sukni, jak, jak...

- nie kończy, lecz zwraca się do Łukasza — przepraszam, pan tego może stojąc trochę dalej nie widzi, to zdumiewa­jące, jak one w tym oświetleniu korespondują z kolorem

jej sukni. Tak, tworzą ciekawą plamę. - Łukasz pochyla głowę, udaje, że zrozumiał, uśmiecha się, choć malarstwo wcale go nie interesuje. A ona czuje tylko bliskość Karo­la, obserwując, jak jego ręka kreśli w powietrzu nad nią tajemnicze znaki.

Wreszcie Łukasz odzywa się, jak zwykle nie mogąc się pozbyć kpiącego tonu - pan mówił o pokucie, skoro tak, to musi być i grzech, czy też go pan w nich dostrzega?

Bezczelny - myśli Anna - a gdyby tak teraz, jak jesteśr. my tu we trójkę, wyznać wszystko Karolowi, jak na spo­wiedzi, na przekór temu kpiącemu uśmieszkowi Łuka­sza...

- Wszyscy jesteśmy grzeszni - słyszy głos Karola, któ­ry zaraz śmiejąc się woła - Anno, dlaczego tu tak stoimy?

O Boże, a pan nie zdjął nawet płaszcza. - Anna patrzy, jak Łukasz zdejmuje i wiesza płaszcz i na wierzchu, spojrza­wszy na nią z uśmiechem, ten zielony szalik, który mu dała. Jest niepoważny - myśli/Idzie szybko do kuchni, słyszy, że zatrzymują się obaj w^przedpokoju przy półce z książkami, potem już ich ściszone głosy dochodzą ją z po­koju.

Anna stojąc z kwiatami na środku kuchni przez chwilę nie wie, po co tu przyszła, myśli o Łukaszu. Przez pewien czas był dowódcą łodzi podwodnej. Sprawa jego nagłego zwolnienia ze służby w marynarce jest niejasna. Nie lubi

o tym mówić. - To sprawa polityczna — orzekł Karol. On jest teraz wybitnym naukowcem! - Tak, jest naukowcem

- myśli Anna - ale nie umie być dobry . Jego parę odezwań

0 Karolu... W czasie wojny łatwiej przyszłoby mu wydać rozkaz skazujący jego samego i całą załogę.na śmierć - niż teraz powiedzieć Karolowi... To zresztą, jak rozsta­wał się ze swoją żoną... A przecież dobiliśmy dna - myśli

1 nie ma szans, żeby to ocalić. Ocaleć musi Kąręd,. Dobi­liśmy dna... Syk uchodzącej pary przypomina raczej o czajniku, który za chwilę zacznie się przypalać. No tak, woda zupełnie się wygotowała. Odkręca kran. Potem dość brutalnie rzuca róże do zlewozmywaka. Przecina krępującą je wstążkę, jest bledsza, taka prawie jak jej su­knia. Odwija sztywną tasiemkę ze srebrnej folii. Znowu nieruchomieje nad zlewem. Nie chce się jej wrącać do nich. Wreszcie otwiera szafkę, długo wybiera wazon, aż

znajduje jasnogranatowy, z grubego szkła. Potem oparta

o ścianę rozgląda się po kuchni. Tylko syk gazu. Wszyst­kie przedmioty zanurzone w ciszy, jakby je po raz pierw­szy widziała. Patrzy na porozstawiane naczynia, przygo­towane na tacy szłdanM na herbatę - ornament na sreb­rnej cukiernicy dziwi ją, także talerz z sernikiem, który Karol przydźwigał z pobliskiej cukierni, kiedy oświad­czyła, że obejdzie się bez słodyczy. Anna czuje lekkie ko­łysanie, jakby się dom chwiał, nawet róże na parapecie okna w tym granatowym wazonie jakby traciły fiolet i zdają się lekko poruszać - przecież jeszcze nie piłam kro­pli alkoholu — szerzej otwiera oczy — wszystko uległo ja­kiemuś niezrozumiałemu rozchwianiu, spogląda w okno

- a to gałęzie akacji poruszają się na wietrze, którego tu nie słychać. Są całe w kropelkach deszczu. Drzewo, posa­dzone wtedy, gdy się tu wprowadzili, rozrosło się, dosię­gło okien i przesłania je rozkrzewipne z japońską drapie­żnością. Jest jeszcze nagie, gdy na innych drzewach po­kazały się już pąki. Pada? — dziwi się Anna, odwraca się i znowu patrzy na kuchnię. Wydaje się jej odmieniona. Skąd ta szpara w linoleum koło lodówki? a w tej szafce aż sześć, choć przysięgłaby, że tylko pięć, szuflad. Szybka w kuchence gazowej jest brudna, jedna noga stołu prze­krzywiona. Przecież to przeszło dwadzieścia lat, odkąd się wprowadzili, zasiadali do niego, dawniej jeszcze mat­ka, która napełniała tę kuchnię cichą krzątaniną, na tam­tym krześle. Znikła! A to miejsce Małgosi, ich córki, trze­ba było podkładać poduszkę, kiedy była maleńka, krze­sło, na którym siada Karol, ma pękniętą poręcz, od lat zbierają się, żeby kupić nowe. Jak to możliwe, że matka znikła z tej kuchni, wyparowała. Małgosia wpada czasa­mi, od dwóch lat we Wrocławiu z mężem, jeszcze studiu^ je. Anna zakręca gaz pod czajnikiem. Podchodzi do okna, ujmuje wazon i nagle widzi w otwartym skrzydle swoje odbicie w szybie. Granatowy wazon chwyta połyski świa,tła — odbijają się też róże, ale widmowo, jak ona sama, jaśnieje tylko plama sukni. Od dziecka to podwój­ne istnienie w świecie rzeczywistym i odbite w szybie za­wsze ją fascynowało i niepokoiło. Odwraca się szybko, wychodzi. Idąc przez przedpokój widzi się jeszcze raz w wyraźniejszym odbiciu w lustrze,-przystaje. Trzymając w

obu rękach wazon nie może raz jeszcze obejrzeć tego miejsca na skroni, a czuje tam niewielki, ale dokuczliwy ból. Odbicie jej twarzy jest nieprzyjemne, ściągnięte brwi, zacięte usta - Boże, przecież ja nie zdążyłam się na­wet umalować przez Karola, trudno! - kieruje się do po­koju. Zawraca i znowu sprawdza swoje odbicie w lustrze

- no nie, nie mogę tam wejść z taką twarzą—wpatruje się w lustro. - Zmień widok! - mówi do siebie-uśmiecha się

- są to słowa ich córki, kiedy była maleńka, nie znosiła nachmurzonej miny Karola, gdy się na nią gniewał, i nie bojąc się go w istocie, nie znosząc tylko tej miny, wołała tak, co osiągało natychmiastowy skutek. I nagle robi się jej lekko i wesoło.

Zatrzymuje się na progu pokoju. Obaj, już w fotelach, popijają, zajęci ożywioną rozmową. Na jej widok Łukasz zrywa się, potem robi gest, jakby chciał pomóc. Anna po­trząsa głową. Rozgląda się. Wreszcie stawia wazon na biurku Karola, który w tym czasie już chyba po raz drugi napełnia dżinem pękate, z grubego szkła szklaneczki, rozlewa nieco przy tej okazji. Anna bierze serwetkę, sta­rannie wyciera blat, czując wciąż tuż za sobą stojącego Łukasza. Siada więc, obserwując krytycznie machinacje z butelką toniku Karola, który mówiąc wciąż do Łuka­sza, nie bardzo wie, co robi. Anna wskazuje Łukaszowi fotel, sięga po miseczkę z lodem i niechcący dotyka jego ramienia. Jest zła, nie chce, by pomyślał, że to jakiś znak porozumienia, gdyż chwyta jego rozjaśniony wzrok. - No i co? znowu powtórka z historii? - pyta. - Widzę, że prze­rwałam ciekawą rozmowę - w przedpokoju już dobiegły ją ich podniecone głosy - w którym miejscu, panowie, je­steście - pakt Ribbentrop - Mołotow, Jałta czy już czasy Stalina w Polsce? - Zwykle, kiedy się przedtem spotykali, rozmowa zaczynała się lub kończyła biadaniem nad hi­storią Polski. I to przemierzanie galopem wszystkich ob­szarów jej martyrologii, zawsze to samo!

- Ależ nie-śmieje się Karol-mówiliśmy o, o... zjawi­sku anihilacji... - patrzy na Łukasza.

- Słowem, konstruujecie nowy rodzaj broni, jakiś la­serowy „graser”? - Anna pyta. Znowu czuje lekki, ścią­gający ból. Karol obserwuje jej rękę podniesioną do skro­ni, gdy krzywiąc się dotyka palcem bolącego miejsca,

drugą wznosi do ust szklaneczkę z dżinem, ostrożnie po­prawia włosy. — Anno — nieruchomieje Karol — co z tym, zdezynfekowałaś? — Anna, wskazując oczami na Łuka­sza, daje Karolowi znak, żeby nic nie mówił, ale Łukasz już pyta - czy się coś stało?—Anna uśmiecha się lekcewa­żąco^ tymczasem Karol nie daje za wygraj - wstaje - tego nie wolno tak zostawić, najmniejsze skaleczenie... nie bądź dzieckiem, bardzo cię proszę, nigdy nie wiado­mo, prawda? is mówi szukając ratunku u Łukasza, wpa­trzonego w Annę - pochyla się nad nią. Ona śmiejąc się, gdyż widzi już dno w swojej szklance, wyciąga ją w stro­nę Łukasza, czuje się nagle w lekkim rauszu, jest jej bar­dzo przyjemnie i ci dwaj mężczyźni są mili i tacy śmiesz­ni...

. Karol ze zmarszczonymi brwiami, wskazując na nią, mówi do Łukasza — nie ma pan pojęcia, jaka ona bywa lekkomyślna, lubi ryzykować, skaleczyła się, to trzeba koniecznie...

Zdezynfekować? — Anna, która zdążyła już napełnić swoją szklaneczkę, wznosi ją patrząc na Łukasza, który niepewnie spoglądając na Karola czyni to samo.

- Anno — Karol podnosi głos — przecież wiesz, jak zgi­nął...

Anna uśmiecha się, znowu popija — ale pod karcącym wzrokiem Karola, który stojąc teraz za fotelem Łukasza, daje jej rozpaczliwe znaki, przestaje się uśmiechać i recy­tuje jak lekcję: - Jerzy Weintraub, wybitny polski poeta —ale siądźże, mój drogi—mówi do męża—w czasie okupa­cji umarł zaciąwszy się przy goleniu żyletką. Wywiązało się zakażenie, ponieważ nie zdezynfekował — mówiąc to ciągle popija - siadajcie!

- Proszę cię, Anno — Karol zabiera butelkę z dżinem, po którą znowu sięga Anna - nie ma się z czego śmiać! -

I podnosi się z fotela, a za nim Łukasz. — Proszę—nie rób­cie tu znowu powstania — wzdycha Anna. - Anno, ja bar­dzo cię proszę — słyszy zatroskany głos Karola. Stoją te­raz nad nią obaj. Anna milcząc wyciąga pustą szklanecz­kę, widzi, jak Karol daje znak Łukaszowi, aby jej nie na­lewał. Anna śmieje się - więc poeta Weintraub - tyle razy to przecież opowiadałeś, że znam to na pamięć, zaciął się żyletką przy goleniu, żyletką... co ci nie grozi, ponieważ

używasz do tej czynności maszynki elektrycznej, praw­da? w przeciwieństwie do stojącego tu nade mną, nie wia­domo dlaczego, pana Łukasza, który... goli się wyłącznie żyletką, tylko nie wiem dokładnie; jakiej marki... - Anna z przerażeniem urywa. Uświadamia sobie, że nie powin­na znać takiego szczegółu toalety Łukasza, który śmieje się hałaśliwie i milknie nagle zdziwiony, że Karol nie zwraca uwagi na to, gdy Anna znowu napełnia swoją szklaneczkę.

Anna właśnie czuje na sobie uważny wzrok swojego męża, kuleczki lodu denerwująco grzechoczą w ciszy. MUczą we troje i nagle głos Karola — tak, to prawda - ja od dawna tylko maszynką elektryczną. Nie wiedziałem, że pan?... - patrzy na Annę, potem na Łukasza. Ten pod­chodzi do półki, ogląda książki, i mówi z udanym roztar­gnieniem - ja? A tak, ja nie znoszę warkotu tych elektry­cznych urządzeń, poza tym mój zarost—przeciąga palca­mi po podbródku i jak to on potrafi, orientując się'w lot w kłopotliwej sytuacji, śmiejąc się zauważa - mówiliśmy kiedyś o kłopotach z goleniem, musiał pan zapomnieć... Pani Anna powiedziała wtedy, że to staroświeckie, takie golenie żyletką, a pan chyba, tak; narzekał pan na swoją maszynkę... Ale siadajmy!

- No właśnie - podchwytuje Anna - j ak on gładko kła­mie - myśli patrząc na Łukasza - wkrótce kupiłam ci Re­mingtona i jesteś zadowolony, golisz się z takim zapamię­taniem, że nie słyszałeś nawet dzwonków pana Łukasza, a ta rozmowa o goleniu... - Karol uśmiecha się bezbron­nie - możliwe - moja pamięć ostatnio, tak, możliwe... - Anna czuje wstyd. — Niektórzy używają żyletki...1'- Karol kiwa głową.

- To bardzo przydatny mały przedmiot — odzywa się Łukasz. - No właśnie - mówi Anna wpatrzona w swoją szklankę, gdzie znowu już prawie widać dno # można także pruć tym zaszewki w spódnicy, temperować ołów­ki, tak złe, że nie chwyta ostrzynka, bo drewno takie, że... No i można jeszcze podciąć sobie żyły...

i Anno, proszę cię - patrzy na nią karcąco Karol - zda­je się, że ty dziś stanowczo za dużo.., Ale co z tym skale­czeniem, proszę...

1 Chyba nie umrę od tej rany - Anna sączy ostatni łyk,

róbi się jej błogo, uśmiecha się do męża, do Łukasza i czu­je, że chciałaby mieć ich obu. - Proszę cię, pozwól to jed­nak obejrzeć - Karol wstaje znowu i nachyla się, naty­chmiast podnosi się również Łukasz. — Co to? Konsylium

- śmieje się Anna i odsłania skroń. — No, co panowie orze­kają? - Śmieszy ją zmartwiona mina Karola i zacieka­wiona Łukasza. - To tylko jakieś małe zadraśnięcie - sły­szy nad sobą jego zawiedziony głos. - A jednak - odzywa się z niepokojem Karol i żeby lepiej zobaczyć, odciąga jej włosy do tyłu. Anna syczy z bólu. - Widzę, że pan spo­dziewał się dużej rany? - mówi patrząc na Łukasza - ale nigdy nie wiadomo, od jakiej trzeba umierać. — Anna do­tyka dłoni Karola, która spoczywa na jej ramieniu - idę, już, idę - wstaje -- ale ten twój płyn odkażający w sprayu wydziela tyle piany, że można w niej utonąć!

Wychodzi na nieco chwiejnych nogach. Zatrzymuje się chwilę przed drzwiami łazienki i oddycha z ulgą - zaczęli rozmawiać! Zamyka się. W tej małej przestrzeni nagle czuje się niepewnie. Jest tu tylko jedno światło w okrą­głym mlecznym kloszu nad umywalką. Anna pochyla się nad lustrem, przeciera je, jest pociągnięte warstwą mato­wego oparu. Już dawno powinno się kupić nowe, tyle razy to postanawiali, okrągłe lustro jest tutaj od .dwu­dziestu pięciu lat, odkąd się wprowadzili. Znowu odgar­nia włosy z lewej skroni, odsuwa słoiki i buteleczki z wodą kolońską Karola - znowu ta o okropnym zapachu, a to? krem nawilżający, który dla niej niedawno kupił, podobał mu się słoik, granatowy ze złotą nakrętką. Krem do wyrzucenia - ale niech jeszcze postoi/No gdzież to skaleczenie — zbliżenie nosa, brwi... Nareszcie dostrzega okrągłą o poszarpanych brzegach rankę - cofa się - czym to ja? 4-myśli, jej odbicie ucieka w głąb, pod matową po­wierzchnię, czuje nagłe bicie serca—jej twarz, teraz obca, przypomina inną, którą tak dobrze znała przed laty. Wy­daje się jej, że w zawrocie głowy traci równowagę, chwy­ta się umywalki — to przecież tak wyglądało na skroni u Agnieszki. Nosiła warkocze z tak właśnie mocno sczesa­nymi do tyłu włosami. Agnieszka! Boże, ile to lat! Kosz­mar Powstania wraca jeszcze czasem w jej snach, ale o niej, o niej już nie pamięta, dopiero teraz, w nagłym błys­ku, ta chwila, kiedy ją przynieśli... Upłynęło wtedy nie-

AJww-l j ^-i 4*5• ^WWML|Ml>

SSBfiłil

ijr*iC|^ mMil y *

wiele czasu od momentu, gdy się pożegnały, wybiegła, jak zwykle w pośpiechu, mocno trzasnąwszy drzwiami, z pocztą w przewieszonym chlebaku. To był dzień jej uro­dzin - osiemnaście lat - Anna przygotowała dla niej pre­zent, miała go jej wręczyć wieczorem - notes z ołówkiem, ale Agnieszka już go nie dostała. Anna dotyka czołem po­wierzchni lustra - chce, żeby ta mara zniknęła. Jeszcze raz przekręca głowę - ranka na skroni, ledwo to widać, małe, prawie nie krwawiące miejsce.

Przecież jej nic nie jest, ona śpi - pochyla się nad ciałem Agnieszki, które w zimnym korytarzu położono na ka­miennej posadzce, razem z ciałami innych zabitych, tutaj czekały na wieczorny pogrzeb na podwórzu. Anna szar­pie rękaw kogoś w panterce, kto stoi nad nią i chce ją po­dnieść - ona tylko śpi! Dlaczego wy ją tutaj? — krzyczy, wtedy ktoś się schyla, odwraca głowę Agnieszki i poka­zując okrągłą, poszarpaną rankę mówi — dostała odłam­kiem w skroń. Leciała jak zwykle, nie schylając się w przekopie - tutaj jest jej torba, oddaj, komu trzeba! - Anna dotyka czoła Agnieszki, wydaje się jej, że jest cie­płe, ale ręce lodowato zimne. Ktoś ją wyprowadza...

Trzeba coś z tym zrobić - mówi do siebie Anna, ale nie może wykonać żadnego ruchu. Wreszcie wzrok jej pada na szafkę z lekami. Słychać z pokoju podniesione głosy - potrząsa pojemnikiem - nasłuchuje - nic, oni teraz się śmieją. Tyle piany - myśli - ściera nadmiar watą. Po co ja tyle gadam? Karol tak spojrzał, gdy była mowa o goleniu. Raz jeszcze potrząsa pojemnikiem, bo spostrzega, że starła ze skroni białą kroplę. Naciska mocno i cały poli­czek pokryty jest białą pianą, patrzy w lustro i wybucha śmiechem—no, teraz to będę musiała się ogolić—mówi do swego odbicia i rozmazuje pianę jak do golenia na policz­kach i podbródku. Stoi tak chwilę, potem ściera szybko ręcznikiem - jestem kompletnie pijana - mówi do swego odbicia - i w dodatku wariatka. Wyjmuje z szafki naczy­nko z pudrem. Potem pociąga starannie usta szminką, jaką polecił jej Karol.

Z pokoju dobiegają podniesione, ale nie kłótliwe głosy. No tak, pewno znowu zeszłoroczne wydarzenia — do dzi­siaj żyje się ze ściśniętym gardłem. Karol nie może prze­boleć wyjazdu przyjaciela lekarza, wygnanego z pracy i

ponaglanego do wyjazdu anonimami - on tam zginie - zamartwia się - to jest podły rasizm, ten człowiek był Po­lakiem tak j ak my..K Pewno o tych sprawach teraz rozma­wiają. Żona Łukasza także wyjechała, ale ich syn ani my­śli o wyjeździe. Lecz z instytutu, w którym pracuje Łu­kasz, parę osób wyjechało. Anna ma dość tych rozmów. Stoi chwilę w łazience^ poprawia włosy. Kiedy wchodzi do pokoju, obaj spokojnie popijają, ale Łukasz na jej wi­dok się podnosi.

- Mam nadzieję, że zrobiłaś to porządnie - mówi Ka­rol, jest już wesoły, jak.zwykle po niewielkiej dawce al­koholu - właśnie ńie zgadzamy się, pan Łukasz twierdzi, że Powstanie było konieczne... — Anna podchodzi, znaj­duje w swojej szklaneczce jeszcze resztkę dżinu, wypija i mówi szybko w podnieceniu, bo drażni ją triumfujący u- śmieszek Łukasza, tak się zawsze uśmiecha, kiedy jest przekonany, że ma rację - mówi więc zbyt może głośno - o, tak, ma pan rację! Przecież musiało zginąć tyle tysięcy młodych, wspaniałych ludzi, a setki tysięcy zabitych, tyl­ko dlatego, że tam mieszkali... - zakrztusiła się. - Niemcy nie mogli sobie poradzić z oblężonym miastem, może dzi­siejsze środki... — czuje na policzkach spływające łzy - to przez tę przeklętą piankę panthenolu - myśli - rozmazała się - jej ostry smak w kącikach ust. Jest wściekła, że obaj się na nią gapią, więc kończy, zwracając się do Łukasza— pana książka—Strategia wojny laserowej - ukazuj e doskonal­sze sposoby zabijania, a bomba neutronowa...

- Ale - protestuj e Łukasz - j a nie napisałem takiej książki!

- To pan ją napisze. Jak wróci pan z tego poligonu na lo­dach Arktyki... - Anna spostrzega się, że Karol może nie wie­dzieć o tej wyprawie naukowej, chyba Łukasz przy nim nie mówił o ekspedycji, fatalnie... Anna znowu kaszle, bada twarz Karola, widzi, że słucha, potem spogląda na Łukasza, który podaje jej w szklance trochę wody. Anna pije małymi łykami - co j a znowu zrobił am? - myśli - Łukasz uśmiecha się drwiąco, co ją gniewa. Dotykając lekko skroni mówi do niego

- po tych „promieniach śmierci”, nad którymi pan pracuje, nie będzie żadnych śladów, jak ten tutaj... wystarczyłby dla odłamka z granatnika, żeby kogoś zabić, nowa broń jest dos­konalsza. ..

- Ale będą poparzenia - mówi szybko Łukasz.

Karol słucha niezadowolony - o czym to mówimy - martwi się patrząc na Annę. - O, przecież zapomnieliśmy o herbacie!

- staje przy biurku, patrzy na róże, bierze talerz z sernikiem, Anna odbiera mu go z rąk, stawia na stoliczku - no tak, skoń­czmy tę rozmowę - jedno jest niewątpliwe - te pańskie insty­tuty elektroniki kwantowej służą przecież do produkowania nowych środków zabijania, technika laserowa dla potrzeb wojska. Wojny gwiezdne... - rozlega się dzwonek telefonu - to na pewno do ciebie! - Karol wychodzi. Anna czuje bicie serca - zostają sami z Łukaszem.

- Mamy mało czasu, to lepiej. Musimy się rozstać - mówi spokojnie - Łukasz podnosi gwałtownie głowę - tak, musiało to kiedyś nastąpić. Nie będziemy się już widywać, może do­brze się stało, że to tutaj właśnie postanowimy. - Łukasz wpa­trzony w nią przecząco kręci głową. - Tak - chcę być z Karo­lem, tylko z nim - Anna nasłuchuje, z drugiego pokoju jeszcze słychać głos Karola.

- Anno! Poczekajmy - zaczyna Łukasz - dotyka jej ręki - zastanówmy się, czy nie można by jednak...

- Nie! To trzeba tak jak twoim laserowym promieniem, żeby nie było zadraśnięcia...

- Tylko oparzenie pierwszego stopnia?

- Nawet jeśli pierwszego - odpowiada Anna. Jednak to jego spojrzenie - myśli i z całych sił stara się panować nad sobą. Łukasz odwraca głowę, patrzy na róże - miał rację pan Karol - mówi powoli - a więc pokutne - jeśli to był grzech - u- śmiecha się smutno.

- Był - mówi poważnie Anna - i ty także wiesz, że był.

Słychać kroki, milkną, oboje patrzą w stronę drzwi, w któ­rych zjawia się Karol. - Anno, co z naszą herbatą? - przypo­mina, ale nie siada z nimi, oparł się o biurko - przepraszam, taka długa rozmowa, to mój przyjaciel... - Nie była długa - mówi Łukasz - ale na mnie już czas, zrobiło się późno. - Odchodzi pan? - wykrzykuje zdziwiony Karol. - Anno - pa­trzy bezradnie na mą, ona milczy. Łukasz podnosi się - mam jeszcze jakieś korekty - mówi - przepraszam - zbliża się do jej fotela. - Skoro pan się śpieszy - Anna podaje mu rękę. Karol jeszcze protestuje, ale idą wązyscy w stronę przedpokoju. Gdy Łukasz już w płaszczu, Karol dotykając czoła wykrzykuje - a książka, książka! Miałem panu pożyczyć Jaspersa. Już mi go

nareszcie zwrócono! - A więc wciąż wojna atomowa - uśmie- 5 cha się Anna. Łukasz czyni ruch, jakby chciał zrezygnować, ł ale Karol nie widzi tego, biegnie z powrotem do pokoju. Zo­

ll stają sami. Nie patrzą na siebie, Anna odwraca głowę, widzi, jjf że okno w kuchni jest całe w srebrnych kroplach deszczu. - i Zdaje się, że pada - mówi, Łukasz nie podnosi wzroku. Wciąż ł nie patrzą na siebie. Słychać szybkie kroki Karola - podaje Jl Łukaszowi książkę. - Tylko j a nie wiem - zmieniony głos Łu- t kasza - jak z oddaniem?... - No, nie musi się pan śpieszyć, zo- ? baczymy się przecież! - Karol uśmiecha się. - Czy można po- ł cztą? - pyta Łukasz. - Pocztą! - wykrzykuje zaniepokojony j; Karol - o nie! Wie pan, jaki teraz... Ale przecież zadzwoni i: pan... - patrzy na Annę. - Może więc przez Michała - pyta Łu- J; kasz - on się tu kręci samochodem.

- A właśnie—pyta Karol - co u pańskiego syna? - Już trzeci

11 rok medycyny, mieszka u kolegi, daje sobie radę... Tak, to j ’ może przez niego - Łukasz ogląda książkę - bo ja pewno n; wkrótce wyjadę. - Już trzeci rok? - dziwi się Karol. - No tak, \ • kiedy się spotkaliśmy w Krynicy, opowiadał pan, że chłopak i - wybiera się na medycynę, jak ten czas... To już trzy lata?

- Tak, tak - potakuje Łukasz i spogląda na Annę, ale ona 1; tego nie spostrzega, w lustrze widzi tylko swoje odbicie w fioł- j» kowej sukni - no tak - myśli, to przecież trzy lata!...

Mówią sobie do widzenia, ona z daleka, Karol jeszcze raz 1 \ ściska rękę Łukaszowi, wychodzi za nim na klatkę schodową

- guzik od światła trzeba przytrzymać, jak zwykle automat 1 ■ zepsuty, ale Łukasz dziękuje, woła, że da sobie radę, szybko

i [ zbiega w dół. Karol zamyka drzwi dopiero, kiedy rozlega się j: na dole łoskot drzwi wejściowych.

- Poszedł - mówi - bierze j ą pod ramię - czy się źle czujesz? j: - Za dużo chyba piłam - odpowiada Anna. Idą przez przedpo­kój. Karol, gdy wchodzą do pokoju, gasi światło, często tak robi, gdy ktoś od nich wychodzi i chce zobaczyć na dole odcho-

1' dzącego na chodniku. Ale nie widać już nikogo. - Anno, po- j- patrz, pada! - wykrzykuje Karol - biedak zmoknie - jaki

i r deszcz. Trzeba było pożyczyć mu ten zapasowy parasol. Nie byliśmy dzisiaj dla niego zbyt mili... - Anna milczy. Stoją przy J: sobie w oknie. Anna obejmuje go, przytula. Czuje ostry za-

1 pach wody lawendowej - trzeba to wyrzucić - myśli - znowu kupił to świństwo. Za oknem jest ciemno, ale na szybie błysz-

czą duże krople. Jezdnia mokra - ale się rozpadało - mówi wiesz - całuje Karola w policzek - cieszę się, że wyjeżdżam^ nad morze. - Ja też - odpowiada Karol i szuka jej ręki. We wzmagającym się deszczu dalekie domy w światłach migocą jak odpływające okręty.

Śledztwo

Wszyscy są winni śmierci każdego człowieka!

O, tak! Na pewno - tak!”

(Bolesław Leśmian)

To wtedy, kiedy Anna spojrzawszy na zegarek - docho­dziła dwunasta - weszła na chwilę do kościoła (o tej po­rze, tego samego dnia w południe), nieomal dokładnie wtedy to się stało.

Gdy wychodziła stamtąd, popatrzyła na zegarek pono­wnie, było trzy lub cztery minuty po dwunastej. I właśnie wtedy, w tym krótkim odstępie czasu, ustalonym tak do­kładnie dzięki temu, że dwukrotnie sprawdzała czas, za­niepokojona, że może nie zdąży do przychodni na wyzna­czoną godzinę — to się wydarzyło.

Zaszła do kościoła tego dnia przypadkiem, uprzednio wcale nie miała tego zamiaru. Tak się przecież śpieszyła, prawie biegnąc do przystanku, aby się nie spóźnić do dentysty, zajęta przypominaniem sobie, co jeszcze potem będzie musiała załatwić: apteka, poczta, odebranie bieli­zny z pralni... Już te trzy sprawy z widmem długich kole­jek wywoływały u niej zniecierpliwienie, na które nało­żyła się jeszcze myśl o czekających ją później zakupach.

Pogrążona w tych myślach, bezwiednie tłumiąc nimi niepokój przed czekającym ją nieprzyjemnym zabiegiem, w pośpiechu przemierzając swoją uliczkę poślizgnęła się, drobny śnieżek padający od rana zdążył pokryć oblodzo­ne chodniki. Zwolniła więc nieco. Mijając narożny dom ze skrzynką pocztową i sklepem, zauważyła na wystawie cytryny, zawahała się, czy wejść, lecz było dużo kupują­cych, skręciła w szeroką przecznicę. |

Od razu owionął ją smog samochodowych spalin, pęd i hałas. Znowu zaczęła iść szybciej. Patrzyła pod nogi nie widząc prawie nic poza oblodzonym i tutaj, tyle że bar­dziej zadeptanym trotuarem, zajęta sprawdzaniem, czy ma jeszcze bilet autobusowy w kieszeni. Nie było go w jednej, zwolniła więc nieqo, w prędkim marszu przetrząś sając drugą kieszeń. I wtedy przechyliwszy w bok głowę dostrzegła półotwarte drzwi kościoła, który minęła, i w tej samej chwili znalazła wreszcie mały, wymięty papie-

rek. Rozprostowała bilet z ulgą, że nie musi szukać kios­ku, wsunęła do rękawiczki i wtedy zamiast przyśpieszyć by prawie biegiem, gdyż chodnik od tego miejsca był oczyszczony, ruszyć nareszcie do niezbyt odległego przy­stanku - spojrzawszy na zegarek — nagle zawróciła. Mo­ment ten dokładnie i w tym porządku wywoływany po­tem wielokrotnie — jawił się bardzo wyraźnie w jej pa­mięci, podobnie jak zarejestrowany zdumiewająco do­kładnie obraz każdej wtedy czynności: nałożenie rękawi­czki, przetarcie szkła zegarka, na które spadło parę drob­nych płatków, zapięcie guzika pod szyją, gdyż wiatr wiał teraz w twarz, i wrażenie chłodnego dotknięcia płatków śniegu, których idąc z wiatrem przedtem nie czuła, zimno dotkniętej potem klamki...

Później tyle razy drobiazgowo analizowała ten mo­ment decyzji i potem krótkie chwile spędzone we wnę­trzu kościoła - łącząc je z tamtym zdarzeniem—o którym dowiedziała się dopiero w dwa dni potem - tak przeraża­jąco zbieżnym w czasie. Przerażające było to, że ten wy­padek zdarzył się właśnie wtedy, gdy pomyślała o Janie— stało się to w mieście tak odległym...

Z dużą dokładnością potrafiła potem odtworzyć włas­ne wtedy myśli, jakby jakieś ukryte urządzenie zapisało je na bezszelestnej taśmie, którą mogła do woli przesłuż chiwać, myśli, które pojawiły się tam, właśnie w tym cza­sie, i miały, jak później doszła dó wniosku, lub mogły mieć ścisły związek z tym, co się stało. Zastanawiało ją, skąd ta dokładność i ostrość rejestracji w pamięci wszys­tkiego, co przeżyła wtedy w kościele.

Może sprawił to wstrząs, jakiego doświadczyła potem,

i pewne okoliczności wydarzenia. Tak. Ten przedziwny zbieg w czasie tego, co się tam stało, z tym, co właśnie wtedy w kościele myślała — nic nie przeczuwając, więcej

- nie odczuwając najmniejszego nawet niepokoju, podej­mując jednak pewne postanowienia - to było niezrozu­miałe, zadziwiające, bolesne.

To śledztwo rozpoczęła Anna dopiero w parę godzin po potwierdzeniu wiadomości. Z początku w szoku, jakim się zwykle reaguje w podobnych okolicznościach, nie mogąc zrazu uwierzyć i nie chcąc przyjąć prawdziwej wieści do wiadomości, bronimy się wyszukując drobne

kruszyny nadziei, że może to pomyłka, nieprawda... Ale wnet przyszło potwierdzenie. I wtedy zaczęła gromadzić fakty, analizować je, wyszukiwać dowody świadczące przeciw niej... Zrazu był to lekki niepokój, nikłe podej­rzenia. Potem sprawa Jana i roli, jaką ona rzekomo ode­grała w tej sprawie, urosła do wielkich rozmiarów, powo­dując chorobliwy przymus myślenia. W pewnych mo­mentach zdawała sobie sprawę, że uaktywniła swoją podświadomość i że z masochistyczną skrupulatnością stara się dowieść swojej winy.

*

Przede wszystkim, co sprawiło—dziwiła się—że zawró­ciłam? i że w* ogóle zdecydowałam się wstąpić do kościo­ła? Właśnie tej decyzji w żaden racjonalny sposób nie po­trafiła sobie zrazu wytłumaczyć. Dlaczego?!

Dlaczego właśnie wtedy, czyniąc to przecież tak nie­często — dlaczego akurat wtedy, mimo wyraźnej obawy, aby się nie spóźnić na umówioną godzinę dentystycznego zabiegu, postanowiła zatrzymać się w szybkim marszu, więcej - zawrócić — choć przystanek był już blisko - i wejść do kościoła.

Wielekroć przecież zdarzało się jej widzieć takie uchy­lone czy otwarte zapraszająco drzwi kościołów i mijała je obojętnie, więcej — tłumiąc czasem odczuwaną pokusę, aby tam wstąpić, a już jeśli taka myśl się pojawiła, Anna starała się wynajdywać szybko różne preteksty, aby tego nie uczynić. Może łączyło się to z obawą, że znalazłszy się tam, trzeba będzie w końcu podjąć jakąś decyzję w spra­wach religii tak wciąż dla niej niejasnych od wielu lat, choć ostatnio podlegających wahaniom i emocjom. Lecz unikała jakiegokolwiek rozstrzygnięcia ostatecznego.

Chociaż bywało, że nagle kusiło ją, aby znaleźć się we wnętrzu kościoła, w obecności zamkniętej tam niewąt­pliwie Tajemnicy - zwłaszcza ostatnio - odkąd została sama, udręczona bezsensem i nagle objawioną pustką ży­cia.

W kościołach zbudowanych z głazów ludzkiego cier­pienia, z trwogi i niepewności, pragnienia nadziei - z tych wszystkich metafizycznych doznań spojonych tutaj

okruchami obietnic, nietrwałą zaprawą wiary, bywało czasem, że szukała schronienia, choć nie doznaje się tam pełnej pociechy, jeśli nie ma się łaski wiary.

A jednak w kościołach, gdy się już tam znalazła - oży­wała jak przygaszona iskra w tchnieniu Nieznanego - nadzieja transcendencji. Zjawiało się - uspokojenie.

Anna znajdowała je również, i znacznie częściej, w nie­materialnej przestrzeni muzyki. Jałowa niemal prze­strzeń wypełniona wciąż powstającą i gasnącą strukturą zbudowaną z dźwięków, pozbawionych znaczeń, poza akustycznymi, niematerialna, choć wymierna w czasie powstająca nieustannie abstrakcyjna forma - zwłaszcza w utworach dawnych mistrzów — przynosiła Annie uci­szenie, pozwalała wyłączyć choć na krótką chwilę ^- u- drękę myślenia. Tak, muzyka, nie raniąca uczuć i nie do­tykająca potocznej wyobraźni, nie wywoływała demo­nów, zdolna unicestwić pamięć — to ludzkie piekło — by­wała dla niej krótkotrwałym zbawieniem.

Ale kościoły? Te miejsca, gdzie przestrzeń i Czas zbie­gają się w najsilniej przeżywanym sacrum ą działały na nią, gdy się już tam znalazła. Tutaj - choć wstępowała tak nieczęsto - udawało się jej czasem wyłączyć chaos co­dzienności, zagłuszający odczucie sensu życia, stłumić choć na chwilę obłędny pośpiech ludzkiego mrowiska, któremu sama ulegała, ten pęd ukierunkowany przecież

- ku śmierci. Lubiła stare kościoły, obejmujące mrokiem jawność jej niepokoju. Doznawała nagłej, choć niejasnej pociechy w nieumiejętnych i niezdarnych próbach mó­wienia ao Tego, który objawiał się nagle i znikał, gdy wy­chodziła na światło hałaśliwego dnia. Lubiła puste koś­cioły, ale i te, gdzie skulone postacie, starając się o nie­wielką choćby osobność, trwały w bezruchu. Klęczeli, stali z opuszczonymi oczami lub z głową wzniesioną ku Temu - który zdawał się być tak blisko, modlący się ci­cho, ufający Mu ludzie. Czasem nagłym szlochem zdra­dzali swoje strapienie, inni gorliwą wiarę w to, że ich wy­słucha - szeptem gorączkowym i nawet półgłosem starali się przekazać Mu swoje prośby, zdradzali nieopanowa­nym gestem swoje kłopoty, jakie tu przynieśli, niektórzy klęczeli i z twarzą zasłoniętą dłońmi — skrywaii swoje wzruszenie. Czuła zażenowanie, że jest nieproszonym

świadkiem, mimowolnym podpatrywaczem, lecz jedno­cześnie budziło się w Annie w takich chwilach poczucie głębszego pokrewieństwa z rodziną ludzi - gdyż napraw­dę łączy nas cierpienie, a nie złudne powodzenie i szczęś­cie.

*

Anna przypomniała sobie potem, że wchodząc ostroż­nie po zaśnieżonych stopniach kościoła i później, już kie­dy się znalazła na gładko zasypanym śniegiem szerokim podeście, spostrzegła, że odciska wyraźne ślady w świe­żej bieli. Jedyne. I tę myśl, która nawiedziła ją wtedy na ten widok — także wyraźnie zapamiętała. I to, że poczuła raczej, niż pomyślała, że ślad, który pozostawia na tym czystym śniegu, jest jedynym jej własnym tak wyraźnie widocznym w tym mieście śladem, gdy zeszła z bezimien­ności zadeptanego tyloma stopami traktu zimowej ulicy. Zawsze zresztą, gdy udało się jej takie własne ślady zoba­czyć, odczuwała poruszenie, gdyż wracał natychmiast ja­kiś dawno zasypany śniegiem czasu obraz zimy dziecińs­twa: widok zaśnieżonej polany i ślady jej małych botków, gdy zeszła ze ścieżki, i wizerunek „orłaf, jaki wtedy, rzu­ciwszy się na wznak, poruszając rękami i nogami, odcis­nęła w śniegu. Wracał także ujrzany wtedy widok za­trważająco głębokiego błękitu nieba, które leżąc tak przez chwilę — zobaczyła. Nie uświadomione — szczęście istnienia i nagła trwoga... potem głos nawołującej ją ma­tki, która czekała na ścieżce, i lśnienie gwiazdek śniegu, gdy do niej biegła. I radość, że nie jest w tym wielkim świecie sama.

Tak, jest pewna, że ten obraz przez mgnienie musiał ją wtedy nawiedzić, gdyż wracał nieodmiennie na taki wi­dok, więc i wtedy również, zanim zbliżyła się do drzwi kościoła... Te samotne ślady, jakie za sobą zostawiła, sprawiły, że zanim weszła, nie dotykając jeszcze nawet klamki, zatrzymała się, obejrzawszy się starała się odga­dnąć sens tych pozostawionych przez własne stopy śla­dów na bieli. Jak testament dla nikogo - dopadła ją myśl

o zbliżającej się rocznicy własnych urodzin. Rocznicy później ku jej niedowierzaniu wprost nieprawdopodob-

nie i w obiektywnych ocenach oznaczającej początek sta­rości - mając tyle lat, co ja teraz - pomyślała - umarła moja matka, a przecież ja wtedy, dwadzieścia kilka lat temu, myślałam o niej, że jest już stara...

Jednocześnie dopadła ją myśl, że trzeba podjąć wresz­cie decyzję, wciąż odsuwaną, w sprawie badań szpital­nych od dawna już zalecanych przez lekarza. Przed szpi­talem Anna czuła paniczny lęk—i natychmiast wydało się jej, że pojawił się znowu ten nikły ból, który niepokoił ją od pewnego czasu.

Ale nie dlatego zapewne poczuła nagłą chęć ucieczki z tego miejsca, które ofiarowując schronienie tak natrętnie przypominało o śmierci - nie dlatego uczuła ochotę, żeby się wycofać cicho po własnych świeżych śladach i włą­czyć znowu w mrówczy pośpiech ulicy, powrócić na trakt, z którego zeszła tak nagle, przecież śpieszyła się, więc właściwie...

Nie to. Mogła nagle odczuć, że w tej sytuacji przycho­dzi tutaj, aby prosić - więc nagły lęk o siebie? Anna za­wsze wstydziła się takich interesownych wizyt w koście­le, przekonana, że prywatne sprawy i kłopoty, w naszym mniemaniu ogromne - dla Tego, do którego zwracamy się w tym miejscu z prośbą o pomoc, zatroskani i bezradni wobec nieszczęść, jakie spotykają naszych bliskich i nas samych - nic nie znaczą albo mają zupełnie inne znacze­nie i wymiar, niż zdolna to jest pojąć nasza ludzka wy­obraźnia. Nie byłoby tylu nieszczęść i cierpienia - myśla­ła często - gdyby On rzeczywiście był sprawcą... A jeśli nie On? To nie jest tak proste, jak myślimy, pojmując udział Boga w życiu mieszkańców tej planety według na­szych schematów i wzorów. A może przypadek i koniecz­ność są nie wyrokiem, ale Opatrznością, której logiki nie jesteśmy zdolni pojąć?

Anna dawno już zabmęła w niewiarę wobec ortodok­syjnie głoszonych prawd i podawanych nam wyobrażeń o istocie Tego, który bezosobowy, jest jednocześnie tym, który wypowiedział słowa zapisane w Ewangeliach.

Chrystus. Tak, do Jego słów zwłaszcza często wracała - daremnie starając się odnaleźć je w praktykach tylu wy­znawców czy powołujących się na Niego.

Nie odnajdywała Jego nauk w ceremoniach nabo-

żeństw, tak często płatnych, dewocyjnych, ani też odpra­wianych w złych intencjach - jak przed bitwą, ani w płyt­kich i wykrętnych komentarzach do słów Chrystusa, gło­szonych przez tych, którzy mieniąc się Jego apostołami przyczyniają się sami niejednokrotnie do powszechnego nieprzestrzegania Jego przykazań.

Wciąż jednak pragnęła, aby istniał On, niewidzialnie obecny, choć niezdolni jesteśmy Go ludzkim rozumem pojąć. Pragnęła, aby istniał w jakiejkolwiek formie czy postaci istnienia i aby przewidział jednak jakiś sens dla rozpaczliwego bytu istot ludzkich, lecz wątpiła w możli­wość jakiegokolwiek porozumienia z Nim. A potem wąt­piąc, że zwątpiła w dawną swoją wiarę, pragnąc darem­nie podporządkować swoje niedowierzanie nie rozumo­wi, ale niejasnemu odczuciu, które nawiedzało ją czasem, szukała Go znowu. Od kilku lat, doświadczywszy udręki samotności, od czasu do czasu przychodziła do kościoła, aby ulec i poddać się w zrezygnowaniu sakralnym sta­nom emanowanym przez zgromadzonych tam w czasie nabożeństw wiernych. Innym razem bardziej ufała magi­cznej ciszy pustych kościołów, gdzie obecność Boga, nie rozproszona głośnymi modłami, zdawała się trwać w sta­nie intensywniej skupionym, bardziej odczuwalna.

Tak — nie można powiedzieć, że Anna „chodziła” do kościoła, jeśli ma to oznaczać pełne i regularne uczestni­ctwo w niedzielnych praktykach religijnych, raczej - że tam bywała.

Ileż to razy, jak tego właśnie dnia, stawała przed taki­mi uchylonymi drzwiami. Decydując się na wejście wie­działa, że nie będzie prosiła o nic, nie będą to targi o nie­śmiertelność ani łaski doczesne, nagłe interwencje w sprawach już przegranych albo niepewnych jak egzamin, ani prośby o łatwe rozgrzeszenie, jak to kiedyś w młodo­ści bywało — po odmówieniu kilku „zdrowaś”, zadawa­nych „za pokutę” przez spowiedników, gdy radosna, z lekkim sumieniem odchodziła od konfesjonału.

Po co więc wracała? Tę sprawę roztrząsała również analizując powód, dla którego zatrzymała się wtedy w biegu. Odpowiedziała sobie po długim namyśle, że może wtedy, jak zawsze, była to jawna lub ukryta próba odzyskania wiary. Lecz wciąż żaden z popularnych i

tych, które obserwowała u znajomych, przypadków odzyskania wiary jej jakoś się nie przydarzał. Nie do­świadczyła na widok stajenki nagłej łaski powrotu do uf­nej wiary dzieciństwa ani nie dany jej był;Udział w zjawi­sku zbiorowych nawróceń—w czasie wstrząsów społecz­nych - jakie obserwowała, nawróceń wywołujących na­wet ironiczne komentarze na widok modlących się w ko­ściele jego dawnych przeciwników, fanatyków materia­lizmu dziejowego i przemian ustrojowych...

Nie, Anna nie gorszyła się, jak niektórzy, tym ^stad­nym”, jak mówiono, nawróceniem i porzuceniem ostate­cznym dawnej wiary tak skompromitowanej.

Nie przydarzyło się jej również pocieszające nawróce­nie, jak to się czasem dzieje po stracie kochanej przez długie lata osoby. Jak po amputacji uczyła się z trudem akceptować ten brak. Płaciła ciężkimi stanami powraca­jących depresji, lecz cudownego leku wiary nie umiała znaleźć.

Może ta chwila się jeszcze przydarzy —myślała, a po­tem leżąc miesiącami, kryjąc ciemność w sobie, w ciem­nym, z zasuniętymi zasłonami pokoju, przestawała o tym myśleć, nie mogąc pokonać rozpaczy. To ona dyktowała jej bezruch i rezygnację z życia, przebywanie na odlu­dziu, napływała czarnymi falami lęku i atakami pragnie­nia śmierci w czasie dłużących się niemiłosiernie nocy. Zamykała w szufladzie na klucz fiolki pełne środków na­sennych. Nie, w takich okresach nie szukała już nawet Boga... Lecz kiedy następowało „przejaśnienie”, nieo­czekiwanie doznawała momentów olśnienia — pojedna­nia z Bytem, zachwytu nad cudownością istnienia - mógł to być lśniący po deszczu liść, promień słońca na puklu włosów jadącej tym samym autobusem dziewczyny. Lecz szybko pochłaniał to euforyczny zamęt, gorączka pracy, radość działania, wprost nie starczało czasu na istnie­nie... Te stany mijały i znowu odczuwała brak — choćby bezosobowej Wiecznej Egzystencji...

Dlatego czyniąc to czasem bezwiednie, kierowała swo­je kroki ku uchylonym, jak tamtego dnia, drzwiom, kiedy przez moment wahania, stojąc pod nimi, poczuła na po­wiekach nieprzyjemne dotknięcia płatków śniegu - po­stanowiła na chwilę schronić się w Kościele.

I to również zapamiętała, że kiedy wreszcie spróbowa­ła pociągnąć za wyświeconą do złotego połysku ogromną klamkę — ciężkie drzwi, mimo że uchylone, nie chciały się otworzyć. Nawiało śniegu w szczelinę u dołu, odgarnęła go butem, pociągnęła silniej, lecz drzwi wciąż stawiały opór. Odczuła to—jakby to kościół zamykał się przed nią, a nie ona przed kościołem.

Tego właśnie kościoła, choć był tak blisko od jej domu, nie odwiedzała często. Nowy, zeszpecony realistycznymi malunkami drogi krzyżowej, na wiejących zimną bielą ścianach, nie sprzyjał skupieniu. Jaskrawe nowoczesne witraże nie czyniły tego wnętrza milszym.

Anna miała inne kościoły, które lubiła - te ze Starego Miasta i Krakowskiego Przedmieścia. Tak dawno nie była w żadnym z nich, zachodząc jedynie niekiedy do odległego, wznoszącego się wysoko na wiślanej skarpie, ceglanego kościoła Najświętszej Marii Panny...

Jej nieobecność na niedzielnych nabożeństwach prze­rywały coraz częstsze msze żałobne za bliższych i dal­szych znajomych. Ostatnio także z jej rocznika.

Bywała w kościele także, traktując to jako obowiązek pamięci wobec dawno utraconego domu rodzinnego — w czasie Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. To były próby powrotów w kraj lat dziecinnych i próby odnalezienia źródeł wiary - wyschłych dawno, zasypanych gruzami wojny i popiołem własnych kataklizmów.

Czasem, nie mogąc znieść samotności i pustki w domu, wychodziła i wstępowała na msze, mimo zniecierpliwie­nia, jakie budził w niej już niełaciński obrządek nabo­żeństw - do którego tak kiedyś przywykła - przerywa­nych gromadnym wstawaniem, siadaniem, głośnym od­mawianiem i śpiewaniem tak osobistych przecież, choć powszechnie znanych modlitw.

Bywała też tam częściej, odkąd zaczęła się udręka sa­motnych Świąt, pustego w wieczór wigilijny stołu, który pamiętał tyle wieczerzy - gdyby zebrać siano podkładane w ciągu tych lat pod obrus, starczyłoby na pożywienie się jakiegoś osła, głodnego może i samotnego jak ona w ten wieczór — myślała z ironią. Odszukiwała więc kasetę z kolędami, które na te dni czekały, ale znane melodie - wywoływały tylko smutek. Zagłuszając w sobie ciszę

tych świątecznych wieczorów Anna budziła się rankiem z nadzieją, że uda się jej w kościele znaleźć tamten utra­cony czas. Widok żłobka, choinki, którymi przystrojono kościół - przypominały tamten zapach i śpiewane ocho­czo, w gromadzie kolęay sprawiały, że Anna znowu czuła dotknięcie promienia betlejemskiej gwiazdy. Zapalał on iskierkę przygasłej wiary.

Także z zapachem wielkanocnych hiacyntów, w czasie jej wędrówek po kościołach w Wielki Piątek - powracał niekiedy czas dziecinnej wiary, czas niesionych w Wielką Sobotę w koszyczku w białej serwecie do święcenia kro­mki chleba, soli i jajek. Odkąd wyganiało ją w te dni z domu, szła jak inni od kościoła do kościoła trasą, którą wędrowała kiedyś jako dziewczynka, czując, że jej rękę obejmuje ręka ojca, w świąteczne dni razem z rodziną by­wał w kościele ku uciesze matki, pilnie praktykującej, szła więc z nimi czując ich ręce obejmujące jej ręce, aby się nie zgubić.

To były te same kościoły, w których potem zaczęło gas­nąć i zgasło światło jej wiary w czasie wojny i okupacji. I te same podniesione później z gruzów po wojnie, które nie przyzywały jej tak długo, nawet jeśli w niedzielne dni tłum wiernych wylewał się z nich na ulicę.

A z tamtego strasznego czasu Anna zapamiętała oso­bliwie nabożne skupienie, z jakim tłumy mieszkańców stolicy podejmowały uparcie, mimo prześladowań i gło­du, niemal pod strażą niemieckich żandarmów, tradycyj­ne wędrówki od świątyni do świątyni, starając się nie po­minąć żadnej po drodze, która stawała się wtedy drugą drogą krzyżową udręczonego narodu. Znajdowano w ko­ściołach wizerunki własnej męki i cichą nadzieję zmar­twychwstania. Był to prawdziwy „teatr wojny” — zarów­no w Boże Narodzenie - ze sceną stajenki - ale wojennej, jak i na Wielkanoc, kiedy Pański Grób nabierał znaczeń dodatkowych, wyrażając dzięki pomysłowym scenogra­fiom przejmująco okrutną rzeczywistość wojenną. Po­wszechnie doświadczane cierpienie i męczeństwo, pogłę­biając więź wspólnoty, budziło żywsze uczucia religijne. Sens męczeństwa Chrystusa doczekał się głębszego zro­zumienia. Wielkanocne Groby wojenne - ruń wschodzą­cej trawy na plamach rozlanej krwi, kotwica widniejąca

na zarysach ruin, obozowych drutach, kwiat wykwitają­cy ze związanych drutem rąk - obiecywały zmar­twychwstanie. Pomysłowość tych obrzędowych grobów i żłobków była i jest w naszym kraju ogromna. To są bo­wiem milczące przekazy, na które się pozwala w kościo­łach nawet w czasie terroru.

- O Boże - uniosła się kiedyś Anna w czasie burzliwej rozmowy, w której uczestniczyło wiecej osób, z entuzjaz­mem pochwalających nagły wzrost uczuć religijnych w Polsce. — Nigdzie na świecie—zauważyła wtedy—uczucia religijne nie związały się tak silnie z fanatyzmem patrio­tycznym j ak u nas! Od światłych ideologii do skrajnych— szowinistycznych świeci się tutaj tłumom w oczy istnie­niem Boga. Dwa pojęcia - Bóg i Ojczyzna - sprzęgnięte ze sobą, opatrzone czasem znakiem miecza, bywają do dzi­siaj tarczą, zza której miota się strzały nienawiści i nieto­lerancji... ale czy oznacza to wzrost prawdziwej religij­ności? - Zakrzyczano ją, umilkła zdumiona.

Wszystko to wracało, gdy teraz leżała bez zapalania światła—przez kilka dni po tym, co się stało z Janem, roz­myślając o tej sprawie nieustannie.

Anna przypomniała sobie - Jan zwierzył się jej kiedyś w rozmowie, żę właśnie w czasie okupacji odzyskał wiarę i zaczął ponownie chodzić do kościoła. Zapamiętała, że śmiejąc się z jego powiedzenia: „ja, niedowiarek od sa­mego urodzenia, bo i rodzice...” — uraziła go.

- Zacząłem się modlić na Pawiaku, nie ze strachu — usiłował jej innym razem wytłumaczyć Jan - nie, to nie był strach — to było pogodzenie się z własną nicością, to było,,. '

Anna znów słyszała jego podekscytowany, śpieszący się głos - więc opowiedziała mu wtedy o sobie, jak to w trzecim roku wojny, miała wtedy siedemnaście lat - po­czuła, że jej zachwiana od jakiegoś czasu wiara przera­dza się w bunt. Przeciw czemu? Losowi człowieka? Nie tylko wtedy, tak się działo przecież w całej historii rodu ludzkiego — bunt przeciw bezkarności tych wszystkich zbrodni, odwróceniu Oka Opatrzności. Musi przecież ist­nieć jakaś przyczyna potwornej siły zła... Co? że tak nas Bóg doświadcza? - drwiła Anna z Jana - więc nie wysta­rczy Mu jeden Hiob? — Ale Jan roztaczał przed nią w ob-

szemych wywodach swoją filozofię cierpienia. Milczała, innym razem bez litości podstępnymi pytaniami siała ziarna niepokoju, odpowiadał na nie potem w długich li­stach, w których rozkrzewiały się w nieprzebyte dżungle wątpliwości, lecz w końcu uspokajał się* zawsze znajdo­wał jakieś wyjście. Anna czytała jego listy z uśmiechem - uprawiał w nich także analizę i krytykę «form jej argu­mentacji i zdań skreślonych pośpiesznie, których już nie pamiętała, ani słów w nich użytych, a on się potem nad nimi rozwodził, przypisując im wielkie znaczenie. Teraz szukała jego listów po różnych szufladach, lecz znalazł­szy i ułożywszy wreszcie w duży stos, nie śmiała ich tknąć

- potem — potem - obiecywała sobie — jak się z tym oswo­ję. Przyznawała Janowi rację, wiara w czasie ciężkich dni okupacji wydawała się jedynym oparciem dla wciąż za­grożonego istnienia, gdy każdy dzień przynosił coraz sroższe prześladowania i bardziej wstrząsające zbrodnie. Ofiarne ołtarze porytych kulami egzekucji ulicznych mu­rów, wieści o całopaleniach mieszkającego na* tej ziemi od dawna narodu żydowskiego, wywiewanego kominami krematoriów, męczeństwo zamkniętych w obozach i ka­towniach dziesiątkowanych więźniów - wszystko to od­bierając wiarę w Opatrzność przywracało ją czy jej prag­nienie — jak cofające się i nadpływające uderzenia fal wielkiego, niepojętego morza.

Tak, ale właśnie wtedy, w trzecim roku okupacji Anna poczuła, że jej zwątpienie przeradza się w bunt. Musi przecież istnieć jakaś przyczyna bezkarności zła, musi... Stawiała tak dużo pytań, że zabmęła w zwątpienie jak w labirynt i zbłądziła ostatecznie. Kto — pytała - Wszech­mocny? Wszechdobry? Sprawiedliwy? Kochający naspo- zwala na takie zbrodnie? Więc godzi się na nie! Przecież giną dobrzy, niewinni, dzieci, gdy tamci źli i okrutni...

Dobro wszechmocne pozwala triumfować swojemu za­przeczeniu?... Więc kto silniejszy? Anna ciężko przeżyła śmierć ojca w kampanii wrześniowej, potem bliskiego, starszego o dwa lata kolegi, rozstrzelanego na ulicy, po­tem nauczycielki zamęczonej na Pawiaku, która połknę­ła w końcu cyjanek. A później już jedni po drugich. Droga jej na komplety tajnego nauczania prowadziła koło muru, gdzie rozstrzelano siedemnastu zakładników, za­

wsze tam leżały małe wiązki kwiatów, rzucane ukrad­kiem przez zatrwożonych przechodniów.

Anna przestała praktykować. Wtedy została zagnana do spowiedzi przez zatroskane jej strajkiem w wypełnia­niu obowiązków religijnych zakonnice, u których wów­czas mieszkała. Poszła przed Wielkanocą z ociąganiem- Z właściwą sobie niepowściągliwością usiłowała wytłuma­czyć wszystko podejrzanie milczącemu księdzu ukryte­mu głęboko w konfesjonale. Nie widziała jego twarzy, tylko starczą, pokrytą brunatnymi plamami rękę, którą się zasłaniał, jakby chciał ukryć znudzenie lub drzemał. Potrząsając ciężkimi warkoczami | zdenerwowana jego milczeniem, Anna powtarzała wszystko: wyraźnie raz jeszcze, stawiała pytania, pytania. Podawała przykłady niewinnych ofiar, krzywd, zbrodni, pytała wreszcie głoś­niej, zaczynając podejrzewać, że ksiądz jest przygłuchy.

- Jak to rozumieć? Jest więc? Jeśli jest, to jaki? — pytała już prawie głośno w pustym kościele. Wreszcie urwała. Zapanowało długie milczenie, ksiądz poruszył się - wciąż nie widziała w mroku jego twarzy, wreszcie usły­szała parę słów, wymówionych niewyraźnie, jakby był zmęczony — brak ci pokory, dziecko - trzeba ofiąrować nasze cierpienie Bogu... twoja duszyczka jeszcze widać...

- Anna porwała się wtedy z klęczek w gniewie i odeszła, oczywiście bez rozgrzeszenia. Jej drewniaki budźmy głośne echo, jakiś spłoszony ptak tłukł się o sklepienie. Prawie biegła. - .< ' c, b<

Na progu, otwierając drzwi, obejrzała się ukradkiem- ksiądz wyszedł ze swojej drewnianej dziupli, stary, na­stroszony jak posiwiały puchacz, okutany jakimś ruda­wym kożuszkiem. Związany ze sobą fioletową szarfą stu­ły, przywoływał ją bezgłośnie wzniesioną do góry ręką. Usłyszała jego suchy kaszel. Przywoływał ją czy przekli­nał? Uciekła. I wtedy też padał przedwiosenny, wilgotny śnieg - zapamiętała, że ocierając rękawiczką wzgardli­wie pałający policzek, gdy biegła już ulicą, tłumaczyła sobie, że to płatki śniegu topnieją...

*

Ten obraz okupacyjnej spowiedzi wypłynął również, gdy potem tak szczegółowo, drobinka po drobince, szu-

kała przyczyny swojego niedowiarstwa przez tak długie lata i tego, co ustaliło jej wszystkie zahamowania przed udziałem w religijnych obrzędach. Możliwe, że ten obraz* zjawił się na widok pustych konfesjonałów, tam, tego dnia w tym pełnym mroku kościele - zastanawiała się Anna—tak, to prawdopodobne, tak samo jak tamte uchy­lone wprawdzie, ale nie dające się otworzyć, zawiane śniegiem drzwi... I jak przedtem, zanim weszła, widok śladów, które idąc pozostawiła na bieli... zatrzymały wtedy jej uwagę, przypomniała sobie tak wyraziście ów ranek, gdy jako mała dziewczynka szła z matką przez roziskrzoną, śnieżną łąkę...

Tak również ożyły w niej, ukryte głęboko w niepamię­ci, dawniejsze i niedawne—wszystkie wejścia do różnych kościołów, gdy ciężkie drzwi zdawały się jej tego bronić, stawiając opór.

I te zniszczone, stare drzwi kościoła w małymi miaste­czku, gdzie kiedyś mieszkała... Jako mała dziewczynka idąc do pierwszej komunii, w białej sukience, drżała z przejęcia, czy wianek zbyt luźny nie spadnie jej na oczy, gdy ze złożonymi rękami, wśród innych dziewczynek, bę­dzie szła przez kościół... Stąpała ostrożnie, wymijając kałuże w padaj ącym deszczu, unosząc brzeg długiej su­kienki, pod wzrokiem zgromadzonych przed kościołem ludzi. Szła śpiesząc się, wyprzedzała wciąż nieco ojca, niosącego nad nią i matką ogromny parasol, osłaniający je od drobnego deszczu. Z jakiegoś powodu Anna nie chciała tego, wybiegła pierwsza i zatrzymały ją ciężkie drzwi — daremnie próbowała je otworzyć, może przyczy­ną były śliskie białe rękawiczki, które miała na dłoniach

- wstydziła się, że ktoś to widzi... Dopiero silna ręka ojca otwarła je szeroko przed nią.

Kiedy indziej, później, później, gdy szła z matką w cze­rni w pierwszych dniach okupacji na mszę żałobną za ojca, który poległ w kampanii wrześniowej, a one, wciąż czepiając się nadziei, że żyje, musiały w końcu uwierzyć relacji żołnierza z jego kompanii, który przyszedł do nich i potwierdzając poprzednie wieści, opowiedział, że sam widział... Tłumiąc łzy starała się otworzyć ciężkie drzwi kościoła Franciszkanów, które ojciec jeszcze do niedaw­na czasem przed nimi otwierał, ciągnęła je mocno i czuła,

146

BHl

jakby same zamykały się przed nią, stała chwilę, aż usły­szała słaby szept matki - otwórz! - Pociągnęła mocniej, oburącz obejmując klamkę, lecz przez chwilę jak wtedy, w dzieciństwie, miała wrażenie, że kościół sam się przed nią zamyka.

I tak niedawno to najtrudniejsze przekroczenie progu kościoła na Powązkach, kiedy jego drzwi otwarły przed nią inne ręce i weszła jak w nierzeczywiste urojenie, czu­jąc, że marznie idąc trzymana przez przyjazne ramię w stronę ołtarza, w blasku rozjarzonych świec musiała spojrzeć na stojącą na katafalku trumnę... Jej wewnętrz­ny płacz zamarzał natychmiast w przeraźliwym zimnie, które czuła, i zasłonił jej jak tafla lodu wszystko to, co się potem działo. Ale przejście przez próg tego kościoła...

Te Styksowe drzwi kościoła na Powązkach, którymi przepływają bez przerwy fregaty trumien, stały się dla niej wtedy przez chwilę drzwiami do obiecanej nieśmier­telności i nadzieją ponownego spotkania w Bogu.

. Lecz za drzwiami wszystkich kościołów czuła zawsze niezmienne trwanie milczenia Boga, tego milczenia, któ­re przejmowało ją częściej bo jaźnią niż otuchą. Ciszy, która jednak nie była dowodem Jego nieobecności

Ale w istocie, świadomie czy nieświadomie, to jej otwieranie drzwi i przekraczanie progów świątyń było przecież wciąż ponawianą próbą odnalezienia się w jed­nym powszechnym Kościele. Próbą powrotu.

*

Wszystkie te fakty były to jednak tylko okoliczności, materiały pomocnicze sprawy, dotyczące osoby jej samej

- jej, która zaczęła siebie w pewnym momencie podejrze­wać, a potem wręcz oskarżać o spowodowanie tego, co się stało. Absurd! -mówiła Anna pijąc kawę przy śniadaniu, po którejś kolejnej bezsennej nocy — co ja też wymyślam

patrzyła w okno rożiskrzone śniegiem, bo wszystkich tego roku zaskoczył nagły powrót zimy - „jutrzenka roz­prasza potwory” - powtarzała w myśli wiersz francus­kiego poety, patrzyła w jasność okna, ale wiedziała, że nocą znowu będą kłopoty z zaśnięciem i znowu do tych oskarżeń wróci.

I wracała. Kto by pomyślał, a raczej czy ja wtedy mo­głam pomyśleć, mijając ten kościół i tak się przecież śpie­sząc do dentysty, który notabene nie przyszedł tego dnia do pracy, gdyż nagle zachorował... Ale Anna nie mogła przecież tego wiedzieć, więc powinna była się śpieszyć! I tak wciąż wracała do tej chwili...

Powinnam była nie zatrzymywać się ani na moment, a jednak zawróciłam i weszłam... i właśnie wtedy pomyśla­łam o Janie...

Przecież to był zupełnie nieświadomy impuls, który mi kazał tam wejść... - tłumaczyła sobie to wytrącenie z bie­gu do przystanku, te parę minut tam... - przecież niektóre nasze działania, błyskawicznie podejmowane decyzje wypływają z niezliczonych ilości utajonych w nas w głębi doświadczeń i przeżyć. No i rola przypadku... A gdyby była wyszła z domu o pięć minut później, nie zatrzymała­by się tam może i nie pomyślałaby wtedy o nim... Ale sko-: ro zadziałały wewnętrzne impulsy, bo przecież nic w nas nie umiera naprawdę - nosimy w sobie początek i koniec, i całe lochy tego, co zanotowała pamięć... początek i ko­niec, przypadkowe, jak całe między nimi nasze istnienie! a może jako poczęci w Bogu, jak materia nie mamy po­czątku ani końca. Więc nasze życie, nasze działania ezym są?

Szczególnie często wracał w jej rozmyślaniach ten zwrotny moment wahania przed uchylonymi drzwiami, gdy mogła przecież zawrócić - ale nie uczyniła tego, wię­cej , kiedy się tam w środku znalazła, cały niemal czas myi ślała o Janie. Tak, przecież to intensywne myślenie mogło jednak w jakiś sposób się przyczynić, ściągnąć jego myśli* Mógł się zadręczać choćby z powodu jej milczenia, dener^ wującego go zawsze, gdy długo nie odpowiadała na pyta­nia, które jej zadawał. A ten jego ostatni list! Tak ważny dla niego. Nie odpowiedziała mu. Idąc tym zaprzątnięty, mógł nie zauważyć... — Ma pani telepatyczne zdolności. To zdumiewające! - wykrzykiwał kiedyś Jan, opowie­działa mu, jak to już kilka razy się przydarzyło — że tele­fonował właśnie w chwili, gdy myślała o nim. A że miała taką niewytłumaczalną łączność z kilkoma jeszcze oso­bami... Okoliczności wypadku wprowadziły ją w stan

zamętu, który wyciszał się powoli, ale niejasne poczucie winy - niezawinionej - stało się powodem udręki.

Dni, które nastąpiły, gdy dowiedziała się o tym, co się stało, zwłaszcza po telefonie do Krakowa, gdy tę wieść potwierdzono... Smutek i nocne rozmyślania otwarły ró­wnież przestrzenie poniechane i sprawy, których nie chciała rozstrzygać, odkładając to ciągle na potem. Teraz stały się całym rozdziałem w tej niepojętej historii z Ja­nem.

' A jeśli Bóg jest tylko odradzającą się wciąż z samej sie­bie Siłą, w sobie — Bezczasie i Bezprzestrzeni? - rozmyś­lała po raz już któryś gasząc i zapalając światło w ciągu kolejnej, znowu bezsennej nocy. Jeśli jest tylko Energią, co włada niedostępnymi naszemu poznaniu skupiskami materii, której nigdy nie dotkniemy, nawet najczulszymi narzędziami badawczymi naszej przyszłej techniki, i nie zapiszemy w najbardziej sprawnych obliczeniach przy­szłych komputerów?

Jeśli nasza myśl, biegnąc do Niego zbyt blisko lada ja­kiej Czarnej Dziury — jak zabawnie nazwali uczeni owe skupiska nieprawdopodobnie zagęszczonej materii - zo­stanie wchłonięta przez nią w jej niesamowite zimno?

Ta hibernacja, jakiej uległaby nasza myśl, miałaby być jedyną formą naszej nieśmiertelności? - Nie. Więc gdzie jest teraz Jan? - pytała Anna - gdzie?

A jeśli nasza myśl szukająca Boga swoją lekkością, jak w definicji poety - zaciąży gigantycznej wadze tych skondensowanych czarnych gwiazd, których najmniej­sza drobina waży tysiące ton? Czyżby istnienie tych taje­mniczych czarnych światów, kurczących się i rozprzes­trzeniających się nieustannie - było jednym ze sposobów istnienia Boga?

A jeśli on jest tylko Energią własnej materii-jej zorga­nizowanym doskonale Ruchem, i nasze kategorie Czasu i Przestrzeni nie dotyczą Go, ani doświadczane przez nas pojęcia początku i końca?

Jeśli jest wynikłym z siebie samego działaniem mate­matyczno-fizycznym, któremu podporządkowane jest wszystko?

Nikt nie spojrzał w twarz Boga żywego - a jeśli poczęta

z Niego materia Wszechświatów stwarza Go nieustannie, Jego bez początku i końca — albowiem zawsze j e s t?

A jest zawiera się przecież w pojęciu był - jak owo biblijne - na początku było Słowo, a Słowo było u Boga - jeśli Słowo to On sam - istność Jego bytu? I chociaż zda­nie zaczyna się zwrotem „ha początku”, to zwrot ten dla Anny zawsze oznaczał - w nieskończoności było Słowo, i tak to sobie tłumaczyła - owo niepojęte dla nas istnienie Stwórcy od zawsze, Stwórcy nie stworzonego, którego byt jest nieustającym początkiem - momentami nieusta­jących kreacji z Jego woli, oczywiście w nie naszych kate­goriach czasu.

Jan odszedł tak nagle. Dokąd? W jaki czas? I to zajmo­wało ją, a zajmując kazało jej myśleć o tych wsźystkich sprawach, gdyż śmierć człowieka zawsze nas skłania do zadawania sobie pytań o sens istnienia i jego zagadkę.

Czy odszedł w nic? - czy odszedł do Niego, o którym mówił, że nas sobą ogarnie. Jan wierzył i często próbował nawiązać rozmowę na ten temat, Anna, niechętnie lub z pobłażaniem, a czasem z podziwem słuchała tego, co chciał jej powiedzieć, ale urywał po niedługim ezasie, czując, że nie rozumie go i o czym jej kiedyś napisał, „nie ma dość zmysłu metafizycznego”.

Teraz dopiero te myśli nawiedzały ją natrętnie - skoro jest - myślała - jakkolwiek jest, trudno się przecież dzi­wić, że zagrożony unicestwieniem po wyroku śmierci, który każdy otrzymuje rodząc się, człowiek pragnie jed­nak, aby Bóg pamiętał o nas, i stąd pojęcia kary i nagrody niebieskiej.

A jeśli Jego świadomość - myślała kiedy indzie j Anna - i Jego mądrość funkcjonuje jak stworzone/przez nas komputery, tylko o gigantycznej pojemności, które h programuje, jak zaprogramował życie na Ziemi i powsta­nie naszego gatunku - ludzi - zbudowanych na Jego po­dobieństwo i tak wyróżnionych i unieszczęśliwionych wadą myślenia i nadmiarem świadomości? Więc może jest tak, że jesteśmy w pełni od Niego zależni, niewolnicy, gdyż nic się dziać nie może w nas bez udziału Jego woli i Jego świadomości.

Nie. Nie, jeśli tak jest — cofała się Anna, nip chcąc iść tym torem — bo jeśli tak? — więc nasze wszystkie działa­

nia, prace, nasze Wielkie Improwizacje, Bachowskie fugi, nasze miłości, nasze religie, fanatyzmy, nasza wol­ność, nasza niewola?...

Skoro godzimy się na rolę niewolnika, popadając w ziemską chorobę miłości, czemuż by nie poddać się miło­ści ku Niemu? Zwykła miłość oślepia. Lecz miłość do Nie­go obdarza światłem nadprzyrodzonego czucia i widze­nia.

Kto zaślepiony miłością sprawdza wartość przedmiotu swojej miłości? Po prostu musi mu ulegać i wierzyć.

A czy wierzyć w Niego nie oznacza to — w i e d z i e ć, że jest doskonały - jak kochający wie, że ten, którego kocha, jest doskonałością i pięknem wyjątkowym.

W jednym i w drugim wypadku nie musimy rozumieć, to stan pozaracjonalny, zdarza się, że trwamy w nim bar­dzo długo, a wierząc w Boga - do ostatniego tchnienia.

Tak — przyznawała sobie rację Anna - ale ja chciała­bym zrozumieć! Przywołując teraz swoje myśli na ten te­mat z różnego czasu, starała się wreszcie znaleźć swoje miejsce wobec Boga — bo jeśli Jan... — mówiła do siebie.

Więcej pokory — przypominały się jej słowa starego księdza z czasu okupacji, gdy uciekła od konfesjonału, zniecierpliwiona, że jej nie wyjaśnił... Więcej pokory - karciła siebie.

. Ale nadal, j ak wtedy — siedemnastoletnia—zapuszcza­ła się na drogi niepewnych spekulacji, pełne rozstępów i błędnych znaków albo takich, których nie potrafiła od­czytać, Jej myśli, zdrożone i utykające, gubiły się tam, przyzwyczajone do ubitych traktów logiki, zrozumiałych pojęć i jasnych sformułowań. Jan, ze swoim doktoratem z logiki, nie błądził zapuszczając się na tereny wiary, gdy ona błądziła bezradnie.

Brak mi łaski wiary - myślała - dlaczego jednym jest dana, a innym nie? Nikt nie wie!

Nie — mówiła sobie nieraz — rozumowe poznanie nie prowadzi do Niego. A przecież musiała—myśląc ostatnio tak wiele o śmierci Jana — i chciała ostatecznie jego śmierć w jakimś wymiarze umieścić. Chcąc się uspokoić, tłumaczyła sobie, że przeżyła to już w większym rozdar­ciu i bólu zaledwie parę lat temu. Ale okazuje się, że każ­da śmierć człowieka bliskiego dotyka nas inaczej, na

nowo i zaskakuje. Szukając wciąż przyczyny i wyjaśnie­nia tego niezrozumiałego splotu okoliczności, w jakich to nastąpiło, badała je także w szerszym planie - wyroków i udziału w nich Najwyższej Siły. Ą kiedy indziej zaczy­nała podejrzewać siebie samą o ten udział. Tak - dręczyła się - może nawet, jeśli nie mogłam temu zapobiec - to irio^ głam bezwiednie to, co się stało, wywołać. To tak, jak gdy się potrąci na szczycie małą grudkę śniegu i po spadzi­stym zboczu... więc może moja myśl, tam w kościele...

Ale tamtego dnia, stojąc na jego progu, nie mogła prze­cież przewidzieć tego. Oderwawszy wreszcie spojrzenie od swoich śladów, które już zaczął zasypywać coraz gęś^ ciej padający śnieg, otrząsnąwszy go z płaszcza i kołnie­rza - szarpnęła z całej siły klamkę i drzwi się otwarły.

*

Gdy znalazła się w zacisznym i, jak się jej zrazu zdawa­ło, ciepłym przedsionku i opadł z niej hałas ulicy, stwier­dziła, że kościół jest jeszcze dla wiernych zamknięty. Po­deszła do zasuniętej kraty, oddzielającej objęte gotyckim sklepieniem wnętrze od obszernego przedsionka. W pierwszej chwili oczy, nawykłe do bieli, niewiele dostrze­gały w półmroku, otarła chusteczką powieki mokre od śniegu. Wkrótce widziała wyraźniej. Puste ławki; nikogo. Małe światełko przed tabernakulum. Przez wąskie, w ko­lorowych witrażach okna nikle sączyły się różproszone różnooarwne poblaski. Anna stała nie czyniąc znaku krzyża. Ogarnięta nagłą ciszą czuła zakłopotanie, że zna­lazła się tutaj tak bez wyraźnej przyczyny. Po co tu ja przyszłam - zastanawiała się bezgłośnie, rozcierając zziębnięte palce. Gdy oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia, chwilę patrzyła na duży wizerunek Chrystu­sa z wyciągniętymi ramionami, w kolorowej szacie nad głównym ołtarzem. Ten rosły blondyn z jasną brodą i dłu­gimi włosami podobny był do młodego malarza, którego dobrze znała. No, ale ten malarz... — odegnała szybko my­śli obrażające powagę miejsca - cóż, skoro Chrystus był jednym z nas, to przecież malujący go musiał jakieś podobieństwo przedstawić. „Ojcze nasz, któryś jest” - zaczynała i powtarzając słowa „któryś jest, któryś; /” i milkła. , . 1

Anna wiedząc, że ma mało czasu, z trudem opanowując rozproszenie, gdyż zaskoczyła ją zasunięta krata, stojąc tak w zimnie ciągnącym od drzwi - próbowała odnaleźć słowa tak dobrze znanej od dzieciństwa modlitwy. Lecz jednocześnie zaczął przez nią przepływać strumień nie kontrolowanych myśli. I zaczynała od początku, czując, jak wzbiera w niej pragnienie, aby choć zdążyła polecić boskiej opiece tych, którzy byli jej bliscy i drodzy. „Pój­dźcie do mnie wszyscy” - odczytała napis nad obrazem - wszyscy? to przecież również ci, którym dobrze życzę - pomyślała — więc i oni także — ale nie umiała wymienić zrazu żadnej osoby, prócz tej, którą nosiła wciąż w sobie.

Objęła ją błyskawica dawnej, ufnej wiary. Takie stany nagłego wzruszenia rządzone są innym czasem, jak we śnie, czasem o szczególnej kondensacji. W niebywale krótkiej chwili zjawić się mogą, niemal jednocześnie, na­kładając się prawie na siebie, postacie mimo to wyraźne i dostrzegalne. Anna poczuła, że nie umie wybrać z wielu napływających w strumieniu przypomnienia postaci ni­kogo, zjawiły się imiona tych, co odeszli, nawet tych, o których, zdawało się, zapomniała, ale i tych żyjących. Wtedy wyraźnie, przesłaniając inne, domagając się jej uwagi i pochłaniając ją całkowicie - pojawiło się imię Jana. Myśląc o nim - chciała też pamiętać, choć to się jej nie udawało - pamiętać o innych, jakoś wyrazić dla wszystkich swoją życzliwość, objąć ich dobrą myślą czy polecić ich...

No tak — to była próba modlitwy. Patrzyła ze wzrusze­niem, jak płomyk przed ołtarzem wystrzelił nagle w górę i przygasł, chwiejąc się jak trącany powiewem. Tego, że takie wyraźne pragnienie polecenia tych, których lubiła, Bogu, pojawiło się, była pewna — choć zdawało się, wszystkich wtedy od razu przesłoniła osoba Jana, jakby on szczególnie domagał się, aby o nim myślała. Wierzyła zresztą zawsze nawet w moc zwyczajnych wypowiada­nych przy różnych okazjach ze szczerą intencją życzeń, a cóż dopiero - gdy zdecydowała się wtedy na to tam właś­nie. Tak — musiała przyznać - zaczęłam się wtedy za nie­go modlić, jednocześnie odmawiając czy raczej próbując odmówić zwyczajny pacierz. Zbliżyła się do kraty i pa­trzyła na odgrodzone wnętrze kościoła, odmienione

przez to oddalenie i zatrzymanie na progu, obce w pobla­sku jasnych, lakierowanych ławek, zdziwiła się, gdyż zdawało się jej, że zawsze były tu ciemne - czyżby kupili nowe? - pomyślała — przestwór ciszy podkreślał chwiej­ny, pulsujący płomyk, wciąż dając jej jakieś znaki nie do odczytania. A więc pojawił się wtedy Jan i on wypełnił ten krótki, a jednocześnie obszerny moment czasu, który tam spędziła. Dziwiła się potem, jak to się stało, że myśla­ła wyłącznie o nim i tak dużo, jak się jej wydało, gdy jed­nocześnie wiedziała o tamtych, jakby przywołani ogól­nie, zjawili się tam w cieniu czekając na pamięć, pokor­nie.

A może - zastanawiała się — wcale nie bezwiednie za­częłam myśleć o nim - tak, jego list, na który nie odpo­wiedziałam, i to zwlekanie dolegało mi podświadomie, gdyż wciąż odkładałam na potem odpowiedź. Sprawa pf stu? To jasne! tę myśl musiał wywołać widok dostrzeżo­nej w drodze obok sklepu z cytrynami skrzynki poczto­wej i może był to, gdy koło niej przechodziła, zaledwie błysk myśli, której nie podjęła śpiesząc się - ale mogła ona w niej zostać i dopiero w zacisznym wnętrzu kościoła wróciła... Nie napisałam do niego przecież, a powinnam była już dawno - myślała w zawstydzeniu, jak wtedy, gdy robimy rachunek sumienia. I przypominając sobie wszy­stkie przewinienia, jakby w akcie skruchy, gdy przyrze­kamy poprawę - nie napisałam do niego — powtarzała - on się tam na pewno denerwuje i czeka - może to było tak pomyślane, może inaczej - oczywiście Anna nie mogła być tego zupełnie później pewna.

Dotykając końcami palców zimnej kraty zawstydziła się czy raczej zrobiło się jej przykro, gdy doszła do wnio­sku, że to już przeszło dwa tygodnie Jan czeka na jej od­powiedź. Boże, ten jego ostatni list... - zaniepokoiła się- przecież powinnam była już wtedy, zaraz - mówiła do siebie tak czy jakoś podobnie, jak zwykle to się mówi ro­biąc sobie wyrzuty. I czuła jednocześnie, żegubi się w po­rządku pacierza — „święć się imię Twoje, imię Twoje” *r powtarzała, gdy imię Jana rosło, ogromniało, przesłania­jąc przygasające i odradzające się światełko w głębi koś­cioła. Słowa pacierza, który starała się dalej odmawiać, utykając wciąż, biegły drugim torem i pojawiały się także

inne imiona, to ci wszyscy - których przywoływały wy­ciągnięte nad ołtarzem ramiona Chrystusa, ale jedno imię czepiało się natrętniej jej uwagi, a potem wypełniło ją całkowicie — imię Jana.

To nie tylko sprawa listu, na który nie odpisała, i to właśnie wstrząsnęło nią, że nagle zrozumiała, że nigdy nie traktowała Jana tak, jak na to zasługiwał, więcej, że nawet lekceważyła, i że to zaczęło się dawno jeszcze, w czasie studiów. I zrozumiała również, że ten Jan, przez tyle lat ich znajomości, Jan, z którym obchodziła się z taką bezceremonialną pobłażliwością — miał nad nią za­wsze przewagę. Zjawił się jej nagle, czy raczej objawił, w postaci, której nigdy dotąd nie miała czasu złożyć z okni- chów i rozbitych obrazów, w jakich często widzimy dru­giego człowieka, z różnych spotkań, pośpiesznych zdań, fragmentów listów i zdawkowych rozmów telefonicz­nych. Stało się to zapewne pod działaniem miejsca, skła­niającego do pokory i wyrozumiałości, miejsca łaskawe­go dla Jana, i zastanawiania się nad sobą. W tej chwili wyrwanej z codzienności i zwyczajnego pośpiechu, gdy w nagłym olśnieniu znikły jej wszystkie zastrzeżenia do tego człowieka — ujrzała go takim, jakim naprawdę był: bezbronnego mimo gwałtowności, pełnego skrywanej dobroci i prawości, gdy często wydawał jej się naiwny i śmieszny.

I zapragnęła tam właśnie, stojąc przed zasuniętą kratą jak przed wielkim konfesjonałem, czując się winna - na­tychmiast mu to jakoś przekazać i naprawić wszystko. A że nie miał w domu telefonu, tylko zawsze dzwonił od są­siadów, postanowiła, że napisze do niego. Tak, długi list, jeszcze tego wieczora.

Jako i my — jako i my—powtarzała—naszym winowaj­com.,/’, w rosnącym zawstydzeniu czując, że to ona jest winna, gdyż tak wiele razy wychodził od niej zmartwiony i spoglądając na nią z żalem, gdy drwiła z jego „śmiesz­nych” kłopotów, nie rozumiejąc, że cierpi naprawdę - tak, poczuła się nagle winna. I nie mogła odnaleźć dal­szych słów modlitwy. „Bądź wola Twoja - bądź wola.,."

- cofała się w pośpiechu i popłochu, że nie tylko gubi sło­wa, ale wypowiada je bezwiednie myśląc o Janie. Ponow­nie wypowiadane nabierały zupełnie innego znaczenia i

szybko była już przy „naszym winowajcom” — nie pamię­tając początku ani co przed chwilą mówiła, ale wiedząc jasno jedno, w zawstydzeniu, że jest winna, tak, właśnie ona. Zapragnęła powierzyć Jana dobroci Boga i opiece, w którą w tej chwili uwierzyła, tak jak w następnej, pełna niepewności, czy jej prośba może być wysłuchana, my­ślała - wszak Jego wola dla nas na Ziemi oznacza oprócz zgody na los nadzieję, że zechce wiedzieć o nas i nas wspomagać, skoro jest najwyższym Dobrem. Pojęła, że w ten sposób poleca Jana Opatrzności, Jana, którego tak długo krzywdziła okazywanym mu lekceważeniem, albo raczej brakiem dobrej woli, aby go zrozumieć i akcepto­wać takim, jakim był.

Zapewne - te myśli jawiły się wtedy w wielkim skrócie, może były nawet tylko ogólnym odczuciem, nie sformu­łowanym w słowach.

Anna, później, gdy starała się dokładnie odnaleźć ten moment - wiedziała jedno na pewno, że postanowiła od­pisać na list Jana koniecznie, odpowiedzieć dużym, po­ważnym listem, takim, jakie on do niej pisywał, inaczej niż to przeważnie czyniła w swoich pisanych w pośpie­chu odpowiedziach, tak że skarżył się niejednokrotnie, że nawet nie może odczytać jej pisma. Odpowiedziach zda­wkowych i często bardzo opóźniających się, tak że w cza­sie jej milczenia nadchodził następny list od Jana, aż wreszcie, przynaglona, odpisywała już na oba, nawet nie czytając już tego poprzedniego i zapominając odpowie­dzieć na pytania, które jej w nim zadawał.

*

Listy Jana. Ten jego ostatni list, przeczytany w autobu­sie, pobieżnie, raz tylko, i to właśnie przypomniała sobie wtedy w kościele - zawierał miejsca niejasne i takie choć­by zdanie, że „lepiej już odejść”, oraz inne, które powin­ny były ją zaniepokoić, gdyby ten list przeczytała ponow­nie w domu, tak jak to potem wielokrotnie, gdy było już za późno, aby nań odpowiedzieć - uczyniła. I to, że tego od razu nie zrobiła, urosło potem do prześladujących ją podejrzeń: a jeśli to właśnie tego fatalnego dnia - dręczy­ła się — jeśli Jan się zdenerwował, gdy wychodząc z domu

stwierdził, że jego skrzynka na listy jest znowu pusta i że ona, Anna, nie raczy odpowiedzieć mu na jego list, dla niego tak ważny - jeśli pogrążony w tych myślach zbliżał się do Plant i potem, nie zważając na palące się czerwone światła, wbiegł na jezdnię? Tak, właśnie ta pusta skrzyn­ka mogła wprowadzić Jana w stan roztargnienia, gdy za­tracał się tak w swoich myślach, że nie widział nic i nie słyszał, co się do niego mówiło. Mogło tak być...

Sprawa tego nieszczęsnego, ostatniego listu. Anna po­tem studiowała go zdanie po zdaniu i wciąż znajdowała coś nowego, co pogłębiało jej poczucie winy — powinna była na ten list natychmiast, znając jego drażliwość, od­pisać. Ale nawet przyrzekając sobie wtedy w kościele „przed ołtarzem”' — nie uczyniła tego. Tak, była w pew­nym sensie winna. Przy pobieżnej lekturze nie zaniepo­koiła się dostatecznie poważnie tym, co nawet w po­śpiesznym czytaniu, gdyby była mu prawdziwie życzli­wa, powinna była zauważyć. A przecież to, co tam Jan pi­sał, powinno się od razu rzucić w oczy. Nawiązał znowu do jednej z ich ostatnich rozmów o samobójstwie. Było to po śmierci jego przyjaciela, który miał nowotwór płuc, umierał długo, w męczarniach i Jan był bardzo tym prze­jęty, a potem długo rozpaczał nad jego stratą. Obawiał się również, że czeka go ten sam los, gdyż jego ojciec umarł w podobnych okolicznościach. To była ostatnio ^ jego obse­sja.’ •- M • •

W młodości, Anna wiedziała o tym, nawiedzały go my­śli samobójcze, była nawet jakaś próba, o czym niejasno wspominał, i w ostatnim czasie... a stany kryzysowe prze­żywał dość często, śmiejąc się potem z siebie. Gdy mijały stany krótkotrwałych depresji, Jan szybko wracał do ró­wnowagi. Ale te listy pisane do niej w stanach rozpaczy! Najpierw niepokoiły ją. Potem drażniły. A w końcu - przestała się przejmować niejasnymi pogróżkami. Innym razem, gdy się spotkali, Jan dawał jej do zrozumienia, że nie powinna tego wszystkiego, co w takich wypadkach do niej pisze, brać „zbyt poważnie”. Uraziła go ironiczną uwagą, że jego również „nie traktuje poważnie”. Naj­pierw tego nie zauważył i wychodząc po tej rozmowie przepraszał za listy, które „dyktuje mu czarna rozpacz”. Potem jednak przysłał ekspresem długi list pełen wymó­

wek i wyrzutów na temat tego „niepoważnego traktowa­nia”.

Anna zawsze miała dla niego zbyt mało czasu, którego nie żal jej było dla innych. On zdawał się nie zasługiwać na to, jak się dzieje często, gdy jesteśmy zbyt pewni czyje­goś przywiązania, a nasze uczucia nie są zdolne odpowie­dzieć tym samym, czym obdarza nas drugi człowiek. Tak to już jest, gdy ktoś zbytnio ujawnia swoją uległość wo2 bec nas, swoją fascynację; sami nie podlegając pocjob- nym emocjom, skłonni jesteśmy igrać z jego słabością, traktować związek z nim jako grę lub zabawę. Ale to okrutna zabawa. Anna zrozumiała to w pełni dopiero te­raz, ze zgrozą wspominając, jak dokuczała mu czasem bawiąc się tym, że tak komicznie reagował, i to nie tylko w czasach studenckich, ale i później -I ależ ja mam instyn­kty sadystyczne - myślała, przypominając sobie i to, że Jan, po krótkotrwałym „obrażaniu się” — to był jego ulu­biony zwrot - szybko wybaczał. Gdy sami nie czujemy się związani i zaślepieni, cieszy nas nawet nasza wygodna, niełatwopalna niezależność, izoluje nas bezpiecznie od wybuchów nie wygasającego latami uczucia, które spala tego, kto wciąż mu ulega za naszą przyczyną, lecz my przyzwyczajamy się wcale tego nie zauważać.

Niech Bóg ma go w swojej opiece — powiedziała Anna — czy coś w tym rodzaju - w każdym razie miała ochotę tak powiedzieć - a mogła to być również prośba o przebacze­nie. Więc przez tyle lat nie potrafiła go zrozumieć? nie umiała być dobra dla niego? Przypomniała sobie, jak zbierał najdrobniejsze nawet okruchy jej życzliwości, jak potem w listach dopytywał się, czy się nie przesłyszał, czy rzeczywiście tak powiedziała...

Polecając Jana boskiej opiece, oddzielona żelazną kra­tą, wpatrywała się w płomień, który zajaśniał, jakby oży­wiły go jej słowa, ale przecież nie było to możliwe, jak wtedy, gdy nasz oddech porusza płomieniem palącej się świecy. Ileż to ja miałam czasu - myślała z niedowierza­niem, wracając raz jeszcze do momentu, gdy zgubiwszy słowa pacierza, poddała się myślom o Janie, zwlekając z odnalezieniem słów modlitwy - przecież nie miałam tyle czasu, zeby to wszystko wtedy... - i obliczała dziesiątki razy - tak, nie minęło więcej niż parę minut,1 od kiedy

',ivf- ‘" - •'■-■ ■■■•• - • BttailllflHHHHliHHHifliHi

N' * *» ? 4 1

fcV<Wi» frfr m»cm| $;+

HiM^Qvwl|W

¡MjiÓa^

vw£mR^4m

l^pjfej l •** #.'*— *w

znalazła się w kościele, do tego momentu, pamiętała to dobrze, gdy sprawdziwszy godzinę - wskazówka przesu­nęła się wtedy już poza dwunastą - wpadła w popłoch, że robi się późno, że powinna już iść. Ogarnęła jeszcze przedtem, zwlekając, spojrzeniem mroczne wnętrze, opierając się obu dłońmi o kratę, odetchnęła szarawą ci­szą. Jej przestwór wypełniał kościół. A w nim jak prze­zroczysty owad, którego lot i w swoim wnętrzu od paru chwil starała się wyśledzić - unosiło się imię tego czło­wieka, który nagle stał się jej bliski. Obserwowała jego lot, oddalał się, zanikał jak ciemny, chwiejnie poruszają­cy się punkt — bojąc się i jednocześnie pragnąc, aby to imię krążące wokół płomienia na ołtarzu dało się zwabić jego jasności. I zapragnęła, aby objęło je Światło.

Jan wspominał jej wielekroć o swoim pragnieniu peł­nej, bez żadnych zastrzeżeń wiary. Dziwiła się—przecież on „chodził”, nie tak jak ona, pilnie do kościoła, spowia­dał się też, do czego się przyznał z zawstydzonym uśmie­chem. Spowiada się - to ją zadziwiało i trochę bawiło - jakże on, to duże niewinne dziecko, się spowiada? Była przekonana, że nie ma żadnych grzechów, ale znając jego skłonność do obwiniania się, czuła, że pewno za każdym razem udaje mu się uzbierać ich sporo. Nie pytała o nic, nie, z tych uczuć nie chciała drwić ani wyszydzać jego skrupułów i obaw, z których zwierzał się czasem, i z drę­czących go, dyktowanych nadmierną wrażliwością wy­rzutów sumienia. Nie, Anna była przekonana - Jan nie mógł mieć większych grzechów przewidzianych w ko­deksie sakramentu pokuty.

m

Na uniwersytecie—ileż to lat ja go znałam! - wzruszyła się Anna, czując ciężar czasu — tak, dobrze to pamięta - nazywano Jana żartobliwie - Jan-bez-kantów, z aluzją do świętego — uważając go za duże, naiwne dziecko, ale też ze złośliwym przytykiem do jego nigdy nie prasowa­nych spodni. Przyjmował to z zażenowanym uśmiechem. No, nie, elegantem to nigdy on nie był. Jan zjawił się na uniwersytecie pod koniec drugiego semestru i wywołał zdziwienie, choć nikt w tym pierwszym roku po wojnie

159

niczemu się nie dziwił - był figurą zbyt komiczną. Wielki, w jakimś pół wojskowym, pół ziemiańskim ubraniu, w owijaczach, które wciąż mu się odwijały, spóźniał się, a był przeciwnikiem zegarka—wchodził w połowie wykła­du, starając się iść najostrożniej, strącał nieodmiennie ja­kieś książki, swoją wielką, noszoną na ramieniu torbą raz po raz kogoś uderzał z wyrazem przerażenia na swojej ła­dnej, choć nadmiernie wydłużonej twarzy, siadał wresz­cie z rozmachem z uśmiechem ulgi, często na torebce któ­rejś z koleżanek. A nosiło się wtedy duże torby, w których mieściły się notatki i mnóstwo drobiazgów. Tak zresztą się poznali. Anna z rozpaczą oglądała swoją zgruchotaną całkiem nową pudemiczkę - po co pani nosi tyleszparga- łów - zdziwił się Jan, wzruszając ramionami, gdy mu ją pokazała. Potem przez kilka tygodni kajał się, przepra­szał i ofiarował jej kolejno aż trzy pudemiczki, co jedna, to brzydsza. Groziła, że odda je na loterię fantową, a jego jako główną wygraną - bardzo się tym bawił. Jan był łu­biany, ale drwiono z niego i dokuczano mu nieustannie, uważano za dziwaka, „nawiedzonego”, z powodu stanów zadumy, w jakie popadał. Nie zauważając czasem, że wy­kład się skończył, tkwił samotnie w ławce nieruchomy, z wniebowziętą twarzą, przymkniętymi powiekami, jakby się modlił. Zainteresowanie budziły jego sprawy erotycz* ne. Nic mu się w tej dziedzinie nie udawało.

Po nieudanych również do niej zalotach obserwowała jego kolejne próby, wszystkie uwieńczone niepowodze­niem i dość głośne w zamkniętym gronie jej licznych wte­dy przyjaciółek. Ale wszystkie go lubiły. Jan zaczął by­wać na ich spotkaniach literackich — bo tak to się nazy­wało - i tu zawsze się spóźniał, potem z wyrozumiałym uśmiechem, z przymkniętymi oczami wysłuchiwał cier­pliwie grafomańskich wierszy, których autorzy nie umie­li w porę skończyć recytacji. Nie drwił jednak. Wtedy ogarnęła wszystkich prawie istna mania poetycka. Każ­dy tworzył, mniej lub więcej jawnie. Ale nie Jan. Już wte­dy kochał muzykę. I zadziwiał znajomością poezji nie­zbyt oczytane, choć polonistyczne grono kolegów. Rilke- go i Mallarmćgo czytywał w oryginale. Znał biegle kilka języków. Z pamięci, świetnie recytował Borysa Pastema- ka... o którym nawet nie wszyscy wtedy wiedzieli. Ale

jego kontrowersyjne, „przemądrzałe”, jak twierdzili za­wistni koledzy, wypowiedzi na seminariach zamiast po­dziwu wywoływały drwiące uwagi i zniecierpliwienie. Jan był inny. Stronił od alkoholu, nie brałhidziału w ich nocnych spotkaniach, które kończyły się nad ranem, gdzie gwałtowne dyskusje przerywał taniec, wypijało się dużo wódki i wypalało niezliczone ilości rujnujących ser­ce amerykańskich1 wonnych papierosów » ale któż nie szalał po wojnie- Dystans Jana i powaga - denerwowały, niepokoiła jego milkliwość, więc zaczęto go lekceważyć.

- Pogardza nami—mówiono—wywyższa się - a on po pro- stu nie mógł się dostosować albo nie chciał.

Wkrótce okazało się, że umie o wiele więcej od wszyst­kich. Swoimi wypowiedziami i pytaniami wprawiał w konsternację wykładowców. Czytał całymi nocami. I po­tem nikt się nie dziwił, że oprócz poloniśtyki zaczął jed­nocześnie studia na filozofii: Niektórzy stukali się w gło-- wę - filozofia w dzisiejszych czasach! Uśmiechali się iro­nicznie, gdy Jan musiał dźwigać w swojej torbie również opasłe tomy klasyków marksizmu. Ale gdy na rok przed ich opóźniającymi się pracami magisterskimi zrobił dok­torat z logiki — zaczęto go podziwiać. Prawda—rozpoczął studia o rok od nich Wcześniej, na tajnych kompletach w czasie okupacji... Anna spotykała się z nim często, poży­czał jej książki, kupował je za pieniądze z korepetycji z matematyki, których sporo udzielał.

Ich znajomość, na samym początku zmącona głupim incydentem, gdy Jan w czarne odwiedzin nagle ją objął i niezdarnie próbował pocałować, i Anna, zdumiona, ze śmiechem odpychając go-, wprawiła go w okrutne zakło­potanie, tak że uciekł zapominając o płaszczu - znajo­mość ich jednak przetrwała, przerodziła się nawet w coś w rodzaju przyjaźni, bez obopólnych wyjaśnień. Jan zre­zygnował, ale że był pamiętliwy, pamiętał - czuła to. Za­praszał ją na koncerty, wyprawiali się na długie spacery, ich spory dotyczące różnych spraw przeradzały się cza­sem w pełne niezgody milczenie. Lecz. zapominali oboje ostrych słów, szybciej umiała zapominać Anna, Jan był bardziej zrównoważony w wypowiadanych sądach, ale czasem budził się w nim gwałtownik, zaciekły i nieustę­pliwy. Pisał potem listy z przeprosinami, które podawał

jej na wykładach. Nie traktowała go poważnie, udawała, że się na niego jeszcze gniewa.

Potem, mieszkając w Warszawie, na długie lata utraci­ła z nim kontakt. Jan mieszkał w Krakowie, pracował na uniwersytecie. Od czasu do czasu przysyłał kartki z po­zdrowieniami. Kiedyś spotkali się w pociągu, on wracał z Warszawy, ona jechała do Krakowa. W czasie tej parogo­dzinnej podróży odnalazła go takim dokładnie, jakiego pamiętała z czasów ich młodości - nieśmiały,/płoszący się, zaniedbany w ubiorze - jechał w jakimś przetartym na łokciach swetrze, czarnych spodniach (bez kantów) i białych tenisówkach. Bardzo już wysłużony prochowiec zwinął w rulonik i umieścił na półce, lecz pilnował pęka­tej teczki, nie dającej się zamknąć, wypełnionej książka­mi, jakie kupił. Anna nie wyraziła zachwytu, gdy je z dumą pokazywał — same naukowe nudziarstwa — orzekła w duchu - jak zwykle, nic się nie zmienił. W pierwszej chwili wydało się jej, że jakby zmalał, lecz gdy wyszedł na korytarz na papierosa, stwierdziła, że tylko jeszcze bar­dziej się garbi. Pomyślała też, że postarzeli się oboje, wyj­mując pudemiczkę uśmiechnęła się do siebie, przypomi­nając sobie ten incydent z puderniczką na początku ich znajomości. Ucieszyła się z tego spotkania, Jan nie ukry­wał radosnego podniecenia, udawał, że się jej nie przy­gląda. Patrzyła - oparty o spuszczoną szybę, tym samym ruchem przygładzał włosy, zadziwiająco wciąż gęste i tak samo jasne, bez siwizny, którą ona ukrywała pod far­bą. Nic się nie zmienił - myślała Anna - ale gdy wrócił do przedziału, usiadł naprzeciw, chwilę szamocząc się z dłu­gimi nogami, które nie chciały się zmieścić, gdyż na po­dłodze stała jego teczka, widocznie wciąż musiał ją mieć na oku - wtedy Anna spostrzegła, że jego twarz jest w sie­ci zmarszczek i jakby jeszcze bardziej się wydłużyła, pod łysiej ącymi zatokami na czole bruzdy, których dawniej nie było, i dwie pionowe zmarszczki między brwiami nie znikające ani na chwilę.

Jan w czasie tej podróży, gdy wspomniała w paru zda­niach o sobie, zdążył jej opowiedzieć dzieje swoich dwóch nieudanych małżeństw. — Obie były wspaniałe — tak, wspaniałe kobiety — powtarzał, tym samym ruchem pocierając ucho, jak kiedyś, gdy był zakłopotany.

Westchnął wreszcie - ale to ja się nie nadaję - przygładził włosy i zastygł nagle z przymkniętymi powiekami w smutnym uśmiechu - który również pamiętała.

Więc w istocie tak mało się zmieniamy, w tych samych nieświadomych gestach, odruchach — nosimy w sobie dziecko, któremu już nie wolno płakać - pomyślała Anna, dostrzegając, że Jan, tak jak dawniej, z trudem panuje nad swoimi emocjami. Chwilę mówili o Idiocie Dostoje­wskiego w ma pani rację! hf wykrzykiwał Jan, budząc z błogiego snu smacznie śpiącego, z głową okutaną płasz­czem, starszego pana - ma pani rację - ucieszył się - tak, ta scena, kiedy oni obaj z Rogożynem siedzą przez całą noc - niesamowita!, a tam za drzwiami, w kwiatach, obłożona tymi butelkami z płynem Żdanowa, na łóżku zamordowana leży Nastazj a! - a oni tak razem. ..-Jan że­laznymi palcami ścisnął jej rękę. - Sił w rękach panu nie ubywa t- uśmiechnęła się Anna, zawstydził się, przepra­szał, ale potem w czasie rozmowy wracał jeszcze do ksią­żek Dostojewskiego, cieszył się, że i ona... — a wtedy—po­groził - pamięta pani - wtedy - nie chciała pani tego czy­tać, gdy pożyczałem.... - Cóż, wcześniej pan dorósł*— a ja... - Spojrzeli na siebie, umilkli.

*

Od tego czasu spotykali się często, Jan odwiedzał ją w czasie swoich pobytów w Warszawie. A przede wszyst­kim odtąd zaczęły się jego długie listy. Listy Jana, tak, li­sty Jana - można by z nich ułożyć książkę - Anna, leżąc na tapczanie, sprawdziła godzinę - dochodziła trzecia w nocy, któryś tam raz z rzędu zapaliła światło. Popatrzyła na biurko, gdzie bielił się stos listów Jana, które udało się jej odnaleźć, inne pozostawały jeszcze ukryte w teczkach i zeszytach. Tak, byłaby niezwykła książka - myślała. Jan od tego spotkania w pociągu miał jej tyle do powie­dzenia. Musi być samotny - myślała czytając jego pierw­sze, długie i niezmiernie interesujące listy o sprawach li­teratury, muzyki, ale też pełne rozważań i myśli o tym, co niekiedy udaje się wypowiedzieć dobrej poezji albo w eseju na temat egzystencji człowieka, były często jak traktat filozoficzny. Jeśli już pisał czasem o przeczyta­

nym dobrym wierszu - była to analiza, której trudno szu­kać w zawiłych wywodach krytyków, specjalistów od za­rzynania tego delikatnego gatunku nudnymi wywodami. W listach Jana były także stronice psychologicznych wi­wisekcji, zdarzały się w nich ironiczne opisy tak zwanej codzienności, charakterystyki wspólnych znajomych - ostre, zabawne jak u Gogola.

Gdy Anna namawiała go, by zaczął „uprawiać litera­turę” jawnie, publikując nie tylko swoje rozprawy w pis­mach naukowych, Jan patrzył na nią podejrzliwie; czy nie szydzi z niego, potem jednak uspokojony tłumaczył, że przecenia go, że on nigdy by się nie odważył...

Jan był drażliwy, to fakt. Uśmiechnęła się mimo woli przypominając sobie jedno dawne już zdarzenie. Kiedyś Jan „wpadł” do niej niespodzianie, jak to mu się zresztą czasem zdarzało, bo miał awersję do automatów telefoni­cznych, zjawił się wieczorem, spóźniwszy się na pociąg. Zastał u niej parę osób, zasiadali właśnie do kolaeji. Jan bardzo się spłoszył, musiała go siłą zawrócić od drzwi. Przygotowując dla niego dodatkowe nakrycie, zażarto­wała - tylko proszę nie stłuc mojego drogocennego kieli­szka do wina - wiedząc o jego niezręczności. I trzeba tra« fu, że Jan nieostrożnym ruchem ręki strącił kieliszek z rozmachem na podłogę. Z żałosną miną rzucił się do zbie­rania szkła i wycierania rozlanego wina własną chustką. Uspokajała go - to był żart, nie ma tu żadnego cennego kieliszka! - Jan siedział markotny, nie odzywał się, nie chciał pić, uciekł znacznie wcześniej, niż musiał, na dwo-> rzec. Wkrótce przyszły dwa jednocześnie listy z przepro­sinami, ale i wymówkami, że Anna „przy obcych chciała go ośmieszyć”, traktując go jak dziecko, gdy niczego ta­kiego nie było, śmiała się, to prawda, z jego przerażonej miny.

Cała podejrzliwość Jana objawiała się w tych listach, lubowanie się w samoudręce, kompleksy. Annę tylko tó śmieszyło, lecz zapewniła go, że to był oczywiście żart, że wcale nie uważa go za takiego niezdarę i wreszcie, żeby nie dziwaczył. Ta jej odpowiedź nabazgrana była pośpie­sznie na kartce z Sopotu, gdzie właśnie wyjechała, na od­wrotnej strome była reprodukcja portretu dziecka Wys­piańskiego, bo taką miała pod ręką - ale Jan uznał to za

aluzję do tego, że ¿uważa go za dziecko”. I tak z nim czę- sto bywało.

0 nie, nie byłam dla niego wyrozumiała i dobra ani nie traktowałam go poważnie, jak na to zasługiwał, przy jego chorobliwym przewrażliwieniu. A przecież nosił w sobie drugiego - nieprzeciętnego intelektualistę, poważnego naukowca,, którego wszyscy szanowali. Było jej teraz przykro. Iwciąż wracała-sprawa jego ostatniego listu i że przejrzawszy go tylko, śpiesząc się, w autobusie^ nie wró­ciła już do niego ponownie w domu, lecz odłożyła gdzieś wpapierach na potem i w końcu się. zawieruszył. A było tam zdanie, na które, czytając w tłoku, zwróciła uwagę, nie przejmując się nim jednak, że „lepiej chyba zawczasu odejść” i żeby powiedziała mu ostatecznie, „ czy ich przy­jaźń nie stała się dla niej uciążliwym przyzwyczajeniem” czy coś w tym rodzaju. Boże mój, powinnam była wtedy od razu... - powtarzała nie Wiem już który raz.

*

Przecież ja go lubiłam, więcej, podziwiałam -- stwier­dziła Anna, nie rozumiejąc, dlaczego w rozmowach z nim przybierała ten ironiczno-żartobliwy ton, który, wie­działa, drażnił i niepokoił Jana. Były to jej kolejne, pono­wne porachunki ze sobą, gdy uświadamiając sobie włas­ną winę i to, że raniła Jana wielekroć, nie chcąc tego prze­cież, pocieszała się, że gdyby Jan mógł wiedzieć, że myśli teraz o nim i co teraz.czuje, przebaczyłby jej na pewno. Nie wie, nigdy już nic nie będzie wiedział*.. I znowu wąt­piąc w jakąkolwiek możliwość porozumienia ze zmarły­mi, pragnęła, aby jednak istniał jakiś kontakt, choćby naszej myśli ścigającej ich przez potężne, wielkie Świat­ło, które na zawsze ich objęło. Czuła jedno, że gdyby Jan widział, jak ona się teraz trapi i żałuje, na pewno by jej przebaczył. Czy przebaczy? - pytała siebie, wiedząc, że nie otrzyma od niego nigdy żadnego znaku, że Jan już do niej nigdy nie napisze i w skrzynce pocztowej nigdy nie znajdzie listu, który rozpoznawała natychmiast między innymi, z jej adresem, nazwiskiem napisanym jego ner­wowym, rwącym się pismem.

Ja lubiłam go przecież - powtarzała Anna bezradnie -

a jednak nie przekazałam mu tego chyba nigdy prawie. No tak, raz czy dwa zdobyła się na coś w tym rodzaju i Jan, poruszony, reagował natychmiast listem, prosząc o wyjaśnienia, o dokładniejsze wytłumaczenie, co miała na myśli - pisząc „bardzo mi teraz Pana brak...” Napisała tak przeżywając nawrót depresji, a u jej początku, jak zwykle, prześladującą myśl, że już nie ma przyjaciół i ni­komu nie jest potrzebna. Nie odpisała mu wtedy, pogrą­żając się coraz głębiej w ciemności i bezruchu, a trwało to często po dwa, trzy miesiące, dopiero wracając do zdro­wia, w radosnym przejaśnieniu, gdy ogarnęła ją gorączka działania, napisała do niego, zapominając zajrzeć do jego ostatniego listu. Tak więc Jan nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytania, podobnie innym razem, kiedy żądał wyjaśnienia, co oznaczają słowa „a jednak Pana lubię”, których zupełnie potem nie pamiętała. Nie byłam dla nie­go dobra!

Może wtedy w kościele, w olśnieniu, nagle pojęła, że jej winy wobec Jana domagają się zadośćuczynienia i to było powodem, że Jan przesłonił jej innych, o których chciała tam pomyśleć, wspólnie pragnąc objąć ich przerywaną i nieuważnie odmawianą modlitwą. Może nawet postano­wiła nie tylko, że odpisze mu natychmiast, jak wróci do domu, ale również, że kiedy się wkrótce zobaczą, powie mu, że jest jej bliski, zastrzegając się wyraźnie, że należy przez to rozumieć przyjaźń. Tak, właśnie przyjaźń.

Jan często skarżył się, że Anna go nie rozumie, kiedy tłumaczyła mu, że jego „potworne cierpienia” — Jan lubo­wał się w tym określeniu - są dowodem wygórowanej mi­łości własnej i chorej wyobraźni. Wtedy uśmiechał się po­kornie, lecz z niedowierzaniem. „Zrozumiałem - pisał zaraz w następnym liście. - Postaram się nie zaprzątać już Pani swoją osobą.”

W tym dużym, o nie skoordynowanych ruchach, to mil- kliwym, to nazbyt pobudliwym mężczyźnie był wciąż niezrównoważony chłopak, przewrażliwiony, nieśmiały i czasami arogancki, to znów płochliwy dwudziestolatek, jakim go Anna poznała, gdy pochłaniał książki i groma­dził je w nadmiernej ilości. To mu także zresztą zostało.

Jednocześnie nie obchodziły go sprawy dziejące się poza nim, na świecie. - Wojna? - dziwił się, gdy mówiono

O jakimś nowym konflikcie lub gdy w kraju następowały wstrząsy, na które wszyscy reagowali gorączkowo. Jan nie. Cierpliwie wysłuchiwał relacji, ale widać było, że go to wszystko nie obchodzi. Wykazywał zupełną ignoran­cję w sprawach politycznych, osoby głośne w danym okresie na widowni myliły mu się. Był też niewrażliwy na zdarzenia i kataklizmy, które „gdzieś tam się działy”.

- Cierpi pan na niedostatek wyobraźni społecznej, a jest to wynik skrajnego egotyzmu! - dokuczała mu Anna.

Z tym egotyzmem to nie była zupełna prawda, przecież wiedziała, że jest wrażliwy i łatwo się wzrusza nieszczęś­ciem innych, często był dobry i uczynny, tylko to ukry­wał. W czasie studiów przypadkiem dowiedziała się, że pomaga ze swoich zarobionych korepetycjami fundu­szów ułomnemu koledze, nad którym wszyscy się litowa­li, ale tylko Jan pomagał. Jan wyśledził, że chłopak mie­szka u sparaliżowanej ciotki, którą sam się opiekuje, i ko­lega ten zapewne bez pomocy Jana nie ukończyłby^Stu- diów. A to jego wtedy ciągłe „pożyszanie^^wśzystkim na wieczne nieoddanie swoich płaszczy, drobnych przed­miotów... Jak nie starczało pieniędzy, szło się do Jana.

Mówiono, że uratował tonącego chłopca. Gdy pytano go o to, miał podobno wzruszyć ramionami i powiedzieć z żalem: moje nowe ubranie, pierwsze eleganckie ubra­nie! Ktoś ze znajomych, już w ostatnich latach, opowie­dział jej, że Jan wyrzekł się z takim trudem zdobytego wreszcie mieszkania z balkonem, na piętrze, z widokiem na skwer, w zamian za parterowego mniejszym metrażu. Gdy Anna, znudzona wreszcie jego ciągłymi potem na­rzekaniami na hałasujące pod oknem dzieci, spytała, dla­czego się zamieniał — odrzekł machając ręką — „nie było wyjścia... tak prosili, ona płakała, a była w ciąży, że wó­zek na balkonie i że się nie zmieszczą, a mieli już wtedy dwoje, no i ona ciągle, że ten wózek będzie sobie na bal­konie, bo dziecko musi...” - No tak, dziecko przecież musi... — przypomniała mu potem, kiedy znowu się ska­rżył, szukał wkładek do uszu, bo nie mógł wcale praco­wać przez te okropne wrzaski. „Dzieciaki z całego po­dwórka bawią się pod moimi oknami. Parter! Przypra­wią mnie o szaleństwo! ” Poradziła mu, aby zagłuszał te wrzaski muzyką, głośno puszczając płyty, ulubionego

Bacha, Palestrinę... Wykrzykiwał, że jest genialna, wy­szedł rozpromieniony.

Wkrótce nadesłał zgryźliwy list, „dzięki pani radzie sąsiadka przez ścianę posłała skargę do administracji; to prawda, że stukała, ale ja tym głośniej, myślałem, że to remonty, a ona zaraz, że u mnie jakieś dyskoteki! ”

Jan chętnie pożyczał i dawał pieniądze. Często wypo­minała mu, że jest naiwny - jakiemuś spotkanemli na dworcu w poczekalni pijaczkowi oddał całą prawie swo­ją pensję, wzruszony jego opowiadaniem, że został do­szczętnie okradziony ze swojej biednej renty inwalidz­kiej. Potem przyznał, że człeczyna był „trochę” pbdpity, ale „co miał robić, pewno się pocieszał^.

Teraz, kiedy Anna przypominała sobie te wszystkie wypadki, gdy drwiła z łatwowierności Jana, jak go pou­czała słysząc o jego kłopotach, którym winna była łatwo­wierność, jak wtedy, gdy zrzekł się wyjazdu do Paryża na rzecz kolegi, który bardzo prosił, bo... i w rezultacie sam nigdy już tam nie wyjechał, doszła do wniosku, że Jan był po prostu uczynny i dobry, a ona niesprawiedliwa wobec niego. Jego system wartości i sposób bycia wobec ludzi był takim, jakiego zgodnie z etyką chrześcijańską i powa­żnie traktując wskazania Chrystusa powinno się prze­strzegać.

*

Kiedyś znowu przypomniało się jej, jak to czasem Jan domagał się ostrej oceny swoich wad i „ całej prawdy—co,

o nim myśli”, ze skłonnością do masochizmu domagał się absolutnej szczerości, jeśliby nawet to, co usłyszy, było najbardziej przykre i bolesne. Rozkoszując się potem od­krywanymi przez nią jego przywarami, gdy wytykała mu przesadną drażliwość, upór, skłonność do samobiczowa- nia się, obsesyjnego zadręczania się tym, że kogoś skrzywdził lub obraził czy powiedział coś niewłaściwe­go, lub że ktoś na niego „tak spojrzał” czy „powiedział coś, robiąc najwidoczniej aluzję...” - Jan słuchał z przy­mkniętymi oczami, z tym swoim tajemniczym uśmiesz- ^ Hi odkrycia sprawiały mu bolesną przyjem­ność. Odchodził zadowolony. K ^ , m

Ale innym razem czuł się dotknięty jej uwagami, gdy godziły w wyimaginowany przez niego własny wizeru­nek, zrywał się z fotela, zaczynał biegać po pokoju wy­krzykując we wzburzeniu jakieś zdania, które nie zawsze potem pamiętał, niepokojąc zapewne swoim donośnym głosem sąsiadów.

Chorobliwa wrażliwość? Moja chorobliwa wyobraź­nia! - wykrzykiwał. — Ją przypominam, że choroba jest problemem moralnym również! A pani traktuje mnie, jak lekarze traktują dzisiaj pacjenta. Nic, tylko drobiazgowe analizy! - Domagał się pan przecież, abym nie licząc się z niczym spróbowała określić i zbadać ukryte przyczy­ny... - oponowała Anna.

- Ale robi to pani zbyt technicystycznie — unosił się — jak tomograf. O tak, dobrze mi! Sam tego chciałem. Jak na monitorze zobaczyłem, jak funkcjonuje moja dusza. Czuję teraz, że przestaję być człowiekiem i zmieniam się w przedmiot, w preparat w tych pani nader szczegóło­wych i precyzyjnych analizach. I jeszcze te pani medycz­ne diagnozy!... typ anankastyczny...

- Ależ sam pan o to prosił — broniła się Anna, nie wie­dząc, co go tak uraziło—mówiąc o jego obsesjach myślała tęż o histerii, lecz nie powiedziała mu o tym. - Pana przy­padek, przyzna pan, jest szczególny...

- Przypadek? Ha, więc jestem tylko przypadkiem? — stawał nad nią z chytrą i oburzoną miną.

- Nie myślałam tak wcale...

- Pani to powiedziała! Jest pani okrutna i obojętna jak lekarz, gdy wydaje wyrok na pacjenta.

Nie pomogły próby załagodzenia, Jan wyszedł zagnie­wany. Potem przysyłał listy z przeprosinami, że był tego dnia dziwnie zdenerwowany. I prosił o wybaczenie i żeby Zapomniała, co wtedy mówił, przyznawał jej rację. Teraz, myśląc o tej niedawnej rozmowie, zrozumiała, że to, co ją wtedy bawiło, gdy tak się miotał po pokoju, nie było w istocie śmieszne - może nie powinnam tak wtedy była - powtarzała zasypiając. I we śnie zjawił się Jan, tamten dawny, smutny i milczący, znowu nosił na sobie to dzi­waczne ni to ubranie, ni to mundur, owijacze, które po­chylając się jak wtedy, nie pokazując prawie twarzy, za­wijał wciąż i odwijał — ma pani telepatyczne zdolności -

wymamrotał nie podnosząc głowy i raz jeszcze to powtó­rzył niewyraźnie - Anna zbudziła się. W pokoju było cie­mno, dzwonił telefon. Drżąc z chłodu, boso podbiegła. W słuchawce panowało milczenie.

Wróciła do łóżka, zapaliła lampę — dochodziła trzecia, minęła niecała godzina, odkąd zasnęła. To już czwarta czy piąta noc z kolei. I znowu te rozmyślania.

Coś takiego przecież mi powiedział - starała się sobie przypomnieć — kiedy to było — walcząc z ogarniającą ją sennością — ach, to wtedy, gdy mówiłam mu o tych jego telefonach, gdy o nim myślałam i Jan wpadł w zachwyt - zdolności telepatyczne, ma pani te zdolności — rzeczywi­ście tak powiedział.

Dlaczego znając się od tak dawna nie mówili sobie po imieniu - zdziwiła się nagle - przecież już wtedy na stu­diach było to powszechnie przyjętym zwyczajem wśród kolegów. Jednak Jan wyłamywał się z tego zwyczaju. A kiedy spotkali się po latach, Anna odkładała to wciąż, w końcu to ona powinna była mu to zaproponować, ale nie uczyniła tego, więcej, nie myślała o tym. Dlaczego? Ze taki dystans był wygodniejszy?

Poczuła, że sen odleciał. Chwilę grzebała w kasetach, trafiła na Telemanna - Sonatą in D-major na flet, którą Jan dla niej nagrał ze swojej ulubionej płyty. -Trzy tym się wspaniale odpoczywa - mówił wręczając jej kasetę - cantabile! cantabile! - wznosił rękę, aby zwróciła uwagę na początek, uśmiechał się przy tym błogo. Słuchali ra­zem. - Przejmujący smutek - powiedziała potem Anna, Jan poruszył się niespokojnie, jakby wyrwała go z transu, siedział wciąż z przymkniętymi oczami — jest rytm rado­ści i rytm smutku - tu wyraźnie... no, może jasnego smu­tku. - Jan kręcił głową - dla mnie to wielki spokój — tak, spokój... — Zapamiętała tę rozmowę i słuchała teraz ina­czej, pamiętając tamten wieczór - twarz Jana... Spokój - szczęśliwość wieczna - leżąc z przymkniętymi oczami słuchała głosu fletu - czuła, że uspokaja się - więc on miał rację?

- Warto się było urodzić na tym świecie - powiedział kiedyś, po skończonym koncercie. - Szkoda, że na tam­tym nie będzie muzyki! - Roześmiał się, gdy mu przypo­mniała o muzyce niebieskiej, o chórach serafinów i ar­

chaniołów, że chyba w Piśmie Świętym jest mowa o in­strumentach muzycznych w niebiosach... Jan odpowie­dział, że obawia się, iż dane mu będzie jedynie usłyszeć trąby Sądu Ostatecznego, a w piekle zainstalują pewno aparaty z muzyką elektroniczną.

i Właściwie to on nauczył mnie słuchać muzyki — przy­pomniała sobie pierwsze koncerty, na które ją prowadził. Jej fascynacje muzyczne z czasów szkolnych, mimo paro­letniej nauki w konserwatorium — nie wychodziły poza Szopena i Wieniawskiego. Telemann, Mozart, Bach — to świat muzyki, który jej odsłonił Jan. Anna ściszyła mag­netofon -w ciemnym pokoju słuchała leżąc z przymknię­tymi powiekami, poczuła, że w jasnej przestrzeni dźwię­ków, które przynosiły uspokojenie, będzie się mogła od­tąd spotykać z Janem, i jakby słyszała znowu jego wzru­szony głos - o, teraz, czy słyszy pani? tak, to właśnie miej­sce!... - głos fletu tracił oddech, jakby szedł ku słońcu. Tak - mówiła do siebie - głos Jana, barwa tego głosu. Jak to się dzieje, że kiedy zapominamy twarzy ludzi, ich głosy żyją w naszej pamięci dłużej? I znowu tak wyraźnie sły­szała intonację głosu Jana w jego ostatnim telefonie, jesz­cze przed tym listem, gdy chaotycznie zapowiadał swój przyjazd, umawiał się — i wreszcie nie przyjechał z ja­kichś tam powodów. Dobrze ten telefon zapamiętała. Wracała tego dnia zmęczona, ledwo zdążyła wejść, usły­szała dzwonek, jeszcze w płaszczu podbiegła—to był Jan, jak zwykle zapominając z przejęcia powiedzieć, kto mówi, a w telefonie z wielkiego zdenerwowania głos mu się zmieniał, czasem myliła go z początku z kim innym - to pani? pani! — upewniał się krzycząc — jakby chciał przekrzyczeć całą odległość między Krakowem a War­szawą, która ich dzieliła, pytał, czy już się nie gniewa, nie rozumiała, o co chodzi, ale na wszelki wypadek zapewni­ła, że nie, dopytywała się o dokładną godzinę, kiedy ma zamiar ją odwiedzić, lecz to go zdenerwowało i plątał się jak zwykle, nie znosił takich szczegółowych ustaleń, „bo ten warszawski zamęt”, wołał coś jeszcze, że napisze... Anna odpowiadała szybko, niecierpliwie, poczuł się tym urażony. - Zamęt, zamęt - to było jego ostatnie słowo, ja­kie słyszała. , ■, , _ Może dlatego ten ostatni list był taki - myślała - bo Jan

nie przyjechał, tylko w jakiś czas potem przysłał ten list w którym były wymówki, że „prawie nie chciała z nirn rozmawiać, a przecież on od sąsiadów, więc musiał się śpieszyć, i w końcu nie tak często do niej telefonuje... I że powinna już wiedzieć, jak dla niego denerwujące są roz­mowy przez aparaty.” A mogłoby się przecież zdarzyć, gdybym nie zwlekała z odpowiedzią, że zwrócono by mi list z adnotacją - „adresat nie żyje”> bo nadszedłby już po tym, co się stało. List do umarłego, nie, to byłoby okrop­ne. Ale gdybym wtedy od razu...

I znowu starała się dokładnie przypomnieć sobie...

*

Anna wie na pewno, że zbierając się wtedy do odejścia, zaczęła wkładać rękawiczki i raz jeszcze spojrzała na ze­garek - było cztery minuty po dwunastej. Podniosła jesz­cze oczy na jeden z witraży, stłumione barwy światła led­wo się przesączały przez kolorowe celki szkła. Nieco wię­cej światła wpadało przez czystą szybę bocznego okienka przy głównym ołtarzu. W kościele trwała skupiona cisza. Anna odetchnęła nią głęboko. Ogarnęła ją fala spokoju, wzruszenie.

Nagle z trzaskiem otwarły się drzwi z prezbiterium i ukazała się mała, czarna postać zakonnicy. Stukając gło­śno, jakby szła w drewniakach, szybko zbliżyła się do oł­tarza, przyklękła na jego stopniu. Cisza sklepiona nad Anną rozprysła się.

Jeszcze raz niecierpliwie sprawdziła godzinę, potrzą­sając zegarkiem, bo zdawało się jej, że wskazówka se­kundnika się nie porusza. Odsunęła się pośpiesznie od kraty. To, co zaczynało się w niej rodzić — uczucie pojed­nania, pokory - pierzchło i od razu przypomniała sobie, co ją dzisiaj czeka. Suchymi oczami chwilę jeszcze pa­trzyła na ciemną, skuloną na tle bieli sylwetkę. Szczupłe ciało klęczącej, objęte czarnymi skrzydłami welonu, po­chylało się rytmicznie, jakby dziobała rzucone jej tam okruchy.

Anną wstrząsnął dreszcz, szybko ruszyła ku wyjściu. Chwilę znowu mocowała się z ciężkimi drzwiami.

Potem nadaremnie usiłowała sobie przypomnieć, czy

pomyślała coś jeszcze wychodząc — lecz został jej w pa­mięci tylko moment, gdy znalazła się już za drzwiami i jak ogarnęła ją wraz z łoskotem ulicy miękka biel padają­cego wciąż śniegu.

To zapewne dlatego — doszła do wniosku - dlatego z tej chwili wyjścia nic więcej nie pamiętam, że była jak nagłe otwarcie oczu po śnie i spojrzenie w jasność okna. Ale czy to wszystko, co wtedy czułam i myślałam w kościele, pa­miętam, czy tylko wyobrażam sobie, teraz, po czasie do­dając do tamtych myśli nowe, tak jakby się tam zjawiały naprawdę? Nie. Tak było. Było? Czy wyobrażam sobie tylko, że właśnie tak było? A jednak widzę tak wyraźnie! To było jak nagłe zatrzymanie wycinka taśmy szybko umykającego nam czasu, który przecież nasza pamięć drobiazgowo rejestruje, ale ukrywa i magazynuje. Tylko pewne fakty i sytuacje udaje się nam utrwalić bardziej szczegółowo i odtworzyć potem dokładnie, jak dzieje się to w czasie śledztwa, gdy dojść musimy, jak się coś napra­wdę stało.

A że te kilka minut okazało się tak pojemne, to tylko dowód na nieistnienie jedynego wymiaru czasu, jest ich wiele.

Czas pamięci — czas zapominania. Nie mogąc zasnąć, Anna wciąż była poruszona tym, co się stało w Krakowie. W miarę upływu dni, w tym śledztwie przeciw sobie uda­ło się jej odtworzyć i odszukać wszystko, co mogło mieć w tej sprawie znaczenie. Prawie wszystko, jak się jej zda­wało.

I na pewno te kilka minut spędzonych w kościele znik­nęłoby na zawsze w jej niepamięci, gdyby nie to,ico po­tem... Czy można wszystko pamiętać? Bo to przecież zdrowa dla nas selekcja i samoobrona przed nadmiarem informacji, które żywe stale i obecne w naszych myślach, wciąż nas atakujące, mogłyby nas przecież doprowadzić do obłędu. Tak dzieje się w stanach maniakalnych, w po­jawiającej się wtedy gonitwie myśli, kiedy niepokój i roz­drażnienie chorego rośnie do nieznośnej męczarni, którą trzeba wyciszać lekami. • • a

I znikłyby te cztery z niewiadomymi sekundami minu­ty przeżyte wtedy w kościele, gdyby nie wiadomość póź­niejsza o śmierci Jana.

Lecz kiedy dokładnie miał miejsce wypadek, dowie­działa się dopiero w trzy dni później. Więc zrazu, gdy usłyszała o tym w swoim instytucie, od znajomych, któ­rzy Jana znali również, nie dowierzając wciąż i nie umie­jąc tego przyjąć do wiadomości, pomyślała coś niejasno, i że właśnie tego dnia w kościele wspomniała o nim chy­ba... i tylko tyle. Anna lepiej pamiętała, że w tym dniu straciła dużo czasu na daremną wyprawę pośpiesznym autobusem do dentysty i że później było zebranie w pra­cy, potem poczta, taskanie ciężkiej torby z bielizną ode­braną z pralni i wreszcie zakupy. Wróciła do domu bar­dzo zmęczona. Nie jedząc obiadu położyła się na krótką drzemkę i obudziła dopiero wieczorem, który zrobił się ; wkrótce późny, gdy obejrzawszy jeszcze jakiś głupi film, zadzwoniła do przyjaciółki. Rozmowa się przeciągnęła. Zanim zdążyła przeczytać kilka stron książki, ze szczę- | tem zapominając, że przyrzekła sobie z rana napisać dłu­gi list do Jana, zasnęła spokojnie.

A po przebudzeniu był nowy dzień i w jego ostrym i świetle, bo po śnieżycach nastąpiły słoneczne pogody, ten poprzedni pełen wirującego śniegu, bieganiny, pośpie- ćhu - zniknąłby bez śladu - poza cyferką w kalendarzyku oznaczając^ godzinę wizyty u dentysty — gdyby nie to, co się stało...

*

O śmierci Jana Anna dowiedziała się najpierw od przy­padkiem spotkanego w windzie znajomego, powiedział, że podobno coś się stało z Janem, i zapytał, czy ona czegoś j nie wie... Zaniepokoiła się, także inni mówili o wypadku, któremu Jan miał podobno ulec w Krakowie. Zaraz po powrocie do domu próbowała się połączyć z Krakowem i przez cały ten wieczór daremnie telefonowała do wspól­nych jej i Jana znajomych. Do tych właśnie, którzy miesz­kali w tym samym domu co on, od których Jan czasem do niej telefonował. Wreszcie, następnego dopiero dnia, usłyszała w słuchawce głos Wandy. Wanda powiedziała, że dzwoniła do niej poprzedniego wieczora, ale telefon był wciąż zajęty, a to właśnie ona, Anna, raz po raz wtedy

musiała nakręcać ich krakowski numer, aż wreszcie, gdy zrobiło się zbyt późno, wyłączyła w zdenerwowaniu tele­fon, nie mając ochoty z nikim rozmawiać.

^Dowiedziała się, że widzieli go w przeddzień wypadku, był u nich na kolacji, czuł się' świetnie, przyniósł nową kasetę z nagraniem koncertów skrzypcowych Mozarta, słuchali do późnej nocy.

To się stało następnego dnia, to znaczy trzy dni temu, w południe, kiedy szedł na wykłady. Wpadł pod samo­chód, zginął na miejscu - Anna słuchała spokojnej, nie po kobiecemu rzeczowej relacji.-Wanda mówiła do niej przez telefon wyraźnie, ż pedanterią właściwą belfrom, tonem, który zawsze denerwował Annę, a teraz wydali:» się jej nieznośny. — Ależ, pani Anno - usłyszała - ja to już przecież mówiłam - w samo południe. Co takiego? - wo­łała Wanda - źle teraz panią słyszę, godzina? dokładnie?! -Wanda zawahała się - ja doprawdy... ale zaraz, zaraz, To chyba najdokładniejsza relacja, jaką słyszeliśmy wczoraj opowiadał nam student, uczeń Jana. On się wła­śnie zbiegiem okoliczności znalazł na miejscu wypadHu i widział... - Anna słuchała ściskając kurczowo słuchaw­kę. - Co on widział?—zawołała. - O, teraz świetnie panią słyszę - rozjaśnił się głos Wandy - więc tak, on mówi, że kiedy zbliżył się do przejścia, stała już gromadka oczeku­jących -a’ to z pewnością najdokładniejsza relacja -więc on mówi, że właśnie słyszał hejnał z Wieży Mariackiej, on też, jak Jan, śpieszył się, gdyż był już spóźniony, lecz Jana nie widział przedtem, gdy dochodził do tego przejścia na światłach, Jan mieszkał niedaleko i czasem się spotykali w drodze na uniwersytet, ale tego dnia... - Słuchała rela­cji Wandy z niecierpliwością, denerwując się, że w telefo­nie na chwilę zapadło milczenie. - Więc ten chłopak, on jest tym okropnie poruszony, wciąż o tym opowiada i powtarza, że jak usłyszał hejnał i chwilę potem zapaliło się zielone światło, z gromadką przechodniów wszedł na jezdnię. I wtedy ten wypadek, to znaczy, było już po nim i tylko ludzie pochylali się nad jezdnią w miejscu, gdzie stał samochód... Więc to musiało nastąpić minutę czy dwie po dwunastej... Co? Pyta pani, czy słyszał hejnał ró­wnież potem - zastanowiła się Wanda. - Czy to rzeczywi­

174

Jak

ście takie istotne? Tak, to się stało po dwunastej! - Anna milczała. W nagłym błysku uświadomiła sobie, że prze­cież właśnie wtedy ona była w kościele.

- To dla mnie bardzo ważne - powiedziała - słyszy mnie pani? - lecz w tej chwili rozległy się trzaski w słu­chawce, przerwało się połączenie. Anna uderzała dłonią w pudełko telefonu, Wołając w zdenerwowaniu - hallo! hallo! - czując, że dławi ją w gardle. Wreszcie odezwał się głos Wandy - przerwano nam połączenie - powiedziała spokojnie - Anno, czy mam powtórzyć? - A gdy Anna po­twierdziła, zaczęła - nie wiem, czy pani wszystko zrozu­miała, co ja poprzednio... To było dokładnie tak jfe powta­rzam - ten chłopak stał w grupie ludzi czekając,?aż zapali się zielone, a kiedy się zapaliło, że trochę się zagapił, wszedł na jezdnię ostatni i usłyszał jakieś krzyki. -Ujrzał na środku jezdni zbiegowisko. Śpieszył się, mówi, chciał je wyminąć, ale jednak spojrzał, ludzie pochylali się i na mokrym asfalcie - u nas wtedy była odwilż - zobaczył, że ktoś leży, tuż przed kołami samochodu. Słyszał głosy - zabity! Zabiło człowieka! - Podszedł... Czy jest tam pani, czy pani słyszy? - Tak, jestem, ja wszystko słyszę — Anna ściskała mocno słuchawkę - proszę mówić! — No więc zo­baczył, że leży tam mężczyzna z rozrzuconymi rękami, pochylił się i poznał, że to Jan, mówi, że po tej wiatrówce w dużą kratę, co ją Jan od lat nosił, a potem.*. O Boże, to straszne, tyle razy muszę to opowiadać!

- Więc na miejscu? - spytała Anna.

- Tak. I był, jak chodził zawsze zimą, bez czapki, w rozpiętej wiatrówce. Ten student mówi, że Jan wyglądał, jakby spał. Nic nie było widać, żadnej krwi, zaraz wszystkich odpędzili, pogotowie, milicja, wie pani... Okropnie to przeżywa. Bo przecież to niesamowite zoba­czyć kogoś znajomego leżącego bez ruchu na mokrej jez­dni...

Anna wiedziała tylko jedno, Jan nie żyje. Milczała, miała odłożyć słuchawkę, ale nie zrobiła tego.

- Pani Anno? — Tak — powiedziała Anna — tak, słu­cham! -1 znowu ten sam głos podjął spokojnie - no, co je­szcze? On nam mówił, że na jezdni w tym mokrym śniegu walało się pełno rozrzuconych kartek, podniósł jedną - poznał notatki Jana. Jak zwykle nosił je nieporządnie,

! ¿1 pachą, w takiej teczce, z której wszystko wypadało.

I Od razu pytano, czy może ktoś zna zabitego, bo Jan nie i ®iał przy sobie żadnego dokumentu, tylko całą, nie wy­braną kartkę żywnościową, no i te swoje notatki. Wszys- I tko to znalazło się potem w komisariacie. Ten student ! zgłosił się tam - mieli przecież kłopot z identyfikacją, on I jeden, tak, on był jedynym wśród tych, co to widzieli, któ­ry znał Jana. No, co jeszcze, ten kierowca podobno był w szoku, wciąż tylko powtarzał, że nie mógł już nic zrobić, kiedy człowiek wleciał mu prosto pod samochód. Świad­kowie potwierdzili zresztą, że Jan wbiegł prawie i na ¿iierwonym prosto pod samochody... Wie pani, jak on szybko chodził, widać zamyślił się.

- Tak. Pogrzeb w sobotę - może pani przecież się u nas zatrzymać. No, jak pani woli. Słucham? Pani Anno, pani pytała o to kilka razy! Zdaje się, że ja już mówiłam: o dwunastej, może dwie-trzy minuty po. To zresztą jest w raporcie milicyjnym, akurat ten hejnał, to już mówiłam.

*

I Anna wróciła z pogrzebu w Krakowie późną nocą bar- I dzo zmęczona, w dodatku pociąg miał opóźnienie. Jej I krótki tam pobyt nie wniósł nic nowego do tamtej telef o- f nicznej relacji. Cały obrzęd, twarze znajomych - wszyst­ko, jak zwykle, gdy musiała uczestniczyć w pogrzebach, i widziała jak przez mgłę albo we śnie.

Dopiero noc, w domu, zamiast snu, nawet po zażytej I pastylce, przyniosła sceny, obrazy z tego strasznego I obrzędu. Zaczęła porządkować wszystkie informacje, I które usłyszała także od innych. Ten jeden szczegół - f sprawa godziny, to się zgadzało u wszystkich, którzy z I nią rozmawiali - dwunasta, parę minut po... czyli wtedy I właśnie, kiedy ona...

Sprawa tej zbieżności, jednoczesności dziania się - tu­taj w kościele, jej myślenia o nim, a tam, w odległym Kra- i kowie, jego wypadku, w którym musiał zginąć^ w takim pośpiechu wbiegając na jezdnię... rozrastała się wciąż. "

O Boże, dobry Boże - to nie może być prawda, to nie ja fc przecież... - broniła się Anna przed myślami, które ata- I kowały ją i dręczyły w ciągu kilku nocy, gdy zaczęła gro-

madzić materiały do samooskarżenia, powtarzając wie­lokrotnie - dlaczego? dlaczego? jak to możliwe, że to działo się w tym samym czasie? I myśli jej krążyły wciąż wokół sprawy Jana - jak wtedy, tego wieczora, gdy zro­zumiała wreszcie i dziwiąc się i nie rozumiejąc powtarza­ła - Boże, dobry Boże, czy to możliwe, że to Ty na ugorze mojej obojętności, wtedy gdy stałam tam w kościele przed zasuniętą kratą, pełna skruchy i dobrych postano­wień - posiałeś to czarne ziarno jego śmierci?

Nie będzie raju

- Nie! Nie! Nie! - Ogromny zielony długopis pani or­dynator stukał energicznie w szklany blat biurka, słu­chawka przyciśnięta do ramienia, drugą ręką zapalała papierosa, zapalniczka również zielona. To już druga rozmowa, odkąd weszłyśmy do gabinetu. Jaka ona jest, kiedy zostaje sama? - zastanawiałam się obserwując jej twarz, modelowaną ostro przez grymasy gniewu, i sły­sząc władcze dyspozycje, którymi zarzucała teraz swego rozmówcę. Chodziło o zebranie personelu na terenie szpitala, na co nie godziła się stanowczo, polecała nato­miast przygotowanie ważnego pisma do Ministerstwa Zdrowia w sprawie sprzętu medycznego. Poprzednia rozmowa, całkiem inna w tonacji, prywatna, dotyczyła partii brydża - długie deliberacje nad tym, kogo zaprosić na czwartego wobec nagłej choroby stałego partnera. Było to omawiane długo i szeroko, jakby miała zapaść de­cyzja strategiczna o przyszłej bitwie, a ona była naczel­nym wodzem, zielony długopis wciąż kreślił zawiłe rysu­nki na papierze. Teraz na niewidocznego rozmówcę sy­pały się gromy — szpital to nie miejsce na takie wiece! Ci, co chcą, niech idą sobie na Uniwersytet awanturować się ze studentami! Nie będę się handryczyć znowu z Bezpie­ką po to, żeby wyciągać kogoś z mamra, tak jak doktora Ch. - zamiast myśleć o chorych, poleciał na pochód i cze­kaliśmy z operac j ami.,.1 <

Joanna potrąciła lekko swoim botem mój, ale nawet drgnienie nie przebiegło po jej twarzy. Patrzyła z napię­ciem, jak pani ordynator, skończywszy tamtą rozmowę, nakręca szybko nowy numer, mruknąwszy, że to będą dwa słowa. Rozmawiała z Bolusiem, który okazał się jej mężem - kotkiem - któremu polecała wyprowadzić pies­ka i wyjąć mięso z zamrażalnika, tylko koniecznie to w żółtej torebce. Jeszcze pytała, czy zabrał się do roboty. Mąż również trzymany był krótko, choć czule. - Jacy oni są niezaradni - westchnęła z rezygnacją odkładając słu­chawkę. I dopiero teraz jakby nas naprawdę spostrzegła.

Uderzyła dłonią w leżące przed nią papiery, zapowiada­jąc, że zaraz to przejrzy, pochyliła głowę, ciemne włosy mocno sczesane do tyłu, jej nos wydłużył się jeszcze, cza­rne brwi ściągnięte, mocno zaciśnięte usta, mogłaby to I być twarz mężczyzny, gdyby nie jaskrawy makijaż, w uszach błyszczące klipsy.

Usłyszałam westchnienie Joanny. Byłyśmy z nią w szpitalu przed ósmą rano. Trzeba było wstać o szóstej, żeby dotrzeć tu nieczęsto jeżdżącym podmiejskim auto- busem. Stałyśmy długo na przystanku na sporym mrozie. Tutaj było ciepło, smrodliwie, ale ciepło.¿Na korytarzu przed drzwiami gabinetu pani ordynator czekałyśmy i przeszło godzinę. Od czasu do czasu drzwi się otwierały, f Joanna podrywała się, ja również, ale pani ordynator przelatywała obok nas stukając drewniakami i znikała na końcu korytarza powiewając białymi skrzydłami far­tucha. Kiedy się pojawiała, robiło się cicho. Pielęgniarki przylepiały się do ścian, gadatliwe salowe, szurające szczotkami owiniętymi w ścierki, milkły, gorliwie schy­lając się nad podłogą, chorzy umykali do swoich pokoi. |

- Może cię nie poznała? — spytałam za którymś razem Joannę. Machnęła ręką - Ona taka jest T*i stanęła jak na baczność, bo właśnie pani ordynator biegła w naszą stro- nę wymachując jakąś kartką, ale minęła nas — to było skierowane do jakiegoś młodego lekarza, którego wciąg­nęła za klapy do swego gabinetu, trzasnąwszy drzwiami. Rozległ się jej podniesiony głos^ Potem wychyliwszy gło- , wę poleciła przechodzącej pielęgniarce wezwać kogoś, kto wyleciał po chwili jak z procy, był to niemłody już le- karz, przystanął na chwilę obok nas, westchnął głęboko spojrzawszy na sufit, jakby wzywał Pana Boga, mieszka­jącego oczywiście wyżej. Panowało tu napięcie i zdener­wowanie najwyraźniej wywołane działaniem pani ordy- [ nator - jej głos donośny, jakby dowodziła batalionem żo? j łnierzy, działał paraliżująco.

Joanna nie ośmieliła się nawet przypomnieć jej, że cze­kamy. Czułam się tutaj okropnie, chwytając spojrzenia przechodzących lekarzy, o tej porze wstęp odwiedzają­cym był surowo wzbroniony. Joanna zdołała jednak dwukrotnie zajrzeć do Andrzeja, leżał w sali obok. Wra­cała ocierając łzy - ciągle okropnie cierpi. On tego nie

przeżyje - powiedziała za drugim razem - nie je nic, nie pije. Ledwo mu zwilżyłam usta. Nie wiem, dziś mnie po­znał... Dlaczego ona nas tu tak długo trzyma?—spojrzała w stronę zamkniętych drzwi- Rozlegał się stamtąd pod­niesiony głos pani ordynator, drugi, niewyraźny, tłuma­czył qqś. Wreszcie wyszła pielęgniarka, wzruszyła ramio­nami, zatrzymała na nas niewidzące spojrzenie, pognała korytarzem.

^¡Siedziałyśmy na krzesełkach naprzeciw gabinetu — czekałyśmy na wyrok. Wczoraj było konsylium. Chociaż obie w zdenerwowaniu, ale pokornie czekałyśmy, kiedy Będziemy wezwane, miałyśmy tu być na ósmą. ;

- Musi z nim być niedobrze - usłyszałam drżący głos Joanny - inaczej by przecież coś powiedziała. Zna mnie. Ja tu u niej tyle razy.,. — drzwi się uchyliły—nie po nas - westchnęła Joanna, pani ordynator przebiegła nawet nie spojrzawszy w naszą stronę.

r*»5~*Czy myślisz, że pozwoli mi do niego wejść, teraz, rano? — patrzyłam za znikającą wysoką białą postacią.

- Wątpię — lubi się wyżywać - jest drobiazgowa^Wi- działaś, że ja ukradkiem dałam coś salowej, żeby pilno­wała,, czy się ona nie zbliża - westchnęła - straszna baba, a jednak przyjęła go tutaj, potrafi być troskliwa. Może więc ci pozwoli, przecież jesteś jego siostrą. Wiesz, ja się boję, że oni go tu wykończą. Widziałaś, rozmawiałam z tym młodym wysokim - to lekarz z jego sali, powiedział, że z jej polecenia odstawiono już wszystkie leki.

•• -r. Co to znaczy?śi przeraziłam się - odstawiono! $

Wzruszyła ramionami, utkwiła we mnie czarne spoj­rzenie mocno umalowanych oczu. Milcząc patrzyłyśmy na zamknięte drzwi. ,

- Ona jest pełna sprzeczności - usłyszałam głos Joan­ny - obserwuję to. Jednak bardzo troszczy się o chorych, tylko chce ich mieć na własność. Potrafi w nocy przyje­chać do „swojego” chorego, gdy stan jest ciężki. A z niego już chyba zrezygnowała... Nic nie rozumiem. Wczorajsze konsylium to jej pomysł. Więc dlaczego nam nic nie mówi?

Ale pani ordynator mijała nas obojętnie, chociaż jej przeloty obok nas w miarę, jak zbliżała się dziewiąta, na­brały częstotliwości i tonacja jej głosu stała się ostrzej­

sza. Słychać ją było na całym korytarzu. Siedziałyśmy cierpliwie, wtulając się w ścianę, ja z'poczuciem; że Je­steśmy tu nielegalnie o tej godzinie. Patrzyłam na długi korytarz, już umyty. Powietrze, pozbawione stosowi nych do niedawna środków odkażających, tak charakte­rystycznych dla szpitali, zdawało się być gęste od wy­dzielanego przez pacjentów odoru ich chorób, ich cier­pień, które człapiąc pantoflami, w pidżamach lub szpita­lnych szlafrokach obnosili po koryta^u. Powietrze na­grzane i duszne płynęło z otwartych drzwi sal, gdzie leżfśP i fi spoceni, przykuci do łóżek, spowici drenami, związani i kroplówkami - sączyło się na korytarz.

Ten przykry wyziew ich spoconych, riie domytych ciał ; przyprawiał mnie o mdłości. Patrzyłam, jak z przewie- \ szonymi ręcznikami niektórzy włazili do łazienki, jedy- I nej na tym korytarzu, i szybko pojawiali się znowu, pozo­rnie odświeżeni, rozsiewaj ąc ostrą woń wody kolońskiej. Każdy pokornie zmierzał w stronę swego łóżka, na któ- | rym już tylu cierpiało, umierało, zdrowiało... Szpitalne poduszki - nie wietrzone - ile w nie wsiąka cierpienia, ile snów przerwanych, ile męki agonii. Jakże może być ina­czej tutaj - myślałam patrząc na przechodzących lekarzy i pielęgniarki w ciągłym pośpiechu, który się wyraźnie wzmagał na widok pojawiającej się pani ordynator, gdy od czasu do czasu otwierała drzwi, energicznie przywo­łując którąś z nich jak kapral, trzymając na baczność, strofując publicznie. Odwracałam głowę.

Na korytarzu trwała zwykła poranna krzątanina. Przejeżdżały obok nas wózki kuchenne, czułam mdły za­pach szpitalnej kawy w kociołkach, powleczonej już ko­żuchem, z brudnych talerzy, ułożonych jeden na drugim, wysypywały się nie dojedzone po śniadaniu resztki chle- I ba, skórki, spomiędzy których wyszarpano miękkie wnę­trze. Mijały nas popychane przez pielęgniarki grzecho­czące szkłem wózki pełne fiolek z zastrzykami, środków j opatrunkowych, butli z płynem na kroplówki i wypełnio­nych krwią. Zaczynały się zabiegi.

Obie z Joanną, na blisko zsuniętych krzesełkach, stara­łyśmy się być jak najmniej widoczne, wcisnąć się niemal w ścianę — aby nie przeszkadzać przechodzącym, bo ko­rytarz był wąski. Nasza obecność, mimo że byłyśmy umó-

wionę z panią ordynator, mogła wzbudzić zainteresowa­nie jakiegoś lekarza czy pielęgniarki, zwłaszcza że się pzeciągała, choć widać było, że czekamy ze wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi - bałam się po prostu, że |tóś może zapytać.,, .

No i doczekałyśmy ąię wreszcie. Wychodząca pielęg­niarka zbliżyła się z uśmiechem-powiadamiając nas, że pani ordynator zarąz nas przyjmie. To zaraz trwało jesz­cze kwadrans, znowu ktoś, wchodził, wychodził -wresz­cie zaproszono nas do środka, jakby po to, abyśmy jeszcze asystowały dość długo przy telefonach,, zakończonych ciężkim westchnieniem lekarki.

Siedziałyśmy więc w. małym, zastawionym popielnicz­kami gabinecie pani ordynator.. Patrzyłyśmy, jaki nie przerywając rozmowy telefonicznej, odkładając zielony | Łgopis brała papierosa lub nie odkładając go kreśliła zawiłe rysunki, potem dopiero zbliżając płomień zapal­niczki do trzymanego w ustach papierosa, zapalała go i nie; wyjmując z ust mówiła... Widziałam, że JoanniSma wielką ochotę zapalić - na korytarzu zrobiła to dwukrot­nie, ukradkiem, teraz dotykała w otwartej torbie pudełka z papierosami, nie ośmielając się jednak ich wyciągnąć.

| - uczesałyśmy na wyrok. — Za chwilę rozmawiamy - usłyszałyśmy głos pani ordynator - tylko to dokładnie przejrzę. - Zaczęła uważnie studiować spięte spinaczem kartki. Jak się można fcyło domyślić-, były to wyniki ąna- liz mojego brata. Miała teraz-wygląd asyryjskiego wojo- ; wnika - ściągnięte krzaczaste brwi,, głębokie bruzdy*od nosa do ust, zaciętych w poziomą krwawą krechę. Cała w namysłach i lekkich skrzywieniach - dawała znaćy że nie jest zadowolona z tego, co czyta. ■ -

; Ręka Joanny na poręczy fotelika cichutko pobrzękiwa­ła bransoletami, ona cała trzęsła się ze zdenerwowania. Spojrzała na mnie wystraszona, potem spuściła powieki. Jej mocno poczernione rzęsy sięgały pobladłych policz- | ków. Lekko drgały mięśnie wokół ust. Drgała również jej noga w długim obcisłym botku na bardzo wysokim obca­sie. Jak ona może w tym chodzić — myślałam. Widziałam I k szybko przemierzającą korytarz, gdyśmy czekały, choć błagałam, by nie zostawiała mnie samej. Tłumaczyła się, j ze nie może usiedzieć. Miała prowokujący wygląd, męż-

czyźni, nawet ci człapiący w pantoflach, prostując się oglądali się za nią, n. ta krótka spódniczka...

Spostrzegła widać że się jej przyglądam, uśmiechnęła się niepewnie, spojrzała niespokojnie na lekarkę siedzą­cą za biurkiem. Ciągle stukała tym swoim zielonym dłu­gopisem, wreszcie jakby spostrzegła, że ją obserwujemy, złożyła kartki - uderzyła w nie dłonią — zapaliła, nagle poderwała się, podeszła z pudełkiem papierosów, Joanna zaciągnęła się chciwie. Tamta wróciła na swoje miejsce za biurkiem.

- No cóż, moje panie - rozległ się wreszcie jej niski głos

- nie jest dobrze z naszym chorym! Pani zresztą widzi, co j się dzieje - zwróciła się do Joanny - Co dzień odwiedza i pani swojego męża. Przyjęłam go tutaj tylko na pani roz­paczliwy telefon. Wiozła go pani te trzysta kilometrów w ! śnieżycy, jakoś dojechał... Robiłam wszystko, co mogłam, i ale stan się pogarsza z dnia na dzień... Moim zdaniem- zawiesiła głos - to sprawa nowotworowa... najprawdo­podobniej! - dodała szybko spojrzawszy na nas. - Ale - podniosła się Joanna - ale przecież Wczoraj...

- Tak, wczoraj mieliśmy konsylium. To na pani proś­by! Tak. Był doktor Z., świetny chirurg, i wreszcie profe­sor R., który był łaskaw się pofatygować - znowu postu­kiwała zielonym długopisem - było konsylium. No i cóż, zdania są rozbieżne. Doktor Z. — chirurg — gotów jest na­tychmiast operować, nie bierze pod uwagę osłabienia chorego, który by nie zniósł takiej operacji, ale chirur­dzy... no a profesor R., ten jest odmiennego zdania, że... to ostre zapalenie wątroby — tu rzuciła nazwę łacińską. - Więcej, nawet gotów jest zabrać chorego do swojego szpi­tala, w przekonaniu, że jest do uratowania. — Znowu za­paliła papierosa, nie patrzyła na nas - relacjonuję... tak, gotów go do siebie zabrać, ale moim zdaniem stan chore­go... profesor nie docenia...

- Ale daje szansę przeżycia - powiedziałam szybko - denerwowała mnie jej apodyktyczność, jakby sama już | przesądziła, jaka będzie nasza decyzja i jakby chory był skazany!

- Owszem — odrzekła niechętnie — jeśli panie sobie ży­czą, można go przenieść, proszę bardzo - podniosła głos.

- Do rodziny należy decyzja!

Jakie ona ma niesamowite oczy - wzdrygnęłam się - ta­kie rozszerzone źrenice zdarzają się u dzieci. Ale na jej twarz znowu wrócił wyraz gniewnego zniecierpliwienia »jestem bardzo zajęta,! same panie widzą - spojrzała na zegarek. Oczy Joanny były utkwione we mnie - decyzja - $zepnęła — dając mi znak, abym mówiła.

Ł-Decyzja jest jedna, będziemy prosiły profesora R., aby się zajął moim bratem, daje mu szansę...

Nic nie obiecuje—przerwała mi lekarka ostro. ^Jo­anna znowu patrzyła z wyrazem rozterki! rozpaczy, ści­snęłam jej rękę.

g, -. Widzę, że panie się już porozumiały - powiedziała pani ordynator znowu zajęta rysowaniem - no tak, tęsau­torytet, oczywiście rozumiem, rozumiem.../ możemy go tam przenieść.

Tak, tak - skwapliwie podchwyciła Joanna i zoba­czyłam, że nie czekając sama wyciąga papierosa, zapala go, potem, spostrzegłszy się, podbiega do biurka, częstuje lekarkę i ta z uśmiechem przyjmuje. Panuje milczenie« Sprawą transportu zajmiemy się oczywiście, tylko w takim razie... myślę jeszcze o jednym badaniu... - Milcza­ła długo. Wreszcie usłyszałyśmy, jakby to wynikało-z kre­ślonych na papierze linii — chciałabym, żeby zbadał go psychiatra. Jest tu jakieś odchylenie od normy w ostat­nich dniach, tak, wyraźne. Musiała to pani zauważyć - zwraca się do Joanny — pani jest często przy nim - nieza­leżnie od złego stanu, ta zupełna apatia, obojętność, od paru dni na przykład nie reaguje na moje pytania, odwra­ca głowę, kiedy mnie widzi - a miałam z nim dobry kon­takt, zamknął się zupełnie...

- Ależ on strasznie cierpi - wykrzyknęła Joanna. L

- Podajemy środki - jakiś kontakt lekarza z chorym jest konieczny, sądzę, że doszły dodatkowo jakieś zabu­rzenia psychiczne. Chcemy być w porządku, skórę ma się go przenosić... powinno się zrobić jeszcze jedno badanie, dołączyć do tych — potrząsnęła papierami - badanie psy­chiatryczne!

- Psychiatryczne? - usłyszałam zdumiony głos Joan­ny- n»1111 mtkAMfmm

- No bo jeśli nie kwalifikuje się... - zaczęła pani ordy­nator — nie, ja nic nie przesądzam — ale szpitale takich

chorych w zasadzie nie przyjmują. Tak więc jeśli panie I mają jakiegoś znajomego lekarza... to musiałoby być ju- I tro rano... tutaj każda chwila zwłoki - zaciągała się głę- j boko papierosem - znakomite te pani papierosy - powie- I działa - Joanna podeszła podając jej paczkę, ale nie przy- jęła - no więc? - patrzyła na mnie.

- Nie znamy takiego lekarza, w każdym razie szukanie j zajęłoby wiele czasu, a może pani ordynator sama?... | powiedziałam.

- Oczywiście, oczywiście znam wielu, kilku nawet bli- 1 sko, mogę kogoś ściągnąć—namyślała się — albo Wojtek - i powiedziała jak do siebie - albo... - urwała - tak, lepsza 1 będzie ona... tak, znam bardzo dobrą lekarkę, ona nie od- 1 mówi, nigdy nie odmawia, bardzo uczynna, niezwykle 1 uzdolniona, ona na pewno się zgodzi, gdy się ją poprosi. J

- Gdyby może pani ordynator sama zechciała — pro- I sząco powiedziała Joanna.

- Oczywiście, oczywiście, ja ją poproszę, to moja przy- [ jaciółka, dawno się znamy, lekarz wybitny, tylko... - za- 1 częła przekładać papiery na biurku. Czekałyśmy. - Jest I jeden kłopot - powiedziała patrząc badawczo.

- Jeśli to kwestia finansowa... -poderwała się Joanna. i

- Tak - powiedziałam - my przecież jesteśmy gotowe p wynagrodzić...

- O, nie, o tym nie będzie mowy, to taki człowiek, że | nie przyjmie... ale to co innego, nie wiem - zawahała się - § ona jest Żydówką - zgasiła poprzedniego, zapaliła nowe- I go papierosa.

Joanna poruszyła się gwałtownie na swoim krześle, ale g nie mogła z siebie nic wykrztusić, spuściła głowę.

- Nie rozumiem - powiedziałam wreszcie — zupełnie I nie rozumiem...

- Chodzi o to, czy panie się godzą... no bo teraz... sło- 1 wem, ostatnio nie wszyscy pacjenci życzą sobie, żeby le- | karz, który ma takie pochodzenie...

I Ależ my...-Joanna patrzyła na mnie błagając o ratu- | nek.

1 Nie mamy takich przesądów - powiedziałam, stara- [ łam się mówić łagodnie, teraz w jej rękach był los ciężko chorego Andrzeja — to przecież nie ma znaczenia, że ona,

że ona - nie mogło mi przejść przez gardło - więc jeśli tyl­ko pani doktor może...

P* — Ależ tak — wykrzyknęła pani ordynator - ja jednak musiałam paniom... To jest przecież bardzo porządny tezłowiek... - Powinna powiedzieć - pomyślałam - ale, ale .porządny człowiek,

- Może mnie panie źle zrozumiały, ja naprawdę nie mam żadnych przesądów,, jednak dzisiaj, po tym, co się dzieje dokoła, co się słyszy, niektórzy nie życzą sobie, aby tacy lekarze.». Ale ja, proszę mi wierzyć, mam wśród nich wielu dobrych przyjaciół — i zaczęła sypać nazwiskami ^znanych pisarzy, filmowców, malarzy. - Przyjaźnię się z nimi, to zdolni, inteligentni ludzie, a lekarze! No, nie są ,może tak związani, paru znaj ornych myśli o wyjeździę, ja ¡• Znam wielu... Proszę mi wierzyć - taki Roman, bywa u mnie, jak tu przyjeżdża, przysyła swoje książki, co za gło­wa! A ten Z., K.! N., znają go panie może, jest moim pac­jentem od lat! — Urwała, widocznie nasze miny nie wyra­żały aprobaty dla tego, co mówi. - W każdym razie mogę to paniom ułatwić, ona mi nie odmówi. Zaraz spróbuje­my - chwyciła słuchawkę. Rozmawiała z jakimś Anto­siem i potem zaraz dopytywała się o lekarkę, która miała Lzbadać Andrzeja, zapisała jakiś numer, pod którym mo­gła ją złapać, ale dopiero późnym popołudniem. Odłożyła słuchawkę - ona taka jest, cały swój czas dla choryclŁ ńie wiem, jak ona żyje... No dobrze,* już ja ją tu ściągnęli po­tem z czystym sumieniem wydam chorego profesorowi, niech go ratuje, jeśli potrafi... Bywają cudowne ocalenia. Ale mam nadzieję, że panie nie zrozumiały mnie źlę* taki .czas, wiadomo, kto,to inspiruje, te wiece, pochody,j:o to przyniesie? My w każdym razie tutaj pracujemy! - Poże­gnała nas silnym uściskiem. Nie zgodziła się, abym zaj- : rżała do Andrzeja - gdyby tak wszyscy tu zaglądali,., są

-godziny odwiedzin!, - is - HIHI r - Głupia jesteś - mogłaś nie pytać i tak jak ja - powie­działa Joanna. Biegłyśmy przez pusty hol do wyjścia. Po­tem do przystanku po świeżo spadłym śniegu. Z dala wi­dać było czekający autobus. Mroźne powietrze zatykało mi oddech — czy to przypadkiem nie wariatka, ta wasza lekarka? - zawołałam pociągając Joannę za rękaw. - Już

dawno to Andrzejowi mówiłam, ale on się tak jej uczepił!

Nie mogłam ochłonąć z wrażenia - jeszcze czułam mo­cny uścisk dłoni pani ordynator. Joanna biegła przodem w swoich botkach na wysokich obcasach. Autobus, dygo­cący lekko, był już blisko. Szyby całkiem białe. Joanna machała ręką.

- Nie zobaczy cię - szyby zamarznięte — przyśpieszy­łam. Stałam za nią, gdy łomotała pięścią w zamknięte drzwi. Nawet ściany autobusu pokryte były szronem. Skąd taki mróz - pomyślałam, drżąc ze zdenerwowania, że nas nie zabierze - ale maraton—śmiała się Joanna, wy­dychając białe obłoczki - grunt, że zdążyłyśmy — co ten? zasnął? - W tej chwili drzwi się rozsunęły, ujrzałyśmy po­stać kierowcy w kożuchu. Wpuścił nas i drzwi zamknęły się szybko.

- Ale tu u pana cieplutko - zawołała Joanna Mii jak przestronnie! - Autobus był pusty. Sadowiłyśmy się to na jednych, to na innych fotelach. Joanna wybrała wreszcie miejsce koło mnie. - Wiesz, teraz to mam nadzieję, że go uratują, o Boże... - przymknęła oczy - żebyś ty go dzisiaj widziała, biedaczysko, ale mnie przecież poznał, co ona? No, nie mówiłam ci, że to dziwaczka, ten numer dzisiaj! Moja przyjaciółka, dobra przyjaciółka - przedrzeźniała lekarkę - ale wiedzą panie, ona jest... - roześmiała się - no i ta wyliczanka znajomych. Cholerna snobka i antyse- mitka, może ona jest w aparacie... - nie dokończyła, gapi­ła się na kierowcę - śpi? - trąciła mnie. Okutany w ko­żuch, z głową w wełnianej czapce, wsparty ó kierownicę zdawał się drzemać, ale ona już trzymała w ręku papiero­sy. Wstała, podchodziła cicho, jakby nie śmiejąc go obu­dzić. Nachyliła się nad nim - obejrzała się na mnie, wzru­szyłam ramionami pokazując jej napis zabraniający pa­lenia.

- Panie kierowco - mówiła przymilnie—panie kierow­co, czy pozwoli mi pan zapalić - wyciągnęła rękę z papie­rosami. Podniósł głowę, przeciągnął się - pani pali - po­wiedział - nie wyrzucę na taki mróz - a pan? - nachyliła się ku niemu - chciałaby dusza do raju! - powiedział ża­łośnie. - Zabronili. Już dwa sanatoria - od trzech lat nie palę. Ledwo się człowiek telepie - a tu jeszcze biją... Py­tała pani, czemu tak zamykam. Przed trzema dniami pał­

kami mnie obili na tym przystanku! - uderzył w kierow- nicę. - Bandyci! Za co? Za nic! Najpierw wpadły takie chłopaki z nalepkami, pytają, czy mogą na szybach? - czemu nie! W mieście wszystkie autobusy oblepione. Le­dwo polecieli; a tu pięciu chłopów z pałami i na mnie, że ja ze studentami i syjonistami... Widziały panie syjonistę ibo jańie. - A UFO pan widział? -roześmiała się Joanna. 2* Całe plecy mam sine — a ja nawet tych nalepek na ok­nach nie zdążyłem przeczytać... - poskarżył się.

Hfe Pobili pana? — wykrzyknęła Joanna.

1 i' Dlatego teraz w kożuchu—jakby co... Innych też bili na końcowych przystankach - pochylił ku nam szeroką, naznaczoną na czole plastrem twarz. - Takie zamiesza­nie, że strach jeździć. Jedni na drugich! A tu na przystan­ku fó jak chcą, mogą zabić! Za nic! Klasa robotnicza! Nas też spędzili w zajezdni, ale jacyś obcy gardłowali. Tam na Uniwerku podobnież też zwieźli podszywanych. I Aktyw robotniczy z Woli? - roześmiał się, kręcił głową - słyszały panie?

' - Mnie też złapali - powiedziała Joanna. - Całą noc na komisariacie i za co? że przeszłam się w pochodzie na

I Marszałkowskiej. Wmawiali, że wołałam-precz z gene­rałem. - A nie wołała pani? - Nie wolno wołać? Cały ko­misariat zapchany, i wszyscy za wołanie, mnie przynaj­mniej nie pałowali, pytali tylko o moją babkę, no i mamę. j. Gdzie my żyjemy? *

* - Na pewno nie na planecie Mars - westchnęłam.

- Tam pewno nie wolno obrażać generała Aresa - ro­ześmiała się Joanna.

- Kto to taki, ten Ares - przechylił się ku nam kierow- I ca.

I - Taki jeden, od zabijania, z mitologii - odrzekła Joan- I na, zapalając drugiego papierosa - wie pan, jak to jest, jak ostra władza, to musi być taki, co trzyma ludzi w żela- ; znej garści.

i - W żelaznej, mówi pani... a co ja zrobiłem, tylko wpu­ściłem tych chłopaków, może studentów, a ja tam wiem, kto student, a kto nie, nie wszyscy biegają w czapkach, ci ; byli tak z gołą głową jak pani. Ta czapka - dotknął swojej głowy - to też, żeby w razie czego... - mocniej naciągnął \ wełnianą czapkę... — nie wiem, po co to wszystko?...

Patrzyłam na zamrożoną szybę. Gruba warstwa szronu rzeźbiona w liście paproci iskrzyła się. Biały skłębiony gąszcz ogromnych liści ostów, mniszka, fantastycznie wyrosłych podbiałów, jasnoty białej, inne nie znane mi, wyraziste w rysunku jak na malowidłach Celnika Rous­seau. Fantastyczny gąszcz roślinny, tyle że biały, iskrzą­cy się w świetle miriadami tęczowych gwiazdek. W dygo­cie autobusu to wszystko poruszało się lekko, ogromne łodygi kołysały się jak zanurzone w białej topieli. Słysza­łam przyciszony głos Joanny w rozmowie z kierowcą, nie chciało mi się odwrócić głowy, przyjemne kołysanie obej­mowało mnie całą, powieki opadały, ale chciałam tam wejść, wejść koniecznie w ten biały świat ni to ogrodu, ni lasu - tam musi być jakieś przejście - myślałam, dotknę­łam białych gałązek, odchyliły się przepuszczaj ąc mnie.

I nagle zobaczyłam idącą przede mną Joannę—musiała I przejść inną ścieżką—zdziwiłam się i tym, że jest w letniej j sukience bez rękawów, odwróciła głowę, uśmiechnęła się 1 dając mi znak, żebym się pośpieszyła - znowu zmieniła| kolor włosów - pomyślałam - wiły się teraz wokół jej gło­wy w słonecznych lokach. Jak ona to zdążyła zrobić? Roz-1 chylała przede mną białe, uległe liście i łodygi, szłam za j nią o nic nie pytając, dziwiąc się tylko, że ich dotknięcia, ! które czułam na ramionach, a byłam także w letniej bluz-1 ce, nie są zimne. Ona, jakby znając tu drogę, od czasu do czasu odwracała głowę, dawała mi milczące znaki. Kła­dła palec na ustach, jakby bojąc się kogoś zbudzić. Szłyś- my tym mroźnym gąszczem, który ustępował przed nami bez najmniejszego szelestu, jak to się dzieje we śnie. Szłyśmy nie śpiesząc się - dziwiłam się, że te iskrzące się diamencikami śnieżnych kryształków rośliny są tak deli­katne w dotknięciu i przepuszczają nas bez trudu, choć zdawały się gąszczem nie do przebycia.

Joanna zatrzymała się nagle. Wyciągnęła rękę. Przed nami otwarła się rozległa dolina. Im dalej sięgało oko, ba­rdziej zielona. W najbliższym zasięgu wzroku kwitły ja­błonie z gałęziami płożącymi się na zielonej trawie, gru­sze i inne drzewa, których nazwy nie znałam, o wielkich białych i różowych kwiatach. A dalej - w smudze wscho­dzącego słońca inne drzewa obciążone owocami, jaśniały kule pomarańcz, cytryn i dalej — czerwone jabłka, grusz-

ki, fioletowe śliwy, jakieś amarantowe i żółte, nieznane pwoce. Spojrzałam na Joannę, ale nie wydawała się zdu­miona tym, co widzi. Uśmiechała się wodząc oczami od Iprzewa do drzewa. Wszędzie aż po horyzont kwitnące i Jednocześnie owocujące sady! Wskazała ręką. Daleko, w ■środku, królowała nad wszystkim potężna jabłoń. Jej ko- Ifcary i gałęzie rosły inaczej - ku niebu, obciążone ogrom­nymi jabłkami. Bił od niej blask. Poznałam!

Ig - Widzisz—rozległsię szept Joanny-to, tam! -powie­działa tajemniczo. Ale ja też, tak jak ona, wiedziałam.«, te jabłka... obie pomyślałyśmy to samo... Spojrzałamna Jo­annę, stała z odwróconą głową oparta o pleciony płot, taki jakie widuje się na wsi, płot sięgający wysokości piersi. Ciągnął się w nieskończoność, jakby nie było tu Iffpadnego wejścia. Obejrzałam się - za nami trwał biały ■gąszcz lodowych zarośli - jak to możliwe, że sąsiadują ze sobą dwa różne klimaty i że od ciepła, które czułaiń na twarzy w powiewach wietrzyka przynoszącego od sadów i zapach kwitnienia — że od tego ciepłego tchnienia traw i ziół nie topnieją te zimowe zarośla, które miałyśmy za plecami, skąd ciągnął lodowaty chłód? - Muszę się tam dostać. Koniecznie! - powiedziała Joanna, f Trwałam w sennym odrętwieniu, gdy nagle ujrzałam siebie idącą znów za nią, wzdłuż tego płotu. W zasięgu ręki miałam zwieszające się, obciążone owocami gałęzie. , Lecz ledwo sięgnęłam - odchylały się szybko w górę. Nie- | daleko widać było, nieco w głębi umieszczoną, potężną

1 bramę. Dziwiło mnie, że nie słychać tu żadnego dźwięku, t: głosu ptaka, brzęczenia owadów, które zwykle uwijają t Się przy kwitnących drzewach. Ogarnęło mnie takie bło-

I gie zadowolenie, że nie chciało mi sięnawet rozmawiać z

I Joanną. Stanęłyśmy, bo płot nagle zakręcał, tworząc sze-

I rokie korytarzowe przejście do bramy, której wielkie słu- Py oplecione drewnianym wężem strzelały w górę, j zwieńczone łukiem. Był tam jakiś napis. Ogromne rzeź-

I bione wrota były otwarte. - Idziemy - usłyszałam głos Jo- | anny - wtedy zobaczyłam,, że jest boso, i ja nie miałam ¡.'Obuwia - żółty żwir chrzęścił pod naszymi stopami i to

i 1 był pierwszy nieprzyjemny dźwięk, który usłyszałam tu­taj . Joanna od czasu do czasu triumfalnie wskazywała mi j otwartą szeroko bramę. Lecz coś niepokoiło mnie w tej

ciszy. Miałam ogromną ochotę wejść tam, wejść i znaleźć się w środku tego owocującego kwitnienia. Po tamtej stronie bramy widać było ogromne kwiaty przypomina­jące zolbrzymiałe irysy i większe od nich jakby lilie, któ­rych zapach aż do nas dochodził. Joanna przyśpieszyła skinąwszy na mnie.

Nagle po obu stronach bramy ujrzałam dwie duże po­stacie. Przetarłam oczy - bo zjawiły się, zmaterializowa­ły w sekundzie, w miejscu, gdzie ich na pewno nie było. Joanna też przystanęła. Nie śmiałyśmy się ruszyć, stałyś­my teraz obok siebie gapiąc się na nich. Choć nie zbliża­łyśmy się, widać ich było coraz wyraźniej, jak to się dzieje na powleczonym zaćmieniem czasu obrazie, gdy się je ściera. Byli to dwaj wysocy i rośli mężczyźni—Joanna pa­trzyła na nich podchodząc powolutku, wreszcie przysta­nęła z otwartymi ze zdumienia ustami. Strażnicy - pomy­ślałam - skąd się tu wzięli - jakby spłynęli z nieba - spoj­rzałam w czysty błękit. - Wspaniali! - głos Joanny ro­zległ się, wydawało mi się, zbyt wyraźnie - ale oni trwali nieporuszeni - jak dorodni chłopcy wystawiani w kolo­rowych mundurach w różnych krajach świata na straży przed królewskimi pałacami.

- Strażnicy - usłyszałam cichszy głos Joanny — prze- i cież ich nie było! Rozumiesz coś z tego? - Nie odpowie­działam. Patrzyłam.

Tak. Wpatrywałam się w nich tak jak ona. Zdumiewa­jące zjawisko - pomyślałam — nie mogą być prawdziwi, podeszłyśmy parę kroków, ale ostrożnie, jakby bojąc się, żeby nie znikli. Jednak trwali nieruchomo po obu stro- 1 nacn bramy, dwaj ogromni mężczyźni, chłopcy raczej, | gdy się im przyjrzałam. Jeden ciemnowłosy, słońce połys- J kliwie igrało z jego spływającymi na ramiona wijącymi się włosami, objętymi niewielkim, odchylonym na tył j głowy, jak złożone skrzydła ptaka, złotym hełmem. Mer­kury? Twarz szczupła, z wysuniętym podbródkiem, czar­ne, szeroko otwarte oczy patrzyły, jakby nas nie widziały. Drugi, z jasnowłosą głową w lokach krótko przyciętych, o łagodnym, jeszcze chłopięcym owalu twarzy, wypu­kłych, pięknie wykrojonych ustach i oczach, dużych, jas­nych, z wyrazem zagadkowego uśmiechu, jakby powstrzymywanego. Może to na nasz widok - pomyśla­

łam. Obaj z nagimi rękami i nogami, podobnie odziani w łuskowane pancerze na piersiach, polśniewające złotymi blaskami przy oddechu. Na biodrach mieli wspaniałej loboty skórzane pasy wytłaczane we wzory, nabijane metalowymi guzami, wysadzane kolorowymi kamienia­mi, rzucającymi błyski. Pod nimi krótkie, skórzane, nie sięgające kolan chitony czy tuniki. Proste, mocne nogi obute w sandały, ramiona tylko u góry objęte rzeźbiony­mi w metalu naramiennikami, również bogato zdobiony- mikamieniami.

Ten ciemnowłosy, z twarzą niemal mężczyzny, tyle w niej było władczej zaciętości i dorosłej decyzji, był nieco Wyższy. Surowości jego szczupłej, smagłej twarzy prze­czyły rysy drugiego, w łagodnym owalu niemal kobiece, lecz jednocześnie chłopca prawie, który chce zachować powagę, ale uśmiechają się jego oczy.

; - Co oni tam maj ą na piersiach, j akieś dziwne aparaty?

- szepnęła Joanna. Ostrożnie stanęłam przy niej, żaden się nie ruszył, obaj na piersiach mieli zawieszone podob­ne do lornetki przedmioty z dużym obiektywem pośrod­ku, nad tym pulsowało zielone światełko, po bokach wi­dać było jeszcze dwa otwory. To nie lornetki! —Idziemy— może nas przepuszczą—powiedziała prawie głośno Joan­na, wyrwałam rękę z jej ręki, zobaczyłam, że światełka zmieniły kolor, płonęły rubinowym, ostrym blaskiem - rozległ się przeszywający głos syreny, jakby nadjeżdżało kilka wozów strażackich. Zobaczyłam, że Joanna prze­kroczyła czerwoną linię na ścieżce... W oślepiającym bla­sku i huku - znikła mi z oczu. Czułam, że ziemia poruszy­ła się pode mną. Ci dwaj — stali nadal spokojnie, tylko jakby jeszcze bardziej urośli! - gdzie się ona podziała - czułam, że drętwieję z przerażenia — spojrzałam w górę — nad bramą widniał napis - GAN BE EDEN - i niżej wiel­kimi literami na białej tablicy: „Für Menschen Eintritt verboten” — napis ten również pulsował rubinowym światłem. Nie mogłam się ruszyć z miejsca, nogi miałam jak z ołowiu.

Zrobiło się ciemno.

- Jedziemy - usłyszałam jakiś głos. Kiedy otwarłam oczy, w dziwnym kołysaniu i wzmagającym się hałasie zobaczyłam, że siedzę w autobusie obok Joanny. - Nare­

szcie odjeżdżamy - powiedziała - świetny chłop ten kie­rowca, więcej rozumie, niżby się wydawało - wiesz, ja tak gadałam z nim i gadałam, ale cały czas myślę o Andrzeju

- teraz uwierzyłam, że go uratują. Co to? większy mróz? Popatrz, co z tymi szybami, nic nie widać!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
1 Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną
Nagrody Nobla nie będzie radiestezja
ZAŚWIADCZENIE OD RODZICÓW DLA SZKOŁY ZE DZIECKO NIE BEDZIE BRAŁO UDZIAŁU W HALLOWEEN, ZAŚWIADCZENIE
Szwecji, jaką znali Polacy, już nie będzie
balkany + dlaczego rosja nie bedzie pomaranczowa, Teksty fachowe - Rosyjski, Glosariusze
MICHALKIEWICZ NIE BĘDZIE JEZUS PLUŁ NAM W TWARZ (2)
25 JEŚLI SŁUCHAĆ NIE BĘDZIECIE
21 JEŚLI NIE BĘDZIECIE CZYNIĆ POKUTY
(Irak UE) Nie będzie preferencji dla irackich chrześcijan
Abp Gänswein nie będzie wielkiej reformy Kościoła
Nie będzie konsekwencji za zniewagę żołnierzy niezłomnych
Big Cyc - Tu nie bedzie rewolucji, piosenki chwyty teksty
92 NIE BĘDZIESZ MIAŁ INNEGO BOGA
10 NIE SĄDŹ, A NIE BĘDZIESZ SĄDZONY
Końca świata nie będzie
CZAS NIE BĘDZIE CZEKAŁ, teksty piosenek

więcej podobnych podstron