ŚWIECZKA ZGASŁA
Jedna scena
OSOBY
PAN PANI
Rzecz dzieje się w leśnej chacie.
Scena przedstawia małą nędzną izdebkę — drzwi w głębi, przy drzwiach siennik na tapczanie kocem przykryty; na lewo okienko, na prawo kominek wysoki, na którego gzymsie miska i parę garnków; na przedzie sceny w środku stół wąski a długi, za nim ława. Przy kominku siedzi Pani w salopie, w zakwefionym głębokim kapeluszu i parasolką stara się wzniecić tlejący ogień. Później wchodzi Pan w paltocie z kołnierzem wyżej uszów podniesionym, w czapce nasuniętej na oczy i z latarnią pojazdową w ręku. W pierwszej połowie sceny mówią zawsze odwróceni od siebie.
pan i pani
PAN (wchodząc) Niech jasny piorun trzaśnie wszystkie poczty razem! Pocztylion pijany, szkapy narowiste, karetka jak z ciasta, życia nie jest się pewnym.
PANI (wstając) Czy możemy już jechać?
PAN (nie słuchając) Poduszki twarde, jak gdyby kasztanami wypchane. I zaledwie człowiek nareszcie zasnąć potrafi. Brum, bum, bum! Budzi się w kałuży, to ani przyjemnie, ani wesoło.
PANI Czy możemy już jechać dalej?
PAN Szczęście, że uratowałem przecie latarnię z urzędową łojówką!
PANI Czy pan nie słyszysz, o co się pytam? Można być grzeczniejszym i odpowiadać przynajmniej; pytam się, czy już możemy jechać dalej?
PAN (zniecierpliwiony) Gdzie, jak, co, czym mamy jechać?
PANI Jak to, czym? Końmi, karetą, jakeśmy tu przyjechali — prawdziwie pan jesteś niegrzeczny.
PAN Kareta do góry brzuchem, tylko jednym kołem fika.
PANI Można dźwignąć, nie takie ciężary dźwigają. Trzeba tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności. A nie można dźwignąć, to innym sposobem trzeba się ratować — każ pan konie założyć do jakiej bryki.
PAN A gdzież jest jaka bryka?
PANI Do wozu nareszcie.
PAN A gdzież wóz?
PANI We wsi przecie wożą znajdzie, tylko trzeba trochę dobrej woli, trochę grzeczności.
PAN Ale żeby wóz był we wsi, to na to trzeba wsi, a na milę wkoło wsi nie ma.
PANI A to pięknie.
PAN Piękności nie widzę. (Pani wraca na zydelek, on mówi do siebie) Im starsza, tym dla mnie niebezpieczniejsza; nie bylibyśmy się tak ogromnie wywrócili, ale takie to już moje przeznaczenie, fatum!
PANI (wstając) I cóż teraz będziemy robić?
PAN Czekać cierpliwie, póki pocztylion z innym nie wróci pojazdem.
PANI Długo to trwać będzie?
PAN Parę godzin.
PANI To bardzo nieprzyjemnie.
PAN W samej rzeczy nieprzyjemnie, ale nieprzyjemność przewidziałem, jak tylko postrzegłem na stacji, że jakaś pani wybiera się ze mną w podróż.
PANI Bardzo grzecznie, nie ma co mówić.
PAN Ale grzeczniej byłoby, gdyby ta pani nie straciła była niepotrzebnie pół godziny czasu; ale jak się zaczęła rozbierać, przebierać, ubierać, nie było końca, Gdybyśmy byli wczas wyjechali, bylibyśmy, nim księżyc zaszedł, przebyli zły kawał drogi i nie byłoby katastrofy — ale takie to już moje szczęście.
PANI Nie byłoby katastrofy, gdybyś pan był nie spał.
PAN To mój sen strącił z mostku?
PANI A tak jest poniekąd, bo gdybyś był trochę grzeczniejszym i nie był spał, byłbyś mógł doglądać i budzić pocztyliona, byłby się pojazd nie wywrócił i nie byłbyś pan na mnie upadł tak okropnie, bez najmniejszego względu, który się przecie każdej damie należy.
PAN I cóż się złego stało?
PANI Dobre pytanie! Zgniotłeś niegodziwie, ledwie mnie pan nie zadusiłeś.
PAN Ale nie zadusiłem, (na stronie) Niestety!
PANI Szkaradnie! Człowiek dobrze wychowany nie upada na damę jak kłoda. To się nie godzi!
PAN Ależ moja pani, to rzecz przeznaczenia; gdyby się było wywróciło na moją stronę, byłbym panią chętnie i uprzejmie przyjął w objęcie, ale się wywróciło na prawo, musiałem upaść na prawo i troszkę ucisnąć... z wszelką wszakże przyzwoitością, to pani sama przyznać musisz.
PANI I mój biedny kapelusz!
PAN Tak, biedny! Pani się skarżysz, a ja pewnie do żalenia się więcej mam powodów. Jakaś szpilka... gdzie tam szpilka! Jakiś rożenek, bekasa by na nim upiekł, z biednego kapelusza wlazł mi w szyję — gdyby nie mój kołnierz podniesiony, byłby mnie przebił na wylot — karkiem ruszyć nie mogę.
PANI Już panu i szpilki szkodzą.
PAN Zapewnię, że szkodzą, kiedy kolą. Cieszcie się, panie, swoimi włosami, czarne czy białe, rude czy żółte, ale nie przypinajcie waszych perukarskich pakietów ostrymi szpilkami, które zagrażają życiu podróżującego obywatela.
PANI Ja żadnych perukarskich pakietów nie mam.
PAN Winszuję pani.
Długie milczenie.
PANI Ależ ja zamoczyłam nogi.
PAN Pani zamoczyłaś nogi, kiedy ja ją na ręku wynosiłem, jakież więc moje być muszą? Nie do tańca pewnie.
PANI Ach, wyniosłeś mnie pan na ręku i dziękowałam, trzy razy dziękowałam i dziękuję jeszcze — ale mnie koniecznie oporządzić się trzeba.
PAN Zapewne, oporządź się pani.
PANI Pan będziesz przecie tak grzecznym dla damy i ustąpisz się z pokoju.
PAN Gdzież się mam ustąpić?
PANI No, gdzie pan chcesz, byłeś tu nie był.
PAN Deszcz leje jak z cebra.
PANI Kto grzeczny, znajdzie radę na wszystko, byle tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności — wszakże pan masz parasol.
PAN I pod parasolem mam stać jak bocian na jednej nodze, póki się pani nie przebierzesz... to jest niby do wschodu słońca. O, proszę pani, to przechodzi granicę grzeczności... ale czyliż razem zostać nie możemy? W potrzebie mogę zamknąć oczy... nie jestem ciekawy... bynajmniej ciekawy.
PANI To być nie może. Jakaż ja biedna! Zawołajże mi pan przynajmniej tej kobiety, która nas tu przyjęła.
PAN Tej kobiety nie ma — wołałem, krzyczałem, wyjechała pewnie baba na miotle...
PANI Kominem, prawda, stary koncept, a nie bardzo grzeczny. Gdybyś pan chciał, znalazłbyś ją pewnie, przepędzilibyśmy przynajmniej noc we troje, ale pan dla damy nie masz żadnych względów. To się prawdziwie nie godzi.
PAN Ależ proszę pani, gdzież ja mam szukać tej baby, tu nie ma kurytarzów ani rozległych apartamentów, ani suterenów, nie ma nawet sionki przed tą nędzną chatką, gdzie tylko cztery kąty a piec piąty i gdzieżby się miała schować? Gdzież ja ją mam szukać? Do lasu nie pójdę.
PANI Nareszcie, gdybyś tylko chciał, mógłbyś pan i w karetce nocować... gdzie już raz spałeś tak smacznie.
PAN A da j że mi pani pokój! W karetce tylko kaczka teraz nocować może.
PANI Człowiek grzeczny znalazłby tam trochę miejsca.
PAN W wodzie? O! Takiej grzeczności ani zazdrościć, ani naśladować mogę.
PANI Cóż ja mam robić? Boże mój! Boże mój!
PAN Oto w kącie skromne łóżeczko, połóż się pani i śpij — prześpisz zmartwienie.
PANI Na tym łóżeczku? Okropieństwo!
PAN Okropieństwo. Jak się podoba, nie śpij pani. (zbliża się do łóżka i paltot zaczyna odpinać)
PANI (przestraszona) Co pan chcesz robić?
PAN Chcę robić, czego pani nie chciałaś, chcę się spać położyć.
PANI Ależ to być nie może.
PAN Chciej pani być spokojna, ja zdejmę tylko paltot.
PANI Ależ to niegrzecznie, to nieprzyzwoicie, tego nikt jeszcze nie widział — dama ma siedzieć na zydelku, a jegomość na łóżku rozciągnięty ma chrapać jak basetla.
PAN Basetla. (na stronie) Babka muzykalna, (głośno) Niechże i tak będzie, przepędzimy noc bezsenną na pogadance.
PANI (po krótkim milczeniu) Proszę pana przynieść mi z łaski swojej, jeżeli go to wielce nie utrudzi, trochę wody — mam nieznośne pragnienie.
Pan ogląda się na wszystkie strony, potem przynosi konewkę i podaje.
PANI Cóż to jest?
PAN Woda.
PANI Ale szklanki nie ma.
PAN Prawda, nie ma, możesz pani łatwo widzieć, że kryształów nie ma w biufecie.
PANI Jeszcze sobie żartuje. Ależ ja z konewki pić nie umiem.
PAN W potrzebie można się nauczyć, podniosę trochę konewkę i w górze trzymać będę... nie ma niebezpieczeństwa... nie zaleję... ręczę honorem. Nie?
PANI Nie, nie chcę.
PAN Jak się podoba, (odnosi konewkę i siada na lawie)
PANI (na stronie) O mój Boże, jakaż ja biedna, żem wpadła pod tak tyrańską opiekę.
PAN (zasłyszawszy) Ja żadnej opieki nad panią nie przyjąłem i nad żadną damą nigdy przyjmować nie będę. Mądra, która mnie złapie... ona jednymi drzwiami, ja drugimi... w potrzebie skoczę z dachu albo wpław Pełtew przepłynę.
PANI (po krótkim milczeniu) Jeżeliby to nie przechodziło zakresu pańskiej grzeczności, prosiłabym go ogień poprawić.
PAN (zbliżając się do kominka) Czym poprawić? Widzę tylko jedną trzaskę i jeden patyczek jak ołówek.
PANI A we wszystkim trudności! Tylko trochę dobrej woli — mnie zimno.
PAN Ognia już nie ma.
PANI Ach, gdzież tam, podmuchaj pan trochę, proszę pana, podmuchaj.
PAN (dmuchając) Fu! Fu! Fu! Dalibóg nie ma.
PANI Jeszcze trochę, proszę pana.
PAN Fu! Fu! Fu! Ani jednej iskry.
PANI Jakaż ja biedna
PAN Ale w popiele są kartofle... spotkam się z nimi nie po trosze, bom diable głodny po kąpieli.
Czas jakiś milczenie. Pan przynosi kartofle na misce, dostaje dwie gazety z zapieczętowanego pakietu i zaściela nimi stół, dobywa nóż z kieszeni i siada na ławce. Pani zydelek, na którym siedziała, przynosi na przód sceny i siada odwrócona nieco od stołu.
PANI (na stronie) Teraz będzie jadł — umie tylko spać i jeść — pewnie stary kawaler.
PAN Ile razy chciałem służyć jakiej pani, zawsze mnie jakieś nieszczęście spotkało i dlatego nie żeniłem się.
PANI Zgadłam. Dobrześ pan zrobił.
PAN Nie mam szczęścia do płci pięknej a młodej, to rzecz pewna. Gdziem się pomknął, katastrofa. Mógłbym tomy o tym napisać... uf, gorące. Na przykład raz na balu siedziałem sobie spokojnie przy stronie... wtem jakaś rozhulana tanecznica zaczepia mi nogę krenolinową obręczą... padamy oboje, jak orzeł dwułbisty, ja na prawo, ona na lewo — powiadają, że było co widzieć, ale ja wiem tylko, że potem kulałem tydzień cały. (je; milczenie) Drugi raz znowu wychodzę z teatru kończąc sobie spokojnie dwugodzinne ziewanie, wtem na kurytarzu lampa naftowa pęka — jakaś pani staje w płomieniu. Rzucam się oczywiście, gaszę ogromną peryferię wszelkimi w tym razie dozwolonymi sposobami, gaszę i ugaszam nareszcie, ale poparzywszy sobie ręce i kolana, (po krótkim milczeniu) Chorowałem dwa tygodnie — fatum! ( po długim milczeniu) Jednego dnia przyszło na myśl damom urządzić spacer dużym czółnem — dobrze — płyniemy po czystych wód krysztale... księżyc srebrnym światłem świeci... kwiaty pachną... słowik śpiewa — bardzo pięknie. Ale w czółnie coś zaczyna być za mokro... wody coraz więcej, woda sączy się szparami, jakby szpary na to były. Damy krzyczą: „Do brzegu! Do brzegu!" Przybijamy więc do tego brzegu, wyskakujemy na piasek... ale biada! Zdrada! Spod piasku woda tryska, zapadamy się po kolana... trzeba damy wynosić, nie ma co myśleć. Dostała mi się najdłuższa — wyniosłem wprawdzie i wyratowałem, ale potem krzyżów rozprostować nie mogłem, (po krótkim milczeniu) Chodziłem potem przez trzy tygodnie jak haczyk — fatum! Fatum! (Pani wstrzymuje się i śmieje skrycie; po długim milczeniu) Nareszcie razu jednego wracam zmęczony z polowania — patrzę, jakaś kolasa pędzi, furmanowi lejce z ręki wypadły — szkapy wierzgają... pani krzyczy: ,,Ratuj cię! Ratujcie!" Jakże nie ratować, proszę pani. Biegnę, chwytam lejce, prr! prr! haho, haho!... Kolasa stanęła, zbliżam się do stopnia i trzystofuntowa obywatelka pada mi w objęcie. Ugiąłem się wprawdzie... zatoczyłem się... i nogę pod koło włożyłem, (po krótkim milczeniu) Leżałem potem w łóżku trzy tygodnie. Fatum! ( odsuwa miskę, czas jakiś milczenie)
PANI (na stronie) Jakże te kartofle pachną, (wstaje i, przechadzając się w głębi, głośno) Co mnie mogą interesować smutne wypadki pańskiego życia.
PAN Ja też nie opowiadam pani — ja mówię do siebie — monolog. Nie ma tragedii bez monologu, zacząwszy od sławnego monologu Hamleta: „Być albo nie być".
PANI Aż do kartofli.
PAN Może pani kiedy o tym słyszała?
PANI O kartoflach?
PAN Nie, o Hamlecie.
PANI (ironicznie) Jak o żelaznym wilku, (na stronie) Jak te kartofle pachną, (odchodzi w głąb)
PAN A co w moim przeznaczeniu... ja mówię to do siebie... monologuję... Co w moim przeznaczeniu najprzykrzejszego, najokropniejszego, najboleśniejszego, że wszystkie moje damy, wyratowane przeze mnie tak wielkim poświęceniem, nie wyszczególniały się ani młodością, ani powabami duszy, ni ciała. Fatum!
Chce się położyć na ławie i znowu siada — opierając głowę na łokciach, na stronie.
Zapaliłbym cygaro, ale stara dewotka będzie wrzeszczeć. Stara pewnie, bo nie bylibyśmy się wywrócili tak szkaradnie. Młoda nie schowałaby się w zakwefiony kapelusz jak w kaptur kapucyński. Kapucyny przynajmniej nie kolą.
PANI (stając przy stole, po krótkim milczeniu) Już pan nie jesz?
PAN (zawsze nie patrząc na nią) Nie.
PANI Dobre kartofle?
PAN Dobre.
PANI Można wziąć jeden?
PAN Jeden, dwa, trzy i cztery, ile pani chcesz. (podsuwa jej miskę i nóż) Nie zapraszałem pani na skromną wieczerzę, bo się bałem, prawdę mówiąc.
PANI Czegóż się pan bałeś?
PAN Bałem się, aby nie było z kartoflami jak z łóżkiem. Sama nie chciałaś i mnie spać nie pozwoliłaś — a w tym razie nie mógłbym być posłusznym, bo byłem bardzo głodny.
PANI Nie trzeba w niczym przesadzać, ale przesady w grzeczności z pańskiej strony obawiać się nie można.
Zdejmuje kapelusz i kładzie na zydelku. Pan założywszy ręce na stole spiera głowę jakby do spania — milczenie.
PANI Nie ma grabek? /*
PAN Nie ma.
PANI (zdejmuje rękawiczki i jeść zaczyna) W samej rzeczy bardzo smaczne.
Milczenie.
PANI Śpisz pan?
PAN Nie.
*/Grabka — widelec.
PANI Nie masz pan soli?
PAN Nie mam.
PANI Proszę pana...
PAN Szukałem i nie ma.
Długie milczenie. Pani zjadłszy siada, bierze kapelusz na kolana i grzebykiem układa loki zawsze trochę tyłem do śpiącego obrócona.
PANI Kiedyś przecie ta noc się skończyć musi. (po krótkim milczeniu) Póki życia podróżować nocą nie będę pocztowym pojazdem a zwłaszcza ze starym kawalerem. Ci ludzie nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności, o uprzejmości dla dam. po krótkim milczeniu) Kazał pić mi z konewki! Teraz tylko co nie chrapnie — szkaradnie.
Milczenie.
PANI Śpisz pan?
PAN Nie.
PANI (zawsze odwrócona) Proszę pana, która godzina?
PAN (z głośnym westchnieniem odpina paltot i dostaje zegarek) Pół do drugiej, (spojrzawszy na Panią) A! a! (zdejmuje czapeczką i mówi do siebie półgłosem) I ja spałem, głupi!
PANI (układając loki) Która, proszę pana?
PAN Pół do drugiej, (zdejmuje paltot i na stronie) Ależ bo to coś bardzo ładnego... Dalibóg bardzo ładnego... i ja głupiec, osioł, cymbał, ja spałem.
PANI (po krótkim milczeniu) Dalekoż jeszcze do dnia?
PAN Zdaje mi się, że będzie parę godzin, (na stronie) Ależ bo to ładna! Bodajżem nigdy nie zasnął.
PANI O, dlaboga! Jeszcze parę godzin.
PAN Ale kapelusz, jak widzę, zawadza pani.
PANI Bynajmniej.
PAN (zbiera gazety i nimi całą siłą stół szoruje, potem się zbliżając) Pozwolisz pani wziąć kapelusz i na stole położyć, stół zupełnie czysty.
PANI Dziękuję, (oddaje kapelusz i parska Śmiechem)
PAN (spojrzawszy po sobie) Cóż panią śmieszy?
PANI Śmieję się, bo wystawiałam sobie pana nieco podstarzałym, (śmieje się)
PAN Dlaczegóż pani myślałaś, żem podstarzały?
PANI No bo młodzi są zwykle grzeczniejszymi.
PAN Ależ, łaskawa pani, czymże ja zgrzeszyłem? Wydobyłem panią, nie chwaląc się, z zatopionej karety — przyniosłem latarnię, kochaną latarnię, która nam dozwoliła poznać się wzajemnie... bodaj się nigdy nie stłukła. Babę, nim jeszcze tu przyszedłem, wołałem, krzyczałem: „Hop! Hop!" Ale przestraszona pewnie niespodziewaną naszą wizytą znikła jak kamfora — cóż miałem robić? Pod parasolem ani też w zatopionej karetce nocować nie mogłem... racz to pani uwzględnić. Ognia nie rozpaliłem, ale, Bóg widzi, dmuchałem co siły, najserdeczniej... ale teraz zapalę chatkę, jeżeli pani każesz.
PANI Co za myśl!
PAN Podałem pani konewkę... ale prawda, przypominam sobie, mam w torebce flaszeczkę z winem i kubek.
PANI Dziękuję panu, proszę tylko podać w kubku trochę wody.
PAN Ale kto tam wie, jaka to woda — wolisz się pani napić kilka kropel wina — wino prędzej pragnienie ugasi. (Pani pije trochę) Jakże się cieszę, że pani usłużyć mogłem. Jeszcze troszkę — nie zaszkodzi, na honor, nie zaszkodzi. Teraz muszę pani powiedzieć otwarcie, że istotnym powodem katastrofy jest nie moja niegrzeczność, ale jej kapelusz.
PANI Pan masz do niego urazę, że ukłuł.
PAN Bynajmniej — owszem, będę miał pamiątkę — ale pani skryłaś się w zakwefiony kapelusz, myślałem więc, że to nowy koncept mojego fatum. Powinienem był wprawdzie poznać młody dźwięk głosu... ależ, łaskawa pani, oparzony na zimne dmucha. Gdybym był siadając do pojazdu zobaczył twarz pani, nie byłbym spał pewnie, byłbym budził, szturkał, pilnował pocztyliona i nie byłoby nastąpiło nieprzyjemne wprawdzie zdarzenie, ale któremu ja teraz już złorzeczyć nie mogę. A teraz przy podanej sposobności trzeba, abyśmy się trochę lepiej poznali, (ogląda się za stołkiem, nareszcie nie widząc znajduje jakąś małą paczkę i wysypuje trochę kartofli, które po całej izdebce się rozsypują z hałasem)
PANI Co to jest?
PAN Grzmoty, siada przy Pani na paczce) Ja piszę czasem komedyje, mam więc zwyczaj zaczynać od wymieniania osób, że zaś nie ma parteru/*, do pani zwracam mowę. Nazywam się Władysław Poraj. Mam w niewielkiej majętności niewielki domek, z jednej strony duże lipy, z drugiej łączka, a za łączką rzeczka.
*/Parter — tu: widzowie z parteru.
PANI To tam bardzo ładnie być musi. Lipy, łączka, rzeczka... a kwiaty są?
PAN Domek jak w jednym bukiecie.
PANI Ślicznie! Jakże tam panu dobrze być musi.
PAN Nie skarżę się, ale jednak czegoś mi brakuje, jestem sam zawsze.
PANI Nie masz pan sąsiadów?
PAN Mam, ale zawsze u mnie bawić nie mogą, a jak odjadą, pustka.
PANI No, kiedy samotność przykra, powiedziałabym, zrób pan tak, jak wszyscy robią w tym razie:
ożeń się. Ale słyszałam, że pan kobiet nienawidzisz.
PAN O! o! nienawidzę... bardzo proszę!... nienawidzę!... tego nigdy nie powiedziałem — powiedziałem tylko, że tych dam, co mnie piekły, co mnie topiły, co mnie kaleczyły, kochać nie mogę, ale ja, na honor, płeć piękną szanuję i uwielbiam, a zwłaszcza są powaby, które mnie za serce chwycą, nim się jeszcze postrzec mogłem.
PANI I wieleż to razy było, że się pan jeszcze postrzec nie mogłeś?'
PAN Raz tylko.
PANI A!
PAN Bo ja mam w ocenieniu piękności pewne zasady, od których zboczyć nie mogę, których trzymać się muszę. Na przykład w zachwycenie wprowadza mnie włos jasny a oko czarne — usteczka, co by się chętnie śmiały, a zawsze śmiać się boją — nosek... o mój Boże!... a uszko malutkie, maluteńkie... aż dreszcz przechodzi.
PANI (wstając) Odwdzięczając się panu, muszę i o sobie coś powiedzieć. Nazywam się Jadwiga...
PAN Jadwiga! A ja Władysław, co za szczęście!
PANI Nazywam się Jadwiga Moniecka, jestem córką pułkownika, o którym pan zapewnię słyszałeś.
PAN Tak dalece... ale pewnie będę słyszał.
PANI Jadę teraz do Lwowa i moja przyjaciółka doniosła mi, że może mnie umieścić przy młodych panienkach w bardzo szanownym domu i że...
PAN Przepraszam, że przerywam. Ja powiedziałem w mojej biografii, że nie mam żony. Pani rzekłaś: „Zgadłam". Nie wiem, dlaczego pani zgadłaś, ale ja nie zgaduję i chciałbym wiedzieć, czy jesteś jeszcze wolna, czy nie masz mężulka albo jakiego niegodziwego narzeczonego.
PANI Ani jednego, ani drugiego.
PAN To dobrze, jesteś jeszcze wolną, bardzo dobrze, ja wolność lubię. A teraz słucham dalej.
PANI Powiadam więc, że mam nadzieję być umieszczoną jako guwernantka.
PAN Ach, panno Jadwigo, jakże wiele i mnie nauczyć by się trzeba. Ja uczyłbym się jeszcze chętnie — mam ochotę uczyć się ogromnie.
PANI Kształcić się zawsze czas — nigdy za późno.
PAN Wiele i w moim charakterze byłoby do sprostowania. O! bardzo wiele. Potrzeba by mi dobrej rady, rozumnej rady... ładnej rady.
PANI Łatwo sprostować, znając swoje wady.
PAN Poddałbym się chętnie pod dozorczą nauczycielską opiekę.
PANI Jeżeli tak sobie pan życzysz, mogłabym mu w tym być pomocną.
PAN Bardzo, bardzo proszę, moja panno Jadwigo.
PANI Jest w domu mojej siostry staruszek bardzo światły i szanowny, 1'Abbe Barot, ten dla pana Władysława byłby towarzystwem...
PAN O dlaboga! Stary Abbe! Mnie nie Abbego potrzeba, ja potrzebowałbym młodej, przyjemnej, łagodnej opieki; ja byłbym tak wdzięcznym, tak potulnym...
PANI Panie Władysławie, świeczka się dopala.
PAN Prawda, dopala się. Ja byłbym tak potulny, tak posłuszny, tak bym mocno kochał moją opiekę. Opieka miałaby domek w kwiatach, a w domku serce kochające, (bierze ją za rękę)
PANI Panie Władysławie, świeczka gaśnie.
PAN Prawda, gaśnie. Panno Jadwigo, chcesz być guwernantką, bądźże moją.
PANI (odsuwając się) Panie, jakże to mam rozumieć?
PAN Ach! Jakże to ładnie będzie, jak z ambony spadną Władysław i Jadwiga razem, (całuje ją w rękę) Prawda, żeby to ładnie było?
PANI W samej rzeczy byłoby ładnie,
PAN O moja najpowabniejsza panno Jadwigo! całuje ją w rękę)
PANI Panie Władysławie, świeczka zgasła.
PAN Prawda, zgasła, (słychać uderzenie w trąbkę pocztarską i turkot powozu, światło przez okienko coraz mocniejsze, oświeca nareszcie całą izdebkę) A bodaj ci trąbiło.
PANI Co to jest?
PAN Nasza poczta.
PANI Już?... Wybiegnijmy prędko, aby nie widzieli...
PAN (kończąc seans) Że świeczka zgasła. Inną zapalimy, co świecić będzie nad miłością naszą, a ta...
PANI (podając mu rękę) Nigdy nie zgaśnie.
Wybiegają.
Koniec
UWAGI INSCENIZACYJNE
Trzy jednoaktówki Fredry, pełne wdzięku, dowcipu i prostoty powstały w drugim okresie twórczości wielkiego komediopisarza, kiedy to po piętnastu latach milczenia, spowodowanego złośliwą krytyką i chłodnym przyjęciem jego utworów, podjął znów pióro.
Wydarzenia i konflikty zawarte w tych trzech epizodach scenicznych są nieskomplikowane, czasem nawet szablonowe, jak w Dwóch bliznach, oparte na nieporozumieniach, zabawnych qui pro quo, jak je sam autor nazywa. I nie one grają tu rolę główną, lecz ludzie w nich występujący — bogata i różnorodna galeria typów, która dla teatru będzie zawsze znakomitym materiałem do tworzenia postaci scenicznych, dla widzów zaś nieprzebranym źródłem śmiechu, radości i refleksji, jakie wywoływać mogą i powinny. Wspólny temat jednoaktówek powinien nasunąć wykonawcom myśl o jednolitym ich wystawieniu, tak, by spektakl jako całość miał swój sens i wyraz inscenizacyjny. Dotyczy to w pierwszym rzędzie klimatu, w jakim się dzieją wydarzenia, klimatu pogodnego mimo nieporozumień czy nawet tragedii i wszelkich perypetii bohaterów. A więc trafne wyczucie stylu komediowego zadecyduje przede wszystkim o pełnym wydobyciu wartości artystycznej przedstawienia.
Nie ujmując niczego z samych przeżyć i pasji bohaterów pamiętajmy: żeby wydobyć komediowość, wystarczy podkreślić dysproporcje między celem, do którego oni dążą, a środkami, jakimi się posługują w osiągnięciu tego celu; środkami, oczywiście, świadomie skomplikowanymi przez autora. I zastanówmy się, czy istotną treścią takiej komedii jak Pan Benet nie jest maksyma... wiele hałasu o nic? I tu szukać trzeba źródła humoru, nie w „psychologicznym rozbiorze" przeżyć postaci fredrowskich, jednoznacznych i nieskomplikowanych wewnętrznie. Jakże zabawne i prawdziwe staje się wtedy szaleństwo młodego Beneta, jego rozpacz po stracie narzeczonej, rozpacz, która ma widza bawić, nie smucić czy przerażać. Zrozumiemy wtedy, dlaczego autor tworzy z Nadwiślan „Gród Amazoński", którego zdobycie równa się atakowi na warowną twierdzę, strzeżoną przez działo najcięższego kalibru — kasztelanową Tulską.
Okoliczności, w jakich wydarzenia się rozgrywają — mają dla wykonawców o wiele większe znaczenie niż sama akcja, jaka się w nich odbywa.
Dyliżans uległ wypadkowi i dwoje ludzi — on i ona — znalazło się przypadkowo w warunkach niezwykłych — jak się oni w tej sytuacji zachowują? (Świeczka zgasła) To stało się pretekstem do napisania komedii i to stworzyło szereg dalszych okoliczności. Zwróćmy uwagę, że tych — drobnych i pozornie małoznacznych — okoliczności wyjątkowych jest we wszystkich jednoaktówkach co niemiara. To łamią się koła dyliżansu (Świeczka), to sanie (rzekomo) - wywracają się w śniegu (Pan Benet), to psuje się kocz (Dwie blizny). Aż roi się od rekwizytów, które zmieniają bieg wydarzeń: brzemienne w konsekwencje listy, obrazki rysunkowe, okulary ,,do przebierania", -latarnie, które gasną w krytycznych momentach, nie licząc rekwizytów ..opisowych", jak klatki z kanarkami, laski, robótki ręczne, łapki na muchy (jakże ten. ,| szczegół znakomicie charakteryzuje pana Beneta!), kartofle, szale i woalki podróżne, konwie z wodą itd. itd.
Fredro posługuje się owymi rekwizytami po mistrzowsku. Jest to szczegół charakterystyczny dla farsy, z tym, że farsa fredrowska nie jest błazenadą, a zawiera zawsze jakąś myśl, nade wszystko zaś jest — i to z reguły — bogatym i ciekawym materiałem obyczajowym, na podstawie którego możemy sobie wyrobić wcale niezłe wyobrażenie o stosunkach społecznych. Fredro pisał z pozycji swojej klasy, którą znał znakomicie, widział jej wady i przywary, jej śmiesznostki i głupotę, zacofanie i konserwatyzm. Daleki jest od apoteozowania swych bohaterów, ma pióro cięte, lecz przy tym nie zaprawione żółcią i goryczą.
Wspomnieliśmy o wspólnej tematyce omawianych jednoaktówek: jest nią miłość między młodymi, miłość, która rodzi się na naszych oczach, która każe nam pobłażać kochankom, przejmować się ich losami, współczuć w ich przygodach i perypetiach. Szczerość, prostota i naiwność tych uczuć nie może do nas dziś nie przemówić. Pamiętajmy o tym realizując w teatrze te obrazki sceniczne; ich wartości artystyczne nabiorą pełniejszych jeszcze barw, jeśli wydobędziemy poezję miłości, której tak często niedostaje naszej dzisiejszej młodzieży.
ŚWIECZKA ZGASŁA
Kareta pocztowa zsunęła się z mostku i połamała koła. Na szczęście wypadek nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach. Nikt nie zginął. Ale Fredro na kanwie tego wydarzenia zbuduje dalszą akcję sztuki i takie stworzy okoliczności towarzyszące tej niefortunnej przygodzie, by jednak katastrofa miała swoje poważne skutki: małżeństwo pasażerów. Przypadek? Zapewne, ileż to przypadków rządzi losami ludzi, zwłaszcza gdy są młodzi i spragnieni „domku jak w jednym bukiecie", w którym by wspólnym rytmem biły „serca kochające". I na nic zda się zarzekanie i ostentacyjne obnoszenie się z niechęcią do płci odmiennej! Bo oto gdy okaże się, że owa płeć posiada „włos jasny, oko czarne, usteczka, co by się chętnie śmiały", już się jest „potulnym i posłusznym".
„Pan" i „Pani" czyli Władysław i Jadwiga albo początkujący poeta i świeżo upieczona guwernantka — jego prześladuje „fatum" i jej los nienajszczęśliwiej się układa; i oto miłość od pierwszego wejrzenia rozjaśnia ich życie, jaśniej jak świeczka, która zgasła. „Inną zapalimy — woła wzruszony pan Władysław — a ta... a ta... — kończy panna Jadwiga — nigdy nie zgaśnie". Tak kochać potrafią tylko młodzi: krótka znajomość, długa miłość, oczywiście dozgonna, na całe życie, ze ślubnym kobiercem i z ideałem „domku w kwiatach".
Ta zdolność i — rzec by można — zamiłowanie Fredry do kojarzenia małżeństw są dla niego niezwykle charakterystyczne. Z tym tematem spotykamy się nie tylko w trzech omawianych jednoaktówkach; licznym Anielom i Klarom mimo ślubów panieńskich stula zwiąże ręce bez względu na to, czy los zetknie je z safandułą Albinem, czy trzpiotem Gustawem. Rejentowicz Wacław walczyć będzie z imć Milczkiern, borykać z samym diabłem, byle posiąść rękę swej bogdanki. W jednej tylko komedii ukaże Fredro żałosny finał narzeczeńskich amorów i przysiąg wierności na całe życie — w Mężu i żonie. Wcale jednak prawdopodobne, że galeria fredrowskich kochanków wyrosła nie tylko z ówczesnej konwencji obyczajowej i dramatopisarskiej. Autor Ślubów panieńskich sam doświadczył potęgi miłości i wiedział dobrze, co ,,magnetyzm serca" oznacza. Jego burzliwe perypetie towarzyszące zdobyciu ręki Zofii ze Skarbków, miłość i małżeństwo szczęśliwe i właśnie „na całe życie" też musiało wywrzeć na psychikę komediopisarza niepoślednie wrażenie.
Jak grać Świeczkę? Tak samo można by zapytać, jak napisać dobrą sztukę? Uwagi o twórczości Fredry i „klimacie" jego znakomitych komedii powinny tu być pewną pomocą. Ważną jednak sprawą jest wnikliwe zanalizowanie działań bohaterów, poznanie ich charakteru i temperamentu, ich zamiłowań i tęsknot. Tęsknoty są na ogół jednakowe: znalezienie cichej przystani życia.
Pan Władysław, właściciel „domku" i herbowe brzmiącego nazwiska — Poraj, skarży się na swój los. Pech prześladuje go nieustannie. Czytając jednak uważnie tekst, bez trudu dociec można, że bardzo lubi o swych strapieniach opowiadać, a nawet chwalić się nimi.
— Co mnie mogą interesować smutne wypadki pańskiego życia? — dziwi się Jadwiga.
— Ja mówię do siebie — monolog. Nie ma tragedii bez monologu, zacząwszy od sławnego monologu Hamleta: „Być albo nie być..."
— Aż do kartofli — kończy z przekąsem panna. Już na podstawie tego krótkiego spięcia można by wywnioskować coś niecoś o ich autorach. On lubi być nieszczęśliwym, uważa że mu z tym do twarzy. Zaściankowe hamletyzowanie pana Władysława jest bodajże jego rysem najbardziej charakterystycznym. W tym jego nieprzeparta vis comica (siła komiczna), że będąc żółtodziobem (patrz rozmowa z Jadwigą po jej zdekonspirowaniu) chce się wydawać zgorzkniałym, stetryczałym jegomościem. Nie bez powodu więc panna tak długo podejrzewa w nim starego kawalera!
Podziwiać tu można mistrzostwo Fredry, który nie tylko przecież na rekwizytach opiera prawdopodobieństwo wydarzeń! I jakże w tym zrzędzącym współtowarzyszu podróży dopatrzyć się ma guwernantka młodego i przystojnego chłopca?
(Uwaga! Przestrzega się aktora przed „robieniem" starego sztucznym modulowaniem głosu itp. niewybrednymi chwytami, które niczemu sensownemu służyć nie mogą!)
Autor obdarza swego bohatera wyraźną sympatią. Władysław powinien być zabawny (właśnie przez szczerość głoszonych „poglądów"), uprzykrzony, znudzony, wściekły nawet, lecz nie antypatyczny. Można by tylko — i słusznie — zarzucić brak dobrego wychowania, tak bliski zresztą wytworności dzisiejszych młodych ludzi, ustępujących miejsca w tramwaju tylko kobietom... młodym i ładnym.
Pannę pułkownikównę trudno jednak podejrzewać o brak przedsiębiorczości, mimo że oburzona jest na brak należnych względów ze strony swego towarzysza. Im więcej on stara się odizolować od otoczenia, tym więcej panna wynajduje powodów, by zająć go szeregiem czynności i poruczeń. A więc proponuje mu podnosić karetę, wyszukać inny pojazd we wsi, przywołać gospodynię domu, w którym się znaleźli, ma pretensje o zgniecenie stroju podróżnego, wreszcie chce, żeby wyniósł się z pokoju i pozwolił jej się przebrać; chciałaby, żeby nocował w wywróconej karecie zalanej deszczem, nie licząc co drobniejszych usług i uprzejmości. Trzeba więc na obronę pana Władysława powiedzieć, że jeśli był niegrzeczny, to panna Jadwiga go do tego prowokowała. Wynika z tego, że ona jest tu stroną atakującą, choć — do pewnego momentu. Do momentu, w którym okaże się, że jej przygodny towarzysz nie jest takim, jakim go sobie w ciemnawej izdebce wyobrażała!
Moment rozpoznania jest punktem przełomowym w zachowaniu tak jednej jak drugiej strony, na co w realizacji należy zwrócić uwagę. Od tej chwili to jakby dwoje zupełnie innych ludzi, tak gruntownie przeobrażonych, że sami zapominają z łatwością, jacy byli dla siebie dotychczas.
Tak w tej, jak i w następnych sztukach należy zapoznać się ze stroną obyczajową epoki. W Świeczce na przykład nie bez znaczenia jest fakt, że przebywanie pod jednym dachem i to w warunkach niezwykłych — kobiety i mężczyzny — było szczególnie krępujące tak dla jednej, jak dla drugiej strony. W demokratycznym savoir vivrze trzeba by pewnie „Świeczkę" pisać od nowa...
DWIE BLIZNY
Właściwie Dwie blizny opowiadają historię dość szpetną. Pani Malska, młoda i majętna wdowa, zostaje „drogą korespondencyjną" przyrzeczona człowiekowi, którego nigdy nie widziała, lecz o którym opinia jej opiekunki jest wystarczająco pozytywna. Młodzieniec pochodzi bowiem z rodziny dobrze sytuowanej i ustosunkowanej, w dodatku zaś jest pracownikiem służby H dyplomatycznej (oczywiście nie polskiej, choć o tym się nie mówi). Dowiadujemy się również o przeszłości pani Malskiej, młodej wdowy po starym generale. Wydana za mąż za człowieka, którego nigdy nie kochała, przeżyła w pokorze i rozpaczy — na szczęście tylko sześć miesięcy — u boku starego nudziarza, prawdziwe „miodowe miesiące"! Śmierć generała położyła temu kres przynosząc jej wolność i zapewne — pokaźny kapitał. Pozycja społeczno-ekonomiczna generalskiej wdowy, młodej i ponętnej, rokuje więc nienajgorsze nadzieje. Lecz oto znów nastąpić ma nowy akt kupna i sprzedaży, a przypadł ów kąsek panu Tulskiemu, sekretarzowi ambasady. Ale pan Tulski nie w ciemię jest bity. Stawia warunki: towar trzeba obejrzeć i to w taki sposób, by móc wycenić go spokojnie i rozważnie. Dlatego decyduje się przybyć incognito. Fredro nie komentuje tych faktów, podaje je tylko do wiadomości, (do takiego wniosku dojdziemy jeśli nie weźmiemy pod uwagę opozycyjnych akcentów w rozmowie pani Malskiej z Kasztelanową). Nic w tym dziwnego. Innymi oczami patrzył na tego rodzaju wydarzenia, które były w jego sferze rzeczą moralną i powszechną; jako pisarz zaś nie miał ani tendencji moralizatorskich ani też satyrycznych. Sprawy te są jedynie tłem dla dalszych perypetii, którym poświęcił swoje Dwie blizny. W realizacji scenicznej nie będzie też chodziło o ,,specjalne" naświetlanie tych zagadnień. Wystarczy w zupełności ośmieszyć i wykpić Kasztelanową, na co zresztą autor daje materiału pod dostatkiem. Tym razem jednak los w postaci regulaminu obyczajowego jest dla Wandy łaskawszy. Zjawia się kapitan Barski i bez większych wysiłków zyskuje sympatię wdowy i zwycięstwo nad. rywalem. Kapitan nie jest ani postacią wybitną, ani indywidualnością wyjątkową. Jednakże warto mu parę słów poświęcić, choćby ze względu na gorącą sympatię, jeśli nie entuzjazm, jakim darzyła go burżuazyjna fredrologia:
„Spomiędzy długiego szeregu jego (Fredry) postaci są właściwie dwie tylko, które nie będąc ideałem do ideału poety najbardziej się zbliżają: to Gustaw ze Ślubów panieńskich i kapitan Barski z Dwóch blizn. Obaj przedstawiają nie tylko duchowość w pełni wyposażoną, lecz są naturami czynnymi, pełnymi energii". (prof. Kucharski).
Tenże kapitan Barski, który miał być rzekomo (podobnie jak Gucio ze Ślubów!) dla Fredry wyższym ideałem życia, zjawia się na zasadzie deus ex machina i wyprowadziwszy przeciwnika w pole staje się szczęśliwym posiadaczem ręki i niezłej zapewne fortunki Wandy Malskiej. Można mieć zresztą nadzieję, że tym razem małżeństwo będzie — z różnych powodów, me tylko ze względu na wiek — dobrane. Przeszłość ich układała się podobnie, bo oto dowiadujemy się, że Barski, choć nie panna, został „zakupiony" przez jejmość złą „jak trzysta diabłów", z którą ożenił się „poszedłszy za głosem rozsądnej niby rachuby". Na szczęście podobnie jak Wanda owdowiał — „Bogu dzięki" jak po-' włada. O sobie wyobrażenie ma wcale pochlebne: „Jestem człowiekiem honoru, świadczą o tym moje szlify”.
I jestem dobrym — na honor dobrym! Zrobię, co pani każesz — pozostanę w służbie albo ją porzucę; zamieszkamy w mieście albo na wsi..."
Pani Malska nie jest od tego... Czyż zresztą można się jej dziwić?
Jaki jednak fredrowski ideał miał reprezentować kapitan — zaiste trudno tego dociec. Być może, że krytyków urzekł mundur oficerski zdobiący jak chorągiew polskości Władysława Barskiego. Nawiasem mówiąc mundur ten polski być nie mógł, lecz pruski lub austriacki. Niemniej ułański mit bohaterów fredrowskich długie lata straszył w naszej literaturze.
„Na próżno byście szukali, nie znajdziecie... ani jednego, od którego by się nie robiło jaśniej, gdy wejdzie na scenę. Starszy czy młodszy jest zawsze uosobieniem honoru, tężyzny fizycznej i moralnej; każdy się na to pokazuje, by u serca bogdanki w zapasach intrygi komediowej być nieodmiennie zwycięzcą i triumfatorem;
każdy wkracza na scenę, by przynieść ze sobą trochę światła i ciepła; każdy jest słoneczną ozdobą sztuki, jest umiłowaniem autora, bo — do kroćset! — taki musi być, skoro na sobie nosił lub nosi mundur polskiego żołnierza." (Grzymała-Siedlecki).
Jednakże „polskość" Fredry nie w owych mundurach pruskich czy austriackich się wyrażała, które oznaczały o wiele wyraźniej przynależność klasową, zawodową i szlachecką, nie narodową. I zupełnie co innego jest „słoneczną ozdobą" Dwóch blizn: kapitalnie zarysowane postacie na czele z Kasztelanową i panną Figa-szewską, tak zabawne i prawdziwe i tak wiele mówiące o środowisku, w jakim Aleksander Fredro żył, że wnikliwiej nie przedstawiłby tego żaden profesor literatury czy historyk.
W tym też wyraża się realizm Fredry, że utwory jego nie fałszują rzeczywistości, lecz przekazują ją w całej pełni i różnorodności. I znów kanwa, na której w Dwóch bliznach zbudowana została intryga, jest prosta i nie wymagająca komentarza.
W realizacji scenicznej należy zwrócić uwagę na specjalną atmosferę panującą w „Amazońskim Grodzie". Stwarza ją przede wszystkim Kasztelanowa wprowadzając rygor graniczący z terrorem, co w konsekwencji składa się na tym większy komizm wydarzeń. Bo przecież to ona jest — mimo arsenału środków, jakimi rozporządza i mimo swej filozofii życiowej — wystawiona na dudka. Każdy jej strzał z takim nakładem sił i środków przygotowany to niewypał! Przy tym, jak znakomicie dobrał Fredro ordynansa do dowódcy ,,Amazońskiego Grodu" — nieocenioną pannę Figaszewską! Duetu tego nie zaćmi nawet... mundur pana kapitana. A walka w „grodzie" idzie z każdą chwilą coraz gwałtowniejsza. Trofeum jest — młody Tulski. Ba! ale jak działać, skoro zjawia się dwóch panów Tulskich, których wygląd zewnętrzny zgadza się z załączonym opisem listu? We wrzawie bitewnej co i raz odzywa się duet Wanda — Władysław. Duet miłosny dwojga ludzi, których stan majątkowy pozwala już kochać się bezinteresownie...! Niestety baba-samiec czuwa. I na szczęście nie śpi również poczucie rzeczywistości sprytnej pani Malskiej, która potrafi działać z całą precyzją, chłodząc nawet — gdy tego wymagają okoliczności — kapitańskie zapały.
Barski: ...cały batalion Kasztelanowych, Figaszewskich, dwa bataliony sekretarzy, trzy radców stanu — rozbiję, przełamię, rozgonię i uniosę jak swoją własność... Bo ty będziesz, bo ty jesteś moją — wszak prawda?
Malska: Jestem i będę, ale zaklinam cię, unikajmy wszelkiej ostateczności, szanujmy opinię świata i względy familijne!
Barski: Ale jak, jak?
Malska: Trzeba, abyś jeszcze pozostał w twojej roli...
I mimo woli przypomina się okrzyk Figara skierowany pod adresem płci nadobnej: „O, dwanaście i piętnaście tysięcy razy sprytne samiczki!"
I cóż pomogłaby kapitanowi Barskiemu jego energia, zadzierzystość, jego zmysł politykowania nawet, gdyby nie pomoc Wandy?
Bo też to ona prowadzi batalię przeciwko Kasztelanowej, a sukces swój zawdzięczać będzie przede wszystkim pozycji, jaką zajęła: działa z ukrycia. Pozornie cichutka i układna („...kochana ciociu... wypełniam twoją wolę, oddając rękę zupełnie nieznanemu panu Alfredowi.") — potrafi jednak w końcu postawić na swoim.
Narzędziem w jej ręku stanie się kapitan Barski, który już w godzinę po zawarciu znajomości pozwala sobą dysponować do woli: „Zrobię, co pani każesz — powiada — pozostanę w służbie albo ją porzucę, zamieszkamy w mieście albo na wsi..." Ale z ciotunią tak łatwo nie pójdzie! Zwróćmy jednak uwagę, jak Wanda zjawia się zawsze na scenie w krytycznych momentach, jak umie pokierować biegiem akcji, wmawiając w Kasztelanową, że to Barski jest zakonspirowanym Tulskim. Jakież wreszcie ubóstwo środków dyplomaty Tulskiego wobec znakomitej dyplomacji pani Malskiej, która potrafi — o ironio! — wyjechać pojazdem imć sekretarza w ramionach kochanka, by sprowadzić niezawodną pomoc w osobie ciotki Anieli!
Argumenty, jakimi stara się trafić do Kasztelanowej, są niemniej charakterystyczne: „Kochana ciociu... nie potrzeba mnie strzec, bo ja się sama strzegę." Możemy więc być spokojni o przyszłość pani Wandy, która już swego szczęścia z rąk nie puści.
„Święte słowa" pana Beneta: „Beatus, qui tenet!"
PAN BENET
Nie biegaj, nie potkniesz się; nie pnij się, nie spadniesz, Nie pływaj, nie utoniesz; a gdy co owładniesz, Trzymaj się tego silnie, jak pijany płota!... Lepsza pewność żelazna jak nadzieja złota.
Prawdziwie rozrzewniający jest pan Benet z tą swoją nieskomplikowaną i trzeźwą filozofią życia. Niewiele postaci równie poczciwych i zacnych zna nasza literatura. Niewiarygodnie naiwny, naiwnością tak szczerą i bezdenną, że boki można zrywać, jest przecież pan Benet postacią na wskroś prawdziwą. Dlatego tak śmieszy i zniewala nas, dlatego jego powiedzenia weszły na trwałe, jako przysłowia do języka polskiego. Ma zaś pan Benet jedną maksymę szczególnie charakterystyczną, choć, jak się okaże, niezbyt słuszną: „Żaden z Benetów nie kocha szalenie". Żaden z Benetów nie powinien niczego przedsiębrać, co by graniczyło z niebezpieczeństwem. Spożywać dary Boże, trawić je w spokoju, kłaść się spać wcześnie, by móc rankiem z dobrym apetytem zasiąść do śniadania, oto sens żywota poczciwego. Lecz choć pan Benet jest zaprzysięgłym starym kawalerem, to jednak jego serce jest przepełnione miłością, którą darzy wszystkich... Benetów żyjących i nieżyjących, począwszy od przodka Filareta Kalasantego:
Wszyscy zawsze Benetowie, Jak jednej matki synowie, Wszyscy w świętej zgodzie żyli!
Pierwszym rysem pana Beneta, który wydobyć trzeba koniecznie, jest zadowolenie z siebie i ze swego losu. Zadowolenie nie zwyczajne jednak, lecz graniczące z prawdziwym stanem błogości.
„Pytam się, czy nam kiedy w raju lepiej będzie?" I do tego ziemskiego raju wpada jak bomba Zdzisław, wnosząc ze sobą wszystko to, co woła o pomstę do nieba: niepokój, zamieszanie, miłosny obłęd. W powietrzu wisi katastrofa, cichym domkiem wstrząsać poczynają gromy! „Ratuj, święty Filarecie!" Taką uwerturą rozpoczyna Fredro swój utwór, w którym znowu miłość dwojga kochanków będzie motywem naczelnym. Jeśli jednak w Świeczce byliśmy świadkami pierwszych objawów rodzącego się uczucia, a w Dwóch bliznach zobaczyliśmy powrót dawnych sympatii „pana oficera" i Wandy i renesans ich miłości, to w Panu Benecie ukazuje nam autor konflikty między dwojgiem młodych, którzy „mają się ku sobie" już od lat dwóch. Wprawdzie matka Zdzisława nie pochwala tego wyboru (łatwo domyślić się dlaczego: panna jest biedna jak mysz kościelna!) więc młodzi czekają, aż sytuacja ulegnie zmianie, może stryjowie coś zapiszą? Tymczasem młodzi „to się wabią, to się zwodzą, to się kłócą, to się godzą". Wreszcie wybucha skandal — panna rzekomo jest przychylna innemu. Naiwny i wielce zazdrosny jest Zdzisław — skoro tak łatwo dał się nabrać na zmyśloną historię z panem Antonim „łysym, grubym, pół-ślepym, z nosem kończatym" — w każdym razie bardzo zakochany, więc mu wybaczyć chyba należy. Ale panna Paulina jest innego zdania i da mu taką nauczkę, że... sama przerazi się jej skutków. Z kolei na jej usprawiedliwienie trzeba dodać, że autorem prawdziwie końskiej kuracji jest pułkownik, drugi stryj Zdzisława i opiekun panny. Doprawdy, mają wiele czasu ci starsi panowie, by z takim nakładem energii realizować swe „szatańskie" plany!
Każda z postaci — mimo że występuje tylko na przestrzeni jednego aktu, żyje pełnym życiem scenicznym, dając aktorom znakomity materiał do ukazania przezabawnych perypetii rodziny Benetów. Pamiętajmy jednak, że Jan Benet jest tu figurą centralną, że autor właśnie w jego domu koncentruje wszystkie wydarzenia, każąc mu — wbrew jego oczywistym chęciom — brać w nich udział, łagodzić spięcie, jednać, przywoływać do opamiętania, modlić się i pomstować. „Jak nie oszaleć — na tym cała sztuka." Czy Pan Benet jest filistrem? Nazywamy tak człowieka o ciasnym, małostkowym sposobie myślenia, obojętnego na sprawy ogólnoludzkie, żyjącego bez wyższych celów. Znamy wiele przykładów z literatury i z życia, kiedy to ludzie stają się wygodniccy, interesują się jedynie swoją egzystencją. Niewątpliwie i Jana Beneta można do nich zaliczyć. Cóż jednak rusza go z miejsca i wytrąca z błogiego stanu obojętności? Sprawy rodzinne. Nie można zamknąć drzwi przed Benetami, bo jacy by nie byli, są tak bliscy sobie jak koszula ciału. Solidarność rodzinna wiele miejsca zajmuje w tej komedii. Ona jest motorem działań obu Benetów, Jana i Józefa. Najmłodszy Benet otrzyma srogą nauczkę, że „spraw wewnętrznych" nie] umiał zataić, lecz trąbił wokoło. „Rzuciłeś wzgardę ubogiej sierocie — mówi pułkownik
...I jak pod pręgierz postawiłeś razem Przed owym światem, co na twoje słowo, Nie znając winy, karał ją surowo. Gdybyś nie był synem mego brata, Byłaby prędko doszła cię odpłata!"
Nie lubi pułkownik „pisku papuziego furfanckiej hołoty", z którą musiał się bratanek zadawać podczas wypadów ze wsi do Krakowa.
Pan Józef pragnie od dawna związać Zdzisława jak barana i zawieść przed ołtarz, by się już raz koniec stał.
Można wierzyć, że Paulina, osoba równie stateczna, jak powolna swemu opiekunowi, utemperuje po ślubie młodzieńca i skończą się nagłe wyjazdy i przyjacielskie spotkania z „furfancką hołotą". Widać i matka Zdzisława musiała to zrozumieć, skoro wyraziła swą zgodę.
Rodzina Benetów — to instytucja mocno spojona wspólnymi interesami i biada temu, kto by ją chciał rozerwać. Lepiej posiadać mniej, ale pewniej. Beatus, qui tenet.
W realizacji scenicznej trzeba jak najdłużej utrzymać widza w przekonaniu, że małżeństwo pułkownika i Pauliny jest faktem dokonanym. Materiału zresztą mamy pod dostatkiem, trzeba go tylko odpowiednio rozpunktować. Intrygę wyjaśnia dopiero scena XIV, rozmowa Zdzisława z Pauliną.
Komedia pisana jest wierszem o różnym układzie. A więc mamy tu trzynaste-, jedenaste- i ośmiozgłoskowiec. Zmiany w długości wiersza nie wprowadzane są mechanicznie, lecz łączą się zawsze z ogólnym rytmem poszczególnych scen. Wiersz trzeba sobie dobrze przyswoić, aby stał się dla aktora jego własnym tekstem, pamiętając przy tym z jednej strony o zachowaniu reguł mówienia „mową wiązaną" (rytm, średniówka, itd.), z drugiej strony mając na uwadze swobodę i potoczystość słowa. Byłoby pożądane zwrócić się o pomoc — przynajmniej w początkowym i końcowym okresie prób — do osób w tym względzie już doświadczonych (teatr zawodowy, nauczyciele języka polskiego) lub do reżyserów z zespołów amatorskich, znających dobrze te zagadnienia. Odebrać bowiem urok znakomitemu wierszowi Pana Beneta oznaczałoby w znacznym stopniu zubożyć sztukę, a nawet zatrzeć jej istotny sens.
Biorąc to pod uwagę należałoby z tych trzech jednoaktówek najwięcej czasu rezerwować właśnie dla Pana Beneta. Trud zawsze się opłaci i należy go z pełną odpowiedzialnością podjąć.
Reżyser ustalając obsadę młodych do fredrowskiego spektaklu niech zwróci baczną uwagę, by aktorzy i aktorki byli przede wszystkim obdarzeni wdziękiem osobistym i dysponowali swobodnym ruchem. Inaczej napotkają na trudności nie do przezwyciężenia.
Praca nad komediami Fredry nie jest łatwa. Dokładne zanalizowanie tekstu i wyznaczenie przez reżysera zadań aktorom, to w tym wypadku jeszcze mało. Trzeba, aby aktorzy sami bawili się sytuacjami, w jakich się znajdą, by szukali zawsze swobody i lekkości, pamiętając o całej stronie obyczajowej epoki, o formach zachowania, o zwyczajach i przyzwyczajeniach ludzi, których chcą ukazać na scenie. Dlatego też uwagi tu załączone główny nacisk kładą na atmosferę, w jakiej odbywa się akcja trzech kolejnych komedii i na specyfikę pisarską Fredry. Wydobycie humoru i zachowanie wdzięku tych utworów — oto zadanie, które czeka wykonawców.
Zadanie piękne i warte wysiłku.
KOMENTARZ DO DEKORACJI
1. Świeczka zgasła.
Dekoracja przedstawia izbę w ubogiej chacie gajowego. Ściany malowane w bierwiona, niebielone. Po lewej stronie drzwi zbite z sosnowych desek i okienko;
pod oknem łóżko, siennik pokryty derką. Po prawej komin z wygasającym paleniskiem. Środek izby zajmuje nieduży kwadratowy stół, zrobiony podobnie prymitywnie, jak drzwi. Przy stole jeden taboret. Za oknem panuje zupełna ciemność z wyjątkiem ostatniego momentu, kiedy zajeżdża dyliżans. Wtedy przez moment, już po zgaśnięciu świeczki, na chwilę może zamigotać światło. Cały czas wewnątrz izby panuje zmrok — twarze aktorów muszą być jednak widoczne. Latarkę postawić na stole.
2. Dwie blizny.
Akcja rozgrywa się w saloniku; w głębi duże okno z widokiem na ogród, który wystarczy tylko zaznaczyć
(np. gałąź za ramą okna). Po lewej stronie pokoju drzwi
prowadzące w głąb mieszkania.
Stolik okrągły, dwa krzesła. Z prawej drzwi na
ogród, na pierwszym planie rekamiera (leżanka).
Ściany malowane w tapetę, kolorowe, w pionowe pasy. Światło dzienne, jednak nie słoneczne ze względu na panującą pogodę.
3. Pan. Benet.
Pokój w mieszkaniu pana Beneta, przedzielony arkadą i praktykablem na dwie części.
Na pierwszym planie po prawej drzwi, dalej stolik i papuga w klatce; po prawej fotel pana Beneta, dalej
kominek. Po środku stół i krzesła.
W planie drugim wnętrze podwyższone o wysokość
praktykabla, na osi okno, na prawo i lewo od okna przejście do pokoju gościnnego i do stołowego.
Drzwi na pierwszym planie z prawej prowadzą
z sieni.
Światło wieczorne.
KOSTIUMY
Kostiumy przedstawione są na projektach dokładnie, tak aby było widoczne, jaki krój był obowiązujący
(lata ok. 1840).
Kilka postaci zmienia kostiumy podczas akcji, np.
w Świeczka zgasła Pan i Pani zdejmują w dalszej akcji wierzchnie okrycia. Kostiumy trzeba utrzymać w kolorach ,,pastelowych", jasnych, wesołych. Dużo odcieni koloru szarego (perłowy, popielaty, piaskowy, gołębi). Mogą być wprowadzone pewne akcenty kolorystyczne
np. chustki, wstążki, kamizelka itp.
Kobiety ubierać należy bardziej kolorowo od mężczyzn, unikając jednak zawsze kolorów wulgarnie pstrokatych. Na niektórych projektach kostiumów zaznaczone są rekwizyty używane przez poszczególne
postacie.