NORA ROBERTS
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 2
Wszystkim mym przodkom,
którzy przemierzyli burzliwą toń
WĘDROWCEM BYŁEM ŻYCIA SZMAT.
Rozszalały wiatr znad Atlantyku uderzał z całą siłą w zachodnie wybrzeże. Ostre pociski deszczu bębniły w ziemię i chłostały .zimnem. Późnojesienne kwiaty pociemniały, ścięte mrozem. W domach i pubach ludzie gromadzili się przy kominkach, gawędząc o swoich farmach, zabudowaniach, o bliskich, którzy wyemigrowali do Niemiec albo do Stanów. Nie miało żadnego znaczenia, czy te wydarzenia dotyczyły ubiegłego tygodnia, czy też poprzedniego pokolenia. Irlandia traciła swe dzieci, ale nic nie wskazywało na to, by miała utracić swoją tożsamość.
Od czasu do czasu mówiło się o zamieszkach, nie kończącej się wojnie na północy. Ale wioskę Kilmilhil dzieliły od Belfastu nie tylko mile, ale i zainteresowania. Ludzie myśleli o zbiorach, krowach, ślubach i zgonach, jakie przyniesie zima.
Parę mil za wsią, w kuchni gorącej od ciepła buchającego z pieca i wypełnionej zapachem pieczonego ciasta, Brianna Concannon wyglądała przez okno na ogród smagany lodowatym deszczem.
- Obawiam się, że stracę orliki, i naparstnice. - Myślała o tym z bólem. Wykopała wprawdzie i przeniosła do szopy na tyłach domu tyle roślin, ile zdołała, ale przymrozki nadeszły wyjątkowo wcześnie tego roku.
- Zasadzisz nowe wiosną. - Maggie przyglądała się siostrze, Brie martwiła się o kwiaty jak matka o swoje dzieci. Z westchnieniem Maggie przesunęła dłonią po brzuchu. Nadal nie mogła się nadziwić, że wyszła za mąż i oczekuje dziecka. Powinno się to przydarzyć jej siostrze, miłującej życie domowe. - I sprawi ci to ogromną przyjemność.
- Chyba tak. Przydałaby mi się cieplarnia. Przeglądałam prospekty i pomyślałam, że da się to zrobić.
Do wiosny powinna zebrać dość pieniędzy, jeśli będzie oszczędna. Marząc o roślinach, które rozkwitną pod szkłem, Brianna wysunęła z pieca kolejną blachę ciastek z żurawinami. Maggie przywiozła te żurawiny aż z Dublina.
Maggie zlizała okruchy z palców i przyjrzała się siostrze okiem artystki. Brianna była uroczą kobietą. Ztotorude włosy, mleczna cera, świetna figura. Klasyczna owalna twarz, usta miękkie w zarysie, nie tknięte szminką, rzadko uśmiechnięte. Jasnoniebieskie oczy skłonne do zamyśleń, smukłe długie nogi, włosy, w których tlił się ogień - gęste, jedwabiste, wijące się niesfornie włosy.
Ma dobre serce, pomyślała Maggie. Jest nieprawdopodobnie naiwna. I mimo że styka się ciągle jako właścicielka pensjonatu z obcymi, nie ma pojęcia o świecie, o tym, co dzieje się dwa kroki za furtką ogrodową.
- Chyba nie podoba mi się myśl, że przez tyle tygodni będziesz tu sama z obcym facetem.
- Często jestem sama z gośćmi, Maggie. W ten sposób zarabiam na życie.
- Rzadko bywa tu tylko jeden gość, poza tym jest środek zimy. My wrócimy do Dublina, a wtedy...
- Nie będzie nikogo, kto by się o mnie troszczył? - Brianna uśmiechnęła się, bardziej rozbawiona, niż urażona. - Maggie, jestem dorosłą kobietą. Kobietą interesu, która potrafi zatroszczyć się o siebie.
- Jesteś zbyt zajęta troszczeniem się o innych.
- Zostaw matkę w spokoju. - Brianna zacisnęła wargi. - Niewiele robię dla niej od czasu, gdy zamieszkała z Lottie.
- Już ja swoje wiem! Biegniesz tam na każde jej skinienie, wysłuchujesz pretensji, ciągniesz do lekarza, ilekroć wmówi w siebie śmiertelną chorobę.
Maggie uniosła głowę, wściekła na siebie, że znów dala się unieść gniewem, jednocześnie mając poczucie winy.
- Ale nie to mnie w tej chwili martwi. Ten mężczyzna...
- Grayson Thane - podsunęła usłużnie Brianna, zachwycona zmianą tematu. - Cieszący się powszechnym szacunkiem amerykański pisarz, który pragnie wynająć cichy pokój w dobrze prowadzonym pensjonacie w zachodniej Irlandii. Nie ma żadnych niecnych planów wobec gospodyni. - Napiła się łyk herbaty. - I zapłaci za moją cieplarnię.
- Zabierzesz je do domu.
- Chętnie. - Maggie uśmiechnęła się szeroko i chwyciła ciastko z blachy, przerzucając je z ręki do ręki, żeby szybciej ostygło. - Ale najpierw zjem na miejscu tyle, ile zdołam. Nie uwierzysz, ale Rogan przelicza na kalorie każdy kąsek, który biorę do ust.
- Chce, żebyś była zdrowa, ty i dziecko.
- Wiem. I myślę, że zadaje sobie dość często pytanie, ile miejsca we mnie zajmuje dziecko, a ile tłuszcz.
Brianna przyjrzała się siostrze. Maggie zrobiła się okrągła i pulchna, a rozpoczynając ostatni kwartał ciąży, przestała być kłębkiem nerwów i rozwinęła w sobie łagodność, która ciągle zdumiewała młodszą siostrę.
Jest szczęśliwa, pomyślała Brianna. Zakochana. I wie doskonale, że jej miłość ktoś w pełni odwzajemnia.
- Przybrałaś więcej niż parę funtów, Margaret Mary, nie da się ukryć -powiedziała.
W oczach siostry, zamiast złości, ujrzała błyski złośliwego humoru.
- Współzawodniczę z krową Murphy'ego. Na razie wygrywam. -Maggie skończyła ciastko i natychmiast sięgnęła po następne. - Za parę tygodni nie będę mogła dojrzeć zza brzucha końca rury do dmuchania szkła. Będę się musiała przerzucić na produkcję lamp.
- Mogłabyś zrobić sobie przerwę w pracy - zauważyła Brianna. -Rogan powiedział, że zapełniłaś eksponatami całą galerię.
- Chcesz, żebym umarła z nudów? Mam świetny pomysł na nową rzeźbę do galerii w Clare...
- ...która zostanie otwarta na wiosnę.
- Do tego czasu Rogan spełni swoją groźbę i przywiąże mnie do łóżka, jeżeli zrobię krok w stronę pracowni.
Westchnęła, ale Brianna wiedziała, że Maggie, nie bierze do serca pogróżek męża. Nie przeszkadzała jej nadmierna może troskliwość Rogana.
- Chcę pracować, dopóki to możliwe - dodała Maggie. - Miło być w domu, nawet przy takiej pogodzie. Nie spodziewasz się chyba gości?
- Owszem. Jankesa, w przyszłym tygodniu.
Brianna napełniła filiżankę Maggie oraz własną, po czym usiadła. Pies, który czekał cierpliwie przy krześle, położył wielką głowę na jej kolanach.
- Jankes? Tylko jeden? Mężczyzna?
- Aha. - Brianna pogłaskała Concobara po łbie. - To pisarz. Zarezerwował pokój, z wyżywieniem, na czas nie określony. Zapłacił za miesiąc z góry.
- Miesiąc! O tej porze roku? - Zdumiona Maggie popatrzyła w okno, które drżało od uderzeń wiatru. Cóż on takiego pisze?
- Thrillery. Czytałam parę. Są dobre. Nakręcono na ich podstawie filmy, które zdobyły jakieś nagrody.
- Wzięty pisarz, jankes, spędzi zimę w B&B, w hrabstwie Clare. Będzie o tym sporo gadania w pubie.
Brianna miewała gości w “Blackthorn Cottage” nawet w czasie najgorszych zimowych miesięcy. Nie było w tym nic niezwykłego. W styczniu jednak dom świecił zazwyczaj pustkami. Briannie nie przeszkadzała samotność, piekielne zawodzenie wiatru, ołowiane chmury ani deszcz i śnieg padający dzień po dniu. Miała czas na snucie planów.
Z radością witała podróżnych, nawet jeżeli zjawiali się niespodziewanie. Liczył się każdy funt i każdy pens. A poza tym Brianna przepadała za towarzystwem, lubiła, gdy jej zakątek stawał się choćby tymczasowym schronieniem dla innych.
W ciągu pani lat od śmierci ojca i wyprowadzki matki, stworzyła dom, o jakim marzyła będąc dzieckiem. Dom, gdzie na kominku płonął ogień, w oknach wisiały koronkowe firanki, a z kuchni dochodził zapach ciasta. Dzięki Maggie, dzięki jej sztuce, mogła rozwinąć swój interes. Brianna nigdy o tym nie zapomniała.
Ale dom był jej. Ojciec rozumiał tę miłość, a ona hołubiła swoje dziedzictwo, jak hołubiłaby dziecko.
Może to pogoda przywiodła jej na myśl ojca. Zmarł właśnie w taki burzliwy, posępny dzień. Przekonała się po raz kolejny, że nadal nosi w sobie smutek i żal. Dawały o sobie znać z chwilą, gdy zostawała sama.
Trzeba się zabrać do pracy, zdecydowała, odwracając się od okna.
Deszcz lał strumieniami, postanowiła więc zrezygnować z planowanej wyprawy do wsi i zająć się pracą, którą odkładała już zbyt długo. Nie spodziewała się żadnych odwiedzin tego dnia, a jedyny pensjonariusz, który zarezerwował pokój, miał się zjawić dopiero w końcu tygodnia. Brianna zaniosła na górę szczotkę, wiadro, szmaty i pusty karton. Pies deptał jej po piętach.
Sprzątała strych regularnie, tak samo jak resztę domu. Kurz nie miał z Brianna Concannon żadnych szans. Ale na strychu znajdowały się pudła i skrzynie, które omijała w swoich porządkach.
Dość tego! powiedziała sobie, stanowczym ruchem otwierając drzwi,
prowadzące na górę. Tym razem zrobi tu generalną czystkę. I nie pozwoli, by przeszkodziły jej w tym jakiekolwiek sentymenty.
Posprząta starannie strych i będzie oszczędzać pieniądze na jego remont. Można by z niego zrobić przytulną facjatkę, dumała wsparta na szczotce. Mansardowe okna i świetliki, bladożółta farba rozświetlająca wnętrze. A na podłodze jeden z jej dywaników.
Oczyma wyobraźni zobaczyła śliczne łóżko z kolorową narzutą, wiklinowy fotel, małe biureczko. Gdyby miała...
Brianna pokręciła głową, śmiejąc się sama z siebie. Zapędziła się w marzeniach.
- Marzenia, marzenia, Con - szepnęła i pogłaskała psa po głowie. - A tu trzeba ciężkiej pracy i samozaparcia.
Najpierw pudła, zdecydowała. Najwyższy czas uporządkować papiery, stare ubrania.
Pół godziny później urosły już dwa zgrabne stosiki. Jeden Brianna zaniesie do kościoła dla biednych, drugi, złożony ze szmat, zachowa dla siebie.
- Och, spójrz na to, Con! - Ostrożnie wyjęła z kartonu białą sukienkę do chrztu i rozprostowała fałdy. Powietrze wypełnił lekki zapach lawendy. Sukienka ozdobiona była malutkimi guziczkami i wąskim pasemkiem koronek. Brianna rozpoznała dzieło rąk babci i uśmiechnęła się.
- Zachował to - szepnęła. Matka nie poświęciłaby tak sentymentalnej myśli przyszłym pokoleniom. - Widzisz, nosiłyśmy tę sukienkę z Maggie. A tata zapakował ją dla naszych dzieci.
Odezwał się ból, tak znajomy, że prawie niewyczuwalny. Żadne dziecko nie spało w kołysce pod jej dachem, nie czekało, by je kochać i pieścić. Ale za to Maggie ucieszy się z tego stroiku. Brianna starannie złożyła sukienkę.
Następny karton wypełniały papiery. Brianna westchnęła ciężko na ich widok. Będzie musiała je przeczytać, przynajmniej przejrzeć. Ojciec przechowywał całą korespondencję. Wiedziała, że znajdą się tam również wycinki prasowe. Czerpał z nich pomysły nowych przedsięwzięć.
Zawsze zawierał jakieś nowe transakcje, zabierał się do nowych interesów. Odłożyła na bok artykuły, które wycinał - o wynalazkach, leśnictwie, stolarstwie, prowadzeniu sklepu. Nic o rolnictwie, zauważyła z uśmiechem. Rolnikiem nie był nigdy. Znalazła listy od krewnych, od firm, do których pisał, w Ameryce, Australii, Kanadzie. Oto dowód nabycia starej półciężarówki, którą pamiętała z dzieciństwa. Nad jednym dokumentem zatrzymała się, marszcząc brwi. Wyglądał jak świadectwo udziałowe. Triquater Mining, w Walii. Z daty wynikało, że ojciec kupił udziały na parę tygodni przed śmiercią.
Triquater Mining? Och, tato, kolejne przedsięwzięcie pochłaniające pieniądze, których i bez tego było mało.
Cóż, będzie musiała napisać do tej kopalni. Udziały nie są pewnie więcej warte niż papier, na którym zostały wydrukowane. Tom Concannon nie miał szczęścia w interesach.
Grzebała dalej w kartonie, zabawiając się czytaniem listów od kuzynów, wujów i ciotek. Kochali go. Wszyscy go kochali. Prawie wszyscy, poprawiła się, myśląc o matce.
Odsunąwszy od siebie tę niemiłą myśl, wyjęta trzy listy przewiązane wyblakłą czerwoną wstążką. Na odwrocie widniał nowojorski adres, ale nie poczuła się tym zdziwiona. Concannonowie mieli licznych przyjaciół i krewnych w Stanach. Natomiast nazwisko było Briannie nieznane. Amanda Dougherty.
Brianna przebiegła wzrokiem linijki pisane starannym pismem absolwentki szkoły klasztornej. Zaparło jej dech i zaczęła czytać od początku, słowo po słowie.
Kochany Tommy!
Powiedziałam Ci, że nie będę pisać. Może w ogóle tego listu nie wyślę, ale chcę przynajmniej udawać, że z Tobą rozmawiam. Jestem w Nowym Jorku od wczoraj, a Ty już wydajesz się taki daleki, a czas, który spędziliśmy razem, tym cenniejszy. Poszłam do spowiedzi i otrzymałam pokutę. Jednak w głębi serca nie czuję, by to, co zaszło między nami, było grzechem. Miłość nie może być grzechem. Zawszę będę Cię kochać. Pewnego dnia, jeśli Bóg pozwoli, znajdziemy sposób, by znów być razem. Ale na wypadek, gdyby to się nie stało, chcę, byś wiedział, że przechowam jak skarb każdą chwilę, którą nam dano. Moim obowiązkiem jest powiedzieć Ci, byś dotrzymał przysięgi małżeńskiej i poświęcił się dzieciom, które tak bardzo kochasz. Wiem, że to egoistyczne z mojej strony, ale żywię również nadzieję, że kiedy wiosną zawita do Clare i Shannon pojaśnieje od słońca, pomyślisz o mnie. I o tym, że kochałeś mnie przez parę krótkich tygodni. I że ja kocham Ciebie...
Listy miłosne, pomyślała Brianna tępo. Do jej ojca. Pisane w czasach, gdy ona była niemowlęciem.
Dłonie jej zlodowaciały. Jak powinna zareagować kobieta, dorosła dwudziestoośmioletnia kobieta, na wiadomość, że jej ojciec kochał kobietę nie będącą jego żoną? Ojciec, ze swoim beztroskim śmiechem i absurdalnymi planami. Listy te przeznaczone były tylko dla niego, a jednak nie mogła ich nie przeczytać.
Z sercem walącym głucho Brianna otworzyła następny list.
Kochany Tommy!
Czytałam Twój list tyle razy, że mam przed oczyma każde słowo. Serce boli mnie na myśl, że jesteś taki nieszczęśliwy. Ja także patrzę często na morze i wyobrażam sobie, że mnie wyglądasz. Tyle chciałabym Ci powiedzieć, ale boję się, że tylko powiększę Twoje cierpienie. Nie ma miłości w Twoim małżeństwie, ale są obowiązki. Nie muszę Ci przecież przypominać, że powinieneś myśleć przede wszystkim o swoich dzieciach. Wiem, zawsze wiedziałam, że zajmują pierwsze miejsce w Twoim sercu, w Twoich myślach. Niech Bóg cię błogosławi, Tommy, za to, że myślisz również o mnie. I za to, co mi ofiarowałeś. Bałam się, że moje życie będzie puste, teraz wiem, że stanie się pełne i bogate. Teraz kocham Cię nawet bardziej niż w chwili rozstania. Nie chcę, żebyś cierpiał, myśląc o mnie. Ale pragnę, żebyś myślał.
Na zawsze Twoja Amanda
Miłość, pomyślała Brianna z oczami pełnymi łez. Tyle w tych listach miłości, choć tak niewiele słów. Kim ona była, ta Amanda? I jak często ojciec myślał o tej kobiecie? Jak często za nią tęsknił?
Otarłszy oczy, Brianna sięgnęła po ostatni list.
Mój kochany!
Długo się modliłam, zanim odważyłam się napisać. Pytałam Matki Boskiej, jak mam postąpić. Nie wiem, czy powinnam Ci o tym powiedzieć, nie wiem, czy postępuję słusznie. Mogę mieć tylko nadzieję, że ta wiadomość sprawi Ci radość, a nie ból.
Wspominam godziny, które spędziliśmy w moim hotelowym pokoiku z widokiem na Shannon. Byłeś taki dobry, taki czuły. Byliśmy zaślepieni miłością, która nas pochłonęła. Nigdy już nie będę kochała tak głęboko, tak bezgranicznie. Jestem wdzięczna, że, choć nigdy nie będziemy razem, będę miała coś cennego, co mi przypomni, że byłam kochana. Noszę Twoje dziecko, Tommy. Proszę, ciesz się razem ze mną. Nie jestem już sama, już się nie boję. Może powinnam się wstydzić. Panna z dzieckiem żonatego mężczyzny. Być może wstyd przyjdzie potem, teraz czuję jedynie radość.
Wiem to od tygodni, ale nie mogłam zdobyć się na odwagę, by Ci o tym powiedzieć. Mam tę odwagę dzisiaj, kiedy poczułam w sobie pierwsze drgnienie nowego życia. Czy muszę Ci mówić, jak bardzo będę kochała nasze dziecko? Już teraz wyobrażam sobie, że trzymam je w ramionach. Proszę, mój kochany, dla dobra naszego dziecka, nie chowaj żalu w sercu. I dla dobra naszego dziecka, wyjeżdżam. Będę myślała o Tobie każdego dnia, każdej nocy, ale już nigdy do Ciebie nie napiszę. Będę Cię kochała do końca moich dni. Za każdym razem, kiedy pomyślę o życiu, które razem stworzyliśmy, będę kochała Cię bardziej.
Przelej uczucie, którym mnie darzysz, na swoje dzieci, i bądź szczęśliwy.
Na zawsze Twoja Amanda
Dziecko! Brianna zakryła usta dłonią. Siostra. Brat. Dobry Boże! Gdzieś daleko był ktoś, z kim łączyły ją więzy krwi. Był mniej więcej w tym samym wieku co ona. Miał, być może, podobne rysy...
Co powinna zrobić? Co zrobił przed laty jej ojciec? Czy szukał tej kobiety i dziecka? Czy próbował zapomnieć?
Nie. Brianna złożyła ostrożnie listy. Nie próbował zapomnieć. Na zawsze zachował jej listy. Brianna przymknęła oczy w półmroku strychu. I kochał tę Amandę. Zawsze.
Chciała się, zastanowić, zanim powiadomi Maggie o swoim odkryciu. Zawsze myślało jej się najlepiej przy pracy. Nie mogła zostać na strychu, ale miała co innego do roboty. Szorowała, froterowała i piekła. Proste zajęcia domowe, przyjemny zapach ciasta, podniosły ją na duchu. Dołożyła torfu do ognia, zaparzyła herbatę i usiadła, by zanotować parę pomysłów dotyczących cieplarni.
Z czasem znajdzie rozwiązanie, uznała. Po dwudziestu pięciu latach dwa dni zwłoki nie miały znaczenia. Być może zwłoka ta była wynikiem jej tchórzostwa, pragnienia, by odwlec rozmowę z siostrą. Brianna gotowa była to przyznać.
Nigdy nie twierdziła, że jest odważna.
Napisała uprzejmy, oficjalny list do Triquater Mining i odłożyła go na bok, z zamiarem wysłania nazajutrz.
Sporządziła listę prac na następny ranek. Wykona je niezależnie od pogody. Jak to dobrze, że Maggie nie znalazła czasu, by wpaść w odwiedziny, pomyślała z wdzięcznością, dokładając do ognia. Za dzień, dwa, zdecydowała Brianna, powie siostrze o listach.
A dzisiaj odpocznie, postara się o niczym nie myśleć. Musi sobie trochę pofolgować. Prawdę mówiąc, przesadziła z szorowaniem podłóg. Bolały ją plecy. Długa kąpiel z dodatkiem soli, które Maggie przywiozła jej z Paryża, filiżanka herbaty, dobra książka. Potraktuje się jak gościa i skorzysta z wielkiej wanny na piętrze. Zamiast na wąskim łóżku w pokoiku przy kuchni, położy się w gościnnej sypialni, którą nazwała w myślach apartamentem nowożeńców,
- Potraktujemy się po królewsku, Con - powiedziała psu, podsuwając buteleczkę z płynem do kąpieli pod strumień wody. - Kolacja na tacy, książka napisana przez naszego przyszłego pensjonariusza. To bardzo ważny jankes, pamiętaj o tym - dodała, a Con walił ogonem w podłogę.
Zrzuciwszy ubranie, wśliznęła się do pachnącej wody. Westchnęła z zadowolenia. Pomyślała, że do tej scenerii romans pasowałby lepiej niż dreszczowiec pod tytułem “Krwawe dziedzictwo”. Ale usadowiła się wygodnie w wannie i zatopiła w opowieści o kobiecie nękanej przeszłością, zagrożonej przez teraźniejszość.
Lektura wciągnęła ją. Wciągnęła do tego stopnia, że kiedy woda w wannie ostygła, Brianna trzymała książkę w jednej ręce i wycierała się drugą, nie przerywając czytania. Drżąc z zimna, naciągnęła długą, flanelową koszulę nocną, rozpuściła włosy, Jedynie głęboko zakorzeniony nawyk
kazał jej odłożyć książkę i wymyć wannę. Ale zrezygnowała z kolacji na tacy. Wśliznęła się do łóżka i otuliła szczelnie kołdrą.
Ledwie słyszała poświsty wichury i deszcz siekący o szyby. Dzięki Graysonowi Thane'owi Brianna znalazła się na południu Stanów Zjednoczonych, w samym środku upalnego lata, i ścigał ją morderca.
Było dobrze po północy, kiedy w końcu zmęczenie wzięło górę. Usnęła z książką w ręku. Pies chrapał w nogach łóżka, a wiatr wył za oknem jak potępieniec.
Briannie śnił się, oczywiście, koszmar.
Grayson Thane był człowiekiem kierującym się w życiu impulsami. Ponieważ wiedział o tym, starał się przyjmować klęski wynikające z tego faktu równie filozoficznie jak triumfy. Tym razem musiał przyznać, że ulegając impulsowi, który kazał mu jechać z Dublina do Clare w środku zimy, w czasie zawieruchy, popełnił błąd.
Była to jednak przygoda. A on żył z przygód.
Za Limerick złapał gumę. Kiedy w końcu zmienił koło, wyglądał i czuł się jak utopiony szczur mimo płaszcza przeciwdeszczowego, który kupił w Londynie przed tygodniem.
Dwukrotnie zmylił drogę i błąkał się po wąskich, krętych szosach, zasługujących co najwyżej na miano traktu, Z materiałów, które zebrał na temat Irlandii, wynikało, że zgubienie się w tym kraju stanowi część jego uroku.
Starał się o tym nie zapominać.
Był głodny, przemoczony do suchej nitki i pełen obaw, że skończy mu się benzyna, zanim dobrnie do czegoś, co choć w przybliżeniu przypominać będzie motel lub wieś.
W myślach przeglądał mapę. Miał znakomitą pamięć wzrokową i mógł bez trudności odtworzyć szkic przysłany mu przez gospodynię pensjonatu.
Kłopot polegał na tym, że było ciemno choć oko wykol, deszcz zalewał mu wycieraczki jak wezbrana rzeka, a wiatr spychał samochód z żałosnej imitacji drogi, jakby mercedes był dziecinną zabawką.
Marzył o kawie.
Kiedy droga się rozwidliła, Gray postanowił zaryzykować i skierował samochód w lewo. Jeżeli na przestrzeni dziesięciu mil nie znajdzie motelu lub czegoś w tym rodzaju, spędzi noc w cholernym samochodzie i jutro spróbuje jeszcze raz.
Żałował, że jedzie przez ten kraj po ciemku. Mimo szalejącej burzy miał wrażenie, że znalazł się w okolicy idealnie odpowiadającej jego celom. Chciał umiejscowić akcję swojej książki tu, pośród urwisk i pól zachodniej Irlandii, pośród cichych wsi kulących się na wybrzeżu przed wiecznie gniewnym Atlantykiem. I kto wie czy jego zmęczony życiem bohater nie przybędzie tu nocą w środku burzy.
Starał się wzrokiem przebić ciemności. Światło? Miał szczerą nadzieję, że tak. Mignął mu targany wiatrem drogowskaz. Gray cofnął wóz, oświetlił znak i uśmiechnął się z satysfakcją.
Blackthorn Cottage. Nie zawiodło go poczucie kierunku. Miał nadzieję, że jego gospodyni okaże się wcieleniem legendarnej irlandzkiej gościnności, chociaż zjawił się dwa dni przed czasem. I to o drugiej w nocy.
Szukał bramy wjazdowej, lecz nie dostrzegł niczego prócz mokrych żywopłotów. Wzruszywszy ramionami, zaparkował samochód przy drodze i wyjął kluczyki ze stacyjki. Sięgnął po torbę leżącą na tylnym siedzeniu, w której znajdowały się rzeczy potrzebne na noc. Kiedy wysiadł, burza rzuciła się na niego z pazurami jak rozwścieczona kobieta. Szedł zgięty wpół, czepiając się krzaków fuksji, aż natrafił na ogrodową furtkę. Otworzył ją i zamknął z trudem. Pożałował, że nie widzi domu wyraźniej. Był bezkształtną bryłą w ciemnościach, z samotnym światłem w oknie na piętrze.
Gray szedł ku światłu, marząc o kawie.
Nikt nie odpowiedział na jego pukanie. Wątpił, czy przy tym wietrze ktoś usłyszałby trąby jerychońskie. Po dziesięciu sekundach zdecydował, że otworzy sobie drzwi sam.
Ogarnęło go ciepło płynące z wnętrza domu. I zapachy - cytryna, pasta do podłogi, lawenda i rozmaryn. Ciekawe, czy starsza pani prowadząca pensjonat robi własne potpourri. Ciekawe, czy się obudzi i przygotuje mu coś gorącego do jedzenia.
Wtedy usłyszał warczenie - głębokie, wrogie - i zmartwiał. Stał z zadartą głową, mrużąc oczy. Przez jedną chwilę miał w głowie zupełną pustkę.
Dopiero później zdał sobie sprawę, że była to scena jak z powieści. Może z którejś z jego własnych. Piękna kobieta w powłóczystej koszuli nocnej, z włosami spływającymi na ramiona jak roztopione złoto. Twarz miała bladą w rozchwianym świetle świecy, którą trzymała w jednej ręce. Drugą ręką ściskała obrożę psa, który wyglądał i charczał jak wilk. Psa, który sięgał jej głową do pasa.
Patrzyła na Graya ze szczytu schodów wizja kobiety, którą sam stworzył. Mogłaby być wykuta w marmurze lub w lodzie. Była tak nieruchoma, tak skończenie doskonała.
Pies wyrywał się do przodu. Szarpnęła za obrożę i koszula zafalowała lekko.
- Proszę zamknąć drzwi - powiedziała głosem, który tylko spotęgował wrażenie nierealności. Był to miękki, śpiewny głos Irlandki. - Deszcz pada do środka.
- Przepraszam. - Namacał drzwi i zamknął je za sobą, odgradzając dom od odgłosów burzy.
Serce jeszcze waliło jej w piersi. Hałas i warczenie Cona wyrwały ją ze snu pełnego grozy. Teraz stojąc na schodach, patrzyła na mężczyznę w czarnym bezkształtnym płaszczu i próbowała dojrzeć jego rysy. Kiedy zrobił krok naprzód, zacisnęła drżącą dłoń na obroży Cona.
Dopiero teraz zobaczyła jego podłużną, wąską twarz. Twarz poety z ciemnymi, pełnymi ciekawości oczami i poważnym wyrazem ust. Twarz pirata, o ostrych rysach i długich, rozjaśnionych słońcem włosach.
Nie powinnam się bać, skarciła się w myślach. W końcu to tylko mężczyzna.
- Zgubił się pan? - zapytała.
- Nie - uśmiechnął się leciutko. - Właśnie się odnalazłem. To jest Blackthorn Cottage, prawda?
-Tak.
- Nazywam się Grayson Thane. Przyjechałem za wcześnie, ale panna Concannon mnie oczekuje.
- Och! - Brianna powiedziała coś, czego Gray nie dosłyszał, ale jej słowa rozluźniły zwały mięśni, z jakich składał się pies. - Spodziewałam się pana w piątek, panie Thane. Ale miło mi pana powitać. - Zeszła ze schodów z psem przy nodze. Prąd powietrza zachybotał płomieniem świecy. - Jestem Brianna Concannon. - Podała mu rękę.
Gapił się na nią przez chwilę. Spodziewał się miłej, starszej gosposi z siwymi włosami upiętymi w koczek.
- Obudziłem panią - powiedział głupio.
- Cóż, w tym kraju śpimy zazwyczaj w środku nocy. Proszę, niech się pan ogrzeje przy ogniu. - Przeszła do bawialni, zapalając po drodze światła. Odstawiła świecę, zdmuchnęła płomień i odwróciła się, by wziąć od niego płaszcz. - Niedobra noc na podróż,
- Odczułem to na własnej skórze.
Nie był bezkształtny pod płaszczem. I nie tak wysoki, jak podszepnęła jej pobudzona wyobraźnia, ale smukły i silny. Jak bokser, pomyślała. Poeta, pirat, bokser. Facet jest pisarzem i jej gościem.
- Proszę się ogrzać, panie Thane. Przygotować herbatę? Czy wolałby pan, żebym... - Chciała zaproponować, że pokaże mu pokój i przypomniała sobie, że to ona w nim śpi.
- Marzę o kawie od godziny. Jeśli nie sprawi to pani kłopotu...
- Najmniejszego. Proszę się rozgościć.
Scena jest zbyt ładna, żeby ją tak szybko zakończyć, pomyślał.
- Pójdę z panią do kuchni. I tak czuję się niewyraźnie na myśl, że wyciągnąłem panią z łóżka o tej godzinie. - Podsunął rękę Gonowi pod nos. - Wspaniały pies. Przez chwilę wziąłem go za wilka.
- To wilczarz - powiedziała z roztargnieniem. Absorbowała ją myśl o pokoju. - Więc zapraszam do kuchni. Przypuszczam, że jest pan głodny?
Gray pogłaskał Cona po łbie i uśmiechnął się szeroko do Brianny.
- Panno Concannon, myślę, że panią kocham. Oblata się rumieńcem.
- Niestety, mogę zaproponować panu jedynie talerz zupy.
- Nasłuchałem się niemało o pani zdolnościach kulinarnych.
- Tak? - Idąc do kuchni, powiesiła jego mokry prochowiec na wieszaku przy drzwiach.
- Przyjaciel kuzyna mojego wydawcy mieszkał tu przed rokiem. Doszły mnie słuchy, że gospodyni Blackthorn gotuje jak anioł.
Nikt mu nie powiedział, że tak też wygląda.
- To bardzo mity komplement. - Brianna włączyła czajnik i chochlą zaczerpnęła zupy do podgrzania w garnku. - Niestety, dzisiejsza kolacja będzie skromna, panie Thane, ale nie pójdzie pan do łóżka głodny. - Wyjęła chleb z pojemnika i odkroiła parę kromek. - Długo był pan dzisiaj w podróży?
- Wyjechałem późno z Dublina. Chciałem zatrzymać się tam jeszcze jeden dzień, ale coś gnało mnie w drogę. - Uśmiechnął się, biorąc chleb, który postawiła na stole, i zaczął jeść, zanim podała masło. - Sama pani prowadzi ten pensjonat?
- Tak. Obawiam się, że o tej porze roku nie znajdzie pan tu towarzystwa.
- Nie przyjechałem tu szukać towarzystwa - powiedział, patrząc, jak odmierza kawę. Kuchnia zaczynała pachnieć bosko.
- Pisał pan, że chce tu pracować. Pisanie to musi być wspaniała rzecz.
- Ma to swoje dobre strony.
- Lubię pana książki - powiedziała po prostu, sięgając do szafki po granatową filiżankę z kamionki.
Uniósł brwi. W tym momencie ludzie zazwyczaj zaczynali zadawać tuzin pytań. W jaki sposób pisze, skąd czerpie pomysły do książek i - pytanie najbardziej znienawidzone - co robi, żeby je opublikować. Po serii pytań następowało nieśmiertelne wyznanie, że rozmówca pisuje do szuflady.
Ale Brianna nic więcej nie powiedziała. Gray stwierdził, że się uśmiecha.
- Dzięki. Czasem ja też je lubię. - Pochylił się nad talerzem zupy, który przed nim postawiła, i wciągnął głęboko zapach. - I to ma być skromna kolacja?
- Zupa jarzynowa z kawałkiem wołowiny. Mogę zrobić panu kanapki, jeżeli pan woli.
- Nie, dziękuję bardzo. - Spróbował zupy i westchnął. - Naprawdę wspaniała. - Przyjrzał się Briannie. Czy jej skóra zawsze jest taka gładka i zaróżowiona? zastanowił się. Czy to efekt snu? - Staram się wzbudzić w sobie wyrzuty sumienia, że wyrwałem panią z łóżka, ale przychodzi mi to z trudem.
- Dobry pensjonat jest zawsze otwarty dla gości, panie Thane. - Postawiła na stole kubek z kawą, dała znak psu, który natychmiast wyszedł spod stołu. - Proszę się częstować zupą. Ja przygotuję panu pokój.
Wyszła szybko z kuchni i niemal biegiem pokonała schody. Musiała zmienić pościel, ręczniki w łazience. Nie pomyślała nawet, by zaproponować mu inny pokój. Był jedynym gościem i dlatego powinien otrzymać to co najlepsze.
Pracowała szybko i strzepywała właśnie poduszki w koronkowych powłoczkach, kiedy usłyszała kroki na schodach.
Widząc go w drzwiach, poczuła najpierw zażenowanie, potem rezygnację. Ostatecznie był to jej dom. Mogła korzystać z każdej jego części.
- Zrobiłam sobie małe wakacje - zaczęła, nawlekając podpinkę na kołdrę.
Dziwne, pomyślał, że kobieta wykonująca prostą pracę, polegającą na zmianie pościeli, wygląda tak niesamowicie seksownie. Uznał, że jest bardziej zmęczony, niż mu się wydawało.
- A więc wyrzuciłem panią z łóżka w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie musi się pani wyprowadzać.
- Za ten pokój pan płaci. Jest ogrzany, napaliłam w kominku. I ma pan własną łazienkę. Jeżeli...
Urwała, ponieważ do niej podszedł. Zesztywniała, czując dreszcz przebiegający po krzyżu, ale on sięgnął tylko po książkę na nocnym stoliku. Brianna odchrząknęła i zrobiła krok w tył.
- Zasnęłam czytając - zaczęła, po czym oczy jej rozszerzyły się, kiedy uświadomiła sobie, jaką popełniła gafę. - To nie znaczy, że ona mnie uśpiła. Ja tylko...
On się uśmiecha, zauważyła. Nie, szczerzy do niej radośnie zęby.
- Przyprawiła mnie o koszmarne sny.
- Dziękuję.
Automatycznym ruchem odchyliła róg kołdry. Już odprężona.
- Pańskie pojawienie się w środku nocy wzbudziło moje najgorsze obawy. Byłam pewna, że morderca ożył, wyszedł z książki i stoi na dole z zakrwawionym nożem w ręku.
- A kto jest tym mordercą? Zmarszczyła brwi.
- Nie powiem panu, ale mam swoje podejrzenia. Umie pan grać na ludzkiej wyobraźni, panie Thane.
- Gray - powiedział, wręczając jej książkę. - W pewnym sensie dzielimy przecież łóżko.
Ujął jej rękę, zanim zdołała pomyśleć o odpowiedzi, poczuła się lekko wstrząśnięta, kiedy podniósł tę dłoń do ust
- Dziękuję za zupę.
- Proszę bardzo. Niech pan śpi dobrze.
Nie miał wątpliwości, że zaraz uśnie. Ledwo zamknęły się drzwi za Brianna, zdjął ubranie i rzucił się nagi na łóżko. W powietrzu unosił się delikatny zapach lilii i nagrzanej słońcem łąki. Przez chwilę próbował określić źródło tej woni, potem zrozumiał, że tak pachną włosy Brianny.
Zasnął z uśmiechem na ustach.
Deszcz padał również rano. Pierwszą rzeczą, jaką Gray zauważył otworzywszy oczy, była posępna szarość za oknem. Trudno było określić porę dnia. Stary zegar na kamiennym obramowaniu
kominka wskazywał dziewiątą piętnaście. Gray był na tyle optymistą, by uznać, że jest to dziewiąta piętnaście rano.
Wieczorem nie przyjrzał się pokojowi. Zmęczenie podróżą i widok Brianny Concannon ścielącej łóżko trochę go oszołomiły. Rozglądał się więc teraz, przykryty po uszy pikowaną kołdrą. Na wytapetowanych ścianach pięły się od podłogi po sufit girlandy fiołków i nie rozwiniętych róż. Obok kamiennego kominka, w którym wieczorem płonął ogień, stała malowana skrzynia z bryłkami torfu.
Na starym masywnym biurku, z blatem wypolerowanym na wysoki połysk, stała mosiężna lampa, staroświecki kałamarz i szklany wazon z potpourri. Drugi wazon suszonych kwiatów znalazł miejsce na środku toaletki z lustrem. Dwa krzesła, obite czymś bladoróżowym, były ustawione wokół podręcznego stolika. Na podłodze leżał dywan w przyćmionych kolorach, a na ścianach wisiały ryciny polnych kwiatów.
Gray wsparł się na łokciu i ziewnął. Zazwyczaj nie zwracał uwagi na otoczenie, w jakim pracował, ale potrafił docenić urodę tego pokoju. W sumie uznał, że nieźle trafił.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie obrócić się na drugi bok i nie zasnąć. Nie zatrzasnął jeszcze za sobą drzwi celi - nie zaczął pisać i mógł sobie pozwolić na małe lenistwo. Chłodne deszczowe poranki są po to, by je spędzać w łóżku. Pomyślał nagle o swojej gospodyni, ślicznej, różanolicej Briannie. Ciekawość sprawiła, że ostrożnie postawił stopy na zimnej podłodze.
Przynajmniej woda jest gorąca, stwierdził, wchodząc pod prysznic. Mydło pachniało subtelnie sosnowym lasem. W czasie licznych podróży nie raz stanął oko w oko z lodowatym prysznicem. Przytulna, bezpretensjonalna łazienka, białe ręczniki z dyskretnym haftem harmonizowały idealnie z jego obecnym nastrojem. Miejsca, w których przebywał, zwykle odpowiadały jego potrzebom, czy był to namiot na pustyni w Arizonie, czy luksusowy hotel na Riwierze. Gray po prostu zmieniał otoczenie, zależnie od tego, czego w danej chwili potrzebował albo jaki miał nastrój.
Uznał, że przytulny pensjonat w Irlandii spełni znakomicie swoje zadanie. Zwłaszcza że oferował dodatkową atrakcję w postaci uroczej gospodyni. Piękno było zawsze miłym dodatkiem.
Nie widząc powodu, dla którego miałby się golić, wciągnął dżinsy i wysłużony sweter. Wiatr znacznie przycichł, postanowił więc wybrać się na przechadzkę po polach. Pójdzie na spacer i pooddycha czystym powietrzem.
Ale na dół zagnała go perspektywa śniadania.
Nie był zdziwiony, ujrzawszy Briannę w kuchni. Pomieszczenie zdawało się jakby stworzone dla niej - rozgrzany piec, jasne ściany, wyszorowane blaty.
Stwierdził, że upięła włosy. Pewnie uważała, że kok na czubku głowy jest praktyczną fryzurą. Może i był, ale niesforne kosmyki, które wiły się na jej szyi i przy skroniach, sprawiały, że wyglądała bardzo ponętnie.
Gray pomyślał, że może nie jest to najlepszy pomysł, ulec wdziękom własnej gospodyni.
Piekła coś i ślinka napłynęła mu do ust na sam zapach ciasta. Bo przecież nie dlatego, że wyglądała tak uroczo w białym, wykrochmalonym fartuchu.
Odwróciła się, trzymając w rękach wielką miskę i nie przestając ubijać jej zawartości drewnianą łyżką. Zamrugała powiekami zaskoczona, potem uśmiechnęła się trochę powściągliwie.
- Dzień dobry. Chce pan pewnie śniadanie?
- Zjem to, co tak pachnie.
- O nie! - Z wprawą, która wzbudziła w nim szczery podziw, przelała zawartość miski do garnka. - To jeszcze nie gotowe, a poza tym to jest ciasto do herbaty.
- Jabłka - powiedział, wciągając aromat w nozdrza. - Cynamon.
- Pański nos się nie myli. Czy pański żołądek zniesie irlandzkie śniadanie, czy woli pan coś lżejszego?
- Zniesie z pewnością.
- To może przejdzie pan do jadalni. Zaraz przyniosę kawę i bułeczki. Pozwolą panu dotrwać do śniadania.
- Mogę jeść tutaj? - Posłał jej swój najbardziej czarujący uśmiech i oparł się o futrynę. - A może nie lubi pani, kiedy ludzie patrzą, jak pani gotuje?
Kiedy po prostu patrzą, pomyślał. Patrzą, jak robi cokolwiek.
- Ależ nie. - Niektórzy goście lubili jeść w kuchni, choć większość wolała, by obsługiwano ich w jadalni. Nalała mu kawy. - Pije pan czarną?
- Tak. - Popijał na stojąco, nie spuszczając wzroku z Brianny. -Wychowywała się pani w tym domu?
- Tak. - Wrzuciła na patelnię tłuste kiełbaski.
- Pomyślałem sobie, że przypomina bardziej dom rodzinny niż pensjonat.
- Chciałam, żeby tak było. Mieliśmy farmę, ale sprzedaliśmy większą część ziemi. Zatrzymaliśmy dom i mały bungalow, w którym mieszka czasem moja siostra z mężem.
- Czasem.
- Mają dom w Dublinie. On jest właścicielem galerii. Maggie jest artystką.
- Jakiego rodzaju artystką?
Brianna uśmiechnęła się, przewracając kiełbaski. Większość ludzi utożsamiała artystę z malarzem, co zawsze irytowało Maggie.
- Szkło artystyczne. - Wskazała dzban stojący na środku kuchennego stołu. Pastelowe strumienie zdawały się przelewać przez nierówną krawędź przypominającą poszarpany deszczem płatek kwiatu. - To jej dzieło.
- Znakomite. - Zaciekawiony zbliżył się do stołu, przesunął palcem po falistej krawędzi. - Concannon - szepnął, po czym zaklął pod nosem. -Niech mnie licho! M.M. Concannon, irlandzka secesja.
Oczy Brianny rozbłysły.
- Naprawdę tak ją nazywają? Och, spodoba jej się to. - Zaczerwieniła się z dumy. - A pan rozpoznał jej pracę.
- Powinienem, właśnie kupiłem jej... Nie wiem, co to właściwie jest. Rzeźba. W Worldwide Galeries, w Londynie, dwa tygodnie temu.
- To galeria Rogana. Jej męża.
- Coś takiego! - Podszedł do pieca i dolał sobie kawy. Kiełbaski pachniały niemal tak wspaniale jak jego gospodyni. - Zachwycające dzieło. Szkło białe jak lód, z ogniskiem czerwieni w środku. Pomyślałem, że wygląda jak Forteca Samotności. - Roześmiał się, kiedy spojrzała pytająco. - Widzę, że nie jest pani zaznajomiona z komiksami amerykańskimi. Forteca Samotności, prywatne sanktuarium Supermana. Gdzieś w Arktyce, zdaje mi się.
- To jej się spodoba. Prywatne sanktuaria to jej domena. - Bezwiednie upinała luźne kosmyki włosów. Była trochę zdenerwowana, ponieważ przyglądał się jej bezceremonialnie, nie starając się nawet ukryć zainteresowania. Było w tym coś niepokojąco intymnego. Odzywa się w nim pisarz, powiedziała sobie i wrzuciła ziemniaki na gorący tłuszcz.
- Budują galerię również tutaj, w Clare - ciągnęła. - Zostanie otwarta na wiosnę. Proszę, tu ma pan owsiankę na początek.
Owsianka. Coś wspaniałego. Deszczowy poranek w irlandzkim domu i owsianka w ciężkiej brązowej misie. Uśmiechnął się i przystąpił do jedzenia.
- Chce pan osadzić akcję książki tutaj, w Irlandii? - Zerknęła na niego przez ramię. - Jeżeli wolno zapytać?
- Jasne, że wolno. Taki mam plan. Odludny kraj, zadeszczone pola, wysokie urwiska. Schludne wioski. Sielanka. A ile namiętności i pasji może się kryć za tym spokojem.
Teraz ona się roześmiała, odwracając plasterki bekonu.
- Nie wiem, czy znajdzie pan w naszej wiosce pasje i namiętności na skalę, która pana zadowoli, panie Thane.
- Gray.
- Panie Gray. - Wzięła jajko i rozbiła ją o krawędź patelni. - Choć, jeżeli chodzi o namiętności, moje zostały rozbudzone zeszłego lata, kiedy jedna z krów Murphy'ego wyłamała płot i rozdeptała moje róże. I przypominam sobie, że Tommy Duggin i Joe Ryan pobili się niedawno przed pubem O'Malleya.
- O kobietę?
- Nie, o mecz. piłkarski w telewizji. Ale mówiono mi, że byli na lekkim rauszu i pogodzili się natychmiast po wytrzeźwieniu.
- Cóż, powieści to i tak kłamstwo.
- Ależ skąd! - Jej oczy, jasnozielone i bardzo poważne, napotkały jego wzrok. - To tylko inny rodzaj prawdy. Będzie to pańska prawda, prawda?
Jej zrozumienie zaskoczyło go i niemal zawstydziło.
- Tak, to będzie moja prawda.
Usatysfakcjonowana, odwróciła się w stronę pieca i przerzuciła na półmisek kiełbaski, płaty bekonu, jajka i placki ziemniaczane.
- Wywoła pan na wsi sensację. My, Irlandczycy, mamy bzika na punkcie pisarzy.
- Nie jestem Yeatsem.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem, kiedy nałożył sobie na talerz solidną porcję jedzenia.
- I nie chce pan nim zostać, prawda?
Spojrzał na nią, z pierwszym kawałkiem bekonu nadzianym na widelec, czyżby go rozgryzła, w dodatku w tak krótkim czasie? Jego, który szczycił się tym, że jest nieodgadniony - człowiek bez przeszłości, bez przyszłości.
Zanim zdołał coś odpowiedzieć, drzwi kuchenne otworzyły się z trzaskiem i do kuchni wtargnęła, wraz z deszczem i wiatrem, kobieta.
- Jakiś dureń ustawił samochód na środku drogi, Brie. - Maggie urwała, zsunęła z głowy ociekający głową kaptur i przyjrzała się Grayowi.
- Winny - powiedział, unosząc dłoń. - Zapomniałem. Przestawię go.
- Nie ma pośpiechu. - Ruchem ręki kazała mu wrócić na krzesło i ściągnęła płaszcz. - Niech pan skończy śniadanie, ja mam czas. To pan jest tym jankeskim pisarzem?
- Podwójnie winny. Mam przyjemność z panią M.M. Concannon, jak sądzę?
Zgadza się.
- Moja siostra, Maggie - powiedziała Brianna, nalewając herbaty. -Grayson Thane.
Maggie usiadła z westchnieniem ulgi. Dziecko urządziło jej w brzuchu prywatną burzę.
- Przyjechał pan trochę za wcześnie, jak mi się wydaje.
- Zmiana planów.
Była ostrzejszą wersją Brianny, zauważył. Bardziej rude włosy, bardziej zielone oczy, odrobinę ostrzejsze w wyrazie.
- Pani siostra była tak uprzejma i nie dała mi spać na podwórku.
- Och, to wcielenie dobroci, nasza Brie. - Maggie poczęstowała się kawałkiem bekonu. - Szarlotka? - zapytała, wciągając powietrze.
- Do herbaty. - Brianna wyjęła z pieca jedną blaszkę i wstawiła drugą. - Jesteście z Roganem zaproszeni.
- Może wpadniemy. - Maggie wzięła bułeczkę z koszyka i zaczęła po troszeczku ją podgryzać. - Zostanie pan tu trochę?
- Maggie, nie naprzykrzaj się mojemu gościowi. Możesz zabrać do domu parę bułeczek, jeśli chcesz.
- Jeszcze nie wychodzę. Rogan siedzi na telefonie, będzie rozmawiał do dnia Sądu Ostatecznego. Jechałam właśnie do wsi po chleb.
- Mam mnóstwo chleba. Mogę się z tobą podzielić. Maggie uśmiechnęła się i ugryzła bułeczkę.
- Na to właśnie liczyłam. - Zwróciła zielone, bystre oczy na Graya. - Ona piecze tyle, że starczyłoby dla całej wsi.
- Obie siostry są artystkami - powiedział Gray swobodnie. Nałożył sobie na bułkę dżemu truskawkowego i podsunął słoik Maggie. - Jedna dmucha szkło, druga gotuje. - Bezwstydnie gapił się na ciasto stygnące na piecu. - Ile jeszcze czasu do herbaty?
- Chyba cię polubię.
- Ja ciebie chyba też. - Gray wstał. - Przestawię samochód. - Wystarczy wjechać w ulicę.
Spojrzał na Briannę, nie rozumiejąc.
- W jaką ulicę?
- Za domem. Wy to nazywacie podjazdem. Będzie pan potrzebował pomocy przy bagażach?
- Nie, poradzę sobie. Miło było cię poznać, Maggie.
- Ciebie też. - Maggie oblizała palce i poczekała, aż drzwi zamkną się za Grayem. - Wygląda nawet lepiej niż na okładkach swoich książek.
- To prawda.
- Kto by pomyślał, że pisarz może być tak zbudowany. Nic, tylko mięśnie.
Wiedząc, że Maggie czeka na jej reakcję, Brianna nadal stała odwrócona w stronę pieca.
- Kto by pomyślał, że mężatka w szóstym miesiącu ciąży będzie się zastanawiała nad jego budową.
Maggie parsknęła.
- Odnoszę wrażenie, że każda kobieta poświęci mu chwilę uwagi. A jeżeli ty jesteś wyjątkiem, powinnaś iść nie tylko do okulisty.
- Oczy mam w porządku, dzięki za troskę. I czy to nie ty martwiłaś się jeszcze nie tak dawno, że będę tu z nim sama?
- Tak było, zanim go polubiłam.
Z cichym westchnieniem Brianna zerknęła w stronę kuchennych drzwi. Nie miała wiele czasu. Zwilżyła wargi językiem i dalej wycierała starannie naczynia po śniadaniu.
- Maggie, chciałabym, żebyś znalazła dla mnie później wolną chwilę. Chcę z tobą porozmawiać.
- Porozmawiaj teraz.
- Nie mogę. - Rzuciła spojrzenie na drzwi. - Musimy być same. To ważna sprawa.
- Jesteś zdenerwowana.
- Wydaje ci się.
- Czy on coś zrobił? Ten jankes? - Mimo brzucha Maggie zerwała się na równe nogi, gotowa do obrony.
- Nie, nie. To nie ma z nim nic wspólnego. - Brianna wsparła się pod boki, zirytowana. - Przed chwilą powiedziałaś, że go lubisz.
- Nie lubię go, jeżeli cię zdenerwował.
- Nie zrobił tego. Nie naciskaj na mnie teraz. Przyjdziesz później, kiedy on już się rozpakuje i urządzi?
- Oczywiście. - Maggie pogłaskała Briannę po ramieniu, zatroskana. - Chcesz, żeby Rogan też przyszedł?
- Jeżeli będzie mógł. Tak - powiedziała stanowczo, myśląc o stanie Maggie. - Tak, proszę, żeby przyszedł z tobą.
- A więc przed herbatą. O drugiej, trzeciej?
- Znakomicie. A teraz weź bułeczki i chleb, Maggie. Muszę się zająć panem Thane'em.
Brianna niczego nie lękała się bardziej niż konfrontacji, gniewnych słów, pretensji. Wyrosła w domu, gdzie aż iskrzyło się od gwałtownych emocji. Wylewały się gromadzone latami żale, rozczarowania znajdowały ujście w krzyku. Starała się zawsze panować nad swymi uczuciami i przyjęła linię obrony biegunowo różną od metody siostry, która szukała ucieczki w gniewie i napadach złości.
Musiała przyznać sama przed sobą, że nie raz pragnęła' zbudzić się rano i stwierdzić, że rodzice postanowili zignorować Kościół i tradycję i pójść każde w swoją stronę. Ale o wiele częściej, zbyt często, modliła się o cud. Cud, który sprawi, że rodzice odkryją siebie na nowo i wzniecą tę iskrę, która połączyła ich przed laty.
Teraz zrozumiała, dlaczego cud nigdy nie mógł się wydarzyć. Amanda. Ta kobieta miała na imię Amanda.
Czy matka wie? Czy wie, że mężczyzna, którym nauczyła się pogardzać, kochał inną kobietę? Czy wie, że istnieje dziecko, teraz już dorosłe, owoc tej szaleńczej, zakazanej miłości?
Nie potrafiłaby o to zapytać. Nigdy nie zapyta, obiecała sobie. Potwornej sceny, która by się wtedy rozegrała, nie byłaby w stanie znieść.
Przeraziła ją już sama perspektywa podzielenia się swoim odkryciem z Maggie. Znając swoją siostrę, musiała być przygotowana na gniew, cierpienie i bolesne rozczarowanie.
Odkładała to z godziny na godzinę. Metodą tchórzy, wiedziała o tym i trochę się tego wstydziła. Musi jednak dojść do ładu z sobą, zanim obarczy tym ciężarem Maggie.
Gray był bardzo absorbujący. Musiała pomóc mu zagospodarować pokój, odpowiedzieć na pytanie dotyczące sąsiednich wiosek i obiektów turystycznych. A tych pytań były dziesiątki. Kiedy w końcu wyprawiła go w drogę do Ennis, była zupełnie wyczerpana. Miał zdumiewająco dużo energii, przypominał jej akrobatę cyrkowego, którego widziała kiedyś na festynie. Akrobata zwijał się i skręcał w zadziwiające kształty, prostował i znowu zwijał.
Żeby się odprężyć, uklękła i zaczęła szorować podłogę w kuchni.
Dochodziła dopiero druga, kiedy usłyszała radosne poszczekiwanie Cona. Herbata była zaparzona, ciasto pokrojone, kanapki w kształcie małych trójkątów przyszykowane. Brianna pozwoliła sobie na jedno krótkie załamanie rąk, po czym otworzyła drzwi siostrze i szwagrowi.
- Przyszliście pieszo?
- On twierdzi, że potrzebuję ruchu. - Maggie miała zarumienioną twarz i błyszczące oczy. Wciągnęła głęboko powietrze. - Będę potrzebowała, po tym podwieczorku.
- Straszny się z niej zrobił łakomczuch. - Rogan powiesił płaszcze na kołkach przy drzwiach. Ubrany był w znoszone spodnie i ciężkie buty, ale nic nie mogło ukryć faktu, że Dublin ma we krwi. Wysoki, smagły, byłby równie elegancki we fraku, jak i w łachmanach. - Całe szczęście, że zaprosiłaś nas na podwieczorek, Brianno. Ona wyjadła wszystko do czysta.
- Usiądźcie sobie przy kominku, a ja przyniosę jedzenie. Mamy mnóstwo dobrych rzeczy.
- Nie jesteśmy gośćmi - zaprotestowała Maggie. - Kuchnia to miejsce akurat dla nas.
- Siedziałam w niej przez cały dzień. - Była to kiepska wymówka. Żaden pokój w całym domu nie mógł konkurować z jej kuchnią. Ale miała niejasne wrażenie, że bardziej odpowiednia do tej rozmowy będzie oficjalna atmosfera bawialni. - Poza tym napaliłam w kominku.
- Przyniosę tacę - zaofiarował się Rogan.
Maggie sięgnęła po ciasto w chwili, gdy pojawiło się ono na stole.
- Weź kanapkę - powiedział Rogan.
- On traktuje mnie bardziej jak dziecko niż kobietę, która ma je wkrótce urodzić. - Ale wzięła kanapkę. - Opowiadałam Roganowi o twoim bardzo atrakcyjnym jankesie. Długie, rozjaśnione słońcem włosy, bicepsy, wielkie brązowe oczy. Nie zje z nami podwieczorku?
- Jest za wcześnie na podwieczorek - zauważył Rogan. - Czytałem parę jego książek - zwrócił się do Brianny. - Ma zadziwiającą umiejętność wzbudzania niepokoju.
- Wiem. - Uśmiechnęła się leciutko. - Wczoraj w nocy zasnęłam przy zapalonym świetle. Wybrał się na przejażdżkę do Ennis. Był tak uprzejmy i zabrał mój list na pocztę. - Czasem łatwiej dość do sedna okrężną drogą, pomyślała Brianna. - Znalazłam wczoraj na strychu papiery taty.
- Myślałam, że już się z tym uporałaś? - powiedziała Maggie.
- Większości kartonów taty w ogóle nie ruszałyśmy. Dopóki matka tu mieszkała, tak było lepiej.
- Racja, zrzędziłaby bez końca. - Maggie patrzyła w swoją filiżankę z herbatą. - To nie w porządku, że musiałaś przebijać się przez te papiery sama, Brie.
- Nie szkodzi. Myślałam o tym, żeby urządzić tam pokój dla gości.
- Więcej gości? - Maggie wzniosła oczy ku niebu. - Przecież masz ich na kopy wiosną, latem, jesienią.
- Lubię mieć ludzi w domu.
Była to sporna kwestia, bo obie siostry miały odrębny pogląd na tę sprawę.
- Tak czy inaczej, trzeba było uporządkować te kartony. Oprócz ubrań, z których większość nadaje się już tylko na szmaty, znalazłam to. - Wzięła z komody małe pudełko i wyjęła białą sukienkę z koronkami. -Dzieło babci, jestem pewna. Tatuś zachował je dla swoich wnuków.
- Ach! - Wszystko w Maggie złagodniało. Wyraz oczu, ust, dźwięk głosu. Wzięła od Brianny sukienkę. - Jaka maleńka - szepnęła. Głaskając koronki czuła, jak porusza się w niej dziecko.
- Pomyślałam, Roganie, że twoja rodzina też pewnie odłożyła stroik, ale... . '
- Weźmiemy ten. Dziękuję, Brie. - Wystarczył mu jeden rzut oka na twarz żony, żeby podjął decyzję. - Proszę, Margaret Mary.
Maggie przyjęła chusteczkę, którą jej podał, i otarła oczy.
- W książkach piszą, że to hormony. Ryczę od byle czego.
- Schowam ją. - Brianna odłożyła sukienkę do pudła i wręczyła im świadectwo udziałowe. - To też znalazłam. Tatuś musiał to kupić na krótko przed śmiercią.
Maggie rzuciła okiem na dokument i westchnęła.
- Jeszcze jedna z jego intratnych transakcji. - Świadectwo udziałowe wzruszyło ją niemal tak samo, jak sukienka do chrztu. - Cały tatuś. A więc postanowił wziąć się za górnictwo.
- Cóż, wszystkiego innego już próbował.
Rogan przyglądał się świadectwu ze zmarszczoną brwią.
- Chcecie, żebym sprawdził, co to za przedsiębiorstwo?
- Napisałam już do nich. Pan Thane podjął się wysłania listu. Przypuszczam, że nic z tego nie wyjdzie. - Jak z reszty przedsięwzięć Toma Concannona. - Ale trzeba oczywiście poczekać na odpowiedź tej firmy.
- Tu chodzi o dziesięć tysięcy udziałów - zauważył Rogan. Maggie i Brianna wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
- I jeżeli są warte więcej niż papier, na którym zostały wydrukowane, to tatuś pobił swój rekord. - Maggie wzruszyła ramionami i wróciła do jedzenia ciasta. - Zawsze albo już w coś zainwestował, albo planował rozkręcić interes. On miał tylko marzenia, Roganie, i wielkie serce.
Uśmiech Brianny zgasł.
- Znalazłam jeszcze coś. Coś, co muszę wam pokazać. Listy.
- Słynął z pisania listów.
- Nie - wtrąciła Brianna, zanim Maggie zapuściła się w jedną ze swych opowieści. Zrób to teraz, nakazała sobie, czując, że traci odwagę. Zrób to szybko. - Te listy zostały napisane do niego. Najlepiej będzie, jak sami je przeczytacie.
Maggie patrzyła, jak oczy Brianny przybierają chłodny, nieobecny wyraz. Wiedziała, że ucieczka w głąb siebie jest metodą obrony, którą siostra stosuje wobec każdego zagrożenia, od bólu serca, po atak złego humoru.
- Dobrze, Brie.
Bez słowa Brianna podała Maggie listy.
Maggie spojrzała na adres zwrotny i poczuła przyspieszone bicie
serca. Otworzyła kopertę.
Brianna usłyszała, jak siostra wciąga szybko powietrze, i zacisnęła mocno dłonie. Zobaczyła, że Maggie chwyta Rogana za rękę. Duży krok naprzód, pomyślała z cichym westchnieniem. Rok temu Maggie odtrąciłaby każdego, kto pragnąłby ją pocieszyć.
- Amanda! - W głosie Maggie brzmiały łzy. - Powiedział to imię tuż przed śmiercią. Stał na urwisku w Loop Head, w tym miejscu, które tak lubił. Chodziliśmy tam, a on żartował, że wskoczymy sobie do łodzi i po chwili wylądujemy w pubie w Nowym Jorku. - Łzy popłynęły. - W Nowym Jorku. Amanda była w Nowym Jorku.
- Zawołał ją. - Brianna podniosła rękę do ust. W ostatniej chwili opanowała dziecinny nałóg obgryzania paznokci. - Przypominam sobie, że wspomniałaś o tym, kiedy czuwałyśmy przy jego zwłokach. Czy powiedział ci coś więcej, mówił o niej?
- Tylko imię. - Maggie otarła niemal gniewnie łzy. - Nic nie powiedział. Nigdy. Kochał ją i nic nie zrobił dla tej miłości.
- A co miał zrobić? - zapytała Brianna. - Maggie...
- Coś! - Maggie uniosła zapłakaną, złą twarz. - Cokolwiek. Słodki Jezu! Spędził życie w piekle. Dlaczego? Ponieważ Kościół mówi, że inaczej popełniłby grzech. Ale i tak zgrzeszył, prawda? Popełnił zdradę.
Czy potępiam go za to? Nie wiem, czy mogę, pamiętając, co przeszedł w tym domu. Ale na Boga, chyba mógł coś z tym zrobić?
- Został dla nas. - Glos Brianny brzmiał surowo, chłodno. - Wiesz, że został dla nas.
- I mam mu być za to wdzięczna?
- Potępisz go za to, że was kochał? - zapytał Rogan cicho. - Czy za to, że kochał kogoś innego?
Jej oczy rozbłysły gniewem, ale gorycz w jednej chwili zmieniła się w żal.
- Nie. Ale należało mu się od życia coś więcej niż wspomnienia.
- Przeczytaj listy, Maggie.
- Byłaś niemowlęciem, kiedy je pisano - powiedziała, otwierając drugi list.
- Wiem - odparła Brianna matowym głosem.
- Myślę, że ona go bardzo kochała. Jest w tych listach tyle tkliwości. Przecież to tak niewiele, tkliwość, miłość.
Spojrzała na Briannę, szukając potwierdzenia. Ale Brianna zachowała właściwą sobie chłodną rezerwę. Z westchnieniem Maggie otworzyła ostatni list. Brianna siedziała sztywna i opanowana.
- Chciałabym tylko... - Umilkła. - O mój Boże! Dziecko! - instynktownie przyłożyła rękę do brzucha. - Ona była w ciąży.
- Mamy gdzieś brata albo siostrę. Nie wiem, co robić.
Maggie poderwała się na nogi. Zadźwięczały filiżanki, kiedy odepchnęła stolik.
- Co robić? - zawołała, chodząc nerwowo po pokoju. - Wszystko już zrobiono, czyż nie? Dokładnie dwadzieścia osiem lat temu.
Brianna chciała podejść do siostry, ale Rogan nakrył dłonią jej rękę.
- Zostaw ją - szepnął. - Niech się wyładuje.
- Jak mogła napisać mu o tym, a potem wyjechać? Jak on mógł jej na to pozwolić? Twoim zdaniem to spada na nas, tak? My mamy naprawiać jego błędy? Brianno, nie mówimy tu o jakimś dziecku pozbawionym ojca, mówimy o dorosłym człowieku. Co ono ma z nami wspólnego?
- Ojca, Maggie. Rodzinę.
- No tak, rodzinę Concannonów. Niech nam Bóg dopomoże. - Zgnębiona, oparła się o obramowanie kominka i zapatrzyła w ogień. - Czy on był aż tak słaby?
- Nie wiemy, co zrobił, co mógł zrobić. Może się nigdy nie dowiemy. - Brianna westchnęła głęboko. - Jeżeli matka wiedziała...
Maggie roześmiała się gorzko.
- Nie wiedziała, czy myślisz, że nie użyłaby każdej broni, żeby go zniszczyć? Bóg jeden wie, że próbowałaby wszystkiego.
- Więc nie ma potrzeby mówić jej o tym teraz, nie uważasz? Maggie odwróciła się wolno.
- Chcesz zachować to w tajemnicy?
- Przed nią. Jaki sens ranić ją teraz?
- Myślisz, że to by ją zraniło?
- A jesteś pewna, że tak by się nie stało?
Ogień wypalił się w Maggie równie szybko, jak zapłonął.
- Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Oboje wydają mi się teraz obcymi
ludźmi.
- On cię kochał, Maggie. - Rogan podszedł do żony. - Wiesz o tym.
- Wiem. - Pozwoliła mu się przytulić. - Ale nie wiem już, co o tym
myśleć.
- Uważam, że powinniśmy odnaleźć Amandę Dougherty - zaczęła
Brianna - i...
- Nie potrafię zebrać myśli, - Maggie przymknęła oczy. Targały nią sprzeczne uczucia, nie była zdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. -Muszę to przemyśleć, Brie. Ta sprawa nie była ruszana przez dwadzieścia osiem lat. Nic się nie stanie, jeśli poleży jeszcze parę dni.
- Przykro mi, Maggie.
- Tyko nie bierz tego na swoje barki. - W głosie Maggie pojawiła się ostra nuta. - Dźwigasz już na nich pół świata. Daj mi parę dni, Brie, potem zdecydujemy razem, jak postąpić.
- Dobrze.
- Chciałabym na razie zatrzymać listy.
- Oczywiście.
Maggie przeszła przez pokój i dotknęła bladego policzka Brianny.
- On ciebie też kochał, Brie.
- Na swój sposób.
- W każdy możliwy. Byłaś jego aniołem, jego różą. Nie martw się.
Zrobimy to, co należy zrobić.
Z brzemiennych chmur znowu polał się deszcz, ale Gray nie zwrócił na to uwagi. Stał na parapecie zrujnowanego zamku i patrzył na ospałą rzekę. Wiatr gwizdał i jęczał w zaułkach budowli. Gray miał wrażenie, że jest sam, nie tylko w zamku, ale w tym kraju, na świecie.
Idealna sceneria zbrodni, zdecydował.
Ofiara zostaje tu zwabiona, biegnie w górę starożytnych kręconych schodów, coraz wyżej i wyżej, aż do miejsca, z którego nie ma ucieczki.
Tutaj, gdzie rozlewano krew, gdzie krew wsiąkła w kamień, w ziemię, dokona się nowa zbrodnia. Nie w imię Boga i ojczyzny. Dla przyjemności.
Gray znał już mordercę, widział, jak idzie z nożem wzniesionym do ciosu, a ostrze połyskuje srebrem w mroku. Znał ofiarę, poznał już jej strach i ból. Widział swoich bohaterów równie wyraźnie, jak płynącą w dole rzekę.
Wiedział, że wkrótce będzie musiał ich nazwać, zamknąć w słowach. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż tworzenie ludzi, odkrywanie charakterów, ukrytych lęków, wszystkich zakamarków ich przeszłości.
Działo się tak być może dlatego, że sam był tej przeszłości pozbawiony. Sam siebie stworzył, kawałek po kawałku, równie sprawnie i metodycznie, jak tworzył postaci książkowe. Grayson Thane był taki, jakim postanowił zostać, a umiejętność snucia opowieści dostarczała mu środków na prowadzenie takiego życia, jakie sobie wybrał.
Nie był człowiekiem skromnym, ale też nie dość zarozumiałym, by uznać się za pisarza wybitnego. Znał swoje rzemiosło. Pisał, by zadowolić samego siebie, ale doceniał fakt, że potrafi budzić zainteresowanie czytelnika.
Brianna miała rację. Nie pragnął zostać drugim Yeatsem. Jako dobry pisarz mógł zarabiać na chleb z masłem i cieszyć się wolnością. Jako pisarz wybitny musiałby podejmować odpowiedzialność i spełniać oczekiwania, którym nie miał ochoty stawić czoło. A kiedy Gray nie chciał czegoś, po prostu odwracał się i znikał.
Ale bywały chwile, kiedy zastanawiał się, jak to jest, kiedy się ma korzenie, przeszłość, kiedy odczuwa się przywiązanie do rodziny, kraju. Co czuli ludzie, którzy zbudowali ten zamek, którzy walczyli tu i umierali? Czego pragnęli? I jakim cudem odgłosy dawnych bitew dźwięczały jeszcze w powietrzu, ostro jak zgrzyt krzyżowanych szpad?
Dlatego właśnie wybrał Irlandię. Dla jej historii, dla ludzi, których pamięć sięgała wieki wstecz, a korzenie trzymały mocno. Dla ludzi takich, jak Brianna Concannon.
Zdumiewające, że miała w sobie wszystko, czego szukał w przyszłej bohaterce.
Była idealnym pierwowzorem. Delikatne, rozświetlone piękno, prostota, wdzięk i łagodny sposób bycia. Ale pod powłoką jej szczodrej gościnności kryła się samotność i smutek.
Złożona osobowość, pomyślał, wystawiając twarz na podmuchy ostrego wiatru. Uwielbiał kontrasty i zagadki psychologiczne, puzzle czekające na rozwiązanie. Skąd bierze się ten przyczajony lęk w jej oczach i co sprawiło, że chowa się pod maską chłodu?
Sprawi mu wiele zadowolenia, kiedy się tego kiedyś dowie.
Myślał, że jej nie ma w domu. Jak pies gończy, który złapał ślad, Gray ruszył cicho do kuchni. Zatrzymał go głos Brianny - miękki, cichy i lodowaty. Nie wdając się w rozważania na temat etycznej strony podsłuchiwania, podszedł do drzwi bawialni.
Patrzył, jak rozmawiała przez telefon. Okręcała sznur wokół dłoni gestem znamionującym gniew, a może zdenerwowanie. Gray nie widział jej twarzy, ale napięcie rysujące się w linii ramion zdradzało stan jej ducha.
- W tej chwili weszłam, mamo. Musiałam kupić parę rzeczy we wsi. Mam gościa.
Chwila ciszy. Gray patrzył, jak Brianna podnosi dłoń i przykłada ją do skroni.
- Tak, wiem. Przykro mi, że się niepokoiłaś. Przyjdę jutro. Mogłabym...
Umilkła nagle, jakby ktoś zalał ją potokiem ostrych słów. Gray stłumił pragnienie, by wejść do pokoju i położyć dłonie na jej ramionach.
- Jutro zabiorę cię wszędzie, dokąd tylko zechcesz. Wcale nie powiedziałam, że jestem zbyt zajęta, i przykro mi, że źle się czujesz. Zrobię zakupy, to żaden kłopot. Przed południem, obiecuję. Muszę kończyć, mam ciasto w piecu. Przynieść ci kawałek? Jutro, mamo, obiecuję. -Wymamrotała słowa pożegnania i odwróciła się. Wyraz umęczenia na jej twarzy zniknął pod wpływem zaskoczenia. Zaczerwieniła się na widok Gray a.
- Cicho się pan porusza - powiedziała z leciutkim odcieniem irytacji. - Nie słyszałam, kiedy pan wszedł.
- Nie chciałem przeszkadzać. - Nie wstydził się tego, że podsłuchał jej rozmowę, ani tego, że podpatruje jej reakcje. - Matka mieszka w pobliżu?
- Tak. - W jej głosie znać było teraz gniew. Był świadkiem jej udręki, ale nie uznał za stosowne przeprosić. - Podam panu herbatę.
- Proszę się nie spieszyć. Ma pani przecież ciasto w piekarniku.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Skłamałam. Chyba powinnam panu powiedzieć, że ma pan wstęp do mojego domu, ale nie do mojego życia osobistego.
Przyjął to skinieniem głowy.
- Chyba powinienem pani powiedzieć, że jestem wścibski od urodzenia. Jesteś zdenerwowana, Brianno. Będę mówił do pani “Brianno”. Może napiłabyś się herbaty?
- Już piłam, dziękuję. - Sztywno wyprostowana przeszła przez pokój i chciała wyminąć Graya. Zatrzymał ją, dotykając leciutko ramienia. W oczach miał ciekawość, która Briannę obrażała. Współczucie, którego nie pragnęła.
- Dobry pisarz umie słuchać nie gorzej niż niejeden barman. Odsunęła się, ruchem niemal niewyczuwalnym, ale stworzyła między nimi dystans, a o to właśnie jej chodziło.
- Zawsze dziwiło mnie, że ludzie uznają za konieczne zwierzać się z osobistych problemów człowiekowi, który podaje im piwo. Przyniosę panu herbatę do bawialni. Mam zbyt dużo pracy w kuchni, aby udzielać się towarzysko.
Odeszła, zostawiając go w drzwiach. Nigdy jeszcze nie dano mu wyraźniej do zrozumienia, gdzie jest jego miejsce.
Brianna nie winiła Amerykanina za jego ciekawość. Sama lubiła poznawać ludzi, którzy przewijali się przez jej dom, słuchać, jak mówią o swoim życiu i swoich rodzinach. Może nie było to uczciwe z jej strony, '„ ale słuchając o cudzym życiu, wolała nie rozmawiać o własnym. O wiele wygodniejsza była rola obserwatora. O wiele bezpieczniejsza.
Tak więc nic winiła Amerykanina i nawet nie była na niego zła. Życie nauczyło ją, że złość nie popłaca. Cierpliwość, dobre maniery, spokojny ton były o wiele skuteczniejszą bronią w każdej konfrontacji. Broń ta służyła jej doskonale podczas wieczornego posiłku. Odniosła wrażenie, że pod koniec kolacji przywróciła stosunki, jakie powinny panować między gospodynią a jej gościem. Zdawkowe zaproszenie Graya, by towarzyszyła mu wieczorem do pubu, zostało równie zdawkowo odrzucone. Brianna spędziła miłą godzinę nad książką.
Teraz, kiedy podała mu śniadanie i zmyła naczynia, zamierzała wybrać się do matki i poświęcić Maeve resztę poranka. Maggie byłaby zła, gdyby o tym wiedziała. Ale Maggie nie rozumiała, że łatwiej jest zaspokajać potrzeby matki, niż wysłuchiwać jej pretensji. Zresztą chodziło tylko o parę godzin wyrwanych z jej życia.
Jeszcze przed rokiem, zanim Maggie mogła kupić matce dom i ulokować ją tam wraz z damą do towarzystwa, Brianna była na usługi Maeve dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pielęgnowała ją w urojonych chorobach i wysłuchiwała uwag o własnych wadach i niedociągnięciach.
Maeve nie dała córce zapomnieć ani przez chwilę, że wypełniła swój obowiązek, dając jej życie.
Maggie nie mogła zrozumieć, że Brianna nosi w sobie poczucie winy, za to, że wolałaby zapłacić każdą cenę, aby tylko zostać jedyną panią w Blackthorn Cottage.
Tego dnia świeciło słońce. Lekka bryza niosła zapowiedź wiosny. Zapowiedź złudną, ale Brianna tym bardziej ceniła sobie słońce i ciepły wiatr. Aby cieszyć się nim w pełni, opuściła szyby swojego wiekowego fiata. Wystarczy, że będzie musiała zamknąć okna i włączyć ogrzewanie w chwili, gdy dołączy do niej matka.
Zerknęła przez ramię na wynajęty wóz Graya, na ślicznego, zgrabnego mercedesa. Nie czuła zazdrości. No, może odrobinę. Samochód był taki lekki, elegancki. Znakomicie pasował do swojego właściciela. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby usiąść za kierownicą takiego wozu, choćby na parę chwil.
Przepraszająco poklepała kierownicę swojego fiata, po czym przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zgrzytnął i zgasł.
- Słuchaj, nie myślałam poważnie o tym mercu - mruknęła i spróbowała jeszcze raz. - No dalej, kochany, zapal, dobrze? Ona nie cierpi, kiedy się spóźniam.
Ale silnik tylko zacharczał i zdechł. Zrezygnowana, Brianna wysiadła i podniosła pokrywę maski. Wiedziała, że fiat ma temperament złośliwej starej kobiety. Zazwyczaj potrafiła go ułagodzić kilkoma puknięciami, przykręceniem jakiejś śrubki.
Wyciągała z bagażnika stare pudło z narzędziami, kiedy w drzwiach wejściowych stanął Gray.
- Kłopoty z samochodem? - zawołał.
- Jest humorzasty. - Brianna odrzuciła włosy i zawinęła rękawy swetra. - Trzeba by się nim trochę zająć.
Z kciukami zatkniętymi w kieszenie spodni Gray podszedł do samochodu i zajrzał pod maskę.
- Chcesz, żebym go obejrzał?
Rzuciła na niego uważne spojrzenie. Nie ogolił się. Szczecina na brodzie powinna nadać mu niechlujny wygląd, ale w zestawieniu z rozjaśnionymi słońcem włosami, nasuwała skojarzenia z amerykańską gwiazdą rocka, Brianna uśmiechnęła się na tę myśl.
- Znasz się na samochodach, czy proponujesz mi pomoc, ponieważ uważasz, że jako mężczyzna powinieneś się na tym znać?
Uniósł brwi. Jego usta zadrżały w uśmiechu, kiedy brał od niej pudło z narzędziami. Odetchnął z ulgą, widząc, że już się na niego nie gniewa.
- Niech się panienka odsunie - powiedział, przeciągając słowa niby rdzenny Południowiec. - I nie łamie sobie nad tym ślicznej główki. To robota dla mężczyzny.
Przechyliła głowę, pełna podziwu.
- Zupełnie jakbym słyszała Bucka z twojej książki.
- Masz dobre ucho. - Błysnął do niej zębami w uśmiechu, po czym dał nura pod maskę. - Pompatyczny dupek z czerwonym karkiem, prawda?
- Mmm. - Rozmawiali wprawdzie o postaci fikcyjnej, ale mimo to nie była pewna, czy wypada wyrażać się o kimś tak nieuprzejmie. -Zazwyczaj nawala gaźnik - zaczęła. - Murphy obiecał, że go naprawi, kiedy znajdzie czas.
Rzucił jej posępne spojrzenie spod maski.
- Cóż, Murphy'ego tu nie ma, prawda?
Musiała przysnąć, że nie ma. Patrzyła na poczynania Graya, zagryzając nerwowo wargę. Była mu wdzięczna za chęć pomocy, naprawdę. Ale facet był pisarzem, nie mechanikiem samochodowym. Nie mogła sobie pozwolić na to, by Gray, przepełniony dobrymi chęciami, coś zepsuł.
- Zazwyczaj wystarczy jak uniosę patykiem ten dynks tutaj... - Chcąc mu pokazać, co unosi patykiem, weszła pod maskę i pokazała mu palcem. -Wtedy on zapala.
Odwrócił głowę i jej twarz, jej oczy i jej usta znalazły się tuż obok. Pachniała wspaniale, świeżo i słodko jak poranek. Zarumieniła się i oczy jej stały się okrągłe jak spodki. Ta nagła i niepohamowana reakcja mogłaby wywołać uśmiech na jego twarzy, gdyby nie to, że pożądanie rozsadzało mu mózg.
- Tym razem to nie gaźnik - powiedział.
Ciekawe, co by zrobiła, gdyby przycisnął usta do miejsca na jej szyi, gdzie bił puls.
- Nie gaźnik? - Nie potrafiłaby poruszyć palcem, nawet gdyby od tego zależało jej życie. Ma złoto w oczach, pomyślała bez sensu, złote żyłki, takie same jak we włosach. Oddychała z trudem. - Zwykle on nawalał.
Przesunął się, co było próbą dla nich obojga. Teraz dotykali się ramionami. Jej oczy pociemniały z niepokoju, jak morze pod chmurnym niebem.
- Tym razem to przewody elektryczne. Korozja.
- Mieliśmy... deszczową zimę.
Jeżeli poruszy się teraz, dotknie ustami jej warg... Na samą myśl oblała ją fala gorąca. Pocałunek będzie brutalny, Gray będzie brutalny, była tego pewna. Czy całuje jak bohater książki, którą skończyła wieczorem? Gwałtownie i namiętnie, podczas gdy jego dłonie...
Boże! Myliła się. Była w stanie się poruszyć dla ratowania życia. Czuła, że jest zagrożona, mimo że Gray się nie poruszył, nawet nie mrugnął okiem. Oszołomiona wizją pocałunku, odskoczyła i jęknęła cicho, kiedy on postąpił ku niej.
Stali w słońcu, niemal się obejmując.
Co on zrobi? Przemknęło jej przez głowę, Co ona zrobi?
Nie był pewien, dlaczego oparł się pokusie. Może powstrzymały go ledwie wyczuwalne fale strachu bijące od kobiety, a może niewiarygodne odkrycie, że on też się boi.
To on zrobił krok w tył, decydujący krok w tył.
- Mogę je wyczyścić - powiedział. - I spróbujemy ponownie. Splotła mocno dłonie.
- Dziękuję. Pójdę zadzwonić do matki, powiem jej, że się spóźnię.
- Brianno! - Czekał, aż ponownie podniesie na niego oczy. - Masz niewiarygodnie pociągającą twarz.
Nie była pewna, do jakiej kategorii zaliczyć podobny komplement.
- Dziękuję. Twoja też mi się podoba. Przekrzywił głowę.
- Powiedz mi, czy będziesz bardzo ostrożna?
Nie od razu go zrozumiała, a kiedy już pojęła znaczenie tych słów, zabrakło jej głosu.
- Bardzo - wykrztusiła w końcu. - Myślę, że bardzo.
Gray patrzył za nią, dopóki nie zniknęła w domu, po czym wrócił do czyszczenia kabli.
- Tego się właśnie obawiałem - mruknął.
Kiedy w końcu wyprawił ją w drogę - silnik fiata wymagał jednak gruntownego remontu - Gray poszedł na długi spacer po polach. Powtarzał sobie, że chce przesiąknąć atmosferą, zebrać materiały, nastroić się do pracy. Niestety, znal siebie na tyle dobrze, by zrozumieć, że pragnie uwolnić się od uroku, jaki rzuciła na niego Brianna.
Reakcja zupełnie naturalna, upewniał się co jakiś czas. Była przecież taka piękna. A on nie był z żadną kobietą od bardzo dawna. Nic dziwnego, że jego libido ocknęło się w tak sprzyjających warunkach.
Istniała pewna pani, mająca powiązania z jego angielskim wydawnictwem, dla której mógłby stracić głowę. Przelotnie. Ale podejrzewał, że ową panią o wiele bardziej interesowało, jak przyspieszyć swoją karierę przez znajomość z Graysonem Thanelem, niż osoba samego Graysona. Toteż z podejrzaną łatwością udawało mu się ustrzec ich związek przed większym zaangażowaniem.
Robi się stetryczały, ot co. Cena sukcesu. Sukces dawał przyjemność i poczucie dumy, ale kazał sobie słono za to płacić. Ceną był rosnący brak zaufania do ludzi, bardziej krytyczne spojrzenia na świat. Jakoś mu to dotąd nie przeszkadzało. Nigdy nie grzeszył zbytnim zaufaniem do ludzi. Lepiej brać świat takim, jakim naprawdę jest, niż patrzeć na niego przez różowe okulary. Zasadzie tej umiał podporządkować całe swoje życie.
Również Briannę i swój do niej stosunek. Brianna będzie prototypem jego bohaterki. Urocza, spokojna, zrównoważona kobieta z lodowatym błyskiem w tajemniczych oczach, trawiona ogniem i szarpana niepokojem pod powłoką chłodu.
O czym marzyła, czego się bała? Odpowie na te pytania, tworząc kobietę swoich wyobrażeń.
Czy była zazdrosna o swoją wspaniała, utalentowaną siostrę? Co czuje wobec wymagającej matki? Czy pragnie jakiegoś mężczyzny i kto pragnie jej?
Musiał odpowiedzieć na te pytania, żeby poznać Briannę Concannon.
Podświadomie czuł, że powinien uzyskać odpowiedź, zanim zacznie swoją opowieść.
Idąc uśmiechał się do siebie. Musi się dowiedzieć, ponieważ właśnie tego chce. Nigdy nie miał obiekcji, szperając w cudzych myślach i doświadczeniach.
Zatrzymał się i powolutku obracał się wkoło. Oto miejsce, pomyślał, w którym człowiek może się zatracić. Pasma zielonych pól, pocięte szarymi wstęgami szarych murów... Ranek był tak pogodny, tak jasny, że widział błysk w oknach odległych domów, pranie łopoczące na sznurze.
Zdawało się, że niebo jest płynnym błękitem, jak na kolorowej pocztówce. A jednak na zachodzie gromadziły się już chmury, a ich purpurowe krawędzie wróżyły burzę.
Tutaj, w miejscu, które robiło wrażenie środka skrystalizowanego świata, czuł zapach trawy i krów, odległego morza i ledwo wyczuwalną woń dymu z komina. Wiatr szumiał w trawach, a ptak wyśpiewywał radośnie pochwałę dnia.
Czuł się trochę winny, że osadzi choćby fikcyjne morderstwo w tym krajobrazie.
Pozostało mi sześć miesięcy, pomyślał. Sześć miesięcy, zanim jego następna książka ukaże się na półkach, a on da się wciągnąć w wir wywiadów i imprez promocyjnych. Miał przed sobą sześć miesięcy, aby przelać na papier opowieść, którą już snuł w głowie. Sześć miesięcy, by cieszyć się tym skrawkiem ziemi i ludźmi ją zamieszkującymi.
Potem ten zakątek opuści, jak opuszczał dziesiątki innych miejsc, setki innych ludzi, i przeniesie się gdzie indziej. To była jego specjalność: przenosić się z miejsca na miejsce.
Gray przeskoczył szary mur i znalazł się na sąsiednim polu.
Kamienny krąg natychmiast podziałał na jego wyobraźnię. Widział większe cuda natury, stał w cieniu Stonehenge i czuł jego potęgę. Ten krąg nie miał więcej niż osiem stóp wysokości, największy głaz nie przekraczał wysokości człowieka. Ale znalezienie go tutaj, tkwiącego samotnie pośród przeżuwających krów, wydało się Grayowi czymś niezwykłym.
Kto i dlaczego go zbudował? Zafascynowany Gray obszedł go najpierw po zewnętrznej stronie. Tylko dwie belki pozostały na swoim miejscu, reszta zapadła się jakiejś burzliwej nocy. Przynajmniej miał nadzieję, że stało się to podczas burzliwej nocy, a huk spadających bali wibrował pośród ciemności jak ryk pogańskiego bożka.
Przyłożył dłoń do największego kamienia. Był ciepły na powierzchni od słońca, ale Gray wyczuł jego wewnętrzny chłód. Czy potrafi to wykorzystać, zastanawiał się. Wpleść do akcji to miejsce i echa dawnej magii?
Czy popełniano tu morderstwa? Wszedł do środka koła utworzonego przez kamienie. Może składano tu ofiarę na ołtarzu, dokonywano obrządku, podczas którego krew rozpryskiwała się, plamiąc zieloną trawę i kamienne bloki.
A może oddawano się miłości. Ciała splecione ciasno pośród wilgotnych, chłodnych traw, księżyc w pełni nad głowami kochanków. Kamienie na straży kobiety i mężczyzny zatraconych w namiętności.
Widział oba obrazy z równą jasnością, ale druga wizja przemawiała do niego o wiele silniej. Wydawało mu się, że widzi Briannę leżącą w trawie z rozrzuconymi włosami, ramionami uniesionymi nad głową. Jej skóra jest biała jak mleko, smukłe plecy ma wygięte w łuk, on się w niej zatapia, a ona wykrzykuje jego imię, ryjąc paznokciami w kształcie migdałów jego plecy. Ciało Brianny przywiera do niego coraz mocniej i mocniej, coraz głębiej, aż...
- Dzień dobry panu!
- Jezu! - Gray odskoczył w tył. Dyszał ciężko, w ustach mu zaschło. Później, obiecał sobie, później się z tego pośmieje. Teraz oderwał się z trudem od swoich erotycznych wizji i skupił uwagę na mężczyźnie, który wszedł w krąg kamieni.
Był smagły, uderzająco przystojny, ubrany w proste, zwykłe ubranie farmera. Koło trzydziestki, ocenił Gray, jeden z tych niezwykłych smagłych Irlandczyków o włosach i oczach czarnych jak sadza. Oczy te patrzyły przyjaźnie, trochę kpiąco.
Pies Brianny biegł za nim w radosnych podskokach. Poznawszy Graya, Con powitał go machnięciem ogona.
- Interesujące miejsce - powiedział mężczyzna śpiewnym, zachodnioirlandzkim dialektem.
- Nie spodziewałem się znaleźć tu podobnej budowli. - Trzymając dłoń na łbie Cona, Gray wszedł pomiędzy głazy. - Nie jest zaznaczona na żadnej mapie turystycznej.
- Faktycznie, nie jest. To nasza prywatna budowla, ale nie przeszkadza nam, gdy ktoś sobie na nią od czasu do czasu popatrzy. Pan jest pewnie tym jankesem Brie. - Wyciągnął do Graya szeroką, twardą dłoń. - Jestem Murphy Muloon.
- Właściciel tratującej róże krowy. Murphy skrzywił się boleśnie.
- Chryste, ona mi tego nigdy nie zapomni. A przecież odkupiłem wszystkie krzaczki, co do jednego. Można by pomyśleć, że ta krowa stratowała jej pierworodnego. - Spojrzał na Cona, szukając u niego poparcia. Pies usiadł, przekrzywił głowę, ale zachował swoją opinię dla siebie. -Więc mieszka pan w Blackthorn, tak?
- Tak. Na razie zapoznaję się z atmosferą tego miejsca. - Rozejrzał się. - Zdaje się, że znajduję się na pana ziemi?
- Nie strzelamy już do nieproszonych gości. Nie te czasy.
- Bardzo mnie to cieszy. - Gray przyjrzał się ponownie swemu rozmówcy. Było w tym człowieku coś solidnego, przyjaznego. - Odwiedziłem wczoraj wieczorem pub O'Malleya. Piłem piwo z gościem o nazwisku Rooney.
- Chce pan powiedzieć, że postawił mu pan piwo.
- Dwa. - Gray odwzajemnił uśmiech. - Zrewanżował mi się solidną porcją miejscowych plotek.
- Z których część może być nawet prawdziwa. - Murphy podsunął Grayowi paczkę papierosów.
Gray potrząsnął głową i wsadził kciuki w kieszenie spodni. Palił tylko wtedy, kiedy pisał.
- Wspomniał, zdaje się, również o panu.
- Nie wątpię.
- Młodemu Murphy'emu brakuje jednego - zaczął Gray, parodiując Rooneya.
Murphy parsknął śmiechem.
- Dobrej żony i paru silnych synów, żeby uprawiali z nim ziemię. Ale on szuka doskonałości, ten Murphy, a na razie spędza noce sam w zimnym łóżku.
- I to mówi Rooney, który większość nocy spędza w pubie, ponieważ, jak sam twierdzi, żona swoją obecnością wpędza go w alkoholizm.
- O tym również wspominał. - Gray uznał, że czas zapytać o najbardziej interesującą go sprawę. - Mówił, że ponieważ ten strojniś sprzątnął panu Maggi sprzed nosa, tylko patrzeć, jak zacznie się pan ubiegać o jej młodszą siostrę.
- O Brie? - Murphy potrząsnął głową i wydmuchnął dym. - To byłoby tak, jakbym starał się o młodszą siostrę. - Nadal się uśmiechał, ale nie spuszczał oczu z Graya. - Czy to chciał pan wiedzieć, panie Thane?
- Gray. Tak, to właśnie chciałem wiedzieć.
- Więc powiem panu, że droga wolna. Ale niech się pan strzeże. Czuwam nad moimi siostrami. - Murphy z satysfakcją zaciągnął się dymem. - Zapraszam pana do siebie na filiżankę herbaty.
- Skorzystam z zaproszenia, ale nie dzisiaj. Mam parę rzeczy do zrobienia.
- Wobec tego nie nalegam. Lubię pana książki - powiedział tak zdawkowo, że Gray miał wątpliwości, czy można to uznać za komplement. - W Galway jest księgarnia, którą warto odwiedzić.
- Mam taki zamiar.
- Na pewno pan trafi. Proszę przekazać pozdrowienia Briannie. Może pan wspomnieć, że w mojej spiżarni nie ma już ani okruszyny ciasta. -Uśmiechnął się szeroko. - Biorę ją na litość.
Gwizdnąwszy na psa, który przysnął u jego stóp, Murphy odszedł swobodnym krokiem człowieka, który stąpa po własnej ziemi.
Brianna wróciła do Blackthorn po południu, zmęczona i podenerwowana. Z ulgą stwierdziła, że Graya nie ma w domu. Na kuchennym stole znalazła wiadomość nabazgraną pospiesznie na karteluszku.
“Dzwoniła Maggie. Murphy'emu skończyło się ciasto”.
Dziwna wiadomość, pomyślała. Dlaczego Maggie zawiadamia ją, że Murphy chce ciasta? Brianna odsunęła kartkę z westchnieniem. Odruchowo nastawiła wodę na herbatę, wyłożyła składniki potrzebne do kurczaka w potrawce i nagle się załamała. Usiadła ponownie przy stole i złożyła głowę na dłoniach. Nie płakała. Łzy nie zdadzą się na nic, niczego nie zmienią. Maeve miała jeden ze swoich złych dni. Nic, tylko zgryźliwe uwagi, pretensje, oskarżenia. Może te złe dni wydają się gorsze niż kiedyś, ponieważ przez ostatni rok było ich niemal tyle co dobrych?
Maeve kochała swój domek, choć nie przyznałaby się do tego za nic na świecie. Lubiła Lottie Sullivan, emerytowaną pielęgniarkę, którą Brianna i Maggie zatrudniły jako damę do towarzystwa. Jednak nie wyznałaby tego nawet na mękach. Zdaniem Brianny, matka znalazła wreszcie tyle zadowolenia, ile to było możliwe przy jej usposobieniu.
Maeve nigdy jednak nie zapomniała, że zawdzięcza Maggie każdy kęs chleba, który bierze do ust. I świadomość ta wciąż była powodem jej irytacji.
Tego dnia Maeve postanowiła odegrać się na młodszej córce, narzekając na świat i ludzi. Brianna poczuła się nagle strasznie zmęczona, zwłaszcza że odnalezienie na strychu listów stało się dla niej dodatkowym stresem.
Przymknęła oczy i pozwoliła sobie na marzenia. Pragnęła, aby matka była szczęśliwa, żeby odzyskała całą radość życia, jaką musiała odczuwać w młodości. Najbardziej zaś ze wszystkiego pragnęła kochać matkę całym sercem, nie tą chłodną, bolesną miłością, wynikającą z poczucia obowiązku.
I pragnęła rodziny. Pragnęła, by jej dom wypełniła miłość, śmiech, głosy kochanych ludzi, nie tylko przelotnych gości.
Brianna pomyślała, że gdyby można było wymienić marzenia na monety, byłaby bogata jak Midas. Podniosła głowę, wiedząc, że przygnębienie i zmęczenie miną, gdy tylko zabierze się do pracy.
Gray dostanie na obiad kurczaka w potrawce. A Murphy, niech go Bóg błogosławi, swoje ciasto.
Po paru dniach Brianna poznała przyzwyczajenia Graya i dopasowała do nich swój rozkład zajęć. Lubił jeść - nie zdarzyło się, żeby za coś podziękował - ale wkrótce przekonała się, że nie przestrzega pór posiłków. Uznała więc, że kiedy przychodzi do kuchni, jest głodny, i, niezależnie od pory dnia, stawiała przed nim talerz z jedzeniem. Lubiła patrzeć, jak pałaszuje ze smakiem.
Prawie codziennie wyruszał na swoje wędrówki. Jeżeli o to prosił, udzielała mu wskazówek lub proponowała nowe trasy. Ale zazwyczaj wyruszał z mapą, notatnikiem i aparatem fotograficznym.
Sprzątała wtedy jego pokój. Robiąc porządki, można się wiele nauczyć o człowieku, po którym się sprząta. Brianna stwierdziła, że Grayson Thane dba wyłącznie o rzeczy będące jej własnością. “Gościnne” ręczniki nigdy nie leżały na podłodze zbite w mokry kłąb, na blatach nie było mokrych krążków po filiżankach i kieliszkach. Nie szanował natomiast rzeczy, które sam posiadał. Oskrobywał z błota buty, żeby nie zabrudzić jej podłóg, ale nigdy tych butów nie czyścił i nie pastował.
Robiła to więc za niego.
Jego ubrania miały metki z najlepszych sklepów na świecie. Ale nie znały żelazka, a Gray rzucał je najczęściej na oparcie krzesła lub wciskał na oślep do szafy.
Z czasem zaczęła prać jego brudne rzeczy razem z własnymi i musiała przyznać, że rozwieszanie jego koszul na sznurze sprawia jej przyjemność.
Nie przechowywał zdjęć przyjaciół ani rodziny, nie zrobił nic, by nadać osobisty charakter pomieszczeniu, w którym mieszkał. Trzymał jedynie książki - kryminały, powieści grozy, powieści szpiegowskie, romanse, klasykę, książki o procedurze policyjnej, broni i morderstwach, książki traktujące o psychologii, mitologii, czarnej magii, mechanice samochodowej - musiała się uśmiechnąć - a nawet o architekturze i zoologii.
Nie istniała chyba dziedzina, którą by się nie interesował.
Wiedziała, że woli kawę, choć i herbatę wypije, jeżeli będzie dostatecznie mocna. Dorównywał energią dziesięciolatkowi i jak on lubił słodycze.
Był wścibski - nie istniało pytanie, które wzdragałby się zadać. Ale miał w sobie wiele delikatności, co sprawiało, że trudno się było na niego gniewać. Chętnie pomagał jej w cięższych pracach i zauważyła, że karmi Cona cichaczem, kiedy myśli, że ona nie widzi.
W sumie był to znakomity układ - on zapewniał jej towarzystwo, dochód i pracę, którą kochała. Ona zapewniała mu wygodny pobyt. A jednak nie czuła się przy nim swobodnie. Nigdy nawet nie napomknął o tamtej chwili zatracenia się, ale Brianna była jej zawsze świadoma. Serce biło jej żywiej, kiedy wchodziła do pokoju i on tam był, ciało ogarniał żar, kiedy zwracał na nią złociste oczy i po prostu patrzył.
Brianna winiła za to siebie. Od lat nie czuła tak głębokiego pociągu do mężczyzny, na pewno od czasu, gdy Rory McAvery pozostawi! ją ze złamanym sercem i pustką w życiu.
Ponieważ Grayson Thane jest tylko jej gościem, musi zdławić to uczucie.
Ale wygładzając kołdrę i strzepując jego poduszkę, zastanawiała się, dokąd wybrał się tym razem.
Gray nie zawędrował daleko. Tego ranka zdecydował się na pieszy spacer i ruszył w dół wąską drogą, nad którą zawisło posępne, groźne niebo. Minął przybudówki, szopę, w której stał traktor i leżały bele siana, które ktoś zwiózł przed deszczem. To pewnie Murphy, pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak to jest być farmerem.
Posiadać ziemię, być za nią odpowiedzialnym. Orać, siać, pilnować jak rośnie. Spoglądać na niebo i wyczuwać w powietrzu zmianę pogody.
To nie życie dla Graysona Thane, pomyślał, choć zdawał sobie sprawę, że innym może wydać się pociągające. W sposobie, w jaki poruszał się Murphy Muldoon, znać było dumę posiadacza, kogoś, kto wie, że ma pod stopami kawałek swojej własności.
Ale posiadanie ziemi - czy w ogóle czegokolwiek - oznaczało utratę wolności. Będzie musiał zapytać Murphy'ego, co on o tym sądzi.
Z miejsca, w którym stał, Gray widział dolinę i wznoszące się naprzeciwko pasmo wzgórz. Z oddali dobiegło radosne poszczekiwanie psa. Może Con wyruszył na poszukiwanie przygód, by potem wrócić do domu i złożyć łeb na kolanach Brianny.
Gray pozazdrościł psu przywileju.
Skrzywił się z niesmakiem i wepchnął ręce w kieszenie spodni. Robił co w jego mocy, żeby trzymać te ręce z dala od swojej seksownej gospodyni.
Powiedział sobie, że Brianna nie upina włosów w luźny kok ani nie nosi tych wykrochmalonych fartuchów po to, żeby go oczarować. Ale oczarowała z kretesem. Mało prawdopodobne, by biegała po domu ze szczotką, pachnąc łąką i goździkami po to, by doprowadzić go do szaleństwa. Ale udało jej się znakomicie.
Fascynowała go nie tylko w sensie fizycznym, co było wystarczająco kłopotliwe. Fascynowała go otaczająca ją aura tajemniczości i smutku. Chciał przebić się przez niewidoczny mur chłodnej rezerwy i dowiedzieć się, co ją trapi.
Oczywiście nie miał zamiaru się angażować. Był po prostu ciekawy. Szczere zainteresowanie ludźmi i współczująca natura pozwalały mu łatwo nawiązywać przyjaźnie. Ale prawdziwa przyjaźń, taka która każe człowiekowi martwić się i tęsknić, nie leżała w jego życiowych planach.
Grayson Thane podróżował często i bez zbędnego bagażu.
Zatrzymał się na widok małego bungalowu z frontowymi drzwiami pomalowanymi na karmazynowo. Do południowej ściany bungalowu przylegał drewniany szkielet przybudówki, nie mniejszy niż sam dora. Hałdy ziemi pozostałe po wykopaniu fundamentów zmieniły się w wielką górę błota, która zachwyciłaby każdego pięciolatka.
Mały bungalow przy drodze, przypomniał sobie Gray. Czyżby tutaj właśnie mieszkała siostra Brianny i jej szwagier? Uznawszy, że karmazynowe drzwi są dziełem Maggie, pchnął furtkę.
Przez następne parę minut zabawiał się oglądaniem drewnianej konstrukcji. Buduje to jakiś przytomny gość, pomyślał. Szkielet był mocny, materiały w najlepszym gatunku. Przybudówka dla dziecka, domyślił się, maszerując na tyły domu. Dopiero wtedy dostrzegł budynek w ogrodzie.
Pracownia Maggie. Zadowolony z nowego odkrycia, Gray zeskoczył ze sterty desek i ruszył przez podmokły trawnik. Dobrnąwszy do budynku, osłonił dłonią oczy i zajrzał do środka przez szybę. Zobaczył piece, półki i narzędzia, które pobudziły jego ciekawość i wyobraźnię. Na półkach stały nie dokończone prace. Bez cienia skrupułów odsunął się od okna i sięgnął do klamki.
- Łapy ci poprzetrącam!
Odwrócił się. Maggie stała w tylnych drzwiach bungalowu z parującym kubkiem w ręku. Ubrana była w wielki sweter, wytarte sztruksowe spodnie, a na czole miała groźnego marsa. Gray uśmiechnął się do niej radośnie.
- Tu pracujesz?
- Tak. Jak traktujesz ludzi, którzy nachodzą cię nie proszeni w pracowni?
- Nie mam pracowni. Może oprowadzisz mnie po swojej? Nie starała się nawet zdławić przekleństwa.
- Odważny z ciebie gość, co? Dobra, i tak nie mam nic innego do roboty. Ten facet wychodzi z domu - pożaliła się, idąc przez trawnik -nawet mnie nie budzi, tylko zostawia kartkę, żebym zjadła porządne śniadanie i siedziała z nogami w górze.
- Usłuchałaś?
- Może bym i usłuchała, gdyby ktoś nie kręcił się po moim podwórzu.
- Przepraszam. - Ale nadal się uśmiechał. - Kiedy spodziewasz się dziecka?
- Na wiosnę. - Złagodniała, wbrew sobie. Wystarczyła jedna uwaga o dziecku. - Zostało mi jeszcze Bóg wie ile tygodni, i jeżeli ten człowiek nie przestanie wokół mnie skakać, będę musiała go zabić. No wchodź, skoro już tu jesteś.
- Widzę, że gościnność jest tradycją Concannonów.
- Nie jest. - Dopiero teraz się uśmiechnęła. - Brianna zagarnęła całą porcję dobroci przypadającą na naszą rodzinę. Wolno ci patrzeć - ostrzegła, otwierając drzwi. - Nie wolno dotykać, bo połamię ci palce.
- Tak, proszę pani. Wspaniale. - Przystąpił do zwiedzania od chwili, gdy przekroczył próg. Chodził wzdłuż półek, pochylał się nad piecami. -Studiowałaś w Wenecji, prawda?
- Prawda.
- Jak to się stało, że zaczęłaś to robić? Boże, nie znoszę, kiedy ludzie zadają mi to pytanie. Nie odpowiadaj na nie. - Roześmiał się i podszedł do pieca szklarskiego. Świerzbiły go palce. Ostrożnie obejrzał się na Maggie, oceniając swoje szansę. - Jestem od ciebie większy.
Skinęła głową.
- Mam paskudniejszy charakter. - Ale odtajała na tyle, by własnoręcznie podać mu rurę.
Obrócił ją w dłoniach.
- Wspaniałe narzędzie zbrodni.
- Użyję go następnym razem, gdy ktoś przeszkodzi mi w pracy.
- Więc jak to się robi? - Zerknął na rysunki rozłożone na stole. -Sama wykonujesz szkice?
- Najczęściej tak. - Popijała herbatę, nie spuszczając z niego wzroku. Prawdę powiedziawszy, w sposobie, w jaki się poruszał, lekko i płynnie, było coś, co sprawiło, że zatęskniła za szkicownikiem i ołówkiem. - Masz ochotę na krótką lekcję?
- Zawsze. Musi tu być dość gorąco, kiedy piece pracują. Roztapiasz mieszankę i co dalej?
- Robię porcję masy szklanej - zaczęła. W ciągu trzydziestu, minut opisała mu dokładnie proces ręcznego wydmuchiwania wazonu.
Facet lubi zadawać pytania, stwierdziła. Intrygujące pytania, to musiała przyznać, pytania wykraczające poza aspekt techniczny. Chciał poznać proces twórczy, który się za nim krył. Z tym poradziłaby sobie śpiewająco, trudniej było oprzeć się entuzjazmowi tego człowieka. Więc zamiast zbywać go ogólnikami, odpowiadała na jego pytania, demonstrowała, śmiała się z nim razem.
- Jeszcze trochę, a zatrudnię cię jako pomocnika. - Ubawiona, potarła dłonią brzuch. - Zapraszam cię na herbatę.
- A nie masz przypadkiem ciasteczek Brianny, wiesz, tych herbatników?
Maggie uniosła brwi.
- Tak się składa, że mam.
Chwilę później Gray siedział w kuchni Maggie i zajadał herbatniki imbirowe.
- Przysięgam, że mogłaby je sprzedawać. Zrobiłaby na nich majątek.
- Prędzej rozda je dzieciom we wsi.
- Dziwię się, że sama ich nie ma. - Zrobił krótką pauzę. - Nie zauważyłem, żeby kręcił się koło niej jakiś facet.
- A jesteś spostrzegawczy, prawda, Graysonie Thane?
- Taki zawód. Ona jest piękną kobietą.
- Trudno zaprzeczyć. - Maggie nalała wrzątku do dzbanka na herbatę.
- Mam to z siebie wydusić, tak? W porządku. Ma kogoś czy nie?
- Mógłbyś sam ją o to zapytać. - Maggie postawiła dzbanek na stole, poirytowana. Spojrzała na Graya spode łba. Ma facet talent do wyciągania człowieka na zwierzenia. - Nie! - Postawiła przed nim kubek trochę zbyt gwałtownie. - Nie ma nikogo. Odsyła ich do diabła albo mrozi spojrzeniem. Woli spędzić życie chodząc wokół swoich pensjonariuszy i gnając na złamanie karku do Ennis na każde zawołanie naszej matki. Poświęcanie się jest specjalnością naszej świętej Brianny.
- Martwisz się o nią - szepnął Gray. - Co ją trapi, Maggie?
- Sprawy rodzinne. Lepiej nie wtykać w nie nosa. - Dopiero teraz napełniła kubki. Westchnęła i usiadła. - Skąd wiesz, że coś ją trapi?
- To widać. W jej oczach. Dokładnie tak jak teraz w twoich.
- Wkrótce wszystko się ułoży. - Maggie wysiłkiem woli odsunęła od siebie myśl o Amandzie. - Zawsze pchasz się ludziom z butami do duszy?
- Jasne. - Łyknął herbaty. Była dość mocna, by postawić na nogi umarłego. Doskonała. - Jako pisarz nie mam wyjścia, muszę być wścibski. - Jego oczy spoważniały. - Lubię ją. Nie sposób jej nie lubić. Nie mogę patrzeć, jak się męczy.
- Przydałby jej się przyjaciel. Masz talent do wyciągania ludzi na zwierzenia. Wypróbuj go na niej. Ale uważaj - dodała, zanim Gray zdołał coś powiedzieć. - Ona jest wrażliwa. Jeżeli ją zranisz, wydrapię ci oczy.
- Wyraziłaś się jasno.
Czas zmienić temat, pomyślał. Rozsiadł się wygodnie, wspierając obutą stopę o kolano.
- Co to za historia z tobą i kolegą Murphym? Czy ten facet z Dublina naprawdę sprzątnął mu cię sprzed nosa?
Szczęśliwie udało jej się przełknąć herbatę. Zaczerpnęła powietrza i wybuchnęła śmiechem.
- Opowiadacie sobie dowcipy? - odezwał się Rogan od drzwi. - Weź głęboki oddech, robisz się czerwona.
- Rany! - Odetchnęła spazmatycznie i wyciągnęła rękę do męża. - Przedstawiam ci Graysona Thane'a. Właśnie się zastanawiał, czy zdobyłeś mnie przeszedłszy po trupie Murphy'ego.
- Po twoim trupie - zażartował. - Musiałem wbić Maggie trochę rozumu do głowy. Miło mi pana poznać - dodał, podając Grayowi wolną rękę. - Spędziłem z pana książkami wiele miłych godzin.
- Dziękuję.
- Gray dotrzymuje mi towarzystwa - powiedziała Maggie. - Jestem teraz w zbyt dobrym humorze, by nawrzeszczeć na ciebie, że nie obudziłeś mnie rano.
- Potrzebujesz dużo snu. - Nalał sobie herbaty i skrzywił się przy pierwszym łyku. - Chryste, Maggie, naprawdę musisz robić taką siekierę?
- Tak. - Pochyliła się i wsparła podbródek na dłoni. - Z jakiej części Ameryki pochodzisz, Gray?
- Z żadnej w szczególności. Kręcę się.
- Masz przecież jakiś dom.
- Nie mam. - Zjadł następnego herbatnika. - Przy moim trybie życia nie potrzebuję domu.
Zadziwiające, pomyślała Maggie. Przekrzywiła głowę i przyglądała mu się badawczo.
- Jeździsz po prostu z miejsca na miejsce w tym, co masz na grzbiecie?
- Jest tego trochę więcej, ale w zasadzie do tego sprawa się sprowadza. Czasem kupuję coś, czemu nie mogę się oprzeć - choćby tę twoją rzeźbę. Mój wydawca i agent pracują w Nowym Jorku, więc wynajmuję tam lokal, rodzaj przechowalni bagażu i zaglądam raz, dwa razy do roku. Mogę pisać wszędzie - wzruszył ramionami. - Więc piszę.
- A twoja rodzina?
- Wścibiasz nos w nie swoje sprawy, Margaret Mary.
- To on zaczął - odcięła się Roganowi.
- Nie mam rodziny. Wybraliście już imię dla dziecka? - zapytał Gray, zgrabnie zmieniając temat.
Maggie rzuciła mu kose spojrzenie. Zanim zdążyła przemówić, Rogan ścisnął ją pod stołem za kolano.
- Jakoś nie możemy dojść do porozumienia. Mamy nadzieję wybrać imię, zanim dziecko pójdzie na studia - powiedział Rogan gładko, kierując rozmowę na bezpieczne tory. Rozmawiali chwilę, nie poruszając już żadnych osobistych spraw, po czym Gray pożegnał się i wyszedł. Ledwo zamknęły się za nim drzwi, Maggie zabębniła palcami o stół.
- Dowiedziałabym się czegoś o nim, gdybyś mi nie przeszkodził.
- To nie twoja sprawa. - Rogan pochylił się i pocałował ją w usta.
- Nie byłabym tego taka pewna. Nawet mi się podoba. Ale ma taki wyraz oczu, kiedy mówi o Briannie... I to podoba mi się znacznie mniej.
- To również nie twoja sprawa.
- Ona jest moją siostrą.
- I potrafi świetnie o siebie zadbać.
- Co ty możesz o tym wiedzieć? - powiedziała Maggie gderliwie. -Mężczyznom zawsze się wydaje, że znają kobiety, a prawda jest taka, że wiedzą o nich żałośnie mało.
- Znam ciebie, Margaret Mary. - Płynnym ruchem wyłuskał ją z fotela i wziął na ręce.
- Co ty robisz?
- Zabieram cię do łóżka, gdzie rozbiorę cię do naga i będę się z tobą
kochał.
- Doprawdy? - Odrzuciła włosy. - Próbujesz po prostu odwrócić
moją uwagę od tematu.
- Zobaczmy, czy mi się to uda. Uśmiechnęła się i objęła go za szyję.
- Myślę, że powinnam dać ci szansę.
Kiedy Gray wrócił do Blackthorn Cottage, zastał Briannę na kolanach, pastującą podłogę powolnymi, niemal pieszczotliwymi ruchami. Złoty krzyżyk, który nosiła czasem na szyi, kołysał się jak wahadło na cienkim łańcuszku, połyskując w słońcu. Miała włączone radio i śpiewała po irlandzku. Oczarowany, podszedł do niej i przykucnął.
- O czym jest ta piosenka?
Drgnęła przestraszona. Poruszał się cicho jak kot. Brianna zdmuchnęła z twarzy opadające włosy i dalej woskowała podłogę.
- O wojnie.
- Ale to jest radosna melodia - zaprotestował.
- Och, my, Irlandczycy, lubimy walczyć. Wróciłeś wcześniej niż zwykle. Zjesz podwieczorek?
- Nie, dziękuję. Jadłem u Maggie. Podniosła na niego wzrok.
- Byłeś u Maggie?
- Poszedłem na spacer i trafiłem do niej. Oprowadziła mnie po swojej pracowni.
Brianna roześmiała się, ale widząc, że on nie żartuje, przysiadła na piętach.
- Jakim sposobem udało ci się ją do tego nakłonić?
- Poprosiłem. - Uśmiechnął się. - Na początku trochę się boczyła, ale jej przeszło. - Przechylił się ku Briannie i wciągnął w nozdrza powietrze. -Pachniesz cytryną i woskiem do podłóg.
- Nic w tym dziwnego. - Musiała odchrząknąć. - Tym właśnie smaruję podłogę. - Z jej gardła wyrwał się cichy, zdławiony okrzyk, kiedy wziął ją za rękę.
- Powinnaś nosić rękawiczki do takiej pracy.
- Przeszkadzają mi. - Chciała cofnąć rękę, ale trzymał ją mocno. Próbowała przybrać surowy wyraz twarzy i poniosła klęskę. - Ty mi przeszkadzasz.
- Zaraz się wyniosę. - Wygląda tak cholernie pięknie, kiedy klęczy na podłodze ze szmatą do polerowania i zarumienionymi policzkami. - Wybierzmy się gdzieś razem wieczorem, Brie. Na kolację.
- Ja... Muszę oporządzić baraninę - wyjąkała.
- Przetrzyma jeden dzień, prawda?
- Tak, ale... Jeżeli sprzykrzyła ci się moja kuchnia...?
- Brianno! - powiedział łagodnie. - Chcę zaprosić cię na kolację.
- Dlaczego?
- Ponieważ jesteś śliczna.
Przesunął wargami po jej palcach. Serce utkwiło jej w przełyku.
- Ponieważ uważam, że byłoby miło, gdyby ktoś inny odwalił za ciebie gotowanie i zmywanie.
- Lubię gotować.
- Ja lubię pisać, ale dobrze mi robi czytanie czegoś, nad czym pocił się ktoś inny.
- To nie to samo.
- Absolutnie to samo. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Nie boisz się chyba być ze mną sama w publicznej restauracji, prawda?
- Co za głupstwa mówisz. - Właśnie tego się bała.
- A więc jesteśmy umówieni. O siódmej. - Wiedząc, że nie należy przeciągać struny, Gray wstał i wyszedł z pokoju.
Najpierw powiedziała sobie, że włoży byle co, po czym spędziła godzinę przed otwartą szafą. Zdecydowała się w końcu na prostą sukienkę z zielonej wełny, którą Maggie przywiozła jej z Mediolanu. Długie rękawy, wysoki kołnierz, wyglądała zupełnie zwyczajnie, skromnie i praktycznie, dopóki się jej nie włożyło. Miękka, cieniutka wełenka otulała ciasno ciało, odsłaniając więcej niż okrywała.
Brianna uznała, że sukienka jest w sam raz na taką okazję i że grzech jej nie nosić, skoro Maggie wydała na nią tyle pieniędzy. Poza tym była taka miła w dotyku.
Zniecierpliwiona własnymi reakcjami, wzięła czarny pikowany płaszcz i przerzuciła go przez ramię. To jest zwykłe zaproszenie na kolację, powtórzyła po raz kolejny. Miły gest ze strony człowieka, którego karmiła od przeszło tygodnia.
Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, ruszyła w stronę holu. Gray schodził właśnie ze schodów. Brianna zatrzymała się niepewnie.
Gray zamarł na ostatnim stopniu, z dłonią na poręczy schodów. Przez moment patrzyli na siebie, jakby coś przez tę dziwną, ulotną chwilę odkryli. Gray poruszył się i wrażenie prysło.
- Patrzcie państwo! - Gray uśmiechnął się z zadowoleniem. - Wyglądasz jak na obrazku, Brianno.
- Włożyłeś garnitur - stwierdziła. Wyglądał w nim wspaniale.
- Wbijam się w niego od czasu do czasu. - Wziął od niej płaszcz i narzucił jej na ramiona.
- Nie powiedziałeś mi, dokąd jedziemy.
- Na kolację - Otoczył ją w pasie ramieniem i wyprowadził z domu. Westchnęła na widok wnętrza samochodu. Pachniało skórą, a ta skóra
była miękka jak masło. Przesunęła dłonią po siedzeniu.
- To miło z twojej strony, że to robisz.
- Wcale nie miło. Po prostu miałem ochotę wybrać się gdzieś z tobą wieczorem. Nigdy nie przychodzisz do pubu.
Trochę się odprężyła. A więc jechali do pubu.
- Nie chodzę wieczorami, ale wpadam tam dla towarzystwa od czasu do czasu. W tym tygodniu O'Malleyom urodziła się kolejna wnuczka.
- Wiem. Uczciliśmy to kuflem piwa.
- Skończyłam właśnie becik dla małej. Powinnam była wziąć go ze sobą.
- Nie jedziemy do pubu. Co to jest becik?
- To coś w rodzaju sakwy, wsadza się w nią dziecko” i zapina na guziki. - Kiedy przejeżdżali przez wieś, uśmiechnęła się. - Patrz, państwo Conroy! Przeszło pięćdziesiąt lat po ślubie, a oni wciąż chodzą trzymając się za ręce. A jak tańczą!
- Doszły mnie słuchy, że tobie też to nieźle idzie. - Rzucił jej spojrzenie. - Wygrywałaś konkursy.
- Kiedy byłam dziewczynką. - Wzruszyła ramionami. Byłoby głupotą żałować tego, co dawno minęło. - Nie traktowałam tańca poważnie. Tańczyłam dla zabawy.
- A co teraz robisz dla zabawy?
- To i owo. Dobrze prowadzisz, jak na jankesa. - Zachichotała, kiedy obrzucił ją zdumionym spojrzeniem. - Chcę powiedzieć, że większość Amerykanów ma problemy z jeżdżeniem po właściwej stronie drogi.
- Nie będę dyskutował z tobą, która strona jest właściwa, powiem ci tylko, że spędziłem jakiś czas w Europie.
- Nie potrafię określić twojego akcentu, to znaczy, masz akcent amerykański, ale nie wiem, z której części Stanów pochodzisz. Zrobiłam sobie z tego taką zabawę, zgaduję, skąd pochodzą moi goście.
- Ja pochodzę znikąd.
- Człowiek zawsze skądś pochodzi.
- Wcale nie. Na świecie jest więcej wędrowców, niż ci się zdaje.
- Ach, więc uważasz siebie za cygana. - Odgarnęła włosy i zapatrzyła się na jego profil. - O tym akurat nie pomyślałam.
- Słucham?
- Tej nocy, kiedy przyjechałeś, pomyślałam, że przypominasz pirata, poetę, nawet boksera. Cygan nie przyszedł mi do głowy. To też do ciebie pasuje.
- A ty wyglądałaś jak zjawisko: powłóczysta szata, rozrzucone włosy, odwaga i lęk wyzierające z oczu.
- Nie bałam się. - Ujrzała drogowskaz na moment przed tym, jak Gray skręcił. - Tutaj? W Zamku Drumoland? Nie możemy!
- Dlaczego? Mówiono mi, że kuchnia jest wyśmienita.
- Oczywiście. I bardzo droga.
Roześmiał się i zwolnił, by podziwiać widok wspaniałego jarzącego się światłami zamczyska, wzniesionego na zboczu wzgórza.
- Brianno, jestem bardzo dobrze opłacanym cyganem. Fantastyczny, prawda?
- Tak. A ogrody... Nie widać ich stąd i zima była taka ostra, ale są naprawdę bardzo piękne. - Spojrzała w stronę trawnika, na opatulone krzaki róż. - Na tyłach jest ogród skalny, tak cudny, że wydaje się nierealny. Dlaczego nie zatrzymałeś się w miejscu takim jak to?
Zaparkował samochód i wyłączył silnik.
- Miałem zamiar to zrobić, ale usłyszałem o twoim pensjonacie. To był instynkt. - Błysnął ku niej zębami. - Lubię kierować się instynktem.
Wysiedli. Gray wziął ją za rękę i poprowadził po schodach do wielkiego holu.
Zamek był dokładnie taki, jakim powinien być: ogromny, przestronny, pełen ciemnych mebli i ciemnoczerwonych dywanów. Ogień trzaskał na kominku, kryształowe żyrandole połyskiwały w półmroku, a z dala dobiegał cichutki śpiew harfy.
- Mieszkałem kiedyś w zamku w Szkocji. - Gray oplótł palce wokół jej dłoni i ruszył w stronę sali jadalnej. - I w Kornwalii. Fascynujące miejsca, pełne cieni i duchów.
- Wierzysz w duchy?
- Oczywiście. - Napotkał jej wzrok. - A ty nie? - Sięgnął po jej płaszcz.
- O tak? Mamy duchy u siebie.
- Kamienny krąg.
Nie poczuła się zdziwiona. To było oczywiste, że Gray tam trafi i ulegnie magii tego miejsca.
- Tak, ale nie tylko tam. Gray zwrócił się do szefa sali.
- Thane - powiedział po prostu.
Wskazano im stolik. Gray wziął od kelnera kartę win, po czym spojrzał na Briannę.
- Napijesz się wina?
- Z przyjemnością.
Gray zajrzał do karty i uśmiechnął się do kelnera.
- Chassagne-Montrachet.
- Tak, proszę pana.
- Głodna? - zwrócił się do Brianny, która pochłaniała wzrokiem
menu.
- Staram się zapamiętać kartę dań - mruknęła. - Jadłam tu raz z Maggie i Roganem i prawie udało mi się powielić kurczaka w miodzie i winie.
- Przeczytaj ją dla przyjemności - zaproponował. - Wychodząc, poprosimy o jeden egzemplarz.
Spojrzała na niego znad karty.
- Nie dadzą nam.
- Oczywiście, że dadzą.
Zaśmiała się krótko i na chybił trafił wybrała swoje danie. Kiedy złożyli zamówienie i skosztowali wina, Gray pochylił się ku niej nad stołem.
- No, opowiadaj. Zamrugała, nie rozumiejąc.
- O czym?
- O duchach.
- Ach! - Uśmiechnęła się leciutko, przesuwając palcem po nóżce kieliszka. - Wiele, wiele lat temu, żyli tu kochankowie. Ona była zaręczona z innym, więc spotykali się w tajemnicy. On był biednym, prostym farmerem, jak to mówią, ona córką angielskiego posiadacza ziemskiego. Ale kochali się i snuli rozpaczliwe plany ucieczki. Tej nocy spotkali się w kamiennym kręgu. Myśleli, że w tym świętym zaczarowanym miejscu poproszą bogów o błogosławieństwo. Ona nosiła jego dziecko, nie mieli więc czasu do stracenia. Uklękli w samym środku i ona powiedziała mu o dziecku. Płakali razem, z radości, z lęku, wiatr szeptał pośród traw, a stare kamienie dawały im schronienie. I tam kochali się po raz ostatni. Powiedział, że pójdzie po swojego konia, zabierze, co będzie mógł i wróci po nią. Postanowili uciec jeszcze tej nocy.
Brianna westchnęła cicho, rozmarzona.
- Więc zostawił ją tam, w środku kamiennego kręgu. Ale kiedy dotarł do swojej farmy, ludzie angielskiego ziemianina już na niego czekali. Roznieśli go na szablach, tak by jego krew splamiła ziemię, a potem spalili dom i zbiory. Konając, farmer myślał tylko o swojej miłości.
Brianna zawiesiła głos z wyczuciem zawodowego bajarza. Harfistka w odległym kącie sali śpiewała cicho balladę o nieszczęśliwej miłości.
- A ona czekała w środku kamiennego kręgu. I kiedy tak czekała, zrobiło jej się chłodno, tak chłodno, że zaczęła drżeć. Głos ukochanego docierał do niej poprzez pola, podobny do szlochu. Zrozumiała, że on nie żyje. Położyła się na ziemi, zamknęła oczy i połączyła się z nim. Uśmiechała się, kiedy znaleźli ją następnego ranka. Ale była zimna, bardzo zimna, a jej serce nie biło. Są takie noce, kiedy stojąc na środku kamiennego kręgu, można usłyszeć, jak kochankowie szepczą sobie obietnice.
Gray odetchnął głęboko, odchylił się na krześle i podniósł kieliszek do ust.
- Masz dar opowiadania, Brianno.
- Powtórzyłam tylko tę legendę tak, jak przekazano ją mnie. Miłość przetrwa wszystko. Strach, cierpienie, nawet śmierć.
- Słyszałaś ich szepty?
- Słyszałam. I płakałam nad nimi. I zazdrościłam im. - Wyprostowała się na krześle i otrząsnęła z nastroju. - A jakie duchy ty znasz?
- Teraz ja opowiem ci historię. Po wzgórzach Szkocji, niedaleko pola bitwy pod Culladon, błąka się jednoręki góral...
- Czy to prawdziwa historia, Graysonie, czy wymyślona? Podniósł jej dłoń do ust.
- Ty mi to powiedz.
Brianna nigdy nie przeżyła takiego wieczoru. Wszystko złożyło się na cudowne wspomnienie - wspaniały mężczyzna, który wydawał się zafascynowany każdym jej słowem, romantyczne otoczenie zamku, bez średniowiecznych niewygód tego typu budowli, francuska kuchnia i delikatne wino.
Doprawdy nie wiedziała, jak się Grayowi zrewanżować - zwłaszcza za kartę dań, którą wycyganił od szefa sali.
Próbowała się odwdzięczyć tak, jak najlepiej potrafiła, przygotowując wyjątkowe śniadanie.
Kiedy do Blackthorn przyszła Maggie, kuchnię wypełniały smakowite zapachy, a Brianna śpiewała.
- Widzę, że wstałaś w znakomitym humorze.
- To prawda. - Brianna przerzuciła francuski tost na drugą stronę. -Zjesz śniadanie, Maggie?
- Już jadłam. - Zostało to powiedziane z pewnym żalem. - Jest Gray?
- Jeszcze nie zszedł. Zazwyczaj buszuje mi już w garnkach o tej porze.
- A więc jesteśmy chwilowo same.
- Tak. - Jej beztroski nastrój prysnął jak przekłuty balon. Ostrożnie zdjęła z patelni ostatnią grzankę i wsadziła talerz do piecyka, żeby jedzenie nie wystygło. - Przyszłaś porozmawiać o listach.
- Trzymałam cię w niepewności dość długo, prawda? Przykro mi z tego powodu.
- Obie musiałyśmy to przemyśleć. - Brianna wytarła ręce i odwróciła się do siostry. - Co chcesz zrobić, Maggie?
- Niczego nie chcę robić. Chcę udawać, że nigdy tych listów nie czytałam, że ich w ogóle nie ma.
- Maggie...
- Pozwól mi skończyć! - Maggie chodziła po kuchni jak rozdrażniony Kot w klatce. - Chcę, żeby wszystko zostało tak, jak jest, nie chcę się dzielić z nikim wspomnieniami o tacie. Nie chcę myśleć o kobiecie, z którą sypiał przed wiekami. Nie chcę myśleć o dorosłym bracie czy siostrze. Ty jesteś moją siostrą! - Zawołała z pasją. - Ty jesteś moją rodziną. Powtarzam sobie, że ta Amanda urządziła życie sobie i swojemu dziecku i wcale nie byłaby zachwycona, gdybyśmy wyskoczyły jak diabeł z pudełka. Chcę o tym zapomnieć, chcę to wymazać. Tego właśnie chcę, Brianno.
Zamilkła, oparła się o blat stołu i westchnęła.
- Tego chcę - powtórzyła - ale nie tak należy postąpić. On wypowiedział jej imię. Były to niemal jego ostatnie słowa przed śmiercią. Ona ma prawo o tym wiedzieć, a ja mam prawo ją za to przekląć.
- Usiądź, Maggie. To niedobrze dla ciebie tak się denerwować.
- Jasne, że jestem zdenerwowana. Ty też jesteś zdenerwowana. Po prostu inaczej sobie z tym radzimy. - Zbyła Briannę wzruszeniem ramion. - Nie muszę siedzieć. Jeżeli dziecko nie przywykło jeszcze do moich reakcji, czas by się zaczęło uczyć. - Mimo to zrobiła parę głębokich wdechów. - Musimy wynająć detektywa z Nowego Jorku. Właśnie tego chcesz, prawda?
- Myślę, że tak należy postąpić - powiedziała Brianna ostrożnie. -Przez wzgląd na nas. Na tatę. Jak to zrobimy?
- Rogan zna mnóstwo ludzi. Załatwi to telefonicznie. Co jak co, ale telefonować umie. - Zdobyła się z trudem na uśmiech dla Brianny. - To najłatwiejsze. Nie wiadomo, jak długo mogą potrwać poszukiwania. I Bóg jeden wie, co zrobimy, kiedy już ich odnajdziemy. Ona mogła wyjść za mąż, ta Amanda, urodzić tuzin dzieci i pławić się w szczęściu.
- Myślałam o tym. Ale musimy to sprawdzić.
- Tak. - Maggie postąpiła krok i przyłożyła dłonie do policzków Brianny. - Nie martw się tak, Brie.
- Nie będę się martwić, jeżeli ty obiecasz mi to samo.
- Dobrze. - Maggie pocałowała siostrę lekko w policzek dla przypieczętowania umowy. - A teraz idź, nakarm tego leniwego jankesa. Rozgrzałam piece, mam robotę.
- Nic ciężkiego.
- Wiem, co mi wolno.
- Nie, wcale nie wiesz, Margaret Mary! - krzyknęła Brianna, ale odpowiedziało jej trzaśniecie drzwi. Stała przez chwilę na środku kuchni. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero Con, waląc monotonnie ogonem w podłogę.-
- Chcesz wyjść, co? No, dobrze. Zobacz, co porabia Murphy.
Con wyskoczył na dwór w chwili, gdy otworzyła drzwi. Szczeknął radośnie i pognał w stronę pól. Brianna odgrodziła się drzwiami od wilgotnego powietrza i zaczęła medytować. Było po dziesiątej, a ona miała kupę roboty, nie mogła dłużej czekać. Skoro Gray nie schodzi na śniadanie, zaniesie mu je na górę.
Uśmiechnęła się na widok karty dań leżącej na stole. Nucąc układała śniadanie na tacy. Dźwignęła ją i zaniosła na piętro. Drzwi pokoju Graya były zamknięte. Brianna zawahała się. Zapukała cicho, co nie wywołało żadnego efektu. Zaczęła przygryzać dolną wargę. Może zachorował. Mocno zaniepokojona, zapukała ponownie, bardziej zdecydowanie, i zawołała go po imieniu.
Wydało się jej, że słyszy jęk, więc przesunęła tacę i łokciem nacisnęła klamkę.
Łóżko wyglądało jak scena po bitwie. Prześcieradła i koce były skotłowane, częściowo wywleczona z poszwy kołdra zwisała z łóżka, jednym końcem zamiatając podłogę. W pokoju panował przeraźliwy ziąb.
Brianna przekroczyła próg, zobaczyła Graya i oniemiała.
Siedział przy biurku, stopy miał bose, włosy zmierzwione. Biurko zawalone było książkami, a palce Graya przemykały po klawiaturze małego komputera. Przy jego łokciu stała popielniczka pełna niedopałków. Cuchnęło zastałym dymem papierosów.
- Przepraszam! - Żadnej odpowiedzi. Zaczynały ją boleć mięśnie ramion. Taca stawała się coraz cięższa. - Grayson!
- Co?! - Strzelił tym słowem jak pociskiem i Brianna cofnęła się o krok. Gray poderwał głowę.
Znowu pirat, przemknęło jej przez głowę. Wyglądał na osobnika niebezpiecznego, skłonnego do przemocy. Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, najwyraźniej jej nie poznając. Czy to możliwe, żeby zwariował przez noc? pomyślała.
- Poczekaj! - rozkazał i zaatakował ponownie klawiaturę. Brianna czekała zdumiona prawie pięć minut. W końcu Gray przestał pisać, odchylił się na krześle i przetarł dłońmi twarz, jak człowiek budzący się ze snu. Albo z koszmaru, pomyślała Brianna. Potem zwrócił się ku niej ze zwykłym serdecznym uśmiechem. - Czy to śniadanie?
- Tak. Ja... Jest wpół do jedenastej, nie zszedłeś, więc...
- Przepraszam. - Wstał, zabrał od niej tacę i postawił na łóżku. Palcami wziął kawałek bekonu. - Naszło mnie w środku nocy. Myślę, że to rezultat tej historii o duchach. Chryste, ale tu zimno.
- Nic dziwnego. Zaziębisz się na śmierć, siedząc boso w takim chłodzie.
Uśmiechnął się tylko, kiedy przykucnęła przed kominkiem i zaczęła rozpalać ogień. Mówiła jak matka besztająca nierozsądne dziecko.
- Wciągnęło mnie.
- Wszystko to bardzo pięknie, ale siedzenie w tym zimnie i palenie papierosów ni wyjdzie ci na zdrowie. Lepiej zjedz porządne śniadanie.
- Pachnie bosko. - Przykucnął przy niej i niedbałym gestem przesunął ręką po jej plecach. - Brianno, zrobisz coś dla mnie?
- Jeżeli tylko będę mogła.
Odejdź.
Spojrzała na niego, osłupiała. Śmiejąc się, wziął ją za ręce.
- Nie gniewaj się, kochanie. Jestem bardzo niemiły, kiedy przeszkadza mi się w pracy, a teraz akurat coś się we mnie zaczyna wykluwać.
- Nie będę się narzucała, o to możesz być spokojny.
Skrzywił się lekko, próbując stłumić irytację. Przecież starał się załatwić to dyplomatycznie, czyż nie?
- Muszę uchwycić, ile się da, dopóki mam wenę, rozumiesz. Po prostu zapomnij, że tu jestem.
- Ale twój pokój! Trzeba zmienić pościel, a łazienka...
- Nie martw się o nią. - Ogień na kominku już płonął, a w nim narastała niecierpliwość. Podniósł Briannę na nogi. - Wysprzątasz wszystko, kiedy skończy mi się natchnienie. Byłbym wdzięczny, gdybyś od czasu do czasu postawiła pod drzwiami tacę z jedzonkiem. Niczego więcej mi nie trzeba.
- Dobrze, ale... - Prowadził ją już w stronę drzwi. Wyrwała mu się. -Nie musisz mnie wypychać. Idę.
- Dzięki za śniadanie.
- Proszę...
Zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
- ...bardzo - powiedziała przez zęby.
Gray nie dał znaku życia przez resztę tego dnia i dwa dni następne. Próbowała nie myśleć o stanie jego pokoju. Nie wiedziała, czy pamięta o tym, żeby podsycać ogień, czy raczy w ogóle spać. Wiedziała, że je. Za każdym razem, gdy przynosiła nową tacę, poprzednia stała pusta pod drzwiami. Wyjadał wszystko do ostatniej okruszyny.
Równie dobrze mogłaby być w domu sama, gdyby nie to, że każdym nerwem czuła jego obecność. Wątpiła, czy Gray poświęcił jej w tym czasie choć jedną przelotną myśl.
Miała rację. Sypiał od czasu do czasu, ale były to drzemki pełne snów i wizji. Jadł, karmił ciało, podczas gdy historia, która opisywał, odżywiała jego umysł. Przewalała się przez niego jak burza. Przez trzy doby napisał ponad sto stron. Tekst był niedopracowany, język chropawy, miejscami akcja słabła, ale Gray miał już rdzeń swojej książki.
Wymyślił morderstwo, przebiegłość i szelmostwo. Opisał cierpienie i udrękę, rozpacz i kłamstwa.
Był w siódmym niebie.
Kiedy w końcu skończyło się natchnienie, rzucił się na łóżko, naciągnął kołdrę na głowę i zapadł w kamienny sen.
Po przebudzeniu omiótł wzrokiem pokój i uznał, że kobieta tak silna jak Brianna nie powinna zemdleć na widok bałaganu, jaki w nim panował. Miał jednak wątpliwości, jak zareaguje na widok Graysona Thane'a. Przesunął dłonią po szczeciniastej brodzie. Patrząc na siebie w łazienkowym lustrze, doszedł do wniosku, że wygląda jak ktoś, kto dużo czasu spędził na bagnach.
Ściągnął koszule, starając się przy tym nie oddychać, skrzywił się z niesmakiem i wszedł pod prysznic. Pół godziny później wkładał czyste ubranie. Miał lekkie zawroty głowy i zesztywniałe mięśnie. Ale czuł jeszcze w sobie radość tworzenia. Otworzył okno i zaczerpnął haust wilgotnego powietrza.
Cudowny dzień, pomyślał. Cudowny dzień w cudownym kraju.
Taca stała pod drzwiami, jedzenie zupełnie ostygło. Trochę sobie pospałem, pomyślał, i zniósł tacę na dół, w nadziei, że ubłaga Briannę, aby mu podgrzała śniadanie.
Może wyciągnie ją na spacer. Przydałoby mu się towarzystwo. A może namówi ją na wycieczkę do Galway, gdzie mogliby spędzić dzień w tłumie innych ludzi. Mogliby...
Stanął w drzwiach kuchni i uśmiechnął się od ucha do ucha. Stalą przy blacie, z rękami w cieście i umączonym nosem.
Patrząc na ten śliczny obrazek, czuł, jak humor mu się polepsza. Odstawił tacę z brzękiem. Brianna odwróciła się, przestraszona. Chciała uśmiechnąć się na powitanie, ale nie zdążyła, bo on podszedł, ujął jej twarz w dłonie i pocałował mocno w usta.
Zacisnęła dłonie w cieście. W głowie jej zawirowało. Zanim zdążyła zareagować, Gray odsunął się.
- Cześć! Wspaniały dzień, prawda? Czuję się rewelacyjnie. Widzisz, nigdy nie można liczyć na natchnienie. Kiedy już przyjdzie, jest jak ekspres pędzący ci w głowie. Nie można go zatrzymać. - Wziął kawałek zimnej grzanki z tacy i podniósł ją do ust, po czym zamarł w połowie gestu. Wzrokiem poszukał jej oczu i upuścił grzankę na talerz.
Ten pocałunek, taki radosny i spontaniczny, był odbiciem jego nastroju. Reakcja przyszła dopiero teraz. Gray poczuł, jak napinają mu się mięśnie, a dreszcz pełznie po plecach.
Brianna stała jak wrośnięta w podłogę, z rozchylonymi wargami. Oczy jej zrobiły się ogromne.
- Jedną chwileczkę - powiedział cicho i podszedł do niej znowu. -Jedną chwileczkę.
Nie poruszyłaby się, nawet gdyby dach się zaczął nad nią zapadać. Zaczerpnęła tylko powietrza, kiedy ponownie ujął jej twarz w dłonie, tym razem delikatnie, bez pośpiechu. Pochylił ku niej głowę, nie zamykając oczu.
Poczuła jego wargi na ustach, miękkie, czułe. Taki dotyk nie powinien był rozpalać żaru w żyłach. A jednak! Odwrócił ją, tylko troszkę, tak by zetknęły się ich ciała, i odchylił jej głowę, by móc ją mocniej całować.
Jęknęła cicho, z rozkoszy czy bólu, zanim ramiona opadły jej bezwładnie.
Ma cudowne usta, uświadomił sobie Gray. Pełne, szczodre, spragnione. Całując takie usta, nie należało się śpieszyć. Ścisnął delikatnie zębami jej dolną wargę i w odpowiedzi usłyszał cichy, bezradny jęk. Powoli, patrząc jak Brianna przymyka zamglone oczy, obrysował jej usta językiem.
Tyle subtelnych smaków.
To było cudowne, czuć, jak się rozpala, jak słabnie mu w ramionach, jak bije jej serce. A może to było jego serce. Coś huczało mu w głowie, pulsowało ciężko w żyłach. Odsunął się dopiero wtedy, gdy poczuł narastającą żądzę, podstępną i bezwzględną.
Brianna drżała, ale instynkt ostrzegł go, że jeżeli posunie się dalej, będzie to ze szkodą dla nich obojga.
- Było lepiej, niż sobie wyobrażałem - wykrztusił. - A mam wyobraźnię nie od parady.
Brianna zacisnęła dłonie na krawędzi blatu. Nogi się pod nią uginały. Tylko strach przed upokorzeniem pozwolił jej zapanować nad głosem.
- Zawsze się tak zachowujesz po wyjściu ze swojej jaskini?
- Nie zawsze szczęśliwy los podsuwa mi piękną kobietę. - Przyglądał się jej z przechyloną głową. Puls na szyi Brianny bił jak oszalały, policzki miała zaróżowione. Ale wydało mu się, że odbudowywała już swoje linie obronne. - To nie był zwyczajny pocałunek. Nie ma sensu udawać.
- Niezbyt często zdarza mi się, żeby gość mnie całował, kiedy rozrabiam ciasto na chleb. Skąd mam wiedzieć, co dla ciebie jest zwyczajne, a co nie. - Oczy jej pociemniały z nagłego gniewu. Odsunęła się, kiedy postąpił w jej stronę. - Proszę, nie.
- Mogłabyś wyrazić się jaśniej?
- Muszę to skończyć. Muszę upiec chleb.
- To nie jest odpowiedź, Brianno.
- Dobrze. A więc, nigdy więcej tak mnie nie całuj. - Oddychała z trudem. - Nie potrafię się bronić.
- To nie musi być walka. Chciałbym wziąć cię do łóżka, Brianno. Żeby zająć czymś drżące dłonie, chwyciła ręcznik i starła z palców
ciasto.
- Cóż, przynajmniej szczerze stawiasz sprawę.
- Jestem szczery. Jeżeli jesteś zainteresowana, po prostu powiedz “tak”.
- To nie jest dla mnie takie proste. Tak lub nie, i wszystko załatwione. - Zmuszając się do odzyskania równowagi, złożyła starannie ręcznik. -Nie mam doświadczenia w takich sprawach.
Niech diabli porwą ten jej spokój. W nim krew się burzyła.
- W jakich sprawach?
- W tych, o których mówisz. A teraz przesuń się, bo chcę się dostać do ciasta.
Ujął ją za ramiona i zajrzał w oczy. Dziewica? Ta myśl zaświtała mu w głowie, po czym zakorzeniła się na dobre. Kobieta, która tak wygląda, tak reaguje?
- Coś nie w porządku z tutejszymi mężczyznami? - zapytał lekko, w nadziei, że rozładuje atmosferę. Dostrzegł błysk bólu w jej oczach i poczuł się jak ostatni podlec,
- To wyłącznie moja sprawa, jak układam sobie życie - powiedziała chłodno. - Respektowałam twoje życzenia i szanowałam twoją pracę przez te ostatnie dni. Czy mógłbyś odwzajemnić mi się tym samym? Mam sporo zajęć.
- Dobrze. - Puścił ją. - Pojadę sobie gdzieś. Chcesz, żebym coś dla ciebie załatwił?
- Nie, dziękuję. - Wróciła do ugniatania ciasta. - Trochę pada -powiedziała beznamiętnie. - Weź kurtkę.
Odwrócił się, już w drzwiach.
- Brianno! - Odczekał, aż podniesie głowę. - Nie odpowiedziałaś, czy jesteś zainteresowana. Rozumiem, że chcesz się zastanowić.
Wyszedł. Pozwoliła sobie odetchnąć dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nim drzwi.
Aby wyładować nadmiar rozsadzającej go energii, Gray pojechał zwiedzić Urwisko Mohra. Chcąc dać sobie i jej trochę czasu, zatrzymał się na lunch w pubie w Ennis, a potem spacerował po wąskich uliczkach, aby pozbyć się kalorii zawartych w ogromnej porcji ryby z frytkami. Zobaczył coś na wystawie sklepu i pod wpływem impulsu wszedł do środka i kazał to sobie zapakować.
Zanim dojechał do Blackthorn, udało mu się wmówić w siebie, że incydent w kuchni należy raczej przypisać twórczemu uniesieniu niż działaniu chemii.
Kiedy wszedł do pokoju i ujrzał ją klęczącą w progu łazienki ze szmatą w ręku, zmienił zdanie. Podobna scena mogła wywrzeć tak piorunujące wrażenie tylko na mężczyźnie ogłupiałym z pożądania.
- Czy zdajesz sobie sprawę, jak często widzę cię w tej pozycji? Obejrzała się przez ramię.
- To uczciwe zajęcie. - Zdmuchnęła włosy z oczu, - Coś ci powiem, Graysonie Thane. Żyjesz jak prosię, kiedy pracujesz.
Zmarszczył brwi.
- Czy zwracasz się w ten sposób do wszystkich gości?
Jeden zero dla niego. Brianna zaczerwieniła się i chwyciła szmatę do zmywania podłogi.
- Zaraz skończę i będziesz mógł wrócić do pracy. Wieczorem spodziewam się gościa.
- Dziś wieczorem? - Spojrzał na nią spode łba, choć nie mogła go widzieć. Przyzwyczaił się już do myśli, że ten dom jest do jego wyłącznej dyspozycji. A ją ma dla siebie. - Kto to jest?
- Angielski dżentelmen. Zadzwonił rano, zaraz po twoim wyjściu.
- Ale kto to jest? Jak długo tu zostanie? I czego, do diabła, chce?
- Zatrzyma się na dzień lub dwa - powiedziała lekko. - Nie inwigiluję swoich gości, jak ci zapewne wiadomo.
- Jestem zdania, że powinnaś. Nie możesz pozwolić, żeby każdy obcy facet pakował ci się do domu.
Przysiadła na piętach i przyjrzała mu się zdumiona. Oto udana kombinacja elegancji i zaniedbania, pomyślała. Rozjaśnione słońcem włosy, związane w piracki kucyk, piękne, w tej chwili pochmurne oczy, drogie buty, znoszone dżinsy i wykrochmalona koszula.
- To właśnie robię. Pozwalam, by każdy, kto chce, pakował mi się do domu. Nie tak dawno sam się tu wpakowałeś, w środku nocy.
- To co innego. - Wzruszył ramionami, kiedy spojrzała na niego ze zdumieniem. - Co innego, i już. Słuchaj, może byś wstała z tej cholernej podłogi? Jest tak czysta, że można z niej jeść.
- Widzę, że dzisiejsza wyprawa nie wprawiła cię w najlepszy humor.
- Udała się znakomicie. - Grasował przez chwilę po pokoju. - Grzebałaś mi na biurku! - warknął.
- Starłam centymetr kurzu i popiołu, jeżeli o to ci chodzi. Nie dotknęłam tej maszyny, poza tym, że podniosłam ją i postawiłam z powrotem. -Oparła się pokusie, by otworzyć wieko i zerknąć na tekst.
- Nie musisz sprzątać po mnie przez cały czas. - Syknął i wpakował ręce w kieszenie, kiedy stanęła przed nim z wiadrem w ręku. - Cholera, myślałem, że to rozpracowałem. Moja męska duma mocno ucierpiała na tym, że nie robisz nic, by mnie usidlić. - Przymknął oczy i wciągnął głęboko powietrze. - Okay, spróbujmy od początku. Przywiozłem ci prezent.
- Dlaczego?
- Do diaska, a dlaczego nie? - Chwycił paczkę, którą położył przedtem na łóżku, i podał ją Briannie. - Zobaczyłem to w oknie wystawowym. Pomyślałem, że może ci się spodoba.
- To bardzo miło z twojej strony. - Wyjęła pudełko z torby i zaczęła rozrywać taśmę, którą było sklejone.
Pachniała mydłem, kwiatami i środkami dezynfekującymi. Gray zacisnął zęby.
- Na twoim miejscu odsunąłbym się trochę, chyba że chcesz, żebym rzucił cię na łóżko, które tak ładnie zasłałaś.
Podniosła wzrok, przestraszona, i jej dłonie znieruchomiały na pudełku.
- Mówię poważnie. Zwilżyła wargi językiem.
- Dobrze. - Zrobiła krok do tyłu, potem drugi. - Tak lepiej? Uderzyła go absurdalność sytuacji. Uśmiechnął się do niej, zupełnie
rozbrojony.
- Dlaczego jestem taki tobą zafascynowany, Brianno?
- Nie mam bladego pojęcia.
- Może właśnie dlatego - mruknął. - Otwórz swój prezent.
- Próbuję. - Zerwała taśmę, podniosła wieko i zanurzyła dłoń w pokłady bibułki. - Och, jakie to ładne! - Radość rozświetliła jej twarz, kiedy obracała porcelanowy domek w dłoniach. Była to kunsztowna robota, frontowe drzwi otwierały się gościnnie, a w małym ogródku rosły kwiaty. -Wygląda, jakby zapraszał do środka.
- Przywiódł mi na myśl ciebie.
- Dziękuję. - Jej uśmiech stał się mniej wymuszony. - Kupiłeś to, żeby mnie ugłaskać?
- A udało mi się? Roześmiała się.
- Nie, nie udało ci się. I bez tego masz wszystkie atuty w ręku.
- Naprawdę?
Słysząc namiętną nutę w jego głosie, skupiła całą uwagę na tym, by zapakować domek z powrotem do pudełka.
- Muszę wziąć się za obiad. Podać ci go na tacy?
- Nie dzisiaj. Pierwsza fala minęła.
- Oczekuję nowego gościa o piątej, będziesz więc miał towarzystwo przy stole.
- Cudownie.
Kierując się dewizą psa ogrodnika, Gray postanowił, że angielski dżentelmen wyda mu się antypatyczny od pierwszego wejrzenia. Ale starszy schludny pan z połyskliwą łysiną i wyszukanym akcentem nie byłby w stanie zirytować nikogo.
Nazywał się Herbert Smythe-White, pochodził z Londynu i był wdowcem. Rozpoczął pierwszy etap sześciomiesięcznej podróży po Irlandii i Szkocji.
- Czysta rozpusta - powiedział Grayowi przy obiedzie. - Widzi pan, Bóg nie raczył obdarzyć nas potomstwem. Odkąd Nancy odeszła dwa lata temu, snułem się tylko po domu. Zawsze planowaliśmy wybrać się w taką podróż, ale mnie pochłaniała praca. - Uśmiechnął się ze smutkiem. -Postanowiłem, że ta podróż będzie swego rodzaju hołdem złożonym Nancy. Myślę, że ten pomysł by się jej spodobał.
- Czy to pana pierwszy przystanek?
- Tak. Przyleciałem do Shannon samolotem, wynająłem samochód. -Zdjął okulary i śmiejąc się cicho, przetarł szkła chusteczką. - Jestem uzbrojony w baterię przewodników i map. Spędzę tu dzień lub dwa, po czym ruszę na północ. - Wsadził okulary na wydatny nos. - Obawiam się jednak, że zacząłem od tego, co najlepsze. Panna Concannon prowadzi wyśmienitą kuchnię.
- Nie będę się z panem spierał. - Siedzieli w jadalni, racząc się soczystym łososiem. - Czym się pan zajmuje zawodowo?
- Bankowością. Jestem już na emeryturze. Zbyt wielką część życia poświęciłem liczbom. - Dołożył sobie łyżkę ziemniaków z sosem musztardowym. - A pan, panie Thane? Panna Concannon wspomniała, że jest pan pisarzem. Takie praktyczne typy jak ja zawsze zazdroszczą twórcom. Niestety, nigdy nie miałem czasu, by czytać dla przyjemności, ale teraz, kiedy pana poznałem, z pewnością sięgnę po pana książki. Zrobił pan sobie przerwę w podróży?
- Nie. Zakotwiczyłem się tutaj.
- W tym pensjonacie?
- Tak. - Gray podniósł wzrok, kiedy do jadalni weszła Brianna.
- Mam nadzieję, że zachowaliście sobie trochę miejsca na deser? -Postawiła na stole ogromną paterę z biszkoptem w winie, z kremem.
- Mój Boże! - Oczy pana Smythe-White'a za wypolerowanymi szkłami rozbłysły pożądliwością. - Obawiam się, że wyjdę z tego pokoju o parę kilo cięższy, niż do niego wszedłem.
- Ależ to jest czarodziejski biszkopt, nie zawiera ani jednej kalorii. -Nałożyła im ogromne porcje. - Mam nadzieję, że pokój panu odpowiada. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy mi o tym powiedzieć.
- Nie mam najmniejszych zastrzeżeń - zapewnił ją. - Muszę tu wrócić, kiedy rozkwitnie pani ogród.
- Będzie pan mile widziany. - Zostawiła im dzbanek kawy i karafkę brandy.
- Urocza kobieta - zauważył Smythe-White.
- Tak, urocza.
- Za młoda, by prowadzić sama takie przedsiębiorstwo. Powinna mieć męża, dzieci.
- Radzi sobie znakomicie. Jest bardzo kompetentna.
Biszkopt rozpływał się w ustach. “Kompetentna” to nie jest właściwe określenie, uznał Gray. Ta kobieta była kulinarną czarodziejką.
- Blisko stąd mieszka jej siostra i szwagier. Poza tym to bardzo zżyta społeczność. Drzwi się praktycznie nie zamykają. Sąsiedzi wpadają jak dzień długi.
- To bardzo szczęśliwie. Inaczej byłoby to trochę odludne miejsce. Jadąc tu, zauważyłem jednak, że tych sąsiadów jest bardzo niewielu. -Uśmiechnął się ponownie. - Jestem chyba zepsuty przez miasto, ale nie wstydzę się przyznać, że lubię ruch, tłumy i szybkie tempo życia. Minie trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do cichych nocy.
- Będzie ich pan miał pod dostatkiem. - Gray nalał brandy do kieliszków. - Niedawno odwiedziłem Londyn. W jakiej dzielnicy pan mieszka?
- Mam małe mieszkanko niedaleko Green Park. Sprzedałem dom po śmierci Nancy. - Westchnął i łyknął brandy. - Niech pan pozwoli udzielić sobie rady, panie Thane. Niech się pan cieszy dniem dzisiejszym. Niech pan nie inwestuje wszystkiego w przyszłość, bo utraci pan teraźniejszość.
- To moja życiowa dewiza.
Parę godzin później myśl o biszkopcie w winie kazała Grayowi odłożyć książkę, którą czytał, i wyjść spod ciepłej kołdry. Stary dom pojękiwał cicho, kiedy wciągał spodnie. Boso zbiegł na dół z myślą o wyżerce.
Nie była to jego pierwsza nocna wyprawa do kuchni Blackthorn Cottage. Skrzypiące deski i ciemne kąty nie wywarły na nim żadnego wrażenia, kiedy przemykał przez hol i otwierał drzwi kuchni. Nie chcąc budzić Brianny, zapalił tylko lampkę nad piecykiem.
Natychmiast pożałował, że o niej pomyślał, o tym, że śpi tuż za ścianą. W tej długiej, flanelowej koszuli nocnej, z malutkimi guziczkami przy kołnierzyku. Ta koszula była tak niewyrafinowana, że nadawała Briannie nieco egzotyczny wygląd, a każdemu zdrowemu, normalnemu mężczyźnie kazała myśleć o ciele, które zakrywała.
Jeżeli jego myśli powędrują dalej tym torem, cały biszkopt w tym kraju nie zaspokoi jego apetytu.
Jeden występek dziennie, chłopie, powiedział sobie Gray. I wyciągnął michę z biszkoptem. Zamarł na dźwięk dobiegający z zewnątrz i nasłuchiwał przez chwilę. Już był skłonny uznać, że to pojękiwania starego domu, kiedy usłyszał drapanie.
Nie wypuszczając miski, podszedł do kuchennych drzwi i wyjrzał. Nic prócz ciemności. Nagle szybę przesłoniła masa futra i kły. Gray zdławił okrzyk, cofnął się gwałtownie, zaplątał we własne nogi i z trudem odzyskał równowagę. Mrucząc przekleństwa, otworzył Gonowi drzwi.
- Kosztowało mnie to dziesięć lat życia, piękne dzięki, stary. -Podrapał psa za uszami, a ponieważ Brianny nie było, postanowił podzielić się biszkoptem ze swym kudłatym towarzyszem.
- Co ty wyprawiasz?
Gray wyprostował się i nadział głową na drzwiczki od kuchennej szafki, którą zapomniał zamknąć. Łycha biszkoptu pacnęła w psią miskę i została pożarta w mgnieniu oka.
- Nic. - Gray chwycił się za głowę. - Jezu Chryste, będę miał dużo szczęścia, jeżeli uda mi się dożyć w tym domu następnych urodzin.
- On nie powinien tego jeść! - Brianna wyrwała Grayowi miskę z ręki. - To mu zaszkodzi.
- Ja miałem to zjeść! Teraz zadowolę się fiolką aspiryny.
- Usiądź, to obejrzę tego guza.
- Bardzo zabawne! Dlaczego nie wrócisz po prostu do łóżka i nie...
Nie zdołał dokończyć myśli. Con nagle zesztywniał, warknął i z potwornym bulgotem w gardle skoczył w stronę drzwi jadalni. Na swoje nieszczęście Gray znalazł się na jego drodze.
Zderzenie z masą siedemdziesięciu kilogramów mięśni odrzuciło go w tył. Rąbnął łokciem w kuchenny blat i zobaczył wszystkie gwiazdy. Ostry rozkaz Brianny dotarł do niego jak przez mgłę.
- Nic ci nie jest? - W jej głosie brzmiała teraz macierzyńska troska. -No, Graysonie, jesteś trochę blady. Lepiej usiądź. Con, do nogi!
Gray opadł na krzesło podsunięte przez Briannę. W uszach mu dzwoniło, przed oczami wirowały gwiazdy.
- Kurwa, i to wszystko przez pieprzony talerz ciasta.
- Nie denerwuj się, musisz oddychać głęboko. Pozwól, że obejrzę twoje ramię.
- Auu! - Oczy wyszły mu na wierzch, kiedy ujęła go za łokieć. -Próbujesz mnie zabić tylko dlatego, że chcę cię mieć nagą?
- Nie gadaj głupstw - zganiła go łagodnie, oglądając łokieć. - Nic ci nie będzie. Mam trochę wyciągu z leszczyny.
- Wolałbym morfinę. - Wciągnął gwałtownie powietrze i zwężonymi oczami przyjrzał się psu. Con nadal stał przy drzwiach, drżący i gotowy do akcji. - Co się stało temu psu?
- Nie wiem. Con, przestań robić z siebie durnia i siadaj. - Zmoczyła ściereczkę w ziołowym lekarstwie. - Chodzi mu pewnie o pana Smythe-White'a. Nie zostali sobie przedstawieni. Prawdopodobnie poczuł jego zapach.
- Jakie to szczęście, że staruszkowi nie zachciało się biszkoptu. Uśmiechnęła się tylko i pochyliła nad głową Graya. Ma piękne włosy,
pomyślała. Złotawe i jedwabiste.
- Och, Con nie zrobiłby mu krzywdy. Po prostu by go unieruchomił. No proszę, masz pięknego guza.
- Widzę, że to dla ciebie duża radość.
- To cię nauczy, że nie można dawać psu słodyczy. Zrobię ci worek z lodem i... - Pisnęła, kiedy Gray posadził ją sobie na kolanach. Con zastrzygł uszami, ale podszedł tylko i obwąchał ręce Graya.
- Lubi mnie.
- Łatwo go kupić. Puść mnie albo powiem mu, żeby cię ugryzł.
- Nie zrobi tego. Dałem mu biszkopta. Posiedźmy tak chwilę, Brie. Jestem zbyt słaby, żeby cię niepokoić.
- Akurat ci uwierzę - powiedziała, ledwie oddychając, ale przestała się wyrywać.
Gray ułożył jej głowę na swoim ramieniu i uśmiechnął się, kiedy Con wsparł łeb na kolanach Brianny.
- Jak miło. - Tak.
Czuła, jak serce jej topnieje, kiedy tak trzymał ją w półmroku, podczas gdy dom zapadał w sen.
Brianna tęskniła za wiosną. Wiedziała, że to ryzykowne zaczynać zbyt wcześnie, ale nie mogła się powstrzymać. Wzięła nasiona, przenośne radio i zaniosła do zaimprowizowanej cieplarni w szopie.
Szopa nie przedstawiała się okazale, Brianna pierwsza była gotowa to przyznać. Nadawała się bardziej na składzik narzędzi niż na cieplarnię. Ale wymogła na Murphym wprawienie szyb i zainstalowanie ogrzewania. Ławy zrobiła sama, trochę nieporadnie, ale za to z niemałym zapałem.
Nie było tu ani miejsca, ani sprzętu na to, by przeprowadzić eksperyment, o jakim marzyła. Mimo to postanowiła dać swoim nasionkom szansę i zasadzić je w bryłkach torfu, które zamówiła z katalogu ogrodniczego.
To popołudnie należy do mnie, mogę robić, co mi się podoba, powiedziała sobie. Gray zamknął się u siebie, a pan Smythe-White pojechał na wycieczkę. Całe pieczenie i gotowanie było ukończone i nadszedł czas na przyjemności.
Niewiele rzeczy cieszyło ją bardziej niż grzebanie w ziemi. Mrucząc pod nosem, nasypała na ławę ziemi ogrodniczej.
W przyszłym roku, obiecała sobie, będzie miała prawdziwą cieplarnię. Niewielką, ale doskonałą. Posadzi cebulki i będzie miała wiosnę, kiedy tylko zechce. Może nawet popróbuje szczepów. Ale na razie była zadowolona, wtykając nasiona w ziemię.
Niedługo, dumała, nucąc pod nosem, pierwsze łodyżki przebiją się do góry. Prawda, że ogrzewanie ich było ekstrawagancją, na jaką nie mogła sobie pozwolić. Postąpiłaby rozsądniej, używając tych pieniędzy na remont samochodu.
Ale ile przyjemności by wtedy straciła.
Sadziła cebulki, delikatnie uklepując ziemię, i pozwalała myślom dążyć swobodnie.
Jaki miły był Gray zeszłej nocy w kuchni, przypomniała sobie. Nie tyło to takie przerażające ani tak ekscytujące, jak wtedy, gdy ją pocałował. To było łagodne, kojące przeżycie, tak naturalne, jakby stanowili nierozłączną całość w tym właśnie miejscu.
Kiedyś, dawno temu, marzyła o takich spokojnych, słodkich chwilach z kimś kochanym. Z Rorym, pomyślała i poczuła stary, tępy ból. Wierzyła wtedy, że wyjdzie za niego za mąż, będzie miała dzieci do kochania i dom, o który będzie mogła dbać. Jakie wtedy marzenia snuła, jedno piękniejsze od drugiego, a każde ze szczęśliwym zakończeniem.
Była wtedy dziewczyną, zakochaną dziewczyną. Zakochana dziewczyna uwierzy we wszystko. W cokolwiek. Teraz nie była już dziewczyną.
Przestała wierzyć, kiedy Rory rozłupał jej serce na dwie bolące połowy. Wiedziała, że mieszka teraz pod Bostonem, z żoną i dziećmi. Bardzo wątpiła, czy pamięta pewną wczesną wiosnę, kiedy ubiegał się o jej względy. Zapomniał także o obietnicach i przysięgach, które jej składał.
To było dawno temu, skarciła się w myślach. Teraz już wie, że miłość nie jest wieczna, a obietnic nie zawsze się dotrzymuje. Jeżeli nadal nosiła w sobie ziarenko nadziei, krzywdziła tym tylko siebie.
- Tutaj jesteś! - Maggie wpadła do szopy, zaróżowiona z emocji. -Usłyszałam grające radio. Na miłość boską, co ty tu robisz?
- Sadzę kwiaty. - Trochę nieprzytomnie Brianna otarła wierzchem dłoni policzek i zostawiła na nim smugę ziemi. - Zamknij drzwi, Maggie, ciepło ucieka. Co się stało? Mów, bo wyglądasz, jakbyś miała eksplodować.
- Nigdy nie zgadniesz, nigdy w życiu! - Maggie okręciła się wokół własnej osi i chwyciła Briannę za ręce. - No, zgaduj!
- Będziesz miała trojaczki.
- Nie! Dzięki Bogu.
Radość Maggie była tak zaraźliwa, że Brianna poddała się nastrojowi i chichocząc wpadła w rytm zaimprowizowanej gigi.
- Sprzedałaś swoje szkło prezydentowi Stanów Zjednoczonych za milion dolarów.
- Och, świetny pomysł. Może powinnam wysłać mu katalog. Nie, zimno, zimno, lodowato. Podpowiem ci. Dzwoniła babcia Rogana.
Brianna zdmuchnęła z oczu potargane włosy.
- To ma być odpowiedź?
- Pomyśl, a zgadniesz. Brie, ona wychodzi za mąż! W przyszłym tygodniu, w Dublinie, poślubi wuja Nialla.
- Co? - Brianna stała z rozdziawioną buzią. - Wuj Niall się żeni?
- Czy to nie wspaniałe? Wiesz przecież, że podkochiwała się w nim, kiedy była dziewczynką, jeszcze w Galway. Spotkali się po pięćdziesięciu latach z powodu Rogana i mnie. A teraz biorą ślub! - Odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem. - Będziemy z Roganem nie tylko mężem i żoną, ale także kuzynami.
- Wuj Niall - Brianna nie była w stanie powiedzieć niczego więcej.
- Szkoda, że nie widziałaś twarzy Rogana, kiedy odebrał telefon. Wyglądał zupełnie jak ryba. Otwierał i zamykał usta, nie wydając żadnego dźwięku. - Krztusząc się ze śmiechu, Maggie opadła na ławkę. - Nigdy nie przyzwyczaił się do myśli, że się spotykają. Więcej niż spotykają, jeżeli już o tym mowa, ale mężczyźnie chyba trudno sobie wyobrazić własną babcię pławiącą się w rozpuście.
- Maggie! - Brianna zakryła usta dłonią, próbując zdławić śmiech.
- W każdym razie, legalizują swój związek, a ślubu udzieli im sam arcybiskup. - Maggie wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po szopie. -Nie masz tu czegoś do jedzenia?
- Nie. Kiedy? Gdzie?
- W następną sobotę, w jej dublińskim domu. Będzie to skromna uroczystość, tylko rodzina i bliscy przyjaciele. Wuj Niall skończył osiemdziesiąt lat, Brie. Wyobrażasz sobie?
- Och, myślę, że to jest wspaniałe. Zadzwonię do nich, jak tylko skończę z tymi nasionami.
- Jutro wyjeżdżamy do Dublina. Rogan ustala już wszystko telefonicznie. - Uśmiechnęła się. - Stara się zachować w tej sprawie jak mężczyzna.
- Przyzwyczai się do tej myśli i będzie zachwycony - powiedziała Brianna z roztargnieniem, zastanawiając się, co powinna kupić nowożeńcom w prezencie ślubnym.
- Uroczystość odbędzie się popołudniu, ale możesz przecież przyjechać dzień wcześniej - powiedziała Maggie.
- Przyjechać? - Brianna skupiła uwagę ponownie na siostrze. - Ale ja nie mogę, Maggie. Nie mogę jechać. Mam gościa.
- Ależ musisz pojechać! - Maggie wstała z ławki. - Tu chodzi o wuja Nialla. Spodziewa się, że przyjedziesz. To tylko jeden dzień, Brianno.
- Maggie, mam obowiązki, nie jestem w stanie pojechać do Dublina,
- Rogan przyśle po ciebie samolot.
- Ale...
- Och, do diabła z Graysonem Thane'em. Może sobie sam coś ugotować. Nie jesteś jego służącą.
Brianna zesztywniała, w jej oczach pojawił się chłodny błysk.
- Nie, nie jestem jego służącą. Jestem kobietą interesu, która dotrzymuje słowa. Nie mogę sobie pojechać do Dublina na weekend i powiedzieć facetowi, żeby zadbał sam o siebie.
- Więc go z sobą zabierz. Jeżeli martwisz się, że padnie trupem bez twojej opieki, weź go ze sobą.
- Dokąd, drogie panie? - Gray otworzył drzwi i obrzucił kobiety uważnym wzrokiem. Z okna swojego pokoju zobaczył Maggie wchodzącą do szopy, ciekawość dokonała reszty.
- Zamknij drzwi - powiedziała Brianna odruchowo. Czuła się zażenowana faktem, że Gray jest świadkiem awantury rodzinnej. Westchnęła cicho. Niewielka szopa pękała w szwach. - Potrzebujesz czegoś, Graysonie?
- Nie. - Podniósł rękę i starł kciukiem smugę ziemi z jej policzka.
Maggie przyglądała się temu zmrużonymi oczami. - Masz ziemię na twarzy, Brie. O co w ogóle chodzi?
- Próbuję zasadzić parę nasion, ale teraz nie ma tu już na nie miejsca.
- Łapy przy sobie, chłopcze - mruknęła Maggie. Uśmiechnął się tylko i wsadził ręce w kieszenie spodni.
- Usłyszałem swoje nazwisko. Jakiś problem?
- Nie byłoby żadnego, gdyby nie jej upór. - Maggie uniosła podbródek i postanowiła zdać się na Graysona Thane'a. - Ona musi jechać do Dublina w przyszłą sobotę, ale nie chce cię zostawić.
Gray uśmiechnął się z zadowoleniem, przenosząc wzrok z Maggie na Briannę.
- Nie chce?
- Zapłaciłeś za pokój i utrzymanie - zaczęła Brianna.
- Dlaczego musisz jechać do Dublina? - przerwał jej.
- Nasz wujek się żeni - powiedziała Maggie. - Chce, żeby była na ślubie, i ona tam powinna być. Powiedziałam, że skoro nie chce ciebie tu zostawić, możesz pojechać z nią.
- Maggie, Gray nie chce jechać na ślub ludzi, których w ogóle nie zna. Pracuje i nie może tak po prostu...
- Jasne, że mogę - odparł Gray. - Kiedy wyjeżdżamy?
- Dobra nasza. Zatrzymacie się u nas. A więc, wszystko ustalone. -Maggie zatarła dłonie. - Teraz druga sprawa. Kto powie o tym matce?
- Ja...
- Nie, ja to zrobię. - Maggie podjęła decyzję, zanim Brianna zdążyła odpowiedzieć. - Nie spodoba jej się to. Przyślemy po nią samolot w sobotę, żebyś nie miała jej na głowie przez cały dzień. Masz garnitur, Gray?
- Jeden czy dwa - mruknął.
- Więc wszystko załatwione. - Pochyliła się i ucałowała Briannę mocno w oba policzki. - Wyjedziecie w piątek - zarządziła. - Zadzwonię do ciebie z Dublina.
Gray przesunął językiem po zębach, kiedy Maggie opuściła szopę.
- Apodyktyczna kobieta, prawda?
- Aha. - Brianna zamrugała i potrząsnęła głową. - Nie robi tego ze złej woli. Uważa po prostu, że zawsze ma rację. Poza tym kocha wuja Nialla i babcię Rogana.
- Babcię Rogana?
- Tę panią, która wychodzi za mąż. - Wróciła do sadzenia, licząc na to, że praca rozjaśni jej w głowie.
- Wspaniała historia.
- Tak. Gray, miło z twojej strony, że starasz się pójść mi na rękę, ale to nie jest konieczne. Oni tam nawet nie zauważą mojej nieobecności, a dla ciebie to duży kłopot.
- Weekend w Dublinie to żaden kłopot. A ty chcesz jechać, prawda?
- Nie w tym rzecz. Maggie postawiła cię w trudnej sytuacji.
Wziął ją za brodę i uniósł jej twarz do góry.
- Dlaczego odpowiadanie na pytania sprawia ci tyle trudności? Chcesz jechać, prawda? Tak czy nie?
- Tak.
- Więc pojedziemy.
Zaczęła się uśmiechać, kiedy on pochylił ku niej twarz.
- Nie całuj mnie! - powiedziała słabnąc.
- To stanowi dla mnie pewną trudność. - Ale odsunął się, choć niezbyt chętnie. - Kto cię skrzywdził, Brianno?
Spuściła oczy.
- Może mam tyle trudności z odpowiadaniem na pytania, ponieważ za dużo ich zadajesz?
- Kochałaś go?
Odwróciła głowę, w skupieniu uklepując ziemię.
- Tak, bardzo.
Odpowiedź była jasna, ale Grayowi się nie spodobała.
- Nadal go kochasz?
- To byłoby głupie.
- To znowu nie jest odpowiedź.
- Owszem, jest. Czy ja dyszę ci w kark, kiedy pracujesz?
- Nie. - Ale nie odsunął się. - Ale ty masz taką pociągającą szyję. -Aby to udowodnić, musnął wargami jej kark. Spostrzegł z zadowoleniem, że zadrżała. - Śniłem o tobie w nocy, Brianno. I napisałem o tym dzisiaj.
Większość nasion wylądowała na podłodze, zamiast na grządce. Zajęła się ich ratowaniem.
- Napisałeś o tym?
- Dokonałem paru zmian. W książce jesteś młodą wdową, która próbuje odbudować swoje złamane życie.
Wbrew własnym chęciom odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Wsadziłeś mnie do swojej książki?
- Cząsteczki ciebie. Twoje oczy, te wspaniałe, smutne oczy. Twoje włosy. - Dotknął ich ręką. - Gęste, jedwabiste włosy o barwie zimowego zachodu słońca. Twój głos, śpiewny akcent. Twoje ciało, smukłe, giętkie, poruszające się z nieświadomym wdziękiem tancerza. Twoją skórę, twoje ręce. Widzę cię, kiedy piszę, więc piszę o tobie. A poza cechami fizycznymi, jest jeszcze twoja osobowość, twoja wierność. - Gray uśmiechnął się leciutko. - Twoje ciasteczka. Bohater książki jest tobą zafascynowany niemal tak bardzo jak ja.
Oparł dłonie na ławce, po obu stronach Brianny, unieruchamiając ją.
- I ciągle wpada na ten mur, którym odgrodziłyście się od świata. Zastanawia się, kiedy uda mu się go skruszyć.
Nikt tak do niej jeszcze nie mówił, tak o niej nie mówił. Jakaś cząstka Brianny pragnęła zanurzyć się w te słowa, chłonąć je całą sobą. Jednocześnie zachowała czujną rezerwę.
- Próbujesz mnie uwieść. Uniósł brwi.
- Jak mi idzie?
- Straciłam oddech.
- Nieźle na początek, - Pochylił się bardziej i jego usta znalazły się tuż przy jej wargach. - Pozwól się pocałować, Brianno.
Usta przy ustach. Takie to było proste, a jednak wstrząsnęło jej światem w posadach. Wrażenie katastrofy pogłębiało się i Brianna była już pewna, że świat nigdy nie wróci do równowagi.
Gray miał wprawę, doświadczenie i cierpliwość. A w głębi kryła się hamowana namiętność, którą Brianna odkryła już w nim wcześniej. Wszystko to razem oszałamiało ją jak narkotyk.
Brianna pragnęła jak kobieta i bala się jak dziewczyna.
Gray dotknął palców, które zacisnęła na krawędzi ławy i rozprostował je delikatnie. Muskając ustami jej wargi, uniósł jej ręce do góry.
- Obejmij mnie, Brianno. - Boże, jakże tego pragnął. - Pocałuj mnie. Jego ciche słowa podziałały na nią jak trzaśniecie bicza. Przylgnęła do niego, całowała dziko, łakomie. Gray zachwiał się, przytrzymał ją mocno. Usta miał gorące, zachłanne, jego ciało wibrowało jak napięta struna. Wybuch jej namiętności był jak lawa topiąca lód, nieokiełznana, nagła, niebezpieczna.
Pachniało ziemią, z radia dobiegała irlandzka muzyka, a on czuł smak kobiety, w ramionach jej drżące ciało.
Był głuchy i ślepy na wszystko poza nią. Dłonie zagłębił w jej włosach, zdyszany oddech Brianny przenikał mu do ust. Pragnąc czegoś więcej, przygniótł ją do ściany szopy. Krzyknęła - ze zdumienia, bólu, podniecenia, zanim zdławił jej krzyk.
Ręce Graya przemykały po niej, władczo, namiętnie.
- Proszę - jęknęła. Chciała błagać go o coś. - Och, proszę! - Taki ból, głęboki, cudowny ból. Ale nie znała jego początku i nie wiedziała, dokąd ją zaprowadzi. Ogarnął ją strach - przed nim, przed sobą, przed nieznanym.
Pragnął jej skóry - jej smaku, zapachu. Chciał się w niej zatopić i znaleźć ukojenie. Dysząc ciężko, chwycił przód koszuli, gotów szarpać i drzeć.
I wtedy spojrzał jej w oczy.
Wargi miała nabrzmiałe i drżące, policzki blade jak śnieg. W oczach malował się strach i pożądanie. Spojrzał w dół, zobaczył swoje dłonie zaciśnięte na jej ramionach i czerwone ślady, jakie pozostawiały jego palce.
Odskoczył, jakby go uderzyła, i uniósł dłonie obronnym gestem. Nie był pewien, przed czym czy przed kim, próbuje się osłonić.
- Przepraszam - wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze. - Przepraszam. Nic ci nie jest?
- Nie wiem. - Skąd mogła wiedzieć, skoro czuła tylko ten straszny pulsujący ból. Nie sądziła, że można tak czuć. Nie sądziła, że można czuć tak wiele. Oszołomiona podniosła dłonie do mokrych od łez policzków.
- Nie płacz. - Przeciągnął ręką przez włosy. - Czuję się podle.
- Nie, to nie... - Przełknęła łzy. Nie miała pojęcia, dlaczego płacze. -Nie rozumiem, co się ze mną dzieje.
Jasne, że nie rozumie, pomyślał Gray z goryczą. Przecież powiedziała mu, że jest niewinna. A on rzucił się na nią jak zwierzę. Jeszcze chwila, a pociągnąłby ją na ziemię dokończył dzieła.
- To, co zrobiłem, jest niewybaczalne. Mogę tylko powiedzieć, że straciłem głowę, i przeprosić. - Chciał podejść do niej, odgarnąć potargane włosy z jej twarzy. Ale nie śmiał. - Byłem brutalny, przestraszyłem cię. To się już nie powtórzy.
- Wiedziałam, że taki będziesz. - Uspokoiła się, może dlatego, że on wydawał się taki roztrzęsiony. - Wiedziałam od samego początku. To nie to, Grayson. Nie należę do kruchych kobiet.
Musiał się uśmiechnąć.
- Ależ należysz, Brianno. A ja nigdy nie byłem tak niezdarny. Może to zabrzmi dziwnie w tych okolicznościach, ale nie musisz się mnie bać. Nie skrzywdzę cię.
- Wiem. Ty...
- Wyskoczę ze skóry, a nie będę cię ponaglał - przerwał jej. - Ale chcę ciebie.
Stwierdziła, że znów ma trudności z oddychaniem.
- Nie zawsze możemy dostać to, czego chcemy.
- Nigdy w to nie wierzyłem. Nie wiem, kim on był, Brie, ale już go nie ma. Jestem ja.
Skinęła głową.
- Dzisiaj.
- I tylko to się liczy. - Potrząsnął głową, zanim zdołała zaprotestować. - Ta szopa jest równie nieodpowiednia na dyskusje filozoficzne, jak na kochanie się. Oboje jesteśmy trochę wytrąceni z równowagi.
- Można to i tak nazwać.
- Chodźmy do domu. Tym razem ja zrobię ci herbaty.
- A wiesz jak? - Uśmiechnęła się leciutko.
- Obserwowałem cię. No chodź. - Wyciągnął rękę. Wahała się przez chwilę. Rzuciła jeszcze jedno uważne spojrzenie na jego twarz, teraz już spokojną, pozbawioną dzikiego- blasku, który budził w niej lęk i podniecenie, i podała mu dłoń.
- Może to dobrze, że mamy dzisiaj przyzwoitkę.
- Tak?
- W przeciwnym wypadku mogłabyś zakraść się w nocy do mojego pokoju i wykorzystać mnie.
Zaśmiała się.
- Jesteś za sprytny na to, by dać się wykorzystać.
- Mogłabyś spróbować. - Uszczęśliwiony, że żadne z nich nie trzęsie się już jak osika, otoczył Briannę opiekuńczo ramieniem. - Weźmiemy sobie ciasta do herbaty?
Zerknęła na niego z ukosa, kiedy dotarli do kuchennych drzwi.
- Czyjego ciasta? Mojego czy tej kobiety z książki?
- Jej ciasto istnieje tylko w mojej wyobraźni. Oczywiście, że... -pchnął drzwi i zamarł w progu. Gestem nakazał Briannie pozostać na miejscu. - Zostań, nie ruszaj się!
- O co...? O Jezu! - Ponad jego ramieniem ujrzała zdemolowaną kuchnię. Wszystko w szafkach zostało przewrócone do góry nogami, mąka, cukier, przyprawy i herbata walały się po podłodze.
- Powiedziałem, zostań - powtórzył, kiedy próbowała się przecisnąć koło niego.
- Nie zostanę. Ale bałagan! Zatarasował jej drogę.
- Trzymałaś pieniądze w puszkach? Biżuterię?
- Nie bądź idiotą. Oczywiście, że nie. Myślisz, że ktoś chciał coś ukraść? Nie mam niczego, co warto by kraść, a tu nie ma złodziei.
- A jednak ktoś splądrował dom, może tu jeszcze jest. Gdzie się podział ten cholerny pies?
- Pobiegł do Murphy'ego - powiedziała bezbarwnym tonem. - Odwiedza go prawie codziennie.
- Biegnij do Murphy'ego albo do siostry. Ja się tu rozejrzę. Wzięła się w garść.
- Przypominam ci, że to mój dom. Sama się rozejrzę.
- Idź za mną - powiedział tylko.
Sprawdził najpierw pokoik przy kuchni, ignorując jej pełen oburzenia okrzyk na widok ubrań rozwleczonych po podłodze.
- Moje rzeczy!
- Później sprawdzimy, czego brakuje. Teraz obejdźmy resztę domu.
- To jakiś paskudny kawał! - Dreptała za Grayem, czując, jak narasta w niej gniew. - A niech to! - wykrzyknęła na widok bawialni.
Ktoś szukał czegoś w gorączkowym pośpiechu, pomyślał Gray. Amatorska, wyjątkowo partacka robota. Nagle uderzyła go inna myśl.
- Cholera! - biegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wpadł do swojego pokoju, rozgrzebanego jak inne, i rzucił się do laptopa. - Ktoś za to umrze - mamrotał, włączając komputer.
- Książka! - Brianna stanęła w drzwiach blada i rozwścieczona. -Zniszczyli twoją książkę?!
- Nie. - Przeglądał strona po stronie, dopóki się nie uspokoił. - Nie, jest tutaj. Cała.
Odetchnęła z ulgą i pchnęła drzwi pokoju pana Smythe-White'a. Ubrania były wywleczone z szuflad i szaf, łóżko rozgrzebane.
- Mario, Matko Boża, jak ja mu to wyjaśnię?
- Myślę, że byłoby rozsądniej odgadnąć, czego złodziej szukał. Siadaj, Brianno - nakazał Gray. - Musisz się zastanowić.
' - Nie ma się nad czym zastanawiać. - Ale przysiadła na brzegu materaca ogołoconego z pościeli. - Nie było tu nic wartościowego. Parę funtów, parę błyskotek. - Otarła łzy, zła na siebie, że nie potrafi ich powstrzymać. - To nie był nikt z wioski ani z okolicy. Może jakiś włóczęga albo autostopowicz, który szukał pieniędzy. Rozczarował się pewnie tym, co znalazł. - Podniosła gwałtownie głowę, blednąc. - A ty? Miałeś jakieś pieniądze?
- Głównie czeki podróżne. Są wszystkie. - Wzruszył ramionami. -W gotówce miałem zaledwie kilkaset funtów.
- Kilkaset?! - Zerwała się z łóżka. - Zabrał twoje pieniądze?
- To nieważne, Brie...
- Nieważne? - zawołała ostro. - Mieszkasz pod moich dachem, jesteś gościem w moim domu i kradną ci pieniądze. Jaka to była suma? Zwrócę ci ją.
- Zapomnij o tym. Siadaj i przestań się wygłupiać.
- Powiedziałam, że ci ją zwrócę.
Straciwszy cierpliwość, ujął ją mocno za ramiona i posadził przemocą na łóżku.
- Zapłacili mi pięć milionów za ostatnią książkę, nie licząc honorariów za tłumaczenia i praw do sfilmowania. Nie zbankrutuję od paru setek. - Zobaczył, że usta znów zaczynają jej drżeć. - Weź głęboki oddech. Dobre, jeszcze jeden.
- Nie obchodzi mnie, ile masz pieniędzy. - Głos jej się załamał.
- Chcesz sobie popłakać? - Westchnął ciężko, siadając obok Brianny na łóżku. - Okay, to ci dobrze zrobi.
- Nie będę płakać. - Pociągnęła nosem i otarła oczy wierzchem dłoni. - Mam za dużo roboty. Upłyną godziny, zanim doprowadzę dom do porządku.
- Chcesz wezwać policję?
- Po co? - Uniosła ramiona i pozwoliła im opaść bezwładnie. -Gdyby ktoś widział jakiegoś podejrzanego osobnika, telefon już by dzwonił. Ktoś potrzebował pieniędzy, więc je sobie wziął. - Obrzuciła wzrokiem pokój, zastanawiając się, ile stracił drugi gość i jaką wyrwę będzie to stanowiło w jej skromnych oszczędnościach.
- Proszę cię, żebyś nie wspominał o tym Maggie.
- Cholera, Brie...
- Ona jest w szóstym miesiącu. Nie pozwolę jej denerwować. Mówię poważnie. - Nie spuszczała z niego oczu, jeszcze błyszczących od łez. -Daj mi słowo.
- Dobrze, jeżeli tego sobie życzysz. Ale powiesz mi, co zginęło.
- W porządku. Zadzwonię do Murphy'ego, żeby popytał w okolicy. Jeżeli jest coś, o czym powinnam wiedzieć, dowiem się tego przed zmrokiem. - Była znowu spokojna. Wstała. - Muszę zacząć sprzątać. Zacznę od twojego pokoju, żebyś mógł wrócić do pracy.
- Sam go sprzątnę.
- To należy do mnie.
- Doprowadzasz mnie do szału, Brianno. - Podniósł się wolno i stanął przed nią. - Wyjaśnijmy sobie coś od razu. Nie jesteś moją pokojówką, moją matką ani żoną. Mogę posprzątać swoje rzeczy.
- Jak sobie życzysz.
Klnąc pod nosem, chwycił ją za ramię, zanim zdążyła się odwrócić i odejść. Nie wyrywała się, stała nieruchomo, patrząc ponad jego ramieniem.
- Posłuchaj mnie. Masz problem, a ja chcę ci pomóc. Czy możesz wbić to sobie do głowy?
- Chcesz pomóc, tak? - Aż wiało od niej chłodem. - Mógłbyś pojechać do Murphy'ego pożyczyć herbaty?
- Zadzwonię do niego - powiedział spokojnie. - Poproszę, żeby przywiózł. Nie zostawię cię tu samej.
- Rób jak ci wygodnie. Jego numer jest w kuchni, obok... - Urwała, wyobraziwszy sobie swoje ukochane, teraz zdemolowane miejsce. - Gray, czy mógłbyś zostawić mnie samą na chwilę? Tak będzie lepiej.
- Brianno! -Dotknął jej policzka.
- Proszę. - Załamie się całkowicie z upokorzenia, jeżeli on okaże jej teraz serdeczność. - Odzyskam równowagę, kiedy zabiorę się do pracy. I napiłabym się herbaty. - Otworzyła oczy i uśmiechnęła się z wysiłkiem. -Naprawdę.
- Dobrze. Będę na dole.
Gray myślał czasami o kupnie samolotu. Maszyna w rodzaju małego, zgrabnego odrzutowca, który Rogan zostawił do ich dyspozycji, byłaby w sam raz. Kazałby urządzić wnętrze tak, aby mu odpowiadało pod każdym względem, i od czasu do czasu sam by zasiadał za sterami. Żadna ludzka siła nie przeszkodziłaby mu w nauce pilotażu.
Byłaby to z pewnością interesująca zabawka, dumał, sadowiąc się w skórzanym fotelu obok Brianny. A posiadanie własnego środka transportu uwolniłoby go od niewygód związanych z kupowaniem biletów i uzależnianiem od linii lotniczych.
Ale posiadanie - cokolwiek by to było - oznaczało konieczność dbania o to. Oto dlaczego wypożyczał samochód, zamiast go sobie zwyczajnie kupić. I choć można było powiedzieć wiele dobrego o małym learze, Gray pomyślał, że brakowałoby mu lotniskowego rozgardiaszu i przypadkowych towarzyszy podróży.
Ale nie tym razem. Kiedy samolot zaczął kołować, nakrył ręką dłoń Brianny.
- Lubisz latać?
- Nie miałam po temu wielu okazji. - Na myśl o poderwaniu się nad ziemię nadal żołądek podchodził jej do gardła. - Ale tak, chyba lubię. Lubię spoglądać w dół. - Uśmiechnęła się do siebie, patrząc, jak ziemia umyka. Fascynowała ją myśl, że znajduje się wysoko ponad swoim domem, ponad wzgórzami, i szybuje przez chmury ku jakiemuś innemu miejscu. - A dla ciebie latanie to chleb powszedni.
- Lubię myśleć o miejscu, do którego zmierzam. .
- Lub o miejscu, które zostawiłeś.
- O tym nie myślę. Już tam byłem.
Wziął Briannę za brodę i odwrócił jej twarz ku sobie.
- Nadal się martwisz.
- Czuję, że nie powinnam wyjeżdżać tak nagle, w dodatku w tak luksusowy sposób.
- Kompleks katolika. - Kiedy się śmiał, jego oczy przybierały złocisty kolor. - Słyszałem o tym zjawisku. Chodzi o to, że jeżeli nie robisz czegoś konstruktywnego i cieszysz się nieróbstwem, idziesz do piekła. Zgadza się?
- Bzdura - parsknęła, zirytowana tym, że do pewnego stopnia ma rację. - Mam obowiązki.
- I zaniedbujesz je. - Sięgnął do jej szyi i ujął w palce złoty krzyżyk. - To wręcz grzech. O co w tym właściwie chodzi?
- O ciebie - powiedziała, odsuwając jego rękę.
- Bez żartów? - Myśl wydała mu się niezwykle pociągająca. - To mi się podoba.
- To mnie nie dziwi. - Wpięła we włosy luźną spinkę. - Zresztą religia nie ma z tym nic wspólnego. Jeżeli czuję się winna, to dlatego, że nie przywykłam wyjeżdżać tak nagle, bez zastanowienia. Lubię sobie wszystko zaplanować.
- I pozbawiasz się połowy przyjemności.
- Albo ją sobie przedłużam, zależy od punktu widzenia. - Przygryzała zębami dolną wargę. - Wiem, że powinnam pojechać do Dublina na ślub, ale żeby zostawić tak dom, zaraz po tym, jak...
- Murphy wszystkiego dopilnuje - przypomniał jej Gray. I to dobrze dopilnuje, zwłaszcza po rozmowie, którą odbyli w cztery oczy. - Stary Smythe-White wyjechał, nie musisz się martwić o gości.
- Gości - powtórzyła automatycznie. - Nie wyobrażam sobie, żeby polecił komuś Blackthorn po tym, co się stało. Choć przyjął to bardzo spokojnie.
- Niczego nie stracił. “Nigdy nie podróżuję z gotówką” - powiedział Gray, parodiując wyszukany sposób wysławiania się bankiera. - “To jak proszenie się o kłopoty”.
Miał nadzieję, że ją rozbawi, i Brianna uśmiechnęła się.
- Niczego nie stracił, lecz wątpię, czy spędził spokojną noc, wiedząc, że włamano się do jego pokoju i splądrowano mu rzeczy. - Dlatego też odmówiła przyjęcia zapłaty za jego pobyt.
- Och, nie wiem. Ja spałem jak dziecko. - Rozpiął pas bezpieczeństwa i wstał, żeby przejść się po salonce. - Twój szwagier ma klasę.
- To prawda. - Zmarszczyła brwi, kiedy Gray wrócił z butelką szampana i dwoma kieliszkami. - Nie otworzysz tego. To tylko krótki lot i...
- Jasne, że otworzę. Nie lubisz szampana?
- Owszem, lubię, ale... - Radosny dźwięk wylatującego korka przerwał jej protesty. Westchnęła jak matka, której niesforne dziecko znowu wpakowało się w kałużę.
Gray usiadł, napełnił kieliszki. Podał jej jeden, stuknął się z nią i uśmiechnął radośnie.
- Opowiedz mi o nowożeńcach. Naprawdę mają po osiemdziesiąt lat?
- Wuj Niall, tak. - Butelka była otworzona, nie można już było jej zakorkować ^ powrotem, więc Brianna napiła się łyk z kieliszka. - Babcia Rogana jest o parę lat młodsza.
- Nie do wiary! - Wydawało się, że ta myśl go bawi. - Zamykać się w klatce matrymonialnej w tym wieku!
- Klatce?
- Same ograniczenia i żadnego wyjścia. - Smakując wino, przetrzymał je chwilę na języku. - A więc kochali się w dzieciństwie?
- Niezupełnie - mruknęła, nadal bocząc się na takie określenie małżeństwa. - Wyrośli w Galway. Pani Sweeney była przyjaciółką mojej babci, siostry wuja Nialla. I podobał jej się wuj Niall. Potem moja babcia wyszła za mąż i przeprowadziła się do Clare. Pani Sweeney też wyszła za mąż i wyjechała do Dublina. Kontakt się urwał. Potem Maggie zaczęła pracować z Roganem i pani Sweeney odkryła powiązania między naszymi rodzinami. Napisałam do wuja Nialla, który przyjechał do Dublina. -Uśmiechnęła się do swoich myśli, nieświadoma, że Gray napełnia jej ponownie kieliszek. - Od tamtego czasu są nierozłączni.
- Kręte drogi przeznaczenia. - Gray uniósł kieliszek, jakby chciał wznieść toast. - Fascynujące, prawda?
- Kochają się - powiedziała po prostu i westchnęła. - Mam tylko nadzieję... - urwała i jej wzrok pobiegł znowu ku okienku.
- Na co?
- Chciałabym, żeby mieli przyjemny, cudowny dzień. Boję się, że moja matka im go popsuje. - Spojrzała na Graya. Lepiej, żeby wiedział, co się może zdarzyć, choć mówienie o tym sprawiało jej przykrość. - Matka nie chciała lecieć dzisiaj do Dublina. Nie chce zatrzymać się w domu Maggie. Powiedziała, że przyjedzie jutro, spełni swój obowiązek i natychmiast wróci do Ennis.
Gray uniósł pytająco brwi.
- Nie lubi miasta? - zapytał, choć czuł, że chodzi tu o coś zupełnie innego.
- Matka nie jest kobietą, którą łatwo zadowolić. Może być nieprzyjemna. Widzisz, ona nie aprobuje tego ślubu.
- Co? Uważa, że te szalone dzieciaki są za młode na małżeństwo? Brianna uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie ujawnił się w jej oczach.
- Uważa, że to mariaż dwóch fortun, pieniądze poślubiają pieniądze. I... No cóż, dość zdecydowanie potępia państwa młodych za to, że żyli ze sobą przed ślubem.
- Żyli ze sobą? - Nie mógł powstrzymać uśmiechu. - W jakim sensie?
- W takim, że są razem - powiedziała krótko. - A jak twierdzi moja matka, wiek nie oczyszcza ich z grzechu cudzołóstwa.
Gray zakrztusił się szampanem. Piał ze śmiechu, kiedy nagle pochwycił wzrok Brianny.
- Przepraszam, to chyba nie był żart.
- Niektórzy ludzie wyśmiewają się z poglądów innych.
- Nie chciałem. - Ale nadal chichotał. - Chryste, Brie! Przed chwilą powiedziałaś, że pan młody przekroczył osiemdziesiątkę, a panna młoda jest tylko odrobinę młodsza. Nie wierzysz przecież, że pójdą smażyć się w piekle tylko dlatego, że... - uznał, że będzie lepiej, jeżeli ujmie to bardzo, bardzo delikatnie - ...mieli dojrzały, satysfakcjonujący związek fizyczny.
- Nie. - Lód w jej oczach stopniał. - Nie, oczywiście, że w to nie wierzę. Ale matka wierzy, a przynajmniej tak mówi, ponieważ daje jej to okazję do zgłaszania zastrzeżeń. Układy rodzinne są skomplikowane, prawda?
- Znam to tylko z obserwacji.
- Nie masz rodziny? - Oczy Brianny były teraz pełne współczucia. -Straciłeś rodziców?
- Można to tak ująć. - Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to oni stracili jego.
- Przykro mi. Nie masz sióstr ani braci?
- Nie. - Sięgnął po butelkę i uzupełnił zawartość swojego kieliszka.
- Ale musisz mieć jakichś kuzynów. - Każdy ich ma, pomyślała. -Dziadków, wujów, ciotki?
- Nie.
Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem, zupełnie zdruzgotana. Nie mieć nikogo. Nie mogła tego pojąć. Nie mogła tego znieść.
- Patrzysz na mnie jak na koszyk z zawiniątkiem, który ktoś podrzucił ci pod drzwi wejściowe. - Bawiło go to, a zarazem wzruszało w jakiś dziwny sposób. - Wierz mi, skarbie, to wymarzona sytuacja. Żadnych więzów, obowiązków, poczucia winy. - Napił się znowu, jakby na podkreślenie swoich słów. - To bardzo upraszcza życie.
Raczej je zubaża, pomyślała.
- I nie dokucza ci to, że nie masz do kogo wracać?
- To mnie uwalnia. Może gdybym miał dom... Ale nie mam. Cygan, przypomniała sobie, choć dopiero teraz potraktowała jego słowa poważnie.
- Ale, Graysonie, musisz mieć jakieś miejsce na świecie.
- Żadnej hipoteki, trawnika do koszenia i sąsiadów do ugłaskiwania. -Przechylił się nad stolikiem, żeby wyjrzeć przez okno. - Spójrz, to już Dublin.
Ale ona patrzyła na niego ze współczuciem.
- Dokąd pojedziesz, kiedy opuścisz Irlandię?
- Jeszcze nie zdecydowałem. W tym cały urok.
- Masz piękny dom. - W niecałe trzy godziny po wylądowaniu w Dublinie, Gray siedział przed kominkiem w salonie Rogana. - Jestem wdzięczny za udzielenie mi gościny.
- Cała przyjemność po naszej stronie. - Rogan wręczył mu kieliszek
poobiedniej brandy. Byli chwilowo sami, ponieważ Brianna i Maggie pojechały do babci Rogana pomóc pannie młodej w ostatnich przygotowaniach.
Rogan nie mógł sobie jakoś wyobrazić własnej babci w roli zdenerwowanej narzeczonej. Nie mógł sobie również wyobrazić mężczyzny, wygłaszającego tyrady pochwalne na cześć kucharza, jako swojego przyszłego dziadka.
- Nie wydajesz się zachwycony.
- Słucham? - Rogan spojrzał na Graya z trochę wymuszonym uśmiechem. - Och, przepraszam, to nie ma nic wspólnego z tobą. Jestem po prostu zdenerwowany jutrzejszą imprezą.
- Przedślubna trema?
Rogan mruknął coś w odpowiedzi.
Przejrzawszy swojego gospodarza na wylot, Gray z upodobaniem wsadził kij w mrowisko.
- Niall to interesująca postać.
- O, tak, w rzeczy samej - bąknął Rogan.
- Twoja babcia wpatruje się w niego jak w obraz.
Teraz Rogan westchnął. Babcia nigdy nie wyglądała na tak szczęśliwą.
- Dostali bzika na swoim punkcie.
- No cóż... - Gray rozhuśtał płyn w kieliszku. - Nas jest dwóch, a on jeden. Możemy go obezwładnić, zawlec do portu i wsadzić na statek do Australii.
- Już to rozważałem. - Ale uśmiechnął się, tym razem szczerze. -Człowiek, nie wybiera sobie rodziny. Poza tym muszę przyznać, że ten człowiek ją uwielbia. Maggie i Brie są zachwycone, więc czuję się przegłosowany.
- Lubię go - powiedział Gray przepraszająco. - Jak można nie lubić faceta, który nosi marynarkę w kolorze dyni i buty ze skóry aligatora?
- Sam widzisz. - Rogan machnął ręką. - W każdym razie, cieszę się, że mogliśmy urozmaicić twój pobyt w Irlandii dzięki tej uroczystości. Dobrze ci się mieszka w Blackthorn?
- Brianna postawiła to sobie za punkt honoru.
- Taka już jest.
Twarz Graya nagle spoważniała.
- Parę dni temu wydarzyło się coś, o czym, moim zdaniem, powinieneś wiedzieć. Brianna zakazała mi o tym mówić, zwłaszcza Maggie. Ale chcę, żebyś się tym zajął.
- Dobrze.
- Ktoś się włamał do domu.
- Do Blackthorn? - Rogan odstawił kieliszek, przerażony.
- Byliśmy poza domem, w tej szopie, gdzie Brie urządza cieplarnię. Siedzieliśmy tam pół godziny, może trochę dłużej. Kiedy wróciliśmy, dom był przewrócony do góry nogami. Ktoś go splądrował, w pośpiechu i po amatorsku.
- To nie ma sensu. - Rogan pochylił się ku niemu, zatroskany. - Czy coś zginęło.
- Miałem w pokoju trochę pieniędzy. - Gray wzruszył ramionami. -To zdaje się wszystko. Brianna twierdzi, że nie mógł tego zrobić nikt z sąsiadów.
- Ma rację. - Rogan usiadł, ujął kieliszek, ale nie pił. - To są ludzie ściśle ze sobą związani, a Brie przez tę społeczność jest bardzo lubiana. Zawiadomiliście policję?
- Ona nie chciała, uważała, że nie warto. Powiedziałem o tym Murphy'emu.
- Bardzo dobrze - przyznał Rogan. - Myślę, że to musiał być ktoś obcy, jakiś włóczęga. Choć i to rozwiązanie mnie nie satysfakcjonuje. -Rogan bębnił palcami w swój kieliszek. - Jesteś tam już od jakiegoś czasu. Musiałeś poznać atmosferę tego miejsca, naturę ludzi.
- Logika wskazuje na jednorazowy skok przypadkowego złodzieja. Brianna uznała to za pewnik. - Gray uniósł ramiona. - Mimo to uważam, że warto się trochę porozglądać.
- Zrobię to. Możesz być spokojny.
- Masz wspaniałego kucharza, drogi chłopcze. - Niall wkroczył do salonu z wielka tacą załadowaną porcelaną i tortem czekoladowym. Był potężnym mężczyzną, który obnosił swoje piętnaście kilo nadwagi niby odznakę honorową. W pomarańczowej marynarce i żółtym krawacie wyglądał jak wydrążona dynia. - Brylant wśród ludzi. - Promieniejąc postawił tacę na stoliku. - Przysłał mi coś słodkiego na ząb, dla ukojenia nerwów.
- Ja też jestem zdenerwowany. - Gray wstał, żeby pokroić tort.
- Swój chłop. Nie ma jak dobry apetyt. Co powiecie na partyjkę bilarda? - Mrugnął do Rogana. - W końcu to mój ostatni wieczór w wolnym stanie. Koniec z kawalerskimi rozrywkami. Trzeba spłukać ten tort whisky.
- Whisky. - Rogan spojrzał na szeroką, roześmianą twarz przyszłego dziadka. - Przydałby mi się jeden głębszy.
Wypili nie jeden, a kilka głębszych. I jeszcze kilka. Kiedy wykończyli pierwszą butelkę i otworzyli drugą, Gray musiał mrużyć oczy, żeby dojrzeć kule na stole bilardowym, które zdradzały tendencje do rozjeżdżania się. W końcu zamknął jedno oko i to pomogło.
Usłyszał klekotanie kuł i odsunął się od stołu.
- Punkt dla mnie, panowie. Punkt dla mnie. - Oparł się ciężko na kiju.
- Jankeski sukinkot znowu górą. - Niall walnął Graya w plecy z taką siłą, że ten omal nie wyrżnął nosem w stół. - Ustaw je od nowa, Roganie, chłopcze. Zrobimy rewanżyk.
- Nie widzę ich - powiedział Rogan rozwlekle, po czym podniósł dłoń do oczu. - I nie czuję palców.
- Trzeba ci jeszcze jednej whisky, to proste. - Jak marynarz na chybotliwym pokładzie, Niall dotarł do karafki. - Ani kropli - powiedział ze smutkiem, przechylając kryształowe naczynie. - Ani jednej cholernej kropli-
- Nie ma już whisky w całym Dublinie. - Rogan odsunął się od
ściany, która pomagała mu utrzymać się na nogach, po czym cofnął się pośpiesznie. - Wypiliśmy wszystko. Wszystko. O, Chryste. Języka też nie czuję. Straciłem go.
- Sprawdźmy. - Pchany żądzą pomocy, Gray położył ciężko ręce na ramionach Rogana. - Wyciągnij go. - Pokiwał głową, mrużąc oczy. -W porządku, chłopie. Jest. Prawdę mówiąc, są dwa. W tym problem.
- Jutro żenię się z Chrissy. - Niall stał, chwiejąc się niebezpiecznie na boki, z rozjaśnionym wzrokiem i promiennym uśmiechem. - Piękna, mała Chrissy, perła Dublina.
Przechylił się w przód i runął jak podcięte drzewo. Rogan i Gray przyglądali mu się, podtrzymując się wzajemnie rękami.
- Co z nim zrobimy? - zastanowił się Gray.
Rogan przesunął jednym z dwóch języków po zębach.
- Myślisz, że on żyje?
- Nie wygląda na to.
- Nie rozpoczynajcie jeszcze czuwania. - Niall podniósł głowę. -Postawcie mnie tylko na nogi, chłopcy. Będę tańczył do rana. - Głowa opadła mu na podłogę z hukiem.
- On nie jest taki straszny, prawda? - zapytał Rogan. - To znaczy, kiedy ja jestem pijany.
- Brylant wśród ludzi. Podnieśmy go. Nie może tańczyć na twarzy.
- Prawda. - Kiedy w końcu dźwignęli Nialla na kolana, byli kompletnie wykończeni i chichotali głupkowato.
- Wstawaj, dziadek. Zupełnie jakbym próbował przewrócić wieloryba - stęknął Rogan.
Niall otworzył przekrwione oczy, odrzucił głowę i zaczaj śpiewać załamującym się, ale zadziwiająco afektowanym tenorem.
- Nie ma to jak bimber, słodki, słodki bimber. Nie ma jak piwko. Puściłem forsę na dziewczynki. Puściłem forsę na dżin. Aż za ocean wędrować mi przyjdzie...
- Do łóżka z nim!
W odpowiedzi Niall przeszedł na inną melodię.
- Chodźmy na dziewczynki, chodźmy na malinki.
Dobrze znieczulony przez whisky, Rogan przyłączył się do wuja Nialla.
- Chodźmy na dziewczynki, chodźmy na malinki...
To wydało się Grayowi niezwykle zabawne, przyłączył się więc do chóralnego śpiewu.
W pełnej pijackiej zgodzie i harmonii wytoczyli się na korytarz. Kiedy dotarli do podnóża schodów, kończyli właśnie pijacką wersję “Dacey Riley”.
- Obawiam się, że nie tylko stary Dicey Riley wyląduje w żłobku. Co o tym sądzisz, Brie? - Maggie stała w połowie schodów ze swą siostrą i obserwowała męskie trio na dole.
- Faktycznie na to wygląda. - Brianna pokiwała głową, krzyżując ręce na piersi. - Zdaje się, że wypili więcej niż po jednym głębszym.
- Chryste, ona jest piękna, prawda? - wybełkotał Gray.
- Tak. - Rogan uśmiechnął się promiennie do żony. - Zapiera mi dech w piersiach. Maggie, moja miłości, daj mi buzi.
- Dam ci w łeb. - Ale śmiała się, schodząc ze schodów. - Spójrzcie tylko na siebie, pijanice. Wujku Niall, doprawdy! Tego się po wujku nie spodziewałam.
- Żenię się, Maggie Mae. Gdzie moja Chrissy? - Próbował się rozejrzeć i strącił swoich dwóch towarzyszy jak kostki domina.
- Tam, gdzie powinna być, we własnym łóżku. Chodź, Brie, trzeba uprzątnąć wojowników z pola bitwy.
- Graliśmy w bilarda. - Przepełniony szczęściem Gray uśmiechnął się do Brianny. - Wygrałem.
- Jankeski sukinkot - powiedział Niall czule i ucałował Graya mocno w usta.
- To miło, prawda? - Maggie udało się objąć Rogana w pasie. - No ruszaj! Nie, nie w tę stronę. Najpierw jedna noga, potem druga. - Udało im się jakoś wyrównać krok.
- Zapakuj Rogana do łóżka, Maggie - powiedziała Brianna. - Ja spróbuję zaciągnąć tego tu, a potem wrócimy po wuja Nialla.
- Ale będą mieli jutro kaca. - Maggie uśmiechnęła się na tę myśl. -No już, skarbie, hop do łóżka. Ręce przy sobie - zachichotała, wiedząc, że w tym stanie jest nieszkodliwy. - Nie masz pojęcia, co z nimi robić.
- Chcesz się przekonać?
- Fuj, ależ ty cuchniesz! - Brianna westchnęła, podpierając Graya. -Dym i whisky. Wuj ma osiemdziesiąt lat! Powinniście go powstrzymać.
- On wywiera zły wpływ, ten Niall Feeney. Musieliśmy wypić za oczy Chrissy, za jej usta, włosy i za jej uszy. Myślę, że piliśmy również za jej duże palce u nóg, ale wtedy już mi się zaczęło mieszać.
- Nic dziwnego. Oto twoje drzwi. Jeszcze tylko parę kroków.
- Tak ładnie pachniesz, Brianno. - Wykazując sporą przytomność umysłu, zaczął wdychać zapach jej szyi. - Chodź ze mną do łóżka, Brianno. Nauczę cię tylu rzeczy. Tylu cudownych rzeczy.
- Aha. Kładź się grzecznie. O tak! - Zgrabnym ruchem ulokowała mu nogi na łóżku i zaczęła zdejmować buty.
- Połóż się przy mnie. Zabiorę cię w podróż. Chcę być w tobie. Ręce jej zadrżały. Rzuciła mu ostre spojrzenie, ale Gray leżał spokojnie z zamkniętymi oczami i marzycielskim uśmiechem na ustach.
- Bądź cicho - powiedziała łagodnie. - Śpij.
Otuliła go kocem, odgarnęła z czoła pasmo włosów i zostawiła go pochrapującego w najlepsze.
Gray wiedział, że to odcierpi. Zawsze był skłonny płacić za swoje wybryki. Ale zesłanie do pieklą za jeden głupi wieczór wydało mu się trochę wygórowaną ceną.
Głowę miał rozłupaną na pół. Nie było tego widać na zewnątrz, co stwierdził z ulgą, kiedy następnego ranka doczołgał się do lustra w łazience. Był zmizerowany, ale w jednym kawałku. Widocznie to straszne pękniecie czaszki nastąpiło wewnątrz.
Najprawdopodobniej umrze przed wieczorem.
Gałki oczne stały się twardymi kulkami ognia. W ustach Gray czuł smak zbyt obrzydliwy, by dało się go opisać, a żołądek zaciskał mu się i rozkurczał jak pięść.
Miał nadzieję, że umrze jeszcze przed wieczorem.
Ponieważ nikogo nie było w pobliżu, pozwolił sobie na parę jęków, po czym wszedł pod prysznic. Mógłby przysiąc, że zapach whisky sączył się z porów skóry.
Poruszając się z ostrożnością osiemdziesięciolatka cierpiącego na reumatyzm, wyszedł z kabiny i opasał się w talii ręcznikiem. Zrobił, co leżało w jego mocy, by usunąć obrzydliwy smak z ust.
Wyszedłszy z łazienki, krzyknął i zakrył oczy rękami w sam czas -miał nadzieję - by ustrzec gałki przed wypadnięciem. Jakiś sadysta wszedł do pokoju i rozsunął zasłony w oknach.
Brianna stała z otwartymi szeroko ustami, patrząc na niego nieruchomym wzrokiem. Oprócz ręcznika opasującego biodra miał na sobie tylko krople wody.
Jego ciało jest... doskonałe, błysnęło jej w głowie. Smukłe, umięśnione, lśniące. Brianna splotła mocno palce i z trudem przełknęła ślinę.
- Przyniosłam ci śniadanie - wykrztusiła. - Pomyślałam, że może źle się czujesz.
Bardzo ostrożnie Gray rozchylił palce tylko na tyle, na ile to było konieczne.
- Więc to nie gniew boży - wychrypiał. Pomyślał czy by nie odchrząknąć, ale uznał, że to mogłoby wyrządzić trwałe szkody. - Przez chwilę myślałem, że zostałem oślepiony za karę za moje grzechy.
- To tylko owsianka, grzanki i kawa.
- Kawa. - Wypowiedział to słowo jak modlitwę. - Mogłabyś nalać?
- Mogłabym. Przyniosłam ci też aspirynę.
Aspirynę. - Mógłby zapłakać z wdzięczności. - Proszę.
- Weź ją najpierw. - Podała mu tabletki i szklankę wody. - Rogan wygląda równie żałośnie - powiedziała, kiedy łykał proszki, i siłą powstrzymała się, by nie przejechać dłonią po jego wilgotnych, skręconych włosach. - Wujek Niall zdrów jak rybka.
- To było do przewidzenia. - Gray podszedł ostrożnie do łóżka. Usiadł, modląc się, żeby głowa nie stoczyła mu się z ramion. - Teraz chciałbym się dowiedzieć, czy zrobiłem coś, za co powinienem przeprosić.
- Mnie?
- Kogokolwiek. Whisky nie jest moim ulubionym trunkiem i niewiele pamiętam od czasu, gdy napoczęliśmy drugą butelkę. - Zerknął na nią z ukosa i stwierdził, że się uśmiecha, - Z czego się śmiejesz?
- Nie powinnam, to nieładnie z mojej strony. - Uległa jednak pokusie i przesunęła dłonią po jego włosach, jak matka pocieszająca dziecko, które objadło się ciastek. - Pomyślałam tylko, że to ładnie z twojej strony zacząć od przeprosin. - Jej uśmiech nabrał ciepła. - Ale nie masz za co przepraszać. Byłeś po prostu pijany i zachowywałeś się trochę niemądrze. To wszystko. Nikogo nie uraziłeś.
- Łatwo ci powiedzieć. - Podniósł rękę, żeby podtrzymać głowę. -Zazwyczaj się nie upijam. - Wolną ręką sięgnął po filiżankę z kawą. -Prawdę powiedziawszy, nie sądzę, żebym kiedykolwiek wlał w siebie taką ilość alkoholu na raz i nie sądzę, żebym zrobił to ponownie.
- Poczujesz się lepiej po śniadaniu. Zostało ci jeszcze parę godzin, zanim pojedziesz na ślub... jeżeli będziesz się czuł na siłach.
- Nie przepuściłbym takiej okazji. - Zrezygnowany sięgnął po miseczkę z owsianką. Pachniała niewinnie. Przełknął odrobinę i czekał, jak jego organizm na to zareaguje. - Nie jadę tam z tobą?
- Wyjeżdżam za dziesięć minut. Wiele jeszcze zostało do zrobienia. Przyjedziesz z Roganem i wujem Niallem. Uznałyśmy, że na tak krótkim odcinku drogi nie powinniście zrobić jakiegoś głupstwa.
Mruknął coś w odpowiedzi i nabrał drugą łyżkę owsianki.
- Potrzeba ci jeszcze czegoś?
- Zaspokoiłaś moje główne potrzeby. - Przyglądał jej się z przechyloną głową. - Próbowałem namówić cię, żebyś poszła ze mną do łóżka?
- Tak.
- Tak mi się wydawało. - Uśmiechnął się radośnie. - Nie rozumiem, jak zdołałaś mi się oprzeć.
- Och, jakoś mi się udało. Do zobaczenia na ślubie.
- Brianno! - Posłał jej szybkie, ostrzegawcze spojrzenie. - Następnym razem nie będę zalany w trupa.
Chociaż Christine Rogan Sweeney była bliska tego, aby zostać prababką, na razie jednak występowała jako panna młoda. Choćby nie wiem jak często powtarzała sobie, że to głupio tak się denerwować, żołądek i tak podchodził jej do gardła.
Za parę minut będzie mężatką. Poślubi mężczyznę, którego szczerze kocha. I znów będzie żoną, po tylu latach wdowieństwa.
- Wyglądasz pięknie. - Maggie patrzyła, jak Christine okręca si?
przed kryształowym lustrem. W klapach bladoróżowego kostiumu połyskiwały krople pereł, a na lśniących siwych włosach Christine tkwił zawadiacki kapelusik z woalką.
- Czuję się pięknie. - roześmiała się i uściskała po kolei Maggie i Briannę. - I nie obchodzi mnie, czy ktoś to widzi. Chciałabym, aby Niall był równie zdenerwowany jak ja.
- Obija się po salonie jak tygrys po klatce - powiedziała Maggie. -I co dziesięć sekund pyta Rogana, która godzina.
- To dobrze. - Christine wzięła głęboki oddech. - To bardzo dobrze. Już prawie czas, prawda?
- Tak. - Brianna ucałowała ją w oba policzki. - Zejdę teraz na dół, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Życzę ci szczęścia... ciociu Christine.
- Och, kochanie! - Oczy Christine wypełniły się łzami. - Jesteś słodka.
- Nie rób tego - ostrzegła ją Maggie. - Bo zaczniemy wszystkie. Dam ci znak, Brie, kiedy będziemy gotowe.
Brianna kiwnęła krótko głową i szybko wyszła. Dom pełen był służby i kelnerów, ale ślub był sprawą rodzinną i Brianna chciała osobiście dopilnować, żeby wszystko zostało zapięte na ostatni guzik.
Goście wypełniali salon - wirujące pasma barw, gejzery śmiechu. Wiolonczelistką grała jakaś cichą, senną melodię. Girlandy róż oplatały balustradę schodów, artystycznie ułożone bukiety zdobiły wszystkie pokoje.
Brianna zastanawiała się właśnie, czy nie należałoby sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja w kuchni, gdy dostrzegła matkę i Lottie. Podeszła do nich, przywołując na twarz radosny uśmiech.
- Mamo, wyglądasz wspaniale.
- Nonsens. Lottie namówiła mnie na kupno nowej sukienki. Pieniądze wyrzucone w błoto. - Ale musnęła miękki rękaw z afektacją.
- Jest piękna. Twoja również, Lottie. Towarzyszka Maeve zaśmiała się serdecznie.
- Chciałyśmy trochę zaimponować, to prawda. Ale nie co dzień” człowiek idzie na taki elegancki ślub. Z arcybiskupem - szepnęła, mrugając okiem. - Wyobraź sobie! Maeve parsknęła pogardliwie.
Kapłan pozostaje kapłanem, bez względu na to, co ma na głowie, ^winien się dobrze zastanowić, zanim pobłogosławi związek ludzi, którzy żyli w grzechu.
- Mamo! - Brianna mówiła z lodowatym spokojem. - Nie dzisiaj, proszę, gdybyś tylko...
- Brianno! - Gray pojawił się nie wiadomo skąd i podniósł do ust jej rękę. - Wyglądasz cudownie.
- Dziękuję. - Czuła, że się czerwieni, kiedy jego palce zacisnęły się władczo na jej ręce. - Mamo, Lottie, to jest Grayson Thane. Gość w Blackthorn. Gray, przedstawiam ci Maeve Concannon i Lottie Sullivan.
- Pani Sullivan!
Lottie zachichotała, kiedy ucałował jej dłoń.
- Pani Concannon! Chciałbym skorzystać z okazji i pogratulować pani tak uroczych i utalentowanych córek.
Maeve obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. Ma włosy długie jak dziewczyna, stwierdziła. A w jego uśmiechu jest coś diabolicznego.
- Jankes, jeżeli się nie mylę?
- Tak, łaskawa pani. Jestem zachwycony Irlandią. I gościnnością pani córki.
- Płatni goście zazwyczaj nie uczestniczą w rodzinnych ślubach.
- Mamo!
- To prawda - powiedział Gray gładko. - To właśnie jest takie urocze w waszym kraju. Obcy traktowani są jak przyjaciele, a przyjaciele nigdy nie stają się obcymi. Czy mogę odprowadzić panie na ich miejsca?
Lottie już wsuwała mu dłoń pod ramię.
- Chodź, Maeve. W końcu, jak często zdarza ci się otrzymać propozycję od tak przystojnego młodego człowieka? Jest pan pisarzem, prawda?
- Tak. - Zaprosił gestem obie kobiety, posyłając Briannie szybki, szelmowski uśmiech.
Mogłaby go ucałować. Nie zdążyła nawet nacieszyć się zwycięstwem, kiedy Maggie dała jej znak ze szczytu schodów.
Wiolonczelistka zagrała marsza weselnego, a Brianna umknęła w kąt salonu. Serce się jej ścisnęło, kiedy Niall zajął swoje miejsce przed kominkiem i spojrzał w górę schodów. Cóż z tego, że był gruby i włosy mu rzedły, W tej chwili był młody i pełen werwy.
Szmer przeleciał przez salon, kiedy Christine spłynęła ze schodów i podeszła do niego z oczami błyszczącymi pod mgiełką welonu. Arcybiskup pobłogosławił ich i ceremonia się rozpoczęła.
- Proszę. - Gray wyrósł koło Brianny i podał jej chusteczkę. - Odniosłem wrażenie, że możesz jej potrzebować.
- To piękne. - Przyłożyła chusteczkę do oczu. Słowa otulały ją jak ciepły wiatr. Kochać. Szanować. Wielbić.
Gray usłyszał “Dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Dożywocie. Zawsze był zdania, że istnieje powód, dlaczego ludzie płaczą na ślubach. Otoczył Briannę po przyjacielsku ramieniem.
- Trzymaj się - szepnął. - Już prawie koniec.
- To dopiero początek - skorygowała i złożyła głowę na jego ramieniu.
Rozległy się oklaski, kiedy Niall skwapliwie i sumiennie ucałował żonę.
Podróże prywatnym samolotem, szampan, śluby wyższych sfer, wszystko to ma swoje dobre strony, dumała Brianna. Ale cieszyła się, że jest z powrotem w domu. Choć zdawała sobie sprawę z tego, że błękitne niebo i balsamiczne powietrze mogą być złudą, chciała wierzyć, że zima się już skończyła. Pielęgnując sadzonki w szopie, marzyła o nowej, pięknej cieplarni. A rozwieszając pranie, planowała remont generalny strychu.
Przez cały tydzień po powrocie z Dublina miała dom praktycznie dla siebie. Gray zamknął się w pokoju i pracował. Od czasu do czasu wyruszał na przejażdżkę albo wpadał do kuchni i buszował w garnkach.
Nie była pewna, czy jest zadowolona, czy zirytowana faktem, że jest zbyt zajęty, by spróbować skraść jej kolejny pocałunek.
Musiała jednak przyznać, że samotność jest o wiele przyjemniejsza, kiedy on jest tuż, pod ręką. Brianna siadywała wieczorami przy kominku, czytała, robiła na drutach lub rysowała plany cieplarni, wiedząc, że Gray może w każdej chwili do niej zejść.
Ale to nie Gray przerwał jej zajęcia pewnego zimowego wieczora, lecz matka i Lottie.
Nie zdziwiła się specjalnie, słysząc samochód na podjeździe. Sąsiedzi i przyjaciele często wpadali z wizytą. Odłożyła druty i szła już w stronę drzwi, kiedy usłyszała głosy matki i Lottie. Kłóciły się o coś przed drzwiami.
Brianna tylko westchnęła. Z powodów zupełnie jej nie znanych te kobiety uwielbiały swoje waśnie.
Dobry wieczór. - Powitała je obie pocałunkiem. - Co za miła niespodzianka.
- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzamy, Brie. - Lottie zamrugała psoto powiekami. - Maeve wbiła sobie do głowy, że musimy przyjechać, więc jesteśmy.
- Zawsze cieszę się z waszych odwiedzin.
- Byłyśmy w restauracji - odcięła się Maeve. - Nie chciało jej się gotować, więc musiałam wyjść z domu, choć nie czuję się najlepiej.
- Pewnie nawet Brie przykrzą się jej własne potrawy od czasu do czasu, choć są tak znakomite - powiedziała Lottie, wieszając płaszcz Maeve w korytarzu. - Poza tym milo jest wyjść czasem z domu i zobaczyć ludzi.
- Nikogo nie potrzebuję oglądać.
- Chciałaś zobaczyć Briannę, prawda? - Lottie z przyjemnością odnotowała punkt dla siebie. - Dlatego tu jesteśmy.
- Chcę napić się przyzwoitej herbaty, ot co, nie tej lury, którą podają
w restauracji.
- Ja zrobię. - Lottie poklepała Briannę po ramieniu. - Ty siądź i pogawędź sobie z matką. Wiem, gdzie wszystko jest.
- I weź ze sobą tego kundla. - Maeve obrzuciła Cona spojrzeniem pełnym niechęci. - Nie pozwolę, żeby mnie obślinił od stóp do głowy.
- Dotrzymasz mi towarzystwa, co, kawalerze? - Lottie podrapała Cona po łbie. - Chodź z Lottie. Dobry pies.
Con poszedł za nią posłusznie, licząc na małą przekąskę.
- Napaliłam w kominku, mamo.
- Marnotrawstwo - mruknęła Maeve. - Jest wystarczająco ciepło i bez tego.
Brianna starała się ignorować ból rodzący się w skroniach.
- Miło jest posiedzieć przy ogniu. Kolacja była przyjemna? Maeve prychnęła siadając. Lubiła ciepło płynące z kominka, ale prędzej by skonała, niż by się miała do tego przyznać.
- Zaciągnęła mnie do jakiegoś lokalu w Ennis i zamówiła pizzę. Pizzę!
- Och, wiem, o jakiej restauracji mówisz. Mają tam świetne jedzenie. Rogan mówi, że pizza smakuje tam zupełnie jak w Stanach. - Brianna podjęła robótkę. - Wiesz, że siostra Murphy'ego znów spodziewa się dziecka?
- Lęgnie je jak królica. Ile ich tam jest - czworo?
- To będzie trzecie. Ma dwóch chłopców i liczy na to, że teraz urodzi dziewczynkę. - Uśmiechając się, Brianna uniosła bladoróżowy kocyk. -Więc robię ten kocyk na szczęście.
- Bóg da jej to, co da, obojętne w jakim kolorze będzie kocyk. Druty Brianny pobrzękiwały z cicha.
- Z pewnością. Otrzymałam kartkę od wuja Nialla i cioci Christine. Taki śliczny widoczek gór i morza. Są zachwyceni rejsem i zwiedzają wyspy greckie.
- Podróż poślubna w ich wieku! - W głębi serca Maeve pragnęła zobaczyć obce morza i góry, - Cóż, kiedy ma się dość pieniędzy, można jechać, dokąd się chce i robić, co się chce. Nie wszyscy mogą pojechać zimą do ciepłych krajów. Gdybym mogła, pozbyłabym się może tego bólu w piersiach.
_ Gorzej się czujesz? - Pytanie padło automatycznie, jak przy tabliczce mnożenia. Brianna zawstydziła się na tyle, by podnieść głowę i ponowić próbę. - Przykro mi, mamo.
- Przywykłam do tego. Doktor Hogan mlaska tylko językiem i mówi, że nic mi nie jest. Przecież ja wiem najlepiej, jak się czuję, prawda?
- Tak, oczywiście. - Brianna rozważała w myślach pewien plan. -Może rzeczywiście poczułabyś się lepiej, gdybyś wygrzała się na słońcu.
- Ha! A gdzie mam znaleźć to słońce?
- Maggie i Rogan mają willę na południu Francji. Jest tam pięknie i ciepło. Pamiętasz, Maggie przysyłała nam szkice tego miejsca.
- Wyjechali razem za granicę, zanim zdążyli wziąć ślub.
- Teraz są już po ślubie - zauważyła Brianna łagodnie. - Nie chciałabyś tam pojechać z Lottie na tydzień lub dwa? Mogłabyś odpocząć sobie na słońcu. Morskie powietrze potrafi zdziałać cuda.
- A jak niby się tam dostanę?
- Mamo, wiesz, że Rogan mógłby zabrać cię samolotem.
Maeve widziała to oczami wyobraźni. Słońce, służba, wielki dom nad brzegiem morza. Sama mogłaby mieć taki dom, gdyby... Gdyby.
- Nie będę prosiła o nic tej dziewczyny.
- Nie musisz. Ja ją poproszę.
- Nie wiem, czy jestem w stanie podróżować - powiedziała Maeve dla czystej frajdy piętrzenia trudności. - Ta wyprawa do Dublina nadwerężyła moje siły.
- Tym bardziej powinnaś zrobić sobie miłe wakacje - odparła Brianna, doskonale znając zasady tej gry. - Jutro porozmawiam z Maggie i wszystko ustalę. Pomogę ci się spakować, nie martw się.
- Tak ci spieszno pozbyć się matki?
- Mamo! - Ból głowy potęgował się z minuty na minutę.
- Dobrze, pojadę. - Maeve machnęła ręką. - Dla zdrowia, choć dobry Bóg wie, że cudzoziemcy źle wpływają na moje nerwy. A gdzie jest ten jankes?
- Grayson? Na piętrze, pracuje.
- Pracuje - sapnęła Maeve. - Od kiedy to się nazywa pracą, chciałabym wiedzieć. Każdy człowiek w tym kraju potrafi wymyślać i opowiadać różne historyjki.
- Myślę, że przelewanie ich na papier to trochę inna sprawa. Czasem, kiedy schodzi na dół, wygląda, jakby kopał rowy. Jest taki zmęczony.
- W Dublinie wyglądał dość rześko, kiedy cię obmacywał.
- Co? - Brianna opuściła robótkę na kolana i gapiła się na matkę.
- Myślisz, że jestem nie tylko stara, ale i ślepa? - Czerwone plamy wykwitły na policzkach Maeve. - Płonęłam ze wstydu, widząc, jak się obłapiacie publicznie!
- Tańczyliśmy - powiedziała Brianna. Czuła, jak wargi jej sztywnieją i bledną. - Uczyłam go kroków.
- Widziałam, co widziałam. I pytam cię teraz, czy mu się oddałaś?
- Czy...? - Kłębek różowej wełny stoczył się na podłogę. - Jak możesz mnie o to pytać?
- Jestem twoją matką i mogę cię spytać, o co mi się spodoba. Już pół wsi mówi o tym, że jesteś tu sama z mężczyzną, noc w noc.
- Nikt o tym nie mówi. Prowadzę pensjonat, a on jest gościem.
- Wygodna wymówka, by grzeszyć - oto, co ci powiedziałam, kiedy uparłaś się prowadzić ten interes. - Pokiwała głową, jakby obecność Graysona utwierdziła ją tylko w tym przekonaniu. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Brianno.
- I nie powinnam odpowiadać, ale zrobię to. Nie oddałam się ani jemu, ani nikomu.
Maeve odczekała chwilę, po czym skinęła głową.
- Nigdy nie byłaś kłamczuchą, więc ci wierzę.
- Nie obchodzi mnie, czy wierzysz, czy nie. - Przemówił przez nią gniew. Kolana pod nią drżały, kiedy podniosła się z fotela. - Myślisz, że jestem dumna i szczęśliwa z tego, że nie zaznałam miłości, że nie znalazł się nikt, kto by mnie pokochał? Wcale nie pragnę przeżyć życia samotnie, bez końca szyjąc ubranka dla dzieci innych kobiet.
- Nie podnoś na mnie głosu.
- Jakie to ma znaczenie? - Brianna zaczerpnęła głęboko powietrza, pragnąc zachować spokój. - Pomogę Lottie przy herbacie.
- Zostaniesz tutaj. - Maeve zacisnęła surowo usta. - Powinnaś dziękować Bogu na kolanach za życie, jakie prowadzisz. Masz dach nad głową i własne pieniądze. Może nie podoba mi się sposób, w jaki je zarabiasz, ale przyznaję, że odniosłaś mały sukces w czymś, co wielu ludzi uznałoby za godziwy sposób zarabiania pieniędzy. Myślisz, że mąż i dzieci potrafią ci to zastąpić? Przyjmij do wiadomości, że się mylisz.
- Maeve, o co znowu zadręczasz tę dziewczynę? - Lottie weszła do bawialni i postawiła na stole tacę z zastawą do herbaty.
- Nie wtrącaj się, Lottie.
- Proszę! - Powiedziała Brianna chłodno, spokojnie. - Pozwól jej skończyć.
- Oczywiście, że skończę. Miałam kiedyś coś, co mogłam nazwać własnym. I straciłam to. - Usta Maeve zadrżały, ale zacisnęła je szybko. -Straciłam szansę zostania kimś, kim chciałam być. Żądza, namiętność, grzech. Z dzieckiem w brzuchu, kim mogłam zostać, jeśli nie żoną?
- Żoną mojego ojca - powiedziała Brianna z wolna.
- Poczęłam dziecko w grzechu i zapłaciłam za to całym swoim życiem.
- Poczęłaś dwoje dzieci - przypomniała jej Brianna.
- Tak. Pierwsze, twoja siostra, jest naznaczona. Zawsze była rozwydrzona i taka już zostanie. Ale ty byłaś dzieckiem małżeństwa i obowiązku.
- Obowiązku?
Z dłońmi wspartymi na oparciach fotela, Maeve pochyliła się w przód. W jej głosie brzmiała gorycz.
Myślisz, że pragnęłam, by mnie dotknął? Myślisz, że byłoby mi przyjemnie przypominać sobie, dlaczego nigdy nie dostanę tego, czego pragnęłam najbardziej? Ale Kościół mówi, że małżeństwo powinno zaowocować dziećmi. Wypełniłam więc swój obowiązek.
- Obowiązek - powtórzyła Brianna i poczuła, jak ogarnia ją chłód. -Bez uczucia, bez przyjemności. Więc tak się poczęłam?
- Kiedy dowiedziałam się, że jestem z tobą w ciąży, nie było już potrzeby, by spać z nim w jednym łóżku. Odcierpiałam jeszcze jeden poród i dziękowałam Bogu, że był moim ostatnim.
- Nie sypiałaś z nim. Przez te wszystkie lata.
- Postanowiłam, że nie będzie więcej dzieci. Rodząc ciebie, zrobiłam wszystko, by zmazać swój grzech. Nie masz w sobie porywczości Maggie. Jesteś chłodna, opanowana. To ci pozwoli zachować czystość, chyba że pozwolisz się skusić jakiemuś mężczyźnie. Omal tak się nie stało z Rorym.
- Kochałam go. - Ze złością stwierdziła, że chce jej się płakać. Nad ojcem, pomyślała, i nad kobietą, którą kochał i której się wyrzekł.
- Byłaś dzieckiem, - W ten sposób Maeve skwitowała młodzieńczą miłość córki. - Ale teraz jesteś kobietą, dość ładną, by przyciągnąć uwagę mężczyzny. Chcę, żebyś pamiętała, co może się wydarzyć, jeśli dasz się omamić. Ten tam, na górze, odejdzie i nawet się nie obejrzy. Zapomnisz o tym, a wylądujesz sama, z dzieckiem rosnącym pod fartuchem i ze wstydem w duszy.
- Tak często się zastanawiałam, dlaczego nie ma miłości w tym domu. - Brianna odetchnęła głęboko, próbując opanować drżenie głosu. -Wiedziałam, że nie kochasz taty, że po prostu nie możesz. Ta świadomość bolała. Ale kiedy dowiedziałam się od Maggie o twojej karierze, o tym, że chciałaś śpiewać i musiałaś się tego wyrzec, pomyślałam, że cię rozumiem i mogę ci współczuć.
- Nigdy nie zrozumiesz, co to znaczy stracić jedyną rzecz, jakiej w życiu pragnęłaś.
- Nie, nie zrozumiem. Ale nie mogę również zrozumieć kobiety, która nie ma miłości w sercu dla własnych dzieci. - Brianna podniosła dłonie do policzków. Ale nie były mokre. Były suche i zimne jak marmur. - Zawsze winiłaś Maggie za to, że przyszła na świat. Teraz rozumiem, że byłam dla ciebie tylko obowiązkiem, rodzajem pokuty za grzech.
- Wychowałam cię troskliwie - zaczęła Maeve.
- Troskliwie. To prawda, nigdy nie podniosłaś na mnie ręki, choć karałaś Maggie. To cud, że nie nauczyła się mnie nienawidzić. Wobec niej pozwalałaś sobie na gniew. Wobec mnie stosowałaś tylko zimną dyscyplinę. Metoda okazała się skuteczna. Uczyniła z nas to, czym jesteśmy teraz. Usiadła bardzo powoli, podniosła robótkę.
-Chciałam cię kochać. Pytałam samą siebie, dlaczego nie potrafię ci dać czegoś więcej niż lojalność i wypełnianie obowiązku. Teraz rozumiem, że nie była to moja wina, lecz twoja.
- Brianno ! - Rozgniewana i głęboko wstrząśnięta Maeve podniosła się z fotela. - Jak możesz mówić takie rzeczy? Chciałam cię tylko ostrzec, ochronić.
- Nie czuję potrzeby ochrony. Jestem sama. Jestem dziewicą, dokładnie tak, jak sobie życzyłaś, Siedzę i dziergam kocyk dla dziecka innej kobiety, nie pierwszy i nie ostatni. Mam swoją pracę. Nic się nie zmieniło, mamo, prócz tego, że nie czuję już wyrzutów sumienia. Będę dawała ci tyle, ile dawałam dotąd, ale przestanę już oskarżać się o to, że nie potrafię dać więcej.
Podniosła suche oczy na Lottie.
- Nalejesz herbatę? Chcę ci opowiedzieć o wycieczce, na jaką wybierzecie się wkrótce z matką. Byłaś kiedyś we Francji?
- Nie. - Lottie przełknęła kłąb waty, który urósł jej w gardle. Żal jej było serdecznie obu kobiet. Spojrzała ze współczuciem na Maeve, nie wiedząc, jak ją pocieszyć. Westchnęła i nalała herbaty do filiżanek. - Nie -powtórzyła. - Nigdy tam nie byłam. Pojedziemy tam?
- Tak, - Brianna poruszała rytmicznie drutami. - Już wkrótce. Jutro porozmawiam o tym z Maggie. - Dostrzegła współczucie w oczach Lottie i uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Musicie kupić sobie bikini.
Została nagrodzona śmiechem. Lottie postawiła przed nią filiżankę i dotknęła jej chłodnego policzka.
- Kochana dziewczynka - szepnęła.
Do Blackthorn zjechała na weekend rodzina z Helsinek. Brianna miała pełne ręce roboty z przygotowaniem pokoi i posiłków dla trojga dzieci i ich rodziców. Z litości odstawiła Cona do Murphy'ego, trzyletni blondasek nie mógł bowiem oprzeć się pokusie ciągania go za uszy i ogon -poniżenie, które Concobar znosił ze stoickim spokojem.
Niespodziewani goście pomogli jej wrócić do równowagi po awanturze z matką. Helsińska rodzina była hałaśliwa, wścibska i zgłodniała jak niedźwiedzie na wiosnę.
Brianna cieszyła się każdą chwilą ich pobytu.
Wyprawiła ich w końcu w drogę na południe, zaopatrzywszy w tuzin jęczmiennych placków i moc pocałunków. W chwili, gdy samochód zniknął z pola widzenia, z domu wyjrzał ostrożnie Gray.
- Pojechali?
- O! - Przycisnęła dłoń do piersi. - Ale mnie przestraszyłeś! - Odwróciła się ku niemu, upinając niesforne kosmyki. - Myślałam, że zejdziesz pożegnać się ze Svensonami. Mały Jon pytał o ciebie,
- Mam odciski brudnych paluchów małego Jona na sobie i na większości moich papierów. - Z kwaśnym uśmiechem Gray wpakował dłonie do kieszeni spodni. - Miły dzieciak, ale, Jezu, nie wiedział, kiedy przestać.
- Trzylatki są zazwyczaj bardzo żywe.
- Nie mów! Raz pozwól sobie wejść na głowę i człowiek jest załatwiony na całe życie.
Brianna uśmiechnęła się na wspomnienie ich zabaw.
- Byłeś dla niego bardzo miły. Założę się, że na zawsze zapamięta jankesa, który bawił się z nim w irlandzkim pensjonacie. - Przechyliła głowę. - A kiedy wyjeżdżał, trzymał w rączce małą wywrotkę, którą mu wczoraj kupiłeś.
- Wywrotkę? A, ciężarówkę. - Wzruszył ramionami. - Natknąłem się na nią przypadkiem, kiedy pojechałem odpocząć we wsi.
- Natknąłeś się na nią przypadkiem - powtórzyła Brianna z wolna. -podobnie jak na te dwie lalki dla dziewczynek.
- Właśnie. Zresztą, faktycznie, zazwyczaj bawią mnie Dilowie.
- Dilowie?
- Dzieci innych ludzi. Ale teraz... - opasał ją zgrabnie ramieniem -jesteśmy znowu sami.
Szybkim ruchem położyła dłoń na jego piersi, zanim zdążył przyciągnąć ją do siebie.
- Muszę jechać do Ennis.
Spojrzał w dół na jej dłoń i uniósł brwi.
- Do Ennis?
- Waśnie. A kiedy wrócę, czeka na mnie góra prania.
- Będziesz je rozwieszała na sznurze? Uwielbiam patrzeć, jak to robisz, zwłaszcza przy lekkim wietrze. Wyglądasz wtedy niesamowicie seksownie.
- Mówisz głupstwa. Tylko się uśmiechnął.
- Nie wiem, co lepsze: patrzeć na ciebie, jak rozwieszasz pranie czy jak się rumienisz.
- Nie rumienię się. - Czuła ciepło zalewające jej policzki. - Po prostu się niecierpliwię. Muszę jechać, Gray.
- Co powiesz na to, żebym cię podwiózł?
Zanim zdołała odpowiedzieć, pochylił głowę i musnął wargami jej usta.
- Tęskniłem za tobą, Brianno.
- Nie mogłeś tęsknić. Cały czas tu byłam.
- Tęskniłem za tobą. - Patrzył na jej spuszczone rzęsy. Nieśmiałe, niepewne reakcje Brianny dawały mu dziwne poczucie władzy. Męska duma, pomyślał rozbawiony. - Gdzie masz listę?
- Jaką listę?
- Zawsze masz jakąś listę.
Podniosła na niego zielone, lekko przestraszone oczy. Gray poczuł, jak pożądanie przeszywa mu lędźwie. Zacisnął palce konwulsyjnie na jej talii, i nim zdołał się opanować. Odsuną] się, oddychając głęboko. Jak mi Bóg miły, to mnie zabije - mruknął.
- Słucham?
- Nieważne. Bierz listę, czy co tam musisz wziąć. Odwiozę cię.
- Nie mam listy. Muszę pojechać do matki i Lottie, i pomóc im się spakować. Nie ma powodu, żebyś ze mną jechał.
- Przyda mi się mały wypad. Jak długo ci to zajmie?
- Dwie, trzy godziny.
- Odwiozę cię do matki i przywiozę z powrotem. I tak miałem zamiar gdzieś pojechać - powiedział, uprzedzając jej protesty. - Zaoszczędzę benzyny.
- Dobrze. Jeśli jesteś pewien, że ci to nie sprawi kłopotu. Zaraz wracam. Czekając na nią, wszedł do ogrodu przed domem. W ciągu miesiąca swego pobytu w Irlandii widział burze, deszcz i słońce. Siadywał w wiejskim pubie, wysłuchiwał plotek przy akompaniamencie muzyki ludowej. Błądził ścieżkami, którymi farmerzy pędzili stada krów, zwiedzał ruiny starożytnych zamczysk, wsłuchany w echa wojen i śmierci. Spędzał czas na cmentarzach i wspinał się na urwiska, spoglądając na gniewny ocean.
Ale nic nie mogło się równać z widokiem, jaki rozciągał się z frontowego ogródka Brianny. Nie wiedział tylko, czy bardziej pociąga go krajobraz, czy kobieta, na którą czeka. Tak czy owak, jego pobyt tutaj będzie z pewnością jednym z najbardziej satysfakcjonujących okresów jego życia.
Wysadził Briannę przed schludnym domkiem na przedmieściach Ennis i pojechał zwiedzać okolicę. Przez ponad godzinę wspinał się na skały w Burren, utrwalając w pamięci widoki. Był zachwycony dzikością krajobrazu i ołtarzem druidów, który przyciągał tłumy turystów z aparatami fotograficznymi.
Jeździł bez celu, zatrzymując się w dowolnych miejscach - na malej plaży, gdzie nie było nikogo prócz małego chłopca i wielkiego psa, na polu, gdzie pasły się kozy i wiatr szeptał wśród wysokich traw, w małej wiosce, gdzie kobieta odliczyła mu resztę po zakupie batonu czekoladowego powykręcanymi artretyzmem palcami i uśmiechnęła się do niego promiennie.
Zrujnowana katedra z okrągłą wieżą przyciągnęła jego wzrok. Zaparkował na końcu uliczki i wysiadł, by się jej przyjrzeć. Fascynowały go okrągłe wieże irlandzkich budowli, choć spotykał je głównie na wschodnim wybrzeżu. Prawdopodobnie wypatrywano z nich najazdów od strony Morza Irlandzkiego. Wieża przy katedrze była nienaruszona, trochę tylko przechylona na bok. Przez jakiś czas Gray obchodził ją naokoło, zastanawiając się, jak mógłby ją wykorzystać w powieści.
Był tam również cmentarzyk z grobami starymi i świeżymi. Zawsze dziwiło go, że pokolenia ludzi współistniały po śmierci tak zgodnie, choć rzadko udawało im się to za życia. Jemu samemu bardziej odpowiadał sposób obchodzenia się ze zmarłymi Wikingów - łódź w morze i pochodnia.
Ale podobnie jak wszyscy ludzie mający dużo do czynienia ze śmiercią,, wolał nie rozwodzić się zbytnio nad własną śmiertelnością.
Na prawie wszystkich grobach, obok których przechodził, rosły kwiaty. Wiele z nich przykryto plastikowymi pojemnikami, osnutymi mgiełką pary, tak że kwiaty stawały się tylko kolorowymi plamami. Gray zastanawiał się dlaczego nie wydawało mu się to zabawne. Powinno. Zamiast tego czuł wzruszenie, widząc przywiązanie, jakie tu okazywano zmarłym.
Byli kiedyś cząstką tego miejsca, pomyślał. Może to właśnie jest definicja rodziny. Należeć ongiś, należeć zawsze.
Nigdy nie miał tego problemu. Czy przywileju?
Chodził po cmentarzu, zastanawiając się, kiedy ci mężowie, żony, dzieci sadzą kwiaty na grobach. W rocznicę śmierci? W dniu świętego, którego imieniem nazwany był zmarły? Może na Wielkanoc? To takie ważne święto dla katolików.
Postanowił, że zapyta o to Briannę. Z całą pewnością mógłby to wykorzystać w książce.
Nie potrafił powiedzieć, dlaczego zatrzymał się w pewnym momencie i spojrzał na tablicę na grobie. Ale zrobił to, i okazało się, że stoi przy grobie Thomasa Michaela Concannona.
Ojciec Brianny? Poczuł dziwny ucisk w sercu. Daty się zgadzały. O'MaIley opowiadał mu o Tomie Concannonie, podczas gdy Gray sączył guinessa w pubie. Były to historie nie pozbawione humoru, ale przepojone również dużą dozą sentymentu. Gray wiedział, że Tom Concannon zmarł nagle na urwisku w Loop Head, mając przy sobie jedynie Maggie. Ale Gray był pewien, że kwiaty na grobie posadziła Brianna.
Choć zima mocno dała im się we znaki, trzymały się nieźle, grób był świeżo wypielony. Kilka odważnych zielonych kiełków wyglądało z ziemi w poszukiwaniu słońca.
Gray nigdy nie stał nad grobem osoby znajomej. Choć często odwiedzał zmarłych, nie były to pielgrzymki do kogoś, kogo darzył uczuciem. Teraz odczuł ból. Przykucnął i położył dłoń na wypielęgnowanym wzgórku.
Zrobiło mu się przykro, że nie przyniósł kwiatów.
- Tomie Concannon - szepnął. - Ludzie dobrze cię wspominają. Mówią o tobie we wsi, uśmiechają się na dźwięk twojego imienia. Myślę, że to najpiękniejsze epitafium, o jakie człowiek może poprosić.
Dziwnie zadowolony, siedział przy Tomie i patrzył na grę słońca i cieni na kamiennych nagrobkach.
Dał Briannie trzy godziny, najwyraźniej za dużo, ponieważ ukazała się w drzwiach w chwili, gdy zahamował przed domem. Powitalny uśmiech zamarł mu na ustach, kiedy przyjrzał jej się bliżej.
Twarz miała bladą, co było u niej oznaką gniewu lub niepokoju, oczach kryło się napięcie. Zerknął w stronę domu i zobaczył, jak poruszyła się zasłona. Na mgnienie oka ujrzał twarz Maeve, równie bladą i równie nieszczęśliwą jak twarz jej córki.
- Panie spakowane? - zapytał łagodnie.
- Tak. - Siedziała na przednim fotelu, ściskając w dłoniach torebkę, jakby czerpała z niej całą swą siłę. - Dziękuję, że po mnie przyjechałeś.
- Mnóstwo ludzi uważa pakowanie za ciężką harówkę. - Gray wycofał samochód z podjazdu i ruszył w stronę domu, jak na niego, wyjątkowo wolno.
- Czasami jest to harówka. - Brianna zazwyczaj lubiła się pakować, bo nadzieja wyjazdu wiązała się z nadzieją powrotu do domu. - Ale są już spakowane i gotowe do wyjazdu.
Boże, chciała tylko zamknąć oczy, uciec od pulsującego bólu głowy, nieznośnego poczucia winy, i usnąć.
- Powiesz mi, co cię tak zdenerwowało?
- Nie jestem zdenerwowana.
- Jesteś urażona, nieszczęśliwa i blada jak ściana.
- To sprawa osobista, rodzinna.
Fakt, że go odtrąca, zabolał zaskakująco mocno. Ale wzruszył tylko ramionami i zamilkł.
- Przepraszam.
Jednak zamknęła oczy. Chciała tylko spokoju. Czy oni wszyscy nie mogliby dać jej spokoju choć na chwilę?
- To było niegrzeczne z mojej strony.
- Nie ma sprawy.
I tak nie ma ochoty brać sobie na głowę jej kłopotów, przypomniał sobie. Potem zerknął na nią i zaklął pod nosem. Była zupełnie wyczerpana.
- Chcę się zatrzymać w takim jednym miejscu - powiedział. Zrobiła ruch głową, jakby chciała zaprotestować, ale nie otworzyła oczu i nie odezwała się. I tak miło z jego strony, że ją podwozi, złajała się w myślach. Z pewnością wytrzyma jeszcze parę minut, zanim zatopi wszystkie troski w pracy.
Już się nie odezwał. Jechał kierując się instynktem, że widok miejsca, do którego dąży, przywróci rumieńce na jej policzki.
Otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy się zatrzymał i wyłączył silnik. Bez słowa patrzyła na ruiny zamku.
- Musiałeś się tu zatrzymać? - zapytała w końcu.
- Chciałem. Znalazłem te ruiny pierwszego dnia pobytu. Odgrywają zasadniczą rolę w mojej książce. Lubię nastrój, jaki tu panuje.
Gray wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwiczki po stronie pasażera.
- Chodź. - Nie poruszyła się, więc odpiął jej pas bezpieczeństwa. -Chodź! Tu jest wspaniale. Poczekaj, aż zobaczysz widok z góry.
- Mam pranie - powiedziała posępnie, ze skargą w głosie, ale jednak wysiadła.
- Pranie nie ucieknie. - Wziął ją za rękę i ciągnął przez wysoką trawę. Mię miała serca powiedzieć mu, że ruiny też nie uciekną.
- Opisałeś to miejsce w książce?
- Wielka scena morderstwa. - Uśmiechnął się, widząc jej reakcję, podejrzliwość i niepokój w spojrzeniu. - Nie boisz się chyba? Nie zwykłem wcielać morderstw w życie.
- Bredzisz. - Ale zadrżała, kiedy weszli pomiędzy wysokie kamienne mury.
Ruiny porastała trawa, kępki zieleni przeciskały się przez szpary pomiędzy kamieniami. Uniósłszy głowę, Brianna ujrzała resztki .murów, będących kiedyś sufitami i podłogami, wiele lat temu... Czas i wojny otworzyły widok na niebo.
Chmury przepływały bezgłośnie jak duchy.
- Jak myślisz, co ludzie tutaj robili, w tym właśnie miejscu?
- Żyli, pracowali. Walczyli.
- To zbyt ogólne. Użyj wyobraźni. Widzisz ich, ludzi chodzących po dziedzińcu? Jest zima i panuje przenikliwy ziąb. Widzisz pierścienie lodu na beczkach z wodą. Szron chrupie pod stopami jak suche gałązki. W powietrzu unosi się dym z ognisk. Głodne niemowlę zapłakało i umilkło raptownie, kiedy matka podała mu pierś.
Pociągnął ją za sobą i poruszył jej wyobraźnię. Ta scena stanęła jej przed oczami jak żywa.
- Tam musztruje się żołnierzy, słychać chrzęst metalu. A teraz przechodzi mężczyzna, kuleje, pamiątka po starej ranie. Chodź na górę.
Popchnął ją w stronę wąskich, kręconych schodów. Co parę stopni znajdowała się przerwa w murze, rodzaj niszy. Brianna zastanawiała się, czy ludzie spali tu, przechowywali zapasy, czy może chowali się przed wrogiem, który dopadał ich prędzej czy później.
- Po schodach idzie stara kobieta z lampą olejną. Ma pomarszczoną bliznę we wnętrzu dłoni i strach w oczach. Za nią postępuje druga kobieta z naręczem mat, ale jest młoda i myśli o swoim kochanku.
Trzymając Briannę za rękę Gray zatrzymał się na podeście.
- Splądrowali go pewnie żołnierze Cromwella. Krzyki, smugi dymu, krwi, tępy dźwięk metalu zagłębiającego się w kości, ostry krzyk człowieka, kiedy przeszywa go ból. Włócznie przechodzą przez ciała na wylot, przygważdżają je do ziemi, gdzie wiją się, dopóki nie nadejdzie śmierć. Kruki krążą ponad głowami, czekając na ucztę.
Odwrócił się, ujrzał jej szeroko otwarte oczy i zachichotał.
- Przepraszam, trochę mnie poniosło.
- Taka wyobraźnia nie zawsze jest błogosławieństwem. - Zadrżała. -chyba nie chcę, żebyś przedstawiał mi to wszystko tak plastycznie.
- Śmierć jest fascynująca, zwłaszcza gwałtowna śmierć. Człowiek zawsze będzie polował na człowieka. A to jest cholernie dobre miejsce do morderstwa - współczesnego morderstwa.
- Takiego, jakie lubisz - mruknęła.
- Aha. Morderca będzie się bawił ofiarą - powiedział, wspinając się wyżej. Pochłaniały go własne wizje, to prawda, ale jednocześnie widział, że Brianna nie dręczy się już tym, co wydarzyło się u matki. - Niech ta atmosfera i te mroczne duchy przenikną do jej świadomości jak powolna trucizna. On się nie śpieszy - lubi polować, uwielbia to. Wyczuwa strach, potrafi go wytropić jak wilk. To właśnie ta woń sprawia, że krew żywiej krąży mu w żyłach, podnieca go jak seks. Ofiara ucieka, trzymając się tej cieniutkiej nitki nadziei. Ale oddycha szybko. Odgłos tego oddechu odbija się echem o ściany zamku, porywa je wiatr. Upada - schody są zdradzieckie w mroku, w deszczu. Mokre i śliskie, są bronią samą w sobie. Ale ona wspina się dalej, dysząc ciężko, z oszalałym wzrokiem...
- Gray...
- Jest już teraz zwierzęciem, tak jak on. Prawdziwy strach potrafi zerwać powłokę człowieczeństwa, tak jak dobry seks czy prawdziwy głód. Większość ludzi myśli, że znają strach, seks i głód, choć żadnego z tych doświadczeń nie zaznali w pełni. Ale ona, ofiara, zna już strach, wie, że jest tak żywy i namacalny, jak ręka zaciskająca się wokół jej szyi. Chce się schronić, ale tu nie ma kryjówki. Słyszy, jak on się wspina, powoli, nieubłaganie. W końcu schody się kończą.
Wyciągnął Briannę z cienia na zalany słońcem występ.
- I ona jest w pułapce.
Podskoczyła nerwowo, kiedy Gray obrócił ją ku sobie, krzyk uwiązł jej w gardle. Rycząc ze śmiechu, Gray uniósł ją w ramionach.
- Boże, ale ty potrafisz słuchać!
- To nie jest śmieszne. - Próbowała się wyrwać.
- To jest wspaniałe. Planowałem, że zadźga ją sztyletem, ale... -Chwycił ją pod kolana i zaniósł ha brzeg występu. - Ale może po prostu strąci ją w przepaść.
- Przestań! - Zarzuciła Grayowi ręce na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem.
- Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Obejmujesz mnie, a serce bije ci mocno.
- Idiota.
- Przyznaj, że nie myślisz już o swoich kłopotach.
- Wolę swoje kłopoty niż twoją zwyrodniałą wyobraźnię. Będę trzymała się od niej z daleka.
- Nie, nikt tego nie potrafi. - Przytulił ją mocniej. - O to przecież chodzi w książkach, filmach, sztukach teatralnych. Dają nam wytchnienie od rzeczywistości i pozwalają myśleć o kłopotach innych ludzi.
- A co dają człowiekowi, który je tworzy?
- Dokładnie to samo. - Postawił ją na ziemi i odwrócił w stronę pól. -Zupełnie jak obraz, prawda? - Przyciągnął ją delikatnie, tak że oparła się o niego plecami. - Padał deszcz, kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy, i wszystko wydawało mi się takie wyblakłe, jakby kolory puściły i farba spłynęła z płótna.
Westchnęła. Tu znalazła spokój, którego pragnęła. Gray ofiarował go jej w ten swój trochę zwariowany, pokrętny sposób.
- Już prawie wiosna - szepnęła.
- Ty zawsze pachniesz wiosną. - Pochylił głowę i musnął wargami jej kark. - Smakujesz wiosną.
- Robi mi się od tego miękko w nogach.
- Więc oprzyj się o mnie. - Odwrócił ją ku sobie i ujął za brodę. -Mię całowałem cię od wieków.
- Wiem. - Zebrała całą odwagę i nie spuściła oczu. - Chciałam, żebyś to zrobił.
- O to mi właśnie chodziło. - Dotknął wargami ust Brianny i zadrżał, kiedy jej dłonie powędrowały ku jego twarzy.
Oddała mu pocałunek, a jej cichy jęk podniecał jak pieszczota. Przyciągnął ją bliżej, pamiętając o tym, że jego dłonie powinny być czułe, wargi łagodne.
Cały niepokój, zmęczenie i frustracja zniknęły. Jestem w domu, tylko ta jedna myśl kołatała się jej w głowie. Zawsze chciałam być w domu.
Z westchnieniem oparła głowę na jego ramieniu.
- Nigdy nie czułam nic podobnego.
On również. Było to niebezpieczne odkrycie, objawienie, nad którym należało się zastanowić.
- Jest dobrze - szepnął. - Jest w tym coś dobrego.
- Tak. - Przytuliła policzek do jego twarzy. - Okaż mi cierpliwość, Gray.
- Zamierzam to zrobić. Chcę ciebie, Brianno, a kiedy będziesz gotowa... - Przesunął dłońmi w dół jej ramion. Ich palce splotły się ze sobą. -Kiedy będziesz gotowa...
Gray zastanawiał się często, czy jego niebywały wręcz apetyt nie bierze się stąd, że dręczy go inny, silniejszy głód. Uznał, że najlepiej podejść do sprawy filozoficznie, urządził więc sobie nocną ucztę, złożoną z maślanego puddingu Brianny. Wpadł również w nałóg nocnego parzenia herbaty. Nastawił czajnik i ogrzał dzbanek, a następnie nabrał trochę puddingu do salaterki.
Pomyślał, że od czasu, gdy skończył trzynaście lat, nie zdarzyło mu się, aby był tak opętany przez seks. Wtedy przedmiotem jego uczuć była Sally Annę Howe, jedna z pensjonariuszek Domu Dziecka imienia Simona Brenta. Poczciwa stara Sally Anne, pomyślał Gray, ze swoim bujnym ciałem i chytrymi oczkami. Była od niego o trzy lata starsza i bardziej niż chętna przehandlować swe wdzięki za ukradzionego papierosa czy baton czekolady.
W owym czasie uważał, że jest boginią, spełnieniem lubieżnych marzeń nastolatka. Teraz myślał o niej z politowaniem i gniewem, wiedząc, że złe traktowanie i błędy systemu zrobiły z tej ładnej dziewczyny kogoś, kto uważał, że wartość kobiety leży między jej nogami.
Śnił niejeden pociągający sen o Sally Anne. Szczęście mu dopisało. Udało mu się zwędzić opiekunowi całą paczkę Marlboro. Dwadzieścia papierosów równało się dwudziestu pieprzeniom, przypomniał sobie. A on był pojętnym uczniem.
Upłynęło parę lat i nauczył się jeszcze więcej od swoich rówieśniczek i profesjonalistek, które uprawiały swój proceder w ciemnych bramach pachnących starym tłuszczem i kwaśnym potem.
Miał szesnaście lat, kiedy uciekł z sierocińca i wyruszył w świat w tym, co miał na grzbiecie, i dwudziestoma trzema zwiniętymi dolarami w kieszeni.
Pragnął tylko wolności, wolności od reguł, regulaminów i systemu, który pochwycił go w swoje szpony. Znalazł tę wolność, wykorzystał ja. i za nią zapłacił.
Żył i pracował na ulicach bardzo długo, zanim zdobył nazwisko i cel w życiu. Na swoje szczęście miał talent, który pozwolił mu utrzymać się na powierzchni.
Jako dwudziestolatek napisał pierwszą, utrzymaną w podniosłym stylu, trochę smętną powieść autobiograficzną. Nie wzbudziła zachwytu w świecie wydawniczym. Dwa lata później popełnił zgrabny kryminałek. Wydawcy nie padli na kolana, ale cień zainteresowania ze strony zastępcy dyrektora pewnego wydawnictwa sprawił, że Gray zamknął się w tanim pensjonacie i przez wiele tygodni walił w ręczną maszynę do pisania.
Tym razem sprzedał książkę. Za grosze. Ani przedtem, ani potem nic nie zrobiło na nim większego wrażenia.
Dziesięć lat później prowadził już takie życie, jakie mu przypadło do gustu, i czuł, że dokonał właściwego wyboru.
Nalał wody do dzbanka i włożył łychę puddingu do ust. Dostrzegł cienką smugę światła sączącą się spod drzwi pokoju Brianny i uśmiechnął się.
Ją również wybrał.
Aby ukryć swe prawdziwe zamiary, ustawił na tacy dzbanek z dwiema filiżankami i zapukał do drzwi,
- Proszę.
Siedziała przy biureczku, schludna niby zakonnica w swojej flanelowej koszuli nocnej i kapciach. Włosy splecione w luźny warkocz spoczywały na jej ramieniu. Gray przełknął ślinkę, która napłynęła mu do ust.
- Zobaczyłem światło. Napijesz się herbaty?
- Z przyjemnością. Miałam trochę papierkowej roboty. Pies wygramolił się spod biurka i otarł o nogi Graya.
- Ja też. - Odstawił tacę i pogłaskał Cona. - Morderstwo sprawia, że głodnieję.
- Zabiłeś dzisiaj kogoś, prawda?
- Brutalnie. - Powiedział to z takim namaszczeniem, że musiała się roześmiać.
- Może to sprawia, że jesteś taki zrównoważony - zastanowiła się. -Wszystkie te papierowe morderstwa oczyszczają twój organizm. Czy... -urwała, po czym wzruszyła ramionami.
- No dalej, pytaj. Rzadko zadajesz pytania, dotyczące mojej pracy.
- Przypuszczam, że inni robią to w nadmiarze.
- Owszem. - Rozsiadł się wygodnie. - Tobie wolno.
- Zastanawiam się, czy wprowadziłeś kiedyś do książki bohatera, którego znasz, po czym go zamordowałeś.
- Był taki jeden nadęty francuski kelner z Dijon. Udusiłem go.
- O! - Potarła dłonią szyję. - Jakie to uczucie?
- Dla niego czy dla mnie?
- Dla ciebie.
- Satysfakcjonujące. - Nabrał łyżkę puddingu. - Chcesz, żebym kogoś dla ciebie zabił, Brie? Służę.
- Nie w tej chwili, dziękuję. - Poruszyła się, i parę kartek sfrunęło z biurka na podłogę.
- Potrzebna ci maszyna do pisania - zauważył Gray, zbierając papiery. - Albo, jeszcze lepiej, komputer. To oszczędza masę czasu przy pisaniu listów.
- Nie wtedy, gdy trzeba szukać każdego klawisza. - Uniosła z rozbawieniem brwi, widząc, że czyta jej korespondencję.
- Nie znajdziesz tam niczego interesującego.
- Hm? O, przepraszam! Co to za Triquater Mining?
- Och, to tylko przedsiębiorstwo, w które zainwestował tata. Znalazłam świadectwo udziałowe w jego papierach na strychu. Już raz do nich napisałam - dodała z lekką irytacją. - Ale nie otrzymałam odpowiedzi. Więc próbuję ponownie.
- Dziesięć tysięcy udziałów. - Gray wydął wargi. - To nie byle co.
- Owszem. Ale trzeba było znać mojego ojca. Zawsze przeprowadzał jakiś wielki interes, który kosztował więcej, niż przynosił. Ale sprawdzić muszę. - Wyciągnęła rękę. - To tylko kopia. Oryginał oddałam Roganowi na przechowanie.
- Powinien to sprawdzić.
- Nie chcę obarczać go swoimi sprawami. Ma dosyć na głowie: galerię i Maggie.
Gray oddał jej kopię dokumentu.
- Nawet przy dolarze za udział to spora kwota.
- Byłabym zdziwiona, gdyby to było warte pensa za udział. Bóg wie, że tatuś nie mógł zapłacić więcej. Bardziej prawdopodobne jest, ze przedsiębiorstwo zwinęło interes.
- Wtedy list zostałby odesłany. Uśmiechnęła się tylko.
- Jesteś tu już dość długo, by wiedzieć, jak funkcjonuje irlandzka poczta. Myślę... - Pies warknął i spojrzeli na niego oboje. - Con?
Pies warknął ponownie i zjeżył sierść. W dwóch krokach Gray znalazł się przy oknie. Mgła zasnuwała wszystko.
- Mgła - mruknął. - Pójdę się rozejrzeć”. Nie! - powiedział, kiedy Brianna zaczęła się podnosić. - Jest ciemno, zimno i mokro. Zostaniesz tutaj.
- Nic tam nie ma.
- Sprawdzimy to z Conem. Chodź! - Gray strzelił palcami i ku zdziwieniu Brianny Con posłuchał natychmiast.
Gray wyjął latarkę z górnej szuflady w kuchni i otworzył drzwi. Con zadrżał, a na rozkaz Graya “Szukaj” zniknął we mgle niby duch.
Mgła wykoślawiała strumień światła latarki. Gray szedł bardzo ostrożnie, wytężając wzrok. Usłyszał szczeknięcie psa, ale nie potrafił określił z której strony dobiega.
Zatrzymał się pod oknem sypialni Brianny i skierował w dół snop światła. Pośród bylin widniał pojedynczy odcisk buta.
Mały, zdziwił się Gray, przykucnąwszy. Prawie tak mały jak odcisk stopy dziecka. Może rzeczywiście jakiś dzieciak zrobił Briannie psikusa. Ale kiedy ruszył w dalszy obchód, usłyszał warkot zapuszczanego motoru. Zaklął i przyspieszył kroku. Con wyprysnął z mgły niby nurek na powierzchnię jeziora.
- Nie poszczęściło się nam. - Na pociechę pogłaskał Cona po łbie. Stali przez chwilę, wpatrując się w mgłę. - Zdaje się, że wiem, o co tu chodzi. Wracamy.
Brianna czekała na nich w kuchennych drzwiach, obgryzając paznokieć.
- Długo was nie było.
- Chcieliśmy sprawdzić cały teren. - Odłożył latarkę na stół, przeciągnął dłonią przez wilgotne włosy. - To może mieć jakiś związek z włamaniem.
- Jakim sposobem? Nikogo nie widzieliście.
- Bo nie okazaliśmy się dość szybcy. Jest jeszcze jedno wytłumaczenie. - Wepchnął dłonie w kieszenie spodni. - Ja.
- Ty? Co przez to rozumiesz?
- Zdarzyło mi się już coś podobnego. I to niejeden raz. Zapalony fan dowiaduje się, gdzie mieszkam. Czasem wpada, jakbyśmy byli starymi kumplami, czasem chodzi za mną jak cień. Niekiedy włamuje się do mieszkania, szukając pamiątek.
- To okropne!
- Irytujące, ale w sumie nieszkodliwe. Pewna przedsiębiorcza dama wykradła klucz do mojego pokoju w paryskim Ritzu, rozebrała się i weszła mi do łóżka. - Spróbował się uśmiechnąć. - To było... osobliwe.
- Osobliwe - powtórzyła Brianna, kiedy już udało jej się odzyskać głos. - Co... Nie, chyba nie chcę wiedzieć, co zrobiłeś.
- Wezwałem obsługę hotelową. - W jego oczach błysnęło rozbawienie. - Istnieją granice poświęcenia dla czytelników. Wracając do dzisiejszego zdarzenia, to mógł być jakiś dzieciak, ale równie dobrze mój wielbiciel. W tym ostatnim przypadku powinienem chyba poszukać sobie innego lokum.
- Nie ma mowy! - Odezwał się w niej instynkt opiekuńczy. - Nie mają prawa zakłócać w ten sposób twojego spokoju, to po pierwsze, a po drugie, nie odejdziesz stąd z tego powodu. - Prychnęła gniewnie. - Zresztą to nie chodzi tylko o twoje książki. Och, przyciągają ludzi, są takie prawdziwe, i jest w nich jakiś pierwiastek heroiczny, górujący nad żądzą, cierpieniem, przemocą i rozpaczą. Chodzi o twoje zdjęcie.
- Zdjęcie? - zapytał z roztargnieniem, zachwycony taką oceną swoich książek.
- Twoja twarz. - Podniosła na niego wzrok. - Taka piękna twarz. Nie wiedział, czy ma się żachnąć, czy roześmiać.
- Naprawdę?
- Tak, jest... - Odchrząknęła. Wiedziała już, że nie należy mu ufać, kiedy oczy mu tak błyszczą. - I ta notka biograficzna na okładce, a raczej brak tej notki. Jakbyś pochodził znikąd. Tajemnica przyciąga ludzi.
- Ja naprawdę pochodzę znikąd. Może powiedziałabyś coś jeszcze na temat mojej twarzy.
Uznała, że bezpieczniej będzie się wycofać.
- Myślę, że mieliśmy dość wrażeń, jak na jeden wieczór. Ale on położył dłonie na jej ramionach i wargami dotknął ust.
- Zaśniesz?
- Tak - powiedziała bez tchu. - Con będzie ze mną.
- Szczęściarz z tego psa. Dobrze więc, wskakuj do łóżka. - Pocałował ją na dobranoc, a potem zrobił coś, czego Brianna nie robiła od czasu, gdy zamieszkała w tym domu.
Zaryglował drzwi.
Najlepszym miejscem do rozpowszechniania wiadomości i zbierania ich jest, na co wskazuje sama logika, wiejski pub. W ciągu paru tygodni, które spędził w hrabstwie Clare, Gray nauczył się doceniać znaczenie pubu O'Malleya. Zbierając materiały do książki, odwiedzał różne lokale tego typu w okolicy, ale bar O'Malleya stał mu się bliski jak własny dom.
Usłyszał muzykę, zanim jeszcze sięgnął do klamki. Murphy, pomyślał. To się nazywa szczęśliwy traf. Pchnął drzwi i został powitany serdecznym gestem. O'Malley zaczął mu nalewać guinessa, zanim Gray zdążył usiąść.
- No, jak tam książka? - zapytał O'Malley.
- Świetnie. Dwa trupy, żadnych podejrzanych. Kręcąc głową, O'Malley podsunął mu kufel pod nos.
- Nie rozumiem, jak można mordować przez cały dzień i uśmiechać się wieczorem.
- To nienaturalne, prawda? - Gray pokazał zęby w uśmiechu.
- Mam opowiastkę w sam raz dla ciebie - odezwał się David Ryan z końca baru. Palił amerykańskiego papierosa.
Gray rozsiadł się wygodnie, tonąc w oparach papierosowego dymu. Zewsząd dobiegały dźwięki muzyki. Zawsze czekała tu na niego jakaś opowieść, a on potrafił słuchać równie dobrze, jak pisać.
- Była raz pokojówka, która mieszkała w pobliżu Tralee. Piękna jak obrazek, z włosami jak złoto i oczami niebieskimi jak Kerry.
Rozmowy umilkły i Murphy ściszył muzykę tak, by stanowiła tylko tło opowieści.
- Starało się o nią dwóch mężczyzn - ciągnął David. - Jeden wykształcony gość, drugi farmer. Na swój sposób pokojówka kochała ich obu, bo była równie płocha jak ładna. Cieszyła się z tych zalotów, jak to zwykle pokojówka, i obojgu obiecała to i owo. Ale w sercu farmera wraz z miłością do pokojówki narastały złe uczucia.
Zwyczajem bajarza zrobił pauzę i przyjrzał się rozżarzonej końcówce papierosa. Zaciągnął się głęboko, wydmuchał dym,
- Tak więc pewnej nocy czekał na swojego rywala przy drodze i kiedy gość nadszedł, pogwizdując wesoło, bo pokojówka nie broniła mu tego dnia pocałunków, farmer wyskoczył i obalił go na ziemię. Przeciągnął go w świetle księżyca przez pola i choć biedaczyna dychał jeszcze, pogrzebał głęboko w ziemi. A o świcie posiał na nim zboże i w ten sposób położył kres rywalizacji.
David umilkł, zaciągnął się głęboko i sięgnął po kufel.
- No i...? - zapytał Gray, zaintrygowany opowieścią. - Ożenił się z pokojówką.
- W rzeczy samej, nie! Tej właśnie nocy uciekła z wędrownym naprawiaczem garnków. Ale farmer miał najlepsze zbiory we wsi.
Rozległy się wybuchy śmiechu, a Gray pokiwał głową z podziwem. Uważał się za zawodowego kłamcę, profesjonalistę. Ale znalazł tu dużą konkurencję. Zabrał swój kufel i przyłączył się do Murphy'ego.
- Davey ma inną historię na każdy dzień tygodnia - powiedział Murphy.
- Mój agent zgarnąłby go dla siebie w mgnieniu oka. Jakieś wieści, Murphy?
- Nic, co mogłoby okazać się pomocne. Pani Leery twierdzi, że prawdopodobnie widziała jakiś obcy samochód. Wydaje jej się, że był zielony, ale nie jest pewna.
- Wczoraj wieczorem ktoś się kręcił koło domu. Zgubiłem go we mgle. - Gray skrzywił się na to wspomnienie. - Podszedł aż pod okno Brianny i zostawił ślad na grządkach kwiatów. Mógł to być dzieciak. -Gray pociągnął z kufla. - Czy ktoś może pytał o mnie?
- Jesteś głównym tematem rozmów - powiedział Murphy sucho.
- Och, sława! Chodziło mi o kogoś obcego.
- O nikim takim nie słyszałem. Zapytaj na poczcie. Dlaczego?
- Myślę, że mógł to być jakiś świrnięty fan. Miewałem już takie historie. Z drugiej strony... - wzruszył ramionami. - Mam skłonności do przesady.
- Pamiętaj, że w razie kłopotów jest tu tuzin facetów, którzy przybiegną na pierwsze gwizdnięcie. - Murphy podniósł wzrok, kiedy drzwi pubu się otworzyły. Weszła Brianna, mając przy boku Rogana i Maggie. Murphy wrócił spojrzeniem do Graya i jego brwi wystrzeliły w górę. - I tuzin facetów, którzy powloką cię do ołtarza, jeśli nie zgasisz tego błysku w oku.
- Co? - Gray podniósł kufel. - Po prostu patrzę.
- Aha. Jestem włóczęgą - zaśpiewał Murphy - ciągle pijanym. Bo piję, jestem bliżej mojej ukochanej.
- Ten kufel jest jeszcze w połowie pełen - mruknął Gray i podszedł Brianny. - Myślałem, że miałaś coś do cerowania.
- I mam.
- Zmusiliśmy ją do przyjścia tutaj - wyjaśniła Maggie, z trudem windując się na stołek.
- Nakłoniliśmy - poprawił Rogan. - Szklaneczkę harpa, Brie?
- Z przyjemnością.
- Herbata dla Maggie, Tim - zaczął Rogan i uśmiechnął się szeroko, słysząc gniewny pomruk żony. - Hart dla Brie, guiness dla mnie. Jeszcze jeden kufelek, Gray?
- Ten mi wystarczy. - Gray oparł się o kontuar. - Pamiętam, co się stało, gdy ostatni raz z tobą piłem.
- Skoro mowa o wujku Niallu - wtrąciła Maggie - zatrzymali się na kilka dni na Krecie. Zagraj coś pogodnego, Murphy.
Posłusznie Murphy zmienił nagranie na “Whiskey in the Jar”. Maggie wybijała stopą rytm.
Gray słuchał przez chwilę słów, po czym pokręcił głową.
- Dlaczego wy, Irlandczycy, zawsze śpiewacie o wojnie?
- Naprawdę? - Maggie uśmiechnęła się i zanuciła refren.
- Czasem o zdradzie i o śmierci, ale najczęściej o wojnie.
- Nie zdawałam sobie z tego sprawy. - Popatrzyła na niego znad filiżanki, - Jeżeli tak jest naprawdę, nietrudno chyba wytłumaczyć, dlaczego. Przez całe wieki walczyliśmy o każdą piędź ziemi...
- Błagam, nie zaczynaj - jęknął Rogan. - Ona ma serce bojownika.
- Serce bojownika ma każdy Irlandczyk i każda Irlandka. Murphy świetnie śpiewa. Przyłącz się do niego, Brie.
Brianna sączyła z zadowoleniem swojego harpa.
- Wolę posłuchać.
- Ja chciałbym posłuchać ciebie - szepnął Gray, dotykając jej włosów. Maggie przyjrzała mu się spod półprzymkniętych powiek.
- Brie ma głos jak dzwon - powiedziała. - Zawsze dziwiłyśmy się po kim, dopóki nie dowiedziałyśmy się o matce.
- Zaśpiewaj “Danny Boy”. Maggie wzniosła oczy do góry.
- Licz tu, człowieku, na jankesa. Tę piosenkę napisał Brytyjczyk, obcy. Murphy, zaśpiewajcie z Brie “Jamesa Connolly”.
Brianna potrząsnęła z rezygnacją głową i podeszła do Murphy'ego.
- Tworzą idealną parę - szepnęła Maggie, obserwując Graya.
- Aha. Brie śpiewa czasem w domu, kiedy zapomni, że nie jest sama
- A jak długo masz zamiar tu pozostać? - zagadnęła Maggie, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Rogana.
- Dopóki nie skończę książki - powiedział Gray w roztargnieniu.
- I ruszysz dalej?
- Ruszę dalej.
Mimo że Rogan trzymał ją teraz za kark, Maggie otworzyła usta, żeby wypowiedzieć jakąś złośliwą uwagę. Powstrzymał ją raczej wyraz oczu Graya niż irytacja męża. Malujące się w nich pożądanie uruchomiło dzwonek alarmowy w jej głowie. Ale w oczach Graya jest jednak coś więcej niźli pożądanie, stwierdziła Maggie. Ciekawe, czy on zdaje sobie z tego sprawę.
Kiedy mężczyzna patrzy w ten sposób na kobietę, w grę wchodzą nie tylko hormony. Będę musiała to przemyśleć, postanowiła Maggie. Unosząc filiżankę do ust, nie przestała obserwować Graya.
- Zobaczymy - mruknęła. - Jeszcze zobaczymy.
Z jednej piosenki zrobiły się dwie, trzy. Piosenki o wojnie i o miłości, wesołe i smutne. W wyobraźni Graya powstały zarysy sceny.
Zadymiony pub, muzyka, głosy ludzi - oaza spokoju i bezpieczeństwa w świecie pełnym grozy. Kobiecy głos przyciąga mężczyznę, przyciąga go wbrew jego woli. Tutaj, pomyślał, właśnie tutaj jego bohater przegra swą prywatną bitwę. Ona będzie siedziała przed kominkiem, z dłońmi złożonymi skromnie na kolanach. Będzie śpiewała czystym, głębokim głosem.
Wtedy ją pokocha, gotów oddać za nią życie, nawet je odmienić. Przy niej zapomni o przeszłości i spojrzy w przyszłość.
- Przybladłeś, Gray. - Maggie szarpnęła go za ramię. - Ile kufli wypiłeś?
- Tylko ten jeden. - Przeciągnął dłonią po twarzy, wracając do rzeczywistości. - Ja tylko... pracowałem - dokończył. No właśnie, po prostu pracował. Myślał o swoich bohaterach, tworzył następne fikcje. Nic osobistego.
- Wyglądałeś jak w transie.
- No właśnie. - Westchnął cicho i roześmiał się sam z siebie. - Chyba się jednak napiję.
Gray spał niespokojnie, budził się, dręczony koszmarami, które wymyślił, siedząc w pubie. Scena ta ożywała ciągle na nowo w jego umyśle. Nie mógł jej wymazać z pamięci i nie potrafił jej opisać. To znaczy - opisać dobrze.
Na samą myśl o grożącej mu blokadzie twórczej dostawał gęsiej skórki. Normalnie zmuszał się do pisania i pisał, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło. Przeganiał je, jak czarną chmurę, nad głowę innego udręczonego pisarza.
Ale tym razem zaklinował się na amen. Nie mógł tchnąć życia w scenę, którą chciał opisać, i nie mógł z niej zrezygnować. Spędził większą część nocy na skreślaniu tego, co zostało już napisane.
Wyjałowił się. Po prostu się wyjałowił. Dlatego ta scena była martwa.
Był podniecony erotycznie, przyznał z goryczą. Sfrustrowany, do czego przyczyniła się kobieta, która potrafiła osadzić go na miejscu jednym spokojnym spojrzeniem.
Kara za to, że zamiast rozmyślać o morderstwie, dał się opętać swojej gospodyni.
Mrucząc pod nosem, podniósł się zza biurka i podszedł do okna. Takie jego szczęście, że pierwszą osobą, którą zobaczył, była Brianna.
Przechodziła pod jego oknem w skromniutkiej różowej sukience, z włosami wysoko upiętymi w kok. Dlaczego włożyła buty na wysokim obcasie? zastanowił się i przybliżył twarz do szyby. Uważała pewnie, że to praktyczne obuwie, nie zdając sobie sprawy, że tego rodzaju pantofle robią coś niedorzecznie cudownego z jej nogami.
Wsiadła do samochodu, a jej ruchy były zarazem celowe i pełne wdzięku. Najpierw odłoży torebkę na siedzenie obok. Zapnie starannie pas bezpieczeństwa, sprawdzi lusterka. Żadnego przeglądania się we wstecznym, zauważył. Jeden szybki ruch, mający na celu wyłącznie poprawienie widoczności, i gotowe. Teraz obróci kluczyk w stacyjce.
Nawet przez szybę dotarło do niego pokasływanie umęczonego silnika.
Brianna spróbowała jeszcze raz, i jeszcze raz. Gray schodził już ze schodów i kręcił głową.
- Dlaczego, do jasnej cholery, nie każesz tego naprawić? - krzyknął na nią, stojąc w drzwiach.
- Och! - Wysiadła już z samochodu i podnosiła maskę. - Dwa dni temu chodził całkiem dobrze.
- Ten grat nie chodzi dobrze od dziesięciu lat. - Odsunął ją łokciem od samochodu, zirytowany tym, że pachnie tak świeżo, gdy on czuje się jak szmata do podłogi. - Posłuchaj, jeśli musisz jechać po coś do wsi, weź mój wóz, a ja zobaczę, co się da zrobić z twoim.
Uniosła głowę, urażona jego szorstkim tonem.
- Dziękuję bardzo, ale jadę do Ennistymon.
- Ennistymon? - Umiejscowił tę wieś na mapie, którą sobie wyobraził, i wysunął głowę spod maski. - Po co?
- Do nowej galerii, którą otwierają za parę tygodni i Maggie poprosiła, żebym przyjechała ją obejrzeć - powiedziała do jego pleców. Gray sprawdzał przewody i klął pod nosem. - Zostawiłam ci wiadomość i jedzenie, które możesz sobie sam podgrzać. Nie będzie mnie do wieczora.
- Nigdzie tym gruchotem nie pojedziesz. Pasek klinowy zerwany, przewód paliwa przecieka, i założę się, że twój zapłon właśnie diabli wzięli. - Wyprostował się, zauważył, że Brianna włożyła kolczyki, cieniutkie złote kółka, zwisające tuż przy uszach. Nadawały jej odświętny wygląd, który zirytował go z niewiadomych powodów. - Nic cię nie zmusza, żebyś miała jeździć tym wrakiem.
- Zdaje się, że nie mam wyboru. Dziękuję ci za pomoc, Graysonie. Zadzwonię do Murphy'ego i...
- Nie odgrywaj obrażonej królowej. - Zatrzasnął maskę z taką siłą, że Brianna podskoczyła. I bardzo dobrze, pomyślał. To dowodzi, że ma krew w żyłach. - I nie wyjeżdżaj mi tu z Murphym. Nie zrobi z tym gratem więcej niż ja. Wsiadaj do mojego wozu, zaraz przyjdę.
- A po co miałabym wsiadać do twojego wozu?
- Żebym mógł cię odwieźć do cholernego Ennistymon. Zacisnęła zęby i wsparła ręce na biodrach.
- Bardzo to miło z twojej strony, ale...
- Wsiadaj do wozu i czekaj - rzucił, idąc w stronę domu. - Muszę sobie zmyć głowę.
- Ja cię wyręczę - mruknęła. Szarpnęła drzwiczkami swojego wozu i chwyciła torebkę. Kto go prosił, żeby ją odwoził, chciałaby to wiedzieć? Raczej pójdzie piechotą, niż wsiądzie do jednego samochodu z takim człowiekiem. A jeżeli chce zadzwonić do Murphy'ego, to... To zadzwoni!
Ale najpierw musi się uspokoić.
Wzięła głęboki oddech, potem drugi, i poszła na spacer wśród swoich kwiatów. Uspokajały ją, jak zwykle. Delikatne łodyżki zaczynały wschodzić. Potrzebują tylko odrobinę troskliwości, pomyślała. Przykucnęła, by wyrwać jakiś chwast. Zacznie jutro, jeżeli pogoda dopisze. Na Wielkanoc jej ogród stanie w pełnej krasie.
Zapachy, kolory. Uśmiechnęła się do odważnego, młodego żonkila.
W tym momencie trzasnęły drzwi. Uśmiech Brianny znikł. Wstała i odwróciła się ku domowi.
Nie raczył się ogolić, zauważyła. Włosy miał mokre, związane z tyłu skórzanym rzemieniem, ubranie czyste, choć trochę podniszczone.
Doskonale wiedziała, że facet ma porządne ubrania. Czyż nie prała ich i nie prasowała?
Rzucił jej spojrzenie i wyszarpnął z kieszeni dżinsów kluczyki.
- Do wozu.
Och, należało sprowadzić go na ziemię. Zrobi to z przyjemnością. Podeszła do niego wolno, z oczami jak dwie tafle lodu.
- Jesteśmy dzisiaj w świetnym humorze? - stwierdziła z sarkazmem. Nawet pisarz rozumie czasem, że czyny przemówią dosadniej niż słowa. Nie tracąc czasu na myślenie, przyciągnął Briannę do siebie, przyjrzał się z satysfakcją zdumionej twarzy dziewczyny i przycisnął wargi do jej ust.
Był to pocałunek brutalny i namiętny, zdeterminowany. Serce podeszło jej do gardła, zdawało się rozsadzać głowę. Miała chwilę strachu, chwilę pożądania, a potem on odsunął ją od siebie.
Oczy mu płonęły. Jak u wilka, pomyślała mało przytomnie. Dzikie i pełne niesamowitej siły.
- Zrozumiałaś? - rzucił, wściekły na nią, na siebie. Brianna nie poruszyła się nawet, po prostu patrzyła. Jak dziecko, pomyślał, uderzone bez powodu.
Uczucie, które pamiętał aż za dobrze.
- Chryste, zaczynam wariować! - Przesunął dłońmi po twarzy, próbując zapanować nad sobą. - Przepraszam. Wsiądź, Brianno. Nic ci nie zrobię.
Wściekłość rozbłysła w nim na nowo, kiedy Brianna się nie poruszyła, nie mrugnęła nawet okiem.
- Do kurwy nędzy, nawet cię nie dotknę!
Odzyskała w końcu głos, choć nie był tak pewny, jakby sobie tego życzyła.
- Dlaczego jesteś na mnie zły?
- Nie jestem. - Odsunął się. Opanowanie, przypomniał sobie. Zazwyczaj nie miał z tym kłopotów. - Przykro mi - powtórzył. - Przestań tak na mnie patrzeć! Jakbym cię uderzył.
Czyż nie wiedział, że gniew, szorstkie słowa, złe uczucia ranią ja bardziej niż fizyczna przemoc?
- Idę do domu. - Schroniła się za mur chłodnego spokoju. - Muszę zadzwonić do Maggie, że nie przyjadę.
- Brianno! - Wyciągnął ku niej dłoń, po czym podniósł obie ręce w geście, który mówił zarazem o rezygnacji i chęci zawarcia pokoju. -Chcesz, żebym poczuł się jeszcze gorzej, niż czuję się w tej chwili?
- Nie wiem, ale sądzę, że poczujesz się lepiej, kiedy zjesz solidne śniadanie.
- A teraz ona mnie nakarmi. - Zamknął oczy i odetchnął głęboko. -Zrównoważony - mruknął i spojrzał na Briannę. - Czy nie tym mianem określiłaś mnie niedawno? Trochę się pomyliłaś. Pisarze są okropnymi draniami, Brie. Mają zmienne nastroje, są niegrzeczni, egoistyczni, zaabsorbowani sobą.
- Wcale taki nie jesteś. - Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego czuje się zobowiązana go bronić. - Niezrównoważony może, ale tylko to.
- Wszystko zależy od tego, jak idzie pisanie. W tej chwili jak po grudzie, więc zachowuję się okropnie. Natrafiłem na kamyk, skałę, cholerną fortecę! I wyładowałem się na tobie. Mam cię jeszcze raz przeprosić?
- Nie. - Przyłożyła dłoń do jego nie ogolonego policzka. - Jesteś zmęczony, Gray.
- Niewyspany. - Trzymał ręce w kieszeni, ale nie spuszczał z niej wzroku. - Uważaj z tym współczuciem, Brianno. Książka to tylko jeden z powodów, dlaczego jestem dzisiaj taki zły. Ty jesteś drugim.
Cofnęła rękę, jakby ją sparzył. Jej błyskawiczny odwrót wywołał uśmiech na jego twarzy.
- Pragnę cię. Tak bardzo, że to aż boli.
- Naprawdę?
- To nie powód, żebyś wyglądała na tak zadowoloną z siebie. Zarumieniła się aż po nasadę włosów.
- Nie chciałam...
- No właśnie, w tym cały problem. Wsiądź do samochodu. Proszę -dodał. - Oszaleję, jeżeli tu zostanę i znów będę próbował pisać.
Powiedział dokładnie to, co należało. Brianna wsunęła się na przednie siedzenie.
- Może pomogłoby ci, gdybyś zamordował jeszcze kogoś? Stwierdził, że mimo wszystko może jeszcze się śmiać.
- Rozważam właśnie taką możliwość.
Worldwide Gallery w hrabstwie Clare była prawdziwą perłą w porównaniu z innymi galeriami. Nowo zbudowana, została pomyślana jako elegancka rezydencja, usytuowana wśród rozległych ogrodów. Nie była to wyniosła galeria dublińska w stylu katedralnym ani bogaty pałac w Rzymie lecz dostojny dwór, zaprojektowany specjalnie po to, by przedstawiać prace irlandzkich artystów.
Było to marzenie Rogana, które razem z Maggie zmienili w rzeczywistość.
Brianna zaprojektowała ogrody. Choć nie była w stanie włożyć w nie własnej pracy, ogrodnicy wykorzystali jej plany i obsadzili różami alejki, a szerokie, owalne klomby wypełnili łubinem, makami, naparstnicą, orlikami i daliami.
Sama rezydencja została zbudowana z bladoróżowej cegły, a wysokie, smukłe okna były obramowane na szaro. Żyrandol Waterforda oświetlał hol wyłożony biało-granatową terakotą, a mahoniowe schody prowadziły na piętro.
- To praca Maggie - szepnęła Brianna na widok rzeźby ustawionej przy wejściu.
Gray ujrzał dwie splecione ze sobą postaci. Chłodne szkło zdawało się płonąć namiętnością. Rzeźba miała uderzająco erotyczną, a jednocześnie romantyczną wymowę.
- To jej “Ujarzmienie”. Rogan kupił je dla siebie, zanim się pobrali. Nie sprzedałby jej nikomu.
- Nie dziwię się. - Grayowi zaschło w gardle. Zmysłowa, powyginana rzeźba była pożywką dla jego i tak rozbudzonej wyobraźni. - Cóż za niezwykły początek ekspozycji.
- Ona ma wyjątkowy talent, prawda?
Delikatnie, samymi opuszkami palców Brianna pogłaskała chłodną taflę szkła, którą jej siostra stworzyła z ognia i marzeń.
- Wyjątkowy talent sprawia, że człowiek łatwo ulega humorom. Uśmiechnęła się leciutko, patrząc na Graya przez ramię. Jest taki rozdrażniony, pomyślała. Zniecierpliwiony wszystkim, zwłaszcza sobą. I staje się trudny we współżyciu, ponieważ tyle od siebie wymaga.
- A kiedy nie może temu sprostać, zamienia życie w piekło sobie i innym. - Wyciągnął rękę, lecz nie dotknął szklanej rzeźby. Dotknął Brianny. - Nie żywisz urazy, prawda?
- Czy miałoby to jakikolwiek sens? - Wzruszyła ramionami, po czym odwróciła się, podziwiając czyste, proste linie i formy architektoniczne sali. - Rogan chciał, żeby galeria była domem sztuki. Jest tu więc salon, bawialnia, nawet jadalnia i pokoje gościnne na piętrze. - Brianna wzięła go za rękę i pociągnęła w stronę otwartych podwójnych drzwi. - Wszystkie obrazy, rzeźby, nawet meble są wykonane przez irlandzkich artystów i rzemieślników... Och!
Stanęła jak wryta, patrząc na niską otomanę przykrytą miękkim kilimem o ostrych barwach, przechodzących w stłumioną zieleń. Podeszła do otomany i przesunęła dłonią po tkaninie.
- Ja to zrobiłam - szepnęła. - Na urodziny Maggie. Położyli to tutaj. W galerii sztuki.
- Cóż w tym dziwnego? To jest piękne. - Gray przyjrzał się kilimowi z zaciekawieniem. - Sama to utkałaś?
- Tak. Nie mam czasu na tkanie, ale... - urwała, bojąc się, że głos ją zawiedzie. - Pomyśl tylko! W galerii, razem z tymi wszystkimi dziełami sztuki...
- Brianna!
- Joseph!
Gray patrzył posępnie, jak mężczyzna idzie przez salę i porywa Briannę w ramiona. Typ artysty, pomyślał szyderczo. Turkusowy kolczyk w uchu długie włosy spływające na plecy, włoski garnitur. Zaraz, zaraz, zna przecież tego faceta. Widział go na ślubie w Dublinie.
- Za każdym razem, gdy cię widzę, jesteś coraz piękniejsza.
- A ty za każdym razem pleciesz coraz to większe nonsensy. - Ale śmiała się. - Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- przyjechałem tylko na jeden dzień, aby pomóc Roganowi.
- A Patrycja?
- Jest jeszcze w Dublinie. Nie mogła się wyrwać, rozumiesz, dziecko, szkoła.
- A jak mała?
- Jest śliczna. Wygląda zupełnie jak jej matka. - Joseph przeniósł wzrok na Graya. Wyciągnął rękę. - Grayson Thane, jak przypuszczam? Jestem Joseph Donahue.
- Och, przepraszam! Gray, Joseph prowadzi galerię Rogana w Dublinie. Myślałam, że spotkaliście się na ślubie.
- Nie byliśmy formalnie sobie przedstawieni. - Gray uścisnął dłoń Josepha dość przyjaźnie. Przypomniał sobie, że facet ma żonę i córkę.
- Wydam się zapewne nudziarzem, ale muszę wyznać, że jestem zagorzałym pana fanem.
- Tym na pewno mnie pan nie znudzi.
- Tak się składa, że przywiozłem ze sobą jedną z pańskich książek. Nie wiedziałem, że pana tu spotkam i chciałem prosić za pośrednictwem Brianny o autograf.
Gray uznał, że mógłby polubić Josepha Donahue mimo wszystko.
- Ależ podpiszę z przyjemnością.
- To bardzo miło z pana strony. Powiem Maggie, że tu jesteście. Chce was oprowadzić osobiście.
- Cudownie to wszystko urządziliście, Josephie.
- Gra była warta świeczki. - Obrzucił salę szybkim spojrzeniem. -Przyślę wam Maggie. Pokręćcie się, jeśli macie ochotę. - Zatrzymał się w drzwiach i odwrócił z uśmiechem. - I nie zapomnijcie zapytać Maggie o rzeźbę, którą sprzedała prezydentowi.
- Prezydentowi? - powtórzyła Brianna.
- Prezydentowi Irlandii, kochana. Dziś rano kupił jej “Niepokonanego”.
- Nie do wiary - szepnęła Brianna, kiedy Joseph odszedł. - Prezydent zna Maggie.
- Zna ją mnóstwo osób.
- Tak, wiem, ale to wydaje się takie... - roześmiała się, kiedy zabrakło jej słów. - Po prostu cudowne. Tata byłby z niej bardzo dumny. A Maggie! Och, musi być wniebowzięta. Ty znasz to uczucie, prawda? Kiedy ludzie czytają twoje książki?
- Aha.
- To musi być wspaniałe, mieć talent, mieć coś, czym można obdarować ludzi.
- Brie! - Gray uniósł róg kilimu. - A jak myślisz, co to jest?
- Och, to potrafi zrobić każdy, jeśli tylko znajdzie czas. Ja mówię o sztuce, o czymś, co trwa. - Podeszła do obrazu, odważnej w kolorycie akwareli, przedstawiającej rojną ulicę Dublinu. - Zawsze pragnęłam... nie to, żebym zazdrościła Maggie, no może trochę jednak zazdrościłam. Kiedy pojechała do Wenecji, a ja zostałam w domu... Ale obie zrobiłyśmy to, co do nas należało. A teraz ona tworzy coś tak ważnego.
- Ty również. Dlaczego uważasz, że to, co ty robisz, jest mniej ważne? -Zirytował się. - Możesz zdziałać więcej, niż ktokolwiek, kogo znam.
Odwróciła się ku niemu z uśmiechem.
- Po prostu smakują ci moje potrawy.
- Zgadza się. - Nie odwzajemnił uśmiechu. - I lubię twoje kilimy, twoje robótki na drutach, twoje kwiaty. Zapach, który unosi się wokół ciebie, sposób, w jaki odchylasz rogi kołdry, ścieląc łóżko. Jak rozwieszasz pranie na sznurze i prasujesz moje koszule. To wszystko przychodzi ci z taką łatwością.
- Bo nie wymaga...
- Owszem, wymaga. - Przerwał jej w pół zdania. Złość znów narastała w nim, choć nie mógłby określić jej powodu. - Nie wiesz nawet, ilu ludzi nie potrafi stworzyć domu, albo ich to w ogóle nie obchodzi, ilu ludzi nie ma pojęcia, jak dbać o innych! Wolą odrzucić to, co mają, niż włożyć trochę wysiłku, by to zachować. Czas, przedmioty, dzieci.
Urwał, zdumiony tym, co powiedział, a jeszcze bardziej faktem, że coś takiego w nim tkwiło. Od jak dawna? zastanowił się, I co musi zrobić, żeby to znowu w sobie pogrzebać?
- Gray! - Brianna uniosła dłoń do jego policzka, ale on cofnął się o krok. Nigdy nie uważał się za człowieka wrażliwego, przynajmniej przez ostatnie parę dziesiątków lat. Ale w tej chwili był zbyt wytrącony z równowagi, by pozwolić się dotknąć.
- Chciałem tylko powiedzieć, że to, co robisz, jest ważne. Nie możesz o tym zapominać. Chcę się rozejrzeć. - Odwrócił się od niej plecami i wszedł w pierwsze lepsze drzwi.
- No, no - Maggie podeszła do Brianny. - Interesujący wybuch.
- On potrzebuje rodziny - szepnęła Brianna.
- Brie, on jest dorosłym mężczyzną.
- Wiek nie ma nic do tego. On jest zbyt samotny, Maggie. I nawet o tym nie wie.
- Nie możesz przygarnąć go jak zbłąkanego dziecka. - Maggie zajrzała siostrze w twarz. - Czy możesz?
- Mam dla niego wiele uczucia. Nie sądziłam, że ktoś je jeszcze we mnie wzbudzi. - Spojrzała w dół na swoje ciasno splecione dłonie i świadomie je rozluźniła. - Nie, to nieprawda. Nie to czułam do Rory'ego.
- Niech idzie do piekła!
- Zawsze go tam odsyłałaś - powiedziała Brianna z uśmiechem. - Od tego jest rodzina. - Pocałowała Maggie w policzek. - Powiedz mi, jak czuje się człowiek, którego pracę kupił sam prezydent?
- Świetnie, pod warunkiem, że zapłacił gotówką. - Maggie odrzuciła głowę i roześmiała się głośno. - To jest jak podróż na księżyc i z powrotem. Nic na to nie poradzę. My, Concannonowie, nie jesteśmy dość wyrafinowani, by podejść do takich spraw z zimną krwią. Och, tak bym chciała, żeby tato...
- Wiem.
Maggie zaczerpnęła gwałtownie powietrza.
- Powinnam ci powiedzieć, że detektyw, którego wynajął Rogan, nie znalazł Amandy Dougherty. Podobno prowadzi dalej dochodzenie.
- Tyle tygodni, Maggie. I tyle wydatków.
- Tylko nie próbuj wcisnąć mi swoich oszczędności. Wyszłam za bogatego faceta.
- Wszyscy wiedzą, że chciałaś wyłącznie jego pieniędzy.
- Nie, chciałam jego ciała. - Maggie mrugnęła okiem i otoczyła Briannę ramieniem. - Zauważyłam, że na ciało twojego przyjaciela Graysona Thane'a żadna kobieta nie będzie kręcić nosem.
- Ja też to zauważyłam.
- Wspaniale, bo już się bałam, że oślepłaś. Dostałam kartkę od Lottie.
- Ja też. Nie masz nic przeciwko temu, że zostaną trzeci tydzień?
- Dla mnie matka mogłaby tam zostać na resztę swojego życia. -Westchnęła, widząc minę Brianny. - Dobrze, już, dobrze. Cieszę się, że ona dobrze się bawi, nawet jeżeli się do tego nie przyznaje.
- Jest ci wdzięczna, Maggie. Po prostu nie potrafi tego wyrazić.
- Już tego nie potrzebuję, Brie. - Maggie położyła sobie dłoń na brzuchu. - Mam własne dziecko, i to wszystko zmienia. Nigdy nie sądziłam, że mogę tak bardzo kogoś kochać. Kiedy poznałam Rogana, pomyślałam, że nikogo już tak nie pokocham. A teraz pojawiło się dziecko. Zrozumiałam, że niechęć do dziecka, które w tobie rośnie, może zubożyć życie tak bardzo, jak miłość może je wzbogacić.
- Matka mnie również nie chciała.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Dowiedziałam się od niej. - Ulżyło jej wypowiedzenie tego na głos. - Obowiązek. Nawet nie w stosunku do taty, ale Kościoła. Jestem płodem obowiązku wobec religii.
Maggie wiedziała, że wybuch złości jest ostatnią rzeczą, jakiej Briannna teraz potrzebuje, toteż zdławiła gniew. Ujęła twarz siostry w swoje dłonie.
- To jej strata, Brie, nie twoja. A jeżeli chodzi o mnie, gdyby nie obowiązek, nie ujrzałabym światła dziennego.
- On nas kochał. Tato.
- Tak. I to nam wystarczy. Przestań się tym martwić. Chodź, zaprowadzę cię na górę. Zobaczysz, co zdziałaliśmy.
Stojący po drugiej stronie holu Gray zaczerpnął łapczywie powietrza, Akustyka wnętrza nie sprzyjała powierzaniu sobie tajemnicy. Nagle zrozumiał, skąd bierze się smutek w oczach Brianny. Niesamowite, że oboje, on i Brianna, doświadczyli w życiu tego samego - braku matczynej miłości.
Nie żeby odczuwał ten brak, zapewnił sam siebie. Dawno już wyleczył się z żalu. Zostawił przestraszone, samotne dziecko w posępnych pokojach Domu imienia Simona Brenta i nigdy nie wracał do niego myślą.
Ale kim był Rory? I dlaczego Rogan najął detektywów, by szukali kobiety o nazwisku Amanda Dougherty?
Zawsze był zdania, że najlepszą metodą znalezienia odpowiedzi jest zadawanie pytań.
- Kto to jest Rory?
Pytanie wyrwało Briannę z miłego zamyślenia. Gray prowadził samochód sprawnie po wąskiej, krętej drodze.
- Co?!
- Nie co, tylko kto? - Zjechał ku przepaści, kiedy wyładowany VW wypadł zza zakrętu środkiem drogi. Jakiś nieopierzony jankes, pomyślał z pogardliwą wyższością. - Kto to jest Rory? - powtórzył.
- Słuchasz plotek w pubie?
Chłód w jej głosie nie zniechęcił go, wręcz przeciwnie, pobudził jego zainteresowanie.
- Jasne, ale nie tam usłyszałem to nazwisko. Wspomniałaś je w rozmowie z Maggie w galerii.
- A więc podsłuchałeś prywatną rozmowę.
- Zbędne określenie. Podsłuchać można tylko prywatną rozmowę, nie prywatnych się nie podsłuchuje.
Wyprostowała się na fotelu.
- Nie ma potrzeby, żebyś wytykał moje błędy gramatyczne.
- To nie jest błąd gramatyczny, tylko logiczny. Zresztą wszystko jedno. - Pozwolił jej chwilę pomilczeć. - No więc, kto to jest Rory?
- Jakim prawem o to pytasz?
- W ten sposób pobudzasz tylko moją ciekawość.
- Znałam go kiedyś. Pojechałeś złą drogą.
- Nie ma złych dróg w Irlandii. Zajrzyj do przewodnika. Czy to on cię zranił? - Zerknął w jej stronę i skinął głową. - Oto odpowiedź na moje pytanie. Co się wydarzyło?
- Zdobywasz materiał do książki?
- Może. Ale pytam prywatnie. Kochałaś go?
- Kochałam. Miałam wyjść za niego za mąż.
Gray stwierdził, że bębni palcami w kierownicę, bardzo niezadowolony.
- Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Ponieważ porzucił mnie przed ołtarzem. Czy to zaspokaja twoją ciekawość?
- Nie. To dowodzi, że ten Rory był skończonym idiotą. - Nie mógł się powstrzymać od następnego pytania, choć ze zdziwieniem stwierdził, że boi się go zadać. - Nadal go kochasz?
- To byłoby wyjątkowym idiotyzmem, zważywszy, że minęło dziesięć lat.
- Ale to nadal boli?
- Odtrącenie zawsze boli - odparła zwięźle. - Stać się obiektem współczucia całej wsi jest również bolesne. Biedna Brie, biedna, kochana Brie, porzucona na dwa tygodnie przed ślubem. Została z suknią ślubną i swoją żałosną wyprawą, a on uciekł do Ameryki. Czy to ci wystarczy? -Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem. - A może chcesz wiedzieć, czy płakałam? Płakałam. Czy czekałam, żeby wrócił? Czekałam.
- Możesz mnie uderzyć, jeżeli potem poczujesz się lepiej.
- Wątpię.
- Dlaczego odszedł?
- Nie wiem - powiedziała na wpół z irytacją, na wpół ze smutkiem. -Nigdy się nie dowiedziałam. To było najgorsze. Przyszedł do mnie i powiedział, że już mnie nie chce, nie ożeni się ze mną, nigdy mi nie wybaczy tego, co zrobiłam. A kiedy chciałam zapytać, co przez to rozumie, powalił mnie na ziemię jednym ciosem.
Dłonie Graya zbielały na kierownicy.
- Co zrobił?
- Powalił mnie na ziemię - powiedziała spokojnie. - Duma nie pozwoliła mi za nim pobiec. Więc wyjechał do Ameryki.
- Drań!
- Ja również tak myślałam, ale nie wiem przecież, dlaczego mnie zostawił. Po jakimś czasie oddałam suknię ślubną. Siostra Murphy'ego, Kate, poślubiła w niej Patricka.
- On nie jest wart twojego smutku.
- Może nie. Ale marzenie było tego warte. Co robisz?
- Zatrzymuję się. Pójdziemy na spacer na urwisko.
- Nie jestem odpowiednio ubrana na spacery po polach - zaprotestowała, ale on już wysiadł z wozu. - Mam nieodpowiednie buty, Gray. Poczekam tu na ciebie, jeżeli chcesz sobie popatrzeć.
- Chcę popatrzeć z tobą. - Wyciągnął ją z wozu i wziął na ręce.
- Co ty wyprawiasz? Oszalałeś!
- To niedaleko. Pomyśl, jaki ładny widoczek zabiorą z sobą do domu ci turyści, którzy nas obserwują. Mówisz po francusku?
- Nie - Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Dlaczego?
- Gdybyśmy mówili po francusku, pomyśleliby, że jesteśmy Francuzami. I opowiedzieliby kuzynowi Fredowi z Dallas o romantycznej francuskiej parze, którą spotkali na wybrzeżu. - Pocałował ją lekko, zanim postawił na ziemi, na krawędzi skalistego urwiska.
Woda ma dzisiaj kolor jej rozmarzonych oczu, pomyślał. Chłodna, l zamglona zieleń, pełna tajemnic. W przejrzystym powietrzu widać było wysokie garby wysp Arann i mały prom, który kursował między Innismore a lądem. Pachniało wiosną, a kapryśny błękit nieba mógł w każdej chwili zmienić się w szarość. Turyści stojący o kilkanaście metrów od nich mówili z chropawym teksańskim akcentem, który wywołał uśmiech na twarzy Graya.
- Pięknie - powiedział. - Wszystko jest piękne. W tej części świata I wystarczy tylko odwrócić głowę, by ujrzeć widok jeszcze piękniejszy, - Celowo obrócił się ku Briannie. - Cudownie piękny.
- Teraz próbujesz udobruchać mnie pochlebstwem za to, że wścibiasz nos w moje sprawy.
- Wcale nie. I wcale nie skończyłem wścibiać nosa. Poza tym lubię się interesować sprawami innych, więc przepraszanie byłoby z mojej strony hipokryzją. Kto to jest Amanda Dougherty i dlaczego Rogan jej szuka?
Zdumienie odbiło się na jej twarzy, otworzyła i zamknęła usta.
- Jesteś najbardziej nietaktownym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam.
- Powiedz mi coś, czego nie wiem.
- Wracam. - Kiedy się odwróciła, ujął ją po prostu za ramię.
- Za chwilę zaniosę cię do samochodu. Złamiesz sobie nogę w tych butach. Zwłaszcza jeżeli będziesz się tak miotać.
- Nie miotani się, jak to barwnie określiłeś. Poza tym to nie twoja... -Urwała i sapnęła gniewnie. - Po co mam tracić czas, mówiąc ci, że to nie twoja sprawa?
- Nie mam pojęcia.
Spojrzała mu prosto w twarz. Malowała się na niej łagodność i potworny upór.
- Będziesz mnie dręczył, dopóki ci nie powiem - stwierdziła.
- Teraz jesteś na właściwym tropie. - Ale się nie uśmiechnął. Jednym palcem odsunął z jej twarzy niesforny kosmyk włosów. Patrzy^ na j nią nieruchomo, napiętym wzrokiem. - Martwisz się właśnie z jej powodu.
- Nie zrozumiałbyś tego.
- Byłabyś zaskoczona, ile potrafię zrozumieć. Usiądź tutaj. - Zaprowadził ją do skały, zmusił, by usiadła, i sam usiadł przy niej. - Opowiedz mi historyjkę. Tak będzie łatwiej.
Może rzeczywiście tak będzie łatwiej. Może poczuje się lepiej, wyrzuciwszy to wszystko z siebie.
- Wiele lat temu mieszkała tu kobieta, która miała głos jak anioł, przynajmniej tak mówią. I ambicję, by zdobyć sławę. Nie odpowiadało jej życie córki hotelarza i pojechała w świat, by śpiewać. Pewnego dnia wróciła, bo jej matka starzała się, a ona była obowiązkową, jeżeli nie kochającą córką. Śpiewała w miejscowym pubie dla przyjemności i paru funtów. Tam właśnie spotkała mężczyznę.
Brianna spojrzała w morze, wyobrażając sobie tę chwilę, kiedy jej ojciec ujrzał matkę, usłyszał jej śpiew.
- Coś ich do siebie przyciągnęło. Jeżeli to była miłość, to bardzo nietrwała. Mimo to nie potrafili się jej oprzeć i wkrótce ona odkryła, że jest w ciąży. Kościół, wychowanie i własne przekonania nie pozostawiały jej żadnego wyboru. Musiała wyjść za mąż i wyrzec się swojego marzenia. Nigdy już nie była szczęśliwa i nie miała w sobie dość współczucia, by dać szczęście mężowi. Wkrótce potem urodziła drugie dziecko. Nie było to już dziecko namiętności, lecz obowiązku. Kiedy to spełniła, odmówiła mężowi swojego ciała.
Brianna westchnęła i Gray nakrył dłonią jej rękę. Ale nie odezwał się. Jeszcze nie.
- Pewnego dnia, gdzieś nad rzeką Shannon, spotkał inną. Połączyła ich miłość, głęboka, bezgraniczna. Ta miłość była większa niż grzech, który popełnili. Ale on miał żonę i dwie córeczki. Oboje wiedzieli, że nie ma dla nich przyszłości. Więc ona go opuściła, wróciła do Ameryki. Napisała do niego trzy razy. Piękne listy, pełne uczucia i wyrozumiałości. W trzecim liście doniosła mu o dziecku. Napisała, że wyjeżdża, ale żeby się nie martwił, ponieważ jest szczęśliwa, mając w sobie cząstkę jego.
Krzyk morskiego ptaka przerwał opowieść. Przez chwilę Brianna śledziła wzrokiem jego lot ku horyzontowi.
- Nigdy już nie napisała, a on nigdy jej nie zapomniał. Myśl o niej stanowiła jego jedyną pociechę w ciągu tych wszystkich chłodnych, pustych lat małżeństwa z obowiązku. Myślę, że tak właśnie było, ponieważ, zanim umarł, wypowiedział jej imię. Powiedział “Amanda”, patrząc w morze. Wiele lat po tym, jak napisano te listy, znalazła je na strychu jedna z jego córek, przewiązane wyblakłą czerwoną wstążeczką.
Odwróciła się do Graya.
- Nie da się cofnąć wskazówek zegara, sprawić, by życie tych ludzi potoczyło się inaczej. Ale czy kobieta, która była tak kochana, nie zasługuje na to, by wiedzieć, że nie została zapomniana? I czy dziecko tej kobiety i tego mężczyzny nie ma prawa do swojej rodziny?
- Odnalezienie ich może przyczynić jeszcze więcej cierpienia. - Gray spuścił wzrok na ich splecione dłonie. - Przeszłość kryje tyle zasadzek, tobą, Brianno, a dzieckiem Amandy, istnieje bardzo cienka więź. Silniejsze zrywane są każdego dnia.
- Mój ojciec ją kochał - powiedziała po prostu. - Dziecko, które urodziła, należy do rodziny. Nie pozostaje mi nic innego, jak ich odnaleźć.
- Tak, tobie nie pozostaje nic innego - szepnął, obejmując wzrokiem jej twarz. Malował się w niej smutek i dziwna siła. - Pozwól sobie pomóc
- Jak?
- Znam mnóstwo ludzi. Odszukanie kogoś wymaga czasu i znajomości.
- Rogan zatrudnił detektywa w Nowym Jorku.
- Dobre posunięcie. Czy pozwolisz mi działać, jeżeli on niczego się nie dowie? - Uniósł brwi. - Tylko nie mów, że to miło z mojej strony.
- Dobrze, nie powiem, choć to miło z twojej strony. - Podniosła ich złączone dłonie do swojego policzka. - Byłam zła na ciebie, że zmusiłeś mnie do mówienia. Ale to pomogło. - Pochyliła ku niemu głowę. -Wiedziałeś, że pomoże.
- Jestem wścibski od urodzenia.
- To prawda. Ale wiedziałeś, że to pomoże.
- Bo to zazwyczaj pomaga. - Wstał i podał jej rękę. - Czas wracać. Jestem gotów do pracy.
Gray spędził następne dni przykuty do biurka. Od komputera odganiała go tylko ciekawość. Do pensjonatu zawitali nowi goście.
Miał ten dom dla siebie - lub prawie dla siebie - przez tyle tygodni i teraz bał się, że gwar ludzkich głosów będzie go irytował. Ale ku własnemu zdziwieniu odkrył, że działa uspokajająco, jak sam dom, jak kwiaty, które zaczynały już kwitnąć w ogrodzie Brianny, promienne niby pierwsze dni wiosny.
W te dni, kiedy nie opuszczał swojego pokoju, znajdował pod drzwiami tace z jedzeniem. A kiedy wychodził, czekał na niego gorący posiłek i nowi goście w jadalni. Większość z nich zatrzymywała się tylko na noc, co Grayowi bardzo odpowiadało. Wolał krótkie, do niczego nie zobowiązujące znajomości.
Przygnany głodem, pewnego popołudnia zszedł na dół i znalazł Briannę w ogródku przed frontem.
- Mamy pustostan?
Spojrzała na niego spod ronda ogrodniczego kapelusza.
- Na dzień lub dwa. Jesteś głodny?
- Poczekam, aż skończysz. Co robisz?
- Sadzę. Chcę mieć tu bratki. Wyglądają na tak cudownie zadowolone z siebie, - Przysiadła na piętach. - Słyszałeś nawoływania kukułki, Graysonie?
- Kukułki?
- Tak. - Uklepała starannie ziemię. - Usłyszałam kukułkę wczesnym rankiem, idąc z Conem. Będziemy więc mieli świetną pogodę. A potem odezwały się dwie sroki, co wróży pomyślność w interesach. - Pochyliła głowę nad grządką. - Może zjawi się kolejny gość?
- Jesteś przesądna? Zaskakujesz mnie.
- Nie rozumiem dlaczego. O, telefon dzwoni. Ktoś chce zrobić rezerwację.
- Ja odbiorę. - Miał nad nią tę przewagę, że stał, podczas gdy ona była przykucnięta, znalazł się więc przy telefonie pierwszy.
- Blackthorn Cottage. Arlene? Tak, to ja. Co słychać, moja piękna? Brianna stała w drzwiach bawialni, wycierając ręce w fartuch. Na jej twarzy pojawił się wyraz zasępienia.
- Jak wszędzie - powiedział w odpowiedzi na pytanie, czy zadomowił się już w Irlandii. Zobaczył, że Brianna wycofuje się z pokoju i wy-ciągnął ku niej rękę. - Co słychać w Nowym Jorku?
Brianna zawahała się, zrobiła krok w jego stronę. Gray wziął ją za rękę i przesunął po niej palcami.
- Nie zapomniałem. Po prostu niewiele o tym myślałem. Jeśli najdzie mnie ochota, kochana.
Brianna skrzywiła się i próbowała wyszarpnąć rękę, ale Gray uśmiechnął się tylko i wzmocnił uścisk.
- Miło mi to słyszeć. Jaka jest oferta? - Słuchał przez chwilę w milczeniu, uśmiechając się do Brianny. - Bardzo hojna, Arlene, ale znasz moje stanowisko w sprawie długoterminowych zobowiązań. Tylko jedna książka, jak zwykle.
Słuchał dalej, wydając dźwięki, mające wyrażać przyzwolenie lub zainteresowanie, i jednocześnie pieścił jej dłoń aż po nadgarstek. Z przyjemnością zauważył, że Brianna ma mocno przyśpieszony puls.
- Rzeczywiście, wspaniałe warunki. Jasne, przyciśnij trochę Angoli, jeżeli uznasz, że można. Nie, nie widziałem londyńskiego “Timesa”. Naprawdę? Bardzo nam to na rękę, prawda? Nie, nie jestem zarozumiałym dupkiem. Wspaniale, dzięki. Co? Fax? Tutaj? - Parsknął, pochylił się i pocałował Briannę mocno w usta. - Niech cię Bóg błogosławi, Arlene. Nie, przyślij pocztą, jakoś wytrzymam. Ja również, moja śliczna. Będę w kontakcie.
Pożegnał się i odwiesił słuchawkę, nie wypuszczając ręki Brianny.
Kiedy się odezwała, lodowate tchnienie obniżyło temperaturę w pokoju o dziesięć stopni.
- Nie sądzisz, że to niegrzecznie, flirtować z jedną kobietą przez telefon i jednocześnie całować inną? Rozpromienił się jeszcze bardziej.
- Jesteś zazdrosna, kochanie?
- Oczywiście, że nie.
- Chyba trochę. - Chwycił jej drugą rękę i podniósł obie do ust. - To już jakiś postęp. Niestety, muszę wyznać z żalem, że była to moja agentka. Zamężna agentka, która, choć bliska memu sercu i kontu bankowemu, jest starsza ode mnie o dwadzieścia lat i ma troje wnucząt, z czego jest bardzo
dumna.
- O! - Brianna poczuła się głupio i stwierdziła, że z dwojga złego woli już chyba uczucie zazdrości. - Przypuszczam, że mocno zgłodniałeś
do tego czasu.
- Choć raz w życiu nie myślę o jedzeniu. - Jego myśli były jasno wypisane na twarzy, kiedy przyciągnął ją do siebie. - Bardzo ładnie ci w tym kapeluszu.
Odwróciła głowę, unikając jego ust. Udało mu się tylko musnąć wargami jej policzek.
- Dobre wiadomości?
- Bardzo dobre. Mojemu wydawcy spodobały się rozdziały, które wysłałem mu parę tygodni temu, i złożył ofertę.
- To miło. - Musiał być bardzo głodny, sądząc ze sposobu, w jaki skubał zębami płatek jej ucha. - Myślałam, że sprzedajesz książki, zanim je napiszesz.
- Nie cierpię pisać na zamówienie. Czuję się wtedy osaczony. - Nie lubił tego tak bardzo, że odrzucił wspaniałą ofertę na trylogię. - Podpisujemy umowę na jedną tylko książkę i jak dotąd radzimy sobie.
Głaskał ją po karku i Brianna czuła, jak fala ciepła ogarnia jej ciało.
- Mówiłeś, pięć milionów. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić takiej sumy.
- Tym razem... - obrysował wargami linię jej policzka - Arlene wycisnęła z nich sześć i pół. Odchyliła głowę, zaskoczona.
- Milionów? Dolarów amerykańskich?
- Brzmi to trochę absurdalnie, prawda? - zachichotał. - Arlene nie była zadowolona z propozycji Brytyjczyków, ale skoro moja ostatnia; książka znalazła się na pierwszym miejscu bestsellerów londyńskiego “Timesa”, uznała, że warto ich przycisnąć. - Objął dziewczynę w talii, przyciskając usta do jej brwi, skroni. - W przyszłym miesiącu jest premiera “Sticking Point”.
- Premiera?
- Aha. Premiera filmu. Arlene pomyślała, że może chciałbym ją zobaczyć.
- Premiera filmu na podstawie twojej książki! Musisz na nią pójść!
- Nie ma żadnego “muszę”. Zresztą, to już przeszłość. Teraz liczy się tylko “Flashback”.
Odnalazł wargami kącik jej ust, a ona zaczęła tracić oddech.
- “Flashback”?
- Książka, nad którą pracuję. Jedyna, jaka się liczy. - Poderwał głowę i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. - On musi znaleźć książkę. Cholera, jak mogłem to przegapić? To sedno sprawy. - Przeciągnął ręką przez włosy. - Kiedy już ją znajdzie, nie będzie miał wyboru, prawda? To nada wszystkiemu wymiar osobisty.
- O czym ty mówisz? Jaka książka?
- Pamiętnik Deliah. Książka, która wiąże przeszłość teraźniejszością. Kiedy ją przeczyta, nie będzie mógł odejść. Będzie musiał... - Gray potrząsnął głową, jak człowiek wydobywający się z transu.
- Muszę wrócić do pracy.
Był już w połowie schodów, a serce Brianny jeszcze łomotało w piersiach.
- Graysonie?
- Co?
Jest już we własnym świecie, stwierdziła, rozdarty między natchnieniem a gotowością do natychmiastowego działania. Podchwyciła błysk zniecierpliwienia w jego oczach. Wątpiła, czy Gray w ogóle ją dostrzega.
- Nie chcesz jeść?
- Podrzuć mi tacę przy okazji. Dzięki. I już go nie było.
Cóż! Brianna wsparła się pod boki i roześmiała z wysiłkiem. Facet omal jej nie uwiódł i nawet tego nie zauważył. Odmaszerował do Deliah i jej pamiętnika, morderstwa i bestialstwa, i pozostawił ją rozedrganą jak stary zegar.
I tak jest dużo lepiej, zapewniła samą siebie. Całe to całowanie rąk, podskubywanie płatków uszu sprawiały, że poczuła jakąś słabość. Szczyt głupoty, dać się uwieść mężczyźnie, który opuści jej dom i kraj równie beztrosko, jak opuścił jej bawialnię.
Ale idąc do kuchni, zastanawiała się, jakby to było, gdyby cała ta energia, cała ta uwaga i te siły duchowe skupiły się wyłącznie na niej. Choćby na krótko. Choćby na jedną noc.
Dowiedziałaby się wtedy, Co to znaczy dać rozkosz mężczyźnie. I co to znaczy zaznać rozkosz. Samotność mogłaby być potem trochę gorzka, ale chwila byłaby piękna.
Trochę za dużo tych “by”, przestrzegła się i naszykowała Grayowi talerz z kawałkami zimnego jagnięcia i krokietami serowymi. Zaniosła tacę na piętro i bez słowa postawiła ją na stoliku w jego pokoju.
Gray nie zauważył jej wejścia, czego się zresztą spodziewała. Pochylał się nad klawiaturą, wpijając wzrok w ekran, podczas gdy palce przemykały po klawiszach. Mruknął coś, kiedy nalała herbaty i postawiła kubek na jego biurku.
Kiedy przyłapała się na tym, że się uśmiecha i ma ochotę przesunąć dłonią po tych pięknych, rozsłonecznionych włosach, uznała, że najwyższy czas pójść do Murphy'ego, aby obgadać z nim sprawę samochodu.
Szybki marsz pozwolił jej ugasić ostatnie płomyczki pożądania. To była jej pora roku, wiosna, kiedy ptaki śpiewają, kwiaty kwitną, a wzgórza są tak zielone, że na ich widok coś ściska człowieka w gardle.
Światło było złotawe, a powietrze tak przejrzyste, że słyszała pyrkanie traktora Murphy'ego dwa pola dalej. Oczarowana wiosną, szła wymachując koszykiem i podśpiewując pod nosem. Przeszła przez niski kamienny mur i uśmiechnęła się na widok chudonogiego źrebaka, który ssał łapczywie mleko matki, podczas gdy klacz skubała trawę. Brianna podziwiała przez chwilę matkę i dziecko, pogłaskała jedno i drugie, i poszła dalej.
Może wpadnie do Maggie po spotkaniu z Murphym, pomyślała.
Dziecko urodzi się już za parę tygodni. Ktoś musi zająć się ogrodem Maggie, zrobić pranie.
Przykucnęła ze śmiechem, kiedy Con dopadł jej kolan po oszalałym pędzie przez pole.
- Widzę, że ciężko pracujesz. A może ganiasz tylko króliki. Nie, to nie dla ciebie - powiedziała, unosząc wyżej koszyk, który wzbudził zainteresowanie psa. - Ale w domu mam piękną kość. - Słysząc nawoływania Murphy'ego, wyprostowała się i pomachała mu na powitanie.
Wyłączył traktor i zeskoczył na ziemię, kiedy szła ku niemu przez świeżo zaorane pole.
- Piękny dzień na orkę.
- Idealny - zgodził się, nie spuszczając wzroku z koszyka. - Co tam masz, Brie?
- Łapówkę.
- Och, jestem ulepiony z twardej gliny.
- Biszkopt.
Murphy zamknął oczy i westchnął teatralnie.
- Jestem twój.
- I ja tak myślę. - Ale trzymała koszyk poza zasięgiem jego rak. - Chodzi o mój samochód, Murphy. Spojrzał na nią boleściwie.
- Brianno, kochanie, czas wyprawić stypę. On należy już do przeszłości.
- Nie mógłbyś chociaż zerknąć? Spojrzał na nią, potem na koszyk.
- Cały biszkopt?
- Calusieńki.
- Zrobione. - Wziął koszyk i odstawił go na siedzenie traktora. - Ale ostrzegam cię, musisz sobie kupić nowy, i to jeszcze przed latem.
- Skoro muszę, to muszę. Ale uparłam się przy cieplarni, więc samochód będzie musiał przetrwać jeszcze jakiś czas. Przejrzałeś szkice cieplarni?
- Tak. Da się zrobić. - Korzystając z przerwy w pracy, zapalił papierosa. - Zrobiłem parę poprawek.
- Jesteś kochany, Murphy. - Uśmiechnęła się, całując go w policzek.
- Wszystkie kobiety mi to mówią. - Pociągnął ją za luźny kosmyk włosów. - Co powiedziałby twój jankes, gdyby zobaczył, jak czarujesz mnie na moim własnym polu?
- On nie jest moim jankesem. - Poruszyła się niespokojnie, kiedy Murphy uniósł w górę jedną czarną brew. - Lubisz go, prawda?
- Trudno go nie lubić. Czy on zakłóca twój spokój, Brianno?
- Może trochę. - Westchnęła i poddała się. Przed Murphym nie miała tajemnic. - Zależy mi na nim. Bardzo. Nie wiem, co mam z tym zrobić, ale zależy mi na nim, i to bardzo. Zupełnie inaczej było z Rorym.
Na wspomnienie Rory'ego Murphy skrzywił się niechętnie i spojrzał na czubek swojego papierosa.
- Rory nie jest wart jednej twojej myśli.
- Toteż nie siedzę i nie rozmyślam o nim. Ale teraz, z Grayem, wszystko wróciło. Murphy... On odejdzie, wiesz. Tak jak odszedł Rory. -Odwróciła wzrok. Mogła to powiedzieć, ale nie mogła znieść współczucia w oczach Murphy'ego. - Próbuję to zrozumieć, pogodzić się z tym- Powtarzam sobie, że teraz będzie łatwiej. Przynajmniej wiem, dlaczego go stracę. Odkąd Rory odszedł, zastanawiałam się, co jest we mnie takiego, że odchodzą, czego mi brakuje...
- Niczego ci nie brakuje - powiedział Murphy krótko. - Odłóż sprawę do akt.
- Zrobiłam to. No... prawie. Ale... - Odwróciła głowę, patrząc na dalekie wzgórza. - Ale co sprawia, że tak się dzieje? Czy proszę o zbyt wiele, czy o zbyt mało? Czy jest we mnie chłód, przed którym mężczyźni uciekają?
- Nie ma w tobie żadnego chłodu. Przestań obwiniać siebie za czyjeś okrucieństwo.
- Przeciwnie, muszę znaleźć odpowiedź w sobie. To już dziesięć lat. I teraz, po raz pierwszy od tamtego czasu, poczułam coś do mężczyzny. To mnie przeraża, ponieważ nie wiem, jak zniosę jeszcze jedno rozstanie. On nie jest Rorym, wiem o tym, a jednak...
- Nie, on nie jest Rorym. - Murphy, zły na własną bezradność, rzuci! papierosa na ziemię i zdusił go butem. - Rory był głupcem, który nie doceniał tego, co miał, i uwierzył bez wahania w pierwsze lepsze zasłyszane kłamstwo. Powinnaś dziękować Bogu, że sobie poszedł.
- Jakie kłamstwo?
W oczach Murphy'ego pojawił się zimny błysk.
- Każde. Dziś już nie zdążę, Brie, robi się ciemno. Zabiorę się za twój samochód jutro.
- Jakie kłamstwo? - Położyła mu rękę na ramieniu. Dzwoniło jej w uszach, żołądek zmienił się w ciężką, twardą bryłę. - Co ty wiesz, czego mi nie powiedziałeś?
- Co mógłbym wiedzieć? Nigdy nie przyjaźniłem się z Rorym.
- Tak, to prawda - powiedziała wolno. - Nigdy cię nie lubił. Był zazdrosny, ponieważ byliśmy ze sobą tak blisko. Nie rozumiał, że jesteś dla mnie jak brat. Nie rozumiał tego - powtórzyła, patrząc na niego uważnie. -Kłóciliśmy się o to, i on powiedział, że za często cię całuję, jak na jego gust.
Dziwny wyraz przemknął po twarzy Murphy'ego.
- Mówiłem, że facet był idiotą.
- Powiedziałeś mu coś? A może on tobie? - Czekała chwilę, czując, jak chłód w sercu zaczyna przenikać ją całą. - Powiedz mi, na miłosierdzie boskie. Mam prawo wiedzieć. Cierpiałam przez niego, znosiłam litość każdego, kogo znałam. Patrzyłam, jak twoja siostra bierze ślub w sukni, którą sama uszyłam dla siebie. Przez dziesięć lat żyłam z pustką w sercu.
- Brianno!
- Powiedz mi. - Stanęła przed nim, surowa, nieugięta. - Wiem, że masz odpowiedź. Powiesz mi, jeżeli jesteś moim przyjacielem.
- To nie fair.
- A czy to jest fair, kiedy człowiek wątpi w siebie przez dziesięć lat.
- Nie chcę cię zranić, Brianno. - Pogłaskał ją czule po policzku. -Wolałbym stracić rękę, niż cię skrzywdzić.
- Cierpię bardziej, nie znając prawdy.
- Może, może. - Nie wiedział, jak postąpić, nie wiedział wtedy i nie wiedział teraz. - Uznaliśmy z Maggie...
- Maggie? - przerwała mu, zdumiona. - Maggie również o tym wie? Teraz dopiero wpadł, zrozumiał. Nie miał wyjścia, musiał powiedzieć wszystko, pogrążyć siebie i Maggie.
- Ona bardzo cię kocha, Brianno. Zrobiłaby wszystko, by cię chronić.
- Mogę powtórzyć tylko to, co mówiłam jej tysiąc razy. Nie potrzebuję, by mnie chronić. Powiedz mi, co wiesz.
Dziesięć lat ukrywania prawdy to dla uczciwego mężczyzny ciężka próba, pomyślał. Dziesięć lat samooskarżania się to dla niewinnej kobiety czysta męka.
- Napadł na mnie któregoś dnia, kiedy pracowałem w polu, ni z gruchy, ni z pietruchy. Nie powiem, żebym się uchylał od bójki, bo nie lubiłem drania. Ale nie wkładałem w nią serca, dopóki nie powiedział tego, co powiedział. Powiedział, że... byłaś ze mną.
Jeszcze teraz czuł się tym zażenowany, ale pod powłoką wstydu płonął gniew, którego czas nie stępił.
- Powiedział, że zrobiliśmy z niego durnia za jego plecami i że nie ożeni się z dziwką. Rozkwasiłem mu za to nos - powiedział Murphy z zawziętością, zaciskając pięści na samo wspomnienie. - Nie wstydzę się tego. Połamałbym mu kości, gdyby nie powiedział, że usłyszał to od twojej matki. Powiedziała mu, że wymykałaś się na schadzki ze mną i kto wie, czy nie nosisz mojego dziecka.
Brianna była blada jak śmierć, w piersi czuła bryłę lodu.
- Moja matka mu to powiedziała?
- Powiedziała, że sumienie jej nie pozwala, by się z tobą ożenił, skoro zgrzeszyłaś ze mną.
- Wiedziała, że to nieprawda - szepnęła. - Wiedziała, że tak nie było.
- Nie wiem, jaki mogła mieć powód, by w to wierzyć, czy tak mówić. Maggie przyszła zaraz po tej bójce i opowiedziałem jej wszystko. Gdybym miał czas się zastanowić, siedziałbym cicho. Najpierw chciała biec z pięściami do Maeve. Musiałem zatrzymać ją tu, zanim się trochę uspokoiła. Rozmawialiśmy i Maggie doszła do wniosku, że Maeve zrobiła to, by trzymać cię w domu.
O tak, pomyślała Brianna. W domu, który nigdy nie był prawdziwym domem. Żebym mogła dalej się nią opiekować, nią, domem i tatą.
- Nie wiedzieliśmy, co robić, Brianno. Przysięgam, że własnoręcznie odciągnąłbym cię od ołtarza, gdybyś spróbowała wyjść za tego drania. Ale on wyjechał następnego dnia, a ty tak cierpiałaś. Nie mieliśmy serca powtórzyć ci tego, co powiedział.
- Nie mieliście serca. - Zacisnęła usta. - Z całą pewnością nie mieliście prawa, ani ty, ani Maggie, ukrywać tego przede mną. Podobnie jak moja matka nie miała prawa kłamać.
- Brianno!
Odskoczyła, zanim zdołał ją dotknąć.
- Nie, nie rób tego. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Nie mogę rozmawiać. - Odwróciła się i uciekła.
Nie płakała. Łzy dławiły ją w gardle, ale nie pozwoliła im popłynąć. Biegła przez pola, nie rozróżniając niczego w szarej mgle. Jej niewinność prysła. Złudzenia zmieniły się w pył. Życie opierało się na kłamstwie. Poczęła się w kłamstwie, wychowała w kłamstwie i żyła w kłamstwie.
Powietrze niemal rozrywało jej płuca, kiedy dobiegła do domu. Zatrzymała się i zacisnęła dłonie, aż paznokcie wbiły jej się w ciało.
Ptaki nadal śpiewały, a kwiaty, które sama zasadziła, falowały na łagodnym wietrze. Wszystko to już jej nie obchodziło. Ujrzała siebie w chwili, gdy pięść Rory'ego obaliła ją na ziemię. Nadal widziała tę scenę ze wszystkimi szczegółami, osłupienie, z jakim mu się przyglądała, wściekłość i obrzydzenie w jego oczach, kiedy odwrócił się i odszedł.
Została okrzyknięta dziwką. Przez własną matkę. Przez człowieka, którego kochała. Bardzo zabawne, zwłaszcza w obliczu faktu, że nigdy nie czuła na sobie ciała mężczyzny.
Bardzo cicho otworzyła drzwi, potem je za sobą zamknęła. A więc jej los rozstrzygnął się w tamten poranek przed dziesięciu laty. No cóż, dziś ujmie ster życia we własne ręce.
Bardzo spokojnie weszła po schodach, otworzyła drzwi pokoju Graya. Zamknęła je cicho.
- Graysonie?
- Hm?
- Czy chcesz mnie?
- Jasne. Później. - Poderwał głowę, patrząc na nią na wpół przytomnie. - Co? Coś ty powiedziała?
- Pytałam, czy mnie pragniesz? - powtórzyła sztywno. Trzymała głowę wysoko. - Powiedziałeś mi to i twoje zachowanie na to wskazywało.
- Ja... - Zrobił ogromny wysiłek, by przenieść się ze świata wyobraźni do rzeczywistości. Jest blada jak ściana, zauważył. A z jej oczu aż wieje chłodem. I rozpaczą. - Brianno, co się stało?
- Zadałam ci proste pytanie. Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał mi na nie odpowiedzieć.
- Oczywiście, że cię pragnę. Co ty... Co ty, do diabła, robisz? - Zerwał się z krzesła i gapił na nią, kiedy zaczęła rozpinać bluzkę. - Przestań. Do cholery, mówię, przestań!
- Powiedziałeś, że mnie chcesz.
- Powiedziałem, przestań. - W dwóch krokach był przy niej, przytrzymał jej ręce. - Co w ciebie wstąpiło? Co się stało?
_ To nie ma nic wspólnego z tobą. - Zaczęła się trząść i opanowała się z trudem. - Próbowałeś zaciągnąć mnie do łóżka. Jestem gotowa. Jeżeli nie możesz poświęcić mi chwili czasu, po prostu powiedz. - Oczy jej płonęły. - Jestem przyzwyczajona do tego, że się mnie odtrąca.
- To nie jest kwestia czasu...
- Na co więc czekamy? - Podeszła do łóżka i odchyliła narzutę. -Wolisz robić to przy zasłoniętych oknach, bo mnie jest wszystko jedno.
- Zostaw te cholerne zasłony. - Sposób, w jaki odchyliła kołdrę, wywarł na nim taki sam efekt, co zwykle. Poczuł przypływ pożądania. -Nie zrobimy tego.
- A więc, nie chcesz mnie. - Kiedy się wyprostowała, bluzka rozchyliła się, ukazując zapierający mu dech w piersiach widok białej skóry i schludnej bawełnianej bielizny.
- Zabijasz mnie - powiedział przez zęby.
- Świetnie. Zostawię cię teraz, żebyś mógł umrzeć w spokoju. -Z wysoko podniesioną głową pomaszerowała do drzwi. Miał tylko tyle czasu, by je przed nią zamknąć.
- Nigdzie nie pójdziesz, dopóki mi nie powiesz, co się dzieje.
- Nic, jak się zdaje, przynajmniej między nami. - Oparła się plecami o drzwi, zapominając o tym, że powinna oddychać wolno, spokojnie, by nie dać poznać po sobie cierpienia. - Z pewnością jest gdzieś mężczyzna, który poświęci mi chwilę i mnie przeleci.
Odsłonił zęby, jak w grymasie bólu.
- Doprowadzasz mnie do szału.
- Och, jaka szkoda. Proszę o wybaczenie. Przepraszam, że ci się narzucałam. Wyobrażałam sobie po prostu, że mówisz to, co myślisz. To mój problem. - Łzy błyszczały w jej oczach. - Wierzę w to, co mi się mówi.
Nagle sobie uświadomił, że będzie musiał uporać się z jej rozpaczą, z tym uczuciowym kołowrotem, w jaki dała się wciągnąć, nawet się do niej nie zbliżając.
- Co się stało?
- Dowiedziałam się... - W jej oczach nie było już chłodu, lecz udręka rozpacz. - Dowiedziałam się, że nigdy nie istniał mężczyzna, który mnie kochał. Naprawdę kochał. I że moja własna matka kłamała, wstrętnie łamała, żeby odebrać mi nawet tę maleńką szansę na szczęście. Powiewała mu, że spałam z Murphym. I że prawdopodobnie jestem z nim ciąży. Jak mógł ożenić się ze mną, wierząc w coś takiego? Jak mógł uwierzyć w to, kochając mnie?
- Poczekaj! - Milczał przez chwilę, starając się wyłapać sens z gwałtownego potoku słów. - Twoja matka powiedziała temu facetowi, za którego miałaś wyjść za mąż, temu Rory'emu, że byłaś z Murphym, że jesteś z nim w ciąży?
- Powiedziała mu to dlatego, żebym została z nią w domu. I on jej uwierzył. Uwierzył, że mogłabym to zrobić, uwierzył tak mocno, że nawet nie zapytał mnie, czy to prawda. Powiedział tylko, że już mnie nie chce, i odszedł. I przez cały ten czas Maggie i Murphy wiedzieli i ukrywali to przede mną.
Posuwaj się ostrożnie, ostrzegł Graya instynkt. To ruchome piaski.
- Posłuchaj, jestem osobą postronną i jako zawodowy obserwator twierdzę, że twoja siostra i Murphy trzymali język za zębami, żeby nie przysporzyć ci jeszcze większego bólu.
- To moje życie, prawda? Czy możesz sobie wyobrazić uczucie, kiedy się nie wie, dlaczego zostałeś odrzucony, kiedy się idzie przez życie ze świadomością, że tak po prostu jest, lecz nie wie się dlaczego?
Tak, wiedział, bardzo dobrze wiedział. Ale nie takiej odpowiedzi chyba pragnęła.
- On nie zasługiwał na ciebie. To powinno dać ci pewną satysfakcję.
- Nie daje. Nie teraz. Myślałam, że ty...
Powietrze zdawało dławić mu płuca. Cofnął się o krok. Piękna kobieta, kobieta, której pragnął od chwili, gdy ją zobaczył. Niewinna. Skłonna ofiarować siebie.
- Jesteś zdenerwowana - powiedział chrapliwie. - Myśli ci się plączą. I choć sprawia mi to ból, obowiązują mnie pewne zasady.
- Nie chcę wymówek.
- Ty chcesz zastępcy Rory'ego. - To gniewne stwierdzenie zaskoczyło ich oboje. Gray nie zdawał sobie nawet sprawy, że to mu zakiełkowało w głowie. - Nie jestem cholernym zatkajdziurą po jakimś mazgajowatym, tchórzliwym fagasie, który porzucił cię dziesięć lat temu! Czas, byś przejrzała na oczy. Kiedy biorę kobietę do łóżka, ona musi myśleć o mnie. Tylko o mnie.
Resztka krwi uciekła jej z twarzy.
- Przepraszam. Nie chciałam... w ten sposób, nie chciałam, żeby to tak wyglądało.
- Tak to wygląda, ponieważ tak jest. Weź się w garść - rozkazał, w strachu, że Brianna zacznie znowu płakać. - Zawiadom mnie, kiedy już dojdziesz ze sobą do ładu i będziesz wiedziała, czego chcesz.
- Ja tylko... Chciałam tylko poczuć, że ktoś, może ty, mnie pragnie. Myślałam... Chciałabym mieć coś, co mogłabym wspominać. Dowiedzieć się, jak to jest być choć przez chwilę z mężczyzną, na którym mi zależy. -Kolory wróciły, upokorzenie zabarwiło jej policzki. - To nie ma znaczenia. Przepraszam. Bardzo cię przepraszam.
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i uciekła.
Jest jej przykro, pomyślał Gray, wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą stała.
Dobra robota, chłopie, pomyślał z niesmakiem, spacerując po pokoju. Szybka, dobra robota. Kopanie leżącego zawsze dobrze robi na samopoczucie.
Ale, niech to diabli porwą, ta kobieta sprawiła, że poczuł się jak nagroda pocieszenia. Zastępca utraconego kochanka. To straszne, że Brianna musi samotnie stanąć w obliczu takiej zdrady, takiego odtrącenia. Nikt nie rozumiał tego lepiej niż on. Ale on jakoś się pozbierał, prawda? Ona też może.
Chciała, żeby ją przytulić. Chciała tylko, żeby ją pocieszyć. Chodził od okna do drzwi, a głowa pulsowała mu z bólu. Pragnęła go - trochę współczucia, trochę zrozumienia. Trochę seksu. A on ją spławił.
Zupełnie jak wszechobecny Rory.
A co miał zrobić? Czy mógł wziąć ją do łóżka z całym bagażem jej frustracji, lęków i cierpienia? Nie chciał problemów innych ludzi.
Nie chciał ich.
Chciał jej.
Oparł czoło o szybę i zaklął. Zawsze może odejść. Nigdy nie miał z tym problemów. Wystarczy, że usiądzie przy biurku, pozbiera wątki swojej powieści i zanurzy się w pracy.
Albo... Albo spróbuje oczyścić atmosferę. Uleczyć ich oboje.
Druga możliwość wydała mu się bardziej pociągająca, choć o wiele niebezpieczniejsza. Bezpieczne drogi są dla tchórzy, powiedział sobie. Chwyciwszy kluczyki od wozu, wyszedł z pokoju.
Gray miał wyjątkowy talent do konstruowania fabuły swoich powieści. Dwie godziny później wrócił do Blackthorn Cottage, zasiadł przy biurku i zaczął wprowadzać poprawki. Nie wybiegał myślą poza pierwszy etap swej pracy. Czasami było rozsądniej, a z pewnością bezpieczniej, nie zastanawiać się nad rozwojem akcji i zakończeniem rozdziału.
Obrzucił wzrokiem swoje dzieło, skinął głową i poszedł na dół poszukać Brianny.
- Brianno!
Nie odwróciła się od kuchennego blatu, przy którym metodycznie posypywała cukrem pudrem ciasto czekoladowe. Uspokoiła się, ale nadal była zawstydzona z powodu sceny w pokoju Graya, Narzuciła się mężczyźnie. Narzuciła się i została spławiona.
- Tak, obiad już gotów - powiedziała spokojnie. - Zjesz go na dole?
- Muszę cię prosić, żebyś przyszła na górę.
- Oczywiście. - Doznała ogromnej ulgi na myśl, że nie chciał jeść obiadu w kuchni. - Przygotuję ci tacę.
- Nie. - Położył dłoń na jej ramieniu i poczuł, jak sztywnieje. -Chciałbym żebyś poszła na górę.
Cóż, będzie musiała stawić mu czoło prędzej czy później. Starannie wytarłszy ręce, odwróciła się. Nie wyczytała w jego twarzy potępienia ani nawet gniewu, który wzbudziła w nim wcześniej. Nie ułatwiało to sytuacji.
- Jakiś problem?
- Chodź i sama zobacz.
- Dobrze. - Poszła za nim. Czy powinna przeprosić go jeszcze raz? Nie była pewna. Może lepiej udawać, że nic się nie wydarzyło. Westchnęła cicho. Och, ma tylko nadzieję, że to nie instalacje kanalizacyjne. Taki wydatek w tej chwili...
Zapomniała o hydraulice w chwili, gdy przekroczyła próg. Zapomniała o wszystkim.
Wszędzie stały świece, ich miękkie światło roztapiało się jak płynne złoto w szarym półmroku pokoju. Kwiaty wypełniały wazony. Tulipany, róże, frezje, lilie. W srebrnym wiaderku tkwiła pośród lodu butelka szampana. Skądś dochodził miękki szept harfy. Brianna spojrzała na przenośne stereo na biurku.
- Lubię, kiedy okna są odsłonięte - odezwał się Gray. Splotła dłonie pod fartuchem, żeby nie widział ich drżenia.
- Dlaczego?
- Ponieważ człowiek nigdy nie wie, kiedy uda mu się schwytać promień księżyca.
Słabiutki uśmiech przemknął po jej wargach.
- Pytałam, dlaczego zrobiłeś to wszystko.
- Żebyś się uśmiechnęła. Żeby dać ci czas na zastanowienie się, czy naprawdę tego chcesz. Żeby cię przekonać, że chcesz.
- Zadałeś sobie tyle trudu. - Jej wzrok pomknął ku łóżku, po czym przeskoczył na wazon róż. - Nie musiałeś. Czujesz się zobowiązany.
- Proszę. Nie bądź idiotką. Decyzja należy do ciebie. - Ale podszedł do niej, wyjął pierwszą spinkę z jej włosów i upuścił na podłogę. - Chcesz, żebym ci pokazał, jak bardzo cię pragnę?
- Ja...
- Myślę, że powinienem ci pokazać, przynajmniej trochę. - Wyjął drugą wsuwkę, trzecią, potem po prostu przeczesał palcami jej rozpuszczone włosy. - Wtedy sama zdecydujesz, jak wiele chcesz mi dać.
Jego usta delikatnie ją musnęły. Kiedy rozchyliła drżące wargi, wsunął między nie język.
- To powinno dać ci niejakie wyobrażenie. - Powędrował w górę, ku skroniom i wrócił do ust. - Powiedz, że mnie pragniesz, Brianno. Chcę to usłyszeć.
- Pragnę cię. - Nie słyszała własnego głosu, jedynie jękliwy dźwięk w gardle, kiedy całował jej szyję. - Pragnę cię, Gray. Nie mogę myśleć. Chcę...
- Tylko mnie. Dzisiaj chcesz tylko mnie. A ja chcę ciebie. - Przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców. - Połóż się przy mnie, Brianno. - Wziął ją na ręce. - Jest tyle dróg, którymi chciałbym cię poprowadzić.
Położył ją na łóżku, na odchylonej zapraszająco kołdrze. Ogniste włosy rozsypały się na poduszce, ich łagodne fale chwytały błyski świec. W oczach Brianny ujrzał burzę niepokoju i pożądania.
Zadrżał. Z pożądania, tak, ale również z lęku.
Będzie jej pierwszym mężczyzną. Bez względu na to, co później wydarzy się w jej życiu, nigdy nie zapomni tej nocy ani jego.
- Nie wiem, co należy robić. - Zamknęła oczy, podniecona, zażenowana, oczarowana.
- Ja wiem. - Położył się przy niej, przywierając ponownie ustami do jej ust. Drżała pod nim i to drżenie sprawiło, że ogarnęła go niemal panika.
A jeżeli zrobi to zbyt gwałtownie? Albo za wolno? Aby uspokoić ich oboje, rozprostował jej zaciśnięte dłonie i ucałował każdy palec z osobna.
- Nie bój się, Brianno. Nie bój się mnie. Nie zrobię ci krzywdy.
Ale bała się, nie tylko bólu, o którym wiedziała, że jest nieodłączną częścią utraty niewinności. Bała się, że nie da mu rozkoszy i nie zazna jej w pełni sama.
- Myśl o mnie - szepnął, pogłębiając pocałunek. Przysiągł sobie, że nawet jeżeli nie uda mu się zdziałać nic więcej, przepędzi na cztery wiatry ducha Rory'ego. - Myśl o mnie! - I kiedy powtarzał te słowa, gdzieś z jego podświadomości napłynęła myśl, że on potrzebuje tego nie mniej niż ona.
Jak dobrze, myślała Brianna. Jakie to dziwne, że wargi mężczyzny mogą być słodkie, stanowcze i miękkie zarazem. Zafascynowana ich smakiem i miękkością, przesunęła po nich koniuszkiem języka i usłyszała cichy jęk w odpowiedzi.
Rozluźniła się, chłonąc w siebie jego smak, zapach. Jak to cudnie być całowaną tak, jakby czas przestał istnieć. Jak cudnie czuć na sobie ciężar mężczyzny, jakie silne wydały jej się jego plecy, kiedy w końcu odważyła się przesunąć po nich rękoma.
Zesztywniał, dławiąc jęk, kiedy jej palce ześlizgnęły się z wahaniem po jego biodrach. Był już gotowy i odsunął się trochę, żeby jej nie przestraszyć.
Powoli, nakazał sobie. Delikatnie.
Rozwiązał jej fartuch i przełożył przez głowę. Otworzyła natychmiast oczy, zaniepokojona.
- Będziesz mnie jeszcze całował? - Głos miała teraz przesączony słodyczą miodu, pełen ciepła. - Kiedy to robisz, wszystko wydaje mi się złote.
Wsparł czoło o jej brew, czekając na odpowiedni moment, aby ofiarować jej czułość, której pragnęła. Potem wraz z cichym westchnieniem zagarnął wargami jej usta. Zdawała się topnieć pod nim, a drżenie ciała ustąpiło miejsca zwiotczeniu.
Czuła tylko jego usta, które ogarniały ją całą. Potem nakrył ręką jej szyję, jakby chciał wyczuć oszalały puls, zanim jego dłoń powędruje niżej.
Nie zdawała sobie sprawy, że rozpiął jej bluzkę. Kiedy obrysował palcami miękką wypukłość piersi ponad stanikiem, otworzyła oczy. Patrzył na nią ze skupieniem, co spowodowało, że znowu zaczęła drżeć. Chciała zaprotestować, obronić się, ale dotyk był tak ponętny, ledwie muśnięcie opuszkami palców.
To nie jest straszne, uświadomiła sobie. To jest kojące jak pocałunki. Kiedy rozluźniła się ponownie, jego wprawne palce wsunęły się pod bawełnianą sukienkę i odnalazły wrażliwy punkt.
Jej pierwszy jęk przeszył go na wskroś - dźwięk, jej ciało wygięte w zdziwieniu i rozkoszy. Ledwo jej dotknął, pomyślał. Krew tętniła mu w skroniach. Ona nawet nie wie, że to dopiero początek.
Boże, chciał poprowadzić ją aż do końca.
- Odpręż się. - Całował ją, całował, a jego palce dalej pieściły. Wolną ręką sięgnął do jej pleców, by usunąć dzielący ich kawałek materiału. - Nie myśl, tylko czuj.
Nie miała wyboru. Poddała się doznaniom, malutkim strzałom rozkoszy i niepokoju. Z ustami na jej wargach, Gray rozebrał ją do pasa.
- Boże, jesteś taka piękna! - Na widok tej mlecznobiałej skóry, małych piersi idealnie mieszczących mu się w dłoni, omal nie stracił panowania nad sobą. Niezdolny oprzeć się pokusie, pochylił głowę i zagarnął ustami brodawkę.
Jęknęła przeciągle. Ruchy jej ciała nie miały go podniecić, były instynktowne, więc dawał jej przyjemność, łagodnie, czule.
Jego usta były takie gorące, powietrze takie gęste. Ciało Brianny odpowiadało na każde dotknięcie jego dłoni, muśnięcia rozkoszy zmieniały się w coś tak podobnego do bólu, że trudno byłoby je rozróżnić.
Szeptał coś, piękne, czułe słowa zataczały kolorowe koła w jej umyśle. Nieważne, co mówi - powiedziałaby mu to, gdyby mogła. Nic nie było ważne, dopóki jej dotykał.
Ściągnął koszulę przez głowę, pragnął czuć ją nagą przy sobie. Kiedy nachylił się nad Brianna ponownie, wydała z siebie jakiś cichy dźwięk i objęła go ramionami.
Westchnęła tylko, kiedy jego usta znalazły się na jej piersiach, na brzuchu. Skóra jej płonęła, mięśnie drgały pod jego dotknięciem. Wiedział już, że zatraciła się w tym mrocznym tunelu pożądania.
Ostrożnie rozpiął jej spodnie, powoli odsłaniając biodra, odkrywając je wargami. Kiedy się ku niemu wygięła w instynktownym przyzwoleniu, zacisnął zęby, żeby nie ulec pokusie.
Wbiła mu paznokcie w plecy, kiedy przemknął palcami po jej nagich biodrach, i Gray jęknął. Czuł, że ona znowu sztywnieje i pomodlił się o siłę do przetrwania następnej próby.
- Dopiero gdy będziesz gotowa - szepnął, całując ją cierpliwie. -Obiecuję. Ale chcę cię widzieć. Całą.
Ukląkł na łóżku. W oczach Brianny był znowu strach, choć ciało drżało z pragnienia. Ręce mu się trzęsły, ale ich dotyk nie stracił nic ze swej łagodności.
- Chcę cię dotykać. - Nie odrywając wzroku od jej oczu, rozpiął dżinsy. - Chcę cię czuć.
Jakaś siła ściągnęła jej wzrok w dół i strach napłynął falą. Wiedziała, co się teraz stanie. Była przecież córką farmera. Ból, krew i...
- Gray...
- Masz taką miękką skórę. - Patrząc na nią, przesunął palcem w górę jej uda. - Zastanawiałem się kiedyś, jak wyglądasz, ale jesteś o wiele piękniejsza, niż sobie wyobrażałem.
Pełna niepokoju skrzyżowała ramiona na piersiach. Pozostawił je tam i zaczął wszystko od początku. Wrócił do powolnych, głębokich pocałunków. Do pieszczot. Cierpliwe, zręczne palce, które wiedziały, gdzie kobieta pragnie być dotykana. Nawet jeżeli nie chciała. Poruszyła się pod nim, a jej oddech zmienił się w jęk, kiedy jego dłoń przemknęła w dół płaskiego brzucha.
Tak, pomyślał jak przez mgłę. Otwórz się na mnie. Pozwól mi. Tylko mi pozwól.
Była gorąca i wilgotna. Jęk wydarł mu się z piersi, kiedy próbowała się od niego odsunąć.
- Pozwól, Brianno. Pozwól mi się tam dotknąć. Tylko mi pozwól. Trzymała się krawędzi urwiska samymi koniuszkami palców. Ogarnęła
ją groza. Spada. Traci kontrolę. Zbyt wiele działo się w jej ciele, które nagle obróciło się przeciwko niej, wbrew jej woli. Dłoń Graya parzyła ją żywym ogniem, nękała ją bezlitośnie, aż nie pozostało jej nic innego, jak rzucić się w nieznane.
- Proszę. - Kto wypowiedział to słowo. Ona czy on? - Dobry Boże, proszę!
Rozkosz zalała ją falą, dławiąc oddech, mózg, odbierając wzrok. Przez jedną cudowną chwilę była ślepa i głucha na wszystko poza sobą i skurczem wstrząsającym jej ciałem. Gray zadrżał, po czym z twarzą wtuloną w jej ciało wzniósł ją znów na wyżyny.
Czepiając się resztek samokontroli, czekał, aż znajdzie się znów na szczycie.
- Obejmij mnie - szepnął, oszołomiony własnymi pragnieniami, wchodząc w nią ostrożnie.
Była taka mała, tak cudownie gorąca. Musiał przywołać całą siłę woli, by nie zatopić się w niej brutalnie, szukając zaspokojenia. Zamknęła się wokół niego.
- Tylko przez chwilę - obiecał jej. - Tylko przez chwilę, potem znów będzie dobrze.
Ale mylił się. Nie przestało być dobrze ani przez chwilę. Poczuła, jak przedziera się przez barierę jej niewinności, wypełnił ją sobą i ogarnęła ją jedynie radość.
- Kocham cię. - Wygięła się na jego spotkanie.
Słowa dotarły do niego z bardzo daleka, potrząsnął głową, by im zaprzeczyć. Ale ona już otaczała go, obdarzała sobą. Nie pozostało mu nic innego, jak się w niej zatracić.
Dla Brianny powrót do rzeczywistości był jak łagodne spadanie w gęstej mgle. Westchnęła i pozwoliła sile grawitacji robić swoje, aż znalazła się z powrotem w wielkim starym łóżku, gdzie czuła złotoczerwone blaski świec na swych zamkniętych powiekach i cudowny ciężar ciała Graya, który przygważdżał ją do materaca. pomyślała niejasno, że żadna książka, żadna zasłyszana opowieść, żadne marzenie na jawie, nie przygotowały jej na tę prostą przyjemność, jaką daje ciężar ciała mężczyzny.
Już samo to ciało było zadziwiającym tworem, piękniejszym, niż sobie wyobrażała. Długie, umięśnione ramiona były dość silne, by ją unieść, dość czułe, by otulać ją sobą, chroniąc przed światem.
Szerokie dłonie o smukłych palcach wiedziały dokładnie, gdzie jej dotknąć, jak pieścić. A potem szerokie ramiona, smukłe plecy, wąskie biodra, twarde uda, mocne łydki.
Uśmiechnęła się do siebie. Czyż to nie cud, że coś tak twardego, tak mocnego jest pokryte delikatną, gładką skórą?
Ciało mężczyzny, pomyślała, jest skończenie piękne.
Gray wiedział, że jeżeli nie przestanie go dotykać, zwariuje. Jeżeli przestanie, zwariuje również.
Te śliczne, sprawne dłonie, błądziły po nim jak muśnięcia wiatru, badając, odkrywając nowe szlaki, próbując, jakby starała się zapamiętać każdy mięsień i każdy łuk.
Był ciągle w niej, nie mógł znieść myśli o rozdzieleniu. Wiedział, że powinien, powinien pozwolić jej się otrząsnąć. Choć zrobił wszystko, by nie sprawić jej bólu, musiało to jednak być nieprzyjemne.
A jednak odczuwał zadowolenie i ona wydawała się odczuwać je również. Cały niepokój, jaki nękał go na myśl, że weźmie ją po raz pierwszy - jej pierwszy raz - roztapiał się w rozleniwiającej rozkoszy.
Kiedy jej nieporadne pieszczoty obudziły znów pożądanie, odsunął się niechętnie i wsparty na łokciach zajrzał jej w twarz.
Uśmiechnęła się. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego ten uśmiech wydał mu się taki uroczy, taki czarujący. Oczy miała pełne blasku, skórę lekko zarumienioną. Teraz, kiedy uciszył już pierwsze pragnienie, mógł cieszyć się tą chwilą, światłem, grą cieni, przyjemnością narastającego pożądania.
Przycisnął wargi do jej brwi, skroni, policzków, ust.
- Piękna Brianna.
- To było piękne - powiedziała lekko schrypniętym głosem, w którym brzmiały jeszcze nutki namiętności. - Sprawiłeś, że to było piękne.
- Jak się teraz czujesz?
Pyta z troskliwości, pomyślała, ale z ciekawości też.
- Słaba. Niepokonana - dodała po chwili ze śmiechem. - Dlaczego uważasz, że coś tak naturalnego powinno stanowić taką różnicę w życiu?
Ściągnął brwi. Odpowiedzialność, pomyślał, to jest właśnie poczucie odpowiedzialności. Musiał sobie przypomnieć, że ona jest dorosłą kobietą, która samodzielnie dokonała wyboru.
- Dobrze ci z tą różnicą?
Uśmiechnęła się z czułością, przyłożyła dłoń do jego policzka.
- Tak długo czekałam na ciebie.
W głowie zapaliło mu się czerwone światełko alarmowe. Zobaczył je nawet teraz, uwięziony w niej, rozpalony i już na nowo podniecony. Ostrożnie! ostrzegła jakaś chłodna, wyrachowana część jego umysłu. “Uwaga: Zagrożenie bliską zażyłością”.
Ujrzała zmianę w jego oczach, tak subtelną, że niemal niewyczuwalną. Była tam, choć ujął jej dłoń i przycisnął do policzka.
- Ciężko ci.
Chciała powiedzieć: nie, zostań, ale on już się odsuwał.
- Nie wypiliśmy szampana. - Nie wstydząc się swojej nagości, wysunął się z łóżka. - Weź szybki prysznic, a ja w tym czasie otworzę butelkę.
Poczuła się dziwnie skrępowana leżąc nago, choć jeszcze przed chwilą uważała to za zupełnie naturalne, że ma Graya w sobie. Teraz niezręcznie naciągała na siebie prześcieradło.
- Prześcieradło - zaczęła i nagle zaczerwieniła się po uszy. Będzie splamione, wiedziała o tym.
- Ja się tym zajmę. - Widząc, że Brianna rumieni się coraz bardziej, podszedł do łóżka i ujął ją pod brodę. - Potrafię zmienić pościel, Brie. A nawet gdybym nie potrafił tego wcześniej, nauczyłbym się, patrząc na ciebie. - Pocałował ją delikatnie, głos mu się zmienił. - Czy wiesz, ile razy doprowadzałaś mnie do szaleństwa, ścieląc moje łóżko?
- Nie. - Pożądanie ogarnęło ją jak płomień. - Naprawdę? Roześmiał się tylko i wsparł czołem o jej czoło:
- Jaki dobry uczynek popełniłem w życiu, żeby na to zasłużyć? Zasłużyć na ciebie? - Odsunął się, ale jego wzrok złagodniał, przyprawiając ją o mocne bicie serca. - Weź prysznic. Chcę się znów z tobą kochać -powiedział. - Jeżeli ty też tego chcesz.
- Tak, chcę. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, nabierając odwagi, aby wstać nago. - Bardzo bym chciała. Zaraz wrócę.
Kiedy zniknęła w łazience, odetchnął równie głęboko jak ona przed chwilą. Dla uspokojenia nerwów, powiedział sobie.
Nigdy jeszcze nie miał takiej kobiety. Nie chodziło o to, że nigdy przedtem nie miał kobiety niewinnej - to byłoby już przeżyciem samym w sobie. Ale Brianna budziła w nim wyjątkowe odczucia. Jej reakcje, wahanie i niecierpliwość doznań, dziwnie ze sobą współgrały. A do tego bezgraniczna ufność, jaką w nim pokładała,
- Kocham cię - powiedziała.
Nie będzie się nad tym zastanawiał. Kobiety mają skłonności do nadawania erotycznym przeżyciom charakteru uczuciowego. Kobieta doświadczająca ich po raz pierwszy jak nic pomyli miłość z seksem. Kobieta używa słów i oczekuje ich. Wiedział o tym. Dlatego był bardzo ostrożny w ich dobieraniu.
Ale coś w nim drgnęło, kiedy usłyszał ten wyświechtany, przereklamowany zwrot. Pojawiło się ciepło, tęsknota, i przez jeden .ułamek sekundy rozpaczliwie zapragnął w to uwierzyć. I odpowiedzieć jej tym samym.
A to byłby duży błąd. Pomyślał, że choć zrobi wszystko, co w jego mocy, by uchronić ją przed cierpieniem, wszystko, by uczynić ją szczęśliwą na ten czas, kiedy będą razem, pewnych rzeczy nie potrafi czy nie chce dać Briannie. Nikomu.
Ciesz się chwilą, upomniał sam siebie. Liczy się tylko teraźniejszość. Miał nadzieję, że nauczy tej radości Briannę.
Dziwnie się czuła, owijając ciało ręcznikiem. Inaczej. Nie da się tego wyjaśnić mężczyźnie, pomyślała. Mężczyzna nic nie poświęca, oddając się po raz pierwszy. Nie rozdziera się na dwoje, żeby przyjąć w siebie kobietę. Ale nie pamiętała bólu, myśląc o tamtym akcie przemocy. Pamiętała jedynie poczucie jedności. Słodką, prostą więź kobiety z mężczyzną.
Przyjrzała się sobie w zaparowanym lusterku.
Wyglądam inaczej, uznała. Widziała tę samą twarz, którą oglądała nieskończenie wiele razy w najrozmaitszych lustrach. A teraz była w niej miękkość, której nie dostrzegła przedtem. W oczach, dookoła ust. Miłość tego dokonała. Miłość, którą chowała w sercu, której posmakowała po raz pierwszy.
Być może tylko za pierwszym razem kobieta czuje się tak świadoma siebie, tak obnażona. A może ta chwila wydaje jej się tak cenna, ponieważ oddała się mężczyźnie później niż większość kobiet?
On jej pragnął. Brianna przymknęła oczy, by chłonąć bez przeszkód te długie, powolne muśnięcia szczęścia. Piękny mężczyzna o pięknym umyśle i tkliwym sercu pragnął jej. Marzyła o nim przez całe życie. Teraz go odnalazła.
Weszła do sypialni i zobaczyła, co robi. Nakrył łóżko świeżym prześcieradłem, a w nogach ułożył jej białą flanelową koszulę nocną. Stał ubrany tylko w dżinsy, trzymając w dłoniach kieliszki musującego wina. Światło świec odbijało się w jego oczach.
- Mam nadzieję, że ją włożysz - powiedział, kiedy spojrzenie Brianny spoczęło na staromodnej koszuli nocnej. - Już tamtej pierwszej nocy wyobrażałem sobie, że ją z ciebie zdejmuję. Patrzyłem, jak schodzisz ze schodów, ze świecznikiem w ręce i zupełnie straciłem głowę.
Podniosła rękaw koszuli. Jakże pragnęła, żeby to był jedwab, koronki, coś takiego, co rozpala krew mężczyzny.
- Myślę, że nie jest specjalnie seksowna.
- Nie wiesz nawet, jak bardzo się mylisz.
Ponieważ i tak nie miała nic innego do włożenia, naciągnęła koszulę przez głowę, pozwalając opaść ręcznikowi. Uśmiechnęła się niepewnie, słysząc zdławiony jęk Graya.
- Brianno, jesteś piękna. Zostaw ręcznik! - szepnął, kiedy pochyliła się, by go podnieść. - Chodź do mnie. Proszę!
Podeszła do niego z półuśmiechem na twarzy, drżąc ze zdenerwowania, i wzięła z jego rąk kieliszek. Umoczyła usta w szampanie i stwierdzi-la, że wino wcale nie zmniejszyło suchości, jaką czuła w gardle. Gray patrzył na nią jak zgłodniały tygrys na owieczkę, którą zamierza za chwilę pożreć.
- Nie jadłeś obiadu - powiedziała,
- Nie. - Nie przestrasz jej, idioto, nakazał sobie. Łyknął szampana, patrząc na nią, pragnąc jej. - Jeszcze przed chwilą myślałem, że chętnie bym go zjadł. Że moglibyśmy zjeść go tutaj, razem. Ale teraz... - Wyciągnął rękę i owinął sobie mokry kosmyk jej włosów na palcu. - Możesz poczekać?
A więc to znów będzie prostot pomyślała. I znów będzie to jej wybór.
- Mogę poczekać na obiad. - Słowa z trudem przechodziły przez jej ściśnięte gardło. - Ale nie na ciebie.
Znalazła się w kręgu jego ramion, jakby tam było jej miejsce.
Brianna obudziła się, czując, że czyjś łokieć wbija się jej pod żebro. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała po nocy miłosnej, była podłoga. Gdyby Gray zagarnął jeszcze jeden cal łóżka, wylądowałaby na deskach.
Poranny chłód uświadomił jej w mgnieniu oka, że leży zupełnie odkryta, nie przysłonięta najmniejszym skrawkiem prześcieradła czy koca.
Za to Gray leżał na łóżku opatulony kołdrą po uszy i spał jak zabity. Gdyby mogła choć powiedzieć, że jego pozycja i łokieć, wbity teraz w okolicę jej nerek, świadczą o czułości, ale nie, były jedynie dowodem zachłanności... Łagodne popychanie i szturchańce nie przeszkadzały mu w najmniejszym stopniu.
A więc to tak, pomyślała. Facet najwyraźniej nie przywykł do dzielenia się.
Mogłaby zostać i walczyć o swoją część łóżka, dla zasady, ale słońce świeciło już w okna. Czekał ją dzień pełen pracy.
Mogła sobie zaoszczędzić wysiłku bezszmerowego wyślizgiwania się z łóżka. Ledwo dotknęła stopami podłogi, Gray mruknął coś i zagarnął również ten skrawek materaca, jaki jeszcze przed chwilą zajmowała.
Mimo to aura pożądania nadal unosiła się w powietrzu. Świece wypaliły się i pogasły w ciągu nocy, w wiaderku stała pusta butelka po szampanie, pokój pełen był zapachu kwiatów. Przez nie osłonięte okno słońce lało się strumieniami.
Gray sprawił, że to było piękne, przypomniała sobie. On wiedział, jak zmienić to w coś pięknego.
Wprawdzie ranek odbiegał trochę od jej wyobrażeń. We śnie Gray nie wyglądał jak niewinny chłopiec, lecz mężczyzna bardzo zadowolony z siebie. Nie było pieszczot ani wyszeptanych życzeń dobrego dnia, ich pierwszego wspólnego dnia. Był za to nieokreślony pomruk i niedbałe machnięcie ręki.
Jeden z humorów Graysona Thane'a, stwierdziła. Może powinna napisać o nich książkę.
Trochę rozbawiona, narzuciła koszulę nocną i zeszła na dół.
Przyda jej się filiżanka herbaty, uznała. Napije się herbaty, a ponieważ dzień zapowiada się pięknie, zrobi pranie i wywiesi je na porannym słońcu.
Pomyślała, że należałoby wpuścić trochę powietrza do domu, i zaczęła otwierać po kolei wszystkie okna. Z bawialni dojrzała Murphy'ego pochylonego nad maską jej samochodu.
Obserwowała go przez chwilę, pełna sprzecznych uczuć. Zagniewanie walczyło w niej z lojalnością i siostrzaną miłością. Kiedy weszła na ogrodową ścieżkę, gniew ustępował już na rzecz cieplejszych uczuć.
- Nie sądziłam, że cię tu zobaczę - zaczęła.
- Powiedziałem, że go obejrzę. - Rzucił jej spojrzenie przez ramię. Stała w koszuli nocnej, boso, z włosami potarganymi po nocy. Widok ten nie wzburzył mu krwi w żyłach, co niewątpliwie nastąpiłoby, gdyby na jego miejscu był Gray. Dla Murphy'ego była po prostu Brianną. Przez chwilę szukał na jej twarzy oznak gniewu lub przebaczenia. Nie znalazł ani jednego, ani drugiego, wrócił więc do pracy.
- Masz rozwalony zapłon - mruknął.
- Podobno.
- A twój silnik jest chory jak stary koń. Mogę kupić parę części, nareperować to, ale według mnie będą to wyrzucone pieniądze.
- Gdyby tylko przetrwał lato! Jesienią... - urwała, słysząc, jak Murphy klnie pod nosem. Po prostu nie mogła żywić do niego urazy. Był jej przyjacielem, odkąd sięgała pamięcią. I to właśnie przyjaźń kazała zrobić mu to, co zrobił.
- Murphy, przepraszam.
Wyprostował się i odwrócił ku niej. Na twarzy miał wypisane wszystkie swoje uczucia.
- Ja też. Nigdy nie chciałem sprawić ci bólu, Brie. Bóg mi świadkiem.
- Wiem, - Podeszła do niego i otoczyła go w pasie ramionami. - Nie miałam prawa tak na ciebie naskoczyć. Nie na ciebie.
- Przestraszyłaś mnie, przyznaję. - Przytulił ją mocno. - Całą noc się martwiłem, bałem się, że mi nie przebaczysz i nie upieczesz więcej placków jęczmiennych.
Roześmiała się, tak jak się tego spodziewał. Pokiwała głową i pocałowała go w ucho.
- To nie ty byłeś powodem mojego gniewu, ale okoliczności tej sprawy. Wiem, że zrobiłeś to z troski o mnie. Podobnie jak Maggie. -Bezpieczna w jego objęciu, Brianną położyła mu głowę na ramieniu i przymknęła oczy. - Ale moja matka, Murphy! Dlaczego ona to zrobiła?
- Nie wiem, Brie.
- I tak byś mi nie powiedział - mruknęła i odsunęła się, by zajrzeć mu w twarz. Jaki on jest przystojny, pomyślała. I pełen dobroci. Nie miała prawa domagać się potępienia Maeve albo jej obrony. I chciała, żeby się uśmiechnął. - Powiedz mi, czy Rory bardzo cię obił?
Murphy parsknął pogardliwie i bardzo po męsku, zdaniem Brianny.
- Zawsze miał miękkie ręce i za grosz stylu. W ogóle by mnie nie trafił, gdyby nie zaskoczenie.
Wydęła wargi.
- Tak, jestem tego pewna. I pomściłeś mnie, rozkwaszając mu nos?
- I nie tylko. Kiedy z nim skończyłem, miał złamany nos i stracił ze dwa zęby.
- Mój bohaterze! - Ucałowała go w oba policzki. - Przykro mi, że ona wykorzystała cię w ten sposób.
Zbył to wzruszeniem ramion.
- Cieszę się, że to ja pierwszy mu przyłożyłem, taka jest prawda. Nigdy nie lubiłem drania.
- Fakt - powiedziała Brianną miękko. - Maggie też go nie lubiła. Wygląda na to, że oboje dostrzegliście coś, czego ja nie widziałam, a może ja widziałam coś, czego w ogóle w nim nie było.
- Przestań już o nim myśleć, Brie. To było dawno temu. - Chciał ją pogłaskać po głowie, ale przypomniał sobie, że ma ręce umazane smarem. - Wracaj do domu, pobrudzisz się. A w ogóle, co tu robisz na bosaka?
- Godzę się z tobą. - Uśmiechnęła się, po czym spojrzała na drogę, skąd dobiegł warkot samochodu. Ujrzawszy Maggie, Brianną skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brwi. - Uprzedziłeś ją, prawda? - mruknęła do Murphy'ego.
- Myślałem, że tak będzie lepiej. - Teraz zaś uznał, że najlepiej będzie wycofać się z linii ognia.
Maggie obeszła klomb orlików, nie spuszczając wzroku z twarzy Brianny.
- Pomyślałam, że może chcesz ze mną porozmawiać.
- Tak, chcę. Uznałaś, że nie mam prawa znać prawdy, Maggie?
- Nie interesowały mnie twoje prawa. Interesowało mnie twoje dobro.
- Kochałam go. - Odetchnęła z ulgą na myśl, że to uczucie należy już definitywnie do przeszłości. - Przestałabym go kochać, gdybym znała prawdę.
- Może masz rację. Naprawdę mi przykro. Nie potrafiłam ci powiedzieć. - Oczy Maggie wypełniły się łzami. - Po prostu nie mogłam. Byłaś taka nieszczęśliwa, smutna i zagubiona. - Zacisnęła wargi, walcząc ze łzami. - Nie wiedziałam, co będzie dla ciebie lepsze.
- To była nasza wspólna decyzja. - Murphy stanął u boku Maggie. -Nie mogliśmy ci go przywrócić, Brie.
- Myślicie, że bym go przyjęła? - Płomień gniewu i dumy ogarnął ją, kiedy ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. - Nie macie o mnie dobrego Mniemania. On uwierzył w to, co mu matka powiedziała. Nie, nie przyjęłabym go z powrotem. - Wciągnęła gwałtownie powietrze. - I myślę, że gdybym była wtedy na twoim miejscu, Margaret Mary, postąpiłabym tak samo, Kocham cię na tyle, by to zrobić.
Potarła dłonie, po czym wyciągnęła rękę do siostry.
- Chodź do domu, napijemy się herbaty. Jadłeś śniadanie, Murphy?
- Nic takiego, o czym warto by wspominać.
- Zawołam cię, kiedy będzie gotowe. - Trzymając za rękę Maggie, odwróciła się i zobaczyła Graya stojącego w drzwiach. Nie była w stanie powstrzymać fali krwi, która napłynęła jej do twarzy, zabarwiając policzki i przyspieszając bicie serca. Ale skinęła mu głową i odezwała się głosem w miarę spokojnym:
- Dzień dobry, Graysonie. Śniadanie będzie za chwilę. A więc chce rozegrać to na chłodno, pomyślał Gray.
- Wygląda na to, że będę miał towarzystwo przy stole. Dzień dobry, Maggie.
Maggie przeszyła go wzrokiem, po czym weszła za Brianna do domu.
- Dzień dobry, Gray. Wyglądasz na... odprężonego.
- Służy mi irlandzkie powietrze. - Odsunął się, żeby je przepuścić. -Zobaczę, co Murphy kombinuje z tym wozem.
Poszedł niespiesznie ogrodową alejką i przystanął przy otwartej masce.
- Jaki werdykt?
Murphy wychylił się spod maski i przyjrzał mu się uważnie.
- Można chyba powiedzieć, że jeszcze nie wydany. Rozumiejąc, że żaden z nich nie mówi o silniku, Gray wepchnął kciuki w kieszenie spodni i zaczął kołysać się na piętach.
- Nadal jej pilnujesz? Nie winie cię za to, ale nie jestem Rorym.
- Nigdy tak nie myślałem. - Murphy podrapał się w zamyśleniu po policzku. - Ona jest twarda, ta nasza Brie. Ale zniszczyć można nawet twardą kobietę, jeżeli traktuje się ją nieostrożnie.
- Nie zamierzam być nieostrożny. - Gray uniósł brwi. - Zastanawiasz się, czy mnie pobić, Murphy?
- Na razie nie. - Uśmiechnął się. - Lubię cię, Graysonie. Mam nadzieję, że nie będę musiał porachować ci kości.
- To odnosi się do nas obu. - Usatysfakcjonowany, Gray zerknął na silnik. - Urządzimy mu przyzwoity pogrzeb?
Murphy westchnął z głębi serca.
- Gdyby to było możliwe - powiedział tęsknie. W pełnej zgodzie dali nura pod maskę.
W kuchni pachniało już kawą, a Con zajadał ze smakiem swoje śniadanie. Brianna ubrała się pośpiesznie i, przewiązana fartuchem, kroiła bekon.
- Wstałam dzisiaj później - zaczęła - więc nie miałam czasu upiec świeżych bułeczek. Ale jest chleb.
Maggie siedziała przy stole. Wiedziała, że siostra woli, by nie wchodzić jej w drogę przy gotowaniu.
- Wszystko dobrze, Brianno?
- Dlaczego o to pytasz? Zjesz kiełbaski?
- Jeżeli są. Brie.,..- Maggie zanurzyła sobie ręce we włosy. - On był twoim pierwszym, prawda?
Kiedy Brianna odłożyła nóż i nie odezwała się, Maggie wstała od stołu.
- Myślałaś, że się nie domyśle, widząc was razem? To, jak on na ciebie patrzy... - Spacerując po kuchni, głaskała się z roztargnieniem po brzuchu. - To, jak ty na niego patrzysz...
- Mam na czole wypisane “Upadła kobieta”?
- Cholera, wiesz, że nie o to mi chodzi. - Maggie przystanęła przed siostrą, zirytowana. - Ślepy by zauważył, co między wami zaszło. -A matka nie jest ślepa, pomyślała Maggie ponuro. Maeve wróci za parę dni. - Nie chcę się wtrącać ani udzielać nieproszonych rad... Chcę tylko wiedzieć, czy wszystko w porządku.
Brianna uśmiechnęła się, wyraźnie rozluźniona.
- Nic mi nie jest, Maggie. On był dla mnie bardzo dobry. Bardzo delikatny. Jest dobrym, łagodnym człowiekiem.
Maggie dotknęła policzka Brianny, przesunęła dłonią po jej włosach.
- Jesteś w nim zakochana.
- Tak.
- A on?
- On jest przyzwyczajony do tego, że jest sam, że jest wolny, bez więzów.
Maggie przekrzywiła głowę.
- I ty chcesz to zmienić?
Brianna wydała z siebie jakiś zduszony dźwięk i wróciła do gotowania.
- Uważasz, że nie zdołam?
- Uważam, że byłby idiotą, gdyby cię nie kochał. Ale przerabianie mężczyzny przypomina chodzenie w melasie. Kosztuje mnóstwo wysiłku i przynosi mierne rezultaty.
- Cóż, nie chcę go przerabiać, lecz ukazać mu inne perspektywy w życiu. - Potrząsnęła głową. - Za wcześnie, by o tym myśleć. Uczynił mnie szczęśliwą. Na razie to mi wystarczy.
Maggie pomyślała: Oby to była prawda.
- A matka?
- Nie pozwolę jej zniszczyć tego, co jest między mną a Grayem. -Oczy Brianny zlodowaciały, kiedy odwróciła się, by wrzucić na patelnię pokrojone ziemniaki. - Jeżeli chodzi o tę drugą sprawę, jeszcze nic nie postanowiłam. W każdym razie, załatwię to sama, Maggie. Rozumiesz.
- Tak. - Przypomniawszy sobie, że jest w ósmym miesiącu ciąży, Maggie usiadła. - Mieliśmy wczoraj wiadomość od nowojorskiego detektywa,
- Znalazł ją?
- Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż nam się zdawało. Znalazł jej brata, emerytowanego policjanta, który nadal mieszka w Nowym Jorku.
- To już jakiś początek, prawda? - Spragniona dalszego ciągu, Brianna rozsmarowywała energicznie masło na plackach ziemniaczanych.
- Raczej impas, obawiam się. Facet z początku w ogóle zaprzeczał, że ma siostrę. Kiedy detektyw naciskał, mając w ręku kopię świadectwa urodzin Amandy, Dennis Dougherty powiedział, że nie widział Amandy i nie ma od niej wiadomości od ponad dwudziestu pięciu lat. Że nie jest już jego siostrą, ponieważ wpakowała się w kłopoty i uciekła. Nie wie dokąd i nic go to nie obchodzi.
- To smutne - szepnęła Brianna. - Szkoda mi go. A jej rodzice? Rodzice Amandy?
- Oboje nie żyją. Matka zmarła przed rokiem. Jest również zamężna siostra, gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. Detektyw rozmawiał z nią, ale, choć okazała się łagodniejszego serca, niewiele mu pomogła.
- Ona musi wiedzieć! - zawołała Brianna. - Przecież wiedziałaby, gdzie znaleźć własną siostrę.
- Okazuje się, że nie jest to takie oczywiste. Wygląda na to, że kiedy Amanda powiadomiła rodzinę o ciąży, odmawiając podania nazwiska ojca, wybuchła awantura. - Maggie umilkła na chwilę i zacisnęła wargi. - Nie wiem, czy chroniła w ten sposób siebie, naszego ojca, czy dziecko. Według tego, co mówi jej siostra, padły gorzkie słowa po obu stronach. To byli purytańscy Irlandczycy i niezamężna, ciężarna córka była plamą na rodzinnym honorze. Chcieli, żeby wyjechała, urodziła gdzieś dziecko i oddała je. Brat nie chce powiedzieć, czy skontaktowała się jeszcze z rodzicami, a siostra chyba nie wie.
- Więc nie mamy nic.
- Prawie nic. Detektyw dowiedział się, że Amanda przyjechała wtedy do Irlandii z przyjaciółką. Pracuje teraz nad odnalezieniem tej kobiety.
- Więc musimy być cierpliwi. - Brianna postawiła na stole dzbanek z herbatą i przyjrzała się siostrze z niezadowoleniem. - Blado wyglądasz.
- Jestem po prostu zmęczona. Spanie nie przychodzi już z taką łatwością jak niegdyś.
- Kiedy masz następną wizytę u lekarza?
- Dziś po południu. - Maggie uśmiechnęła się z przymusem, nalewając sobie herbaty.
- Zawiozę cię. Nie powinnaś prowadzić. Maggie westchnęła.
- Jakbym słyszała Rogana. Przyjedzie aż z galerii, żeby mnie odwieźć osobiście.
- Bardzo dobrze. A ty zostaniesz tutaj, dopóki on się nie zjawi. -Raczej zaniepokojona brakiem protestów siostry niż ucieszona łatwym zwycięstwem, Brianna zawołała mężczyzn na śniadanie.
Dzień upłynął bardzo przyjemnie na dogadzaniu Maggie i przyjmowaniu amerykańskiej pary, która przed dwoma laty zatrzymała się na krótko w Blackthorn Cottage. Gray pojechał z Murphym szukać części zamiennych do jej samochodu. Było pogodnie i ciepło. Brianna przekazała Maggie Roganowi, a sama spędziła godzinę na pielęgnowaniu grządek z ziołami.
Świeżo wyprane prześcieradła powiewały na sznurze, przez otwarte okna dolatywała muzyka, jej goście jedli podwieczorek w bawialni, a pies pochrapywał rozkosznie w smudze światła przy jej nogach.
Nie mogła być bardziej szczęśliwa.
Pies zastrzygł uszami, a ona podniosła głowę, słysząc warkot dwóch samochodów.
- To furgonetka Murphy'ego - powiedziała do Cona, który zerwał się z ziemi i machał radośnie ogonem. - Tego drugiego nie poznaję. Czyżbyśmy mieli następnych gości?
Uradowana tą perspektywą, Brianna wstała, strzepnęła okruchy ziemi z fartucha i obeszła dom. Con pobiegł przodem, poszczekując na powitanie.
Okrążywszy dom ujrzała Graya i Murphy'ego, obu uśmiechających się niepewnie, oraz Cona, który obskakiwał ich, jakby od rozstania upłynęły dni, a nie godziny. Spojrzenie Brianny powędrowało ku nowemu niebieskiemu sedanowi, zaparkowanemu przed furgonetką Murphyego.
- Tak mi się zdawało, że słyszę dwa samochody. - Rozejrzała się niespokojnie. - Weszli już do środka?
- Kto? - Chciał wiedzieć Gray.
- Ludzie, którzy przyjechali tym samochodem. Gdzie ich bagaże? Muszę zaparzyć świeżej herbaty.
- Ja nim przyjechałem - powiedział Gray. -I z przyjemnością napiję się herbaty.
- Nie zbywa ci na odwadze, stary - mruknął Murphy pod nosem. - Ja nie mam czasu na herbatę - ciągnął, gotując się do odwrotu. - Moje krowy już mnie pewnie szukają. - Wzniósł oczy do góry, pokręcił głową i wsiadł do swojej furgonetki.
- A cóż to było? - zastanawiała się Brianna, podczas gdy Murphy wycofywał się tyłem z podjazdu. - Co wy kombinujecie i dlaczego przyjechałeś tym samochodem, skoro jeden już masz?
- Ktoś musiał go prowadzić, a Murphy nie lubi, kiedy ktoś zasiada za kierownicą jego furgonetki. Co myślisz o tym sedanie? - Gray pogłaskał przedni błotnik tak czule, jakby to było nagie kobiece ramię.
- Bardzo ładny.
- Chodzi jak marzenie. Chcesz zobaczyć silnik?
- Nie wydaje mi się. - Spojrzała na niego koso. - Poprzedni już ci się znudził?
- Poprzedni?
- Mercedes. - Roześmiała się, odrzucając włosy. - Co ci chodzi po głowie, Graysonie?
- Może wsiądziesz? Przejedziesz się kawałek? - Ujął Briannę za ramię i pociągnął w stronę samochodu, zachęcony jej śmiechem. - Ma zaledwie dwadzieścia tysięcy przebiegu.
Murphy ostrzegł go, że kupno nowego samochodu będzie równoznaczne w jej przekonaniu z wyrzuceniem pieniędzy w błoto.
Chcąc sprawić mu przyjemność, Brianna zajęła miejsce kierowcy i położyła dłonie na kierownicy.
- Bardzo przypomina samochód.
- Ale czy ci się podoba? - Wsparł się łokciami o framugę okna i uśmiechał się od ucha do ucha.
- Gray, to naprawdę ładny samochód i jestem pewna, że będzie ci się nim dobrze jeździło.
- Jest twój.
- Mój? Co przez to rozumiesz?
- Twój stary grat powędruje do samochodowego raju. Stwierdziliśmy z Murphym, że do niczego się już nie nadaje, więc kupiłem ci nowy.
Wrzasnął, kiedy otworzyła gwałtownie drzwiczki i trafiła go nimi w goleń.
- Możesz odwieźć go tam, skąd go wziąłeś. - Jej głos był złowieszczo spokojny.
Gray masował obolałą nogę.
- Nie jestem jeszcze gotowa, żeby kupić nowy wóz. Sama zdecyduję, kiedy to nastąpi.
- Nie kupujesz go. Ja to robię. Kupiłem go. - Wyprostował się i postanowił zwalczyć lodowaty opór argumentem logicznym. - Potrzebny był ci nowy środek lokomocji, ja ci go dostarczyłem. Nie bądź uparciuchem.
- Uparciuchem? Ty za to jesteś arogancki, Graysonie Thane. Jedziesz i kupujesz samochód bez mojej zgody. Nie pozwolę, żeby podejmowano takie decyzje za mnie. Nie życzę sobie, żeby traktowano mnie jak dziecko.
Chciało jej się krzyczeć ze złości. Gray widział, że opanowuje się z największym trudem, przywoławszy na pomoc całą swą lodowatą godność. Chciało mu się śmiać, ale miał dość rozsądku, by pohamować zbędną wesołość.
- To prezent, Brianno.
- Pudełko czekoladek. To jest prezent.
- Pudełko czekoladek to banał - zaryzykował i wycofał się co prędzej. - Powiedzmy po prostu, że to jest moja wersja pudełka czekoladek. -Postąpił krok, trzymając ją w potrzasku między sobą a samochodem. -Chcesz, żebym zamartwiał się za każdym razem, gdy jedziesz do wsi?
- Nie ma potrzeby, żebyś się martwił.
- Wręcz przeciwnie. - Objął ją, zanim zdołała mu się wymknąć, -Niemal widzę, jak staczasz się w dół drogi, jedynie z kierownicą w ręku.
- Możesz za to winić swoją wyobraźnię. - Odwróciła głowę, ale udało mu się musnąć wargami jej szyję. - Przestań, nic nie zdziałasz w ten sposób.
Och, był wręcz przeciwnego zdania.
- Czy naprawdę masz sto funtów do wyrzucenia, moja praktyczna Brianno? I czy naprawdę chcesz prosić biednego Murphy'ego, by co drugi dzień grzebał w tym gruchocie, po to tylko, żebyś ty mogła zachować swoją dumę?
Chciała odpowiedzieć, ale on nakrył już wargami jej usta.
- Wiesz, że nie - szepnął. - To tylko samochód, Brianno. Rzecz. Czuła zawrót głowy.
- Nie mogę przyjąć go od ciebie. Przestań mnie całować! Mam gości w bawialni.
- Czekałem cały dzień, żeby móc cię całować. Prawdę powiedziawszy, czekałem cały dzień, żeby znaleźć się z tobą w łóżku. Cudownie pachniesz.
- To tylko rozmaryn z ogródka. Przestań. Nie mogę myśleć.
- Nie myśl. Pocałuj mnie. Tylko raz.
Zapewne nie uległaby mu, gdyby nie to, że w głowie miała zamęt. Ale poczuła smak jego ust, i jej wargi już zmiękły, rozchyliły się, przyzywały.
Nie spieszył się, rozkoszując się jej uległością, delikatnym zapachem ziół, który przylgnął do jej dłoni, łagodnym, niemal opornym ruchem, jakim przytuliła się do niego.
Na chwilę zapomniał, że pocałunek miał być środkiem prowadzącym do celu.
- Masz takie cudowne usta, Brianno. - Chwycił je lekko zębami, już dla własnej przyjemności. - Zastanawiam się, jakim cudem udało mi się trzymać od nich z daleka tak długo.
- Próbujesz odciągnąć moją uwagę.
- Już ją odciągnąłem. Własną zresztą też. - Odsunął ją na długość ramienia, dziwiąc się, że to, co w założeniu było żartobliwym pocałunkiem, przyprawiło go o takie bicie serca. - Zapomnijmy o względach praktycznych i argumentach logicznych, których chciałem użyć, żeby namówić cię do przyjęcia tego cholernego samochodu. Chcę to zrobić dla ciebie. To dla mnie ważne. Byłbym szczęśliwy, gdybyś go przyjęła.
Sprzeciwiłaby się względom praktycznym, odrzuciła argumenty logiczne, ale nie potrafiła odmówić nieśmiałej prośbie, która malowała się w jego oczach.
- To nie fair odwoływać się do moich uczuć - szepnęła.
- Wiem o tym. - Zaklął z niecierpliwości. - Wiem. Powinienem opuścić ten dom natychmiast. Spakować się i wyjechać w świat.
Brianna patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem. Zaklął znowu.
- Nadejdzie pewnie chwila, gdy pożałujesz, że tego nie zrobiłem.
- Nie, nie nadejdzie. - Splotła dłonie, żeby go nie dotknąć, nie przylgnąć do niego całym ciałem. - Dlaczego kupiłeś mi ten samochód?
- Ponieważ go potrzebujesz - wyrzucił z siebie gwałtownie, po czym się uspokoił. - Ponieważ chcę coś dla ciebie zrobić. To nic wielkiego, Brie. Pieniądze nic dla mnie nie znaczą.
Jej brwi uniosły się do góry.
- Och, wiem o tym. Tarzasz się w banknotach dziesięciofuntowych, prawda? Myślisz, że dla mnie twoje pieniądze coś znaczą, Graysonie? Że zależy mi na tobie, ponieważ możesz mi kupić nowy samochód?
Otworzył usta, po czym je zamknął, dziwnie spokorniały.
- Nie, wcale tak nie uważam. Uważam, że to cię w ogóle nic nie obchodzi.
- No, przynajmniej w tej kwestii mamy jasność.
On jest taki spragniony, pomyślała. I nawet o tym nie wie. Samochód był w równym stopniu prezentem dla niego, co dla niej. A to mogła zaakceptować. Odwróciła się, żeby jeszcze raz przyjrzeć się sedanowi.
- Zrobiłeś mi ogromną przyjemność, a ja nie podziękowałam ci jak należy za twoje intencje.
Poczuł się nagle jak mały chłopiec, któremu wybaczono jakiś nieodpowiedzialny wybryk.
- Więc go zatrzymasz?
- Tak. - Pocałowała go. - Dziękuję. Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Murphy jest mi winien pięć funtów.
- Założyliście się, co? - W jej głosie słychać było rozbawienie.
- To jego pomysł.
- Hmmm. Przypuśćmy. Sprawdzę teraz, czy moi gości mają wszystko, co im potrzeba, a potem wybierzemy się na małą przejażdżkę.
Przyszedł do niej tej nocy, tak jak się tego spodziewała. Zrobił to również następnej nocy i jeszcze następnej, podczas gdy goście spali spokojnie na górze.
Pensjonat był pełen, co sprawiało jej zawsze dużo radości. Siadała teraz do rachunków z lekkim sercem. W zasadzie mogła już zakupić materiały do budowy oranżerii.
Gray zastał ją przy małym biurku, otuloną szlafrokiem. Stukała długopisem w dolną wargę, z wyrazem rozmarzenia w oczach.
- Myślisz o mnie? - Pochylił się, by pocałować ją w szyję.
- Prawdę mówiąc, myślałam o cieplarni.
- Zajmuję więc drugie miejsce. - Szukał już jej ust, kiedy wpadł mu w oko dokument leżący na biurku. - A to co? Odpowiedź z tej kopalni.
- Tak, nareszcie. Uporządkowali swoje księgi rachunkowe. Przy zwrocie świadectwa dostaniemy tysiąc funtów. Usta Graya wykrzywił grymas.
- Tysiąc? Za dziesięć tysięcy udziałów? Coś tu jest nie w porządku.
Uśmiechnęła się tylko i wstała, żeby rozczesać włosy na noc. Zazwyczaj cieszył się każdą chwilą tego rytuału, dziś jednak przyglądał się papierom.
- Nie znałeś taty - odezwała się Brianna. - Tysiąc funtów to o wiele więcej, niż spodziewałam się otrzymać. Prawdziwa fortuna. Jego interesy pochłaniały zazwyczaj więcej pieniędzy, niż przynosiły.
- Dziesięć pensów za udział. - Wziął list do ręki. - A ile za nie zapłacił?
- Piszą, że połowę tej sumy. Nie pamiętam, żeby jakiekolwiek jego przedsięwzięcie tak się opłaciło. Muszę poprosić Rogana, żeby wysłał im świadectwo.
- Nie rób tego.
- Nie? - Znieruchomiała ze szczotką w ręku. - Dlaczego nie?
- Czy Rogan sprawdził tę firmę?
- Nie. Ma dość na głowie. Maggie, galerię, którą otwierają w przyszłym tygodniu. Prosiłam go tylko, żeby przechował dla mnie świadectwo.
- Pozwól, że sprawę zbada mój makler. Nie zaszkodzi, jeżeli dowiemy się czegoś o tej firmie. Parę dni nie stanowi przecież różnicy.
- Nie. Ale to dla ciebie duży kłopot.
- Jeden telefon. Mój makler uwielbia takie sprawy. - Odłożył list, podszedł do Brianny i wyjął jej szczotkę z dłoni. - Pozwól, że ja to zrobię. - Odwrócił ją twarzą do lustra i przeciągnął szczotką przez włosy. -Zupełnie jak na obrazach Tycjana - szepnął. - Odcienie w odcieniach.
Stała zupełnie nieruchomo, patrząc na niego w lustrze. Czesał ją, a ona uświadomiła sobie nagle, jakie to jest intymne, podniecające. Sposób, w jaki przesuwał dłonią przez jej włosy, w ślad za szczotką. Poczuła mrowienie w całym ciele.
Gray podniósł oczy, napotkał w lustrze jej wzrok. Zadrżała, widząc błysk pożądania w jego oczach.
- Nie, jeszcze nie. - Przytrzymał ją, kiedy próbowała odwrócić się ku niemu. Odłożył szczotkę i odgarnął włosy z twarzy Brianny.
- Patrz - wyszeptał i przemknął palcami w dół, do paska szlafroka. -Zastanawiałaś się kiedyś, jak wyglądamy razem?
Myśl była tak szokująca, tak fascynująca, że Briannie zabrakło tchu. Patrząc jej w oczy, Gray rozwiązał pasek.
- Mam ten obraz w głowie. Czasem przeszkadza mi pracować, ale nie narzekam.
Musnął dłońmi jej piersi, zanim zaczął rozpinać guziczki staromodnej koszuli nocnej.
Niema, bezradna, patrzyła, jak przesuwa po niej dłońmi, czuła żar rozlewający się pod skórą. Nogi się pod nią ugięły, musiała oprzeć się o niego. Jakby we śnie zobaczyła, że zsuwa koszulę z jej ramienia i przyciska usta do nagiej skóry.
Jutro jest otwarcie a on zakazał mi wstępu do budynku! - Z brodą wspartą na dłoni, Maggie gapiła się na plecy Brianny. - I podrzucił mnie do twojej kuchni, żebyś mnie pilnowała.
Z niewzruszoną cierpliwością Brianna dalej obsypywała cukrem pudrem babeczki, które upiekła do herbaty. Miała ośmioro gości, wliczając Graya i trójkę bardzo żywych dzieci.
- Margaret Mary, lekarz powiedział, żebyś nie chodziła, bo dziecko się opuściło i możesz urodzić wcześniej, niż się spodziewałaś.
- Co on tam wie. - Maggie wykrzywiła usta, nadąsana jak dziecko. -Będę w ciąży przez resztę życia. I jeżeli Sweeneyowi wydaje się, że nie pójdę jutro na otwarcie, to się myli.
- Rogan nigdy nie powiedział, że zamierza zatrzymać cię w domu. Nie chciał po prostu, żebyś się dzisiaj forsowała.
- To również moja galeria - mruknęła Maggi. Krzyż dokuczał jej zupełnie jak bolący ząb. Odczuwała też bóle brzucha. Zwykła niestrawność, pomyślała. Zaszkodziła jej pewno baranina, którą zjadła na obiad.
- Oczywiście - łagodziła Brianna. - Jutro wszyscy zjedziemy na otwarcie. Reklamy w prasie są świetne. Jestem pewna, że to będzie wielki sukces.
Maggie mruknęła coś w odpowiedzi.
- Gdzie jankes?
- Pracuje. Zabarykadował się u siebie przed małą Niemką, która nachodziła go w pokoju. - Brianna uśmiechnęła się. - Wczoraj bawił się z nią w chowanego, zakochała się w nim i nie chce zostawić go w spokoju.
- A ty przypuszczasz, że mógłby być z niego cudowny ojciec. Brianna uniosła dumnie główkę.
- Tego nie powiedziałam. Ale rzeczywiście byłby cudownym ojcem. Szkoda, że nie widziałaś... - Urwała, słysząc, jak otwierają się frontowe drzwi. - Jeżeli to nowi goście, będę musiała wyprowadzić się z mojego pokoju i spać w bawialni.
- Możesz spokojnie wprowadzić się do łóżka Graya - skomentowała
i skrzywiła się, kiedy rozpoznała głosy dobiegające z holu. - Och, wspaniale. Miałam nadzieję, że zmieni zdanie i zamieszka we Francji.
- Przestań! - ostrzegła Brianna i wyjęła więcej filiżanek do herbaty.
- Obieżyświaty wróciły - powiedziała radośnie Lottie, holując Maeve do kuchni. - Och, Maggie, masz tam cudowny domu. Prawdziwy pałac. Spędziłyśmy uroczo czas.
- Mów za siebie - Maeve prychnęła i postawiła swoją torebkę na kuchennym blacie. - Gromada półnagich cudzoziemców biegająca po
plaży.
- Niektórzy mężczyźni byli pięknie zbudowani - zachichotała Lottie. - A jeden amerykański wdowiec flirtował z Maeve.
- Pleciesz. - Maeve machnęła lekceważąco ręką, ale jej policzki nabrały żywszej barwy. - Nie zwracałam uwagi na jego umizgi. - Maeve usiadła i przyjrzała się Maggie surowo. Wykrzywiła usta, próbując ukryć niepokój. - Widzę, że twój czas się zbliża. Wkrótce zrozumiesz, co trzeba wycierpieć, żeby zostać matką.
- Dziękuję bardzo.
- Och, dziewczyna jest silna jak koń. - Głos Lottie był krzepiący. Poklepała Maggie po ręce. - I dość młoda, by urodzić pół tuzina dzieci.
Maggie wzniosła oczy do góry i roześmiała się z przymusem.
- Nie wiem, która z was działa na mnie bardziej deprymująco.
- Jak to dobrze, że zdążyłyście przed otwarciem galerii. - Brianna zmieniła taktownie przedmiot rozmowy i podała herbatę.
- Ha! A po co miałabym tracić czas w jakiejś galerii?
- Za nic w świecie nie przegapiłybyśmy otwarcia. - Lottie spiorunowała Maeve wzrokiem. - Maeve, sama powiedziałaś, że sprawi ci przyjemność obejrzenie prac Maggie,
Maggie poruszyła się niespokojnie.
- Powiedziałam tylko, że nie rozumiem, jak można robić tyle hałasu o kawałki szkła. - Zwróciła się do Brianny, zanim Lottie zdołała ją powstrzymać. - Twój samochód nie stoi przed domem. Czyżby nareszcie się rozpadł?
- Do niczego się już nie nadawał. Mam nowy, stoi przed domem, niebieski sedan.
- Nowy! - Maeve postawiła z brzękiem filiżankę na spodeczek. -Wyrzuciłaś pieniądze na nowy samochód?
- To jej pieniądze! - zaczęła Maggie gorączkowo, ale Brianna uciszyła ją. spojrzeniem.
- Jest używany, nowy dla mnie. Zresztą nie ja go kupiłam. - Zebrała się w sobie. - Grayson mi go kupił.
Przez chwilę w kuchni panowała cisza. Lottie nie odrywała wzroku od swojej filiżanki. Maggie przygotowywała się do obrony siostry, przechodząc do porządku nad coraz częstszymi skurczami.
- Kupił ci go? - Głos Maeve byt twardy jak głaz. - Przyjęłaś taką rzecz od mężczyzny? W ogóle nie dbasz o to, co ludzie pomyślą, powiedzą?
- Pomyślą, że to bardzo ładnie ze strony Graysona, i to samo powiedzą. - Odłożyła nóż do ciasta i podniosła filiżankę. Wiedziała, że za chwilę dłonie zaczną jej drżeć.
- Pomyślą, że sprzedałaś się za samochód. Czy to właśnie zrobiłaś? Sprzedałaś się?
- Nie - powiedziała Brianna z lodowatym spokojem. - Samochód jest prezentem i tak go potraktowałam. Nie ma nic wspólnego z tym, że jesteśmy kochankami.
No, pomyślała. Powiedziałam to. Żołądek miała ściśnięty, ręce jej drżały, ale powiedziała to.
Z twarzą pobladłą, oczyma płonącymi gniewem, Maeve wstała gwałtownie od stołu.
- Zostałaś dziwką?
- Nie. Oddałam się mężczyźnie, którego podziwiam i cenię. Oddałam się po raz pierwszy. - Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest spokojna. - Choć ty rozpowiadałaś co innego.
Spojrzenie Maeve pobiegło ku Maggie, pełne gniewu i goryczy.
- Nie, nie powiedziałam jej. - Głos Maggie był w miarę spokojny. -Powinnam była, ale nie zrobiłam tego.
- To doprawdy nieważne, jak się dowiedziałam. - Brianna splotła dłonie. Czuła w sobie chłód, straszny chłód, ale dokończy to, co zaczęła. -Dopilnowałaś, żebym straciła szansę na szczęście z Rorym.
- On był zerem - zawołała Maeve. - Syn farmera, który nigdy nie wyrósłby na mężczyznę. Zrobiłby ci tylko gromadę ryczących dzieciaków.
- Chciałam mieć dzieci. - Ból przeniknął przez lodową powłokę. -Chciałam mieć rodzinę i dom, ale nigdy się nie dowiemy, czy Rory by mi to dał. Ty o to zadbałaś i wciągnęłaś w swoje intrygi dobrego, uczciwego człowieka. Żeby mnie chronić, mamo? Nie sądzę. Żałuję, ale nie potrafię w to uwierzyć. Zrobiłaś to, żeby mnie uwiązać. Kto zajmowałby się tobą i tym domem, gdybym poślubiła Rory'ego? Tego również się nie dowiemy.
- Chciałam tylko twojego dobra.
- Swojego dobra!
Nogi się pod nią ugięły i Maeve usiadła.
- A więc tak mi odpłacasz. Oddając się w grzechu pierwszemu lepszemu mężczyźnie.
- Oddając się z miłości pierwszemu i jedynemu mężczyźnie, który mnie dotknął.
- A co zrobisz, kiedy zrobi ci dzieciaka i pójdzie sobie w świat?
- To moja sprawa.
- Mówi zupełnie jak ty! - Maeve zwróciła się w gniewie do Maggie. - Nastawiłaś ją przeciwko mnie.
- Sama to zrobiłaś.
- Nie wciągaj w to Maggie. - Brianna położyła opiekuńczo dłoń na ramieniu siostry. - To sprawa między nami, mamo.
- Czy istnieje szansa na... - Gray wpadł do kuchni, jeszcze na fali twórczej euforii, i urwał na widok zgromadzonego towarzystwa. Wyczuł napięcie, ale nie pozostawało mu nic innego, jak uśmiechnąć się miło. -Pani Concannon, pani Sullivan, cieszę się, że panie już wróciły.
Dłonie Maeve zacisnęły się w pięści.
- Ty draniu, będziesz się smażył w piekle razem z moją córką.
- Uważaj na to, co mówisz w moim domu! - Ostry rozkaz Brianny zaszokował obecnych bardziej niż ponura przepowiednia Maeve. - Przepraszam cię, Gray, za zachowanie mojej matki.
- Nikogo nie będziesz przepraszała w moim imieniu.
- Nie - zgodził się Gray, skinąwszy głową ku Maeve. - Nie ma takiej potrzeby. Może pani swobodnie mówić, co się pani podoba, pani Concannon.
- Czy obiecałeś jej miłość i małżeństwo, żeby zaciągnąć ją do łóżka? Myślisz, że nie wiem, co wy, mężczyźni, potraficie powiedzieć, żeby omamić kobietę?
- Niczego mi nie obiecywał - zaczęła Brianna, ale Gray uciszył ją ostrym spojrzeniem.
- Nie składałem żadnych obietnic. Nigdy nie okłamałbym Brianny. I na pewno nie odwróciłbym się od niej tylko dlatego, że ktoś powiedział o niej coś niepochlebnego.
- A więc wtajemniczyłaś go również w sprawy rodzinne? - Maeve odwróciła się błyskawicznie ku Briannie. - Nie wystarczy ci, że skazałaś się na piekło!
- Czy zawsze będziesz odsyłała tam swoje dzieci? - wybuchnęła Maggie, zanim Brianna zdążyła się odezwać. - Czy dlatego, że sama nie zaznałaś szczęścia, musisz pozbawiać go swoje dzieci? Ona go kocha. Dostrzegłabyś to, gdyby nienawiść nie przesłaniała ci wszystkiego, co ma jakieś znaczenie. Przez całe życie ona była na każde twoje zawołanie, a teraz nie możesz znieść myśli, że znalazła sobie kogoś.
- Maggie, dość! - powiedziała Brianna.
- Wcale nie dość. Ty jej tego nigdy nie powiesz. Usłyszy prawdę ode mnie. Nienawidzi mnie od chwili, gdy się urodziłam, a ciebie wykorzystuje. Nie jesteśmy dla niej córkami, lecz formą pokuty i kulą u nogi. Czy chociaż raz życzyła mi szczęścia z Roganem, z moim dzieckiem?
- Niby dlaczego miałabym to robić? - odcięła się Maeve. Usta jej drżały. - Żebyś cisnęła mi moje dobre życzenia w twarz? Nigdy nie darzyłaś mnie miłością należną matce.
- Chciałam. - Maggie oddychała ciężko. - Bóg wie, że chciałam. A Brianna próbowała. Czy kiedykolwiek byłaś jej wdzięczna za wszystko, czego się dla ciebie wyrzekła? Nie! Odebrałaś jej za to jedyną szansę na i rodzinę, której tak pragnęła. Ale tym razem ci się nie uda. Nie będziesz przychodziła do tego domu i przemawiała w ten sposób do niej i do człowieka, którego ona kocha.
- Będę przemawiała jak mi się podoba do moich własnych córek.
- Przestańcie! - Głos Brianny przeciął powietrze. Była blada i całą siłą woli próbowała opanować drżenie, zanim przejdzie w dygotanie. - Czy zawsze musicie napadać na siebie w ten sposób? Nie pozwolę, żebyście wykorzystywały mnie, aby wzajemnie się ranić. Mam gości w bawialni. Nie życzę sobie, aby wysłuchiwali rodzinnych kłótni. Maggie, usiądź i spróbuj się uspokoić.
- A więc sama staczaj swoje bitwy - zawołała Maggie z wściekłością. - Ja wychodzę. - Jej słowa nie przebrzmiały jeszcze, kiedy zgięła się z bólu, uwieszona krzesła.
- Maggie! - Brianna dopadła jej, przerażona. - Co ci jest? Czy to dziecko?
- To tylko skurcz. - Ale ból zalał ją falą, dławiąc oddech.
- Strasznie zbladłaś. Usiądź. Siadaj, nie kłóć się ze mną. Lottie, emerytowana pielęgniarka, wstała żwawo.
- Ile takich skurczy miałaś, kochanie?
- Nie wiem. Z przerwami przez całe popołudnie. - Maggie odetchnęła z ulgą, kiedy ból minął. - To nic takiego. Zostało mi jeszcze prawie dwa tygodnie.
- Lekarz powiedział, że możesz urodzić w każdej chwili - przypomniała Brianna.
- Co lekarz może wiedzieć?
- Prawda, prawda. - Uśmiechając się łagodnie, Lottie okrążyła stół i zaczęła masować ramiona Maggie. - Coś jeszcze cię boli, skarbie?
- Plecy - przyznała Maggie. - Męczą mnie przez cały dzień.
- Mmmm. Oddychaj teraz spokojnie i spróbuj się odprężyć. Nie, starczy już tej herbaty, Brianno - powiedziała, zanim Brianna zdążyła nalać do filiżanki.
- Nie rodzę. - Maggie zakręciło się w głowie na tę myśl. - To tylko baranina.
- Całkiem możliwe, kochanie. Brie, nie nalałaś panu herbaty.
- Ja dziękuję. - Gray przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą, niepewny, co powinien zrobić. Wycofać się, zdecydował. Najlepsze wyjście. - Myślę, że wrócę do pracy.
- Och, lubię pana książki - powiedziała Lottie pogodnie. - Przeczytałam dwie, kiedy byłyśmy na wakacjach. Zastanawiam się, jak pan może wymyślać te straszne historie i ubierać je w tak ładne słowa.
Trajkotała jak najęta, nie dopuszczając nikogo do głosu, dopóki Maggie nie przyszła do siebie.
- No, kochanie, masz skurcze mniej więcej co cztery minuty. Oddychaj, skarbie, oddychaj. Dobra dziewczynka. Brie, powinnaś chyba zadzwonić po Rogana. Niech od razu jedzie do szpitala.
- O! - Przez chwilę Brianna nie mogła nawet myśleć, nie mówiąc o ruszaniu się. - Zadzwonię do lekarza.
- Świetnie. - Lottie ujęła rękę Maggie i trzymała ją mocno. Brianna wybiegła z kuchni. - Nic się nie martw. Pomogłam wielu dzieciom przyjść na świat. Masz w domu zapakowaną walizeczkę?
- Tak, jest w sypialni. - Maggie odetchnęła, kiedy skurcz minął. Dziwne, ale czuła się teraz spokojniejsza. - W szafie.
- Młody człowiek pojedzie po nią. Prawda, kochany?
- Jasne! - Z przyjemnością. To pozwoli mu uciec z tego domu, uciec od przerażającej perspektywy uczestniczenia w porodzie. - Już jadę.
- Gray, wszystko w porządku. - Zachowując całkowity spokój, Maggie uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie urodzę na kuchennym stole.
- Jasne! - Posłał jej niepewny uśmiech i wybiegł.
- Pójdę teraz po twój żakiet - powiedziała Lottie, posyłając Maeve znaczące spojrzenie. - Nie zapomnij o oddychaniu.
- Nie zapomnę. Dziękuję ci, Lottie. Nic mi nie będzie.
- Troszkę się boisz. - Lottie pochyliła się, żeby pogłaskać Maggie po policzku. - To zupełnie naturalne. Wszystko, co się z tobą teraz dzieje, jest zupełnie naturalne. Tylko kobieta potrafi tego dokonać, potrafi to zrozumieć. Dobry Bóg wiedział, że gdyby mężczyzna potrafił to również, na świecie byłoby o połowę mniej dzieci.
Maggie uśmiechnęła się na tę myśl.
- Boję się tylko trochę. I nie bólu. Boję się tego, co robić później.
- Będziesz wiedziała. Wkrótce zostaniesz matką, Margaret Mary. Niech cię Bóg błogosławi.
Maggie zamknęła oczy po wyjściu Lottie, Czuła, że coś dzieje, i to coś ważnego, w jej ciele. Wyobraziła sobie, jak ogromne zmiany zajdą w całym jej życiu. Tak, wkrótce zostanie matką. Dziecko, które stworzyli z Roganem, znajdzie się wkrótce w jej ramionach.
Kocham cię, pomyślała. Przysięgam ci, że okażę ci tylko miłość.
Ból zaczął znów narastać i z gardła Maggie wydarł się chrapliwy jęk. Zacisnęła mocniej powieki, skupiając się na oddychaniu. Poprzez mgłę bólu poczuła, że ktoś dotyka jej ręki. Otworzywszy oczy, ujrzała twarz matki, łzy i, prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, prawdziwe zrozumienie.
- Życzę ci szczęścia, Maggie - powiedziała Maeve wolno. - Tobie i dziecku.
Przepaść przestała istnieć, przynajmniej na tę małą chwilkę. Maggie odwróciła rękę i chwyciła dłoń matki.
Kiedy Gray wrócił, ściskając w dłoniach płócienną torbę, Lottie zaprowadził? Maggie do samochodu Brianny. Goście wylegli na zewnątrz, machając na pożegnanie.
- Och, dziękuję, że się tak pośpieszyłeś. - Brianna chwyciła torbę i rozejrzała się nieprzytomnie. - Rogan jedzie już do szpitala. Odwiesił słuchawkę, zanim zdążyłam powiedzieć “do widzenia”. Lekarz powiedział żeby ją zaraz przywieźć. Muszę z nią jechać.
- Oczywiście. Wszystko będzie dobrze.
- Tak wszystko będzie dobrze. - Brianna obgryzała paznokieć wskazującego palca. - Muszę zostawić gości.
- O nic się nie martw. Ja się nimi zajmę.
- Nie umiesz gotować.
- Zabiorę ich wszystkich na obiad. Nie martw się, Brie.
- Tak, nie powinnam się tym przejmować. Jestem taka rozkojarzona. Przepraszam, Gray.
- Co ty mówisz! - Już spokojniejszy, ujął jej twarz w dłonie. - O niczym teraz nie myśl. Tylko jedź i pomóż swojej siostrze urodzić dziecko.
- Tak. Czy mógłbyś zadzwonić do pani O'Malley? Jej numer jest w notatniku. Poprowadzi gospodarstwo aż do mojego powrotu. I gdybyś zadzwonił do Murphy'ego. On chciałby wiedzieć. I...
- Brie, jedź. Obdzwonię całą wieś. - Nie zważając na audytorium, pocałował ją mocno w usta. - Powiedz Roganowi, że czekam na cygaro.
- Tak. W porządku, jadę, - Wsiadła do samochodu. Gray odsunął się i patrzył, jak odjeżdża. Lottie i Maeve ruszyły za nią;
Rodzina, pomyślał z drżeniem. Dzięki Bogu, nie musi się martwić o jakąś rodzinę.
Ale martwił się o Briannę. Popołudnie przeszło w wieczór, a wieczór w noc. Pani O'Malley wtargnęła do kuchni w niecałe pół godziny po jego telefonie. Podzwaniając garnkami, gawędziła o porodach, dopóki nękany mdłościami Gray nie schronił się do swojego pokoju.
Poczuł się lepiej, kiedy przyszedł Murphy i wychylili szklaneczkę whisky za zdrowie Maggie i dziecka.
Ale kiedy nadeszła noc i pensjonat pogrążył się w ciszy, Gray stwierdził, że nie może ani spać, ani pracować, co oznacza, że zawiodły go dwie wypróbowane drogi ucieczki.
Bezsenność dawała zbyt wiele czasu na myślenie. Choć bardzo pragnął ją wymazać, scena w kuchni przesuwała mu się ciągle przed oczami. W jakie kłopoty wpędził Briannę, pragnąc jej i zaspokajając to pragnienie? Nie wziął pod uwagę jej rodziny, jej religii. Czy wierzyła w to samo, w co wierzyła jej matka?
Myśl o duszach i wiecznym potępieniu napawała go niepokojem. Wszystko co wieczne napawało go niepokojem, a wieczne potępienie w dwójnasób.
A może to słowa Maggie były odzwierciedleniem poglądów Brianny?
To było nie mniej niepokojące. Całe to gadanie o miłości. Z jego punktu widzenia miłość była równie niebezpieczna jak potępienie, jeśli nie bardziej. Wolałby nie stykać się osobiście z żadnym z tych zjawisk.
Dlaczego ludzie gmatwają sobie życie, zastanawiał się, zachodząc do pokoju Brianny. Komplikacje były nieodłączną częścią literatury, ale w rzeczywistości życie było o tyle łatwiejsze, kiedy brało się je jak leci, z dnia na dzień.
Musiał jednak przyznać, że głupotą byłoby udawać, iż Brianna Concannon nie jest osobą skomplikowaną. Sam przecież przyznał, że jest wyjątkowa. Mocno zaniepokojony, odkręcił buteleczkę stojącą na toaletce. I poczuł zapach Brianny.
Po prostu chciał z nią być - przez jakiś czas. Było im dobrze razem, lubili się. W tym miejscu i czasie znakomicie do siebie pasowali.
Oczywiście może wycofać się w każdej chwili. Oczywiście, że tak. Energicznie zakręcił buteleczkę.
Ale ciągle czuł jej zapach.
Nie kochała go. Może tak jej się wydawało, ponieważ był jej pierwszym mężczyzną. To zupełnie naturalne. A on prawdopodobnie zaangażował się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. To również jest zupełnie naturalne, zważywszy wyjątkowość tej kobiety.
Tak czy owak, ich mały romans dobiegnie końca w chwili, gdy on skończy książkę. Wyruszy w drogę. Podniósł głowę i przyjrzał się sobie w lustrze. Żadnych niespodzianek. Ta sama znajoma twarz. W oczach mignął błysk paniki, ale uznał, że lepiej potraktować to jako złudzenie.
Z lustra patrzył na niego Grayson Thane. Człowiek, którego stworzył od podstaw. Człowiek, w którego skórze dobrze się czuł. Człowiek, który kroczy przez życie własną drogą. Wolny. Żadnego bagażu, żadnych żalów.
Miał wspomnienia. Dobre, ponieważ potrafił odrzucić złe. Robił to od lat. Pewnego dnia, pomyślał, obejrzy się wstecz, przypomni sobie Briannę, i to mu wystarczy.
Do diabła, dlaczego ona nie dzwoni?
Przywołał się do porządku i odwrócił od lustra, zanim ujrzał w nim coś, czego wolał nie dostrzegać. Po co miałaby do niego dzwonić, powiedział sobie i przerzucił książki na półce. To jej sprawy, sprawy rodzinne, on nie jest ich częścią. Nie życzy sobie być ich częścią.
Był po prostu ciekawy, co słychać u Maggie i dziecka, to wszystko. Jeżeli nie śpi, czekając na wiadomość, to tylko przez ciekawość.
Poczuł się lepiej, wybrał jakąś książkę i, rozciągnąwszy się na łóżku Brianny, zaczął czytać.
Brianna znalazła go tam o trzeciej nad ranem. Weszła do pokoju, oszołomiona radością i zmęczeniem, i zobaczyła go śpiącego na jej łóżku, z otwartą książką na piersi. Sama nie wiedziała, dlaczego ten widok
sprowadził uśmiech na jej twarz. Ale to była przecież taka wyjątkowa cudowna noc.
Rozebrała się cicho, złożyła rzeczy na krześle, narzuciła koszulę nocną. W łazience zmyła zmęczenie z twarzy. Pochwyciła odbicie swojej rozradowanej twarzy w lustrze i roześmiała się.
W drodze do łóżka pochyliła się i pogłaskała Cona, który spał zwinięty na dywaniku. Z westchnieniem ulgi zgasiła światło i położyła się, nie próbując nawet wyciągać kołdry spod Graya.
Zwrócił się ku niej natychmiast, obejmując ją ramieniem i wtulając twarz w jej włosy.
- Brie. - Głos miał zachrypnięty od snu. - Tęskniłem za tobą.
- Już wróciłam. - Wtuliła się w niego. - Śpij.
- Nie mogę spać bez ciebie. Tyle złych snów.
- Ciii. - Pogłaskała go, już zasypiając. - Jestem tutaj. Rozbudził się w jednej chwili i usiadł, mrużąc oczy, półprzytomny. - Brie! Wróciłaś.
- Tak. Usnąłeś czytając.
- A, tak. - Przesunął dłońmi po twarzy i przyjrzał jej się w półmroku. Powoli wracała mu świadomość. - Maggie?
- Czuję się świetnie. Och, to było takie piękne, Gray. - Podniecona usiadła, obejmując ramionami kolana. - Cały czas przeklinała Rogana, przysięgając mu jakąś okropną zemstę. On tylko całował jej ręce i mówił, żeby oddychała. Potem śmiała się, mówiła, że go kocha, i znowu klęła. Nigdy nie widziałam mężczyzny tak przejętego, przerażonego i kochającego zarazem.
Westchnęła, nie zdając sobie nawet sprawy, że płacze.
- Było mnóstwo hałasu, gadania, kłótni. Robiliśmy okropne zamieszanie, ale ilekroć próbowali nas wyrzucić, Maggie groziła, że wstanie i sobie pójdzie. “Moja rodzina zostanie, mówiła, albo ja idę z nimi”. Więc zostaliśmy. I to było takie... piękne.
Gray starł jej łzy z policzków.
- Czy powiesz mi w końcu, co ona urodziła?
- Chłopca - spojrzała na niego ze zdumieniem, że można tego nie wiedzieć. - Pięknego chłopca. Ma czarne włosy jak Rogan. Otaczają jego maleńką główkę jak aureola. I oczy Maggie. Są teraz niebieskie, oczywiście, ale mają taki sam kształt jak oczy Maggie. I tak kwilił, jakby miał do nas wszystkich pretensję, że wpakowaliśmy go w takie tarapaty. Zaciskał gniewnie małe piąstki. Nazwali go Liam. Liam Matthew Sweeney. Pozwolili mi go potrzymać. - Wsparła głowę na ramieniu Graya. - Spojrzał na mnie.
- Nie powiesz mi chyba, że się uśmiechnął?
- Nie. - Ona się uśmiechnęła. - Spojrzał na mnie bardzo poważnie, jakby się zastanawiał, o co w tym wszystkim chodzi. Nigdy nie trzymałam tak malutkiego stworzonka. To jest drobinka. - Wtuliła twarz w jego szyję. - Szkoda, że ciebie tam nie było.
Ku swemu zdumieniu, on również tego żałował.
- Cóż, ktoś musiał pilnować interesu. Twoja pani O'Malley zjawiła się tu w mgnieniu oka.
- Niech ją Bóg błogosławi. Zadzwonię do niej z samego rana, żeby podziękować.
- Nie gotuje tak dobrze jak ty.
- Naprawdę tak myślisz? - Uśmiechnęła się do siebie, uszczęśliwiona. - Mam nadzieję, że jej tego nie powiedziałeś.
- Jestem mistrzem dyplomacji. - Pocałował ją w skroń. - A więc chłopiec. Ile ważył?
- Siedem funtów, jedną uncję.
- A godzina? No, wiesz, kiedy się zjawił?
- Och, coś koło wpół do drugiej.
- Cholera, zdaje się, że Niemiec zgarnie całą pulę.
- Słucham?
- Pulę. Zrobiliśmy zakłady. Płeć, waga, godzina urodzin. Zdaje się, ze ten Niemiec, Krause, był najbliższy.
- A czyj to był pomysł?
Gray przesunął językiem po zębach.
- Murphy'ego - powiedział. - Facet założy się o wszystko.
- A ty na co postawiłeś.
- Dziewczynka, siedem i pół funta, równo o północy. - Znowu ją pocałował. - Gdzie moje cygaro?
- W mojej torebce.
- Zabiorę je jutro do pubu. Ktoś na pewno będzie stawiał piwo.
- O to też możesz się założyć. - Zaczerpnęła powietrza i splotła dłonie. - Graysonie, co się tyczy dzisiejszego popołudnia... Moja matka...
- W ogóle nie musimy o tym rozmawiać. Po prostu wszedłem w nieodpowiednim momencie.
- To nie wszystko, i nie ma sensu udawać, że jest inaczej.
- Dobrze. - Wiedział, że będzie upierała się przy omawianiu tej sprawy, ale nie mógł patrzeć, jak uchodzi z niej cała radość. - Nie będziemy udawać. Ale nie myślmy o tym dzisiaj. Porozmawiamy o tym później, jeżeli będziesz chciała. Dzisiaj mamy święto.
Ulga ogarnęła ją jak fala ciepła. Przeżyła dziś wystarczającą huśtawkę emocjonalną.
- Dobrze.
- Założę się, że nic nie jadłaś.
- Zgadza się.
Przyniosę ci zimnego kurczaka z kolacji. Zjemy go w łóżku.
W ciągu następnego tygodnia unikanie poważnych rozmów przychodziło im z łatwością. Gray zagrzebał się w pracy, Brianna dzieliła swój czas między gości i malutkiego siostrzeńca. Przy każdej okazji wynajdywała pretekst, by pobiec do bungalowu Maggie i doglądać matki i dziecka. Maggie była tak zachwycona synem, że nawet nie skarżyła się, że ominęło ją otwarcie galerii. Ponarzekała chwilę, ale bez przekonania.
Gray musiał przyznać, że dzieciak jest udany. On również wybrał się parę razy do bungalowu, kiedy chciał rozprostować nogi albo przejaśnić sobie w głowie.
Najchętniej chodził tam wczesnym wieczorem, kiedy światło przybierało ten promienny poblask, tak charakterystyczny dla Irlandii. Powietrze stawało się wtedy tak przejrzyste, że wzrok sięgał hen, daleko na szmaragdowe wzgórza, a cienka wstęga rzeki migotała w oddali niby srebrna łuna.
Tego dnia Gray znalazł Rogana w ogrodzie, który w bawełnianej koszulce i dżinsach pracowicie wyrywał chwasty. Interesujący widok, zadumał się Gray, jeżeli przyjąć, że facet mógłby zatrudnić legion ogrodników.
- Cześć, tatuś! - Gray wsparł się ramieniem o ogrodową furtkę. Rogan obejrzał się.
- O, mężczyzna! Zapraszam, zapraszam. Zostałem wyeksmitowany. Kobiety! - Ruchem głowy wskazał bungalow. Jest tam Maggie, Brie, siostra Murphygo, Kate, i parę dam ze wsi. Omawiają zalety karmienia piersią i cięższe przypadki porodów.
Gray obrzucił bungalow zbolałym wzrokiem i przeszedł przez furtkę.
- Wygląda na to, że uciekłeś, a nie zostałeś wykopany.
- To prawda. Mają przewagę liczebną, nie mogę nawet marzyć, by dostać się w pobliże Liama. Brianna napomknęła mimochodem, że Maggie nie powinna jeszcze zajmować się ogrodem, który wyraźnie podupada. Potem uniosła pytająco brew, jak to ona. Zrozumiałem. - Spojrzał tęsknie w stronę bungalowu. - Moglibyśmy zakraść się do kuchni na piwo.
- Tutaj jest bezpieczniej. - Gray usiadł i skrzyżował nogi. Niezdecydowanie wyrwał z ziemi coś, co wyglądało jak chwast. - I tak chciałem z tobą porozmawiać. O tym świadectwie udziałowym.
- Którym świadectwie udziałowym?
- Triquarter Mining.
- Ach, prawda. Tyle się ostatnio działo, że sprawa umknęła mi z pamięci. Brianna otrzymała od nich odpowiedź, jeśli się nie mylę.
- Dostała odpowiedź od kogoś. - Gray podrapał się po brodzie. -Kazałem mojemu maklerowi trochę poszperać. Wyniki są interesujące.
- Chcesz zainwestować?
- Nie, i nie mógłbym, nawet gdybym chciał. Triquarter Mining nie istnieje, ani w Walii, ani nigdzie indziej.
Rogan ściągnął brwi.
- Zbankrutowali?
- Wygląda na to, że nigdy nie istnieli, co oznaczałoby, że świadectwo jest bezwartościowe.
- Dziwne więc, że ktoś jest skłonny zapłacić za nie tysiąc funtów. Twój człowiek musiał coś przeoczyć. Firma może być niewielka, może nie figurować w spisach.
- Pomyślałem o tym. On również. Sprawa obudziła jego zainteresowanie na tyle, że pogrzebał głębiej, zadzwonił nawet pod numer podany w nagłówku listu.
- No i?
- Numer nie odpowiada. Zdaje się, że każdy może wyprodukować sobie papier firmowy z nadrukiem. Tak jak każdy może wynająć skrzynkę pocztową.
- Prawda. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego ktoś chce zapłacić tysiąc funtów za coś”, co nie istnieje. - Rogan zapatrzył się w przestrzeń. - Mam coś do załatwienie w Dublinie. Choć nie sądzę, by Brianna mi to wybaczyła, muszę zabrać Maggie i Liama. Powinniśmy wyjechać pod koniec tygodnia. Sam zbadam tę sprawę.
- Myślę, że warto przejechać się do Walii. - Gray wzruszył ramionami w odpowiedzi na spojrzenie Rogana. - Ty jesteś uwiązany, ale ja nie.
- Chcesz pojechać do Walii?
- Zawsze chciałem pobawić się w detektywa. To dość niezwykły zbieg okoliczności, nie sądzisz, że niedługo po tym, jak Brie znalazła świadectwo i wysłała list, ktoś splądrował jej dom. - Wzruszył ramionami. - Zarabiani na życie, wiążąc zbiegi okoliczności w fabułę.
- Powiesz Briannie, co zamierzasz?
- W ogólnych zarysach. Myślałem o krótkiej podróży do Nowego Jorku. Może Briannie spodobałby się weekend na Manhattanie.
Rogan uniósł z powątpiewaniem brwi.
- Może i tak, jeżeli uda ci się ją przekonać, by opuściła pensjonat u szczytu sezonu.
- Opracowałem plan.
- Poza tym Nowy Jork i Walię dzieli pewna odległość.
- Można zboczyć do Walii w drodze powrotnej do Clare, Przedłużyć wycieczkę o parę dni. Myślałem, żeby pojechać sam, ale w rozmowie z urzędnikami lepiej żebym miał przy sobie Briannę, Maggie albo ich matkę. - Uśmiechnął się szeroko. - Mój wybór padł na Briannę.
- Kiedy planujesz wyjazd?
- Za parę dni.
- Szybki jesteś - zauważył Rogan. - Myślisz, że uda ci się namówić Briannę na tak pośpieszny wyjazd?
- To będzie wymagało uroku osobistego. Oszczędzałem go na taką właśnie okazję.
- Jeżeli ci się uda, dzwoń do mnie. Zrobię wszystko, co możliwe, żeby zbadać sprawę ze swojej strony. A gdyby ci zabrakło amunicji, możesz wspomnieć, że wystawiamy prace Maggie w nowojorskiej Worldwide.
Kobiecy śmiech wypełnił powietrze. Panie wyszły przed dom, otaczając kręgiem Maggie, która trzymała Liama podtrzymując jego główkę na ramieniu. Nastąpiły prezentacje, wymiana pozdrowień, pożegnalne zachwyty nad dzieckiem, po czym goście wskoczyli na rowery i odjechali.
- Teraz ja. - Gray wyjął dziecko z ramion Maggie. Zawsze fascynował go sposób, w jaki Liam spoglądał na niego poważnymi niebieskimi oczami. - Hej, nie mówisz jeszcze? Rogan, myślę, że już czas, żeby zabrać dzieciaka kobietom i zaprosić go do pubu na kufelek.
- Dostał już swój wieczorny kufelek - wtrąciła Maggie. - Mleko matki.
Gray połaskotał dziecko pod brodą.
- Dlaczego ubrałyście go w sukienkę? Te kobiety robią z ciebie dziewuchę, stary.
- To nie jest sukienka. - Brianna pochyliła się, by ucałować Liama w czubek głowy. - To becik. Ma jeszcze czas na spodnie. Rogan, kiedy będziecie chcieli zjeść kolację, wystarczy tylko podgrzać to, co przyniosłam. - Krytycznym okiem oceniła jego prace ogrodnicze. - Nie ma co bawić się chwastami. Trzeba je wyrywać z korzeniami.
Rogan pocałował ją z uśmiechem.
- Tak jest, psze pani.
Machnęła na niego ręką, śmiejąc się.
- Gray, jedziemy. Oddaj dziecko. Sweeneyowie otrzymali już swoją porcję gości na dzisiaj. Odpoczniesz sobie teraz? - zwróciła się do Maggie.
- Tak. Dopilnuj, żeby ona zrobiła to samo - przykazała Maggie Grayowi. - Od nie wiem ilu dni prowadzi dwa domy.
Gray chwycił Briannę za ramię. - Zaniosę cię do domu.
- Nie wygłupiaj się. Do widzenia. - Trzymając się za ręce, wyszli przez ogrodową furtkę na drogę.
- Tak już urósł - szepnęła Brianna. - I uśmiecha się. Zastanawiałeś się kiedyś, co myśli sobie taki bobas, kiedy na ciebie patrzy?
- Zastanawia się, jak bardzo to życie będzie się różniło od poprzedniego. Brianna spojrzała na niego, zaskoczona.
- Wierzysz w takie rzeczy? Naprawdę wierzysz?
- Jasne. Jednorazowa podróż zawsze wydawała mi się czymś pozbawionym sensu. Jedno podejście zazwyczaj nam nie wystarcza, żeby osiągnąć doskonałość. W miejscach takich jak to człowiek czuje obecność dawnych dusz za każdym razem, gdy nabiera powietrza do płuc.
- Czasem wydaje mi się, że szłam tędy wcześniej. - Muskała ręką czerwone kępy fuksji rosnące po obu stronach drogi. - Ale było to w innym czasie, a ja byłam inną osobą.
- Opowiedz mi o tym.
- W powietrzu jest jakiś bezruch, spokój. Droga jest zaledwie ścieżką, wąską, ale dobrze wydeptaną. Czuję zapach torfu płonącego na kominku. Jestem zmęczona, ale to jest przyjemne zmęczenie, ponieważ wracam do domu, do kogoś, kto na mnie czeka. Czasem prawie go widzę stojącego w progu, jak podnosi rękę na powitanie.
Stanęła, kiwając głową nad własną głupotą.
- To głupie. Po prostu gra wyobraźni.
- Niekoniecznie. - Pochylił się, zerwał kwiat rosnący na poboczu i podał go Briannie. - Kiedy po raz pierwszy wszedłem na tę drogę, nie mogłem się napatrzeć. Wcale nie dlatego, że było to dla mnie coś nowego. Miałem wrażenie, że za chwilę ją sobie przypomnę. - Nagle odwrócił się ku Briannie, objął ją i pocałował.
W tym również jest coś znajomego, pomyślał. Czasem, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy czuł dotyk jej ust na swoich wargach, obraz tkwił gdzieś na granicy jego świadomości.
Na granicy pamięci.
Odegnał to uczucie. Uznał, że najwyższy czas rozpocząć akcję oczarowywania.
- Rogan mówił mi, że musi wrócić do Dublina. Zabiera ze sobą Maggie i Liama.
- O! - Szarpnął nią żal, zanim się z tą myślą pogodziła. - Cóż, tam też mają swoje życie. Zapominam o tym, kiedy tu są.
- Będziesz tęskniła.
- Tak.
- Ja też muszę wyjechać.
- Wyjechać? - Teraz ogarnęła ją panika. - Dokąd?
- Do Nowego Jorku. Premiera, pamiętasz?
- Twój film. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - To musi być bardzo ekscytujące.
- Mogłoby być. Gdybyś pojechała ze mną.
- Pojechała z tobą! - Stanęła jak wryta na środku drogi i wlepiła w niego wzrok. - Do Nowego Jorku?!
- Tylko na parę dni. Trzy, cztery. - Pochwycił ją ponownie w ramiona i porwał do zaimprowizowanego walca. - Moglibyśmy zatrzymać się w Płazie, jak Eloise.
- Eloise? Kto...?
- Nieważne. Potem ci powiem. Polecimy concordem. Nawet się nie obejrzysz, jak będziemy na miejscu. Odwiedzimy Worldwide - kusił. -Zrobimy wszystko to, co robią turyści, będziemy jeść w absurdalnie drogich restauracjach. Będziesz mogła uzupełnić swoją kolekcję menu.
- Ale ja nie mogę. Naprawdę! - W głowie jej się kręciło i nie miało to nic wspólnego z faktem, że wiruje w jego ramionach. - Pensjonat... Goście...
- Pani O'Malley powiedziała, że chętnie zamorzy ich głodem.
- Co?
- Że chętnie pomoże - poprawił się prędko. - Chcę, żebyś była przy mnie, Brianno. Film jest ważny, ale bez ciebie wszystko traci urok. To dla mnie wielka chwila. Nie chcę, żeby stała się tylko obowiązkiem.
- Ale... Nowy Jork...
- Rzut oka na SST. Murphy zajmie się Conem. Pani O'Malley aż się pali do tego, by przejąć pensjonat.
- Rozmawiałeś już z nimi. - Próbowała przerwać szalonego walca, ale Gray wirował nieubłaganie.
- Oczywiście. Wiedziałem, że nie zechcesz pojechać, dopóki wszystko nie zostanie ustalone.
- Ja nie mogę...
- Zrób to dla mnie, Brianno. - Bez skrupułów sięgnął po najskuteczniejszą broń. - Potrzebuję cię.
Westchnęła przeciągle.
- Graysonie.
- Czy to oznacza “tak”?
- Chyba oszalałam. - Roześmiała się. - Tak.
Dwa dni później Brianna znalazła się w concordzie, który przelatywał nad Atlantykiem. Serce miała w gardle. Miała je w gardle od chwili, gdy zamknęła walizkę. Leciała do Nowego Jorku! Tak po prostu. Zostawiła swój pensjonat w cudzych rękach. Kompetentnych z całą pewnością, ale nie jej własnych.
Zgodziła się pojechać do obcego kraju, przebyć cały ocean z człowiekiem, który nie był nawet jej krewnym, w samolocie o wiele mniejszym, niż to sobie wyobrażała.
Nie ma wątpliwości, że oszalała.
- Zdenerwowana? - Gray podniósł jej dłoń do ust.
- Gray, nie powinnam tego robić. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. -Oczywiście, że wiedziała. On. On w nią wstąpił i odebrał rozum,
- Martwisz się reakcją matki?
Matka zareagowała tak, jak się tego należało spodziewać. Padły ostre słowa, oskarżenia, przepowiednie. Ale Brianna tylko potrząsnęła głową. Zrezygnowała już z walki o naprawę stosunków między Maeve a Grayem.
- Spakowałam się po prostu i wyjechałam - szepnęła.
- Chyba żartujesz? - Roześmiał się. - Sporządziłaś tuzin spisów, nagotowałaś jedzenia na miesiąc, wysprzątałaś dom od strychu po piwnice. - Urwał, widząc, że wcale nie jest zdenerwowana, tylko śmiertelnie przerażona. - Kochanie, odpręż się. Nie ma się czego bać. Nowy Jork nie jest taki straszny, jak go malują.
Nie chodziło o Nowy Jork. Brianna skryła twarz na ramieniu Graya. Chodziło o-Graya. Zrozumiała, że nie zrobiłaby takiego głupstwa dla nikogo na świecie, z wyjątkiem bliskiego krewnego. Zrozumiała, że on stał się równie nieodłączną i niezbędną częścią jej życia, jak siostra, szwagier,
siostrzeniec...
- Opowiedz mi o Eloise - poprosiła. Głaskał ją uspokajająco po ręce.
- Jest małą dziewczynką, która mieszka w hotelu Plaża ze swoją nianią, psem Weenie i żółwiem Shipperdee.
Brianna uśmiechnęła się, zamknęła oczy i pozwoliła, by snuł dalej swoją opowieść.
Na lotnisku czekała na nich limuzyna. Dzięki Roganowi i Maggie, Brianna nie czuła się zaskoczona, wsiadając do tak eleganckiego pojazdu, i nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki. Na tylnym siedzeniu znalazła elegancki bukiet z trzech tuzinów białych róż i schłodzoną butelkę Dom Perignon.
- Graysonie! - Wzruszona, schowała twarz w kwiatach.
- Masz się tylko dobrze bawić. - Otworzył szampana, pozwolił, by piana podeszła do szyjki. - A ja, twój gościnny gospodarz, pokażę ci wszystko, co jest do zobaczenia w Wielkim Jabłku.
- Skąd ta nazwa?
- Nie mam pojęcia. - Podał jej wysmukły kieliszek. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mi się spotkać.
Zaczerwieniła się, podniosła niepewnie dłoń i odgarnęła z twarzy potargane włosy.
- Z pewnością wspięłam się na szczyty urody.
- Nie, na szczyty urody wspinasz się, gdy masz na sobie fartuch. - Kiedy się roześmiała, przysunął się do niej i chwycił zębami koniuszek jej ucha. -
- Prawdę mówiąc, zastanawiam się, czy włożyłabyś go kiedyś dla mnie.
- Wkładam go codziennie.
- No tak. Miałem na myśli tylko fartuch.
Krew napłynęła jej do twarzy. Rzuciła niepewne spojrzenie na plecy kierowcy odgrodzone szybą.
- Gray...
- Okay, porozmawiamy o moich fantazjach erotycznych później. Co chcesz robić najpierw?
- Ja... - wyjąkała, nie mogąc uwolnić się od wizji Graya.
- Zakupy - zdecydował. - Zameldujemy się, zatelefonuję do kilku osób i ruszamy do miasta.
- Powinnam kupić upominki. I chciałabym zajść do tego sklepu z zabawkami, tego najważniejszego.
- F.A.O. Schwartz.
- Tak. Będą tam mieli coś wspaniałego dla Liama, prawda?
- Z całą pewnością. Ale miałem na myśli raczej Piątą i Czterdziestą Siódmą.
- Co to takiego?
- Zobaczysz.
Nie dał jej się pozachwycać pałacową fasadą samego hotelu ani przestronnym holem Plaży z czerwonymi dywanami, błyszczącymi żyrandolami, wytwornie ubraną obsługą, wazonami artystycznie ułożonych kwiatów, ani też sklepami pełnymi złota i szlachetnych kamieni.
Wjechali windą na najwyższe piętro i wprowadził ją do luksusowego apartamentu z widokiem na zieloną wyspę Central Park. Dał jej tylko tyle czasu, by mogła odświeżyć się po podróży.
- Chodźmy na spacer. To najlepsza metoda zwiedzania Nowego Jorku. -Wziął od niej torebkę, przewiesił pasek, tak że przechodził od ramienia na biodro. - Noś ją tak i trzymaj na niej rękę. Pantofle masz wygodne?
- Tak.
- No to jesteś gotowa.
Wypchnął ją na korytarz, coraz bardziej oszołomioną.
- Wiosną jest to wspaniałe miasto - powiedział, kiedy ruszyli Piątą Aleją.
- Tyle ludzi. - Patrzyła na kobietę, która szła ulicą, błyskając nagimi udami w krótkiej jedwabnej spódniczce. I inną, w luźnym kombinezonie z czerwonej skóry i potrójnym kolczyku w uchu.
- Lubisz ludzi.
Obserwowała mężczyznę idącego równo z nimi, rzucającego krótkie rozkazy do komórkowego telefonu.
- Tak.
Szybkim ruchem Gray usunął ją z drogi rowerzysty.
- Ja też. Od czasu do czasu.
Pokazywał jej interesujące rzeczy, obiecał, że może zostać w sklepie z zabawkami tak długo, jak będzie chciała, z przyjemnością obserwował, jak gapi się na wystawy sklepowe, na ludzi śpieszących ulicami.
- Byłam raz w Paryżu - powiedziała, patrząc z uśmiechem na sprzedawcę hot dogów, głośno zachwalającego swój towar. - Na wystawie Maggie. Myślałam wtedy, że już nigdy w życiu nie zobaczę nic bardziej wspaniałego. - Śmiejąc się, ścisnęła go z całych sił za rękę. - A to jest wspanialsze.
Wszystko jej się podobało. Nieustanny szum aut, wystawy sklepowe, ludzie zaabsorbowani sobą, spieszący do swoich spraw, drapacze chmur zmieniające ulice w kaniony.
- Jesteśmy na miejscu.
Brianna spojrzała na narożny budynek, z wystawami ociekającymi złotem.
- Co to jest?
- Bazar, kochanie. - Zachwycony, że są razem, pchnął drzwi. Uderzył w nią gwar głosów. Klienci tłoczyli się w przejściach, oglądając biżuterię wystawioną za szkłem.
Zobaczyła rzędy brylantowych pierścionków, kamienie kolorowe jak tęcza, uwodzicielski błysk złota.
- Nieprawdopodobne miejsce! - Z przyjemnością błądziła alejkami. Wszystko to wyglądało jak nie z tego świata, sprzedawcy i kupujący, rubinowe naszyjniki i szafirowe pierścionki. Będzie miała co opowiadać po
powrocie do Clare.
Zatrzymała się z Grayem przy jednym ze stoisk i zachichotała.
- Bardzo wątpię, czy kupię tu jakieś upominki.
- Ja kupię. Myślę, że perły. - Ruchem dłoni powstrzymał sprzedawczynię, która gotowała się już do akcji. - Tak, perły będą odpowiednie.
- Kupujesz komuś prezent?
- Właśnie. Te. - Wyobraził ją sobie z potrójnym sznurem mlecznych pereł, wiedząc, że będą pasowały do niej znakomicie.
Słuchał jednym uchem, jak sprzedawczyni rozwodzi się nad pięknem i wartością naszyjnika. Tradycyjny, mówiła, prosty i elegancki. Królewski klejnot. No i, oczywiście, niebywała okazja.
Gray wziął od niej naszyjnik, zważył go na dłoni, przyjrzał się połyskującym perłom.
- Co o tym myślisz, Brianno?
- Jest piękny.
- Oczywiście! - powiedziała sprzedawczyni, węsząc poważną transakcję. - Nie znajdzie pan nic, z czym można by to porównać, przynajmniej tutaj. Klasyczny styl, można to nosić do wszystkiego, sukni wieczorowej, swetra z kaszmiru, jedwabnej bluzki, do prostej czarnej sukni.
- W czarnym nie byłoby jej do twarzy - powiedział Gray, przyglądając się Briannie. - Ciemny granat, kolory pastelowe, może żywa zieleń,
Brianna doznała nieprzyjemnego uczucia w żołądku, kiedy sprzedawczyni podjęła temat.
- Wie pan co? Może to i racja. Przy pani karnacji trzeba żywych kolorów albo pasteli. Nie każda kobieta może sobie pozwolić na jedno i drugie. Proszę przymierzyć naszyjnik. Sam pan zobaczy, jak pięknie się układa.
- Gray, nie! - Brianna cofnęła się o krok i wpadła na kogoś. - Nie pozwalam. To idiotyczne.
- Kochana - wtrąciła sprzedawczyni. - Kiedy mężczyzna chce ci kupić taki naszyjnik, nie powinnaś kręcić nosem. Czterdziestoprocentowa obniżka.
- Och, myślę, że stać panią na więcej - powiedział Gray niedbale. Nie chodziło o pieniądze, ledwo zerknął na malutką metkę przyczepioną dyskretnie do brylantowego zameczka. Targowanie to był sport. - Przymierz.
Brianna stała niby obraz rozpaczy, podczas gdy Gray zakładał jej naszyjnik. Wyglądał nieziemsko na jej prostej bawełnianej bluzce.
- Nie możesz robić mi takich prezentów - zaprotestowała, choć palce aż ją świerzbiły, by dotknąć pereł.
- Oczywiście, że mogę. - Pocałował ją przelotnie. - Pozwól mi się pobawić. - Przyjrzał jej się przez zmrużone powieki. - Mniej więcej to, czego szukałem. - Rzucił sprzedawczyni ostre spojrzenie. - Pani propozycja?
- Kochany, w tej chwili oddaję go prawie za darmo. Te perły są idealnie dobrane.
- Hmm. Podsunął Briannie lusterko. - Przyjrzyj się sobie i nie zdejmuj ich przez chwilę - zaproponował. - Niech mi pani jeszcze pokaże tę broszkę w kształcie serca.
- O, to ładna rzecz. Ma pan dobre oko. - Sprzedawczyni sięgnęła pospiesznie po klejnot, ułożyła go na czarnej aksamitnej poduszeczce. -Dwadzieścia cztery brylanty. Najwyższa jakość.
- Ładne. Brie, jak myślisz, podobałyby się Maggie? Prezent dla świeżo upieczonej mamy.
- Ach! - Brianna robiła, co mogła, żeby powstrzymać opadanie szczęki. Najpierw własne odbicie w lusterku, z perłami na szyi, teraz brylanty dla jej siostry. - Są piękne, ale nie możesz...
- Jaką cenę zaproponuje mi pani za oba te cacka?
- No... - Sprzedawczyni bębniła palcami o własny biust Jakby to sprawiało jej ból, sięgnęła po kalkulator i zaczęła liczyć. Napisała sumę na kartce. Na jej widok Briannie zrobiło się słabo.
- Gray, proszę! Uciszył ją ruchem ręki.
- Myślę, że może się pani lepiej postarać.
- Zabija mnie pan - odparła kobieta.
- Zobaczmy, ile pani zniesie.
Sarknęła i mruknęła coś o marginesie zysku i jakości towaru. Ale obniżyła nieco cenę.
- Podrzynam własne gardło - oznajmiła.
Gray mrugnął do niej i wyciągnął portfel.
- Proszę je zapakować. I wysłać do Plazy.
- Gray, nie!
- Przykro mi. - Odpiął perły i podał je zachwyconej sprzedawczyni. -Wieczorem dostaniesz je z powrotem. Nie radziłbym ci chodzić w nich po mieście.
- Nie to miałam na myśli, i ty o tym wiesz!
- Ma pani taki uroczy akcent - zauważyła sprzedawczyni, żeby odciągnąć uwagę Brianny od pereł. - Jest pani Irlandką?
- Tak, ja...
- To jej pierwsza wizyta w Stanach. Chcę, by miała coś wyjątkowego na pamiątkę. - Wziął Briannę za rękę i ucałował jej palce w sposób, który wzruszył nawet cyniczną sprzedawczynię. - Bardzo tego pragnę.
- Nie musisz mi kupować prezentów.
- To część twojego uroku. O nic nigdy nie prosisz.
- A z której części Irlandii pochodzisz, skarbie?
- Z hrabstwa Clare - szepnęła Brianna, wiedząc, że przegrała. - To na zachodzie.
- Z pewnością jest tam pięknie. - Sprzedawczyni wzięła kartę kredytową Graya, przeczytała nazwisko i wciągnęła gwałtownie powietrze. -Grayson Thane! Boże, przeczytałam wszystkie pana książki. Jestem pana zagorzałą fanką. Niech tylko powiem o tym mężowi. On też pana uwielbia. W przyszłym tygodniu idziemy na pana film. Nie mogę się już doczekać. Czy może mi pan dać swój autograf? Inaczej Milt mi nie uwierzy.
- Jasne. - Wziął kartkę, którą mu podsunęła. - Marcia to ty? - Puknął długopisem w plakietkę z nazwiskiem stojącą na kontuarze.
- To ja. Mieszka pan w Nowym Jorku? Na obwolucie nigdy nie jest nic napisane - pożaliła się.
- Nie, nie mieszkam w Nowym Jorku. - Uśmiechnął się do niej i wręczył kartkę z dedykacją w nadziei, że to ją powstrzyma od zadawania dalszych pytań.
- “Dla Marcii” - przeczytała. - “Klejnotu pośród klejnotów. Grayson Thane”. - Rozpromieniła się cała, ale nie zapomniała podsunąć mu do podpisania rachunku. - Proszę zachodzić do mnie, ilekroć będzie pan szukał czegoś wyjątkowego. I proszę się nie martwić, panie Thane. Natychmiast wyślę paczkę do hotelu. Ciesz się naszyjnikiem, kochanieńka. I Nowym Jorkiem.
- Dzięki, Marcio. Pozdrów Milta. - Zadowolony z siebie, zwrócił się do Brianny. - Chcesz się jeszcze porozglądać?
Oszołomiona, zaprzeczyła tylko ruchem głowy.
- Dlaczego to zrobiłeś? - wykrztusiła, kiedy znaleźli się znów na ulicy. -Sprawiasz, że nie mogę powiedzieć “nie”, choć pragnę tego z całej duszy,
- Zawsze do usług - powiedział lekko. - Jesteś głodna? Ja jestem. Kupmy sobie hot dogi.
- Gray! - Zatrzymała go. - To najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miałam - powiedziała z powagą.
- To dobrze. - Chwycił ją za rękę i poprowadził ulicą, zastanawiając się, jak zmusić ją do tego, by przyjęła od niego suknię na premierę.
Broniła się. Przegrała. Żeby jej to wynagrodzić, Gray uległ, kiedy nalegała, że sama zapłaci za upominki dla rodziny i przyjaciół w Irlandii. Pomagał jej przy wydawaniu amerykańskich pieniędzy, które wymieniła na lotnisku. Zdumiewało go, że Brianna wydaje się bardziej oszołomiona sklepem -z zabawkami niż salonami z biżuterią i konfekcją damską. Jej zachwyt sięgnął szczytu, kiedy znalazła się w sklepie z gospodarstwem domowym.
Rozbawiony Gray odniósł jej paczki i paczuszki do hotelu, a potem kochał się z nią spokojnie, niespiesznie.
Zabrał ją na lunch do Le Cirque, a następnie, ogarnięty falą nostalgicznego romantyzmu, zaprosił ją do Rainbow Room, gdzie podziwiał razem z nią staroświecki wystrój i big-bandową orkiestrę.
Potem kochali się znowu, aż zasnęła wyczerpana u jego boku, a on rozmyślał, nie mogąc spać.
Leżał bardzo długo, wdychając zapach róż, które jej ofiarował, głaszcząc jej włosy, słuchając jej równego, cichego oddechu.
I podczas tych godzin półsnu pomyślał, w ilu to już hotelach spal samotnie. Ile razy budził się jedynie w towarzystwie wyimaginowanych postaci zaludniających mu głowę. Kiedyś wydawało mu się, że tak jest lepiej. Zawsze tak uważał. A teraz tuląc ją do siebie, nie mógł sobie przypomnieć zadowolenia, jakie dawała mu prawdziwa samotność.
Oczywiście to wróci, kiedy nadejdzie właściwa pora. Już zapadając w sen, pomyślał, że nie wolno rozwodzić się nad dniem jutrzejszym, a już z pewnością nie wczorajszym,
Żył w teraźniejszości. A teraźniejszość była niemal doskonała.
Następnego dnia Brianna była nadal tak oszołomiona Nowym Jorkiem, że próbowała patrzeć w czterech kierunkach równocześnie. Nie obchodziło jej, że pstrykając zdjęcia, stojąc z zadartą głową i wpatrując się w drapacze chmur, zachowuje się jak typowa turystka. Cóż z tego, że wygląda gapiowato? Nowy Jork został stworzony po to, by oszałamiać.
Studiowała przewodnik turystyczny, sporządzała staranne listy obiektów i wykreślała każdą pozycję po jej zaliczeniu.
Teraz stanęła przed perspektywą roboczego lunchu z agentką Graya.
- Arlene jest wspaniała - zapewniał Gray, próbując nakłonić Briannę, by przyspieszyła kroku. - Spodoba ci się.
- Ale ten lunch. - Zwalniała coraz bardziej, ale Gray nie pozwolił jej się zatrzymać. - To jak konferencja. Powinnam poczekać gdzieś na ciebie albo dołączyć do was, kiedy skończycie. Mogłabym pójść do Świętego Patryka...
- Do Świętego Patryka zaprowadzę cię po lunchu.
Z pewnością ją zaprowadzi. Prowadził ją wszędzie, dokąd sobie życzyła. Dziś rano stała na szczycie Empire State Building, jechała metrem, jadła Śniadanie w kafejce. Wszystko, co robiła, co widziała, wirowało jej przed oczyma jak kalejdoskop barw i dźwięków.
A Gray obiecywał dalsze atrakcje.
Ale perspektywa zjedzenia lunchu z nowojorskim agentem, najpewniej groźną kobietą, była przerażająca. Znalazłaby jakąś wymówkę, choćby ból głowy czy zmęczenie, gdyby Gray nie wydawał się taki zachwycony swoim pomysłem.
Patrzyła, jak niedbałym gestem wpycha banknot w czapkę mężczyzny drzemiącego pod ścianą budynku. Gray nie przeoczył nigdy żadnego żebraka. Niezależnie od tego, co głosiła tabliczka na piersiach - bezdomny, bezrobotny, czy weteran z Wietnamu - Gray sięgał do kieszeni.
Wszystko widzi, dziwiła się. Brianna, i wszystkiemu poświęca choćby chwilę uwagi. Te drobne gesty w stosunku do obcych, których istnienie inni zdawali się zwyczajnie negować, były nieodłączną częścią Graya.
- Hej, stary, kupisz zegarek? Mam tu parę niezłych sztuk. Jedyne dwadzieścia dolców. -'Chudy Murzyn otworzył walizkę, ukazując kolekcję zegarków od Gucciego i Cartiera. - Mam tu coś specjalnie dla tej damy.
Ku oburzeniu Brianny, Gray zatrzymał się.
- Tak? A wskazówki mają?
- Jezu! - Murzyn uśmiechnął się szeroko. - Za kogo mnie masz?! Chodzą co do sekundy, stary, a wyglądają jak te, za które wybuliłeś tauzena na Piątej.
- Zobaczymy. - Gray wybierał zegarek, podczas gdy Brianna przygryzała nerwowo wargi. Mężczyzna wydał jej się niebezpieczny, ze swoimi rozbieganymi oczami. - Gliny mocno wam tu dokuczają?
- Nieee. Mam reputację. Ładny zegarek, dobra jakość, w sam raz dla tej damy. Dwadzieścia dolców.
Gray potrząsnął zegarkiem, przyłożył go do ucha.
- Dobra, - Dał Murzynowi dwadzieścia dolarów. - Idzie tu para glin - powiedział półgębkiem i wsadził sobie rękę Brianny pod ramię.
Kiedy się obejrzała, mężczyzny już nie było.
- One były kradzione? - zapytała ze strachem.
- Niekoniecznie. Proszę. - Umocował jej zegarek na przegubie. -Może chodzić dzień albo rok. Nigdy nie wiadomo.
- Więc dlaczego go kupiłeś?
- Hej, facet musi jakoś zarabiać na życie, no nie? Jesteśmy na miejscu. Restauracja jest na piętrze.
Wiadomość przestraszyła ją do tego stopnia, że zaczęła skubać połę żakietu. Czuła się jak prowincjuszka, ze swoją torbą “I love New York” wypełnioną pamiątkami z Empire State Building.
Nonsens, powiedziała sobie. Przecież cały czas spotyka nowych ludzi. Lubi zawierać znajomości. Problem polega na tym, pomyślała, kiedy Gray prowadził ją do Four Seasons, że tym razem są to znajomi Graya.
Starała się nie rozglądać, kiedy szli po schodach.
- Och, pan Thane! - Maitre d'hotel powitał go ciepło. - Dawno nie mieliśmy zaszczytu gościć pana. Pani Winston już jest.
Minęli długi bar i rzędy już zajętych stolików. Jakaś kobieta podniosła się na widok Graya.
Brianna dostrzegła najpierw wspaniałą czerwoną garsonkę i błysk złota w klapie, dopiero potem niską szczupłą blondynkę i olśniewający uśmiech. Kobieta utonęła w entuzjastycznym uścisku Graya.
- Cieszę się, że cię widzę, moja piękna.
- Mój ulubiony obieżyświat. - Głos miała głęboki, odrobinę chropawy.
Arlene Winston była drobna, niska i atletycznie zbudowana, co przypisać należy regularnym wizytom w siłowni. Według zapewnień Graya, była babcią, ale prawie nie miała zmarszczek, a brązowe oczy odcinały się ostro w białej twarzy. Obejmując w pasie Graya, wyciągnęła rękę do Brianny.
- A ty jesteś Brianna. Witamy w Nowym Jorku. Czy ten chłopiec dobrze wywiązał się z roli przewodnika?
- O tak! To wspaniałe miasto. Miło mi panią poznać, pani Winston.
- Arlene. - Ujęła rękę Brianny w przyjacielskim geście, ale Brianna zdawała sobie sprawę, że jest poddawana uważnym oględzinom. Gray stał z boku i promieniał.
- Czyż ona nie jest wspaniała?
- Bez wątpienia. Siadajmy. Nie macie chyba nic przeciwko temu, że zamówiłam szampana. Musimy uczcić nasze spotkanie.
Uśmiechnęła się do nich, podczas gdy kelner napełniał szklanki źródlaną wodą.
- Przystępujemy od razu do interesów, czy wolisz odłożyć to na po lunchu?
- Odwalmy to od razu.
Arlene odprawiła kelnera, sięgnęła do teczki i wyjęła z niej plik faksów.
- Umowa z Anglikami.
- Cóż to za kobieta! - powiedział Gray, mrugając do niej.
- Inne oferty zagraniczne masz tutaj. Dopiero zaczęliśmy rozmowy z ludźmi z filmu. I mam twój kontrakt. - Pozwoliła Grayowi zapoznać się z dokumentami, przenosząc uwagę na Briannę. - Gray mówił mi, że jesteś niewiarygodną kucharką.
- On po prostu lubi jeść.
- Wspominał, że prowadzisz rozkoszny B&B Blackthorn, prawda?
- Tak, Blackthorn Cottage. Taki niewielki pensjonat.
- Bardzo przytulne miejsce. - Arlene przyglądała się Briannie znad swojej szklanki z wodą mineralną. - I ciche.
- Ciche z pewnością. Ludzie przyjeżdżają na zachód dla krajobrazów.
- Słyszałam, że są wspaniałe. Nigdy nie byłam w Irlandii, ale Gray rozbudził moją ciekawość. Ile osób możesz pomieścić u siebie?
- Mam cztery pokoje gościnne. Osiem osób mieści się swobodnie, ale miewałam już dwunastu gości i więcej.
- I gotujesz dla nich, prowadzisz sama całe gospodarstwo.
- To przypomina trochę prowadzenie domu - wyjaśniła Brianna. - Większość osób zatrzymuje się tylko na jedną noc i rano rusza w dalszą drogę.
Arlene sondowała Briannę dyskretnie, oceniając każde jej słowo, wyraz twarzy, gesty. Gray był dla niej kimś więcej niż klientem. Interesująca kobieta, uznała w końcu. Odrobinę na dystans, trochę nerwowa. Najwyraźniej przedsiębiorcza, dumała, bębniąc idealnie wymanikuirowanymi paznokciami w stół i wyciągając z Brianny opisy irlandzkich krajobrazów.
Wyelegantowana, zauważyła, dobrze wychowana i... Patrzyła, jak spojrzenie Brianny biegnie ku Grayowi i zatrzymuje się na nim na ułamek sekundy. Spojrzenie to powiedziało Arlene wszystko, co chciała wiedzieć. Brianna odwróciła wzrok i ujrzała uniesione brwi Arlene.
- Grayson powiedział, że ma pani wnuki - powiedziała, próbując się nie zaczerwienić.
- Owszem, mam. I po kieliszku szampana bez wątpienia wyciągnę ich fotografie.
- Z przyjemnością je obejrzę, naprawdę. Moja siostra urodziła niedawno dziecko. - Brianna emanowała teraz ciepłem. - Ja też mam zdjęcia.
- Arlene - Gray spojrzał znad dokumentów. - Jesteś królową agentek.
- Nie zapominaj o tym. - Wręczyła mu długopis, drugą ręką przywołując kelnera. - Podpisz umowę, Gray, i napijmy się szampana.
Brianna doszła do wniosku, że od czasu poznania Graya wypiła więcej szampana niż w całym dotychczasowym życiu. Bawiąc się kieliszkiem, czytała menu i próbowała nie komentować cen.
- Po południu jesteśmy umówieni z Rosalie na drinka - mówił Gray, nawiązując do spotkania ze swym edytorem. - Potem premiera. Wybierasz się, prawda?
- Oczywiście - zapewniła go Arlene. - Zjem kurczaka - zwróciła się do kelnera i oddała mu kartę. - A więc - ciągnęła, kiedy złożyli zamówienie - powiedz, jak tam książka?
- Dobrze. Niezwykle dobrze. Prawdę mówiąc, pisze się sama, wszystko się pięknie zazębia. Pierwsza wersja jest już praktycznie gotowa.
- Tak prędko?
- Tempo jest zawrotne. - Jego spojrzenie spoczęło na Briannie. - To czary. A może atmosfera. Irlandia to czarodziejskie miejsce.
- On ciężko pracuje - wtrąciła Brianna. - Czasem nie wychodzi z pokoju przez parę dni z rzędu. I nie sposób mu przeszkodzić. Warczy wtedy jak zły pies.
- A ty mu odwarkujesz? - dopytywała się Arlene.
- Zazwyczaj nie. - Brianna uśmiechnęła się, kiedy Gray nakrył jej dłoń swoją. - Moja siostra przyzwyczaiła mnie do tego rodzaju zachowań.
- Prawda, artystka. Masz więc doświadczenia z artystami i ich humorami.
- Chyba tak. Twórcy mają cięższe życie niż my, zwykli śmiertelnicy. Gray musi zamykać za sobą drzwi swojego świata.
- Czyż ona nie jest ideałem?
- Zdaje się, że tak - przyznała Arlene.
Była cierpliwą kobietą i czekała na zakończenie lunchu, by zrobić następne posunięcie.
- Zjesz deser, Brianno?
- Nie byłabym w stanie, dziękuję.
- Gray zje. To cud, że nie przybiera na wadze - powiedziała Arlene, potrząsając głową. - Zamów sobie coś grzesznie kalorycznego, Gray, a my z Briannną skoczymy do toalety, żeby obgadać cię w spokoju.
Arlene wstała i Briannie nie pozostało nic innego, jak podnieść się również. Zdążyła rzucić Grayowi jedno pełne zdumienia spojrzenie.
Toaleta dla pań przypominała bawialnię. Na toaletkach stały buteleczki płynów, perfum, kosmetyków. Arlene usiadła przed lustrem, założyła nogę na nogę i gestem zaprosiła Briannę do zajęcia sąsiedniego fotela.
- Cieszysz się na dzisiejszą premierę?
- Tak. To dla niego bardzo ważne, prawda? Wiem, że kręcono już filmy na podstawie jego książek - jeden widziałam. Książka była lepsza.
- Znakomicie - Arlene roześmiała się, przekrzywiając głowę. - Czy wiesz, że Gray nigdy przedtem nie przyprowadził kobiety na spotkanie ze mną?
- Ja... - zająknęła się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- To wiele mówi. Brianno, nasza znajomość wykracza poza przyjaźń.
- Wiem. On tak cię lubi. Mówi o tobie jak o kimś z rodziny.
- Jestem dla niego rodziną, to znaczy w takim stopniu, w jakim on mi na to pozwala. Kiedy napisał, że przywiezie cię do Nowego Jorku, byłam więcej niż zdziwiona. - Arlene otworzyła puderniczkę i upudrowała się pod oczami. - Zastanawiałam się, jakim cudem jakaś irlandzka dziewoja schwytała mojego chłopca.
Kiedy oczy Brianny zlodowaciały, Arlene uniosła dłoń.
- Pierwsza reakcja nadopiekuńczej matki. Zmieniłam zdanie w chwili, gdy cię zobaczyłam. Wybacz mi.
- Oczywiście - powiedziała Brianna chłodno.
- Jesteś urażona, i słusznie. Ale kocham Graya od przeszło dziesięciu lat, martwię się o niego, nękam go, pocieszam. Miałam nadzieję, że znajdzie kogoś, na kim będzie mu zależało, kogoś, kto uczyni go szczęśliwym. Bo nie jest.
Zatrzasnęła wieczko puderniczki i odruchowo sięgnęła po szminkę.
- Och, jest prawdopodobnie najlepiej przystosowanym osobnikiem na świecie, ale to nie oznacza, że jest szczęśliwy.
- Wiem - szepnęła Brianna. - Jest samotny.
- Był. Nie wiesz, jak on na ciebie patrzy? Czułabym się tym mocno zaniepokojona, gdybym nie widziała, jak ty patrzysz na niego.
- Kocham go - powiedziała Brianna ku własnemu zaskoczeniu.
- Och, kochana, wiem o tym. - Arlene poklepała Briannę po ręce. -Czy on opowiedział ci o sobie?
- Bardzo niewiele. Udaje, że przeszłość nie istnieje. Arlene skinęła głową.
- Nie należy do ludzi, którzy opowiadają o sobie. Od lat jestem jego najbliższą przyjaciółką, a wiem tyle co nic. Kiedyś, po tym jak zarobiliśmy pierwszy milion, trochę się upił i powiedział mi więcej, niżby sobie życzył. - Potrząsnęła głową. - Myślę, że mogę ci powiedzieć. Jak księdzu na spowiedzi, ty zrozumiesz.
- Tak.
- Miał straszne dzieciństwo i trudną młodość. Mimo to, a może właśnie dlatego jest dobrym, szczodrym człowiekiem.
- Wiem o tym. Czasem zbyt szczodrym, Jak można powstrzymać go przed kupowaniem prezentów?
- Nie można. On tego potrzebuje. Pieniądze nic dla niego nie znaczą. Są jedynie symbolem, ich wartość nominalna go nie interesuje. Dam ci nie proszoną radę i powiem, żebyś się nie poddawała, była cierpliwa. Dotąd jedynym domem Graya była jego praca. Bardzo się starał, aby nie mieć prawdziwego. Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, że stworzyłaś mu dom w Irlandii?
- Nie. - Brianna odprężyła się na tyle, by 'zdobyć się na uśmiech. -Ja również uświadomiłam to sobie niedawno. Książka jest niemal skończona.
- Ale nie wasza znajomość. A teraz masz kogoś, kto stoi całym sercem po twojej stronie.
Parę godzin później, kiedy Gray zapinał suwak jej sukienki, Brianna rozmyślała nad słowami Arlene. Gray pocałował ją w ramię. Nawyki kochanka, pomyślała. Nawyki męża. Uśmiechnęła się do niego w lustrze.
- Wyglądasz wspaniale, Graysonie.
Rzeczywiście wyglądał wspaniale w czarnym garniturze, odznaczając się niewymuszoną elegancją, która była dla niej atrybutem świata filmu i gwiazd muzyki.
- Kto spojrzy na mnie, kiedy ty będziesz przy mnie?
- Wszystkie obecne kobiety?
- To jest myśl. - Otoczył perłami jej szyję, zamknął uśmiechając się zapięcie. - Niemal doskonała - osądził, odwracając ją twarzą ku sobie.
Ciemny granat sukienki nadawał jej skórze ciepły połysk. Perły okalały miękko szyję. Upięła włosy tak wysoko, że mógł się bawić kosmykami, które łaskotały jej uszy i kark.
Roześmiała się, kiedy okręcił ją przed lustrem.
- Przedtem mówiłeś, że jestem doskonała.
- To prawda. - Wyjął pudełko z kieszeni, otworzył wieczko. W środku znajdowały się następne perły, dwie połyskujące łzy spływające z pojedynczego brylantu.
- Gray...
- Ciii. - Założył jej kolczyki. Wprawnym ruchem, pomyślała niechętnie, zbyt wprawnym. - Teraz jest idealnie.
- Kiedy je kupiłeś?
- Wybrałem je, kiedy kupowaliśmy naszyjnik. Marcia była zachwycona moim telefonem i poleceniem, aby je dołączyć do przesyłki.
- Nie wątpię. - Zupełnie bezradna, podniosła dłoń i musnęła palcami kolczyki. Były prawdziwe, wiedziała o tym, a jednak nadal nie potrafiła uwierzyć, że ona, Brianna Concannon stoi w luksusowym nowojorskim apartamencie, w perłach i brylantach, a ukochany człowiek uśmiecha się do niej.
- Nie ma sensu mówić ci, że nie powinieneś tego robić.
- Najmniejszego. Powiedz “dziękuję”.
- Dziękuję. - Przytuliła policzek do jego twarzy. - To twój wieczór, Graysonie, a sprawiłeś, że to ja czuję się jak księżniczka.
- Pomyśl tylko, jak elegancko będziemy wyglądali, kiedy jakiś fotoreporter zechce zrobić nam zdjęcie.
- Zechce? - Zdążyła jeszcze chwycić torebkę, zanim wypchnął ją z pokoju. - To twój film. Ty go napisałeś,
- Napisałem książkę.
- To właśnie powiedziałam.
- Nie. - Otoczył ją w pasie ramieniem, kiedy szli do windy. Mogła wyglądać jak piękna nieznajoma, ale nadal pachniała jak Brianna, słodko, delikatnie, swojsko. - Powiedziałaś, że to mój film, a to nieprawda. To film reżysera, producenta, aktorów, scenarzysty. - Weszli do windy i Gray nacisnął guzik. - Pisarz znajduje się na końcu tej listy, kochanie.
- To śmieszne. To twoja opowieść, ludzie, których stworzyłeś.
- Byli moimi. - Uśmiechnął się do niej. Brała go w obronę i uznał, że to urocze. - Sprzedałem książkę, więc nie mam już do niej praw, bez względu na to, co z nią zrobili. Autor tej powieści z pewnością nie będzie dzisiaj ośrodkiem powszechnego zainteresowania.
- A powinien. Bez ciebie nie mieliby nic.
- Cholera, to prawda!
Rzuciła mu ostre spojrzenie, kiedy weszli do holu,
- Nabijasz się ze mnie.
- Wcale nie. Uwielbiam cię. - Na dowód pocałował ją i poprowadził do czekającej limuzyny. - Jedyną metodą przetrwania w Hollywood jest nie brać tego cyrku zbyt poważnie.
- Mógłbyś sam napisać scenariusz.
- Czy wyglądam na masochistę?! - Zadrżał ze zgrozy na samą myśl. -Dzięki, ale wystarczy mi praca z moim edytorem jako próbka spółki twórczej. - Rozsiadł się wygodnie, podczas gdy limuzyna sunęła dostojnie ulicami. - Dobrze mi płacą, moje nazwisko ukazuje się na ekranie przez parę sekund, a jeżeli film staje się hitem - rośnie popyt na moje książki.
- Czy ty nie masz w ogóle temperamentu?
- Ależ ogromny! Inwestuję go w co innego.
Fotoreporterzy rzucili się na nich w chwili, gdy zajechali przed kino. Brianna mrużyła oczy w świetle fleszów, zaskoczona i bardzo zmieszana. Choć Gray twierdził, że zostanie nie zauważony, podsunięto mu mikrofon, zanim zdołał zrobić dwa kroki. Odpowiadał na pytania swobodnie, równie swobodnie ich unikał i, nie puszczając ręki Brianny, torował sobie drogę do wejścia.
Rozglądała się, oszołomiona. Otaczali ją ludzie, których widywała jedynie na okładkach kolorowych magazynów, na ekranie kina lub telewizora. Kręcili się w holu, niby zwykli śmiertelnicy, dopalając papierosy, popijając drinki i plotkując.
Od czasu do czasu Gray przedstawiał ją komuś. Czyniła uwagi, jakie wydawały jej się stosowne i notowała nazwiska w pamięci dla znajomych w Clare.
Niektórzy byli ubrani elegancko, inni byle jak. Widziała brylanty i dżinsy. Czapeczki baseballowe i garnitury za tysiąc dolarów. Nieodłączny zapach prażonej kukurydzy, gumy do żucia i słodyczy mieszał się z subtelną wonią perfum. Atmosfera wielkiego świata.
Kiedy zajęli miejsca na widowni, Gray otoczył ją ramieniem i szepnął do ucha:
- Jakie wrażenia?
- Niesamowite. Czuję się tak, jakbym przez przypadek znalazła się w filmie, a nie w sali kinowej.
- To dlatego, że podobne imprezy nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Poczekaj na przyjęcie!
Brianna odetchnęła głęboko. Przeszła długą drogę od Clare, bardzo długą drogę.
Nie miała czasu, by przetrawić tę myśl. Światła przygasły, rozbłysnął ekran. Poczuła ostry, tnący dreszcz, kiedy pojawiło się na nim nazwisko Graya. Patrzyła, jak rozbłyska, trwa i gaśnie.
- To wspaniałe - szepnęła.
- Zobaczmy, czy reszta jest równie wspaniała.
Jej zdaniem była. Akcja toczyła się wartko, trzymała w ciągłym napięciu. Nie miało znaczenia, że znała książkę, znała intrygę, rozpoznawała słowa Graya w dialogach. Siedziała ze ściśniętym żołądkiem, z szeroko otwartymi oczami. W pewnym momencie Gray wcisnął jej do ręki chusteczkę, żeby mogła otrzeć mokre policzki.
- Jesteś cudownym widzem, Brie. Nie wiem, jak oglądałbym ten film bez ciebie.
- Ciii. - Westchnęła, wzięła go za rękę i trzymała przez ostatnie minuty zapierającego dech finału, aż do chwili gdy buchnęły oklaski.
- Zdaje się, że mamy przebój.
- Nie uwierzą mi - powiedziała Brianna, wychodząc z windy w hotelu Plaża, wiele godzin później. - Sama bym sobie nie uwierzyła. Tańczyłam z Tomem Cruise'em. - Chichocząc, troszeczkę upojona winem i podnieceniem, okręciła się wkoło. - Czy ty w to wierzysz?
- Muszę. - Gray otworzył drzwi apartamentu. - Widziałem to na własne oczy. Wydawał się tobą oczarowany.
- Och, chciał tylko porozmawiać ze mną o Irlandii. Ten kraj go bardzo pociąga. A poza tym jest uroczy i szaleńczo zakochany w żonie. I pomyśleć, że mógłby naprawdę zatrzymać się w moim pensjonacie!
- Wcale się nie zdziwię, jeżeli po dzisiejszym wieczorze, wielcy tego świata będą się pchali do Blackthorn drzwiami i oknami. - Ziewając, Gray zdjął buty. - Oczarowałaś każdego, z kim przyszło ci rozmawiać.
- Wy, jankesi, zachwycacie się po prostu irlandzkim akcentem. -Rozpięła naszyjnik i przesunęła palcami po perłach, zanim odłożyła je do pudełka. - Jestem z ciebie taka dumna, Gray. Wszyscy mówili, że film jest wspaniały, że zdobędzie Oskary. - Promieniejąc wyjęła z uszu kolczyki. -Możesz dostać Oskara!
- Nie dostanę. - Zdjął marynarkę i rzucił ją niedbale na krzesło. - Nie napisałem tego filmu.
Wydała z siebie odgłos wyrażający oburzenie, zdjęła pantofle i rozpięła sukienkę.
- To nie w porządku. Zasłużyłeś na Oskara.
Uśmiechnął się i ściągnąwszy koszulę, zerknął na nią przez ramię. Żartobliwe słowa zamarły mu na ustach.
Brianna zdjęła już sukienkę i stała przy łóżku tylko w czymś seksownym bez ramiączek. Głęboki błękit, prawie granat. Jedwab. Koronki.
Brianna pochyliła się i odpięła pończochę w kolorze opalonego beżu. Śliczne ręce, z krótko przyciętymi paznokciami, przemknęły po długim smukłym udzie, kolanie, łydce, starannie rolując jedwab.
Mówiła coś, ale nie słyszał jej poprzez szum w głowie. Jakaś część umysłu ostrzegała go, że powinien opanować gwałtowny przypływ pożądania. Inna część nakazywała mu sięgnąć po to, czego pragnął, i brać. Brutalnie, szybko, nieprzytomnie.
Brianna złożyła starannie pończochy i uniosła ramiona, by rozpuścić włosy. Gray zacisnął pięści, kiedy ognistozłote masy spłynęły na jej nagie ramiona. Słyszał swój oddech, szybki, chrapliwy. Wyobrażał sobie, jak ten granatowy jedwab ustępuje pod jego palcami, niemal czuł, jak smakuje, pachnie ciało pod jego ustami.
Odwrócił się z trudem. Potrzebował chwili, by odzyskać panowanie nad sobą. Nie wolno jej przestraszyć.
- Nie mogę się już doczekać kiedy opowiem o tym w Clare. - Brianna odłożyła szczotkę i ze śmiechem okręciła się na palcach. - Nie do wiary, środek nocy, a ja jestem taka pobudzona. Zupełnie jak dziecko, które objadło się słodyczy. Czuję się tak, jakbym już nigdy nie miała zasnąć. -Podskoczyła ku niemu, otoczyła od tyłu ramionami, przytulając się całym ciałem do jego pleców. Och, Gray, tak świetnie się bawiłam. Nie wiem, jak ci za to wszystko podziękować.
- Nie musisz - powiedział szorstko, czując napięcie w całym ciele.
- Och, ty jesteś przyzwyczajony do takich rzeczy. - Nieświadoma jego stanu, wodziła ustami po jego barkach. Zacisnął zęby, żeby nie jęknąć. -Nie sądzę, żebyś potrafił zrozumieć, jakie to jest dla mnie podniecające. Jesteś spięty. - Odruchowo zaczęła masować mu kark i ramiona. - Musisz być zmęczony, a ja trajkoczę jak najęta. Połóż się, zrobię ci masaż.
- Przestań! - Odwrócił się błyskawicznie, chwytając ją za nadgarstki, tak że mogła tylko stać i patrzeć. Pomyślała, że wygląda na wściekłego, nie, wygląda groźnie.
- Grayson, co się stało?
- Nie wiesz, co ze mną robisz? - Kiedy zaprzeczyła ruchem głowy, przyciągnął ją do siebie brutalnie. Widział, jak zdumienie w jej oczach zmienia się w nagłe zrozumienie i lęk.
- Do diabła z tym! - Zmiażdżył wargami jej usta. Gdyby go odepchnęła, może zdołałby się jeszcze opanować. Ale ona podniosła drżącą dłoń do policzka Graya, i już było po nim.
- Tylko raz - wymamrotał, ciągnąc ją do łóżka. - Tylko raz.
To nie był ten cierpliwy, czuły kochanek, którego znała. Był szorstki, niemal brutalny, a jego dłonie szarpały jedwab, gniotły jej ciało, brały w posiadanie. Usta, ręce, ciało miał jak z żelaza. Przez chwilę bała się, że się po prostu rozpadnie, jak szkło pod zbyt wielkim naciskiem.
Potem porwała ją mroczna fala jego pożądania i uniosła z sobą, Wstrząśniętą, podnieconą, przerażoną.
Krzyknęła coś, kiedy te bezlitosne palce wyniosły ją na szczyt. Mgła zasnuwała jej wzrok. Widziała tylko jego oczy płonące dziko w świetle lamp.
Jego imię wydarło się jej z gardła razem ze szlochem, kiedy poderwał ją na kolana. Dłonie Graya były wszędzie, doprowadzając ją do szaleństwa.
Odchyliła się w tył, bezradna, drżąc pod dotykiem jego zębów, na szyi, na piersiach. Kąsał ją łakomie, zachłannie, jakby nie mógł nasycić się jej smakiem, podczas gdy jego niecierpliwe palce posuwały się bezlitośnie coraz wyżej i wyżej.
Nie mógł już myśleć. Za każdym razem, gdy się kochali, zmagał się z sobą, by zachować zimną krew, pieścić ją łagodnie, powoli. Tym razem był tylko żar, rodzaj cudownego, szczęśliwego piekła, które wdzierało się w mózg i ciało, wypalając wszystko, co cywilizowane. Pozostała tylko rozkosz i pożądanie. Nie było już mowy o samokontroli.
Chciał, żeby jęczała, gięła mu się w rękach, krzyczała.
I taką ją miał.
Nawet ten strzęp jedwabiu, który miała na sobie, okazał się zbyt wielką przeszkodą. Gray rozdarł go na pół i pchnął Briannę na łóżko, by móc swobodnie napawać się widokiem nagiego ciała. Czuł, jak wbija mu paznokcie w ramiona, kiedy sunął w dół jej ciała, kąsając.
Potem urywany krzyk, drżenie, jęk, kiedy zanurzył w niej język.
Umierała. Nikt nie mógłby przeżyć tego żaru, tego natężenia rozkoszy, która narastała w niej i wybuchała, narastała i wybuchała, zmieniając ciało W rozedrganą masę niewyobrażalnych pragnień.
Doznania następowały zbyt szybko, nie potrafiła ich już odróżnić ani nazwać. Wiedziała tylko, że on robi z nią rzeczy straszne, niewyobrażalne i cudowne.
- Teraz, teraz! - To musiało być teraz. Nie mógł już zapanować nad sobą. Przesunął dłońmi po jej mokrej skórze i chwycił mocno biodra. Zanurzył się w niej głęboko, jakby chciał oddać jej się cały.
Patrzył na twarz Brianny, kiedy przenosił ją na łóżko. Widział, że jej zamglone oczy robią się niemal czarne.
Uczucie, z jakim się spełnił, było niebezpiecznie zbliżone do bólu.
Zsunął się z niej i utkwił wzrok w suficie. Mógł nawymyślać sobie od kretynów, wiedział o tym, ale nie mógł cofnąć tego, co się stało.
Cała jego troskliwość, cała czułość poszła na marne. W jednej chwili zaprzepaścił wszystko.
Leżała teraz skulona obok niego, drżąc. A on bał się jej dotknąć.
- Przepraszam - powiedział w końcu, zdając sobie sprawę z bezcelowości jakiegokolwiek wytłumaczenia. - Nie chciałem potraktować cię w ten sposób. Straciłem panowanie nad sobą.
- Panowanie nad sobą - szepnęła. Zastanawiała się właśnie, jak to możliwe, by ciało było jednocześnie bezwładne i naładowane energią. -Myślisz, że było ci to potrzebne?
Zauważył, że glos ma drżący i schrypnięty. Prawdopodobnie wskutek szoku.
- Wiem, że to nie usprawiedliwienie. Mógłbym ci coś podać? Wody? - Zacisnął powieki i zaklął w duchu. - Przyniosę ci koszulę. Pewnie chcesz ją włożyć.
- Nie, nie chcę.
Przekręciła głowę, by zajrzeć mu w twarz. Nie patrzył na nią, gapił się po prostu w sufit.
- Graysonie, nie zrobiłeś mi krzywdy.
- Owszem zrobiłem. Będziesz miała siniaki na całym ciele.
- Nie jestem ze szkła - stwierdziła z nutką irytacji w głosie.
- Potraktowałem cię jak... - nie mógł tego powiedzieć, nie do niej. -Powinienem być delikatny.
- Byłeś. Podoba mi się, że wymagało to od ciebie wysiłku. I podoba mi się, że zrobiłam coś, co sprawiło, że o tym zapomniałeś. - Uśmiechnęła się, odgarniając mu włosy z czoła. - Obawiasz się, że mnie przestraszyłeś?
- Wiem, że cię przestraszyłem. - Odsunął się od niej, usiadł. - I nic mnie to nie obchodziło.
- Rzeczywiście, przestraszyłeś mnie. - Umilkła. - To mi się podobało. Kocham cię.
Skrzywił się, ścisnął rękę, którą położyła na jego piersi.
- Brianno - zaczął, nie mając pojęcia, co chce powiedzieć,
- Nie martw się. Nie oczekuję wyznań.
- Posłuchaj, mnóstwo ludzi myli seks z miłością.
- Przypuszczam, że masz rację. Graysonie, czy naprawdę myślisz, że byłabym tu z tobą, że kiedykolwiek byłabym z tobą w ten sposób, gdybym cię nie kochała?
Potrafił posługiwać się słowami. Przez głowę przebiegło mu przynajmniej tuzin powodów, dla których mogłaby tu z nim być.
- Nie - powiedział w końcu, decydując się na prawdę. - Nie, wcale tak nie myślę. To tylko pogarsza sprawę - mruknął i wstał, żeby naciągnąć spodnie. - Nie powinienem pozwolić, by sprawy zaszły tak daleko. To moja wina.
- Nie ma w tym niczyjej winy. - Ujęła go za rękę i zmusiła, by usiadł z powrotem na łóżku. - Graysonie, świadomość, że ktoś cię kocha, nie powinna napawać cię smutkiem.
A jednak był smutny, zakłopotany, a przez jedną krótką chwilę -wdzięczny.
- Brie, nie mogę dać ci tego, na co zasługujesz. Ze mną nie ma przyszłości, domu na wsi i dzieci bawiących się w ogródku. Po prostu nie ma tego w kartach.
- Szkoda, że tak myślisz. Ale ja ciebie wcale o to nie proszę.
- Chcesz tego.
- Tak, chcę tego, ale nie oczekuję, że to otrzymam. - Obdarzyła go zaskakująco chłodnym uśmiechem. - Wiem, co to odtrącenie. Wiem, co to znaczy kochać i nie otrzymać miłości w zamian. - Potrząsnęła głową, zanim zdołał się odezwać. - Choćbym nie wiem jak bardzo pragnęła zatrzymać cię przy sobie, Graysonie, jakoś przeżyję twoje odejście.
- Nie chcę cię zranić, Brianno. Zależy mi na tobie. Uniosła brew.
- Wiem. I wiem, że się martwisz, ponieważ zależy ci na mnie bardziej, niż zależało ci na kimkolwiek w życiu.
Otworzył usta, zamknął je, potrząsnął głową.
- Tak, to prawda. To dla mnie zupełnie coś nowego. Dla nas obojga. -Niepewnym ruchem podniósł jej dłoń do ust. - Dałbym ci więcej, gdybym mógł. I przykro mi, że nie przygotowałem cię na to, co się dzisiaj wydarzyło. Jesteś pierwszą... niedoświadczoną kobietą, z którą byłem, więc starałem się być bardzo delikatny.
Zaintrygowana, przechyliła głowę.
- Musiałeś być równie zdenerwowany jak ja, kiedy był ten pierwszy raz.
- Bardziej niż ty. - Jeszcze raz ucałował jej palce. - O wiele bardziej, wierz mi. Jestem przyzwyczajony do kobiet, które znają zasady tej gry. Kobiety doświadczone, profesjonalistki, a ty...
- Profesjonalistki? - Otworzyła szeroko oczy. - Płaciłeś kobietom, żeby z nimi spać?
Spojrzał na nią tępym wzrokiem. Chyba zupełnie zgłupiał, skoro wyskoczył z czymś takim.
- Nie ostatnio. W każdym razie...
- Dlaczego to robiłeś? Mężczyzna z twoim wyglądem, z twoją wrażliwością?
- Posłuchaj, to było dawno temu. W innym życiu. Nie patrz tak na mnie - warknął. - Kiedy masz szesnaście lat i żyjesz na ulicy, nic nie jest za darmo. Nawet seks.
- Żyłeś na ulicy?
Wstał. W jego oczach był wstyd, ale i gniew.
- Nie będę się w to zagłębiał.
- Dlaczego?
- Chryste! - Wstrząśnięty, przeciągnął palcami przez włosy. - Już późno. Musimy choć parę godzin się przespać.
- Graysonie, czy tak trudno ci ze mną porozmawiać? Nie ma takiej rzeczy, której byś nie wiedział o mnie, zlej czy dobrej. Myślisz, że straciłabym dla ciebie szacunek, gdybym znała prawdę?
Nie był pewien i powiedział sobie, że go to nie obchodzi.
- To nieważne, Brianno. To nie ma nic wspólnego ze mną, z nami. W jej oczach pojawił się chłód. Sięgnęła po koszulę nocną, której
przedtem nie chciała wkładać.
- To twoja sprawa, oczywiście. Masz prawo zamknąć się przede mną.
- Nic podobnego nie robię. Wciągnęła koszulę przez głowę.
- Skoro tak twierdzisz.
- Cholera, dobra w tym jesteś, prawda? - Wściekły na nią, wepchnął pięści do kieszeni.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Wiesz doskonale - odciął się. - Wzbudzić maleńkie poczucie winy, okazać odrobinę chłodu, i postawić na swoim, oto twoja specjalność.
- Już uzgodniliśmy, że to nie moja sprawa. - Podeszła do łóżka i zaczęła poprawiać skotłowaną pościel. - Jeżeli jest w tobie poczucie winy, nie ja je wzbudziłam.
- Wiesz, jak ze mną postępować - mruknął. - Dokładnie wiesz, jak się do mnie dobrać. - Wypuścił ze świstem powietrze, pokonany. - Dobra, chcesz, to usłyszysz. Siadaj. Opowiem ci.
Odwrócony do niej plecami, zaczął przetrząsać szufladę komody w poszukiwaniu papierosów. Miał je zawsze przy sobie, choć palił tylko przy pracy.
- Moim pierwszym wspomnieniem jest zapach. Śmiecie, które właśnie zaczynają gnić, stęchła woń papierosowego dymu - powiedział, patrząc wrogo na dym unoszący się smużką ku sufitowi. - Trawka. Nie ta, którą kosisz w ogródku, lecz taka, którą wdychasz. Ty nie wiesz prawdopodobnie nawet jak to wygląda.
- Nie wiem. - Siedziała z dłońmi złożonymi na kolanach, nie spuszczając z niego wzroku.
- Cóż, to moje pierwsze wspomnienie. Zmysł powonienia jest najsilniejszy, zapach pozostaje w pamięci, miły czy niemiły. Pamiętam również dźwięki. Podniesione głosy, głośna muzyka, postękiwania i jęki rozkoszy w sąsiednim pokoju. Pamiętam uczucie głodu i to, że nie mogłem wydostać się z pokoju, ponieważ zostałem w nim znowu zamknięty. Ona ćpała niemal cały czas i nie zawsze pamiętała, że ma w domu dzieciaka, który musi jeść.
Szukał na próżno popielniczki, po czym oparł się o komodę. Stwierdził, że mówi mu się o tym łatwiej, niż przypuszczał. Mógł udawać, że układa wątek jakiejś książki.
- Uciekła z domu, kiedy miała szesnaście lat. Chciała uwolnić się od rodziców, rygorów. Rodzice byli konserwatywni, powiedziała. Dostali szału, kiedy odkryli, że pali trawkę i zaprasza chłopców do swojego pokoju. Ona po prostu żyła własnym życiem, szła własną drogą. Więc pewnego dnia odeszła, złapała okazję i znalazła się w San Francisco. Mogła bawić się tam w hipiskę, ale wylądowała na krawędzi subkultury: brała narkotyki, próbowała wszystkiego i płaciła za to, żebrząc lub sprzedając siebie.
Właśnie powiedział jej, że jego matka była prostytutką, narkomanką i czekał na okrzyk zgrozy. Kiedy nadal patrzyła na niego tymi spokojnymi oczami, wzruszył ramionami i ciągnął dalej.
- Miała osiemnaście lat, kiedy zaszła w ciążę. Według jej własnych słów, zrobiła już dwie skrobanki i bała się trzeciej. Nie była pewna, kto jest moim ojcem, ale typowała trzech facetów. Zamieszkała z jednym z nich i postanowiła mnie urodzić. Kiedy miałem mniej więcej rok, znudziła się gościem i odeszła z kimś innym. Naganiał jej klientów, przynosił narkotyki, ale ponieważ trochę za bardzo ją tłukł, porzuciła i jego.
Gray zdusił papierosa, czekając na jakiś komentarz Brianny. Ale nie odezwała się. Siedziała na łóżku i słuchała.
- Tak było przez następne parę lat. Przenosiła się od mężczyzny do mężczyzny. Narkotyki, prostytucja. Można by powiedzieć, że łatwo ulegała wpływom. Dostawałem trochę szturchańców, ale nigdy mnie naprawdę nie pobiła - to wymagałoby zbyt wiele trudu i zainteresowania. Zamykała mnie, żebym jej nie przeszkadzał, kiedy szła na ulicę albo na spotkanie z handlarzem narkotyków. Mieszkaliśmy w chlewie, pamiętam, jak było zimno. W San Francisco potrafi być kurewsko zimno. I to zimno stało się przyczyną pożaru. Ktoś przewrócił przenośny piecyk olejny. Miałem pięć lat, byłem sam, zamknięty na klucz.
- O, mój Boże, Grayson! - Przycisnęła dłonie do ust. - Boże!
- Obudziłem się kaszląc - ciągnął tym samym beznamiętnym głosem. - Pokój był pełen dymu, słyszałem wycie syren, krzyki. To ja krzyczałem i waliłem w drzwi. Nie mogłem oddychać, bałem się. Leżałem na podłodze i płakałem. Potem strażak wyważył drzwi i wyniósł mnie stamtąd. Niczego więcej już sobie nie przypominam, nie pamiętam nawet ognia, tylko dym w pokoju. Obudziłem się w szpitalu. Był tam ktoś z opieki społecznej, śliczna dziewczyna z niebieskimi oczami i łagodnymi dłońmi. Był też policjant. Niepokoiła mnie jego obecność, ponieważ nauczono mnie nie ufać władzy. Pytali mnie, czy wiem, gdzie jest matka. Nie wiedziałem. Kiedy wydobrzałem, przekazali mnie pod opiekę państwa. Szukali mojej matki, a mnie umieścili w domu dziecka. Nie znaleźli jej. Nigdy już jej nie widziałem.
- Nie odszukała cię.
- Nie odszukała. W sumie nieźle wyszedłem na tej zamianie. Dom był czysty, karmili nas regularnie. Kłopot polegał na tym, że sierociniec funkcjonował według zasad, a ja nie przywykłem do zasad. Były domy zastępcze, ale zrobiłem wszystko, żeby eksperyment się nie powiódł. Nie chciałem być dzieciakiem zastępczym, obojętnie, kim byliby ci zastępczy rodzice. A niektórzy z nich byli naprawdę dobrymi ludźmi. Mówili, że jestem niesforny, trudny do obróbki. To mi się podobało. Jako chuligan miałem przynajmniej tożsamość, więc chuliganiłem, ile wlezie. Byłem twardzielem, pyskaczem zdradzającym złe skłonności. Lubiłem wdawać się w bójki, a ponieważ byłem silny i szybki, zazwyczaj wygrywałem. Byłem produktem środowiska mojej matki i napawało mnie to prawdziwą dumą. -Wydal z siebie dźwięk mający imitować śmiech. - Żaden pieprzony opiekun, psychiatra czy społecznik nie miał szans, aby do mnie dotrzeć. Nauczono mnie nienawidzić przedstawicieli władzy. To była jedyna rzecz, jaką wpoiła we mnie matka.
- Ale w szkole, w tym domu... byli dla ciebie dobrzy? W jego oczach błysnęło szyderstwo.
- O tak, byli cacy. Miałem tam dwa metry podłogi i łóżko. - Prychnął niecierpliwie, widząc jej zatroskaną twarz. - Jesteś jedną z danych statystycznych, Brianno, numerem. Problemem. Dokoła ciebie jest mnóstwo innych danych statystycznych, numerów i problemów do rozwiązania. Jasne, dziś wiem, że niektórzy z tych ludzi naprawdę chcieli coś dla nas zrobić, coś zmienić. Ale byli wrogami, razem ze swoimi pytaniami, testami, zasadami i dyscypliną. Więc, idąc za przykładem matki, uciekłem, jak tylko skończyłem szesnaście lat. Mieszkałem na ulicach i radziłem sobie tak, jak potrafiłem najlepiej. Nigdy nie tknąłem narkotyków, nie sprzedałem się, ale poza tym zrobiłem niemal wszystko.
Zaczął chodzić po pokoju.
- Kradłem, oszukiwałem. I pewnego dnia dotarłem do kresu tej drogi-Gość, którego miałem zamiar wystawić do wiatru, okazał się sprytniejszy i spuścił mi tęgie lanie. Kiedy ocknąłem się w ciemnej alejce, z ustami pełnymi krwi i połamanymi żebrami, przyszło mi do głowy, że musi istnieć łatwiejszy sposób zarabiania na życie. Pojechałem do Nowego Jorku. Sprzedałem mnóstwo zegarków na Piątej Alei - powiedział z bladym uśmiechem. - Prowadziłem małą szulernię i zacząłem pisać. Odebrałem naprawdę niezłe wykształcenie w sierocińcu. I lubiłem pisać. Nie przyznawałem się do tego w wieku lat szesnastu, kiedy byłem takim twardym skurwielem. Ale po dwóch latach w Nowym Jorku nie wydawało się to takie złe. Grozą napawało mnie co innego. Stawałem się taki jak matka. Więc postanowiłem być kimś innym.
Zmieniłem nazwisko. Zmieniłem siebie. Dostałem stałą pracę w małej knajpce w Yillage. Pozbywałem się tego małego skurwiela, kawałek po kawałeczku, aż stałem się Graysonem Thane. I nie oglądam się za siebie, ponieważ jest to bezcelowe.
- Ponieważ to cię boli - powiedziała Brianna cicho. - I gniewa.
- Może. Ale głównie dlatego, że moja przeszłość nie ma nic wspólnego z osobą, którą jestem teraz.
Chciała mu powiedzieć, że ma wiele wspólnego z tym, kim jest obecnie, z człowiekiem, którego stworzył. Nie zrobiła tego jednak. Podniosła się z łóżka, żeby stanąć z nim twarzą w twarz.
- Kocham cię takim, jakim jesteś. - Zabolała ją świadomość, że on odtrąca to, co chce mu ofiarować. - Czy to cię aż tak niepokoi? Mój żal dla dziecka, młodego chłopca i podziw dla człowieka, którym się stał?
- Brianno, przeszłość nie ma znaczenia. Nie dla mnie. Z tobą jest inaczej. Twoja przeszłość sięga paru wieków wstecz. Żyjesz zgodnie z tradycją. Ona cię ukształtowała i dlatego przyszłość jest dla ciebie równie ważna. Planujesz swoje życie daleko naprzód. Ja tego nie robię. Nie potrafię. Cholera, nie chcę! Istnieje tylko teraźniejszość.
Czy on myśli, że ona tego nie rozumie, po tym wszystkim, co jej powiedział? Mogła sobie doskonale wyobrazić to przerażone dziecko, znękane przeszłością, bojące się, że nie ma dla niego przyszłości, czepiające się rozpaczliwie wszystkiego, co może dać mu teraźniejszość.
- Ale teraz jesteśmy razem, prawda? - Ujęła w dłonie jego głowę. -Graysonie, nie mogę przestać cię kochać dlatego, żeby poprawić ci samopoczucie. Oddałam ci serce i nie mogę go odzyskać. Wątpię, czy bym tego chciała. To nie oznacza, że musisz je wziąć, ale byłbyś głupi, gdybyś tego nie zrobił. To cię nic nie kosztuje.
- Nie chcę cię zranić, Brianno. - Wziął ją za ręce. - Nie chcę cię zranić.
- Wiem o tym.
Zrobi to, oczywiście. I zrani przy tym sam siebie, choć na razie tego nie dostrzega.
- Weźmiemy, co nam ofiarowuje teraźniejszość i będziemy za to wdzięczni. Ale odpowiedz mi na jedno pytanie. - Pocałowała go lekko. -Jak się nazywałeś?
- Chryste, nie poddajesz się łatwo.
- Nie. - Uśmiechała się teraz, dziwnie ufna we własne siły.
- I nie uważam tego za wadę.
- Logan - mruknął. - Michael Logan.
Roześmiała się głośno, sprawiając, że poczuł się jak idiota.
- Irlandczyk! Powinnam wiedzieć. Taka swada i taki urok osobisty.
- Michael Logan - powiedział gniewnie - był ograniczonym, złym, przebiegłym, pazernym złodziejaszkiem, za którym nie warto splunąć.
Westchnęła.
- Michael Logan był zaniedbywanym, zagubionym dzieckiem, które potrzebowało miłości. Nie ma powodu, żeby go tak nienawidzić. Ale pozostawimy go w spokoju.
Rozbroiła go, przytulając się i kładąc mu głowę na ramieniu. Głaskała jego plecy powolnym, kojącym ruchem. Powinna być oburzona tym, co jej powiedział, przerażona tym, jak potraktował ją w łóżku. A jednak była przy nim, obejmowała go, ofiarowując zatrważające głębie miłości.
- Nie wiem, co mam z tobą zrobić.
- Nic nie musisz robić. - Musnęła wargami jego ramię. - Dałeś mi najpiękniejsze miesiące mojego życia. I zapamiętasz mnie, Graysonie, na resztę swojego życia.
Nabrał głęboko powietrza. Nie mógł temu zaprzeczyć. Po raz pierwszy w życiu odchodząc pozostawi kawałek siebie.
To on, nie ona, czuł się zakłopotany następnego ranka. Jedli śniadanie w salonie z oknami wychodzącymi na park. I on czekał, żeby rzuciła mu w twarz oskarżenie. Przecież łamał prawo, spał z prostytutkami, tarzał się w rynsztokach.
Brianna siedziała naprzeciwko niego, świeżutka jak poranek w Clare, i rozprawiała radośnie o zaplanowanej wizycie w Worldwide.
- Nie jesz śniadania, Graysonie. Nie czujesz się dobrze?
- Czuję się bardzo dobrze. - Nadgryzł naleśnik, który zamówił, ponieważ wydawało mu się, że ma na niego ochotę. - Chyba tęsknię za twoją kuchnią.
Powiedział dokładnie to, co należało. Wyraz zatroskania znikł z jej twarzy i pojawił się na niej uśmiech pełen zadowolenia.
- Musisz wytrzymać do jutra. Ugotuję ci coś specjalnego. Mruknął w odpowiedzi. Nie powiedział jej jeszcze o wypadzie do Walii. Nie chciał psuć Briannie pobytu w Nowym Jorku. Teraz zastanawiał się, czy coś w ogóle mogłoby go jej popsuć. Wszystkie jego straszliwe nocne wyznania nie zdołały wytrącić jej z równowagi.
- A, Brie! Zrobimy sobie małą wycieczkę przed powrotem do Irlandii.
- Tak? - Odstawiła filiżankę. - Masz coś do załatwienia?
- Niezupełnie. Zahaczymy o Walię.
- O Walię?
- Chodzi o twoje udziały. Pamiętasz, mówiłem ci, że każę maklerowi sprawdzić to i owo?
- Tak. Dowiedział się czegoś?
- Brie, Triquater Mining nie istnieje.
- Ależ istnieje. Mam świadectwo. I otrzymałam od nich list.
- Takie przedsiębiorstwo nigdzie nie figuruje. Numer telefonu podany w nagłówku nie istnieje.
- Jak to możliwe? Zaofiarowali mi tysiąc funtów.
- I dlatego jedziemy do Walii. Myślę, że warto tam pojechać i sprawdzić, co jest grane.
Brianna potrząsnęła z powątpiewaniem głową.
- Jestem pewna, że twój makler jest kompetentną osobą, Gray, ale musiał coś przeoczyć. Gdyby firma nie istniała, nie sprzedawałaby udziałów ani ich nie skupywała.
- Sprzedaje udziały dla kamuflażu - powiedział, grzebiąc widelcem w talerzu. - Oszustwo, Brie. Mam trochę doświadczenia z tego rodzaju machinacjami. Załatwiasz sobie skrzynkę pocztową, numer telefonu, znak firmowy. Dla ludzi, którzy zainwestują - wyjaśnił. - Dla ludzi szukających szybkiego zarobku. Wynajmujesz lokal, robisz reklamę, drukujesz prospekty i fałszywe świadectwa udziałowe. Zbijasz forsę i znikasz.
Przez chwilę siedziała cicho, przetrawiając jego słowa. Wiedziała doskonale, że na takie właśnie oszustwo ojciec nabrałby się najłatwiej. Zawszę pakował się w beznadziejne interesy. W gruncie rzeczy spodziewała się czegoś takiego od chwili, gdy znalazła świadectwo.
- Chyba rozumiem. Mój ojciec nie miał szczęścia do interesów. Ale jak wytłumaczysz, że oni mi odpowiedzieli, zaoferowali pieniądze?
- Tego nie potrafię wyjaśnić. - Ale miał już pewną teorię. - Dlatego pojedziemy do Walii. W Londynie będzie na nas czekał samolot Rogana. Przywiezie nas z powrotem na lotnisko Shannon, kiedy załatwimy sprawę.
- Rozumiem. - Starannie odłożyła nóż i widelec. - Przedyskutowaliście to sobie z Roganem, jak mężczyzna z mężczyzną. Wszystko zaplanowaliście.
Gray odchrząknął i przesunął językiem po suchych wargach.
- Chciałem, żebyś cieszyła się tą wycieczką, zamiast się martwić. -Wzruszył ramionami, kiedy przeszyła go chłodnymi zielonymi oczami. -Czekasz na przeprosiny, ale ich nie otrzymasz.
Brianna splotła dłonie, oparła je na krawędzi stołu, ale się nie odezwała.
- Potrafisz mrozić spojrzeniem - zauważył - ale to nie załatwi sprawy. Oszustwa to nie twoja liga. Pojechałbym do Walii sam, gdyby nie to, że możesz mi tam być potrzebna. Świadectwo jest wystawione na nazwisko twojego ojca.
- Fakt, że jest na nazwisko mojego ojca, oznacza, że to moja sprawa. Ale doceniam twoją chęć pomocy.
- Pieprzyć to.
Drgnęła i aż się skuliła na myśl o nieuniknionej konfrontacji.
- Nie mów do mnie takim tonem, Graysonie.
- Nie mów do mnie tonem zniecierpliwionej nauczycielki.
Kiedy wstała, w jego przymrużonych oczach pojawił się gniewny błysk.
- Nie odchodź, do cholery!
- Nie pozwolę, żebyś na mnie krzyczał i upokarzał tylko dlatego, że jestem córką farmera.
- A co to ma z tym wspólnego, do licha?!
Brianna szła już w stronę sypialni. Gray wyskoczył zza stołu, chwycił ją za ramię i odwrócił ku sobie. Błysk paniki przemknął jej po twarzy.
- Powiedziałem, żebyś nie odchodziła.
- Przychodzę i odchodzę, jak mi się podoba, podobnie jak ty. Muszę się przygotować do tej podróży, którą tak starannie zaplanowałeś.
- Chcesz mi zrobić na złość? Proszę bardzo, nie krępuj się. Ale załatwimy tę sprawę.
- Miałam wrażenie, że już to zrobiłeś. Sprawiasz mi ból, Graysonie.
- Przepraszam. - Puścił ją i wepchnął ręce w kieszenie. - Posłuchaj, spodziewałem się, że będziesz trochę zirytowana, ale nie sądziłem, że ktoś tak rozsądny jak ty zrobi z tego wielką aferę.
- Ustaliłeś wszystko za moimi plecami, podjąłeś za mnie decyzje, uznawszy, że sama sobie z tym nie poradzę, i twierdzisz, że robię aferę? No cóż, zdaje się, że powinnam się wstydzić.
- Próbuję ci pomóc. - Znowu podniósł głos. - I wcale nie uważam cię za osobę niezaradną. Po prostu nie masz w tych sprawach doświadczenia. Ktoś włamał się do twojego domu. Czy nie wiążesz tych dwóch spraw?
Przybladła.
- Nie, a może ty mógłbyś to zrobić za mnie?
- Napisałaś do przedsiębiorstwa, ktoś przeszukuje ci dom. W pośpiechu, byle jak. W panice? Wkrótce potem ktoś kręci się pod twoimi oknami. Jak długo mieszkasz w tym domu, Brianno?
- Całe życie.
- Czy coś takiego zdarzyło się przedtem?
- Nie, ale... Nie.
- Więc należałoby powiązać te incydenty. Chcę zobaczyć pełen obraz.
- Należało powiedzieć mi o tym przedtem. - Wstrząśnięta, przysiadła na oparciu fotela. - Nie powinieneś był ukrywać tego przede mną.
- To tylko teoria. Chryste, Brie, miałaś dość spraw na głowie. Twoja matka, Maggie i dziecko, ja. Cała ta historia z szukaniem kobiety, z którą związany był twój ojciec. Nie chciałem przysparzać ci kłopotów.
- Próbowałeś mnie chronić.
- Oczywiście, że próbowałem cię chronić. Nie lubię, kiedy się martwisz. Ja... - urwał, przerażony tym, co chciał powiedzieć. Wykonał pośpieszny odwrót. - Jesteś dla mnie ważna - dokończył ostrożnie.
- Dobrze. - Znużonym ruchem odgarnęła włosy z twarzy. - Przepraszam, że zrobiłam scenę. Ale nie ukrywaj niczego przede mną, Gray.
- Nie zrobię tego więcej. - Dotknął jej policzka i coś w nim drgnęło. - Brianno!
- Tak?
- Nic. - Opuścił rękę. - Nic. Musimy się pośpieszyć, jeżeli mamy jeszcze zajechać do Worldwide.
W Walii padało. Dotarli na miejsce bardzo późno i nie pozostało im nic innego, jak zameldować się w nędznym hoteliku. Brianna zdążyła zaledwie rzucić okiem na miasto Rhondda, rzędy ponurych, smaganych deszczem domków zbitych w ciasne szeregi. Zjadła kolację, która jej nie smakowała i padła skonana na łóżko.
Grayson oczekiwał skarg i pretensji. Hotel był podły, a podróż wyczerpująca nawet dla niego. Ale Brianna nic nie powiedziała. Rano ubrała się szybko i zapytała, co będą robić dalej.
- Myślałem, żeby sprawdzić na poczcie. Może się czegoś dowiemy. -Patrzył, jak upina włosy, spokojnymi, pewnymi ruchami rąk. Pod oczami miała cienie. - Jesteś zmęczona.
- Trochę. To pewnie zmiana czasu. - Zerknęła w okno, gdzie mętne światło słoneczne próbowało przebić się przez warstwę brudu. - Zawsze myślałam, że Walia to dziki, piękny kraj.
- Bo taki właśnie jest. Góry są wspaniałe, wybrzeże również. Półwysep Lleyn jest wprawdzie oblężony przez angielskich turystów, ale mimo to piękny. Tak samo jak wyżyny. Gdybyś zobaczyła wrzosowiska o zachodzie słońca, wiedziałabyś, jak dziki i piękny jest ten kraj.
- Byłeś w tylu miejscach. Nie rozumiem, jak możesz odróżnić jedno od drugiego.
- Zawsze coś pozostaje w pamięci. - Rozejrzał się po ponurym pokoju hotelowym. - Przepraszam cię za to, Brianno. Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej. Ale jeżeli masz ochotę przedłużyć pobyt o dzień lub dwa, pokażę ci okolice.
Uśmiechnęła się na myśl, że mogłaby zapomnieć o obowiązkach i podróżować z Grayem po nie znanych wzgórzach i wybrzeżach.
- Muszę wrócić do domu natychmiast po załatwieniu spraw, dla których tu przyjechaliśmy. Nie mogę korzystać dłużej z uprzejmości pani O'Malley. - Odwróciła się od lustra. - A ty chcesz wrócić do pracy. To widać.
- Tu mnie masz. - Ujął jej ręce. - Kiedy skończę książkę, będę miał trochę czasu przed akcją promocyjną. Moglibyśmy gdzieś pojechać. Gdzie tylko byś chciała. Grecja, południowy Pacyfik, Indie Zachodnie. Chciałabyś? Tam, gdzie są palmy, plaże, niebieska woda i słońce.
- Wspaniale. - On, pomyślała, on, który nigdy nie robił planów, robi je teraz. Uznała, że mądrzej mu tego nie wytykać. - Ale nie sądzę, żebym mogła się wyrwać tak prędko. - Uwolniła dłonie z jego uścisku i sięgnęła po torebkę. - Jestem gotowa.
Pocztę odnaleźli z łatwością, ale kobieta w okienku okazała się odporna na urok osobisty Graya. Nie ma prawa podawać nazwisk osób wynajmujących skrzynki pocztowe, odpowiedziała ostro. Mogą sobie taką skrzynkę wynająć, mając całkowitą pewność, że nie będzie o tym rozpowiadała na mieście.
Na pytanie Graya o Triquarter, wzruszyła tylko ramionami. Nazwa nic jej nie mówi.
Gray pomyślał o łapówce, przyjrzał się stanowczej linii ust swojej rozmówczyni i zrezygnował.
- Pudło - powiedział, kiedy znaleźli się ponownie przed pocztą.
- Nie sądziłeś chyba, że to będzie łatwe.
- Nie, ale czasem los uśmiechnie się w najmniej oczekiwanym momencie. Spróbujemy w przedsiębiorstwach górniczych.
- A może powinniśmy zgłosić to na policji?
- Przyjdzie czas i na to.
Chodził niestrudzenie od firmy do firmy, zadając te same pytanie, otrzymując te same odpowiedzi. Nikt w Rhondda nie słyszał o Triquarter. Brianna pozwoliła Grayowi przejąć inicjatywę, dla samej przyjemności obserwowania go przy pracy. Odniosła wrażenie, że on potrafi przybrać, niby kameleon, skórę, która w danym momencie najbardziej odpowiada jego interesom.
Był czarujący, obcesowy, oficjalny, podstępny. Podejrzewała, że w ten sam sposób zdobywa materiały do swoich książek. Zadaje nie kończące się pytania, zmuszając ofiarę do odpowiedzi na przemian siłą i perswazją.
Po czterech godzinach wiedziała więcej o górnictwie i sytuacji gospodarczej Walii, niż potrafiłaby i chciała zapamiętać. Ale nie uzyskała żadnej informacji.
- Przydałaby ci się porządna kanapka - uznał Gray.
- Nie pogardziłabym.
- Okay, zatankujemy i przemyślimy sprawę.
- Nie chcę, byś czuł się rozczarowany tym, że niczego się nie dowiedzieliśmy.
- Dowiedzieliśmy się. Wiem bez cienia wątpliwości, że nie ma tu Triquarter Mining i nigdy nie było. Skrzynka pocztowa to blaga, zresztą według wszelkiego prawdopodobieństwa nadal wynajmuje ją osoba, która prowadzi ten szemrany interes.
- Dlaczego tak myślisz?
- Potrzebują jej, by uregulować sprawy z tobą i pozostałymi inwestorami. Podejrzewani, że zwijają już interes. Spróbujmy tutaj. - Weszli do małego pubu.
Atmosfera tam panująca, znajome zapachy były na tyle swojskie, by wywołać falę tęsknoty za domem, głosy tylko brzmiały obco, nadając temu pomieszczeniu nieco egzotyki. Usiedli przy stoliku i Gray natychmiast zagarnął cienkie, plastikowe menu.
- Szarlotka. Nie sądzę, żeby dorównywała twojej, ale zaryzykuję. Chcesz spróbować?
- Świetnie. I poproszę o herbatę.
Gray złożył zamówienie i pochylił się nad stołem.
- Myślę, Brie, że cała sprawa wzięła się stąd, że twój ojciec zmarł wkrótce po zakupieniu akcji. Mówiłaś, że znalazłaś świadectwo na strychu?
- Tak. Po jego śmierci nie przejrzałyśmy wszystkich kartonów. Moja matka... No cóż, Maggie nie miała do tego serca, a ja nie chciałam, bo...
- Ponieważ Maggie cierpiała, a twoja matka znalazłaby pretekst do narzekań.
- Nie lubię scen. - Zacisnęła wargi, wbijając wzrok w stół. - Wolę ich unikać. - Podniosła na chwilę wzrok, po czym uciekła spojrzeniem. -Maggie była światłem jego życia. Ojciec kochał mnie, wiem o tym, ale z Maggie łączyło go coś bardzo wyjątkowego. Maggie rozpaczała tak bardzo, wybuchła też awantura o to, że ojciec pozostawił dom mnie, a nie mojej matce. Matka była rozgoryczona. A ja chciałam jak najprędzej otworzyć pensjonat. Więc zostawiłam te kartony w spokoju, omiatałam je tylko od czasu do czasu z kurzu i powtarzałam sobie, że wkrótce je rozpakuję.
- I w końcu to zrobiłaś.
- Nie wiem, dlaczego wybrałam tamten dzień. Może dlatego, że wszystko zaczynało się jakoś układać. Matka była we własnym domu, Maggie z Roganem. A ja...
- A ty nie cierpiałaś już tak bardzo. Minęło dość czasu od jego śmierci, byś mogła zająć się czymś praktycznym.
- To prawda. Wydawało mi się, że mogę przejrzeć jego rzeczy, nie cierpiąc zbytnio i nie żałując, że sprawy potoczyły się w ten sposób. W grę wchodziła również ambicja. - Brianna westchnęła. - Chciałam przerobić strych na pokój dla gości.
- Oto moja Brie! - Wziął ją za rękę. - Więc twój ojciec schował świadectwo na strychu i ono leżało tam sobie całymi latami. Nikt się tą sprawą nie zajmował, przypuszczam więc, że nasi oszuści uznali, że mają was z głowy. Po co mieliby ryzykować nawiązanie kontaktu? Nawet jeśli próbowali coś sprawdzić, dowiedzieli się, że Tom Concannon umarł, a jego spadkobierczynie nie interesują się udziałami. Świadectwo mogło zostać zgubione, zniszczone, wyrzucone przez przypadek. A tymczasem ty do nich napisałaś.
- I w rezultacie jesteśmy tutaj. To nie wyjaśnia, dlaczego zaproponowali mi pieniądze.
- Okay, zabawimy się w zgadywanki. Jestem w tym dobry. Załóżmy, że twój ojciec zakupił udziały, które w tamtym momencie nie istniały, tak jak przedstawiłem ci to w Nowym Jorku. Przypuśćmy jednak, że ktoś wpadł na pomysł, żeby rozwinąć interes kontynuując oszustwo albo prowadzić działalność zalegalizowaną. I tu mogło się okazać, że legalne przedsiębiorstwo przynosi większe korzyści niż fikcyjna firma. Trzeba było więc zatuszować swoją niechwalebną przeszłość. Briana potarła dłonią skronie.
- To dla mnie zbyt skomplikowane,
- Musieli coś zrobić z tymi fikcyjnymi świadectwami udziałowymi. Nie bardzo wiedzieli co. - Gray ugryzł spory kawał szarlotki. - Nie, nawet się nie umywa do twojej. Chcieli dostać te świadectwa z powrotem, byli nawet skłonni za nie zapłacić. Och, niewiele, żebyś nie nabrała podejrzeń albo nie zechciała inwestować dalej. Ale wystarczająco dużo, żeby opłacało ci się odesłać świadectwo.
- Sporo wiesz o zasadach funkcjonowania takich przedsiębiorstw.
- Zbyt wiele. Gdyby nie pisanie... - urwał i wzruszył ramionami. Nie były to sprawy, nad którymi chciałby się rozwodzić. - To się nawet nieźle składa, że mam niejakie doświadczenie. Zjemy to ciasto, wybierzemy się jeszcze w parę miejsc, a potem zawiadomimy gliny.
Skinęła głową, uspokojona myślą o przekazaniu sprawy w ręce władz. Jedzenie poprawiło jej humor. Jutro rano będą w domu. Przy herbacie zaczęła marzyć o ogrodzie, o powitaniu z Conem, o gotowaniu we własnej kuchni.
- Skończyłaś?
- Hmmm?
Gray uśmiechnął się do niej.
- Wybrałaś się w podróż?
- Myślałam o domu. Moje róże już pewnie rozkwitły.
- Jutro o tej porze będziesz już w swoim ogrodzie - obiecał i, uregulowawszy rachunek, wstał.
Na ulicy otoczył ją ramieniem.
- Wypróbujemy komunikację miejską? Autobusem przemierzylibyśmy to miasto o wiele szybciej. A może wolisz, żebym wynajął samochód?
- Nie żartuj. Wystarczy mi autobus.
- Wobec tego... Czekaj! - Chwycił ją za ramiona i wepchnął z powrotem do pubu. - Czyż to nie interesujące - szepnął, wyglądając na ulicę. -Powiedziałbym, fascynujące.
- Co? Miażdżysz mi rękę.
- Przepraszam. Chcę, żebyś wyjrzała bardzo ostrożnie i zerknęła na drugą stronę ulicy. - Oczy mu rozbłysły. - Idzie w stronę poczty. Mężczyzna z czarną parasolką.
Ostrożnie wychyliła głowę.
- Tak - odezwała się po chwili. - Jest tam mężczyzna z czarną parasolką.
- Nie wydaje ci się znajomy? Przypomnij sobie. Parę miesięcy temu podawałaś mu na obiad łososia.
- Że też pamiętasz te wszystkie posiłki. - Wychyliła się mocniej, wytężając wzrok. - Wygląda zupełnie zwyczajnie. Prawnik albo bankier.
- Bingo! Jest bankierem lub za takiego się podaje. Nasz emerytowany bankier z Londynu.
- Pan Smythe-White - przypomniała sobie w jednej chwili i roześmiała się. - Czy to nie zabawne? Dlaczego się przed nim ukrywamy?
- Ponieważ to dziwne, Brie. Ponieważ to bardzo, bardzo dziwne, że twój jednodniowy gość, który wybrał się na wycieczkę krajoznawczą w dniu, w którym włamano się do twojego domu, idzie sobie ulicą walijskiego miasteczka i najwyraźniej zmierza na pocztę. Założę się, że wynajmuje tam skrzynkę pocztową.
- Och! - Oparła się o drzwi. - Słodki Jezu! Co my teraz zrobimy?
Poczekamy. A potem pójdziemy za nim.
musieli długo czekać. Pięć minut później Smythe-White opuścił pocztę. Rozejrzał się szybko w lewo, w prawo, i pośpieszył w dół ulicy, a czarna parasolka kiwała się u jego boku jak wahadło.
- Cholera, załatwiła nas!
- Kto?
- Chodź, szybko! - Gray chwycił Briannę za rękę i ruszył za Smythe-White'efn. - Poczmistrzyni, czy jak ją tam zwą. Powiedziała mu, że ktoś się o niego pytał.
- Skąd wiesz?
- Nagle zaczął się bardzo śpieszyć. - Gray rozejrzał się po ulicy, zaklął i przeciągnął Briannę zygzakiem przez jezdnię, między ciężarówką a sedanem. Serce podeszło jej do gardła, kiedy obaj kierowcy skomentowali ten wyczyn gwałtowną kanonadą klaksonów. Smythe-White obejrzał się, zobaczył ich i zaczął biec.
- Zostań! - rozkazał jej Gray.
- Ani myślę. - Pobiegła za nim, prawie dotrzymując mu kroku. Ścigany sadził susami, roztrącając przechodniów, ale nie miał szans ze swoimi młodymi, zdrowymi prześladowcami.
Musiał dojść do tego samego wniosku, ponieważ zatrzymał się przed apteką, dysząc ciężko. Wyciągnął z kieszeni śnieżnobiałą chustkę i otarł czoło. Odwrócił się i udając zdziwienie, zawołał:
- Panna Concannon, pan Thane! Co za niespodzianka! - Był na tyle bezczelny, by się uśmiechnąć, choć ciągle jeszcze przyciskał rękę do walącego serca. - Świat jest jednak mały. Jesteście państwo w Walii na wakacjach?
- Nie bardziej niż ty - powiedział ostro Gray. - Mamy interesy do omówienia, stary. Chcesz rozmawiać tutaj czy wolisz na posterunku policji?
Smythe-White zamrugał, uosobienie niewinności. Znanym im gestem zdjął okulary i przetarł szkła.
- Interesy? Obawiam się, że nie rozumiem. Nie chodzi chyba o ten niefortunny incydent w pani pensjonacie, panno Concannon? Jak już mówiłem, nie poniosłem wtedy żadnych szkód i nie zgłaszam pretensji.
- Jasne, że nie, skoro sam pan spowodował ten niefortunny incydent. Czy naprawdę musiał pan wysypywać mąkę i cukier na podłogę w kuchni?
- Słucham?
- Wygląda na to, że jednak posterunek policji - powiedział Gray i ujął Smythe-White'a pod ramię.
- Obawiam się, że nie dysponuję w tej chwili czasem, choć miło was widzieć. - Bezskutecznie próbował wywinąć się z uścisku Graya. - Jak sami zapewne zauważyliście, trochę się spieszę. Chodzi o spotkanie, które zupełnie wyleciało mi z głowy. Jestem już strasznie spóźniony.
~ Chcesz dostać z powrotem świadectwo udziałowe czy nie. - Ku swemu zadowoleniu Gray stwierdził, że jego słowa wywarły zamierzony skutek. Mężczyzna przestał się wyrywać, a jego oczy za szkłami okularów błysnęły przebiegle.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
- Rozumiesz doskonale, i my również. Oszustwo jest oszustwem pod każdą szerokością geograficzną. Nie jestem pewien, jaka kara jest przewidziana w Zjednoczonym Królestwie za wyłudzenie i sprzedaż fałszywych akcji, bo tam skąd pochodzę, kary są wysokie. A ty wykorzystałeś pocztę, Smythe-White, co było dużym błędem. W chwili, gdy przykleisz znaczek i wręczysz kopertę panience na poczcie, oszustwo staje się oszustwem pocztowym. Brzydka sprawa.
Pozwolił Smythe-White'owi wypocić się, po czym mówił dalej:
- I ten pomysł, by założyć bazę w Walii i dokonywać oszustw po drugiej stronie Morza Irlandzkiego! Przestępstwo międzynarodowe. Obawiam się, że możesz oczekiwać większego wyroku.
- Nie ma potrzeby mnie straszyć. - Smythe-White uśmiechnął się ponownie, ale pot perlił mu się na czole. - Jesteśmy rozsądnymi ludźmi. I to taka drobna kwestia, naprawdę drobna kwestia, którą możemy rozstrzygnąć bez problemów, ku obopólnemu zadowoleniu.
- Może porozmawiamy?
- Tak, tak, porozmawiajmy. - Twarz rozjaśniła mu się momentalnie. -Przy drinku. Z przyjemnością postawię wam coś do picia. Zaraz za rogiem jest pub. Cichutki. Może wypijemy po kufelku i załatwimy nasze sprawy polubownie?
- Może wypijemy. Brie?
- Uważam, że powinniśmy...
- Pogadać - dokończył Gray gładko. Trzymając ramię Smythe-White^ w mocnym uścisku, ujął ją pod rękę. - Jak długo robi pan w tej branży? - zapytał Gray tonem pogawędki.
- Och, kochanieńki, zacząłem, kiedy was nie było jeszcze na świecie. Prawdę mówiąc, jestem już na emeryturze. Dwa lata temu kupiliśmy z żoną mały sklep z antykami w Surrey.
- Myślałam, że pana żona nie żyje - wtrąciła Brianna.
- Och, nie. Iris cieszy się. dobrym zdrowiem. Zajmowała się wszystkim, podczas gdy ja likwidowałem interes. Teraz powodzi nam się nieźle. -Weszli do pubu. - Całkiem nieźle. Poza sklepem z antykami, mamy udziały w kilku innych przedsiębiorstwach. Wszystkie legalne, zapewniam was. - Dżentelmen do ostatka, podsunął Briannie krzesło. - Może słyszeliście o biurze turystycznym “First Flight”?
Gray uniósł brwi. Był pod wrażeniem.
- Jedno z najbardziej cenionych w Europie.
- Lubię myśleć, że moje zdolności organizacyjne przyczyniły się do tego. Zaczynaliśmy od drobnych operacji przemytniczych. - Uśmiechnął się przepraszająco do Brianny. - Moja kochana, mam nadzieję, że nie jesteś zbytnio wstrząśnięta.
Potrząsnęła tylko głową.
- Nic już nie jest w stanie mną wstrząsnąć.
- Zamówimy harpa? - zapytał Smythe-White, odgrywając rolę gościnnego gospodarza. - Wydaje się w sam raz na taką okazję. - Biorąc ich milczenie za zgodę, złożył zamówienie. - Tak więc, jak już wspominałem, zaczęło się od małego przemytu. Tytoń i alkohol. Ale nie mieliśmy do tego serca, a firma turystyczna przynosiła więcej zysku, i to bez ryzyka. A ponieważ mamy już z Iris swoje lata, postanowiliśmy się wycofać. W pewnym sensie. Czy wiecie, że ta historia z waszymi udziałami była jedną z naszych ostatnich operacji? Moja Iris zawsze miała słabość do antyków, wykorzystaliśmy więc zyski na założenie małej desy. - Uśmiechnął się głupawo. - Zdaje się, że wspominanie o tym jest w złym guście.
- Proszę sobie nie przeszkadzać. - Gray odsunął się na krześle, kiedy kelner stawiał na stole piwo.
- Proszę sobie wyobrazić nasze zaskoczenie, przerażenie, kiedy otrzymaliśmy list. Zatrzymałem skrzynkę pocztową, ponieważ mamy interesy w Walii, a ta historia z Triquarter należała już do przeszłości. Prawdę mówiąc, zdążyliśmy już o niej zapomnieć. Z przykrością muszę stwierdzić, że pani ojciec, niech spoczywa w pokoju, prześlizgnął się przez oczka naszej sieci. Mam nadzieję, że dobrze mnie pani zrozumie, kiedy powiem, że był to uroczy człowiek.
Brianna tylko westchnęła.
- Dziękuję.
- Muszę przyznać, że prawie wpadliśmy w panikę, kiedy otrzymaliśmy ten list. Gdyby powiązano nasze osoby z tamtą starą historią, nasze interesy, które rozwinęliśmy z taką troską przez ostatnie lata, zostałyby zrujnowane. Nie wspominając już o... - Otarł usta chusteczką. - O konsekwencjach prawnych.
- Mogliście zignorować ten list - zauważył Gray.
- Rozważaliśmy to. Zignorowaliśmy pierwszy. Ale kiedy Brianna napisała ponownie, uznaliśmy, że należy coś przedsięwziąć. Świadectwo. - Oblał się rumieńcem. - Wstyd przyznać, ale naprawdę podpisałem się na nim moim prawdziwym nazwiskiem. Tupet, jak przypuszczam, nie używałem go przecież w owym czasie. Gdyby świadectwo ujrzało światło dzienne i zwróciło uwagę władz, byłaby to bardzo niedogodna okoliczność.
- Właśnie - mruknęła Brianna, patrząc na Graya. - Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś.
- Jestem w tym dobry - powiedział półgębkiem Gray i poklepał ją po ręce. - Więc przyjechałeś do Blackthorn, żeby zbadać sytuację.
- Tak. Iris nie mogła mi towarzyszyć, ponieważ oczekiwaliśmy wyjątkowo cennej dostawy chippendale'a. Przyznaję, że ponowne zejście do podziemia dostarczyło mi wiele przyjemności. Nostalgia, tęsknota za przygodą. Byłem oczarowany pani domem i mocno zaniepokojony faktem, że jest pani skoligacona z Roganem Sweeneyem. Jest on człowiekiem cieszącym się ogólnym poważaniem, inteligentnym. Martwiłem się, że zajmie się tą sprawą. Więc... kiedy nadarzyła się sposobność, rozejrzałem się po domu.
Poklepał Briannę dobrotliwie po ręce.
- Przepraszam za bałagan i kłopot, jaki sprawiłem. Nie byłem pewien, jak długo będę sam w domu. Miałem nadzieję, że znajdę świadectwo i położę w ten sposób kres tej bardzo nieprzyjemnej sprawie. Ale...
- Dałam świadectwo Roganowi na przechowanie - powiedziała Brianna.
- Och! Tego właśnie się obawiałem. Dziwię się tylko, że pan Sweeney nie przystąpił do wyjaśnienia tej sprawy.
- Jego żona była w zaawansowanej ciąży, a on zajmował się otwarciem nowej galerii. - Brianna ugryzła się w język, zrozumiawszy, że jeszcze chwila, a przeprosi Smythe-White'a za niedopatrzenie szwagra. -Sama mogłam się tym zająć.
- Zacząłem to podejrzewać po paru godzinach spędzonych w pani domu. Osoba tak zorganizowana stanowiła duże zagrożenie w moim byłym zawodzie. Odwiedziłem Clare jakiś czas potem, ale pies do spółki z panem Thane'em uniemożliwił mi podjęcie drugiej próby.
Brianna uniosła brodę.
- Zaglądał pan w moje okno.
- Bez złych intencji, zapewniam panią. Moja droga, mógłbym być pani ojcem, nie wspominając o tym, że jestem człowiekiem szczęśliwym w małżeństwie - obruszył się. - No cóż, proponowałem, że odkupię świadectwo, moja oferta jest jak najbardziej aktualna.
- Dziesięć pensów za sztukę. - Przypomniał mu Gray sucho.
- Dwa razy tyle, ile zapłacił Tom Concannon. Mam dokumenty na potwierdzenie tego faktu.
- Och, jestem pewien, że z pana talentem można sfabrykować każdą umowę kupna-sprzedaży.
Smythe-White westchnął boleściwie.
- Zdaje się panu, że ma prawo do wysuwania podobnych oskarżeń.
- Myślę, że policja byłaby bardzo zainteresowana pana poczynaniami. Nie odrywając oczu od Graya, Smythe-White pociągnął spory łyk piwa.
- Może mnie pan oddać w ręce policji, ale co komu z tego przyjdzie? Dwoje ludzi u schyłku życia, uczciwi podatnicy, przykładni małżonkowie, zrujnowani i wysłani do więzienia za dawne grzechy. Bardzo to przykre.
- Oszukiwaliście ludzi - zawołała Brianna gniewnie. - Oszukaliście mojego ojca.
- Brianno, sprzedałem twojemu ojcu dokładnie to, za co zapłacił. Marzenie. Zawarł umowę ze mną i odszedł szczęśliwy, z nadzieją, że uda mu się zrobić fortunę. - Uśmiechnął się do niej łagodnie. - Tak naprawdę, on niczego więcej nie pragnął poza tą nadzieją.
Ponieważ była to prawda, Brianna nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
- To nie usprawiedliwia nieuczciwości - powiedziała w końcu.
- Ale my wstąpiliśmy na drogę poprawy. Zmienić życie nie jest tak łatwo, moja droga. Wymaga to wysiłku, cierpliwości i determinacji.
Odwróciła wzrok, ponieważ jego słowa trafiły w sedno. Jeżeli to, co mówił o sobie, odpowiadało prawdzie, przy stole siedziało dwoje ludzi, którzy podjęli ten wysiłek. Czy potępi Graya za to, co robił w przeszłości? Czy chciałaby, żeby mściły się na nim dawne błędy?
- Nie chcę, żebyście poszli z żoną do więzienia, panie Smythe-White.
- On zna zasady tej gry - wtrącił Gray, ściskając ją mocno za rękę, -Przegrywasz, płacisz. Może zgodzimy się pominąć drogę prawną, ale ta uprzejmość warta jest więcej niż tysiąc funtów.
- Wyjaśniłem już... - zaczął Smythe-White.
- Udziały nie są nic warte. - Nie dał mu skończyć Gray. - Inaczej ma się sprawa ze świadectwem. Myślę, że jego wartość wzrosła do dziesięciu tysięcy.
- Dziesięć tysięcy funtów?! - wybuchnął Smythe-White, podczas gdy Brianna siedziała z otwartymi ustami. - To szantaż. To rozbój. To...
- Funt za udział - dokończył Gray. - Bardzo godziwa cena, zważywszy, ile zarobiłeś na innych inwestorach. Marzenie Toma Concannona powinno się spełnić. Nie sądzę, żeby to był szantaż. Myślę, że to zadośćuczynienie.
Pobladły Smythe-White osunął się na oparcie krzesła. Ponownie wydobył chusteczkę i osuszył twarz.
- Młody człowieku, żyłujesz mnie.
- Jedynie twoje konto bankowe, które zniesie to śpiewająco. Sprawiłeś Brie mnóstwo kłopotów, przysporzyłeś jej zmartwień. Przewróciłeś jej dom do góry nogami. Znalazłeś się w kłopotliwym położeniu, bracie, i szczerze ci współczuję, ale nie wiesz chyba, ile dla Brianny znaczy jej dom. Doprowadziłeś ją do płaczu.
- Och, doprawdy. - Smythe-White pomachał chustką nad stołem. -Przepraszam, z całego serca przepraszam. To straszne, naprawdę okropne. Boję się pomyśleć, co Iris na to powie.
- Jeżeli jest mądra - zauważył Gray - spłaci dług i ślicznie nam podziękuje.
Smythe-White westchnął i wcisnął wilgotną chustkę do kieszeni.
- Dziesięć tysięcy funtów. Jest pan trudnym człowiekiem, pan Thane.
- Herb... Myślę, że mogę tak do ciebie mówić, ponieważ w tym momencie jestem twoim najlepszym przyjacielem.
Smythe-White pokiwał smętnie głową.
- Niestety, to prawda. - Zmieniając taktykę, spojrzał z nadzieją na Briannę. - Rzeczywiście sprawiłem pani nie lada kłopot i bardzo mi przykro. Wyrównam wszelkie straty. Może mógłbym dokonać spłat w naturze? Jakaś sympatyczna wycieczka? A może umeblowanie do pani pensjonatu? Mamy parę znakomitych mebli w naszym sklepie.
- Gotówką - powiedział Gray, zanim Brianna zdążyła się odezwać.
- Twardy z pana człowiek - powtórzył Smythe-White i ramiona mu obwisły. - Nie mam więc wyboru. Wypiszę czek.
- Gotówką. Kolejne westchnienie.
- Tak, oczywiście. Więc dobrze, załatwimy to. Oczywiście nie noszę przy sobie takiej sumy.
- Oczywiście - zgodził się Gray. - Ale może pan ją zdobyć. Do jutra.
- Doprawdy, to nierozsądny termin. Potrzebuję na to dwóch dni -zaczaj Smythe-White, po czym widząc błysk w oczach Graya, złożył broń. - Ale zatelegrafuję do Iris po pieniądze. Jutro będę je miał.
- Liczę na to.
Smythe-White uśmiechnął się blado.
- Przeproszę teraz państwa. Muszę iść do toalety. - Kiwając głową, wstał i skierował się na tyły pubu.
- Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem - szepnęła Brianna, kiedy Smythe-White znalazł się poza zasięgiem słuchu. - Siedziałam cicho, bo kopałeś mnie pod stołem...
- Zaledwie trącałem - sprostował Gray.
- Tak, tak, będę miała siniaki przez tydzień. Chodzi mi o to, że pozwalasz mu odejść, każąc zapłacić tak ogromną sumę pieniędzy. To nie w porządku.
- Twój ojciec żył w świecie marzeń i one teraz zostaną zrealizowane. Stary, dobry Herb wie, że takie wpadki się zdarzają i ma je wliczone w koszty. Nie chcesz wpakować go do więzienia. Ja też nie.
- Nie chcę. Ale brać od niego pieniądze...
- On wziął je od twojego ojca. Założę się, że te pięćset funtów wiele znaczyło dla twojej rodziny.
- Tak, ale...
- Brianno! Co powiedziałby na to twój ojciec? Przekonana, wsparła brodę na dłoni.
- Uważałby to za świetny żart.
- No właśnie. - Gray rzucił okiem w stronę męskiej toalety i ściągnął brwi. - Trochę za długo go nie ma. Poczekaj tu.
Brianna siedziała, patrząc ponuro w kufel z piwem. Potem zaczęła się uśmiechać. To naprawdę był świetny żart. Ojcu na pewno by się spodobał.
Nie spodziewała się dostać tych pieniędzy, nie takiej ogromnej sumy. Wystarczała jej świadomość, że wyjaśnili sprawę i nikt nie poniósł szkody.
Zobaczyła, jak Gray wypada z męskiej toalety i podchodzi szybko do baru. Odbył z barmanem krótką rozmowę, po czym wrócił do stolika.
Twarz miał znowu pogodną, kiedy opadł na krzesło i sięgnął po kufel.
- No i co? - zapytała Brianna, kiedy cisza się przeciągała.
- Och, uciekł. Przez okno w toalecie. Sprytny drań.
- Uciekł? - Zaskoczona takim obrotem sprawy, zamknęła oczy. -Uciekł - powtórzyła. - I pomyśleć, że prawie go polubiłam, uwierzyłam mu.
- Omamianie ludzi to jego zawód. Ale w tym przypadku, czegoś się jednak dowiedzieliśmy.
- Czego? Nie chcę iść na policję, Gray. Nie mogłabym żyć ze świadomością, że ten człowieczek i jego żona przebywają w więzieniu, -Uderzona nagłą myślą, Brianna otworzyła szeroko oczy. - Do licha, czy on w ogóle ma żonę?!
- Prawdopodobnie. - Gray pociągnął z kufla, zamyślony. - Wrócimy do Clare i pozwolimy mu dojrzeć. Poczekamy na niego. Znajdziemy go bez trudu, jeżeli będzie trzeba.
- Jak?
- Przez biuro turystyczne “First Flight”. Mamy również to. - Pokazał zdumionej Briannie portfel. - Przeszukałem mu kieszenie, kiedy szliśmy ulicą. To nasze ubezpieczenie - wyjaśnił, kiedy nadal wbijała w niego wzrok. - Sprawnie mi poszło, zważywszy, że nie praktykuj? od lat. -Pokiwał z ubolewaniem głową. - Powinienem się wstydzić. - Uśmiechnął się szeroko, uderzając się plikiem banknotów po dłoni. - Nie bądź taka przerażona, to tylko pieniądze i I.D,
Spokojnie wsadził banknoty do własnej kieszeni.
- Facet jest mi jeszcze winien jakieś sto funtów. Mam tu jego londyński adres - ciągnął Gray, wskazując na wyładowany portfel. - Sprawdziłem zawartość w toalecie. Jest tam także zdjęcie dość przystojnej jejmości, Iris, jak należy sądzić. Och, nazywa się Carstairs. John B, Carstairs.
Brianna przycisnęła palce do oczu.
- W głowie mi się kręci.
- Nie martw się, Brie. Zapewniam cię, że niedługo da nam o sobie znać. Idziemy?
- Tak. - Wstała, ciągle z szumem w głowie. - Wymknął się cichaczem i nawet nie zapłacił za piwo.
- Och, zapłacił. - Gray wziął ją pod ramię i kiwnął barmanowi ręką na pożegnanie. - Jest właścicielem tego cholernego pubu.
- Jest... - Zatrzymała się, spojrzała na niego i zaczęła się śmiać.
Brianna cieszyła się z powrotu do domu. Przygody i uroki podróżowania to jedno, myślała, a przyjemność spania we własnym łóżku, pod własnym dachem, to zupełnie co innego.
Podróżować można, owszem, jeżeli jest dom, do którego się wraca.
Zachwycona podjęciem swych zwykłych zajęć, Brianna pracowała w ogrodzie. Tego dnia podpierała palikami ostróżki i tojady mordowniki. W powietrzu unosił się słodki zapach rozkwitłej lawendy, pszczoły bzyczały, pracowicie uwijając się wokół łubinu.
Z podwórka dochodził śmiech dzieci i radosne poszczekiwanie Cona uganiającego się za piłką, którą rzucali mu mali amerykańscy goście.
Nowy Jork wydawał się bardzo odległy, równie egzotyczny jak perły, które schowała głęboko w szufladzie bieliźniarki. Dzień spędzony w Walii wspominała jak niezwykłą kolorową zabawę.
Przytrzymując ogrodowy kapelusz, spojrzała w górę, na okna pokoju Graya. Pracował niemal bez przerwy od chwili, gdy odstawili walizki. Zastanawiała się, gdzie przebywa teraz, w jakim miejscu i czasie, wśród jakich ludzi. I w jakim będzie humorze, kiedy do niej wróci?
Zirytowany, drażliwy niby pies przybłęda - jeżeli pisanie pójdzie źle. Zgłodniały - pożywienia i jej, Brianny - jeżeli pójdzie dobrze. Uśmiechnęła się do siebie i delikatnie przywiązała łamliwe łodygi do palików,
Gray nadal jej pragnął. Wiedziała, że podobna namiętność jest dla niego taką samą nowością jak dla niej i że trochę go to martwi. Sennie przesunęła palcami po kępie dzwonków.
Opowiedział jej o sobie rzeczy, o których nie mówił nikomu. To również budziło jego niepokój. Naprawdę obawiał się, że ona przestanie go szanować dlatego, że miał trudne dzieciństwo i walczył o przetrwanie. Mogła tylko próbować wyobrazić sobie strach młodego chłopca, który nie znał miłości, udręki i pociechy, jaką niesie ze sobą rodzina. Którego lęk i duma pchnęły w samotność. A mimo to wyrósł na dobrego, godnego podziwu człowieka.
Nie, nie straciła dla niego szacunku. Jeszcze bardziej go kochała, znając jego przeszłość.
Historia Graya kazała jej się zastanowić nad własnym życiem. Rodzice nie kochali się, i to było bolesne. Ale Brianna zdawała sobie sprawę, że ojciec darzył ją szczerym uczuciem. Zawsze o tym wiedziała i czerpała z tego pociechę. Miała dom, korzenie, które chroniły ciało i duszę przed zbłądzeniem.
Na swój sposób Maeve kochała ją również. A przynajmniej poczuwała się do obowiązku troszczenia się o swoje dzieci. To poczucie obowiązku sprawiło, że została przy nich, choć w każdej chwili mogła się odwrócić i odejść. Podobna możliwość nigdy nie przyszła Briannie do głowy. Rozważała ją teraz, zajmując się ogrodem.
Matka mogła porzucić rodzinę, którą sama stworzyła i której nienawidziła. Mogła wrócić do upragnionej kariery piosenkarki. Nawet jeżeli zatrzymał ją przy córkach obowiązek, było to więcej niż otrzymał Gray.
Maeve była twarda, zgorzkniała, zbyt często naginała Pismo Święte, które z takim zapamiętaniem studiowała, do własnych potrzeb. Używała dogmatów Kościoła jak śmiercionośnej broni. Ale nie odeszła.
Z cichym westchnieniem Brianna zabrała się do przywiązywania następnej łodygi. Nadejdzie czas przebaczenia. Miała nadzieję, że odnajdzie przebaczenie w sobie.
- Praca w ogrodzie powinna napełniać cię radością, nie smutkiem. Przyłożywszy dłoń do kapelusza, Brianna uniosła głowę i zobaczyła
Graya. Dobry dzień, zdecydowała w mgnieniu oka. Kiedy Gray miał dobry dzień, biła z niego radość istnienia.
- Pozwoliłam myślom błądzić.
- Ja również. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem ciebie. I nie byłem już w stanie myśleć o czymkolwiek innym.
- W taki dzień nie powinno się siedzieć w domu. A ty zacząłeś pracować o świcie. - Szybkim, dziwnie tkliwym ruchem zatknęła w ziemię kolejny palik. - Dobrze ci się pisze?
- Niezwykle dobrze. - Usiadł przy niej, nabierając w płuca haust pachnącego powietrza. - Ledwo za sobą nadążam. Zamordowałem dzisiaj uroczą dziewczynę.
Wybuchnęła śmiechem.
- Wydajesz się bardzo zadowolony z siebie.
- Lubiłem ją, ale musiała umrzeć. Jej śmierć wywoła gniew, który doprowadzi do wykrycia mordercy.
- Umarła w ruinach zamku.
- Nie, tam zginęła inna kobieta. Ta spotkała się ze swoim przeznaczeniem w Burren, przy ołtarzu druidów.
- Och! - Brianna wzdrygnęła się mimo woli. - Zawsze lubiłam to miejsce.
- Ja również. Morderca pozostawił ją leżącą na głównym kamieniu, niby ofiarę dla krwawego bożka. Nagą, oczywiście.
- Oczywiście. Przypuszczam, że znajdzie ją jakiś nieszczęsny turysta.
- Już znalazł. Amerykański student podróżujący autostopem po Europie. - Gray mlasnął językiem. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek przyszedł do siebie. - Pochylił się i pocałował ją w ramię. - A jak minął twój dzień?
- Nie da się go nawet porównać z twoim. Zasadziłam dziś rano te piękne dalie z Limerick i pilnowałam amerykaniątek, kiedy ich rodzice ucinali sobie drzemkę. - Dostrzegła malutki chwaścik i wyrwała go bezlitośnie. - Pomogli mi piec bułeczki z rodzynkami. Potem pojechali do parku narodowego w Bunratty. Dopiero co wrócili. Wieczorem oczekuję następnej rodziny, z Edynburga. Mieszkali tu dwa lata temu. Mają dwóch nastoletnich synów, którzy troszeczkę się we mnie zadurzyli ostatnim
razem.
- Doprawdy? - Przeciągnął powolutku palcem po jej ramieniu. -Będę musiał ich postraszyć.
- Och, myślę że już im przeszło. - Podniosła głowę i uśmiechnęła się zaciekawiona, kiedy parsknął śmiechem. - Co?
- Myślałem właśnie, że najprawdopodobniej zrujnowałaś tym chłopcom życie. Nigdy nie znajdą nikogo, z kim mogliby ciebie porównać.
- Bzdura. - Sięgnęła po następny patyczek. - Rozmawiałam dzisiaj z Maggie. Zostaną w Dublinie jeszcze tydzień lub dwa. A kiedy wrócą, będziemy mieli chrzciny. Murphy i ja będziemy rodzicami chrzestnymi.
Gray usiadł na ziemi, krzyżując nogi.
- Co to dokładnie oznacza w katolicyzmie?
- Och, zdaje się, że to samo co w każdej innej religii. Będziemy przemawiali w imieniu dziecka podczas mszy i przysięgniemy dbać o jego wychowanie religijne na wypadek, gdyby zabrakło Maggie i Rogana.
- To wielka odpowiedzialność.
- To zaszczyt - powiedziała z uśmiechem. - Nie byłeś chrzczony, Graysonie?
- Nie mam pojęcia. Raczej nie. - Wzruszył ramionami, po czym uniósł brwi, kiedy zobaczył jej zatroskaną minę. - No co? Martwisz się, że będę się smażył w piekle, ponieważ nikt nie spryskał mi głowy wodą?
- Nie. - Zakłopotana, odwróciła znowu wzrok. - A woda jest tylko symbolem obmycia się z grzechu pierworodnego.
- Jak bardzo pierworodnego? Spojrzała na niego, potrząsnęła głową.
- Tak naprawdę to nie chcesz się tego dowiedzieć, a ja nie chcę cię nawracać. Wiem jednak, że Maggie i Rogan chcieliby widzieć cię w kościele.
- Jasne, że pójdę. To będzie interesujące. A jak ma się ten młody człowiek?
- Maggie twierdzi, że Liam rośnie jak chwast. - Skupiła myśli na pracy, żeby nie poddać się tęsknocie. - Opowiedziałam jej o panu Smythe-Whicie, to znaczy Carstairsie.
- No i?
- Śmiała się tak, że myślałam, że pęknie. Przyznała, że Roganowi może się to wydać mniej zabawne, ale doszłyśmy obie do wniosku, że tylko tatuś mógł wpakować się w taką kabałę. To trochę tak, jakby do nas wrócił. “Brie”, mógłby powiedzieć, ,jeżeli nic nie ryzykujesz, niczego nie zdobędziesz”. Maggie kazała ci powiedzieć, że zrobiłeś na niej ogromne wrażenie tropiąc pana Carstairsa i pyta, czy nie chciałbyś przejąć roboty, którą zleciłyśmy detektywowi.
- Niczego się nie dokopał?
- Owszem. - Usiadła, kładąc ręce na kolana. - Jedna z kuzynek Amandy Dougherty uważa, że pojechała ona na północ, w góry. Wygląda na to, że znała te okolice i bardzo je lubiła. Nasz detektyw wybiera się w to miejsce... Jak ono się nazywa? Tam, gdzie zasnął Rip van Winkle?
- Catskills?
- Właśnie. Może się czegoś dowie.
Gray podniósł palik i obejrzał go z góry na dół. Pomyślał z roztargnieniem, że byłoby z niego niezłe narzędzie zbrodni.
- Co zrobisz, kiedy się dowiesz, że masz przyrodnią siostrę lub brata?
- Napiszę do panny Dougherty. - Przemyślała już to zagadnienie. -Nie chcę nikogo zranić. Ale z tonu jej listów do taty wnoszę, że jest kobietą, która ucieszy się na wiadomość, że jest mile widziana w naszej rodzinie.
- I faktycznie będzie mile widziana - powiedział w zadumie Gray, odkładając palik. - Przyjmiecie z otwartymi ramionami tego obcego dwudziestosześcio-, dwudziestosiedmioletniego człowieka.
- Oczywiście. - Przechyliła głowę, zdumiona tym, że może w to wątpić. - W jego żyłach płynie krew taty, jak we mnie i w Maggie. Tato nie chciałby, żebyśmy odwróciły się od rodziny.
- Ale on... - Gray urwał w pół zdania i wzruszył ramionami.
- Uważasz, że to on się odwrócił - powiedziała Brianna łagodnie. -Nie wiem, czy tak należy na to spojrzeć. Nigdy się nie dowiemy, co zrobił, kiedy dowiedział się o dziecku. Ale na pewno nie odwrócił się od nich, to do niego niepodobne. Zatrzymał jej listy i myślę, że tęsknił za dzieckiem, którego nie dane mu było nigdy zobaczyć.
Pobiegła wzrokiem za roztańczonym motylem.
- Wprawdzie był marzycielem, Graysonie, ale rodzina zawsze stała u niego na pierwszym miejscu. Poświęcił wiele, by utrzymać tę rodzinę. Więcej, niż przypuszczałam, zanim przeczytałam listy.
- Nie krytykuję go. - Pomyślał o grobie, o kwiatach, które zasadziła Brianna. - Po prostu nie mogę spokojnie patrzeć, jak się martwisz.
- Przestanę się martwić, kiedy poznamy prawdę.
- A twoja matka, Brianno? Jak ona zareaguje na tę prawdę?
W jej oczach pojawił się chłód, uniosła podbródek z wyrazem uporu.
- Zajmę się tym, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Matka będzie musiała się z tym pogodzić. Chociaż raz w życiu będzie musiała się z czymś pogodzić.
- Ciągle jesteś na nią zła - zauważył. - O tę historię z Rorym.
- To stare dzieje.
Ujął jej ręce, zanim zdążyła sięgnąć po kolejny palik. I czekał cierpliwie.
- No dobrze, mam do niej pretensje. Za to, co zrobiła wtedy, za sposób, w jaki cię potraktowała, a najbardziej za to, że splugawiła moje uczucia do ciebie. Nie lubię być na nikogo zła. Boli mnie od tego żołądek.
- Więc mam nadzieję, że nie będziesz zła na mnie - powiedział, słysząc warkot nadjeżdżającego samochodu.
- Dlaczego miałabym być zła?
Gray wstał i pomógł jej się podnieść. Razem patrzyli, jak samochód parkuje przed domem. Lottie pomachała im zamaszyście przez okno od strony kierowcy.
- Zadzwoniłem do Lottie - szepnął Gray i ścisnął rękę Brianny, czując, że tężeje w jego dłoni. - Chyba można powiedzieć, że zaprosiłem je z wizytą.
- Nie życzę sobie dalszych kłótni przy gościach - powiedziała chłodno. - Nie powinieneś tego robić, Graysonie. Zamierzałam pojechać do niej jutro. Lepiej, żeby doszło do ostrej wymiany zdań w jej domu, zamiast w moim
- Brie, twój ogród wygląda jak widokówka - zawołała Lottie. -Doskonały dzień do pracy na powietrzu. - Serdecznie objęła Briannę i pocałowała ją w policzek. - Dobrze bawiłaś się w Nowym Jorku?
- Tak.
- High life to z pewnością podniecające - parsknęła Maeve. - Szkoda tylko, że zapomniałaś o przyzwoitości.
- Och, Maeve, daj spokój! - Lottie machnęła niecierpliwie ręką. -Chcę posłuchać o Nowym Jorku.
- Zapraszam na herbatę - powiedziała Brianna. - Przywiozłam upominki.
- Och, jesteś kochana! Upominki, Maeve, z Ameryki! - Lottie uśmiechnęła się promiennie do Graya. - A twój film, Graysonie? Był wspaniały, prawda?
- Tak. - Wsunął jej dłoń pod ramię. - A po projekcji musiałem rywalizować z Tomem Cruise'em, który zalecał się do Brianny.
- Nie mów! - pisnęła Lottie, a oczy o mało nie wyszły jej z głowy, -Słyszałaś, Maeve?! Brianna poznała Toma Cruise'a!
- Nie zwracam uwagi na aktorów - mruknęła Maeve, prawie oniemiała z wrażenia. - Nic tylko rozpasanie i rozwody.
- Ha! Nie opuściłaś ani jednego filmu z Errolem Flynnem. - Uzna-wszy, że wyszła z tego starcia zwycięsko, Lottie wkroczyła do kuchni i skierowała się wprost do pieca. - A teraz przygotuję herbatę, Brianno. Ty możesz pójść po nasze prezenty.
- Mam ciastka z żurawinami do herbaty. - Wchodząc na schody, Brianna rzuciła Grayowi ostrzegawcze spojrzenie. - Upiekłam je dziś rano.
- Och, to cudownie. Czy wiesz, Graysonie, że mój najstarszy syn, Peter, pojechał do Ameryki? Do Bostonu, w odwiedziny do naszego kuzyna. Był w porcie, gdzie wy, jankesi, zatopiliście angielską herbatę. Pojechał do Stanów już po raz drugi i zabrał dzieci. Jego syn, Shawn, zamieszka tam i będzie pracował.
Gawędziła o Bostonie i swojej rodzinie, podczas gdy Maeve siedziała w ponurym milczeniu. Po paru minutach wróciła Brianna z dwiema paczuszkami.
- Tyle tam sklepów - powiedziała z wymuszoną pogodą. - Gdzie człowiek nie spojrzy, wystawa sklepowa. Trudno mi było się zdecydować, co wam kupić.
- Cokolwiek by to było, na pewno jest śliczne. - Lottie odłożyła talerz z ciastkami i sięgnęła po swoją paczuszkę. - Och, popatrzcie tylko! -Uniosła małą, dekoracyjną flaszeczkę. Szkło rozbłysło granatowym światłem.
- Może być na perfumy albo po prostu jako dekoracja.
- Jest piękne - orzekła Lottie. - A te kwiaty wyrzeźbione w szkle. Lilie. Jak to ładnie z twojej strony, Brianno. Och, Maeve, twoja jest czerwona jak rubin. Z pieskami. Będzie wyglądała pięknie na toaletce.
- Są ładne. - Maeve uległa pokusie, by przesunąć palcami po cięciach na szkle. Jeżeli miała jakąś słabość, to były nią piękne przedmioty. Czuła, że nie otrzymała w życiu należnej jej części piękna. - Miło z twojej strony, że pomyślałaś choćby przelotnie o matce, mieszkając we wspaniałym hotelu i zadając się z gwiazdami filmu.
- Z Tomem Cruise'em - powiedziała Lottie, bez trudu ignorując sarkazm. - Jest tak przystojny jak na filmach?
- Absolutnie, a poza tym czarujący. Może przyjedzie tu z żoną.
- Tutaj? - Zachwycona tą myślą, Lottie przycisnęła dłoń do piersi. -Tutaj, do Blackthorn Cottage?
Brianna uśmiechnęła się do Lottie.
- Tak powiedział.
- Prędzej mi tu kaktus wyrośnie - mruknęła Maeve. - Czego taki bogaty, sławny człowiek szukałby w takim pensjonacie?
- Spokoju - powiedziała Brianna chłodno. - Paru smacznych posiłków. Tego co wszyscy.
- A w Blackthorn znaleźć można i jedno, i drugie - wtrącił Gray. -Wiele podróżowałem, pani Concannon, ale nigdy nie byłem w miejscu tak uroczym i wygodnym. Musi być pani bardzo dumna z sukcesów Brianny.
- Hmmm. Wyobrażam sobie, że jest tu panu wygodnie, w łóżku mojej córki.
- Tylko głupcowi nie byłoby w nim wygodnie - powiedział ugodowo, zanim Brianna zdążyła otworzyć usta. - Należy się pani wiele pochwał za wychowanie tak serdecznej, dobrej kobiety, która z takim poświęceniem i tak umiejętnie prowadzi przedsiębiorstwo. Ona mnie zadziwia.
Maeve nie odezwała się. Nie oczekiwała komplementu. Gray podszedł już do lady kuchennej, a ona jeszcze doszukiwała się ukrytej obrazy w jego słowach.
- Ja również pozwoliłem sobie kupić dla pań prezenty. - Ustawił wcześniej torbę w kuchni, zanim jeszcze wyszedł do ogrodu, do Brianny. Opracował scenerię ze wszystkimi szczegółami.
- Och, jak to miło! - W głosie Lottie przebijało zdumienie i radość, kiedy brała z rąk Graya pudełko.
- Takie drobnostki - powiedział Gray z uśmiechem.
Brianna stała, gapiąc się na niego z niedowierzaniem. Pełen zachwytu okrzyk Lottie sprawił mu ogromną przyjemność.
- To mały ptaszek. Spójrz, Maeve, ptaszek z kryształu. Zobacz, jak chwyta promienie światła.
- Można go powiesić w oknie - wyjaśnił Gray. - Stworzy tęczę. Ty przypominasz tęczę, Lottie.
- Och, co też ty! Tęcza! - Zamrugała powiekami, żeby rozproszyć mgłę, która zasnuła jej oczy, i uściskała mocno Graya. - Powieszę go w oknie bawialni. Dziękuję ci, Gray, jesteś kochany. Prawda, że on jest kochany, Maeve?
Maeve odburknęła coś, wahając się przed otworzeniem swojego pudełka. Wiedziała, że powinna cisnąć temu człowiekowi prezent w twarz. Ale kryształowy ptak Lottie był taki ładny. Ciekawość i zwykła zachłanność skłoniła ją w końcu do uchylenia wieczka.
Oniemiała, wyjmując z pudełka kryształową szkatułkę w kształcie serca. Uchyliła wieczko i zabrzmiała muzyka.
- Och, pozytywka! - Lottie klasnęła w dłonie. - Jakie to piękne i zmyślne. Co to za melodia?
- “Gwiezdny pył” - szepnęła Maeve i w ostatniej chwili powstrzymała się, by jej nie zanucić. - Stara melodia.
- Klasyka - dodał Gray. - Nie mieli nic irlandzkiego, ale pomyślałem sobie, że to bardzo do pani pasuje.
Kąciki Maeve drgnęły ku górze. Odchrząknęła i spojrzała Grayowi prosto w twarz.
- Dziękuję, panie Thane.
- Gray - powiedział lekko.
Trzydzieści minut później Brianna ujęła się pod boki. Była teraz w kuchni sama z Grayem, między nimi stał pusty talerz po ciastkach.
- To było jak łapówka.
- Nie, to nie było jak łapówka - odparł, naśladując jej ton. - To była łapówka. I to bardzo skuteczna. Twoja matka uśmiechnęła się do mnie przed wyjściem.
Brianna prychnęła.
- Nie wiem, za kogo się bardziej wstydzić, za ciebie czy za nią.
- Więc pomyśl o tym jako gałązce oliwnej. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie przykrości.
- Bardzo sprytne. Pozytywka!
- Prawda? Za każdym razem, gdy będzie jej słuchała, pomyśli o mnie i wkrótce dojdzie do wniosku, że nie jestem wcale takim draniem.
Nie chciała się uśmiechnąć. To było niewybaczalne,
- Rozgryzłeś ją, co?
- Dobry pisarz jest dobrym obserwatorem. Przywykła do narzekania. - Otworzył lodówkę i sięgnął po piwo. - Kłopot w tym, że ostatnio niewiele ma po temu powodów. To musi być frustrujące. - Oderwał kapsel i pociągnął łyk. - I boi się, że zamknęłaś się przed nią. Nie wie, co zrobić, by zlikwidować przepaść między wami.
- Więc ja mam wiedzieć, tak?
- Znajdziesz sposób. Tak już zostałaś stworzona. Ona o tym wie, ale boi się, że tym razem się doigrała. - Jednym palcem uniósł jej brodę. - Nie musi się bać. Rodzina jest dla ciebie zbyt ważna, zresztą już zaczynasz jej wybaczać.
Brianna odwróciła się w stronę zlewu.
- Nie podoba mi się myśl, że ktoś przejrzał mnie na wskroś, jakbym była ze szkła. - Ale westchnęła, słuchając głosu serca.
- Może rzeczywiście zaczęłam jej wybaczać. Nie wiem, jak długo ten proces potrwa. - Machinalnie zmywała jedną filiżankę po drugiej. -W każdym razie twój dzisiejszy postępek wyraźnie go przyspieszył.
- O to mi właśnie chodziło. - Objął ją w talii. - Więc nie jesteś zła.
- Nie, nie jestem zła. - Odwróciła się i oparła głowę w zgięciu ramienia, tam gdzie najbardziej lubiła. - Kocham cię, Graysonie.
Pogłaskał ją po włosach. Patrzył w milczeniu w okno.
Przez następne dni pogoda była pochmurna i Grayowi wydawało się czasem, że pracuje zawieszony w nie kończącym się zmierzchu. Łatwo było stracić poczucie czasu, zatopić się w książce, zapominając niemal o świecie zewnętrznym.
Zbliżał się do rozwiązania, do ostatecznej, gwałtownej konfrontacji. Nauczył się szanować umysł swojego zbrodniarza, i wpoił ten szacunek bohaterowi. Facet był równie inteligentny, jak występny. Wcale nie szalony, zdecydował Gray, kiedy przed oczami przesunęła mu się scena końcowa.
Ludzie doszukują się zwykle u zbrodniarza obłędu, niezdolni pojąć, że okrutne, bestialskie morderstwo może narodzić się w zdrowym umyśle.
Gray wiedział o tym, i wiedział o tym jego bohater. Morderca nie był szalony, był aż karykaturalnie normalny. Był po prostu, zwyczajnie zły.
Gray wiedział już, jak odbędzie się ostateczne polowanie, widział niemal każdy krok i słyszał każde słowo. W deszczu, w ciemności, w smaganych wiatrem ruinach, gdzie przelano już krew. Wiedział, że jego bohater ujrzy siebie, tylko na chwilę ujrzy swą duszę, odbitą w oczach człowieka, którego ściga.
Ostateczna walka będzie czymś więcej niż walką dobra ze złem. Będzie rozpaczliwym bojem o odkupienie.
Ale na tym książka się nie kończy. I właśnie tego zakończenia Gray na darmo szukał w swoim umyśle. Wyobrażał sobie niemal od początku, że jego bohater opuszcza wioskę, opuszcza kobietę. W nich obojgu zaszły nieodwracalne zmiany wskutek zdarzenia, które wstrząsnęło tym cichym zakątkiem. I z powodu tego, co między nimi zaszło.
Każde z nich pójdzie własną drogą, a przynajmniej będzie próbowało. Oddzielnie, ponieważ stworzył ich jako dwie dynamiczne siły, które zetkną się na chwilę z ogromną mocą, ale nie na wieczność.
I to mu się właśnie nie podobało. Coś było w tym niejasnego. Zastanawiał się, dokąd odejdzie bohater i co nim kieruje. Dlaczego kobieta odchodzi wolno w stronę swojego domu, nie odwracając się?
To powinno być proste, zgodne z charakterem obojga, zadowalające. Ale im bardziej zbliżał się do tej sceny, tym bardziej się stawał niespokojny.
Odsunąwszy krzesło, rozejrzał się niewidzącym wzrokiem po pokoju. Nie miał pojęcia, jaka to pora dnia, jak długo siedział pogrążony w pracy. Jedno było pewne, trafił na martwy punkt.
Potrzebny mi spacer, zdecydował, deszcz nie deszcz. Musi przestać zgadywać i pozwolić scenie finałowej potoczyć się własnym torem.
Zszedł na dół, dziwiąc się panującej ciszy. Potem przypomniał sobie, że rodzina ze Szkocji już wyjechała. Bawiły go zabiegi dwóch młodzieńców - kiedy był dość przytomny, by poświęcić im chwilę uwagi - walczących o względy Brianny.
Nie mógł ich potępiać.
Głos Brianny przywiódł go do kuchni.
- Dzień dobry, Kenny Feeney - mówiła. - Przyjechałeś w odwiedziny do babci?
- Tak, panno Concannon. Na dwa tygodnie.
- Cieszę się, że cię widzę. Wyrosłeś. Może wstąpisz na herbatę i kawałek ciasta?
- Z przyjemnością.
Gray zobaczył radosny uśmiech dwunastoletniego chłopca, który wszedł do kuchni. Pod pachą niósł coś dużego i najwyraźniej ciężkiego, owiniętego w gazetę.
- Babcia przysyła nogę jagnięcia, panno Concannon. Zarżnęliśmy je dziś rano.
- Och, jak to miło z jej strony! - Z wyraźnym zachwytem Brianna wzięła zatłuszczoną paczkę, podczas gdy Gray, autor krwawych thrillerów, poczuł niemiły skurcz żołądka.
- Mam tu ciasto z porzeczkami. Zjedz kawałek, a resztę zanieś babci,
dobrze?
- Tak. - Posłusznie zdjął wysokie buty, płaszcz przeciwdeszczowy i czapkę. Dopiero teraz zauważył Graya. - Dzień dobry, panu - powiedział grzecznie.
- O, Gray! Nie słyszałam, jak zszedłeś. To jest Kenny Feeney, wnuk Alice i Petera Feeneyów z farmy przy drodze. Kenny, to jest Grayson Thane, mój gość.
- Jankes - stwierdził Kenny, potrząsając z powagą dłonią Graya. -Pisze pan książki o morderstwach, tak mówi moja babcia.
- Zgadza się. Lubisz czytać?
- Lubię książki o samochodach i sporcie. Może napisałby pan książkę o piłce nożnej?
- Zastanowię się nad tym.
- Zjesz kawałek, Gray? - spytała Brianna, krojąc ciasto. - A może wolisz najpierw kanapki?
Rzucił niepewne spojrzenie na nogę jagnięcia wystającą spod gazety. Wyobraził je sobie na łące.
- Nie, na razie dziękuję.
- Mieszka pan w Kansas City? - dopytywał się Kenny. - Mój brat tam mieszka. Pojechał do Stanów, tej zimy będzie trzy lata. Gra w zespole.
- Nie mieszkam w Kansas, ale byłem tam kiedyś. Miłe miasto.
- Pat mówi, że lepiej tam niż gdzie indziej. Zbieram pieniądze, żeby też tam pojechać, jak dorosnę.
- A więc opuścisz nas, Kenny? - Brianna przesunęła dłonią po marchewkowej czuprynie chłopca.
- Kiedy skończę osiemnaście lat. - Wgryzł się w ciasto i popił herbatą. - Można tam dostać pracę, i to za niezłe pieniądze. Może będę grał w amerykańskiej drużynie piłkarskiej. Mają tam drużynę, właśnie tam, w Kansas City.
- Tak mówią. - Gray uśmiechnął się do chłopca.
- Wspaniałe ciasto, panno Concannon. - Kenny zmiótł z talerza swój kawałek.
Kiedy wyszedł, Brianna patrzyła za nim, jak przedziera się przez pola, z ciastem wciśniętym pod pachą, jakby to była ukochana piłka.
- Tylu chłopców - szepnęła. - Tracimy ich każdego dnia, rok po roku. - Kiwając głową, zamknęła kuchenne drzwi. - Sprzątnę twój pokój, skoro z niego wyszedłeś.
- Idę na spacer. Wybierzesz się ze mną?
- Ale musiałby to być krótki spacer. Tylko... - Uśmiechnęła się przepraszająco, kiedy zadzwonił telefon. - Dzień dobry, Blackthorn Cottage. Och, Arlene, jak się masz? - Brianna wyciągnęła rękę do Graya. - Miło to słyszeć. Tak, wszystko w porządku. Gray tu jest, zaraz ci go... O? - Jej brwi powędrowały w górę, uśmiechnęła się. - To cudownie! Oczywiście, będziecie mile widziani. Wrzesień to urocza pora roku. Tak się cieszę, że przyjedziecie. Tak, zanotowałam. Wrzesień, piętnastego, na pięć dni. Ależ oczywiście, możecie robić stąd mnóstwo wycieczek. Wyślę wam broszury. Ależ to żaden kłopot. Ja również się cieszę. Tak, Gray jest tutaj, jedną chwileczkę.
Wziął słuchawkę, ale patrzył na Briannę.
- Przyjeżdża we wrześniu do Irlandii?
- Na wakacje z mężem. Wygląda na to, że rozbudziłam jej ciekawość.
- Mhm. Cześć, piękna! - powiedział do słuchawki. - Bawisz się w turystkę? - Uśmiechnął się szeroko i skinął głową, kiedy Brianna zaproponowała mu herbatę. - Nie, myślę, że się zakochasz w Irlandii. Pogoda? -Spojrzał w okno na strugi deszczu spływające po szybie. - Znakomita. -Mrugnął do Brianny, popił herbaty. - Nie, nie dostałem jeszcze twojej przesyłki. Co w niej jest?
- Recenzje - szepnął do Brianny. - Z filmu. - Przez chwilę słuchał w milczeniu. - Aha, genialne? Podoba mi się to określenie. Co? Powtórz to ostatnie. “Owoc płodnego umysłu Graysona Thane'a” - powtórzył głośno na użytek Brianny. - “Warte Oskara. W. górę kciuki”. - Roześmiał się. - “Najlepszy film roku”. Nieźle, choć mamy dopiero maj. Nie, nie ironizuję. To wspaniałe. O, to nawet lepsze. Cytaty z nowej książki -zwrócił się do Brianny.
- Przecież jeszcze jej nie skończyłeś?!
- Chodzi o tę, która ukaże się w lipcu. To jest nowa książką, a teraz pracuję nad nowym rękopisem. Nie, wprowadzam moją gospodynię w tajniki przemysłu wydawniczego.
Słuchał przez chwilę, wydymając wargi.
- Naprawdę? To mi się podoba.
Nie odrywaj od niego wzroku, Brianna wyjęła z szafki rożen. Gray coś tam potakiwał, mruczał, robił krótkie komentarze. Uśmiechał się lub potrząsał głową.
- Jak to jednak dobrze, że nie noszę kapelusza. Głowa mi puchnie. Tak, przysłali mi elaborat na temat tournee. Zgodziłem się być na ich łasce przez trzy tygodnie. Nie, ty zdecyduj. Wieki upłyną, zanim oni coś wyślą. Tak, ty też. Przekażę jej. No to na razie.
- Film odniósł sukces - powiedziała Brianna, ostrożnie zapuszczając sondę.
- Zarobił dwanaście milionów w pierwszym tygodniu, czyli nieźle. Krytycy potraktowali nas łagodnie. Najwyraźniej podoba im się nowa książka. Jestem w szczytowej formie - powiedział, sięgając do puszki z ciasteczkami. - Stworzyłem opowieść nasyconą grozą i spisałem ją prozą ostrą jak sztylet. Aha, ze skręcającym kiszki, ciemnym, sardonicznym humorem. Nieźle.
- Powinieneś być dumny.
- Napisałem ją prawie rok temu. - Wzruszył ramionami, gryząc ciastko. - Tak, to miłe. Mam wiele sentymentu dla tej książki, który to sentyment zmaleje znacznie po objechaniu trzydziestu jeden miast w trzy tygodnie.
- Tourne, o którym mówiłeś.
- Właśnie. Wywiady w telewizji, księgarnie, lotniska, hotele. - Śmiejąc się wpakował sobie całe ciastko do ust. - Co za życie.
- Myślę, że je uwielbiasz.
- Zgadza się.
Skinęła głową, próbując nie okazać smutku, i postawiła rożen na stole.
- A więc, w lipcu.
- Aha. Termin się zbliża. Straciłem trochę poczucia czasu. Jestem tu już cztery miesiące.
- Czasem wydaje mi się, że zawsze.
- Przyzwyczaiłaś się do mnie. - Potarł z roztargnieniem policzek. Brianna wiedziała, że myślami jest gdzie indziej. - Co z tym spacerem?
- Muszę przygotować obiad.
- Poczekam. - Oparł się o ladę, jak ktoś, kto ma mnóstwo czasu. -A co będzie na obiad?
- Noga jagnięcia. Westchnął cichutko.
- Tak myślałem.
Pewnego słonecznego dnia w połowie maja Brianna patrzyła, jak robotnicy kopią fundamenty pod jej oranżerię. Spełniło się malutkie marzenie, pomyślała, odrzucając warkocz na plecy. Uśmiechnęła się do dziecka, gaworzącego w przenośnym leżaku.
“Nauczyłam się zadowalać małymi marzeniami”, pomyślała, pochylając
się, by pocałować siostrzeńca w ciemną główkę.
- Tak urósł, Maggie, a przecież upłynęło zaledwie parę tygodni.
- Wiem. A ja nie urosłam. - Maggie poklepała się po brzuchu, wykrzywiając twarz. - Z każdym dniem czuję się mniej maciorą, a bardziej kobietą, choć wątpię, czy kiedykolwiek odzyskam figurę.
~ Wyglądasz świetnie.
- To samo jej powtarzam - dodał Rogan, otaczając żonę ramieniem.
- Co ty tam wiesz? Zupełnie zgłupiałeś przy mnie.
- To prawda.
Brianna odwróciła wzrok, kiedy uśmiechnęli się do siebie. Jak łatwo im to teraz przychodzi, pomyślała. Są tacy zakochani i pewni swojej miłości. Odwróciła wzrok, chcąc uchronić się przed atakiem zazdrości i tęsknoty.
- A gdzie się podziewa twój jankes?
Brianna popatrzyła na siostrę z niepokojeni, bojąc się, że Maggie czyta w jej myślach.
- Wstał o brzasku i wyszedł z domu bez śniadania.
- Dokąd?
- Nie wiem. Mruknął coś do mnie. Przynajmniej wydawało mi się, że do mnie. Ostatnio nie sposób przewidzieć, w jakim będzie humorze. Zadręcza się książką, choć twierdzi, że ją tylko szlifuje. Co oznacza, że wygładza tekst i robi ostatnie poprawki.
- Więc lada dzień skończy? - zapytał Rogan.
- Lada dzień. A potem... - W samą porę przypomniała sobie, że nie powinna myśleć o przyszłości. - Jego wydawca dzwoni często, wysyła paczki pocztą lotniczą, a wszystko to w sprawie książki, która wychodzi
latem. To go chyba irytuje, że musi myśleć o dwóch książkach na raz. -Zerknęła znów na robotników. - To dobre miejsce na cieplarnię, nie sądzicie? Cieszę się, że będę mogła ją widzieć z okna mojego pokoju.
- Wybrałaś to miejsce rok temu - zauważyła Maggie, wracając uparcie do tematu. - Jak wam się układa, tobie i Grayowi?
- Bardzo dobrze. Gray łatwo teraz wpada w przygnębienie, ale jego nastroje nigdy nie trwają długo. Mówiłam ci, jak poradził sobie z matką.
- Spryciarz. Upominek z Nowego Jorku. Była dla niego mila na chrzcinach Liama. Ja musiałam urodzić dziecko, żeby uzyskać połowę tych
względów.
- Matka szaleje za Liamem - powiedziała Brianna.
- Liam służy jako bufor między nami. Och, o co chodzi, malutki? -Pochyliła się nad dzieckiem, które zaczęło marudzić. - Ma mokro, ot co. -Maggie wyjęła syna z leżaczka i poklepała go uspokajająco po plecach.
- Przewinę go - zaofiarowała się Brianna.
- Jego tatuś jakoś się do tego nie pali. - Maggie roześmiała się, potrząsając głową. - Nie, ja to zrobię. Ty patrz na swoją oranżerię. Zaraz wracam.
- Przypomina mi w ten sposób, że chciałem z tobą porozmawiać. -Rogan zaprowadził Briannę do drewnianego krzesła w pobliżu tarniny, od której Cottage wziął swoją nazwę.
- Coś się stało?
- Nie. - Był w niej jakiś niepokój pod powłoką wymuszonego spokoju. Tym, uznał Rogan, będzie musiała zająć się Maggie. - Chciałem porozmawiać z tobą o tej historii z rzekomą firmą Triquarter Mining. - Usiadł, złożył ręce na kolanach. - Nie mieliśmy jakoś okazji pogadać, najpierw wyjazd do Dublina, potem chrzciny Liama. Maggie jest zadowolona z takiego rozwiązania sprawy. Pochłania ją Liam i powrót do pracy.
- Tak właśnie powinno być.
- Dla niej być może. - Nie wspomniał o czymś, co było dla obojga oczywiste. Ani on, ani Maggie nie potrzebowali odszkodowania pieniężnego, które uzyskaliby w wyniku procesu, - Muszę przyznać, Brianno, że rozwiązanie tej sprawy nie budzi mego zachwytu. Chodzi mi o zasadę.
- Rozumiem cię, sam jesteś przecież biznesmenem. - Uśmiechnęła się leciutko. - Nie spotkałeś nigdy pana Carstairsa. Trudno żywić do niego urazę, kiedy się go zna osobiście.
- Wolałbym, abyśmy oddzielił sympatie od zasad prawnych. Brianna rozchyliła usta szerzej w uśmiechu. Podejrzewała, że Rogan
używa tego kategorycznego tonu w rozmowie z każdym niekompetentnym pracownikiem.
- Dobrze, Roganie.
- Carstairs popełnił przestępstwo. I choć możesz wzdragać się przed jego uwięzieniem, jedynym logicznym rozwiązaniem tej sprawy byłoby ukaranie go. Powiedziałaś mi, że wszedł na drogę poprawy. Przeprowadziłem dyskretny wywiad na temat jego osoby i stwierdziłem, że jego obecne interesy są nie tylko legalne, lecz również lukratywne. Jest w stanie zrekompensować ci nieuczciwość, jaką popełnił. Chciałbym pojechać do Londynu i załatwić tę sprawę.
- Dziękuję ci - Brianna splotła palce, wzięła głęboki oddech. - Rozczaruję cię, Roganie, i bardzo mi z tego powodu przykro. Widzę, że cierpi twoje poczucie etyki i chcesz, aby sprawiedliwości stało się zadość.
- Tak, to prawda. - Zdumiony, potrząsnął głową. - Brie, mogę zrozumieć stanowisko Maggie. Jest pochłonięta dzieckiem i pracą i zawsze odsuwała od siebie sprawy, które ją rozpraszały. Ale ty jesteś kobietą praktyczną.
- Zgadza się. Jestem praktyczna. Ale ja również jestem córką swojego ojca. - Nakryła dłonią rękę Rogana. - Widzisz, niektórzy ludzie, z jakichś powodów zaczynają życie stojąc na niepewnym gruncie. Wybory, jakich dokonują, nie zawsze są chwalebne. Wielu z nich trzyma się tej drogi życia, ponieważ tak jest wygodniej, łatwiej. Inni stają na nogi bez większego wysiłku. Trochę szczęścia, uśmiech losu. Jeszcze inni, wyjątkowi ludzie -powiedziała, myśląc o Grayu - walczą o swój los. I stają się ludźmi godnymi podziwu.
Umilkła, zapatrzona w odległe wzgórza.
- Niezupełnie cię rozumiem, Brie.
- Och! - Machnęła ręką j wróciła do rzeczywistości. - Chcę powiedzieć, że nie wiem, jakie okoliczności pchnęły pana Carstairsa na taką czy inną drogę życia. Ale teraz nikogo nie krzywdzi. Maggie ma to, czego pragnęła, ja mam to, czego mi potrzeba. Więc po co się kłopotać?
- Gray wiedział, że tak mi odpowiesz. - Uniósł dłonie obronnym gestem. - Ale spróbować musiałem.
- Rogan! - zawołała Maggie od drzwi kuchennych. Stała w progu z dzieckiem na biodrze. - Telefon. Dublin do ciebie.
- W domu za nic nie odbierze telefonu, a tutaj biegnie do niego.
- Zagroziłam, że nie będę dla niej piekła ciasta.
- Moje groźby nie działają. - Wstał. - Spodziewałem się telefonu, więc podałem w biurze twój numer, gdyby mój domowy nie odpowiadał.
- Ależ oczywiście, żaden problem. - Brianna patrzyła z uśmiechem, jak Maggie idzie przez trawnik z Liamem na ręku.
- No, Margaret Mary, podzielisz się nim czy zagarniesz całego dla siebie?
- Właśnie pytał o ciebie, ciociu Brie. - Maggie przekazała siostrze syna i zajęła krzesło zwolnione przez Rogana. - Och, jak dobrze usiąść! Liam marudził w nocy.
- Myślisz, że ząbkuje? - Brianna przesunęła kciukiem po dziąsłach Liama, szukając zgrubień.
- Może. Ślini się jak szczeniaczek. -- Maggie przymknęła oczy i rozluźniła ciało. - Och, Brie, kto by pomyślał, że można tak kochać? Spędziłam większą część życia nie wiedząc, że istnieje Rogan Sweeney, a teraz nie mogłabym bez niego żyć.
Otworzyła jedno oko, by upewnić się, że Rogan jest w domu i nie słyszy jej sentymentalnych wyznań.
- A dziecko! To zupełnie niezwykle, jak chwyta za serce. Kiedy go nosiłam w sobie, wydawało mi się, że wiem, co to znaczy kochać go. Ale naprawdę uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy wzięłam go w ramiona.
Otrząsnęła się z niepewnym śmiechem.
- Znowu te hormony. Zmieniają mnie w galaretę.
- To nie hormony, Maggie. - Brianna otarła policzek o główkę Liama, wciągnęła w nozdrza jego cudowny zapach. - To szczęście.
- Chcę, żebyś ty była szczęśliwa, Brie. Widzę, że nie jesteś.
- To nieprawda. Oczywiście, że jestem szczęśliwa.
- Już widzisz, jak on odchodzi. I starasz się zaakceptować ten fakt, nim on nastąpi.
- Jeżeli postanowi odejść, nie będę go mogła zatrzymać. Wiedziałam o tym od początku.
- Dlaczego nie będziesz mogła? - zdenerwowała się Maggie. - Dlaczego? Nie kochasz go na tyle, by o niego walczyć?
- Kocham go za bardzo, by o niego walczyć. I może brakuje mi odwagi. Nie jestem taka odważna jak ty, Maggie.
- To zwykła wymówka. Zawsze byłaś szaleńczo odważna, Brianno.
- On ma powody, żeby odejść - powiedziała Brianna spokojnie. Obiecała sobie, że nie da się wciągnąć w dyskusję. - Mogę się z nimi nie zgadzać, ale rozumiem je. Nie krzycz na mnie, Maggie - powiedziała cicho, unikając kolejnego wybuchu - ponieważ to boli. Dziś rano, kiedy wyszedł z domu, zrozumiałam, że on już mnie opuszcza.
- Więc go zatrzymaj. On cię kocha, Brie. Udowadnia ci to każdym spojrzeniem.
- Myślę, że tak jest. - Ta świadomość tylko zwiększała jej cierpienie. - I dlatego tak bardzo chce odejść. On się boi. Boi się, że wróci.
- Czy na to liczysz?
- Nie. - Ale chciała na to liczyć. Bardzo chciała. - Miłość czasem nie wystarcza, Maggie. Wiemy o tym już choćby z tego, co przydarzyło się naszemu tacie.
- To było co innego.
- Co innego. Ale on żył bez swojej Amandy i próbował jakoś ułożyć sobie to życie. Jestem jego córką i spróbuję zrobić to sarno. Nie martw się o mnie - szepnęła, gładząc dziecko. - Wiem, co Amanda czuła, kiedy napisała, że jest wdzięczna za czas, który spędzili razem. Nie zamieniłabym tych paru ostatnich miesięcy na żadne skarby świata.
Uniosła wzrok i umilkła, patrząc, jak Rogan kroczy przez trawnik z poważną twarzą.
- Chyba dowiedzieliśmy się czegoś - powiedział - o Amandzie Dougherty.
Gray nie wrócił na podwieczorek. Brianna zastanawiała się, co może porabiać, ale jego nieobecność nie budziła w niej niepokoju. Przetrwała jakoś ten dzień, choć wszystkim jej czynnościom towarzyszyła myśl o raporcie detektywa w sprawie Amandy Dougherty.
Pierwsze poszukiwania w miasteczkach i wioskach Catskills nie dały żadnego rezultatu. Zdaniem Brianny nie można się było spodziewać, że ktoś zapamiętał ciężarną Irlandkę, która pojawiła się tam ćwierć wieku temu. Ale Rogan, człowiek niezwykle sumienny, nie rezygnował z poszukiwań. Detektyw sprawdził wszystkie spisy ludności, metryki urodzin, świadectwa zgonów i ślubów w okresie pięciu lat od daty ostatniego listu Amandy do Toma Concannona.
Znalazł jej ślad w małej wiosce zagubionej w górach.
Amanda Dougherty, lat trzydzieści dwa, poślubiła w obecności sędziego pokoju trzydziestoośmioletniego Colina Bodine. Jako adres podała po prostu Rochester, Nowy Jork. Detektyw był już w drodze do Rochester.
Ślub został zawarty pięć miesięcy od daty ostatniego listu do ojca, myślała Brianna. Amanda spodziewała się rozwiązania, co oznacza, że mężczyzna, za którego wyszła, wiedział, że jest w ciąży z innym mężczyzną.
Czy ją kochał? Brianna miała taką nadzieję. Wydawało jej się, że tylko silny, dobry człowiek jest zdolny dać nazwisko dziecku innego mężczyzny.
Znowu przyłapała się na tym, że spogląda na zegarek, zastanawiając się, gdzie podziewa się Gray. Zirytowana na siebie, wsiadła na rower i pojechała do Murphy'ego, aby go poinformować, jak postępują prace nad oranżerią.
Kiedy wróciła, był już najwyższy czas kończyć przygotowania do obiadu. Murphy obiecał, że wpadnie następnego dnia i rzuci okiem na fundamenty. Ale ukryte nadzieje Brianny, że Gray odwiedza sąsiadów, jak to miał w zwyczaju, rozwiały się.
Kiedy minęło dwanaście godzin od chwili, gdy wyszedł z domu, przestała snuć domysły i zaczęła się martwić.
Nie przełknęła ani kęsa, podczas gdy jej goście zajadali się makrelą w sosie agrestowym. Grała swoją rolę gospodyni, dolewając panom brandy, dokładając puddingu cytrynowego malcowi, który wodził za salaterką tęsknym wzrokiem. Uzupełniła zawartość karafek whisky w każdym pokoju, zmieniła ręczniki w łazienkach, pogawędziła z gośćmi w bawialni, Przyniosła dzieciom gry.
O dziesiątej, kiedy światła pogasły i pensjonat pogrążył się we śnie, przestała się niepokoić i wpadła w rezygnację. Gray wróci, kiedy wróci, pomyślała i usiadła w swoim pokoju z robótką na kolanach i psem przy nodze.
Cały dzień jeżdżenia, chodzenia i oglądania krajobrazów nie poprawił w widocznym stopniu humoru Graya. Był zły na siebie, zirytowany faktem, że ona zostawiła dla niego światło w holu.
Zgasił je w chwili, gdy przekroczył próg domu, jakby chciał udowodnić samemu sobie, że nie potrzebuje ani nie pragnie tego symbolu domowego ogniska. Ruszył w górę schodów, co miało stanowić deklarację niezależności.
Zatrzymało go ciche szczeknięcie Cona. Gray odwrócił się i rzucił psu złe spojrzenie.
- Czego chcesz?
Con usiadł i uderzył ogonem o podłogę.
- Wracam do domu, o której mi się podoba i nie potrzebuję, żeby czekał na mnie jakiś głupi pies.
Con tylko na niego popatrzył, potem podniósł łapę, domagając się zwykłego powitania.
- Cholera! - Gray zszedł ze schodów, uścisnął Gonowi łapę i podrapał go za uszami. - Teraz w porządku?
Con wstał i zrobił parę kroków w stronę kuchni. Zatrzymał się, obejrzał za siebie, najwyraźniej czekając na Graya.
- Idę do łóżka - oświadczył Gray.
Con wstał, gotów zaprowadzić go do swojej pani.
- Dobra. Niech ci będzie. - Gray wpakował ręce w kieszenie, przeszedł hol, kuchnię i pchnął drzwi pokoju Brianny.
Wiedział, że jest w paskudnym humorze i nie potrafił tego zmienić. Chodziło o książkę, oczywiście, i jeszcze o coś. Musiał przyznać, przynajmniej przed sobą, że od chrzcin Liama dręczy go jakiś niepokój.
Było coś niezwykłego w tym rytuale, w tym starym, pompatycznym i dziwnie kojącym obrządku pełnym słów, gestów i koloru. Miał wrażenie, że kostiumy, muzyka, światło zlało się w jedno, by zatrzymać czas.
Ale najbardziej uderzyło go poczucie przynależności i wspólnoty, które emanowało z sąsiadów i znajomych, którzy przybyli, by uczestniczyć w chrzcie dziecka.
Ta scena poruszyła w nim coś więcej niż ciekawość, zainteresowanie pisarza zawsze poszukującego tematu. Wzruszył go rytm słów, niezachwiana wiara, rzeka ciągłości, która przepływała od wieków przez mały wiejski kościółek.
Najwyższą wartością była tu rodzina na równi z wiarą, społeczność na równi z dogmatem.
Nagłe, niespodziewane pragnienie, by stać się częścią tej społeczności, wzbudziło w nim gniew i niepokój.
Zły na siebie, na nią, zatrzymał się w drzwiach małej bawialenki Brianny i patrzył, jak porusza rytmicznie drutami. Ciemnozielona wełna spływała na jej kolana okryte białym szlafrokiem. Lampka rzucała snop światła na robótkę, choć Brianna nie patrzyła na swoje ręce.
Po drugiej stronie pokoju pomrukiwał telewizor. Jakiś stary, czarno--biały film. Gary Grant i Ingrid Bergman, ubrana w wieczorową suknię, obejmują się w winiarni. “Notorious”, pomyślał Gray. Opowieść o miłości, nieufności i pokucie.
Z powodów, w które wolał nie wnikać, fakt, że wybrała ten właśnie film, zirytował go jeszcze bardziej.
- Nie musiałaś czekać.
Podniosła na niego wzrok, nie przestając ani na sekundę poruszać drutami.
- Nie czekam. - Zmęczony, pomyślała, nastrój ponury. Czegokolwiek szukał przez cały dzień, najwyraźniej tego nie znalazł. - Jadłeś?
- Przegryzłem coś w pubie.
- Musisz być głodny. - Odłożyła robótkę do koszyka. - Przygotuję ci kolację.
- Mogę sam zrobić sobie coś do jedzenia, jeżeli będę chciał - warknął. - Nie musisz mi matkować.
Twarz jej stężała, ale usiadła spokojnie i sięgnęła po kłębek wełny.
- Jak sobie życzysz. Wszedł do pokoju.
- No, słucham - rzucił wyzywająco. Uniosła pytająco brwi.
- Nie zaczniesz przesłuchania? Nie zapytasz, gdzie byłem, co robiłem, dlaczego do ciebie nie zadzwoniłem?
- Jak sam przed chwilą zauważyłeś, nie jestem twoją matką. Robisz to, na co masz ochotę.
Przez chwilę słychać było tylko podzwanianie drutów i płaczliwy głos kobiety w reklamie telewizyjnej, która odkryła na nowej bluzce plamę po sosie.
- O tak, potrafisz mrozić spokojem - mruknął Gray, podszedł do odbiornika i go wyłączył.
- Specjalnie starasz się być niegrzeczny? - spytała Brianna. - Czy jest to od ciebie silniejsze?
- Próbuję zwrócić twoją uwagę.
- Masz moją niepodzielną uwagę.
- Musisz robić na drutach, kiedy do ciebie mówię?
Brianna odłożyła robótkę na kolana, choć nie sądziła, by mogło to zapobiec konfrontacji, której Gray najwyraźniej pragnął.
- Tak dobrze?
- Musiałem być sam. Nie lubię, kiedy ludzie mnie tłamszą.
- Nie prosiłam o wyjaśnienia, Graysonie.
- Owszem. Nie domagałaś się tylko ich głośno.
- Rozumiem z tego, że czytasz w moich myślach - powiedziała z pierwszymi oznakami zniecierpliwienia.
- To nie takie trudne. Sypiamy razem, praktycznie mieszkamy razem, więc uważasz, że jestem zobowiązany spowiadać ci się ze swoich poczynań.
- Naprawdę tak myślisz?
Zaczął chodzić po pokoju. To przypomina miotanie się, pomyślała. Wielki kot miota się za kratami klatki.
- Chcesz powiedzieć, że nie jesteś wściekła?
- To przecież bez znaczenia, co powiem, skoro czytasz w moich myślach.
Splotła dłonie i oparła je na kłębku wełny. Nie będzie się z nim kłócić, postanowiła. Skoro ich czas razem dobiega końca, nie pozwoli, by zatruły go awantury i brzydkie wspomnienia.
- Graysonie, chciałabym zwrócić twoją uwagę na fakt, że mam własne życie. Mam swoją pracę, swoich przyjaciół. Potrafię wypełnić sobie dzień.
- Więc wszystko ci jedno, czy jestem tu, czy mnie nie ma? - Dlaczego ta myśl doprowadza go do szału?
Brianna tylko westchnęła.
- Dobrze wiesz, że twoja obecność sprawia mi przyjemność. Co chcesz, żebym powiedziała? Że się martwiłam? Martwiłam się, przez jakiś czas, ale jesteś dorosłym mężczyzną, który potrafi zadbać o siebie. Chcesz, żebym powiedziała, że to nieładnie z twojej strony nie uprzedzić mnie, że znikniesz na cały dzień, skoro spędzasz większość wieczorów w domu? Wiesz, że tak jest, więc nie ma potrzeby ci o tym mówić. Jeżeli to wszystko, co chciałeś wiedzieć, idę do łóżka. Możesz spać ze mną albo pójść do siebie i dalej się wściekać.
Zanim zdążyła wstać, dopadł fotela, w którym siedziała, i położył dłonie na obu jego oparciach. Oczy jej się rozszerzyły, ale nie spuściła wzroku.
- Dlaczego na mnie nie krzyczysz? - zapytał gniewnie. - Dlaczego czymś we mnie nie rzucisz? Nie wykopiesz za drzwi?
- Poczułbyś się wtedy lepiej - powiedziała spokojnie. - Poprawianie ci samopoczucia nie należy do moich obowiązków.
- Więc to tak? Zapomnijmy o sprawie i chodźmy do łóżka? Dobry seks załatwi wszystko?
Na jedną chwilę jej oczy rozbłysły gniewem. Potem opanowała się., wzięła robótkę ze swych kolan i odłożyła ją do koszyka.
- Próbujesz mnie zdenerwować?
- Tak! Cholera jasna, tak! - Odskoczył od niej. - Mielibyśmy wtedy równe szansę. Nie można walczyć z tym twoim lodowatym spokojem.
- Więc byłoby głupotą z mojej strony wyrzekać się tak skutecznej broni. - Wstała. - Graysonie, kocham cię. Obrażasz mnie, jeżeli sądzisz, że używam tej miłości, by cię zmienić, złapać w pułapkę. I tylko za to powinieneś mnie przeprosić.
Spojrzał na nią, próbując zdławić poczucie winy. Żadna kobieta w całym jego życiu nie wyzwoliła w nim tego uczucia. Zastanowił się przelotnie, czy istnieje gdzieś druga istota, która potrafiłaby z takim spokojem zrobić z niego głupca.
- Byłem pewny, że znajdziesz sposób, by wyciągnąć ze mnie słowo “przepraszam”, zanim to się skończy.
Patrzyła na niego przez moment, po czym, nie mówiąc ani słowa, odwróciła się i poszła do sypialni.
- Chryste! - Gray przesunął dłońmi po twarzy, przycisnął palce do zamkniętych powiek, opuścił ręce. Zrobiłeś z siebie wystarczającego idiotę, zdecydował.
- Jestem szalony - powiedział, wchodząc do sypialni. Nie odezwała się. Otworzyła tylko szerzej okno, by wpuścić chłodne, wonne powietrze.
- Przepraszam, Brie, za wszystko. Byłem w paskudnym nastroju rano i chciałem zostać sam.
Nie dała mu żadnej zachęty. W milczeniu zdjęła z łóżka narzutę.
- Nie traktuj mnie z takim chłodem. Nie ma nic gorszego. - Podszedł do niej, dotknął niepewnie jej włosów. - Mam kłopoty z książką. Postąpiłem paskudnie, wyładowując się na tobie.
- Nie oczekuję, że będziesz dostosowywał swoje humory do mnie.
- Niczego nie oczekujesz - mruknął. - To dla ciebie niedobrze.
- Wiem, co jest dla mnie dobre. - Chciała się odsunąć, ale obrócił ją ku sobie. Nie zważając na jej chłód, ogarnął ją ramionami.
- Powinnaś mnie wykopać - szepnął.
- Opłaciłeś pobyt do końca miesiąca. Przycisnął twarz do jej włosów i zachichotał.
- Teraz ty jesteś nieuprzejma.
I jak tu nadążyć za zmianami jego humorów? Brianna próbowała się odsunąć, ale zyskała tylko tyle, że przytulił ją mocniej.
- Musiałem oderwać się od ciebie - powiedział, gładząc jej plecy, starając sieją rozluźnić. - Musiałem udowodnić sobie, że potrafię oderwać się od ciebie.
- Myślisz, że o tym nie wiem? - Odsunąwszy się na tyle, na ile jej pozwolił, ujęła w dłonie jego głowę. - Graysonie, wiem, że wkrótce odejdziesz i nie będę udawać, że to mnie nie zrani. Ale będę cierpiała o wiele bardziej, jeżeli spędzimy te ostatnie wspólne dni na kłótniach.
- Wydawało mi się, że będzie łatwiej, jeżeli się wściekniesz. Jeżeli usuniesz mnie ze swego życia.
- Łatwiej dla kogo?
- Dla mnie. - Wsparł czoło o jej czoło i powiedział to, o czym wiedział od paru dni. - Wyjeżdżam pod koniec miesiąca.
Milczała, nie mogła się odezwać z powodu nieznośnego bólu w piersiach.
- Chcę mieć trochę czasu przed rozpoczęciem tourne.
Czekała, ale nie poprosił, jak zrobił to kiedyś, by pojechała z nim na tropikalną plażę. Skinęła głową.
- Więc cieszmy się tym, co nam zostało.
Odwrócił jej głowę tak, by ich usta się spotkały. Ułożył ją wolno na łóżku i kochał. Kochał z czułością.
Po raz pierwszy odkąd Brianna otworzyła swój dom dla gości, miała ochotę odesłać ich wszystkich do diabła. Byli intruzami, wchodzili między nią a Graya. Choć wstydziła się tego, nienawidziła chwil, kiedy zamykał się w pokoju, aby kończyć książkę, która przywiodła go do niej.
Walczyła z tym, robiła co w ludzkiej mocy, by swoich uczuć nie okazywać. W miarę jak upływały dni, wmawiała sobie, że przewidywanie nieszczęścia i uczucie paniki z czasem miną. Jej życie było niemal takie, jakim pragnęła je widzieć. Niemal.
Nie ma męża i dzieci, których zawsze pragnęła, ale ma tyle innych radości, dających jej spełnienie. Wyliczała je skrupulatnie w duchu, wykonując swe codzienne obowiązki, i to trochę pomagało.
Zniosła świeżą pościel na górę. Ponieważ drzwi pokoju Graya były uchylone, weszła do środka. Odłożyła pościel na komodę. Nie było sensu prześcielać łóżka, skoro sypiał u niej. Ale należało odkurzyć pokój, wykorzystując to, że go w nim nie ma. Biurko przedstawiało opłakany widok.
Zaczęła od opróżnienia przepełnionych popielniczek, uporządkowania książek i papierów. Zdawała sobie sprawę, że robi to w nadziei znalezienia choćby fragmenciku książki Graya. Ale znalazła jedynie koperty, listy i notatki o irlandzkich przesądach. Zdumiona, przeczytała:
“Nie należy mówić źle o czarodziejkach, ponieważ usłyszą i jeżeli poczują się urażone, wyrządzą szkodę”.
“Jeżeli sroka podejdzie pod twoje drzwi i spojrzy na ciebie, jest to znak śmierci i nic nie może go odwrócić”.
“Człowiek, który przejdzie pod sznurem konopnym, umrze nagłą śmiercią”.
- Zaskakujesz mnie, Brianno! Szperasz!
Czerwona jak burak upuściła notatnik i schowała ręce za siebie. Jakie to typowe do Graysona Thane'a, pomyślała, podpatrywać ludzi.
- Nie szperam. Ścieram kurze.
Popijał leniwie kawę, po którą zszedł do kuchni. Jeżeli go pamięć nie myliła, Brianna nigdy jeszcze nie była tak zmieszana.
- Nie masz ściereczki do kurzu - zauważył.
Czując, że ją nakrył, przywołała na pomoc swą godność.
- Właśnie po nią szłam. Twoje biurko jest w strasznym stanie. Starałam się usunąć z niego ten śmietnik.
- Czytałaś moje notatki.
- Odłożyłam notatnik na miejsce. Ledwie rzuciłam okiem. To tylko przesądy o śmierci i siłach zła.
- Żyję z tego. - Uśmiechając się szeroko, podszedł do niej i wziął notatnik. - Podoba mi się kawałek o święcie zmarłych. To pierwszego listopada.
- Wiem, kiedy przypada święto zmarłych.
- Tego dnia powietrze przesycone jest śmiercią, wszystko staje się symbolem przeznaczenia. Jeżeli tego dnia wypowiesz imię osoby i powtórzysz je trzy razy, rezultatem będzie śmierć tej osoby. - Uśmiechnął się do siebie. - Zastanawiam się, co na to wasza policja.
- Bzdury - powiedziała, ale dreszcz przeleciał jej po krzyżu.
- Bzdury do kwadratu. Wykorzystałem to. - Odłożył notatnik i przyjrzał jej się uważnie. Nie straciła jeszcze kolorów. - Wiesz, na czym polega kłopot z nowoczesną technologią? - Wziął do ręki jedną z dyskietek komputerowych i uderzał nią o wnętrze dłoni, patrząc na Briannę roześmianymi oczami. - Likwiduje sterty papierów, które sfrustrowany pisarz rozrzuca wokół, żeby każdy mógł je przeczytać.
- Jakbym mogła zrobić coś podobnego! - Odwróciła się, żeby zabrać pościel z komody. - Muszę prześcielić łóżka.
- Chcesz przeczytać kawałek?
Obejrzała się w połowie drogi do drzwi, rzucając mu podejrzliwe spojrzenie.
- Twojej książki?
- Nie, prognozy pogody. Oczywiście, że mojej książki. Prawdę mówiąc, jest tam scena, co do której mam wątpliwości. Muszę się skonsultować z lokalnym autorytetem. Chcę się upewnić, że podłapałem właściwy rytm dialogu, atmosferę.
- Och, pomogę ci z przyjemnością.
- Brie, aż cię skręca, żeby rzucić oczkiem na rękopis. Trzeba było powiedzieć.
- Maggie nauczyła mnie, że to bezcelowe. - Odłożyła ponownie pościel. - Można przypłacić życiem próbę zobaczenia rzeźby, nad którą pracuje.
- Należę do gatunku artystów zrównoważonych. - Włączył komputer, wsunął odpowiednią dyskietkę. - Scena w pubie. Miejscowy koloryt i parę rysów charakterologicznych. McGee po raz pierwszy spotyka Tullię.
- Tullia. To celtyckie imię.
- Tak. Oznacza “spokojna”. Zaraz, zaraz, gdzie to jest? - mruczał, przeszukując tekst. - Nie mówisz po celtycku, prawda?
- Owszem. Obie z Maggie nauczyłyśmy się od babci. Podniósł wzrok i spojrzał na nią w osłupieniu.
- Cholera jasna! Wiesz, ile czasu spędziłem nad słownikiem? Chciałem wprowadzić parę celtyckich zwrotów.
- Wystarczyło poprosić. Mruknął w odpowiedzi.
- Musztarda po obiedzie. O, tu jest. McGee jest byłym policjantem, o irlandzkich korzeniach. Przyjechał do Irlandii, pod pozorem rozwiązania jakiejś starej rodzinnej tajemnicy, w rzeczywistości zaś po to, by odzyskać równowagę duchową, dowiedzieć się paru rzeczy o sobie. Chce być sam, żeby dojść do ładu z przeszłością. Brał udział w nieudanej akcji i czuje się odpowiedzialny za śmierć naocznego świadka, sześcioletniego chłopca.
- Jakie to smutne.
- Tak, ma parę problemów. Tullia ma własne, też nie byle jakie. Jest wdową, straciła męża i dziecko w wypadku, w którym tylko ona ocalała. Zaczyna przychodzić do siebie, ale ciągle dźwiga niemały bagaż emocjonalny. Z jej męża był niezły nicpoń i czasem życzyła mu śmierci.
- Więc czuje się winna jego śmierci, a ponieważ straciła również dziecko, uważa tę śmierć za rodzaj kary.
- Mniej więcej. W każdym razie, akcja rozgrywa się w miejscowym pubie. Tylko parę stron. Siadaj i uważaj. - Przechylił się ponad jej ramieniem, ujął jej rękę. - Widzisz te dwa klawisze?
- Tak.
- Ten przesuwa stronę w górę, tamten w dół. Kiedy skończysz czytać to, co jest na ekranie, i chcesz iść dalej, naciśnij ten guzik. Jeżeli zechcesz wrócić i przeczytać coś ponownie, naciśnij tamten. I, Brianno?
- Tak?
- Jeżeli dotkniesz innego klawisza, będę musiał odrąbać ci palec.
- Jako artysta zrównoważony.
- Właśnie. Dyskietki mają backup, ale nie chcemy rozwinąć złych nawyków, prawda? - Pocałował ją w czubek głowy. - Idę na dół, sprawdzę, jak postępują prace w oranżerii. Jeżeli znajdziesz coś, co zgrzyta lub wydaje się nieprawdziwe, zapisz w notatniku.
- Dobrze, dobrze. - Machnięciem ręki wyprawiła go za drzwi. Gray wyszedł na podwórko. Kamienna podmurówka oranżerii była już niemal gotowa. Graya nie zdziwił widok Murphy'ego własnoręcznie układającego kamienie.
- Nie wiedziałem, że jesteś również murarzem - zawołał.
- Och, robi się to i owo. Uważaj z tą zaprawą, żeby znowu nie była za rzadka - zwrócił się do chudego nastolatka. - To mój siostrzeniec, Tim MacBride, przyjechał z wizytą z Cork. Tim ma bzika na punkcie waszej muzyki country.
- Randy Travis, Wynonna, Carth Brooks?
- Super! - Tim błysnął uśmiechem będącym wierną kopią uśmiechu wuja.
Gray pochylił się i podał Murphy'emu następny kamień, jednocześnie omawiając z chłopcem zalety muzyki country. Nawet się nie spostrzegł, jak sam zaczął mieszać zaprawę.
- Jak na pisarza, nieźle ci idzie murowanie - zauważył Murphy.
- Pracowałem jednego lata w ekipie budowlanej. Mieszałem zaprawę i woziłem ją w taczkach, a mózg topił mi się w głowie.
- Dziś mamy idealną pogodę. - Zadowolony z postępów w pracy, Murphy zrobił przerwę na papierosa. - Jeżeli się utrzyma, powinniśmy skończyć za jakiś tydzień.
Tydzień, pomyślał Gray. Tyle mu tylko zostało.
- Ładnie z twojej strony, że odrywasz się od swojej roboty, żeby pomóc Brie.
- To comhair - powiedział Murphy lekko. - Wspólnota. Tak tutaj żyjemy. Nikt nie musi borykać się z losem sam, jeżeli ma rodzinę i sąsiadów. Kiedy przyjdzie czas na postawienie szkieletu i wprawienie szyb, stawi się tu przynajmniej trzech mężczyzn, jak nie więcej. A inni przyjdą, by zbudować ławy. Zanim oranżeria stanie, każdy będzie czuł, że się przyczynił do jej powstania. Brianna będzie rozdawać cebulki i kwiaty. -Wydmuchał dym. - To jest właśnie comhair.
Gray rozumiał ideę wspólnoty. Czuł ja, i przez chwilę jej zazdrościł, w wiejskim kościele podczas chrztu Liama,
- Czy nigdy nie czujesz się... uzależniony przez to, że przyjmując pomoc, jesteś zobowiązany do odwdzięczenia się.
- Wy, jankesi! - Chichocząc, Murphy zaciągnął się po raz ostatni i rozgniótł papierosa o kamień. Znając Briannę, wolał schować niedopałek do kieszeni, niż rzucić go na ziemię. - Rozumujecie zawsze w kategorii zapłaty. “Zobowiązany” to nie jest właściwe słowo. To jest bezpieczeństwo, jeżeli już szukasz na to określenia. Świadomość, że wystarczy wyciągnąć rękę i ktoś udzieli ci pomocy, kiedy będziesz jej potrzebował. Pewność, że ty zrobisz to samo dla innych.
Zwrócił się do siostrzeńca.
- Dobra, Tom, wyczyśćmy teraz narzędzia Musimy wracać. Graysonie, powiedz Brie, żeby nie ruszała tych kamieni. Muszą osiąść.
- Jasne, powiem... O, Boże! Zapomniałem o niej. Na razie! - Pobiegł do domu. Zerknął na zegar w kuchni i skrzywił się z niesmakiem. Nie było go przeszło godzinę.
Brianna siedziała tam, gdzie ją zostawił.
- Dużo czasu zajmuje ci przeczytanie połowy rozdziału. - Tym razem nie podskoczyła ze strachu, choć znów ją zaskoczył. Kiedy podniosła na niego oczy znad ekranu, ujrzał w nich łzy.
- To jest wspaniałe. - Sięgnęła do kieszeni fartucha po chusteczkę. - Naprawdę. Ten fragment, kiedy Tullia siedzi sama w ogrodzie, myśląc o dziecku. Jej smutek jest taki autentyczny. Ona wcale nie wydaje się fikcyjną postacią.
Ku własnemu zdziwieniu poczuł zażenowanie.
- Cóż, takie było założenie autora.
- Masz wspaniały talent wzbudzania emocji. Przeczytałam trochę więcej, niż pozwoliłeś. Przepraszam, wciągnęło mnie.
- To mi pochlebia. - Zerknął na dół ekranu i stwierdził, że przeczytała ponad sto stron. - Podoba ci się.
- Bardzo! Jest w niej coś... - Nie potrafiła ująć myśli w słowa -innego niż w poprzednich książkach. Och, jest posępna, bogata w szczegóły. I przerażająca. To pierwsze morderstwo, w ruinach? Myślałam, że serce mi stanie, kiedy o nim czytałam. Takie krwawe...
- Mów, mów dalej. - Potargał jej włosy i opadł na łóżko.
- No więc. - Złączyła dłonie i oparła je na skraju biurka, ważąc słowa. - Znać w niej również twój humor. I twoją spostrzegawczość, nic nie ujdzie twojej uwagi. Uczestniczyłam w tej scenie w pubie tysiące razy w swoim życiu. Teraz czytając, widziałam Tima O'Malleya za barem, Murphy'ego wygrywającego jakąś melodię. Będzie zadowolony, że zrobiłeś z niego takiego przystojniaka.
- Myślisz, że się rozpozna?
- Och, na pewno! Nie wiem tylko, czy spodoba mu się rola podejrzanego czy mordercy, jeżeli to on nim jest. - Czekała, pełna nadziei, ale Gray potrząsnął tylko głową.
- Naprawdę myślisz, że powiem ci, kto to zrobił?
- No nie. - Westchnęła i wsparła brodę na ręce. - Wracając do Murphy'ego, chyba mu się to spodoba. Znać w tej książce twoją sympatię do wioski, ziemi i ludzi, zwłaszcza w tych drugoplanowych scenkach: odświętnie ubrana rodzina wraca z niedzielnego nabożeństwa, stary człowiek idzie z psem skrajem drogi, dziewczynka tańczy w pubie ze swoim dziadkiem.
- Łatwo jest pisać, kiedy wokół dzieje się tyle ciekawych rzeczy.
- Och, piszesz nie tylko o tym, co się da zobaczyć oczami. - Uniosła dłonie, po czym pozwoliła im opaść. Nie potrafiła żonglować słowami tak jak on, nie potrafiła ich okiełznać. - Najważniejsze jest to, co widzisz sercem. I tym właśnie ta książka różni się od poprzednich. To, jak McGee mocuje się z sobą. Sposób, w jaki Tullia dźwiga swój ciężar, który niemal przygniata ją do ziemi, jej walka, by życie znów nabrało sensu. Nie potrafię tego wyrazić.
- Idzie ci znakomicie - mruknął Gray.
- To mnie poruszyło. Nie mogę uwierzyć, że ta książka powstała tutaj, pod moim dachem.
- Nie sądzę, żeby mogła powstać gdziekolwiek indziej. - Wstał i, ku jej rozczarowaniu, wciśnięciem paru klawiszy zmazał tekst z ekranu. Miała nadzieję, że pozwoli jej przeczytać więcej.
- O, zmieniłeś tytuł - powiedziała, kiedy ukazała się strona tytułowa. - “Finał Redemption”. Wybawienie. Ostatnia pokuta. Podoba mi się. O tym jest ta książką, prawda? O morderstwach, o tym, co przydarzyło się McGee i Tulli, o tym, jak zmieniło się ich życie, kiedy się poznali,
- Tak to jakoś samo wyszło. - Nacisnął jeszcze jeden klawisz, przywołując stronę z dedykacją. Jak dotąd zadedykował tylko jedną ze swych książek. Arlene. Ta była druga.
Briannie, w podzięce za bezcenny dar
- Och, Graysonie! - W jej głosie przebijały łzy. - Jestem zaszczycona. Zacznę znowu płakać - szepnęła i ukryła twarz na jego ramieniu. -Bardzo ci dziękuję.
- Włożyłem w tę książkę całego siebie, Brie. - Uniósł jej głowę, mając nadzieje, że go zrozumie. - Chcę ci to ofiarować.
- Wiem. To prawdziwy dar. - Bojąc się, że zepsuje tę chwilę łzami, przygładziła szybko włosy. - Chcesz pewnie wrócić do pracy, a ja przebałaganiłam cały dzień. - Wzięła pościel z komody, zdając sobie sprawę, że wybuchnie płaczem za pierwszymi zamkniętymi drzwiami. - Przynieść ci herbatę tutaj?
Przekrzywił głowę i przyglądał jej się przez zmrużone powieki. Zastanawiał się, czy rozpoznała siebie w Tulli. Opanowanie, spokój, niezmącony wdzięk.
- Zejdę na dół. Na dzisiaj prawie skończyłem.
- A więc, za godzinę.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Gray usiadł i przez długi czas wpatrywał się w krótką dedykację.
Godzinę później odgłosy rozmów i Śmiech zwabiły go do bawialni. Goście Brianny skupili się wokół stolika do herbaty i z zapałem napełniali talerzyki. Brianna stała, kołysząc się łagodnie, ze śpiącym dzieckiem w ramionach.
- Mój siostrzeniec - wyjaśniła gościom. - Liam. Chwilowo się nim opiekuję. Och, Gray! - Uśmiechnęła się promiennie na jego widok. -Spójrz, kogo tu mam.
- Właśnie widzę. - Gray podszedł i przyjrzał się malcowi.
Liam otworzył szerzej oczy na jego widok i spojrzał, przypatrując mu się z uwagą.
- On zawsze patrzy na mnie tak, jakby wiedział o każdym moim łajdactwie. To żenujące.
Gray zbliżył się do stolika i zastanawiał się właśnie nad wyborem ciasta, kiedy zauważył, że Brianna wymyka się z pokoju. Dogonił ją w drzwiach kuchni.
- Dokąd idziesz?
- Położyć dziecko.
- Po co?
- Maggie powiedziała, że powinien się przespać.
- Maggie tu nie ma. - Odebrał jej Liama. - Nigdy nie pozwalają się nam z nim bawić. - Wykrzywił twarz do Liama, żeby go rozśmieszyć. -
A gdzie jest Maggie?
- Rozgrzała już piece, kiedy Rogan został nagle wezwany do galerii, więc przywiozła Liama tutaj. - Roześmiała się i pochyliła nad dzieckiem. -Już myślałam, że to się nigdy nie stanie. Teraz mam cię całego dla siebie -
szepnęła.
Wyprostowała się na odgłos pukania do frontowych drzwi.
- Podłóż mu rękę pod główkę - powiedziała, idąc w stronę holu.
- Wiem, jak trzymać dziecko. Kobiety! - powiedział do Liama. -Uważają, że nic nie potrafimy robić. Teraz chodzą wokół ciebie jak koło śmierdzącego jajka, ale poczekaj tylko. Za parę lat uznają, że twoim przeznaczeniem jest naprawianie urządzeń elektrycznych i trucie robactwa.
Ponieważ nikt nie patrzył, pochylił głowę i pocałował Liama leciutko w usta. Liam się uśmiechnął,
- Fajny z ciebie gość, wiesz? Pójdziemy teraz do kuchni i zobaczymy, czy...
Urwał, usłyszawszy pełen zdumienia okrzyk Brianny. Przytrzymując dziecko drugą ręką, Gray pośpieszył do holu. Na progu stał Carstairs z brązowym melonikiem w ręku i serdecznym uśmiechem na ustach.
- Grayson, jak miło znowu cię widzieć. Nie byłem pewien, czy jeszcze tu jesteś. A to co?
- Dziecko - odparł Gray zwięźle.
- To widzę. - Carstairs połaskotał Liama pod brodą, wydając przy tym gruchające odgłosy. - Przystojny młody człowiek, trochę cię przypomina, Brianno, zwłaszcza w okolicy ust.
- To syn mojej siostry. Co pana sprowadza do Blackthorn, panie Carstairs?
- Tak się składa, że tędy przejeżdżałem. Tyle opowiadałem Iris o tym domu, o krajobrazach, że chciała zobaczyć to wszystko na własne oczy. Jest w samochodzie. - Zrobił gest w stronę bentleya zaparkowanego przy ogrodowej furtce. - Prawdę powiedziawszy, liczyłem na to, że znajdziesz dla nas pokój na jedną noc.
Wytrzeszczyła na niego oczy.
- Chcecie tu zostać?
- Hymny pochwalne, może niepotrzebnie, śpiewałem na temat twojej kuchni. - Pochylił się ku niej konfidencjonalnie. - Obawiam się, że trochę tym Iris zirytowałem. Sama jest znakomitą kucharką. Chce sprawdzić, czy nie przesadziłem w zachwytach.
- Panie Carstairs, pan chyba wstydu nie ma.
- To bardzo prawdopodobne, moja droga - przyznał, mrugając do niej okiem,
Brianna westchnęła.
- Niech pan nie trzyma tej biednej kobiety w samochodzie. Proszę przyprowadzić ją na podwieczorek.
- Nie mogę się doczekać, żeby ją poznać - powiedział Gray, pohuśtując dziecko.
- Ona powiedziała to samo o tobie. Naprawdę zaimponowałeś jej sposobem, w jaki pozbawiłeś mnie portfela. Kiedyś byłem o wiele bystrzejszy. - Pokiwał smętnie głową. - Ale byłem też dużo młodszy. Czy mogę wnieść bagaże, Brianno?
- Mam pokój. Mniejszy od tego, który zajmował pan ostatnio.
- Na pewno uroczy. Absolutnie uroczy. - Oddalił się w stronę samochodu.
- Coś podobnego! - wykrztusiła Brianna. - Nie wiem, czy się śmiać, czy chować srebra. Prawda, nie mam sreber.
- On za bardzo cię lubi, żeby cię okraść. A więc to jest nasza słynna Iris.
Brianna stwierdziła, że fotografia z ukradzionego portfela dobrze oddaje podobieństwo. Iris ubrana była w kwiecistą sukienkę, którą wiatr rozwiewał wokół doskonałych nóg. Briannie zdawało się, że Iris wykorzystała czas w samochodzie, by poprawić makijaż i fryzurę. Wyglądała zadziwiająco ładnie, kiedy szła ku nim u boku roześmianego męża.
- Och, panno Concannon, Brianno, mam nadzieję, że mogę się tak do ciebie zwracać. Nazywam cię tak w myślach. Tyle o tobie słyszałam!
Głos miała miły, kulturalny, jeżeli pominąć fakt, że słowa goniły jedno drugie. Zanim Brianna zdołała odpowiedzieć, Iris chwyciła jej obie dłonie i mówiła dalej.
- Jesteś dokładnie taka, jaką opisał cię Johnny. Po prostu urocza. Jak to miło z twej strony, że znalazłaś dla nas pokój, mimo że przyjechaliśmy tak niespodziewanie. A twój ogród, moja kochana, muszę przyznać, że jestem pełna podziwu. Te dalie! Nigdy jakoś nie miałam do nich szczęścia. A róże! Wspaniałe! Musisz zdradzić mi swój sekret. Rozmawiasz z nimi? Ja gawędzę ze swoimi dzień i noc, ale nigdy tak nie kwitną.
- No cóż, ja...
- A oto i Grayson. - Iris po prostu nie dosłyszała odpowiedzi Brianny i zwróciła się do Graya. Uwolniła jedną rękę Brianny, by móc pochwycić dłoń Graya. - Cóż z ciebie za inteligentny młody człowiek. I taki przystojny. Wyglądasz, mój drogi, jak gwiazdor filmowy. Czytałam wszystkie twoje książki, co do jednej. Boję się potwornie, kiedy je czytam, ale nie mogę przestać. Skąd bierzesz takie zadziwiające pomysły? Tak bardzo chciałam was poznać - ciągnęła, nie puszczając ich rąk. - Nękałam biednego Johnny'ego prośbami o tę podroż, i oto jesteśmy.
Nastała chwila ciszy. Iris uśmiechała się promiennie.
- Tak - Brianna stwierdziła, że nie ma w ogóle nic do powiedzenia. -Oto jesteście. Och, proszę wejść. Mieliście dobrą podróż?
- Uwielbiam podróże, a ty? I pomyśleć, tyle się z Johnnym najeździliśmy w czasach naszej hulaszczej młodości, a nigdy nie zahaczyliśmy o tę część świata. Ładnie tu jak na pocztówce, prawda, Johnny?
- Tak, skarbie, z pewnością.
- Ach, jaki uroczy dom. Po prostu uroczy. - Iris rozglądała się wokół, trzymając rękę Brianny w mocnym uścisku. - Jestem pewna, że twoim gościom jest tu bardzo wygodnie.
Brianna rzuciła Grayowi bezradne spojrzenie, ale on tylko wzruszył ramionami.
- Mam nadzieję, że się wam spodoba. W bawialni jest nakryte do podwieczorku. A może zaprowadzić was najpierw do waszego pokoju?
- Gdybyś mogła, kochanie. Odstawimy bagaże, prawda, Johnny? A potem sobie pogawędzimy.
Iris wydawała okrzyki zachwytu na schodach, w holu na piętrze i w pokoju, do którego zaprowadziła ją Brianna.
Narzuta była urocza, koronkowe zasłonki po prostu piękne, widok z okna wspaniały.
Brianna nie wiedziała nawet, kiedy znalazła się w kuchni i zaparzyła świeżą herbatę, podczas gdy jej nowi goście rozsiedli się przy stole. Iris huśtała Liama beztrosko na kolanie.
- Dobrana para, co? - szepnął Gray, pomagając jej wyjmować filiżanki i talerzyki.
- Ona przyprawia mnie o zawrót głowy - odszepnęła Brianna. - Ale nie można jej nie lubić.
- Właśnie. Trudno uwierzyć, by w jej głowie powstała choćby jedna niegodziwa myśl. Dobroduszna ciocia, urocza sąsiadka. Może rzeczywiście powinnaś pochować srebra.
- Ciii. - Brianna odwróciła się, żeby zanieść talerz na stół. Carstairs sięgnął natychmiast po chleb i marmoladę.
- Mam nadzieję, że usiądziecie z nami - zagadnęła Iris, częstując się trójkątnym placuszkiem z bitą śmietaną. - Johnny, kochanie, załatwmy co prędzej interesy. To tak niemiło, kiedy interesy psują atmosferę.
- Nie załatwione interesy. - Carstairs otarł usta chusteczką. - Brianno, chleb jest wyjątkowo smaczny. Spróbuj kawałek, Iris.
- Johnny rozpływał się w zachwytach nad twoją kuchnią. Obawiam się, że jestem troszeczkę zazdrosna. Widzisz, sama jestem niezłą kucharką.
- Znakomitą kucharką - sprostował lojalny Carstairs, chwytając rękę żony i pokrywając ją obficie pocałunkami. - Genialną kucharką.
- No dalej, Johnny, dalej! - Zachichotała dziewczęco, po czym zabrała mu rękę. Wydęła usta w dziubek i posłała mu kilka szybkich pocałunków.
Gray puścił oko do Brianny.
- Ale rozumiem jego zachwyty, Brianno. - Iris pogryzała delikatnie placuszek. - Musimy wymienić nasze przepisy. Moją specjalnością jest kurczak i potrawa z ostryg. Muszę przyznać, oba dania są smaczne. Sekret w tym, żeby użyć naprawdę dobrego wina, białego wytrawnego. I odrobinkę tarragonu. Ale znów odbiegam od tematu, a interesy czekają.
Sięgnęła po następny placuszek, wolną ręką wskazując puste krzesła.
- Siadajcie, proszę. O tyle przyjemniej jest załatwiać interesy przy herbatce.
Gray usiadł i zaczął nakładać sobie na talerz.
- Chcesz, żebym potrzymał dziecko? - zapytał Brianny.
- Nie, wygodnie mi tak. - Usiadła z Liamem ułożonym w zgięciu ramienia.
- Aniołeczek - zaświergotała Iris. - Od razu widać, że masz dobre podejście do dzieci. Żałowaliśmy z Johnnym, że nie dochowaliśmy się potomstwa. Ale zawsze pochłaniała nas jakaś nowa przygoda, mieliśmy wypełnione życie.
- Przygoda - powtórzyła Brianna. Dziwne określenie na oszukiwanie ludzi, pomyślała.
- Byliśmy nieznośną parą. - Iris roześmiała się, choć błysk w jej oczach mówił, że zrozumiała Briannę. - Ale tak świetnie się bawiliśmy. Nie można powiedzieć, że żałujemy, skoro czerpaliśmy z tego tyle przyjemności. Niestety, człowiek się starzeje.
- Tak - przytaknął Carstairs. - I traci bystrość umysłu. - Spojrzał na Graya z łagodnym wyrzutem. - Dziesięć lat temu nie zabrałbyś mi portfela.
- Nie byłbym tego taki pewien - Gray popił herbaty. - Dziesięć lat temu byłem w lepszej formie.
Carstairs odrzucił w tył głowę i roześmiał się serdecznie.
- Nie mówiłem ci, Iris, że z niego prawdziwy pistolet? Och, żałuj, żeś nie widziała, jak mnie przygwoździł w Walii! Byłem pełen podziwu. Mam nadzieję, że zechcesz mi zwrócić portfel, Graysonie. Przynajmniej fotografie. Legitymację da się łatwo zastąpić, ale darzę dużym sentymentem te fotografie. I pieniądze, oczywiście.
Gray uśmiechnął się złowrogo.
- Nadal jesteś mi winien sto funtów, Johnny. Carstairs chrząknął.
- Naturalnie. Bez wątpienia. Wziąłem te pieniądze tylko po to, by upozorować włamanie.
- Naturalnie - zgodził się Gray. - Bez wątpienia. Wydaje mi się, że kwestię rekompensaty omówiliśmy już w Walii, zanim byłeś zmuszony opuścić nas tak nagle.
- Za co serdecznie przepraszam. Widzisz przyparłeś mnie do muru, a ja wolałem nie podejmować zobowiązań bez konsultacji z Iris.
- Jesteśmy zagorzałymi zwolennikami partnerstwa - wtrąciła Iris.
- W rzeczy samej. - Carstairs poklepał serdecznie dłoń żony. - Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wszystkie decyzje podejmowaliśmy wspólnie, co w połączeniu z głębokim uczuciem, pozwoliło nam przeżyć wspólnie czterdzieści trzy szczęśliwe lata.
- Pominąłeś życie erotyczne - dodała Iris swobodnie i uśmiechnęła się, kiedy Brianna zakrztusiła się herbatą. - Małżeństwo bez dobrego seksu byłoby odrobinę nudne, nie sądzisz?
- Tak, jestem tego pewna. - Tym razem Brianna odchrząknęła. -Myślę, że rozumiem, dlaczego tu przyjechaliście, i miło mi z tego powodu. Dobrze, że sobie to wyjaśniliśmy.
- Chcieliśmy przeprosić osobiście za wszelkie kłopoty, których byliśmy przyczyną. Chciałam również dołączyć wyrazy współczucia w związku z nieporadną i bardzo nierozważną rewizją, jaką przeprowadził mój Johnny w tym uroczym domu. - Rzuciła mężowi ostre spojrzenie. - To było działanie zupełnie pozbawione finezji, Johnny.
- Rzeczywiście, przyznaję się ze wstydem. - Johnny pochylił głowę.
- No cóż, nic się takiego nie stało - powiedziała Brianna absolutnie bez przekonania.
- Jak to? - Iris podjęła rękawicę. - Brianno, moja droga, jestem pewna, że byłaś wściekła i miałaś do tego prawo. I ogromnie nieszczęśliwa.
- Popłakała się.
- Graysonie! - Brianna spuściła oczy z zażenowaniem. - To już przeszłość.
- Mogę sobie tylko wyobrazić, co czułaś. - Głos Iris złagodniał. -Johnny zna mój stosunek do własności. Gdybym wróciła do domu i zastała wszystko poprzewracane do góry nogami, byłabym zrozpaczona. Po prostu zrozpaczona. Mam tylko nadzieję, że wybaczysz mu ten żałosny, nie przemyślany uczynek.
- Tak. Rozumiem, że znajdował się w stanie ogromnego napięcia i... -Brianna urwała, zrozumiawszy, że broni człowieka, który oszukał jej ojca i włamał się do jej domu.
- Masz takie dobre serce - ciągnęła niezmordowanie Iris. - Pozwólcie teraz, że po raz ostatni poruszymy sprawę owego świadectwa udziałowego. Przede wszystkim chciałam powiedzieć, że wykazaliście dużą przezorność i cierpliwość, nie zawiadamiając władz po incydencie walijskim.
- Gray powiedział, że się odezwiecie.
- Mądry chłopiec - mruknęła Iris.
- I nie widziałam w tym większego sensu. - Z westchnieniem Brianna wzięła kawałek chleba i ugryzła odruchowo. - To było dawno, a pieniądze należały do mojego ojca, miał prawo je stracić. Mnie wystarczy, że znam okoliczności tej sprawy.
- Widzisz, Iris, mówiłem ci.
- Johnny! - W jej głosie pojawiły się nagle rozkazujące nutki. Małżonkowie mierzyli się wzrokiem, dopóki Carstairs nie spuścił oczu.
- Tak, Iris, oczywiście. Masz rację. Całkowitą rację. - Ociągając się, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył kopertę. - Przedyskutowaliśmy sprawę gruntownie i chcielibyśmy załatwić ją ku obopólnemu zadowoleniu. Z przeprosinami kochanie - powiedział, wręczając Briannie kopertę. - I najlepszymi życzeniami.
Zakłopotana zajrzała do środka. Poczuła, że serce spływa jej do żołądka i podchodzi z powrotem do gardła.
- Pieniądze!
- Czek wprowadza takie zamieszanie w księgowości - wyjaśnił Carstairs. - No i pojawia się natychmiast kwestia podatków. Transakcja gotówkowa oszczędza obu stronom kłopotu. Dziesięć tysięcy funtów irlandzkich.
- Och, ale ja nie mogłabym...
- Owszem, możesz - wtrącił Gray.
- To nie w porządku.
Chciała oddać kopertę Carstairsowi. Oczy rozbłysły mu na mgnienie, ręka wyciągała się już ku kopercie, kiedy żona dała mu po palcach.
- Ten młody człowiek ma rację, Brianno. Jest to dobre rozwiązanie dla wszystkich tu obecnych. Nie musisz się martwić, że te pieniądze zrobią jakiś wyłom w naszym życiu. Powodzi nam się nieźle. Byłoby mi lżej na duszy i sercu, gdybyś przyjęła te pieniądze. I zwróciła świadectwo.
- Rogan je ma.
- Nie, odebrałem je. - Gray wstał i wsunął się do pokoju Brianny.
- Weź pieniądze, Brianno - powiedziała Iris łagodnie. - Wsadź je zaraz do kieszeni fartucha. Wyświadczysz mi wielką przysługę.
- Nie rozumiem cię.
- Chyba nie. Widzisz, nie żałujemy z Johnnym tego, jak żyliśmy. Bawiliśmy się świetnie. Ale malutkie zabezpieczenie odkupienia nie zaszkodzi. - Uśmiechnęła się, ściskając rękę Brianny. - Byłabym ci naprawdę wdzięczna. Oboje bylibyśmy wdzięczni, prawda, Johnny?
Obrzucił kopertę ostatnim, tęsknym spojrzeniem.
- Tak, kochanie.
Wrócił Gray ze świadectwem.
- To należy do ciebie, jak przypuszczam?
- Tak. W rzeczy samej. - Carstairs sięgnął pośpiesznie po dokument. Założywszy okulary przyjrzał mu się uważnie. - Iris! - powiedział z dumą, podając jej dokument. - Świetna robota. Bezbłędna.
Nigdy dotąd nie przeżyłam większej satysfakcji. - Mrucząc jak zadowolona kotka, Maggie wyciągnęła się na siedzeniu pasażera w samochodzie Brianny. Posłała ostatnie spojrzenie na domek matki.
- Tego rodzaju satysfakcja nie przystoi człowiekowi, Margaret Mary.
- Przystoi czy nie przystoi, właśnie się w niej pławię. - Maggie odwróciła się, żeby włożyć grzechotkę w rączkę Liama usadowionego w foteliku bezpieczeństwa na tylnym siedzeniu. - Widziałaś jej twarz, Brie? Och, powiedz, czy widziałaś?!
- Widziałam. - Brianna straciła na chwilę swoje dostojeństwo i uśmiechnęła się błogo. - Dobrze, że miałaś choć tyle przyzwoitości, by nie unurzać jej twarzy w banknotach.
- To był świetny pomysł, powiedzieć, że pieniądze pochodzą z inwestycji, jakiej tatuś dokonał przed śmiercią. I nie wytknęłam jej, choć sprawiło mi to ból niemal fizyczny, że nie ma prawa do trzeciej części tej sumy, skoro nigdy w niego nie wierzyła.
- Trzecia część należała się jej prawnie, i na tym koniec.
- Nie będę się z tobą kłóciła. Jestem na to zbyt wniebowzięta. -Maggie zanuciła pod nosem. - Powiedz mi, co zrobisz z pieniędzmi?
- Mam parę pomysłów unowocześnienia domu. Choćby remont strychu, od którego wszystko się zaczęło.
Ponieważ Liam odrzucił z zapałem pierwszą grzechotkę, Maggie wyciągnęła drugą.
- Myślałam, że jedziemy do Galway na zakupy.
- Jedziemy. - Grayson ją na to namówił, prawie wyrzucił z jej własnego domu. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
- Mam ochotę kupić sobie jeden z tych robotów kuchennych, których używają w restauracjach i pokazują w telewizji w programach o gotowaniu.
- Tata byłby tym zachwycony - Maggie uśmiechnęła się łagodnie. -Czuję się tak, jakbyśmy dostały od niego prezent.
- Myślę o tym w ten sam sposób. A jakie ty masz plany?
- Wsadzę część w pracownię. Resztę odłożę dla Liama. Myślę, że tata by sobie tego życzył. - Przesunęła dłonią po desce rozdzielczej. - Masz niezły wóz, Brie.
- Tak. - Brianna roześmiała się. Będzie musiała podziękować Grayowi za to, że wypchnął ją z domu na cały dzień. - Wyobraź sobie tylko, jadę do Galway i nie martwię się, że dom rozpadnie się na kawałki. To takie podobne do Graya ofiarować bezcenny prezent, traktując to jako coś zupełnie naturalnego.
- To prawda. Facet wręczył mi brylantową spinkę, jakby to był pęk stokrotek. Jest bardzo szczodry.
- Tak.
- A skoro już o nim mowa, co porabia?
- Pracuje albo daje się zabawiać Carstairsom.
- Prawdziwe indywidua. Czy wiesz, że kiedy przyszli do galerii, próbowali przekonać Rogana, by sprzedał im stolik z bawialni na piętrze?
- Wcale mnie to nie dziwi. Iris prawie namówiła mnie na kupno jakiejś lampy, która pasowałaby idealnie do mojej bawialni. Obiecała nawet, że da mi zniżkę. - Brianna zachichotała. - Będzie mi ich brakowało, kiedy jutro wyjadą.
- Mam przeczucie, że wrócą. - Maggie zamilkła na chwilę. - Kiedy Gray wyjeżdża? _
- Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu - powiedziała Brianna spokojnie, nie odrywając wzroku od szosy. - Z tego co wiem, wygładza już tylko tekst.
- Myślisz, że wróci?
- Mam nadzieję. Ale nie liczyłabym na to.
- Prosiłaś, by został?
- Nie mogę tego zrobić.
- Nie - mruknęła Maggie. - Nie możesz. Ja nie mogłabym również, w tych okolicznościach. - Pomyślała, że Grayson okaże się cholernym głupcem, jeżeli odejdzie. - Miałabyś ochotę zamknąć dom albo zainstalować w nim panią O'Malley i pojechać na parę tygodni do Dublina albo do Francji?
- Nie, ale dziękuję, że o tym pomyślałaś. Będę szczęśliwsza w domu. Prawdopodobnie ma rację, pomyślała Maggie i nie nalegała.
- Jeżeli zmienisz zdanie, wystarczy powiedzieć. - Obróciła się ku siostrze, podejmując rozpaczliwą próbę poprawienia nastroju. - Wiesz co? Kupmy coś głupiego, kiedy będziemy na Shop Street. Pierwszą rzecz, jaka nam się spodoba. Coś bezużytecznego i drogiego, jeden z tym gadżetów, na które gapiłyśmy się jako dzieci, kiedy tata przywoził nas do miasta.
- Jak te małe laleczki w ślicznych strojach albo szkatułki z baletnicą na wieczku.
- Och, myślę, że znajdziemy coś bardziej stosownego do naszego wieku, ale tak, coś w tym stylu.
- Dobrze, zróbmy to.
Kiedy znalazły się w Galway, Briannę zalała fala wspomnień. Zaparkowawszy samochód, włączyły się w tłum turystów, kupujących, dzieci.
Brianna ujrzała dziewczynkę siedzącą na barana na ramionach ojca, roześmianą.
Często to robił, przypomniała sobie. Sadzał je sobie kolejno na barana i czasem biegł tak szybko, że podskakiwały piszcząc z uciechy.
Albo spacerował z nimi po zatłoczonych ulicach, trzymając je mocno za rączki i snuł marzenia.
“Kiedy przypłynie mój statek, Brianno kochana, kupię ci śliczne sukienki, takie jak te na wystawie”.
“Pewnego dnia przyjedziemy do Galway City z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Zobaczysz, kochanie”.
I choć już wtedy wiedziała, że to tylko marzenia, nie psuło jej to radości oglądania i słuchania.
Tak jak wspomnienia nie psuły jej wyprawy z Maggie. Barwny, rozwirowany tłum na Shop Street jak zwykle wywołał uśmiech na jej twarzy.
- Mam! - zawołała Maggie, przedzierając się przez tłum do wystawy sklepowej. - Idealne!
Brianna przebiła się za nią i zajrzała siostrze przez ramię.
- Co?
- Ta wielka, gruba krowa. Waśnie czegoś takiego szukałam.
- Chcesz kupić krowę?
- Wygląda na porcelanową - powiedziała Maggie w zadumie, przyglądając się połyskliwemu, biało-czarnemu cielsku z głupawo uśmiechniętym pyskiem. - Założę się, że cena jest horendalna. Wspaniale. Biorę ją. Wchodzimy.
- Ale co z nią zrobisz?
- Sprezentuję Roganowi i dopilnuję, by ustawił ją w tym swoim eleganckim biurze w Dublinie. Och, mam nadzieję, że to waży tonę.
Ważyło, więc zostawiły krowę w sklepie, podczas gdy załatwiały resztę sprawunków. Dopiero kiedy zjadły lunch, Brianna przestudiowała tuzin prospektów robotów kuchennych i pozwoliła sobie na małe szaleństwo.
Czarodziejki z malowanego brązu tańczyły zawieszone na miedzianych drucikach. Wystarczyło trącić je palcem, by zaczęły wirować, machając skrzydełkami.
- Powieszę je w oknie sypialni. Będą mi przypominały opowieści taty o czarodziejkach.
- Śliczne. - Maggie otoczyła Briannę ramieniem. - Nie, nie patrz na cenę - powiedziała, kiedy Brianna sięgnęła po metkę. - Rzecz w tym, żeby nie myśleć o pieniądzach. Nieważne, ile to kosztuje, grunt, że jest ładne. Idź, zapłać za swoje czarodziejki, a potem zastanowimy się, jak upchnąć moją krowę w samochodzie.
W końcu postanowiły, że Maggie poczeka w sklepie z krową, Liamem i resztą pakunków, a Brianna przyprowadzi samochód.
W beztroskim nastroju szła na parking. Powiesi swoje czarodziejki w sypialni, jak tylko dotrze do domu. A potem pobawi się swoją nową cudowną kuchenną zabawką. Myślała o tym, jaka to będzie przyjemność zrobić mus łososiowy lub pokroić grzyby w kostkę za pomocą tak precyzyjnego urządzenia.
Nucąc, wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik. Co też zrobić na przystawkę do ryby z rożna, którą planowała na obiad? Co smakowałoby Grayowi najbardziej? - zastanawiała się, zatrzymując przy wyjeździe z parkingu. Może krem agrestowy na deser. Pod warunkiem, że uda jej się znaleźć dojrzały agrest.
Myślała o tym, że sezon na agrest przypada na pierwsze dni czerwca. Graya już wtedy nie będzie. Zakłuło ją w piersiach. No cóż, jest już prawie czerwiec, powiedziała sobie, wyjeżdżając z parkingu. A ona chce, żeby Gray przed wyjazdem spróbował jej popisowego deseru.
Skręcając w ulicę, usłyszała wołanie. Przestraszona poderwała głowę. Zdążyła jeszcze nabrać powietrza do krzyku, kiedy uderzył w nią samochód jadący po niewłaściwej stronie drogi.
Usłyszała zgrzyt miażdżonego metalu, brzęk szkła. Potem zapadła cisza.
- Więc Brianna pojechała na zakupy - stwierdziła Iris, kiedy Gray pojawił się w kuchni. - To miło. Nic nie polepsza stanu ducha kobiety niż mała bezsensowna wyprawa na zakupy.
Gray próbował sobie wyobrazić, jak praktyczna Brianna kupuje coś bezsensownego.
- Pojechała z siostrą do Galway. Zapewniłem ją, że damy sobie radę, jeżeli nie wróci do domu na podwieczorek. - Czując instynkt posiadacza w stosunku do kuchni, Gray przełożył na talerze potrawy przygotowane przez Briannę. - Jest nas tylko troje.
- Będzie nam tu przytulnie. - Iris postawiła dzbanek z herbatą na stole. - Miałeś rację, że namówiłeś ją na wypad z siostrą.
- Musiałem zawlec ją do samochodu. Jest tak 'przywiązana do tego miejsca.
- Głębokie, żywe korzenie. Dlatego ona tak kwitnie. Zupełnie jak jej kwiaty. Nigdy w życiu nie widziałam takiego ogrodu. Właśnie dziś rano... O, jesteś, Johnny. W sam czas.
- Odbyłem bardzo pouczającą przechadzkę. - Carstairs powiesił kapelusz na kołku, po czym zatarł ręce. - Czy wiesz, moja kochana, że oni tu ciągle palą nawozem?
- Nie mów!
- Znalazłem miejsce, gdzie suszą go na słońcu i wietrze. Jakbym się cofnął w ubiegły wiek. - Uszczypnął żonę w policzek, zanim jego uwagę pochłonęły przysmaki na stole. - Co my tu mamy?
- Umyj ręce, Johnny, i siadajmy do podwieczorku. Naleję herbaty, Graysonie. Ty siedź sobie spokojnie.
Bawiąc się ich towarzystwem i sposobem, w jaki się do siebie odnosili, Gray usiadł posłusznie.
- Iris, mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeżeli zadani ci osobiste pytanie.
- Kochany chłopcze, możesz mnie spytać, o co chcesz.
- Nie tęsknisz za tym?
Nie starała się nawet udawać, że nie rozumie. Podała mu cukier.
- Tęsknię. Od czasu do czasu. Brak mi poczucia, że żyję na krawędzi. To działa bardzo ożywczo. - Napełniła mężowską filiżankę. - A ty?
Kiedy Gray uniósł brwi, zachichotała.
- Swój pozna swego.
- Nie - powiedział Gray po chwili milczenia. - Nie tęsknię.
- Cóż, wycofałeś się dosyć wcześnie, zanim zdążyłeś pokochać to życie. A może jednak pokochałeś i dlatego nigdy nie wykorzystałeś swoich doświadczeń w żadnej książce.
Gray wzruszył ramionami i podniósł filiżankę do ust.
- Może po prostu nie widzę sensu w oglądaniu się za siebie.
- Zawsze czułam, że nie można mieć jasnej wizji przyszłości, jeżeli człowiek nie obejrzy się od czasu do czasu wstecz.
- Lubię niespodzianki. Jasno określona przyszłość nie wydaje mi się interesująca.
- Przyszłość zawsze wygląda inaczej, niż ją sobie wyobrażamy, i niespodzianek jest dość. Ale jesteś młody - powiedziała, obdarzając go macierzyńskim uśmiechem. - Życie cię tego nauczy. Korzystasz z mapy, kiedy podróżujesz?
- Jasne.
- No widzisz, to mniej więcej to samo. Na mapie życia masz zaznaczoną przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. - Przygryzając z przejęcia dolną wargę, odmierzyła ćwiartkę łyżeczki cukru i wsypała ją do swojej filiżanki. -Możesz zaplanować trasę. Niektórzy ludzie trzymają się jej, choćby nie wiem co. Żadnych objazdów, uroczych bocznych dróg, nieprzewidzianych przystanków, by obejrzeć zachód słońca. Żal mi ich. A jak narzekają, kiedy muszą jednak zboczyć z głównej drogi. Ale większość z nas lubi małe przygody, te boczne dróżki. Jasno wyznaczony cel podróży nie musi pozbawiać nas przyjemności podróżowania. Johnny, kochany, oto twoja herbata.
- Niech cię Bóg błogosławi, Iris.
- Z kropelką śmietanki, tak jak lubisz.
- Zginąłbym bez niej - zwrócił się Carstairs do Graya. - O, zdaje się, że mamy gości.
Gray spojrzała w stronę kuchennych drzwi. Stał w nich Murphy. Con podbiegł, usiadł przed Grayem i złożył mu łeb na kolanach. Gray podnosił już rękę, by go pogłaskać, kiedy uśmiech zamarł mu na ustach,
- Co się stało?! - Zerwał się na nogi, potrącając stół. Zadzwoniły filiżanki. Twarz Murphy'ego była zacięta, oczy pociemniałe. - Co się stało?!
- Zdarzył się wypadek. Brianna jest ranna.
- Co to znaczy ranna?! - krzyknął.
- Maggie do mnie dzwoniła. Wypadek zdarzył się, kiedy Brie wyjeżdżała z parkingu, żeby podjechać pod sklep, w którym czekała Maggie z dzieckiem. - Murphy zdjął czapkę, nie wiedząc nawet co czyni, i miął ją w rękach. - Zawiozę cię do Galway. Jest tam w szpitalu.
- W szpitalu. - Gray poczuł, jak cała krew spływa mu do nóg. -Ranna? W jakim stanie?
- Maggie nie była pewna. Mówiła, że nie jest bardzo źle, ale czekała na orzeczenie lekarza. Pomyślałem, że weźmiemy twój wóz. Będzie szybciej.
- Kluczyki. - Gray miał pustkę w głowie, nie mógł zebrać myśli. -Muszę wziąć kluczyki.
- Niech mu pan nie pozwoli prowadzić - powiedziała Iris, kiedy Gray wypadł z kuchni.
- Nie, proszę pani. Na pewno mu nie pozwolę.
Nie musiał się nawet spierać z Grayem. Po prostu wyjął mu kluczyki z ręki i usiadł za kierownicą. Ponieważ Gray się nie odzywał, Murphy skoncentrował się na wyciśnięciu z mercedesa prędkości, do jakiej wóz został stworzony. Kiedy indziej cieszyłby się zapewne możliwościami maszyny. Dziś je po prostu wykorzystał.
Gray miał wrażenie, że droga się nigdy nie skończy. Za oknem przesuwały się cudowne widoki, a samochód zdawał się stać w miejscu. Jak na filmie animowanym, pomyślał mgliście, puszczanym ciągle od nowa, klatka po klatce, podczas gdy on mógł tylko siedzieć i patrzeć.
I czekać.
Nie pojechałaby, gdyby jej do tego nie zmusił. Zmusił ją, żeby wyjechała z domu, zrobiła sobie dzień wolny. Więc pojechała do Galway, a teraz... Chryste, nie wie, co jest z nią teraz i nie miał odwagi się nad tym zastanawiać.
- Powinienem był pojechać z nią.
Mając sto czterdzieści na liczniku, Murphy wolał nie odrywać wzroku od szosy.
- Zwariujesz, jeżeli będziesz się tak zadręczał. Zaraz będziemy na miejscu i wszystko się wyjaśni.
- Sam kupiłem jej ten pieprzony samochód.
- Prawda. - Facetowi nie trzeba współczucia, pomyślał Murphy, tylko argumentów. - I nie siedziałeś za kierownicą tego, który w nią wjechał. Na mój rozum, w tamtym starym gracie byłoby o wiele gorzej.
- Nie wiemy, jak jest teraz.
- Zaraz się dowiemy. Weź się w garść. - Skręcił na drogę do szpitala, zwolnił i zaczął manewrować pośród innych aut - Całkiem możliwe, że nic jej nie jest i zmyje nam głowę, że przyjechaliśmy taki kawał drogi.
Na szpitalnym parkingu ujrzeli Rogana z Liamem.
- Brianna! - Gray nie mógł powiedzieć więcej.
- W porządku. Chcą ją zatrzymać na noc w szpitalu, ale poza tym w porządku.
Pod Grayem ugięły się kolana, musiał uczepić się ramienia Rogana.
- Gdzie? Gdzie ona jest?
- Położyli ją na szóstym piętrze. Maggie jest z nią. Przywiozłem również jej matkę i Lottie. Też są na górze. Ma... - Urwał i zagrodził Grayowi drogę. - Jest cała obandażowana i cierpi bardziej, niż po sobie pokazuje. Lekarz powiedział, że miała dużo szczęścia. Ma obrażenia od pasów bezpieczeństwa, które nawiasem mówiąc, ocaliły jej życie. Ramię jest wywichnięte, i to zdaje się, powoduje największy ból. Poza tym rozbita głowa i parę skaleczeń. Chcą, żeby miała spokój przez dwadzieścia cztery godziny.
- Muszę ją zobaczyć.
- Wiem. - Rogan nadal tarasował przejście. - Ale nie musisz pokazywać jej swojego zdenerwowania. Weźmie to sobie do serca i będzie się zamartwiać.
- W porządku. - Chcąc zmusić się do spokoju, Gray przycisnął palce do oczu. - Już dobrze. Będę spokojny, ale muszę ją zobaczyć.
- Pójdę z tobą - powiedział Murphy i pchnął drzwi. W milczeniu czekali na windę. W końcu drzwi się otworzyły.
- Dlaczego oni tu wszyscy są, Maggie, jej matka, Rogan, Lottie, skoro Briannie nic nie jest?
- To jej rodzina. - Murphy wcisnął szóstkę. - Gdzie mieliby być w takiej chwili? Posłuchaj, jakieś trzy lata temu, grając w rugby, złamałem rękę i rozbiłem głowę. Ledwie udało mi się pozbyć jednej siostry, druga stawała w drzwiach. Matka nie ruszała się przez dwa tygodnie, choć robiłem wszystko, żeby sobie pojechała. I prawdę mówiąc, podobało mi się, że tak koło mnie skaczą. Nie leć tam na łeb na szyję - powiedział, kiedy winda stanęła. - Irlandzkie pielęgniarki trzymają odwiedzających twardą ręką. O, jest Lottie.
- O mój Boże, musieliście tu chyba przyfrunąć. - Zbliżyła się do nich z uspokajającym uśmiechem. - Z nią wszystko w porządku, bardzo dobrze się nią zajęli. Rogan załatwił jej izolatkę, żeby mogła odpoczywać w spokoju. Już się domaga powrotu do domu, ale przy wstrząsie mózgu lekarze wolą mieć pacjenta na oku.
- Wstrząs mózgu?
- Niegroźny - pośpieszyła z wyjaśnieniem, prowadząc ich korytarzem. - Wygląda na to, że straciła przytomność tylko na parę sekund. Potrafiła jeszcze powiedzieć temu mężczyźnie, gdzie czeka na nią Maggie. Brianno, przyprowadziłam ci gości.
Gray widział tylko białą twarz Brianny na białej poduszce.
- Och, Gray, Murphy, nie powinniście jechać taki kawał drogi. Ja zaraz stąd wychodzę.
- Nie - powiedziała Maggie stanowczo. - Zostajesz tu na noc. Brianna chciała odwrócić głowę, ale tępy ból sprawił, że poniechała tego zamiaru.
- Nie chcę tu nocować. Nic mi nie jest. Mam tylko parę guzów i siniaków. Och, Gray, samochód! Tak mi przykro. Cały bok jest wgięty, rozbite reflektory, a...
- Zamknij się, dobrze. Niech ci się przyjrzę. - Wziął ją za rękę. Była blada, a ogromny siniak już wykwit! na jej policzku. Wyżej, nad brwiami zaczynał się schludny, biały bandaż. Pod bezkształtną szpitalną koszulą Gray dostrzegł bandaż na ramieniu.
Ponieważ ręce mu drżały, wsadził je w kieszenie spodni.
- Boli cię. Widzę po oczach.
- Głowa mnie boli. - Uśmiechnęła się słabo, podnosząc rękę do bandaża. - Czuję się tak, jakbym została stratowana przez drużynę baseballową.
- Powinni dać ci środek przeciwbólowy.
- Dadzą, jeżeli będzie mi potrzebny.
- Ona boi się kłucia - powiedział Murphy, pochylając się nad Brianną i całując ją lekko w policzek. Uśmiechał się szelmowsko. - Słyszałem, jak wyłaś, Brianno Concannon, kiedy siedziałem w poczekalni u doktora Hogana, a ty dostawałaś zastrzyk.
- Wcale się tego nie wstydzę. Strzykawka to straszna rzecz. Nie chcę, żeby mnie kłuli. Chcę do domu.
- Zostaniesz tutaj - odezwała się Maeve z miejsca pod oknem. - Parę zastrzyków to naprawdę niewiele, po tym jak przeraziłaś nas wszystkich na śmierć.
- Mamo, trudno winić Briannę za to, że jakiś idiota jankes nie zapamiętał, po której stronie drogi ma jechać. - Maggie zacisnęła zęby na to wspomnienie. - Wyszli z tego bez jednego zadrapania.
- Nie wyżywaj się na nich. To był wypadek i oni strasznie się przerazili. - Pulsowanie w głowie przybrało na sile wobec perspektywy kłótni rodzinnej. - Zostanę, jeżeli muszę, ale chcę zapytać lekarza, czy to naprawdę konieczne.
- Zostaw lekarza w spokoju i odpoczywaj, jak ci kazał. - Maeve dźwignęła się z fotela. - A odpoczynek przy takiej gromadzie ludzi jest niemożliwy. Margaret Mary, zabierz dziecko do domu.
- Nie zostawię tutaj Brianny samej - powiedziała Maggie.
- Ja zostaję - Gray wytrzymał spojrzenie Maeve. - Zostaję z nią. Maeve wzruszyła ramionami.
- To nie moja sprawa, co pan robi. Nie jedliśmy podwieczorku -powiedziała. - Zjemy coś z Lottie na dole, a w tym czasie Rogan zorganizuje nam transport do domu. Rób, co ci każą, Brianno, i nie marudź.
Pochyliła się, trochę sztywno, i pocałowała zdrowy policzek Brianny.
- Zawsze goiło się na tobie jak na psie, nie widzę powodu, by teraz miało być inaczej. - Na jedną chwilę przyłożyła palce do miejsca, gdzie przedtem spoczywały jej usta, potem odwróciła się i wyszła, wołając Lottie.
- Odmówiła dwie koronki w drodze do szpitala - szepnęła Lottie. -Odpoczywaj. - Poszła za Maeve.
Maggie wypuściła ze świstem powietrze.
- Myślę, że mogę zaufać Graysonowi, że nie pozwoli ci na żadne wybryki. Znajdę Rogana i spróbujemy odtransportować je obie do domu. Wpadnę jeszcze przed odjazdem sprawdzić, jak sobie radzicie.
- Pójdę z tobą, Maggie. - Murphy poklepał Briannę po kolanie. -Kiedy przyjdą z igłą, odwróć głowę do ściany i zaniknij oczy. Ja tak robię.
Kiedy pokój opustoszał, Brianna spojrzała na Graya.
- Chciałabym, żebyś usiadł. Wiem, że jesteś zdenerwowany.
- Nie, nie. - Bał się, że jeżeli usiądzie, nie utrzyma równowagi i zwali bezwładnie na podłogę. - Chciałbym wiedzieć, co się stało, jeżeli czujesz się na siłach o tym mówić.
- To stało się tak szybko. - Ulegając zmęczeniu i bólowi, przymknęła na chwilę oczy. - Kupiłyśmy za dużo rzeczy, żeby je zanieść do samochodu, więc poszłam po wóz, a Maggie czekała na mnie w sklepie. Kiedy wyjechałam z parkingu, usłyszałam, że ktoś krzyczy. To był dozorca parkingu. Zobaczył, jak najeżdża na mnie tamten samochód. Nic już nie mogłam zrobić. Nie było czasu. Wjechał mi w bok.
Chciała się poruszyć, ale ramię jej ciążyło.
- Mieli odholować gdzieś samochód. Nie pamiętam dokąd.
- To bez znaczenia. Zajmiemy się tym później. Uderzyłaś się w głowę. - Ostrożnie wyciągnął rękę, ale zatrzymał palce na milimetr od bandaża.
- Chyba tak, bo następną rzeczą, jaką pamiętam to tłum ludzi i Amerykankę, która płakała, pytając, czy nic mi się nie stało. Jej mąż pobiegł zadzwonić po karetkę. Byłam zamroczona. Chyba poprosiłam kogoś, żeby zawiadomił siostrę, a potem pamiętam już tylko, że jechałyśmy z Maggie karetką.
Nie powiedziała mu, że było mnóstwo krwi. Dość, by wywołać przerażenie.
- Przykro mi, że Maggie nie powiedziała wam więcej przez telefon. Gdyby poczekała, aż lekarz skończy oględziny, oszczędziłaby wam zdenerwowania.
- I tak bym się martwił. Ja nie... Nie mogę... - Zamknął oczy i szukał słów. - Nie mogłem znieść myśli, że cierpisz. Rzeczywistość jest jeszcze
gorsza.
- To tylko guzy i siniaki.
- Wstrząs mózgu, wywichnięte ramię. - Dla dobra ich obojga, odsunął się od łóżka. - Powiedz mi, czy to prawda, czy mit, że osoba ze wstrząsem mózgu nie powinna zasnąć, bo może się już nie obudzić?
- Mit - powiedziała ze śmiechem. - Ale może lepiej nie zasypiać przez dzień lub dwa. Na wszelki wypadek.
- Dotrzymam ci towarzystwa.
- Uwielbiam towarzystwo. Myślę, że oszalałabym, leżąc tu sama.
- Co powiesz na to? - Ostrożnie, żeby jej nie urazić, przysiadł na łóżku. - Jedzenie jest tu pewnie pod psem. Prawo szpitalne wszystkich krajów wysoko rozwiniętych. Wyjdę na miasto i upoluję hamburgery z frytkami. Zjemy razem kolację.
- To mi się podoba.
- A kiedy przyjdą zrobić ci zastrzyk, przegonię ich,
- Byłabym ci wdzięczna. A czy zrobisz dla mnie coś jeszcze? - Tylko powiedz.
- Zadzwonisz do pani O'Malley? Trzeba upiec łupacza na ruszcie. Wiem, że Murphy zajmie się Conem, ale Carstairsów trzeba obsłużyć, a jutro przyjeżdżają następni goście.
Gray podniósł jej dłoń do ust, potem przyłożył ją sobie do czoła.
Nie martw się. Pozwól mi się tobą zaopiekować. Wyraził takie życzenie po raz pierwszy w życiu.
Do czasu, gdy Gray wrócił z kolacją, szpitalny pokój Brianny zmienił się w ogród. Kaskady róż, frezji, lilii i wesołych stokrotek spływały z parapetu i stołu. Gray wyjrzał zza ogromnego bukietu róż, który trzymał w ręku, i pokręcił głową.
- Zdaje się, że moje nie są już potrzebne.
- Och, wcale nie. Są piękne. Tyle zamieszania o jeden guz na głowie. - Brianna ułożyła sobie bukiet w zgięciu zdrowej ręki, tak jak przedtem dziecko, i zanurzyła twarz w kwiatach. - Jest całkiem przyjemnie. Lilie są od Maggie i Rogana, frezje od Murphy'ego. Ostatni bukiet przysłali Carstairsowie. Ładnie z ich strony.
- Naprawdę się zmartwili. - Położył na łóżku dużą papierową torbę. - Mam ci przekazać, że zostaną jeszcze na dzień lub dwa, w zależności od tego kiedy stąd wyjdziesz.
- Nie mam nic przeciwko temu, oczywiście. A wyjdę stąd jutro, choćbym miała spuścić się z okna. - Rzuciła tęskne spojrzenie w stronę papierowej torby. - Naprawdę przyniosłeś kolację?
- Naprawdę. Udało mi się przemycić ją obok wielkiej, sokolookiej pielęgniarki.
- To pewnie siostra Mannion. Przerażająca, prawda?
- Boję się jej. - Dosunął krzesło do łóżka i zanurzył rękę w torbie. -Bon appćtit - powiedział, wręczając Briannie hamburgera. - Uwolnię cię od nich. - Wstał, żeby zabrać bukiet róż. - Zdaje się, że trzeba je wsadzić do wody. Ty jedz, a ja pójdę poszukać wazonu. - Podsunął jej torebkę z frytkami.
Kiedy wyszedł, próbowała wychylić się z łóżka, żeby zobaczyć, co jest w torbie, którą postawił na ziemi. Ale bolące ramię utrudniało jej mchy, oparła się więc z powrotem na poduszce i ugryzła tego hamburgera. Uśmiechnęła się na dźwięk kroków Graysona.
- Gdzie je postawić? - zapytał.
- Na tym małym stoliku. Tak, doskonale. Jedzenie ci wystygnie. Usadowił się na krześle i sięgnął po swoją porcję.
- Czujesz się lepiej?
- Przynajmniej nie tak źle, żeby wokół mnie skakać, ale cieszę się, że zostałeś na kolacji.
- To dopiero początek, złotko. - Mrugnął do niej i sięgnął do torby.
- Och, Gray, koszula nocna! Prawdziwa koszula nocna. - Była to zwykła biała bawełniana koszula, ale na jej widok łzy wdzięczności napłynęły Briannie do oczu. - Nie potrafię wyrazić, jak się cieszę. Ta straszna rzecz, w którą mnie ubrali!
- Po kolacji pomogę ci się przebrać. Mam tu coś jeszcze,
- Kapcie! I szczotka do włosów. Dzięki Bogu!
- Prawdę mówiąc, nie mnie należą się podziękowania. To pomysł
Maggie.
- A więc niech was oboje Bóg błogosławi.
- Powiedziała, że twoja bluzka została zniszczona. - Zakrwawiona, przypomniał sobie słowa Maggie, i zdenerwował się na nowo. - Zajmiemy się tym jutro, jeżeli cię wypuszczą. Co my tu jeszcze mamy? Szczoteczkę do zębów, małe pudełeczko kremu, którego ciągle używasz. Prawie zapomniałem o napojach. - Wręczył jej plastikowy kubek ze słomką. - Doskonały rocznik, jak mi powiedziano.
- Pomyślałeś o wszystkim.
- Także o rozrywce.
- O, książka!
- Romans. Masz ich kilka na półce w sypialni.
- Lubię je. - Nie miała serca powiedzieć mu, że nie mogłaby czytać przy takim bólu głowy. - Zadałeś sobie wiele trudu.
- Krótki rajd po sklepach. Zjedz jeszcze trochę. Posłusznie włożyła do ust frytkę.
- Kiedy wrócisz do domu, podziękuj ode mnie pani O’Malley i powiedz jej, żeby nie zmywała.
- Wrócę do domu razem z tobą,
- Nie możesz zostać tu na noc.
- Jasne, że mogę. - Gray pochłonął hamburgera, zmiął papier w kulkę i celnym rzutem wpakował do kosza. - Mam plan.
- Graysonie, musisz wrócić do domu. Odpocząć.
- Oto, co zrobimy - ciągnął, ignorując jej protesty. - Po godzinach odwiedzin schowam się w łazience. Robią wieczorny obchód, więc poczekam, aż sobie pójdą.
- To absurdalny pomysł.
- Znakomity. Pogaszą światła i zostawią cię w spokoju. Wtedy wyjdę
z toalety.
- I resztę nocy przesiedzisz tu po ciemku? Graysonie, nie jestem na
łożu śmierci. Chcę, żebyś pojechał do domu.
- Mowy nie ma. I wcale nie będziemy siedzieli po ciemku. - Z chełpliwym uśmiechem wyciągnął z torby ostatni nabytek. - Widzisz? To latarka, z rodzaju tych, które zawiesza się nad łóżkiem, żeby nie przeszkadzać partnerowi.
Potrząsnęła ze zdumieniem głową.
- Straciłeś rozum.
- Wręcz przeciwnie, wykazałem ogromny spryt. Dzięki temu nie będę siedział w domu i zamartwiał się na śmierć, a ty nie będziesz leżała tu samotna i nieszczęśliwa. Poczytam ci, aż zaśniesz.
- Poczytasz mi? - powtórzyła szeptem. - Naprawdę będziesz mi czytał?
- Jasne. Przy wstrząsie mózgu nie można wytężać wzroku. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak wzruszona.
- Powinnam kazać ci odejść, ale tak bardzo chcę, żebyś został.
- Czyli chcemy tego oboje. Wiesz, sądząc po tym, co napisano na obwolucie, ta rzecz musi być całkiem niezła. “Zabójczy sojusz” - przeczytał. - “Katrina - kobieta nieokiełznana. Rudowłosa piękność o twarzy bogini i duszy wojownika zaryzykuje wszystko, by pomścić śmierć swojego ojca. Poślubi nawet swojego największego wroga”. - Brwi Graya powędrowały w górę. - Niezły numer z tej Katriny. Bohater też nie jest niedojdą. “Ian - mężczyzna, który nie podda się nigdy. Odważny, wojowniczy książę, znany jako Czarny Książę, będzie zawsze walczył w obronie swej ziemi i swojej kobiety. Zaprzysiężeni wrogowie, kochankowie, stworzą sojusz, który poprowadzi ich ku przeznaczeniu”.
Gray odwrócił książkę grzbietem ku górze i sięgnął po frytki.
- Niezłe, co? Przystojna z nich parka. Akcja rozgrywa się w dwunastowiecznej Szkocji. Katrina jest jedynym dzieckiem owdowiałego ojca. Puścił ją trochę samopas, więc wyrosła na chłopczycę. Fechtunek, polowania, łucznictwo. Potem ojciec pada ofiarą spisku, pozostawiając ją na pastwę nikczemnego i lekko obłąkanego złoczyńcy. Ale nasza Katrina nie da sobie w kaszę dmuchać.
Brianna uśmiechnęła się, dotykając ręki Graya.
- Czytałeś to?
- Przekartkowałem w kolejce do kasy. Na stronie dwieście pięćdziesiątej pierwszej mamy niesamowicie erotyczną scenę, ale zajmiemy się nią dopiero po wieczornym obchodzie. Inaczej skoczy ci ciśnienie, a my nie chcemy komplikacji. Najwyższy czas usunąć ślady przestępstwa.
Pozbierał papiery po kolacji.
Ledwo wyrzucił je do kosza, kiedy drzwi się otworzyły. Siostra Mannion, wielka jak kulomiot, wkroczyła do pokoju.
- Odwiedziny zaraz się kończą, panie Thane.
- Tak, proszę pani.
- Więc, jak się czujemy, panno Concannon? Żadnych zawrotów głowy, mdłości, zaburzeń wzroku?
- Nie, nic takiego. Czuję się świetnie, naprawdę. I zastanawiałam się właśnie, czy nie...
- To dobrze, bardzo dobrze. - Siostra Mannion nie pozwoliła jej nawet wypowiedzieć życzenia pójścia do domu i spokojnie robiła notatki na karcie choroby. - Powinna pani zasnąć. Będziemy zaglądali tutaj co trzy godziny. - Poruszając się energicznie, postawiła tacę na stoliku przy łóżku Brianny.
Brianna rzuciła na nią jedno spojrzenie i zbladła.
- Co to jest? Mówiłam, że czuję się znakomicie. Nie potrzebuję zastrzyków. Nie chcę zastrzyku. Graysonie!
- Ja... eee. - Wystarczyło jedno spojrzenie siostry Mannion, by poczuł się mocno niepewnie w roli bohatera.
- To nie jest zastrzyk. Trzeba pobrać trochę krwi.
- Po co? - Rezygnując z wszelkich pozorów godności osobistej, Brianna cofnęła się na łóżku. - Straciłam mnóstwo krwi. Weźcie z tamtej.
- Cóż za nonsens! Proszę dać mi ramię.
- Brie, popatrz na mnie. - Gray ujął ją mocno za rękę. - Patrz na mnie. Opowiadałem ci już o mojej pierwszej podróży do Meksyku? Przyłączyłem się do jakiś ludzi i wypłynąłem w morze na ich łodzi. To było w Zatoce. Jest tam naprawdę pięknie. Balsamiczne powietrze, kryształowo czyste morze. W pewnej chwili zobaczyliśmy barakudę płynącą po lewej burcie.
Kątem oka dostrzegł, jak siostra Mannion wsuwa igłę pod skórę Brianny i zrobiło mu się niedobrze.
- Słuchaj, co było dalej - mówił prędko. - Jeden z facetów poszedł po aparat fotograficzny. Wraca, wychyla się przez burtę a tu mama barakuda wyskakuje z wody. To była scena mrożąca krew w żyłach, jak w filmie. Spojrzała prosto w obiektyw i uśmiechnęła się, pokazując te wszystkie straszne zęby. Zupełnie jakby pozowała. Potem chlupnęła z powrotem do wody i odpłynęła ze swoim dzieckiem.
- Zmyślasz.
- Jak babcię kocham, że nie! - zaklął się, kłamiąc jak najęty. - Facet ma zdjęcie. Nie pamiętam, czy sprzedał je “National Geographic”, czy “Enquirerowi”. Niedawno słyszałem, że pływa tam i z powrotem po Zatoce, wypatrując następnej okazji.
- Gotowe. - Siostra przycisnęła rankę wacikiem i zgięła ramię Brianny. - Zaraz dostanie pani kolację, o ile oczywiście jest pani jeszcze głodna po tym hamburgerze.
- Och, dziękuję bardzo. Chyba spróbuję zasnąć.
- Pięć minut, panie Thane.
Kiedy za siostrą Mannion zamknęły się drzwi, Gray podrapał się po brodzie z wyrazem zakłopotania.
- Zdaje się, że nie udało nam się uniknąć nieszczęścia.
Brianna leżała nadąsana.
- Powiedziałeś, że pobijesz ich, kiedy przyjdą zrobić mi zastrzyk.
- Ona jest większa ode mnie. - Pochylił się i pocałował ją delikatnie. - Biedna Brie.
Popukała palcem w książkę leżącą przy niej na łóżku.
- Ian na pewno by się jej nie wystraszył.
- Do diaska, spójrz tylko, jak on jest zbudowany. Obaliłby konia. Ja nie mam kwalifikacji na Czarnego Księcia.
- Wezmę cię takiego, jakim jesteś. Uśmiechnięta barakuda! - Brianna wybuchnęła śmiechem. - Skąd ci takie rzeczy przychodzą do głowy?
- Jestem po prostu utalentowany. - Uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. - Nie widzę jej. Zgaszę światło i dam nura do łazienki.
Czytał jej przez dwie godziny, wiodąc ją przy świetle maleńkiej latarki przez niebezpieczne i romantyczne przygody Katriny i lana. Od czasu do czasu jego ręka szukała jej dłoni.
Brianna wiedziała, że na zawsze zapamięta dźwięk jego głosu, to jak udawał szkocki akcent, by ją rozśmieszyć.
Zapamięta jego twarz w świetle małej żarówki, ocienione oczy i policzki.
Jej bohater, myślała. Na zawsze. Zamknąwszy oczy, Brianna pozwoliła się unieść melodii jego głosu.
- .Jesteś moja! - Ian porwał ją w ramiona, w swoje silne ramiona, drżące teraz z pożądania. - Prawem i zwyczajem, jesteś moja. A ja ślubuję ci w tej godzinie, Katrino.
- A czy ty jesteś mój, lanie? - Bez lęku zanurzyła palce w jego włosach, przyciągnęła go ku sobie. - Czy jesteś mój, Czarny Książę?
- Nikt nie kochał cię nigdy tak jak ja. Nikt nigdy”.
Brianna usnęła, marząc o tym, by słowa wypowiedziane przez Graya, byty jego słowami, a nie autora książki.
Gray patrzył, jak zasypia, a kiedy powieki Brianny opadły, pozwolił sobie na chwilę załamania i ukrył twarz w dłoniach. Postanowił, że nie da po sobie poznać niepokoju, ale gonił resztkami sił.
Nie była poważnie ranna. Ale choć powtarzał to sobie w regularnych odstępach czasu, nie mógł odegnać tępej grozy, jaka ogarnęła go w chwili, gdy Murphy wszedł do kuchni w Blackthorn Cottage.
Nie chciał widzieć jej w szpitalu, z obandażowaną głową i sińcami na całym ciele. Nie chciał myśleć o niej w ten sposób. A teraz już zawsze będzie wiedział, że może jej się przydarzyć coś złego. Że nie nuci, jak to sobie zawsze wyobrażał, w kuchni i nie pielęgnuje swoich kwiatów, ale leży w szpitalnym łóżku.
Był zły, że musi zabrać to wspomnienie razem z innymi. Był zły, że obraz nie zblaknie jak inne.
Będzie pamiętał Briannę. Więź, która między nimi powstała, utrudni mu odejście. Musi zrobić to jak najszybciej.
Dumał o tym posępnie, czekając, aż skończy się noc. Za każdym razem, gdy pielęgniarka zaglądała do Brianny, słuchał cichych pytań i sennych odpowiedzi. Nad ranem, kiedy siostra wyszła, Brianna zawołała
go cichutko.
- Śpij. - Odgarnął kosmyk włosów z jej czoła. - To jeszcze noc.
- Graysonie. - Na wpół śpiąc, poszukała jego dłoni. - Jesteś tu
jeszcze.
- Tak. - Spojrzał na nią posępnie. - Jeszcze tu jestem.
Kiedy się znowu obudziła, było już jasno. Próbowała usiąść i dopiero tępy ból w ramieniu uświadomił jej, gdzie się znajduje. Bardziej zirytowana niż przestraszona, dotknęła czubkami palców obandażowanej głowy i rozejrzała się szukając Graysona.
Miała nadzieję, że znalazł jakieś puste łóżko albo kanapę w poczekalni, gdzie mógłby się przespać. Uśmiechnęła się na widok kwiatów, trochę zła, że nie kazała ustawić ich bliżej, by mogła ich dotknąć.
Jeszcze senna, odchyliła dekolt koszuli nocnej i zagryzła usta. W miejscu, gdzie wczoraj przecinał ją pas bezpieczeństwa, dziś biegła tęcza siniaków. Patrząc na nią, pomyślała z ulgą, że było ciemno, kiedy Grayson pomagał jej się przebrać.
To niesprawiedliwe, że będzie cała posiniaczona na te ostatnie wspólne dni z Graysonem. Chciała być dla niego piękna.
- Dzień dobry, panno Concannon, obudziła się pani. - Do pokoju wkroczyła pielęgniarka, sam uśmiech, młodość i kwitnące zdrowie. Brianna pożałowała, że nie potrafi jej nienawidzić.
- Tak. Kiedy lekarz przyjdzie mnie wypisać?
- Wkrótce zacznie się obchód, proszę się nie martwić. Siostra Mannion powiedziała, że miała pani spokojną noc. - Nie czekając na odpowiedź, pielęgniarka podłączyła ciśnieniomierz i włożyła Briannie termometr w usta. - Żadnych zawrotów głowy? Świetnie, świetnie - powiedziała, kiedy Brianna potrząsnęła głową, Zmierzyła ciśnienie, wyjęła termometr, pokiwała głową z aprobatą. - Więc czujemy się dobrze?
- Mogę już iść do domu?
- Już wkrótce. - Siostra zrobiła notatki w karcie choroby. - Dzwoniła pani siostra i pan Biggs. Amerykanin. Powiedział, że to właśnie on na panią
najechał.
- Tak.
- Zapewniliśmy go, że nic pani nie będzie. Ramię boli?
- Trochę.
- Teraz może pani już dostać środek przeciwbólowy.
- Nie chcę zastrzyków.
- Doustnie. - Pielęgniarka uśmiechnęła się. - Zaraz będzie śniadanie. Och, siostra Mannion wspominała, że trzeba podać dwie tace. Jedną dla pana Thane'a. - Najwyraźniej zadowolona z żartu, zerknęła w stronę łazienki. - Za chwilę mnie już tu nie będzie, panie Thane, będzie mógł pan wyjść. Siostra Mannion mówi, że piękny jak grzech śmiertelny - szepnęła do Brianny. - A uśmiecha się bosko.
- To prawda.
- Ma pani szczęście. Przyniosę coś przeciwbólowego.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Gray wyszedł naburmuszony z łazienki.
- Czy ta kobieta ma radar?
- Naprawdę tam siedziałeś? Miałam nadzieję, że znajdziesz jakieś wolne łóżko. Czuwałeś całą noc?
- Jestem do tego przyzwyczajony. Hej, wyglądasz dużo lepiej. -Podszedł bliżej i na jego twarzy ukazał się wyraz niebotycznej ulgi. -Naprawdę wyglądasz lepiej.
- Chyba nie chcę się zastanawiać nad tym, jak wyglądam. Ty wyglądasz na zmęczonego.
- Wcale nie jestem zmęczony. Jestem głodny - powiedział, przyciskając rękę do żołądka. - Jak myślisz, czym tu karmią?
- Nie zaniesiesz mnie do domu!
- Owszem, zaniosę. - Gray obszedł dokoła samochód i otworzył drzwi po stronie pasażera. - Lekarz powiedział, że możesz iść do domu pod warunkiem, że się nie będziesz przemęczać. Poza tym nie wolno ci dźwigać nic ciężkiego.
- Przecież niczego nie dźwigam.
- Fakt, ja to robię. - Uważając, by nie urazić jej w ramię, wyjął Briannę z samochodu. - Jesteś kobietą. Powinnaś dostrzegać romantyczny
aspekt wydarzenia.
- Nie w tych okolicznościach. Mogę chodzić, Graysonie. Nogi mam w porządku.
- W idealnym porządku. Są wspaniałe. - Pocałował ją w nos. - Nie mówiłem ci tego?
- Nie przypominam sobie. - Uśmiechnęła się, mimo że uciskał jej ramię i bolała ją posiniaczona klatka piersiowa. W końcu, liczy się intencja. - Cóż, skoro bawisz się w Czarnego Księcia, to wnieś mnie do domu. I oczekuję pocałunków. Całego mnóstwa.
- Zrobiłaś się strasznie wymagająca od czasu, gdy walnęłaś się w głowę. - Zaniósł ją pod drzwi. - Ale zdaje się, że muszę ci ulegać.
Zanim zdążyła sięgnąć do klamki, drzwi się otworzyły i ukazała się Maggie.
- Jesteście! Czekamy i czekamy. Jak się czujesz, Brie?
- Jestem rozpieszczana. Jeżeli nie przestaniecie, mogę się do tego przyzwyczaić.
- Wnieś ją do bawialni, Gray. Ma w samochodzie coś, czego potrzebuje?
- Trzy tuziny kwiatów.
- Przyniosę je. - Maggie pobiegła do samochodu, a z domu wynurzyli się Carstairsowie.
- Och, Brianno, biedne dziecko, tak się martwiliśmy. Prawie nie spałam, myśląc, że leżysz w tym szpitalu. Szpitale to takie przygnębiające miejsca. Nie mogę sobie wyobrazić, by ktoś chciał tam pracować z własnej woli. Napijesz się herbaty, a może zrobić ci chłodny kompres?
- Nie, dziękuję, Iris - zdołała wtrącić Brianna. - Przykro mi, że się martwiliście. To tylko drobna kontuzja.
- Bzdura. Wypadek samochodowy, noc w szpitalu. Wstrząs mózgu.
Och, czy boli cię głowa? Właśnie zaczynała.
- Cieszymy się, że jesteś w domu - dorzucił Carstairs i poklepał żonę po ręce, żeby ją przyhamować.
- Mam nadzieję, że pani O'Malley zadbała o wasze wygody.
- To prawdziwy skarb.
- Gdzie postawić kwiaty, Brie? - zapytała Maggie zza lasu bratków.
- Może...
- Zaniosę je do twojego pokoju - zdecydowała Maggie. - Rogan przyjdzie się z tobą przywitać, jak tylko Liam się obudzi. Dzwoniła cała wieś, a ciastami mogłabyś wyżywić armię przez tydzień.
- Jest już nasza dziewczynka! - Lottie wypadła z kuchni, wycierając ręce w ręcznik.
- Lottie! Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- A gdzie miałabym być? Dopilnuję, żebyś miała spokój. Graysonie, zanieś Briannę do jej pokoju. Musi odpocząć.
- Och, nie! Grayson, postaw mnie na ziemię. Gray tylko poprawił uchwyt.
- Zostałaś przegłosowana. I jeżeli nie będziesz grzeczna, nie przeczytam ci dalszego ciągu książki.
- To zupełny nonsens. - Protestowała jeszcze, kiedy kładł ją na łóżku, - Równie dobrze mogłabym zostać w szpitalu.
- Nie marudź. Wypijesz teraz filiżankę dobrej herbaty, a potem utniesz sobie drzemkę. - Lottie poprawiła poduszkę i wygładziła koc. -Niedługo zacznie się procesja odwiedzających. Musisz nabrać sił.
- Dajcie mi przynajmniej moją robótkę.
- Może potem. Gray, dotrzymaj jej towarzystwa i dopilnuj, żeby leżała spokojnie.
Brianna wydęła wargi, skrzyżowała ramiona na piersi.
- Idź sobie - powiedziała Grayowi. - Nie potrzebuję cię, skoro nie potrafisz się za mną ująć.
- Patrzcie państwo, prawda wyszła na jaw. - Wsparty o futrynę drzwi przyglądał się jej spod oka. - Jesteś złośnicą, prawda?
- Złośnicą? Nie chcę tylko, żeby się nade mną znęcano i wydawano mi rozkazy, i dlatego mam być złośnicą?
- Kręcisz nosem na to, że się o ciebie troszczą i dogadzają ci. Jesteś jędzą.
Brianna otworzyła i zamknęła usta.
- No więc jestem jędzą.
- Czas na twoje lekarstwo. - Wyjął z kieszeni fiolkę tabletek i poszedł do łazienki po wodę.
- Otumaniają mnie - mruknęła, kiedy wrócił i podał jej lekarstwo.
- Mam chwycić cię za nos, żebyś otworzyła usta?
Na myśl o podobnym upokorzeniu chwyciła tabletkę i szklankę z wodą.
- Proszę! Zadowolony?
- Będę zadowolony, kiedy przestanie cię boleć. Brianna straciła animusz.
- Przepraszam, Gray. Zachowuję się okropnie.
- Po prostu cierpisz. - Usiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. -Parę razy sam nieźle oberwałem. Pierwszy dzień jest straszny, drugi jest piekłem.
Westchnęła.
- Myślałam, że będzie lepiej i złoszczę się, ponieważ nie jest. Nie chciałam wyżywać się na tobie.
- Oto twoja herbatka, aniołku. - Lottie weszła do pokoju i podała Briannie filiżankę. - Zdejmiemy ci teraz pantofle, żeby ci było wygodnie.
- Lottie, dziękuję, że tu jesteś.
- Nie musisz mi dziękować. Zajmiemy się wszystkim z panią O'Malley do czasu, gdy zupełnie wyzdrowiejesz. O nic się nie martw. - Rozpostarła lekki koc na nogach Brianny. - Graysonie, dopilnuj, żeby trochę odpoczęła.
- Możesz na mnie liczyć. - Pod wpływem impulsu wstał i pocałował Lottie w policzek. - Jesteś kochana, Lottie Sullivan.
- Och, daj spokój! - Lottie zaczerwieniła się z radości i wróciła do kuchni.
- Ty też, Graysonie Thane - szepnęła Brianna. - Jesteś kochany.
- Och, daj spokój! - powiedział. - Czy ona umie gotować? Brianna roześmiała się, a o to właśnie Grayowi chodziło.
- Z naszej Lottie jest świetna kucharka. Jeśli ją ładnie poprosisz, zrobi ci piwo z korzeniami.
- Zapamiętam to sobie. - Wziął powieść z nocnego stolika, gdzie położyła ją Maggie. - Jesteś gotowa do słuchania kolejnego rozdziału średniowiecznego romansu?
- Jestem.
- Usnęłaś wczoraj podczas czytania - powiedział, kartkując książkę. -Ostatnia rzecz, jaką pamiętasz?
- On powiedział że ją kocha.
- To faktycznie zawęzi poszukiwania.
- Po raz pierwszy. - Poklepała łóżko zapraszającym gestem. - Nikt nie zapomina pierwszego razu.
Gray przestał na chwilę przerzucać strony, ale się nie odezwał. Brianną dotknęła jego ramienia.
- Nie musisz się tym martwić, Graysonie. Moje uczucia dla ciebie nie powinny przysparzać ci zmartwień.
Ale martwił się. Oczywiście, że się martwił. Ale czuł coś jeszcze, o czym mógł jej powiedzieć.
- To sprawia, że odczuwam pokorę. - Uciekł w bok spojrzeniem.
- Pewnego dnia przypomnisz sobie, kiedy usłyszałeś te słowa po raz pierwszy, i sprawią ci one radość. - Chwilowo usatysfakcjonowana, Brie popijała z uśmiechem herbatę. - Opowiedz mi coś, Graysonie.
Nie wyjechał pierwszego czerwca, tak jak to sobie zaplanował. Powinien był wyjechać. Wiedział, że powinien. Ale wydawało mu się tchórzostwem opuszczać Blackthorn Cottage przedtem, nim Brianna całkowicie wyzdrowieje.
Zdjęto jej bandaże. Widział na własne oczy siniaki i sam okładał lodem opuchliznę na ramieniu. Cierpiał, kiedy pojękiwała w nocy. Łajał ją, kiedy się przemęczała.
Nie kochał się z nią.
Pragnął jej, nieprzerwanie. Najpierw bał się, że nawet najlżejsze dotknięcie sprawi jej ból. Potem uznał, że tak jest lepiej. Naturalne, łagodne przejście od kochanka do przyjaciela, do wspomnienia. Na pewno będzie im łatwiej, jeżeli spędzą te ostatnie dni jako przyjaciele, nie kochankowie.
Książka została skończona, ale jej nie wysłał. Postanowił, że przed wyjazdem na tournee wpadnie do Nowego Jorku i wręczy ją Arlene osobiście. Od czasu do czasu myślał o zaplanowanej wycieczce z Brianną, ale uznał, że lepiej o tym zapomnieć.
Dla jej dobra, oczywiście. Wyłącznie dla jej dobra.
Widział przez okno, jak zdejmuje pranie ze sznura. Zachodni wiatr odgarniał jej z twarzy rozpuszczone włosy. Ukończona oranżeria połyskiwała szybami w słońcu. Kwiaty w ogrodzie falowały pod wpływem lekkiej bryzy. Gray patrzył, jak Brianną zdejmuje spinacz do bielizny, mocuje go z powrotem na sznurze i zbiera łopoczące płachty.
Pocztówka, pomyślał Gray. Ucieleśnienie miejsca, czasu, sposobu życia. Dzień po dniu, rok po roku, Brianną będzie rozwieszała pranie na sznurze, by wyschło na wietrze i słońcu. Ale dla niej, dla ludzi takich jak ona, powtarzanie tej samej czynności nie jest monotonią. Jest tradycją, czymś, co sprawiło, że są silni i samowystarczalni.
Gray wyszedł na podwórko, dziwnie wzburzony.
- Forsujesz ramię - odezwał się do niej.
- Lekarz powiedział, że powinnam ćwiczyć. - Zerknęła na Graya, odwracając głowę. Uśmiech na jej wargach nie dosięgał oczu, i tak było już od wielu dni. Gray odchodził od niej tak szybko, że nic mogła nadążyć. - Zresztą, już mnie nie boli. Piękny dzień, prawda? Moi pensjonariusze pojechali na plażę do Ballybunion. Tato zabierał nas tam czasem z Maggie na lody i kąpiel.
- Jeżeli chciałaś pojechać na plażę, trzeba mi było powiedzieć. Zawiózłbym cię tam.
Ton jego głosu sprawił, że zesztywniała. Powolnym ruchem zdjęła ze sznura powłoczkę na poduszkę.
- To bardzo miło z twojej strony, Graysonie. Ale ja nie mam czasu na wycieczki, Muszę pracować.
- Zawsze pracujesz - wybuchnął. - Zaharujesz się tu na śmierć. Jak nie gotujesz, to szorujesz podłogi, jak nie szorujesz podłóg, to pierzesz. Na litość boską, Brianno, to tylko dom.
- Nie. - Złożyła powłoczkę na pół, potem znowu na pół i wsadziła do kosza. - To jest mój dom i lubię w nim gotować, szorować podłogi i prać.
- Nie widzisz nic poza tym.
- A co dla ciebie jest tak piekielnie ważne, Graysonie Thane? -Zdławiła narastający gniew. Była znów lodowato spokojna. - Kim jesteś, żeby krytykować mnie za to, że stworzyłam sobie dom.
- Dom czy pułapkę?
Odwróciła się ku niemu, a w jej oczach nie było ognia ani chłodu, jedynie ból.
- Czy naprawdę tak myślisz, w głębi serca? Uważasz, że wszyscy ludzie muszą być tacy sami? Jeżeli tak, serdecznie ci współczuję.
- Nie potrzebuję twojego współczucia - odciął się. - Powiedziałem tylko, że twój wysiłek jest niewspółmierny do efektów.
- Nie zgadzam się z tobą, z niczym, co powiedziałeś. A może tylko tyle masz mi do powiedzenia. W każdym razie było to więcej, niż usłyszałam od ciebie przez ostatnie pięć dni.
- Nie bądź śmieszna. - Sięgnął po kosz, ale odskoczyła. - Cały czas z tobą rozmawiam. Pozwól, że to wezmę.
- Poradzę sobie. Nie jestem cholerną inwalidką. - Gestem pełnym zniecierpliwienia oparła kosz o biodro. - Przez ostatnie dni mówisz do mnie, Graysonie, rozmawiasz o wszystkim, tylko nie o tym, co myślisz, co czujesz. Nie rozmawiasz ze mną i nie dotykasz mnie. Czy nie byłoby uczciwiej powiedzieć mi wprost, że już mnie nie chcesz?
- Nie...
Wyminęła go i ruszyła w stronę domu. Wyciągał już rękę, żeby ją pochwycić, ale się opanował.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
Nie przytrzymała mu drzwi, tak że omal nie uderzyły go w twarz.
- Śpisz ze mną, ale mnie nie dotykasz. A kiedy chcę się przytulić, odwracasz się.
- Dopiero co wyszłaś z kurewskiego szpitala.
- Wyszłam ze szpitala prawie dwa tygodnie temu. I nie przeklinaj w mojej obecności. A jeżeli musisz przeklinać, to przynajmniej nie kłam. -Postawiła kosz na kuchennym stole. - Chcesz odejść, ot co, i nie wiesz, jak to ładnie zrobić. I jesteś mną zmęczony. - Wyszarpnęła obrus z koszyka i złożyła go starannie, róg do rogu. - I nie wiesz, jak mi to powiedzieć.
- To bzdura, kompletna bzdura.
- Zabawne, jak zawodzi cię elokwencja, kiedy jesteś zły, - Fachowym ruchem przerzuciła obrus przez ramię. - I myślisz sobie, biedna Brie, wypłacze za mną oczy. Cóż, nie wypłaczę. - Kolejny obrus został złożony w schludny kwadracik i przerzucony przez ramię. - Radziłam sobie, zanim tu przyjechałeś, i poradzę sobie po twoim odjeździe.
- Dziwne słowa z ust kogoś, kto mówi, że kocha.
- Kocham cię. - Wyjęła następną płachtę, tym razem było to prześcieradło. - Jestem głupia, że pokochałam mężczyznę tak tchórzliwego, że boi się własnych uczuć. Boi się miłości, ponieważ nie otrzymał jej w dzieciństwie. Boi się stworzyć dom, ponieważ nigdy go nie miał.
- Nie rozmawiamy teraz o mojej przeszłości - odpowiedział spokojnie.
- Nie, myślisz, że możesz od niej uciec i uciekasz za każdym razem, gdy pakujesz manatki i wskakujesz w kolejny samolot. Ale nie uciekniesz. Tak jak ja nie mogę tkwić w jednym miejscu i udawać, że jestem z tego powodu szczęśliwa. Mnie również ominęła przynależna porcja miłości, ale przynajmniej się jej nie boję.
O wiele spokojniejsza, złożyła kolejne prześcieradło.
- Nie boję się ciebie kochać, Graysonie. Nie boję się pozwolić ci odejść. Ale boję się tego, że nie rozstaniemy się z godnością.
Nie mógł uciec przed opanowaniem i zrozumieniem malującym się w jej oczach.
- Nie wiem, czego ty chcesz, Brianno. - I bał się, po raz pierwszy w dorosłym życiu bał się, że nie wie, czego sam chce.
Ciężko przyszło jej to powiedzieć, ale pomyślała, że nie powiedzieć byłoby jeszcze trudniej.
- Chcę, żebyś mnie dotknął, żebyś przy mnie leżał. A jeżeli już mnie nie pragniesz, byłoby mi o wiele lżej, gdybyś to otwarcie powiedział.
Patrzył jej prosto w twarz, ale nie widział, ile kosztuje ją to wyznanie. Nie chciała tego okazać, stała, wyprostowana jak struna, czekając.
- Brianno, pragnę cię całym sobą.
- Więc weź mnie, teraz, w świetle dziennym. Pokonany, postąpił krok i ujął jej głowę w dłonie.
- Chciałem, żeby ci było łatwiej.
- Po prostu bądź ze mną. Teraz.
Wziął ją na ręce. Uśmiechnęła się, kiedy przycisnął wargi do jej szyi.
- Tak jak w książce.
- Lepiej - obiecał, niosąc ją do sypialni. - Będzie lepiej niż w jakiejkolwiek książce. - Postawi! ją na ziemi. Odgarnął z jej twarzy potargane wiatrem włosy, po czym sięgnął do guzików bluzki. - Cierpiałem, leżąc przy tobie nocą, nie dotykając cię.
- Zupełnie niepotrzebnie.
- Myślałem, że tak trzeba. - Bardzo ostrożnie przesunął palcem po żółtych śladach na jej skórze. - Masz jeszcze siniaki.
- Już bledną.
- Zapamiętam, jak wyglądały. I jak się czułem, kiedy je zobaczyłem. Jak się kuliłem wewnętrznie, kiedy pojękiwałaś przez sen - Poszukał wzrokiem jej oczu. - Nie chcę o nikogo bardziej się troszczyć niż o ciebie, Brianno.
- Wiem. - Przytuliła się policzkiem do jego twarzy. - Nie martw się tym teraz. Jesteśmy tylko we dwoje, a ja tak bardzo za tobą tęskniłam. -Z powiekami na wpół przymkniętymi, całowała go szybko, odpinając guziki jego koszuli. - Chodź do łóżka, Graysonie - szepnęła, zsuwając mu koszulę z ramion. - Chodź ze mną.
Krótki jęk materaca, szelest pościeli, i byli znów w swoich ramionach. Uniosła twarz, szukając jego ust. Pożądanie przeszyło ją na wskroś.
Czuła chłodne muśnięcia jego dłoni, kiedy rozbierał ją powoli. Przemykał leciutko wargami po sinych śladach na jej skórze, jakby chciał je zmazać pocałunkiem.
Na małej gruszy śpiewał ptak, a lekki wiatr wzdymał koronkowe firanki i puszczał w ruch czarodziejki, które Brianna powiesiła przy oknie. Gray pochylił się i przytulił policzek do miejsca, gdzie biło jej serce. Uśmiechnęła się, obejmując jego głowę.
Wszystko było takie proste. Chwila, którą zachowa w pamięci jak skarb. Gray podniósł głowę i uśmiechnął się do jej oczu.
Kochali się bez pośpiechu, było w nich pożądanie, ale bez pasji, tęsknota bez rozpaczy. Nawet jeżeli wiedzieli, że to ostatni raz, chcieli dać sobie czułość, nie namiętność.
Wyszeptała z westchnieniem jego imię. Gray zadrżał.
Potem był w niej, i nadal się nie spieszył. Patrzyli sobie w oczy, ich palce splotły się jakby na potwierdzenie ostatecznego zjednoczenia.
Promień słońca padający z okna, pył tańczący w smudze światła. Krzyk ptaka, odległe poszczekiwanie psa. Zapach róż, cytrynowego wosku do podłogi. I ona, ciepła pod nim i miękka, wychodząca mu na spotkanie. Jego zmysły były nastawione na odbieranie obrazu tej sceny z wyjątkową ostrością.
Potem była już tylko rozkosz, prosta, czysta przyjemność zatracenia się w kobiecie.
W porze kolacji zrozumiała, że on wyjeżdża. Wiedziała to już przedtem, kiedy leżeli przy sobie, patrząc na smugi słońca wędrujące po podłodze.
Obsłużyła gości, wysłuchała radosnej opowieści o dniu spędzonym nad morzem. Jak zwykle wysprzątała kuchnię, zmyła naczynia, odłożyła je do szafek. Wyczyściła piec, myśląc, że powinna go jednak wymienić. Może przed zimą. Musi przejrzeć katalogi.
Con kręcił się jej pod nogami, wypuściła go więc na wieczorny spacer. Przez chwilę stała w drzwiach, patrząc, jak pies sadzi przez pola w łagodnym świetle długiego letniego wieczoru.
Zastanawiała się, jak by to było biec razem z nim. Po prostu biec przed siebie, zapominając o wieczornym domowym rytuale. O tym, co ją jeszcze dzisiaj czeka.
Ale wróciłaby, oczywiście, że wróciłaby. Ten dom był miejscem, do którego wracałaby zawsze.
Zamknęła drzwi. Wstąpiła na chwilę do swojego pokoju, po czym poszła na górę do Graya.
Stał przy oknie, patrząc na ogród. Ostatnie promienie słońca rozświetlały mu włosy i Brianna pomyślała znów, jak wiele miesięcy przedtem, że wygląda na pirata lub poetę.
- Obawiałam się, że już skończyłeś pakowanie. - Zobaczyła walizkę na łóżku i zacisnęła palce na swetrze, który trzymała w rękach.
- Chciałem zejść na dół, porozmawiać z tobą.
Odwrócił się ku niej, pragnąc wyczytać coś z jej twarzy. Ale ona znalazła sposób, by się od niego odgrodzić.
- Pomyślałem, że dojadę dzisiaj do Dublina.
- To długa droga, ale będziesz miał jeszcze trochę światła.
- Brianno.
- Chciałam ci to dać - powiedziała szybko. Proszę, chciała błagać, żadnych wymówek, żadnych przeprosin. - Zrobiłam go dla ciebie.
Spojrzał na jej ręce. Przypomniał sobie ciemnozieloną wełnę, którą miała na kolanach tego wieczora, kiedy wrócił późno i poszedł do niej, żeby usłyszeć wymówki. Przypomniał sobie, jak ta zieleń kontrastowała z bielą koszuli nocnej.
- Zrobiłaś to dla mnie?
- Tak. Może ci się przyda jesienią albo zimą. - Przyłożyła do niego sweter, sprawdzając, czy pasuje. - Dodałam trochę długości rękawa. Masz długie ręce.
Jak żyje, nikt dla niego nic nie zrobił.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Ilekroć dawałeś mi prezent, mówiłeś, żebym powiedziała “dziękuję”.
- Tak. - Wziął od niej sweter, poczuł jego ciepło na rękach. -Dziękuję.
- Proszę bardzo. Pomóc ci przy pakowaniu? - Nie czekając na odpowiedź, zabrała mu sweter, złożyła go starannie i wpakowała do walizki. - Wiem, że masz w tym więcej doświadczenia niż ja, ale musi cię to nużyć.
- Przestań! - Położył rękę na jej ramieniu, ale kiedy nie spojrzała na niego, cofnął dłoń, - Masz prawo być wściekła.
- Nie mam prawa. I nie jestem wściekła. Nic mi nie obiecywałeś, Graysonie, więc nie łamiesz żadnej obietnicy. Wiem, że to dla ciebie ważne. Sprawdziłeś wszystkie szuflady? Zdziwiłbyś się, widząc, co ludzie potrafią zostawić.
- Muszę odejść, Brianno.
- Wiem. - Zęby zająć czymś ręce, otwierała i zasuwała szuflady, boleśnie świadoma faktu, że są zupełnie puste.
- Nie mogę tu zostać. Im dłużej to trwa, tym staje się trudniejsze. Nie mogę dać ci tego, czego potrzebujesz. Albo myślisz, że potrzebujesz.
- Zaraz mi powiesz, że masz duszę cygana, a to zupełnie zbędne. Wiem o tym. - Zamknęła ostatnią szufladę i stanęła z nim znowu twarzą w twarz. - Przepraszam. Nie chcę, żebyśmy pamiętali złe słowa, skoro tyle było dobrych.
Splotła znowu dłonie, rękojmię spokoju.
- Może zapakuję ci trochę jedzenia na podróż? Może wziąłbyś termos z herbatą?
- Przestań grać rolę gościnnej gospodyni! Na litość boską, opuszczam cię. Odchodzę.
- Odchodzisz - powiedziała chłodnym, opanowanym tonem. -Zawsze mówiłeś, że to zrobisz. Może byłoby ci łatwiej, gdybym szlochała, zawodziła i zrobiła scenę, ale takie rozwiązanie mi nie odpowiada.
- A więc załatwione. - Wrzucił skarpetki do walizki.
- Dokonałeś wyboru, a ja mogę już tylko życzyć ci szczęścia. Powitam cię z radością, jeżeli znowu tu kiedyś przyjedziesz.
Przeszył ją wzrokiem, po czym zatrzasnął walizkę.
- Zawiadomię cię.
- Pomogę ci znieść bagaże.
Sięgnęła po pokrowiec na garnitur, ale Gray chwycił go pierwszy.
- Sam je wniosłem i sam je wyniosę.
- Jak sobie życzysz. - Potem podeszła do niego i pocałowała go w policzek. - Niech ci się wiedzie, Graysonie.
- Do widzenia, Brie. - Zeszli razem ze schodów. Gray odezwał się dopiero przy frontowych drzwiach. - Nie zapomnę cię.
- Mam nadzieję, że nie.
Odprowadziła go kawałek do wozu, potem stanęła na ogrodowej ścieżce, patrząc, jak ładuje bagaże i siada za kierownicą. Uśmiechnęła się, pomachała na pożegnanie i poszła do domu nie odwracając się.
Godzinę później siedziała sama w bawialni z robótką na kolanach. Usłyszała śmiech za oknem i na krótką chwilę przymknęła oczy. Kiedy weszła Maggie z Roganem i dzieckiem, Brianna nawlekała nitkę i uśmiechała się.
- Późny spacer? - zapytała.
- Liam był marudny. - Maggie usiadła i wyciągnęła ręce po dziecko. - Pomyśleliśmy, że dobrze mu zrobi wizyta u ciotki. I zastajemy panią domu siedzącą w bawialni z koszyczkiem do robótek. Sielski obrazek.
- Zrobić wam drinka? Rogan?
- Nie odmówię, - Rogan podszedł do barku. - Maggie?
- Tak, poproszę małą whisky.
- Brie?
- Dziękuję. Chyba też się napiję. Jak twoja praca, Maggie?
- Cudownie móc do niej wrócić. Posuwa się. - Ucałowała głośno Liama. - Skończyłam dzisiaj pewną rzeźbę. Cała ta gadanina Graya o jego ukochanych ruinach podsunęła mi pewien pomysł. Wyszło chyba nieźle.
Wzięła drinka, którego podał jej Rogan.
- Piję za spokojną noc.
- Ja również - powiedział jej mąż z uczuciem i przechylił szklankę.
- Liam nie uważa, żeby godziny między drugą a piątą rano były przeznaczone na sen. - Śmiejąc się, Maggie ułożyła sobie dziecko na ramieniu. - Chcieliśmy ci powiedzieć”, Brie, że detektyw szukający Amandy Dougherty w... jak się nazywa to miejsce, Roganie?
- Michigan. Odnalazł ślad Amandy, mężczyzny, którego poślubiła... -Zerknął na żonę. - I dziecka.
- Urodziła córkę, Brie - szepnęła Maggie, tuląc do siebie syna. -Detektyw odnalazł świadectwo urodzin. Amanda nazwała ją Shannon.
- Na pamiątkę naszej rzeki - wyszeptała Brianna i łzy podeszły jej do gardła. - Mamy siostrę, Maggie.
- Tak. Może ją wkrótce odnajdziemy, na dobre czy na złe.
- Mam nadzieję. Och, jak się cieszę, że przyszliście mi o tym powiedzieć. - To pomogło jej trochę, złagodziło ból w sercu. - Przyjemnie będzie o tym pomyśleć.
- Na razie do tego musicie się ograniczyć - ostrzegł Roan. - To ślad sprzed dwudziestu pięciu lat.
- Więc będziemy cierpliwe - powiedziała Brianna po prostu. Maggie nie była tak pewna swoich uczuć, wolała więc zmienić temat.
- Chciałabym pokazać moją nową rzeźbę Grayowi. Ciekawe, czy odgadnie źródło mego natchnienia. Gdzie on jest? Pracuje?
- Nie ma go. - Brianna przeciągnęła nitkę przez dziurkę guzika.
- Wyszedł? Do pubu?
- Wyjechał. Do Dublina, czy gdzie go tam drogi zaprowadzą.
- Chcesz powiedzieć, że wyjechał? Odszedł? - Maggie wstała i dziecko zachichotało ubawione nagłą zmianą pozycji.
- Tak, przed godziną.
- A ty siedzisz i szyjesz?
- A co powinnam robić? Biczować się?
- Prędzej jego! Ten jankeski drań! I pomyśleć, że w końcu go polubiłam.
- Maggie! - Rogan położył ostrzegawczo dłoń na jej ramieniu. -Brianno, dobrze się czujesz?
- Tak, dziękuję ci, Roganie. Nie przejmuj się tak, Maggie. Grayson zrobił to, co dla niego najlepsze.
- Gówno mnie obchodzi, co dla niego najlepsze. Co z tobą? Weź ode mnie dziecko! - powiedziała niecierpliwie do Rogana, po czym uwolniwszy się od ciężaru, uklękła przy siostrze. - Wiem, co do niego czułaś, Brie, i nie rozumiem, jak on mógł odejść. Co powiedział, kiedy poprosiłaś, żeby został?
- Nie prosiłam, żeby został.
- Nie... Dlaczego nie, do diabła?
- Ponieważ unieszczęśliwiłabym w ten sposób nas oboje. - Ukłuła się igłą i zaklęła cicho. - I mam swoją dumę.
- Na wiele ci się ona zda. Jak cię znam, zrobiłaś mu jeszcze kanapki na drogę.
- Nie chciał.
- Och! - Zdegustowana Maggie wstała, okręciła się bezradnie w miejscu. - Nie można z tobą dyskutować. Nigdy nie było można.
- Jestem pewien, że Brianna poczuje się o wiele lepiej, kiedy zrobisz jej scenę - powiedział Rogan sucho.
- Ja tylko... - Podchwyciwszy spojrzenie męża, Maggie ugryzła się w język. - Masz oczywiście rację. Przepraszam, Brie. Jeżeli chcesz, mogę zostać z tobą, dotrzymać ci towarzystwa. Albo zapakuję trochę rzeczy dla dziecka i oboje zostaniemy na noc.
- Oboje wrócicie do domu. Nic mi nie jest, Maggie. Wolę zostać sama. Tak będzie najlepiej.
Gray dojeżdżał już do Dublina, a zakończenie książki nie dawało mu spokoju. Nie podobała mu się scena końcowa, cholerna scena. Dlatego był taki podenerwowany.
Powinien wysłać rękopis Arlene i zapomnieć o nim. Gdyby to zrobił, nie dręczyłby się teraz zakończeniem. Mógłby zastanawiać się już nad następną książką.
Ale nie mógł myśleć o następnej książce, kiedy gnębiła go poprzednia.
McGee musiał odejść, ponieważ wykonał to, po co przyjechał do Irlandii. Chciał wrócić do dawnego życia, do swojej pracy. Odjeżdżał, ponieważ... Ponieważ musiał, pomyślał Gray z irytacją.
A Tullia musiała pozostać, ponieważ ten dom, ziemia wokół i ludzie stanowili jej życie. Nigdzie nie byłaby tak szczęśliwa. Brianna - Tullia, poprawił się w duchu, uschłaby bez swoich korzeni.
Zakończenie miało sens. Było wiarygodne, odpowiadało zarówno charakterom bohaterów, jak nastrojowi książki.
Więc dlaczego nękało go jak bolący ząb?
Nie poprosiła go, by został. Nie uroniła jednej łzy. Kiedy Gray zrozumiał, że po raz kolejny przerzucił się w myśli z Tulli na Briannę, zaklął pod nosem i docisnął pedał gazu.
Tak właśnie powinno się to odbyć, upewniał sam siebie. Brianna była rozsądną, zrównoważoną kobietą. Właśnie te cechy najbardziej w niej cenił.
Jeżeli go tak kocha, mogła chociaż powiedzieć, że będzie za nim tęskniła.
Nie chciał, żeby za nim tęskniła. Nie chciał, żeby zostawiała dla niego palące się światło, cerowała mu skarpetki i prasowała koszule. A nade wszystko nie chciał, żeby zaglądała mu do duszy.
Był wolny jak ptak, jak zawsze. Wolność była mu potrzebna. Musiał jechać w świat, zaliczać kolejne punkty na mapie. Małe wakacje przed tournee, a potem nowe niezbadane terytoria.
To było jego życie. Bębnił niecierpliwie palcami w kierownicę. Lubił swoje życie. I wraca do niego, zupełnie jak McGee.
Zupełnie jak McGee, pomyślał ze złością.
Światła Dublina mrugały zachęcająco. Ich widok sprawił Grayowi ulgę. Oznaczały, że dotarł do wyznaczonego przez siebie celu. Cóż mu szkodzą uliczne korki. Nic. Albo hałas. Po prostu spędził zbyt dużo czasu poza miastem.
Musi znaleźć hotel, zameldować się. Rozprostuje nogi po długiej jeździe, zamówi sobie drinka albo dwa.
Gray zatrzymał się przy krawężniku, pozwolił, by głowa opadła mu w tył, na oparcie. Potrzebuje tylko łóżka, drinka, spokoju.
Brianna wstała o świcie. Głupio jest leżeć w łóżku i udawać, że można zasnąć, kiedy nie można. Rozrobiła ciasto na chleb i odstawiła do wyrośnięcia, po czym zaparzyła pierwszy tego dnia dzbanek herbaty.
Zaniosła filiżankę do ogrodu, ale nie mogła usiedzieć na miejscu. Nie uspokoiła ją nawet przechadzka po cieplarni, wróciła więc do domu i nakryła do śniadania.
Jak to dobrze, że goście wyjeżdżają tak wcześnie, pomyślała. O ósmej podała im gorący posiłek i wyprawiła w drogę.
Została sama. Z pewnością znajdzie zadowolenie w rutynie domowych czynności. Sprzątnęła kuchnię, na górze ściągnęła pościel z nie zasłanych łóżek, przygotowała świeże poszwy, te same, które zdjęła wczoraj ze sznura. Zebrała wilgotne ręczniki, rozwiesiła świeże.
Nie można odkładać tego dłużej, powiedziała sobie. Nie można. Stanowczym krokiem weszła do pokoju, w którym pracował Grayson. Trzeba tu odkurzyć, pomyślała, i przesunęła palcem po biurku.
Zacisnąwszy usta, poprawiła krzesło.
Skąd mogła wiedzieć, że pokój wyda jej się tak pusty?
Skarciła się ostro. To przecież tylko pokój. Czeka już na następnego gościa. Obiecała sobie, że zakwateruje tu pierwszego pensjonariusza, który się zjawi. To będzie mądre posunięcie. Od razu poczuje się lepiej.
Przeszła do łazienki, żeby zebrać ręczniki. I poczuła jego zapach.
Ból uderzył nagle, z taką gwałtownością, że się niemal pod nim ugięła. Po omacku wróciła do pokoju, usiadła na łóżku, ukryła twarz w ręcznikach i zaczęła płakać.
Gray usłyszał ją na schodach. Rozpaczliwe łkania wstrząsnęły nim i kazały zwolnić kroku.
Stanął w drzwiach i zobaczył, jak się kiwa na łóżku, z twarzą w ręcznikach.
Nie jest już chłodna, pomyślał. Ani opanowana. Ani zrównoważona.
Otarł dłońmi twarz, jakby chciał zedrzeć z niej zmęczenie i poczucie winy.
- I pomyśleć, że prawie się nabrałem - powiedział lekkim tonem. Poderwała głowę. Ujrzał rozpacz w jej twarzy, cienie pod oczami.
Chciała się podnieść, ale on machnął ręką.
- Nie, płacz dalej, nie przeszkadzaj sobie. Wiem przynajmniej, jaka z ciebie oszukanica. “Pozwól, że pomogę ci się spakować, Gray. A może przyszykować ci kanapki na drogę? Poradzę sobie bez ciebie śpiewająco”.
Próbowała powstrzymać łzy, ale nie dała rady. Ponieważ płynęły nieprzerwanie, ukryła twarz w ręcznikach.
- Dałem się nabrać, jak ostatni głupiec. Nawet się nie obejrzałaś. To mi się właśnie nie podobało w tej scenie. Zgrzytało. - Podszedł do niej, odebrał jej ręcznik. - Jesteś we mnie beznadziejnie zakochana, prawda, Brianno? Żadnych gierek, udawania, żadnych banałów.
- Och, odejdź! Po co wróciłeś?
- Zapomniałem o czymś.
- Nic tu nie ma twojego.
- Ty jesteś. - Uklęknął przy niej, przytrzymując jej dłonie, żeby nie mogła zakryć twarzy. - Opowiem ci coś. Nie, płacz dalej, jeżeli masz ochotę - powiedział, kiedy próbowała się uwolnić. - Ale słuchaj. Myślałem, że on musi odjechać. McGee.
- Wróciłeś, żeby mówić ze mną o swojej książce?
- Pozwól, że opowiem coś. Myślałem, że on musi odjechać. Co z tego, że nigdy nie dbał tak o drugiego człowieka, jak dbał o Tullię. Co z tego, że ona go kochała, zmieniła go, zmieniła całe jego życie. Wzbogaciła je. Ale poza tym wszystko ich dzieliło, prawda?
Patrzył, jak kolejna łza spływa jej po policzku. Walczyła z nimi, wiedział o tym, i przegrywała.
- Był samotnikiem - ciągnął Gray. - Zawsze. Nie mógł się przecież zagrzebać w jakiejś chatynce w zachodniej Irlandii. A ona pozwoliła mu odejść, ponieważ była cholernie uparta, dumna jak diabli i zbyt zakochana, by próbować go zatrzymać.
- To mnie niepokoiło - mówił dalej. - Przez wiele tygodni. Doprowadzało mnie do szału. Przetrawiałem to przez całą drogę do Dublina. Wykombinowałem sobie, że w ten sposób nie będę myślał o tobie. I nagle zrozumiałem, że on by nie odszedł, a ona by mu na to nie pozwoliła. Och, przeżyliby bez siebie, byli urodzonymi twardzielami. Ale nigdy już nie stanowiliby całości. Więc przepisałem zakończenie, w holu hotelu w Dublinie.
Brianna próbowała przełknąć łzy i upokorzenie.
- Więc rozwiązałeś swój problem. Moje gratulacje.
- Jeden z problemów. Nigdzie nie pójdziesz, Brianno. - Zwiększył uścisk tak, że przestała wyrywać dłonie. - Kiedy skończyłem pisać, pomyślałem, że napiję się czegoś i pójdę do łóżka. Zamiast tego wsiadłem w samochód i wróciłem tutaj. Ponieważ zapomniałem, że spędziłem tu sześć najszczęśliwszych miesięcy życia. Zapomniałem, że chcę słyszeć, jak rano śpiewasz w kuchni, jak wychodzisz do ogrodu. Zapomniałem, że świadome wyrzeczenie się kogoś czasem nie wystarcza. Spójrz na mnie. Proszę.
Palcem otarł łzę spływającą po jej policzku i znów złączył ich dłonie.
- A przede wszystkim, Brianno, zapomniałem powiedzieć ci, że cię kocham.
Nie odezwała się, nie była w stanie złapać tchu. Ale oczy miała szeroko otwarte i dwie nowe łzy spadły na ich splecione dłonie.
- Dla mnie to również było niemałym zaskoczeniem - mruknął. -Prawdziwym szokiem. Jeszcze nie przyszedłem po nim do siebie. Nigdy nie chciałem nikogo kochać, i łatwo było tego uniknąć, dopóki nie zjawiłaś się ty. Miłość oznacza ograniczenia, odpowiedzialność. Może mógłbym bez ciebie żyć, ale nigdy już nie byłbym w pełni sobą.
Podniósł jej dłonie do ust i poczuł smak łez.
- Po tym, jak mnie wczoraj wyprawiłaś w drogę, pomyślałem, że szybko się pogodziłaś z moim odejściem. Wpadłem w panikę. Byłem już gotów paść na kolana i błagać, kiedy usłyszałem, że płaczesz. Nie ukrywam, że była to muzyka dla mych uszu.
- Chciałeś, żebym płakała.
- Może. Tak! - Wstał, puszczając jej dłonie. - Pomyślałem, że zostałbym, gdybyś popłakała wczoraj na moim ramieniu i poprosiła mnie o to. Wtedy mógłbym zwalić całą winę na ciebie, jeżeli spieprzę sprawę.
Roześmiała się i otarła policzki.
- Wyświadczyłam ci przysługę.
- Niezupełnie.
Jest taka piękna, uświadomił sobie, w swoim schludnym fartuchu, z potarganymi włosami i łzami schnącymi na policzkach.
- Musiałem wrócić sam, z własnej woli, żeby potem nie szukać winnego. Chcę byś wiedziała, że będę się bardzo starał niczego nie zepsuć.
- Chcesz wrócić. - Splotła ciasno dłonie. - Tak trudno jest w to uwierzyć.
- Prawdę mówiąc, chcę. - Strach nie opuścił go jeszcze. Miał tylko nadzieję, że nie pokazuje tego po sobie. - Powiedziałem, że cię kocham, Brianno.
- Wiem, pamiętam. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Wstała. - Nie zapomina się pierwszego razu, kiedy słyszy się te słowa.
- Usłyszałem je od ciebie, kiedy kochaliśmy się po raz pierwszy. Mam nadzieję usłyszeć je znowu.
- Kocham cię, Graysonie. Wiesz o tym.
- Zaraz się przekonamy. - Sięgnął do kieszeni i wyjął małe puzderko.
- Nie musiałeś mi nic kupować. Wystarczy, że wróciłeś do domu.
- Dużo o tym myślałem w drodze z Dublina. O tym, że wracam do domu. Chciałbym, żeby tak było zawsze. - Wręczył jej puzderko.
Otworzyła je, po czym zacisnęła dłoń na ramie łóżka i usiadła z powrotem.
- Tak długo męczyłem menedżera hotelu w Dublinie, aż zgodził się otworzyć sklep z pamiątkami. Wy, Irlandczycy, jesteście tak sentymentalni, że nie musiałem go nawet przekupywać. - Gray przełknął ślinę. - Pomyślałem, że tradycyjny pierścionek przyniesie mi szczęście. Chcę, żebyś za mnie wyszła, Brianno. Chcę stworzyć z tobą dom.
- Graysonie...
- Wiem, że marny ze mnie kandydat na męża - przerwał jej pośpiesznie. - Nie zasługuję na ciebie. Ale ty i tak mnie kochasz. Mogę pracować wszędzie i pomagałbym ci w prowadzeniu pensjonatu.
Kiedy na niego spojrzała, serce wypełniła jej radość. Kochał ją, chciał jej, zostanie.
- Graysonie...
- Nadal będę musiał podróżować. - Pochylił się nad nią, przerażony, że mu odmówi. - Ale to nie będzie tak jak dotychczas. Mogłabyś jeździć ze mną. Ale zawsze wracalibyśmy tutaj, do tego domu. Zawsze. To miejsce znaczy dla mnie prawie tyle samo, co dla ciebie.
- Wiem, ja...
- Nie możesz wiedzieć - przerwał jej. - Ja sam nie wiedziałem, dopóki nie wyjechałem. To jest dom. Twój dom. To nie jest pułapka -szepnął. - To azyl. Wielka szansa. Chcę założyć tutaj rodzinę. - Przeciągnął dłonią przez włosy. - Jezu, naprawdę tego chcę. Dzieci, dalekosiężne plany. Przyszłość. Pewność, że jesteś tutaj, każdej nocy, każdego ranka. Nikt nie będzie kochał cię tak, jak ja, Brianno.
- Och, Graysonie - zachłysnęła się. Wyglądało na to, że marzenia jednak się spełniają. - Chciałam...
- Nigdy nikogo nie kochałem, Brianno. W całym życiu nie było nikogo prócz ciebie. Potrafię to docenić, przysięgam. Gdybyś tylko...
- Och, bądź na chwilę cicho! - powiedziała śmiejąc się i płacząc. -Chcę powiedzieć “tak”.
- Tak? - Przysiadł na łóżku, wpatrując się w jej twarz. - Nie ukarzesz mnie najpierw?
- Odpowiedź brzmi “tak”. Po prostu “tak”. Oparła głowę na jego ramieniu. Uśmiechnęła się.
- Witaj w domu, Graysonie.
KONIEC II TOMU
Dalszy ciąg sagi rodu Concannonów już wkrótce!