Czechow Antoni Sen

SEN

Opowiadanie Świąteczne

Zdarzają się pogody, kiedy zima, jakby rozzłoszczona ludzką niemocą, przywołuje na pomoc surową jesień i rozpoczyna z nią pracę do spółki. W beznadziejnie zamglonym powietrzu wiruje śnieg z deszczem. Wiatr wilgotny, chłodny, przeszywający zaciekle wali w okna i dachy, wyje w kominach i płacze w wentylatorach... W ciemnym jak sadze powietrzu zawisła nuda... Przyrodę mdli... Mokro, zimno, niesamowicie...

Taka właśnie pogoda nastała w noc wigilijną 1882 roku, kiedy jeszcze nie byłem na zesłaniu, lecz pracowałem jako taksator w lombardzie emerytowanego sztabskapitana Tupajewa.

Była godzina dwunasta. Magazyn, w którym z woli mego gospodarza nocowałem i pełniłem funkcje psa łańcuchowego, słabo oświetlał niebieski płomyk lampki oliwnej. Magazyn był duży, kwadratowy, zawalony tłumokami, kuframi, etażerkami... Na szarych drewnianych ścianach, z wyzierającymi ze szczelin kłakami pakuł, wisiały zajęcze futerka, kaftany, strzelby, obrazy, kinkiety, gitara... Obarczony odpowiedzialnością za te skarby leżałem na dużym czerwonym kufrze za gablotką z kosztownościami i w zamyśleniu patrzyłem na płomyczek lampki.

Nie wiadomo dlaczego odczuwałem strach. Rzeczy przechowywane w magazynach lombardu zawsze budzą lęk. W nocy, w migotliwym świetle lampki, wystają się żywe... Teraz zaś, kiedy za oknem szemrze deszcz, a w kominie i nad sufitem żałośnie wyje wiatr, zdawało mi się, że wydają one jękliwe dźwięki. Wszystkie, zanim się tu dostały, musiały przejść przez ręce taksatora, czyli moje, dlatego też wiedziałem wszystko o każdej z nich. Wiedziałem na przykład, że za pieniądze otrzymane za tę gitarę kupiono proszki na uśmierzenie suchotniczego kaszlu... Wiedziałem, że z tego rewolweru zastrzelił się pewien pijak; żona ukryła rewolwer przed policją, zastawiła go u nas i kupiła trumnę. Bransoletka zerkająca na mnie z gablotki została zastawiona przez człowieka, który ją ukradł... Dwie koronkowe koszule oznaczone numerem 178 zastawiła dziewczyna, potrzebująca rubla na wejście do ,,Salonu"* w którym spodziewała się zarobić. Krótko mówiąc, każda rzecz symbolizowała beznadziejny smutek, chorobę, przestępstwo, nierząd...

W noc wigilijną te rzeczy były jakoś szczególnie wymowne.

Puść nas do domu — zdawały się zawodzić wraz z wiatrem. — Puść!

Ale nie tylko rzeczy budziły we mnie uczucie lęku. Kiedy wysuwałem głowę spoza gablotki i rzucałem nieśmiałe spojrzenie na ciemne, zapocone okno, zdawało mi się, że do magazynu zaglądają z ulicy ludzkie twarze.

,,Co za bzdura! — dodawałem sobie otuchy. — Co za głupie przewrażliwienie!"

Chodzi o to, że człowieka obdarzonego przez naturę nerwami taksatora w noc wigilijną dręczyło sumienie — wydarzenie niewiarygodne i nawet fantastyczne.

Sumienie w lombardach przebywa tylko jako zastaw. Jest tu pojmowane jako obiekt sprzedaży i kupna, innych zaś funkcji nie pełni. Zdumiewające, skąd mogło się wziąć u mnie. Przewracałem się z boku na bok na swym twardym kufrze i mrużąc oczy od migotliwego światła lampki, ze wszystkich sił starałem się zagłuszyć w sobie nowe, niepożądane uczucie. Ale próżne były moje wysiłki.

Rzecz jasna, że do pewnego stopnia należało to przypisać fizycznemu i nerwowemu zmęczeniu po całodziennej harówce. W wigilię świąt Bożego Narodzenia biedota tłumnie waliła do lombardu. Podczas wielkich świąt, a w dodatku przy złej pogodzie, ubóstwo wprawdzie nie hańbi, niemniej jest strasznym nieszczęściem. W tym czasie tonący nędzarz szuka w lombardzie słomki, a zamiast niej otrzymuje kamień... W ciągu dnia wigilijnego odwiedziło nas tylu ludzi, że trzy czwarte zastawów z braku miejsca w magazynie musieliśmy odnieść do szopy. Od wczesnego ranka do późnego wieczora bez chwili wytchnienia targowałem się z obdartusami, wyciskając z nich grosze i kopiejki; patrzyłem na łzy, wysłuchiwałem daremnych błagań... Pod koniec dnia ledwo stałem na nogach: znużyła się dusza i ciało. Nic więc dziwnego, że teraz nie mogąc zasnąć przewracałem się z boku na bok i czułem okropny niepokój.

Ktoś ostrożnie zapukał do drzwi. Tuż po pukaniu usłyszałem głos mego chlebodawcy:

Śpi pan, Piotrze Diemianyczu?

Nie jeszcze, a co?

Ja, wie pan, myślę, czy nie otworzyć jutro na chwileczkę drzwi? Święto wielkie, a pogoda potworna. Biedota zleci się, jak muchy do miodu. Więc niech pan rano nie idzie do cerkwi, a posiedzi w kantorze... Dobranoc!

Dlatego mi tak straszno — pomyślałem po wyjściu gospodarza — że lampka migoce. Trzeba ją zgasić..."

Wstałem z posłania i poszedłem w kąt, gdzie wisiała lampa. Niebieski płomyczek, słabo pełgając i migocąc, widocznie walczył ze śmiercią. Każde błyśniecie oświetlało na moment ikonę, ściany, tłumoki, ciemne okno... A przez okno dwie blade twarze, przylgnąwszy do szyby, zaglądały do magazynu.

,,Nikogo tam nie ma — perswadowałem sobie. — To mi się tylko tak wydaje".

Kiedy po zgaszeniu lampki przedostawałem się po omacku do swego posłania, stało się coś, co wywarło znaczny wpływ na moje dalsze samopoczucie. Tuż nad głową niespodziewanie rozległ się głośny, niesamowicie jękliwy trzask, trwający nie dłużej niż sekundę. Coś pękło i jakby pod wpływem strasznego bólu za-skowytało.

To pękła kwinta na gitarze, ja zaś, ogarnięty panicznym przerażeniem, zatkałem uszy i jak oszalały, potykając się o kufry i tłumoki, pobiegłem do posłania. Wpakowałem głowę pod poduszkę i ledwo dysząc, zamierając ze strachu, zacząłem nasłuchiwać.

Puść nas! — skamlał wiatr razem z rzeczami. — W imię świętego dnia — puść! Przecież musisz to zrozumieć, sam jesteś ubogi. Sam zaznałeś głodu i chłodu. Puść!

Tak, sam byłem biedakiem i wiedziałem, co to głód i chłód. Bieda popchnęła mnie do przeklętego zajęcia taksatora, bieda zmusiła mnie — dla kawałka chleba — lekceważyć cudze nieszczęścia i łzy. Gdyby nie bieda, czyż miałbym tyle czelności, by oceniać na grosze to, co stanowiło o zdrowiu, cieple, uciechach świątecznych? Za cóż potępia mnie wiatr, za co dręczy własne sumienie?

Pomimo bicia serca, strachu i wyrzutów sumienia zmęczenie wzięło górę. Zasnąłem. Spałem jednak czujnie... Słyszałem, jak jeszcze raz pukał do mnie gospodarz, jak zaczęli dzwonić na jutrznię. Słyszałem, jak wył wiatr, jak deszcz bębnił po dachu. Oczy miałem zamknięte, lecz widziałem rzeczy, gablotkę, ciemne okno, ikonę. Rzeczy tłoczyły się dokoła mnie i migocąc w świetle prosiły, bym je puścił do domu. Na gitarze z jękiem, jedna po drugiej, wciąż pękały struny. Do okna zaglądali żebracy, staruchy, prostytutki, oczekując, że otworzę kantor i zwrócę im rzeczy.

Słyszałem przez sen, że coś chrobotało jak mysz. Chrobotało długo, monotonnie. Przewróciłem się z boku na bok i skurczyłem, gdyż wionęło na mnie mocno chłodem i wilgocią. Naciągnąłem na siebie kołdrę; słyszałem szelest i szept ludzki.

Cóż za zły sen! — myślałem. — Jak strasznie! Może lepiej się obudzić?"

Coś szklanego upadło i stłukło się. Za gablotką błysnęło światełko i na suficie zapełgały odblaski.

Nie hałasuj! — usłyszałem szept. — Obudzisz tego Heroda... Zdejm buty!

Ktoś podszedł do gablotki, spojrzał na mnie i dotknął wiszącej kłódki. Był to brodaty starzec o bladej, zmizerowanej twarzy, w podartej żołnierskiej kurcie i znoszonym obuwiu. Za nim wyłonił się wysoki, chudy chłopak o niesłychanie długich rękach, w koszuli wypuszczonej na spodnie i krótkiej, podartej kamizeli. Poszeptali ze sobą i zaczęli majstrować koło gablotki.

Grabią!" — przeleciało mi przez myśl.

Chociaż spałem, ale doskonale pamiętałem, że pod poduszką leży stale rewolwer. Cicho namacałem go i zacisnąłem w ręku. W gablotce zabrzęczała szybka.

Ciszej! Obudzisz! Wtedy trza będzie ukatrupić.

Dalej śniło mi się, że krzyknąłem głębokim, dzikim głosem i przeraziwszy się własnego krzyku, zerwałem się z posłania. Stary i chłopak rozstawiwszy ręce rzucili się na mnie, ale zobaczyli rewolwer i odskoczyli. Pamiętam, że za chwilę stali przede mną bladzi i łzawo mrugając oczyma błagali, bym ich puścił wolno. Przez wyłamane okno gwałtownie wdzierał się wiatr i igrał płomykiem świecy zapalonej przez złodziei.

Wasza wielmożność! — zagadał ktoś pod oknem płaczliwym głosem. — Dobroczyńco nasz! Łaskawco!

Spojrzałem na okno i zobaczyłem bladą twarz staruszki, wychudzoną, wymokniętą na deszczu.

Daj im spokój! Wypuść — płakała patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. — Przecie to z nędzy!

Z nędzy!... — potwierdził stary.

Z nędzy... — zaśpiewał wiatr.

Boleśnie ścisnęło mi się serce; uszczypnąłem się, by rychlej oprzytomnieć. Lecz miast tego stanąłem przy gablotce, zacząłem wyjmować rzeczy i gorączkowo wpychać je do kieszeni starca i chłopca.

Bierzcie prędzej — mówiłem tracąc oddech. — Jutro święto, a wyście ubodzy! Bierzcie!

Napełniwszy żebracze kieszenie, resztę kosztowności złożyłem do tłumoczka i wyrzuciłem przez okno staruszce. Podałem jej też szubę, tłumok z czarnym garniturem, koronkowe koszul, na dodatek gitarę. Że też bywają takie dziwne sny! Po chwili, pamiętam, skrzypnęły drzwi. Jakby spod ziemi zjawił się przede mną mój chlebodawca, rewirowy, policjanci. Gospodarz stał koło mnie, ja zaś, jakby go nie widząc, wciąż układałem tłumoki.

Co ty robisz, łotrze?

Jutro święto — odpowiadam. — Muszą przecie coś jeść.

Tu kurtyna opada, znowu się wznosi i widzę nowe dekoracje. Jestem już nie w magazynie, lecz gdzieś w innym miejscu. Koło mnie przechadza się policjant, stawia przede mną na noc kwartę wody i mruczy: ,,Widzisz go, coś podobnego! Też wymyślił na same święta!" Kiedy się obudziłem, był już dzień. Deszcz nie bębnił w okno, wiatr nie wył. Na ścianie wesoło błyszczało świąteczne słoneczko. Pierwszy złożył mi życzenia świąteczne starszy policjant.

I nowego mieszkania! — dodał.

Po miesiącu sądzono mnie. Za co? Przekonywałem sędziów, że to był sen, że nie można sądzić człowieka za koszmar. Zważcie sami — czyż mógłbym, ni stąd, ni zowąd, rozdawać cudze rzeczy złodziejom i szubrawcom? Któż to w ogóle widział — oddawać rzeczy bez wykupu? Ale sąd uznał sen za rzeczywistość i skazał mnie — jak widzicie — na zesłanie. Czy nie mógłby wielmożny pan powiedzieć o mnie gdzie należy dobre słóweczko? Jak Boga kocham, nie jestem winien...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czechow Antoni Największe miasto
Czechow Antoni Odkrycie
Czechow Antoni Na gwoździu
Czechow Antoni Zabłąkani
Czechow Antoni Odpowiednie kroki
Czechow Antoni W salonie
Czechow Antoni Kapitański mundur
Czechow Antoni Łyki
Czechow Antoni Do Paryża
Czechow Antoni U pani marszałkowej
Czechow Antoni Mróz
Czechow Antoni Wdzięczność
Czechow Antoni Niedorajda
Czechow Antoni Impresario pod kanapą
Czechow Antoni Filantrop
Czechow Antoni Noc na cmentarzu
Czechow Antoni Debiut
Czechow Antoni Świąteczne
Czechow Antoni Edukowane drewno

więcej podobnych podstron