Konar Aleksander W POGONI ZA SZCZĘŚCIEM

ALEKSANDER ALFRED KONAR

W POGONI ZA SZCZĘŚCIEM

Zażądałaś od niego terminu tygodnio­wego do zastanowienia się, czy uczynisz mu ten zaszczyt przyjęcia jego ręki. Wiesz, ty masz tupet — zasyczała pani Claubowa — nie w stanie zahamować oburzenia z powodu po­stępowania swojej siostry Heli, posiadającej specjalność irytowania całej rodziny.

Już taka jestem od urodzenia. Nic dziwnego, kiedy się nie ma serca.

Ależ tu nie chodzi wcale o serce — wtrąciła bratowa panny Heli, Środo wieżowa — ale o odrobinkę oleju w głowie. Twoja przy­jaciółka, Zosia Horska, wyszłaby za niego bez chwili wahania, z pocałowaniem w rękę, choć wcale nie jest mniej przystojna od ciebie.

I bardzo miła. Bez zarzutu.

A bo Zosi^ Horska ma serce. Jest zbiorem wszystkich1 cnót — godziła się, ironi­zując, panna Hela, nie Iubiejąca w gruncie swojej przyjaciółki, koleżanki z pensji pani Krakowowej (sieroty, wychowanej przez wuja, dzierżawcę majątku, sąsiadującego z Wróblą Wolą).—Nie jestem taką perłą, jak Zosia Horska.

Nie posiadam daru przypodobania się wszyst­kim — walczyła panna Hela z rodziną, dotk­nięta oschłością, z jaką starsze kobiety traktu­ją sprawy sercowe.

Powinnaś Bogu dziękować za to, że oślepia konkurentów przy wyborze żon. Bo pomiędzy staremi pannami, odrzucanemi je­dynie przez głupotę mężczyzn — znajdują się najlepsze materjały na niedoszłe kapłanki do­mowych ognisk. Bo Knoff powinien był już oddawna zdeklarować się o Zosię.

Wobec tej głupoty mężczyzn mam jaknajlepsze widoki przyszłości — zaśmiała się panna Hela z przekornością, wytrenowaną do utarczek. — Mogę czekać i wybierać.

Nie radzę zbytnio hazardować się. Tembardziej, kiedy do 23-go roku życia nie miało się ani jednego amatora na swoją pięk­ność — ubodła ją bratowa.

I to drożenie się jej — dorzuciła sio­stra— ze spadłym z nieba konkurentem nie łączy się wcale z jej wiecznemi żalami na mę­ki Tantala, jakie tu we Wróblej Woli przeno­si ze swoją rodziną.

Nigdy na nikogo przed nikim nie ża­liłam się — zacisnęła zęby panna Hela od ha­mowanego bólu rzucanych w nią strzał, z któ­rych najdotkliwszą, jak dla każdej panny, li­czącej już poza sobą kilka karnawałów —

okazała się owa jadowita strzała, iż nikt jej dotąd nie chciał.

Moja droga — zadecydowała Środowi- czowa — wszyscy doskonale wiemy o twojej wiecznej manji prześladowczej. Skutki wycho­wania ś. p. twojej matki, a naszej macochy, wpajającej ci od dziecka, że z chwilą jej śmierci, jako kompletna już sierota, pozosta­niesz na pastwie przyrodniego rodzeństwa, które—według jej opinji—oszuka cię w radzie familijnej (jak to uczynili ongi z twoją matką w podziałach spadkowego majątku po śmierci ś. p. naszego ojca). Twoja matka zawsze twier­dziła, żeśmy za bezcen kupili Wróblą-Wolę, której część wam się należała. Choć to jedy­nie dzięki osobistej pracy w powiększanej wciąż fabryce świec stearynowych i mydła — która dawniej nic poza krochmalem nie pro­dukowała—majątek nasz tak znacznie się po­większył. A twoja suma na hipotece ziemskiej nie mogła sama rosnąć, jak na drożdżach.

Ach! Dajcie mi pokój — zatykała so­bie uszy panna Hela. — Dość tych krętactw rodzinnych.

Miarkuj twoje wyrażenia z łaski swojej.

A jednak — upierała się przy swojem Glaubowa — nie musi ci być tak źle z two­imi wrogami we Wróblej Woli, skoro nie możesz zdecydować się na opuszczenie nas

dla tak świetnej karjery zamążpójścia; bo przyszłej żonie inżyniera Knoffa chyba mleka ptasiego zbraknie.

Nie lubię ptasiego mleka; choć co» prawda nigdy go dotąd niepróbowałam.

Zachciewa się go ludziom z nudów, kiedy już na niczem im nie zbywa.

Zechce ci się go przy Knoffie, dość młodym jeszcze, przystojnym, z dużem sta­nowiskiem.

O! Bogaty, przystojny! Vanderbildt z Antinousem w jednej osobie. Antinous łysy i w okularach — roześmiała się młodzieńczym śmiechem panna Hela, przekomarzająca się młodzieńczo w gruncie w dobrym dziś humo­rze. — A czy ja jestem łysa, w okularach?

Nie. Jesteś Vanderbildówną w jednej osobie z Venerą Milońską.

Venus Milońska stoi odemnie o tyle niżej, że nie posiada rąk.

O! Twoje ręce! Dobre do grzywkowe- go żelazka, do brzdąkania na pianinie i do manikiury. Choć wroga ci rodzina oddała cię na pierwszorzędną warszawską pensję i nie żałowała ani na muzykę, ani na obce języki.

Mam głos i talent sceniczny i wolę pracować, niż sprzedawać się komuś, kogo się nie kocha.

A kogo ty w życiu wogóle kochałaś?

To znany fakt, że najbardziej utysku­ją na brak uczuć u innych — ludzie sami pozbawieni źdźbła sentymentu.

A ten jej głos i talent! Rzeczywiście! Można budować przyszłość na powodzeniu w teatrze amatorskim w komedyjce „Swidrzy- kowska jedzie“ i na oklaskach po arji z Halki, ■odśpiewanej na estradzie, ustawionej w sta­rym spichrzu na korzyść pogorzelców Wróblej Woli.

■— Nielubię cukru w złoconej klatce ka­narka.

Ty wolisz kanarki na dachu i gruszki na wierzbie.

Ja te jej ceregiele uważam poprostu za kaprysy i za chęć przekomarzania się z nami.

Gdybyż on przynajmniej nie nazywał się Krysztofem — żarcikowała panna Hela.

Zostawmy ją w spokoju. Przecież ona udaje tylko naiwną, aby nas drażnić.

I ja nie wątpię — zasyczała pani Srodo- wiczowa, — że marzenia Knoffa się spełnią. Niech się przekona biedaczysko, jak spełnione marzenia wyglądają.

Może byście go ostrzegły — pobladła panna Hela — że dostaje za żonę najgorszą pod słońcem gospodynię, zbytnicę i egoistkę

bez serca? Wiem. Nie uczynicie tego, bo chce­cie się mnie pozbyć z domu.

Naturalnie. Cóż nas Knoff obchodzi? Niech się sam przekona — rzuciły jej na od- chodnem siosta i bratowa.

Żadna z nas go do Zakopanego nie ściągała.

We wszystkich zarzutach Glaubowej i Śro- dowiczowej — niewiast, nie silących się na zbytni wdzięk obejścia z upartą dziewczyną — tkwiło sporo prawdy. Rodzina za panną Helą nie przepadała — to pewna. Lecz w gruncie tak źle jej nie życzyła, (jak pannie Heli w jej faktycznie manji prześladowczej się wydawa­ło), i obowiązki rodzinne względem niej speł­niała.

W treningu zgorzkniałej suchotnicy mat­ki panny Heli, czującej wiecznie trochę urojo­ne żale do pasierba i pasierbicy, którzy jako­by skrzywdziły ją i małolenią córkę w spad­kowych działach po zmarłym mężu—osieroco­na panna Hela uważała istotnie całą rodzinę za swych osobistych wrogów; choć oni średnio kochali ją nie mniej, niż przeciętne rodzeństwo zwykle się kocha; a panna Hela — niezależnie od swojej męskiej logiki, siły charakteru, sta­nowczości, a potrosze i uporu — posiadała panieńską skórkę o wrażliwości mimozy.

Trafnym też był domysł siostry, że

te jej ceregiele z konkurentem — to jedynie drażnienie się z rodziną. Bo przekorna panna Hela faktycznie nie domyślała się, co ich więcej rozgniewa? Czy świetne jej zamąż- pójście za Knoffa „biedaka, który wpadł w szpony zbytnicy, złej gospodyni i egoistki bez serca“, czy też odrzucenie konkurenta im na złość, aby dalej czuli na karku ciężar siostry, z którą niawiadomo, co robić?

Nie chciało się pannie Heli widzieć ich try­umfu, że nareszcie bez niej odetchnęli. Lecz i sprzykrzyło się jej też to wylegiwanie bez włas­nego łóżka po coraz innych obcych kanapach w domach braterstwa i zamężnej przyrodniej siostry, przejętej szczerze jedynie dobrem i wygodą własnych „bachorów“ jak je panna Hela z niechęcią nazywała. Zresztą, jak wszystkie panny, nienawidziła, kiedy ktoś ze starszyzny do osobistych jej spraw sercowych się mięszał.

Lecz w gruncie panna Hela była o tyle rozsądną, iż pojmowała, że nie chodzi tu o ta­kie dzieciństwa, czy jej rodzinę będzie rado­wało, czy też złościło jej postępowanie z kon­kurentem, który faktycznie śród pustkowia Wróblej Woli spadł jej, jak z nieba.

Krysztof Knoff, daleki kuzyn pani Hor- skiej, bawił w odwiedzinach u krewnych; lecz sprowadzony przypadkowo przez starego Hor-

skiego dla instalacji nowych maszyn fabrycz­nych do Wróblej Woli, ni stąd, ni zowąd, niezrażony minimalną hipoteczką posagową panny Heli, począł zjawiać się coraz częściej— w roli najwyraźniejszego konkurenta.

Stary niezdara Horski ładnie urządził swoją bratankę Zosię Horską tem wprowa­dzeniem Knoffa do domu ładnej panny na wydaniu! Przecież powinien był wpaść na po­mysł, że ten daleki kuzyn może kiedyś w bra­ku czegoś lepszego pomyśli o jego bratanicy Zosi, której okazywał widoczną sympatję, a która prawdopodobnie o nim nieraz roiła. Lecz mężczyźni w tych sprawach są tak naiwni.

1 panna Hela doskonale pojmowała, że ostatecznie zdecyduje się zostać żoną Knoffa, pomimo, że konkurent niebardzo się jej po­dobał, głównie dlatego, że „oni“ go tak za­chwalali. Choć Knoff, pomimo rysów twarzy niezbyt regularnych, przedstawiał się wcale nieźle ze swemi dobremi proporcjami, staran­nie ubrany, poważny, lecz bez wdzięku życio­wego, małomówny i umysłowo suchy i sztyw­ny. Lecz musiał mieć serce, skoro ją wybrał; przecież nie dla karjery. Bo choć panna Hela podobała się wielu mężczyznom, żaden nie .zdecydował się dotąd na żeniaczkę.

Do 23 roku — ubodła ją przecież

bratowa w najdrażliwszą piętę Achillesa — nie znalazł się ani jeden amator na twoją piękność.

Ach! Te wiedźmy, megiery! Tak» bo mężczyznom nie podobają się kobie­ty z charakterem. Obawiają się ich wynios­łości, pewności siębie i nieustępliwości. Po dobają się im jedynie quasi potulne i quasi szalenie zakochane w nich mądralki, udające, że ci wybrani ogromnie im swoją wyższością imponują. Idjoci.

Bo niezależnie od tych wad panna Hela jaśniała faktycznie wieloma ujmującemi zaleta­mi. Była dowcipną, nieraz wesołą i pełną wdzięku w mowie, w ruchach, w każdem sło­wie i w spojrzeniu; bardzo przystojna szatyn­ka, z kształtną główką, regularnemi rysami twarzy, z harmonijnemi proporcjami, uwy- datniającemi się w najskromniejszej sukience z najskromniejszym kwiatkiem, przypiętym do paska lub do włosów. Wszyscy godzili się, że wygląda na urodzoną warszawiankę.

1 z czasem poczęła się już godzić od biedy na zewnętrzne przeciętne warunki kon­kurenta:

Nie jest Antinousem—to pewna; zbyt wcześnie wyłysiał, jak kolano. Nie jest też wcale interesującym; ale należy mu przyznać,, że jest człowiekiem bez zarzutu, bez skazy-

Gdybym była w innem położeniu, może w po­goni za szczęściem—szukałabym wiatru w po­lu, gruszek na wierzbie, niebieskich migdałów, gwiazdek, kafelek, ptasiego mleka; ale we Wróblej Woli... — poczęła rozmyślać nad swo­im sierocym losem, nad krzywdami, jakie ją w życiu spotkały. Może być, że je nieco prze­ceniała. Lecz nie było sierocie zbyt dobrze na święcie. Cała przeszłość stanęła jej przed oczami.

*

* *

Matka jej, ongi podobno bardzo piękna uboga panienka, wyszła za mąż dla karjery za znacznie starszego bogatego wdowca z dwoj­giem dzieci z pierwszego małżeństwa. Ongi właściciel niewielkiego mająteczku, dzięki zmy­słowi przedsiębiorczemu doszedł do fortuny, założywszy w swojej Wróblej Woli pod Lu­blinem coraz lepiej prosperującą fabrykę kroch­malu.

Lecz młoda żonka podtatusiałego wdow­ca, choć w czasach swojej nędzy panieńskiej jedynie o dostatku marzyła — poczęła uważać wkrótce te wszystkie wygody życiowe świet­nej karjery zamążpójścia za niedostateczną za­płatę, należną jej za jej młodość i urodę, któ­rą ku zatracie szczęścia sprzedała. Nie zmie­niła też swojej roli wiecznie skwaszonej ofiary

nawet wtedy, kiedy ta młodość i piękność śród stałych jej chorób bardzo rychło przeszła.

Pożycie też małżeńskie rodziców panny Heli nie należało do najszczęśliwszych. Jak we wszystkich niesnaskach małżeńskich winy by­ły zobopólne, bo charaktery się nie dobrały. On był sangwinicznym raptusem i brutalnym zrzędą; ona—cichą, zaciętą i upartą przekorą.

Zresztą pasierby i ich opiekunowie, krew­ni zmarłej pierwszej żony, przyczyniali się wielce do rozterek małżeńskich. ■ Korzystali z jawnego przyznawania się starego, iż pier- sza żona bliższą była jego sercu, niż ta zgorz­kniała suchotnica, nie okazująca mu źdźbła wdzięczności za wydobycie jej z nędzy, w ja­kiej za panieńskich czasów żyła i nie potra­fiąca zaskarbić sobie łask pasierbów, którzy macochy nie lubili. Nieszczęśliwa ofiara karje- ry i jedynych marzeń dobrobytu—wegetowała z rosnącą, jak na drożdżach, chorobą płuc, w którą przy ciężkich narodzinach Heli po­padła.

W atmosferze ogólnej dokoła siebie nie­chęci znienawidziła ten wymarzony „dach nad głową“ we Wróblej Woli. W tej brzydkiej i brudnej osadzie fabrycznej, tak charaktery­stycznej u nas ze swemi żydowskiemi sklepi­kami i z chałupami starego kursu, z tak jaskra­wo odbijającemi od nich wielkiemi kominami

nawet wtedy, kiedy ta młodość i piękność śród stałych jej chorób bardzo rychło przeszła.

Pożycie też małżeńskie rodziców panny Heli nie należało do najszczęśliwszych- Jak we wszystkich niesnaskach małżeńskich winy by­ły zobopólne, bo charaktery się nie dobrały. On był sangwinicznym raptusem i brutalnym zrzędą; ona—cichą, zaciętą i upartą przekorą.

Zresztą pasierby i ich opiekunowie, krew­ni zmarłej pierwszej żony, przyczyniali się wielce do rozterek małżeńskich. Korzystali z jawnego przyznawania się starego, iż pier- sza żona bliższą była jego sercu, niż ta zgorz­kniała suchotnica, nie okazująca mu źdźbła wdzięczności za wydobycie jej z nędzy, w ja­kiej za panieńskich czasów żyła i nie potra­fiąca zaskarbić sobie łask pasierbów, którzy macochy nie lubili. Nieszczęśliwa ofiara karje- ry i jedynych marzeń dobrobytu—wegetowała z rosnącą, jak na drożdżach, chorobą płuc, w którą przy ciężkich narodzinach Heli po­padła.

W atmosferze ogólnej dokoła siebie nie­chęci znienawidziła ten wymarzony „dach nad głową“ we Wróblej Woli. W tej brzydkiej i brudnej osadzie fabrycznej, tak charaktery­stycznej u nas ze swemi żydowskiemi sklepi­kami i z chałupami starego kursu, z tak jaskra­wo odbijającemi od nich wielkiemi kominami

i nowemi zabudowaniami z czerwonej cegły z elektrycznością. O ileż lepsze były jej pa­nieńskie czasy, kiedy była bezdomną.

Najkomiczniejszą w tych rodzinnych kwa­sach była czteroletnia rodzona jej córka Hela, która przy lada matczynem skarceniu powta­rzała, jak mała sroczka, zasłyszane definicje przyrodniego brata i siostry :

Tamta mama była lepsza- Wreszcie stary przeniósł się ad patres. Intrygom dorosłych już pasierbów i ich opie­kunów (krewnych pierwszej żony nieboszczy­ka), należących do rad familijnych—udało się pono w dyplomatycznych zabiegach i w gor­liwości na swoją korzyść wyzyskać nieco w sprawach spadkowych schorowaną wdowę wraz z jedyną jej córką, dwunastoletnią Helą.

Wdowa nie miała już sił do walki, rada, że — stosownie do wyroku lekarzy — miała, wraz z Helą kraj opuścić.

Zdecydowała się mieszkać w południo­wym Tyrolu, w cudotwórczym Meranie, o któ­rym marzą wszyscy suchotnicy tak, jak zako­chani o dniu ślubu. I oszołomiona tem szczę­ściem — wsiadała do wagonu, jak oblubienica do białej ślubnej karety, odrazu jakby cudow­nie uzdrowiona.

W stałej teraz ekstazie, wysiadłszy nad anem na peron sąsiadującego z Meranem

przepięknego Botzenu — upita powietrzem, ro­zejrzała się dokoła nigdy niewidzianych gór śnieżnych śród ciszy, łaskotanej szumem spie­nionych wód. I złożywszy ręce, jak do modli­twy, wyszeptała spieczonemi wargami:

Dzięki Ci, Boże!

Rozgospodarowana w swoim hotelu, przy­brana gorączkowo w suknię, wydobytą z ku­fra — z rozespaną córką, zdrowym krokiem powędrowała na promenadę Gizelli. Stanęła śród różowych azalji i kamelji przed pomni­kiem przepięknej Elżbiety.

Jaśniejąca swoim białym marmurem, pię­kna w swojej wiecznej zadumie, najnieszczę­śliwsza z wymierającego najstarszego królew­skiego rodu Wittelsbachów—cesarzowa Elżbie­ta zdawało się, że ją pozdrawia przyjaźnie:

Rozumiem wszystkie cierpienia, bo i ja nie byłam szczęśliwą.

Świeciło słońce; śród palm — czerwieniły się rododendrony i wielkie barwne kielichy kwitnących kaktusów. Dźwięki kasynowej or­kiestry obijały się echem o szczyty gór i o ka­skady srebrzystych wód. 1 na pół przytomna znowuż złożyła ręce, jak do modliwy, z wiarą, że to jest jej Mekka, że ocali ją ta królowa z marmuru, która rozumie wszystkie cierpie­nia, bo sama nie była szczęśliwą.

Dokoła niej cudny Tyrol roztaczał się

2

w swoich charakterystycznych ostrych zimnych tonach i silnie jaskrawych barwach, tak nie­podobnych do Włoch, typowo południowych, pastelowych ze swojemi srebrnemi oliwkowe- mi drzewami. Nie przypominał też wcale oleo­drukowej, zbyt słodkiej w kolorze Szwajcarji, piękniejszy, bardziej męski, zdecydowany.

Wizja tych dziecięcych wspomnień Tyro­lu utkwiła niezatarcie w pisklęcym mózgu Heli. Nawet cienie i smutki ozłacają się we wspo­mnieniach i różowieją.

O! Ten stary „hotel Hasfurt“, cały w zwo­jach warkoczy z liljowych dzwoneczków gli- cynji, wijących się dokoła okien, furtki wcho- dowej i lamujących temi zwojami framugi balkonów wzdłuż bieli całego domu z żaluzja­mi z zielono malowanych deszczułek.

O! Ten przylepiony do hotelu ogródek, pełen widzianych po raz pierwszy palm, wy­rastających nie z więzienia doniczek, lecz z wolnej ziemi!

I ten wodotrysk, ustawiony w pośrodku ogródka ze swoją cieniutką srebrną niteczką wód, obijających się w swoim spadku o ka­mienny basen z szelestem, który tak mono­tonnie rozpruwa królewską ciszę doliny!

I ten czarowny widok wkradających się do _ tego bajkowego raiku otaczających śnież­

nych Ptolomidów, błyszczących w słońcu mil­iardami rubinów, opali i brylantów!

1 ta wykuta w skałach droga Gilf-prome- nade z kamiennym w łuk wygiętym mostem, pod którym niebieszczy się i perli spieniona na swojem kamiennem łożu rzeka Passer nie­daleko źródeł Adygi.

Ta rozsypana puszka Pandory ąż upaja bogactwem wybrylantowanych słońcem śnież- żnych szczytów, szmaragdami podzwrotniko­wych plantacji i rubinowych kwietników w wio­sennej bieli kwitnących na polach jabłoni. To znów w zmianie swoich krezusowych wiosen­nych szat na vanderbiIdowskie jesienne stroje— natura zdobi wzgórza w całe lasy strojnych ty­czek, uwitych czarnemi perłami szklistych wi­nogron, dojrzewających tu w polu, jak u nas pszenica lub łubin.

Tuż od ich hotelu poczyna wspinać się na Kuchelberg (u którego stóp rozłożył się cały Meran) panoramiczny słynny Tappeiner- weg, cud południowego Tyrolu. Wystarczy obejrzeć go dokoła, aby wchłonąć roztaczają­ce się w oczach, jak w nakręconej latarni ma­gicznej, wszystkie rozsypane skarby tej puszki Pandory: Oto tu, niby gniazda orle, wyrosły na szczytach gór na kilkaset metrów nad po­wierzchnią morza ruiny obronnych ongi zam­ków Katzenstein; a tam Turstein i Bruneburg. Rezydencje książąt średniowiecza, katakumby

potęgi minionej, jak wszystko co ludzkie—pod osłoną tych samych Alp, wiecznych, jako dzie­ło nie ludzi, lecz Boga.

Odwracasz oczy od tego cmentarzyska. A z Tappeinerwegu widzisz, yaSs. na Alom, toz- kładające się żywe mrowisko: To Meran — ongi własność potężnych hrabiów Fitzgau w IX wieku stolica księstwa Majranji. Zbu­rzona niegdyś trzęsieniem ziemi—w XII stule­ciu zmartwychwstała z zabalsamowanemi do dziś dnia bajecznie wązkiemi uliczkami o do­mach z cienistemi arkadami. Pełna starożyt­nych łuków, bram, łączących zaułki, z pysznym kościołkiem Fary z XIV wieku, ze starym go­tykiem konwiktu benedyktyńskiego i z wysoką zegarową wieżą, z której dzwony tak dziwnem brzmieniem rozpruwają ciszę tej uśpionej śród śnieżnych szczytów bajecznie kolorowej doliny.

Bo bajecznie kolorowym jest cały Tyrol. Aż oczy zmrużać trzeba od tej mocnej zieleni dolin z jaskrawo czerwonodachemi kawia­renkami, do których dążysz posadzkowo wy« żwirowanemi drogami śród pól, ustrojonych na wiosnę w kwiaty różowych i białych jabłoni. Nie mniej bajecznie kolorowo błyszczą one czerwienią swoich owoców, dziwnie obwinię­tych na drzewach—każde jabłko oddzielnie— •w bibułkę. I ten pejzaż cały, tak charaktery­stycznie specjalnie tyrolski, odgadniesz z tej

symfonji kontrastów odrazu na każdej niepod- pisanej kolorowej pocztówce: Owoce i kwiaty południa — śród szczytów gór wiecznie pokry­tych śniegiem. I porozrzucane tu i owdzie przydrożne kapliczki z bajecznie kolorowo po- lichromowanemi posążkami świętych, przedziw­nie wyciętemi z drzewa. A w kawiarenkach codziennie: spécialité du pays, koncerty wo­kalne: Kwartety lub kwintety gołonogich prze- barwnych „jodłujących“ tyrolczyków, z domi- nującemi słowiczemi falsecikami tyrolek, ślicz­nych w swoich aksamitnych gorsecikach i w zielonych filcowych męskich kapeluszach przy akompanjamencie cytry, wybrzdąkiwanej przez najstarszego z drużyny.

Lecz te wszystkie cuda Tyrolu, jak ostat­nia stawka—zawiodły bankruta. I chora z roz­paczą pojęła, że wyrok na jej rychłą śmierć jest bez apelacji. Z dnia na dzień kaszel, druzgocący jej ranione śmiertelnie płuca — powiększał się; krwotoki gardła coraz częściej się powtarzały. Wagi ubywało; sen i apetyt zanikał. Cierpliwość na znoszenie tych katuszy wyczerpywała się.

I śród tej męki nieustannych cierpień chora stała się jaknajnierozważniej opryskliwą i nie wyrozumiałą nawet w stosunku do jedy­nej istoty, jaką na świecie posiadała: do Heli, 12-letniego dziecka własnej krwi. Dziewczyn­

ka, zanudzona narzuconą ponad jej lata rolą i posłannictwem pielęgniarstwa umierającej mat­ki—buntowała się dziecięco przeciwko matczy­nej niewyrozuminłości i niesprawiedliwości — nieuświadomiona co do tragizmu swojej sy­tuacji. Spełniała też rozkazy agonizującej nie­chętnie, odpowiadała opryskliwie w ciągłym buncie przeciwko niewoli wysługiwania się rozkapryszonej nieszczęsnej umierającej.

Ach! Ty nieposłużny bachorze bez serca dla matki! Przekonasz się po mojej śmierci, jak ci dobrze bezemnie będzie śród twojego ukochanego braciszka i siostrzyczki, którzy, chcąc się mnie pozbyć, wysłali mnie tu na moją zagładę samotną na obczyznę.

Mamusia sama upierała się wciąż o ten przeklęty Meran—odpowiadała hardo Hela, nie­nawidząca w swojej samotni cudnego Meranu.

Cicho bądź, głupia smarkulo!—gromiła ją śród nowego krwotoku umierająca—Niedługo już ... Doczekasz się ... Przekonasz się, jak ci będzie bez matki u tych, do których teraz tak tęsknisz.

Przez dziecięcy mózg Heli nie przeszła nawet ideja możliwości, aby te strachy na la­chy mogły być czem innem, jak przekoma­rzaniem. Jakżeż by mogło sprawdzić się, że matka w istocie naraz miałaby umrzeć? Ta­kich możliwości dzieci nie przewidują.

Po ostatnim ataku chora odrazu całym ciężarem głowy zwaliła się w poduszki z nie­ruchomym wyrazem twarzy; zesztywniała, na­raz dziwnie obca, uspokojona, skamieniała.

Hela uważała za najwłaściwsze nie bu­dzić jej z uśpienia. I bardzo rada, że matka nie kaszle i nie strofuje jej — zajęła się swoją lalką; wskazywała jej przez okno Gizela-Allee, każąc lalce wsłuchiwać się w szum rzeki Passer, hałasującej dziś więcej, niż kiedykol­wiek swoją pianą, nurtującą w łożysku z przed­potopowych skał i z kamienia.

Dopiero nie mogąc dobudzić się matki do kolacji, której nadejścia domyślała się, bo zachodzące słońce, poczęło już zaróżowiać śniegi na szczytach gór ponad Gizela-Allee, a skalne wody rzeki Passer poczęły się sreb­rzeć — wystraszona samotnią Hela dzwoniła gorączkowo na hotelową służącą.

Wezwana Elza, rzuciwszy doświadczo- nem okiem na łoże, wezwała właścicielkę. Pokój wnet zapełnili jacyś obcy ludzie, poro­zumiewający się niedostatecznie znanym Heli językiem. Pytano ją o adres krewnych i wy- tłomaczono, że jej matka nie żyje, a że ona musi opuścić ten pokój i zamieszkać czasowo u właścicielki pensjonatu, zanim ktoś z rodzi­ny z domu po nią do Meranu przyjedzie.

W kwestji tej nawet będzie wysłaną depesza do jej krewnych do Polski.

Mała Hela, ugodzona tym niemieszczą- cym się w jej głowie ewenementem — przyj­mowała te wszystkie hiobowe wieści z za­ciśniętą buzią i z zupełnie suchemi oczami, skamieniała, nieprzytomna, osłupiała.

W tem samem obezczuleniu wystraszo­nego pisklęcia — spędzała czas w kojcu u zu­pełnie obcej jej właścicielki pensjonatu — aż do przyjazdu przyrodniego brata. Lecz i przy­jazd znacznie starszego od iniej przyrodniego brata, który zwyczajem męskim całym swoim sentymentem obdarzał niepodzielnie jedynie żonę i dzieci i który zjawił się tu nareszcie z musu bez siostry i bez żony, tłomacząc Heli ich nieobecność jakiemiś niezbyt przekony- wującemi przeszkodami — nie rozgrzał sieroty, nie zwilżył jej oczu, nie stopił jej zlodowa­cenia.

Pogrzeb zwyczajem merańskim odbył się, jakby incognito (dla niepłoszenia innych su­chotników) cichaczem nad ranem. Za trumną, jak na pogrzebie kryminalisty szli we dwoje — zupełnie samotni—niewyszła z transu zbyt sil­nych na jej wiek wrażeń młodziutka sierota z przyrodnim bratem. Tegoż dnia po uregulo­waniu rachunków i po upakowaniu, aby zbyć kufrów, opuścili Meran, którego Hela miała

niezapomnieć do końca życia, w stałym bun­cie przeciwko losowi, tak brutalnie osieraca- jącemu ją na obczyźnie; z wiecznym żalem do rodziny, nie wahającej się skazać dziecko na jedyną towarzyszkę suchotnicy i na jedyną dozorczynię trupa.

O! Nie zapomni tego powrotu z najobo­jętniejszym jej bratem przyrodnim, nie umie­jącym ukryć złego humoru z powodu tej przy­musowej podróży na pogrzeb, macochy i za­jętym wyłącznie notatkami fabryki, którą w największym nawale obstalunków i kłopo­tów musiał na tydzień opuścić.

O! Ten obijający się o senne majaki Wie­deń, widziany z najętej karetki, objuczonej ich kuframi w przejeżdzie z dworca południowe­go na dworzec północny! W niebieskawych mgłach, utkanych opalowemi blaskami wscho­dzącego słońca — sierota sennemi oczami w transie — przyglądała się tym cudom z ty­siąca i jednej nocy.

Minęli uśpione Ryngi, cudne w swojej majowej zieleni drzew i trawników, z momu- mentalnemi gmachami muzeów, strzeżonych przez olbrzymią postać spiżowej Marji Tere­sy w otoczeniu marszałków i generałów. A oto wykolumnowany, skopjowany, z anty­ków parlament, znany Heli z podręcznika sta­rożytnej historji Grecji z ilustracjami Erechte- jonu i Propileów! I majaczący się z dalekiej od­

dali, z jednej strony cudny kościół Wotywny a tu znowuż opera...

Wjechali we wrota Burgu i minęlipiękny podwórzec, a raczej ulicę z cudnie rysującym się na tle kwitnących bzów sąsiedniego Burggartenu pomnikiem cesarza Józefa. Minęli monumental­ne wrota zamku, wychodzące na uśpiony z zam- kniętemi sklepami Kohlmarkt i skręcili szero­kim Grabenem z ustawionym pośrodku szkla­nym pawilonem kawiarni i z jakimś cudacko barokowym starym pomnikiem w wązką, w dal ciągnącą się Rotherturmstrasse... Aż zajaśniał przed nimi wielkostołeczny Franc Joseph Quai.

Patrz, to rzeka Dunaj—oddezwał się wreszcie milczący obcy jej zupełnie brat.

Hela wychyliła się nieco przez okno ka­rety. Przejeżdżali przez most otoczony szere­giem kamiennych figur, jakby drżących od wstrząśnień ich pojazdu, obijającego się z dziw­nym łoskotem o bruk asfaltowy. Mała Hela pożerała przez szyby okien ten widok wcze­snego pogodnego ranka.

W złocie słońca przeglądał się w lustrze wód podwójny szereg wielopiętrowych gma­chów, pysznych ze swemi fasadami najkultu- ralniejszych wiedeńskich architektów, zapa­trzonych w najlepsze tradycje renesansu z uwzględnieniem teraźniejszości z jej obecne- mi wymogami kultury i komfortu. Karetka ich

sunęła bez końca szeroką europejską Prater- strasse, aż stanęła wreszcie przed uwieżyczko- wanym gotyckim dworcowym gmachem Nord- bahnu.

I Hela w wagonie, wiozącym ją do oj­czyzny, jechała z utrwalonym w dziecięcym mózgu, panoramicznym widokiem gmachów, rysujących się nad Dunajem o świcie. 1 to py­szne miasto wraz z cudami Tyrolu i z polami kwitnących jabłoni na tle śnieżnych szczytów— skondensowało w niej jakieś żywiołowe prze­świadczenie, że świat jest przytłaczająco ol­brzymi i aż nazbyt piękny; i że pod tem nie­bem z tysiącami wież i kościołów i z miljar- dami gwiazd, górskich szczytów i oceanów — człowiek jest sam wśród miljonów ludzi ob­cych, również, jak on małych, złych, niespra­wiedliwych i biednych; a wszyscy ci ludzie udają* tylko, że wiedzą poco się narodzili i do­myślają się jedynie i blagują o ważności swoich ról we wszechświecie.

Małą Helę aż za serce ścisnęło. Poczęła, się bać. To był ból istnienia i strach przed życiem. Wstrząsnęła się cała. I, aby nie zbudzić chrapiącego koło niej obcego jej bra­ta, wybuchła cichutkim wstrzymywanem łka­niem po raz pierwszy od śmierci matki. I pod rosą tych pierwszych gorących łez zrodziła

się z bezmyślnego dziecka — kobieta, przed którą miała rozmotać się nić życia.

Po przyjeździe do ojczyzny oddano Helę na jedną z pierwszorzędnych pensji w stolicy. _A po ukończeniu studjów z szeregiem pięknie oprawnych nagród, jako dorosła panna, za­mieszkała na wsi u siostry w sąsiedztwie bra­ta, gospodarującego w majątku, graniczącym

0 miedzę. Oba te mająteczki pochodziły w schedzie od wspólnego ich ojca. Pożycie łych trzech pań—trzeba im to przyznać—było jaknajgorsze, Winy—ot jak zwykle wszystkie winy—były wspólne,

Panna Hela już kilkakrotnie po niedających się załagodzić większych wybuchach pakowała swój tułaczy kufer, zamieniając podług swego wyrażenia „jak ów stryjek, siekierkę nakijek“, z deszczu pod rynnę. 1 wyprowadzałasię od bra­towej do siostry, to znów od siostry do bratowej.

Szwagier i brat panny Heli, ot jak zwykle mężczyźni z zatkanemi watą uszami, tańczyli, jak wszyscy mężowie pod pantoflem ów taniec śród mieczów, nie przyjmując żad­nego udziału w babskich utarczkach; choć

1 oni nie wątpili o niewdzięczności sieroty— przekonani, że w działach postąpili z jej mat­ką. jak najszlachetniej, a i później po śmierci

starej, ptasiego mleka Heli u nich brakowało. Bo żony ich były wyjątkowo dobre i zacne, a jedynie ich macocha charakter sieroty na­vy skroś spaczyła.

Panna Hela nie była bez wad. To praw­da. Lecz mylili się ci panowie co do wyjątko­wej zacności i dobroci swoich żon. Bo trzeba było im przyznać, iż choć obie były, jak to się zwykle mówi — najlepszemi kobietami pod słońcem, nie siliły się, aby swoich rożków nie okazywać. Nazywało się to, jak się to zwykle nazywa u kobiet—nerwami. Wiedzą coś o tych tak zwanych nerwach w domu i służba, i mąż, i domownicy.

Jedna krzykliwa, zrzędna z mnóstwem jaknaj fatalniej chowanych nieznośnych ba­chorów — raziła estetyzm dorosłej panny anar- chją swego gwarnego domu i tupetem rozpusz­czonego bicza dziadowskiego. Druga przekorna, zacięta, niby taktowna, złośliwa, jak osa—isto­tnie zatruwała pobyt rezydentce swemi szpi­leczkami z quasi logiką od siedmiu boleści zna­cznie krwawiej, niż pierwsza swoją notoryczną głupotą, z tak zwanem dobrem sercem.

A na domiar złego,—jak obie słusznie- zawyrokowały — z konkurentami szło, jak z kamienia.

Bo co prawda to prawda, Hela nie­ma szczęścia.

No, i my nie mamy. Do siwego wło­sa Wróbej Woli nie opuści. Bo i nas przeżyje.

Faktycznie nie miała szczęścia; choć na­wet siostra i bratowa przyznawały, że wyrosła na kształtną szatynę o rysach regularnych,

o postaci nader ujmującej dzięki doskonałym proporcjom. Była przytem dowcipną, trochę kokietką, a w towarzystwie, pomimo ukrywa­nych bólów, bardzo często wesołą i ożywioną.

Brak konkurentów panna Hela przypisy­wała—rzecz prosta — winie krewnych, którzy

o jej losie nie myśleli i domu odpowiedniego dla panny na wydaniu nie prowadzą tak, jak prawdopodobnie dla własnych córek to uczynią.

Myśl jednak opuszczenia Wróblej Woli, którem ustawicznie siostrę i bratowę straszy­ła—z braku odwagi z roku na rok odkładała. Groźby te uważała też cała rodzina za strachy na lachy, godząc się od biedy z ówczesną lo­giką, że ostatecznie pannom „z dobrych do­mów“ nic innego nie pozostaje, jak cierpliwie z założonemi rękami czekać na opiekę Boską.

Faktycznie ten jej wyjazd ze wsi przed­stawiał trudności. Nie posiadała w Warszawie żywej duszy; a jako ówczesna panna „z do­brego domu“—nie mogła w stolicy zamieszkać sama. Takie porzucenie gniazda rodzinnego zakrawałoby na awanturę.

Lecz największą jej tragedją było wew­

nętrzne najsłuszniejsze przeświadczenie, że—nie­zależnie od jej wrodzonych zdolności, siły cha­rakteru i odwagi życiowej — uczuła pod wpły­wem ostrej krytyki najbliższych, a nawet nie­pedagogicznej matki, zahamowanie wrodzonego pędu do lotu. Skrzydła jej odwagi były zła­mane.

Tak, tak; oni wszyscy mają słuszność. Jestem do niczego.

Godziła się już z tem, że jest niezdolną do zarobkowej pracy. Bo nie nęci jej ani pe­dagogika, ani krawiectwo, ani siedzenie w ka­sie sklepowej, ani biuro (zresztą kobiet wtedy jeszcze do biur prawie nieprzyjmowano).

Poczęła teraz marzyć o kar jerze śpiewa­czej, lub o scenie, zdając sobie jednak w głębi sprawę, że to są kanarki na dachu.

Tak, tak. To wszystko gruszki na wierzbie, niebieskie migdały lub nieuchwytne quasi niedojrzałe winogrona.

Kwitując z tych wybujałych, zbyt pięk­nych marzeń, godziła się na zamążpójście od biedy za byle kogo. Wszystko jedno: ślepy, garbaty, kulawy, wdowiec z kilkorgiem pasier­bów. Choć pasierby. Brr... Wiedziała z życia zmarłej matki co to za rozkosze.

Ąch! Módz pozbyć się już raz krzy- kliwości i nieznośnych bachorów siostry i jadu złośliwej, jak osa, bratowej; módz wreszcie

opuścić na zawsze Wrobią Wolę! Mieć własną norę!—wyciągała do tego marzenia ramiona — Norę na poddaszu, choćby w suterynie. Włas­na nora— to moje jedyne marzenie. Jedyna pogoń za szczęściem...

Nareszcie w Zakopanem, do którego za­wieziono ją, jak na jarmark, wyekwipowaną w stroje, zakupione za kilkoletnie odsetki od jej zahipotekowanego na Wróblej Woli kapi- taliku—znalazła się cudem deska zbawienia.

Strojna, dowcipna, kształtna i piękna, jak nigdy — zdołała z miejsca usidlić inżyniera Knoffa, z dużemi dochodami, ze stanowiskiem; jednem słowem—karjera.

Wszystkie panny kuracjuszki z całego pensjonatu, które na leki zamążpójścia tu zjechały — ziały jadem perfidnych uśmiechów. Knoffa — który najwidoczniej przyjechał tu specjalnie za nią — poznała panna Hela, jak wiadomo, u Horskich. Mówiono, że konkuro­wał tam o Zosię, choć panna Hela miała już tam w domu wrażenie, że bardziej nią się zaj­muje. Złożył im wizytę we Wróblej Woli. Nie miała jednak pewności... A tu naraz przed samym ich wyjazdem z Zakopanego zdecydo­wał się...

Była bardzo ciekawą miny Zosi Horskiej, której nigdy nie lubiła. Pochlebiał pannie Heli ten nieoczekiwany wybór. Lecz Knoff

posiadał w jej oczach tę wadę, iż podobał się się jej siostrze i bratowej; pozatem, choć nie odznaczał się nadzwyczajnym urokiem, ani fizycznym, ani towarzyskim, nie był jej anty­patycznym. Przeciwnie. Czuła dla niego pew­ną sympatję, iż ją śród innych wybrał, choć nikt inny na to dotychczas się nie zdobył. I dość słusznie zauważyła jej siostra i bratowa, że Hela grymasi z ostateczną decyzją jedynie, aby z niemi się przekomarzać.

Było też w tem zwlekaniu trochę panień­skiej chęci denerwowania konkurenta. Trochę żalu z powodu spełnionych ustępliwych ży­czeń wygrania na loterji życia choćby tej sta­wki; choć w rojeniach królewskich młodzież marzy zawsze o wielkiej wygranej... Lecz wo­bec spryciku panny Heli wykluczało się, aby nie zdecydowała się rojenia królewskie zciąg- nąć na ziemię. Wolałaby, aby był trochę inny. Poza dobremi czynami—kobietom chodzi o sło­wa, do których Knoff był niezdolny. Miłe sło­wo, komplement nie przechodziły mu przez usta. Ani żadna uprzejmość, ani petits soins. Zamiast przysłanego raz olbrzymiego kosza kwiatów — o ileż wolałaby od czasu do czasu jedną różę, jeden czulszy liścik, jedno spojrzenie.

Taki brak wdzięku—konkludowała— to także kalectwo.

Trudno. Już miał taką naturę. Ale prze­cież decydowała się już ongi na garbatego, ślepego i kulawego. Knoff nie był kaleką i nić był wdowcem z ohydnemi pasierbami.

I zamiast Wróblej Woli — Warszawa!

Nie, stanowczo gra warta była świecy. I w tydzień po oświadczynach, na ponowną natarczywą prośbę konkurenta, drażnionego bardzo umiejętnie prowokacyjnem niemem „Ko­cham“ i rozkapryszonem dziecięcem „Nie- chcę“—zgodziła się wreszcie skrócić jego cier­pienia i z książęcą wyrozumiałością uczyniła z siebie ofiarę, decydując ze śliczną minką:

Niech pan z nami jedzie do Wróblej Woli.

Zgoda; jadę do Wróblej Woli — ustę­pował jej we wszystkiem.

No, cóż mam z panem robić? — zade­cydowała wreszcie po powrocie ich do domu— Zostanę pańską żoną. Ale ma pan gust! Po­marańczowy! Słowo daję. Jest pan przytem psychologiem od siedmiu boleści lub człowie­kiem lekkomyślnym.

Dlaczego?

Bo ja w najbliższej rodzinie mam opinję kandydatki na złą żonę. Oto przycho­dzą moje opiekunki — zwróciła się do wcho­dzących do salonu — w tej chwili zgodziłam się zostać żoną pana Knoffa, przed którym

nie utaiłam ogólnego rodzinnego zdania o mo­jej osobie, że jestem dziwaczką bez serca, nie interesującą się zupełnie gospodarstwem, pra­niem i szyciem. Poza tem jestem zarozumiałą zaciętą, arbitralną i upartą, jak kozioł.

Nie boję się czarnego luda — zaśmiał się rozkochany Knoff.

Uważam to pozowanie na oryginalność za bardzo niewłaściwe w podobnej chwili — zasyczała Środowiczowa. — Bo nie przypomi­nam sobie, aby ktoś z rodziny kiedykolwiek czynił podobne zarzuty twojemu umysłowi lub charakterowi.

Wiem tylko—dyplomatyzowała Glau- bowa — że się wszystkim ogólnie podobałaś i stale nagrody z pensji do domu przywoziłaś.

O! One mnie tak przed panem za­chwalają — śmiała się z bardzo ujmującym młodzieńczym sarkazmem panna Hela — po­nieważ chciałyby już jaknajprędzej pozbyć się mnie z domu. W każdym razie, gdyby pan chciał posłuchać kompetentnych, nie za­ślubiałby pan takiej djablicy, jak ja, lecz ożeniłby się pan z Zosią Horską. To jest zbiór wszystkich zalet. Perła!

Dziękuję. Nie jestem jubilerem.

Ha! De gustibus non est disputandum.

Dla mnie zarówno w mężczyżnie, jak

i w kobiecie najbardziej zastraszającą jest je­dyna wada:

?

Głupota! — roześmieli się oboje, A na­wet siostry uważały za właściwe skrzywić usta do uśmiechu, stwierdzającego, że tej wady je­go wybrana nie posiada ani śladu. Jest aż nad­to sprytną.

O ludzkim sprycie i głupocie to tak trudno twierdzić napewno! — zawyrokowała

o sobie panna Hela.

II.

Pani Hela była od kilku lat za mężem. Zapomniała już na śmierć w swoim nowym etapie życia o dawnym tułaczym kufsze, któ­ry pakowała przez tyle lat w smutnych pere­grynacjach z deszczu pod rynnę, zamieniając— podług jej wyrażenia — na siekierkę kijek. Za­pomniała już o swojem jedynem marzeniu — pogoni za własną norą.

Nareszcie wszelkie dawne rachunki z przeszłością były zamknięte. Hamowała się z nagromadzonym przez lata jadem aż do za- mążpójścia. Lecz w kilka tygodni po ślubie odebrała od rodziny list, w którym sous un voile transparent krwawiły się nietaktowne

wymówki siostry i bratowej: Jakieś pretensje pani Środowiczowej, że należy nie mieć odro­biny serca, aby listownie nie podziękować Wróblej Woli za trudy, jakie rodzina ponosiła z jej konkurami, z wyprawą, weselem jak się patrzy. Bo z odrobiną serca nie można byłoby zapomnieć o tych wszystkich latach od śmierci matki, w których sierota zawdzięczała rodzinie dach nad głową, opiekę i wykształcenie.

Pani Hela zakipiała. O! Miała już tego dachu i wszystkiego po szyję. Czara przelała się. I wybuchła z niehamowanym po raz pierwszy zaszczepionym jej przez matkę jadem, już bez osłonek dawnej niewolnicy, bez voile transparent; lecz z jawnym wybuchem nieza­leżnej już pod własnym dachem obcej, która wszystkie dawne życiowe rachunki zamyka na wieki.

Bo pani Hela w swojem estetycznem za­miłowaniu do ładu i harmonji życia — nie lubiła wybuchów i wulgarnych scen i kłótni. Z premedytacją więc popaliła za sobą wszyst­kie mosty, wysyłając napisany jednym tchem list, uniemożliwiający wszelkie przeprosiny. Było to już najformalniejsze ostateczne zer­wanie z całą rodziną raz na zawsze. Sążnisty ten porachunek był jednym krzykiem nienawiści, jaką ku nim wszystkim żywiła jej zmarła matka. W liście tym dziękowała (1) im pani Hela za

opiekowanie się jej majątkiem, z którego prawie nic nie zostało i dzięki któremu jedynie miłosier­na śmierć uratowała jej matkę od ewentualnej żebraniny pod płotem. Dziękowała (!) im starą piosnką za Gehennę dziecięcych lat i za po­zostawienie samotnej umierającej na obczyźnie pod jedyną opieką dziecka sieroty et patati et patata...

Teraz dopiero pani Hela, wyrzuciwszy z serca to wszystko i odetchnąwszy całą pier­sią, jak po wyrwaniu spróchniałego zęba, zaka­żającego cały organizm, wzięła się do porząd­ków domowych.

Nie zdając sobie sprawy, widziała jednak śród swojej gorliwości w urządzaniu domu —- złe miny swoich wrogów z Wróblej Woli, pro­rokujących przecież wiecznie, że Hela będzie najgorszą gospodynią, żoną i matką.

Tymczasem o dziwo! Pani Hela, dzięki swojemu życiowemu taktowi, równowadze i wrodzonemu wdziękowi — postawiła swój dom na taką stopę, o jakiej ani śniło się tym niekulturalnym prowincjałkom z partykula- rza, które w pogardzie dla „kosmopolitycznego nowatorstwa“ — identyfikowały życiową anar- chję i kosztowny nieład ze staropolskiem ciepłem, z tradycyjną prostotą obyczajów i ze szcze­rością.

W ciągu kilku lat wytworny apartament

państwa Knoffów na ulicy Włodzimierskiej po wyrzuceniu ostatnich niegustownych kawaler­skich gratów — wyglądał teraz, jak z pudełka wyjęty. W ślicznych białych sukienkach 6-Iet- nia ich córeczka Hania pod egidą angielki wy­glądała, jak hrabianka. Kuchnia była first cłass. A cała służba, sprężyście zorganizowana i kierowana podług ustalonej normy, z najwy- raźniejszemi stałemi niezmiennemi wskazania­mi — nie szamotała się, jak koń pod złym jeźdżcem i nie błądziła. Wszystko szło podług europejskiego zegarka, nakręcanego bez hała­su rączką małą, lecz równą i wytworną.

I Knoff tryumfował, jaki miał psi nos przy wyborze żony na całe życie. Bo złakomił się nie na wielki posag, lecz potrafił wybrać so­bie pannę piękną, rozsądną i taktowną, zdol­ną do stworzenia mu domu, jak należy.

A pani Heli sprawiało przyjemność prze­świadczenie, że musiała jednak dojść do uszu siostry i bratowej (przeświadczonych o jej je­dynej kwalifikacji: na rezydentkę) fama, jakie Hela zdobyła towarzyskie stanowisko w War­szawie i jak ten stołeczny komfort jej domu jest niekosztowny i męża nie rujnujący.

W tej pogoni za estetyzmem życia, za coraz zaszczytniejszemi stosunkami — doszła aż do snobizmu. Poczęło razić ją to zbyt już plebejuszowskie, wulgarnie nieufoniczne na­

zwisko Knoff. I mąż, przekomarzając się z nią, kiedy była w niezbyt złym humorze, żarci- kował:

Takie hrabiny,-jak ty, mają także swo­je zmartwienia: Na twoich brydżach brak je­szcze pani Ordynatowej, Henryka Sienkiewi­cza i Batistiniego.

Sądzisz, że nie potrafiłabym ich przyjąć?

O! Nawet książę Walji nie miałby ci nic do zarzucenia. I sam Petronjusz.

Faktycznie przedwojenni parwenjusze, wprawiający się od dłuższego czasu w wiel- kopańskość, nie razili już tak swojem cham­stwem, jak świeżo zbogaceni powojenni nu­worysze.

I pani Hela kąpała się w swoim este­tycznym komforcie, dumna, że stała się pra­wdziwą urodzoną Warszawianką.

Było to w czasach przedwojennych, kiedy Warszawa należała do miast najtańszych w ca­łej Europie; kiedy rzemieślnikowi wystarczał jeszcze razowiec, lub chleb pytlowy zamiast dzisiejszego jedynie używanego białego pszen­nego; kiedy nie jadał pomarańcz, nie nosił pończoch fildekosowych i nie wpadało mu do głowy wysyłać corocznie na burźujskie letni­ska swoich żon i dzieciaków.

Monumentalne mieszkaniowe (dzięki ta­niości robotnika) gmachy, które następne po-

kolenia będą uważały za mrzonki—wyrastały, jak grzyby po deszęzu. Choć należało wtedy do szyku wyśmiewać ich styl, zwany pogar­dliwie „żydowskim renesansem“. Choć ich mo- zajkowo wykładane posadzki salonów, mar- murowe parapety okien, drzwi z bronzami i majolikowe kominki, stiukowe plafony, dę­bowe boazerje, granitowe cokoły, posągi w ni­szach iście pałacowych bram, a na schodach iustra, żyrandole elektryczne i dywany szkar­łatne — wszystko to stało nawet ponad kultu­ralne potrzeby mieszkańców syreniego grodu, zakrywających obrzydliwemi portjerami stiuki supraportów, niszczonych wbijanemi hakami i zapełniających używane od wielkiego święta wanny marmurowe—słoikami konfitur i butel­kami domowych staropolskich nalewek. Bo lokatorowie tych modern pałaców (zarówno jak w znacznie późniejszych już czasach po­wojennych proletariat, rozsiadający się w lo­żach) razili nieumiejętnością obycia się par* wenjuszów w tych apartamentach, kopjowa- nych ze stolic europejskich, ze starą kulturą mieszczaństwa i inteligencji.

I okna warszawskich nowo zbudowanych domów, jak oczy duszy — zdradzały swojemi źle zawieszonemi firankami, brzydkiemi do­niczkami i zepsutemi roletami—swoją nieumie­jętność dostosowywania się do tych szyb la­

growych, parapetów marmurowych i boazerji „żydowskiego renesansu“, nieznanych prymi­tywnym wiecznie zapuszczonym dworkom szlacheckim, z których całe nasze mieszczań­stwo i inteligencja pochodzi i któremi się tak szczyci.

A chlubą Warszawy wobec etranżerów— są jedynie i wyłącznie trotuary, na których wzbudzają stały podziw warszawianki. War­szawianka, której je'dynym celem istnienia jest zarówno po wojnie, jak i przed wojną, popi­sywanie się bucikiem, pończoszką i kapeluszem podług ostatniej mody!

Lecz i ten cały dostępny już prawie dla wszystkich przepych koronek, woalek, piór

i kwiatów, zarówno jak luksus mieszczańskich boazerji i plafonów — zawdzięczało się w cza­sach przedwojennych nie intensywności i obfi­tości produkcji naszej mieszczańskiej pracy, lecz jedynie nieznanej w całej Europie tanio­ści robotnika. Tego helota, gnieżdżącego się przed wojną w brudzie zatęchłej niewolniczej podziemnej suteryny.

Dziś skończyły się już czasy, kiedy nietylko już hrabiny, lecz i łatwo zbogacone mieszczki mogły całemi dniami wylegiwać się na kanapach, podczas kiedy teraz same zmuszone są rzetelnie pomagać w pracy jedynej służącej, niepodobnej

do naszych przedwojennych Kasiek Karjatyd. A na dwie dziśbardzo kosztowne nie stać każdego.

Dobre to były te dawne czasy (dobre nie dla wszystkich!), kiedy dzięki gnanym pod batogiem helotom — starożytny potężny Egipt mógł się szczycić po całe tysiące lat swemi bezużytecznemi piramidami. Kiedy dzięki pań­szczyźnianym epokom i żywiącym się byle czem obdarciuchom — powstawały dawne pa­łace z setkami próżnych salonów, z oficynami pełnemi lokajów, hajduków, laufrów, maszta­lerzy, pasztetników, perukarzy... Ktoby ich tam wszystkich zliczył!

Lecz wraz z wielką francuską rewolucją skończyła się epoka średniowiecznych zam­ków, renesansowych pałaców, ludwikowskich fotelików i will z przedostatnich czasów. Zgi- lotynowano nietylko peruki, lecz i głowy po­tomków feudalnych baronów, wykoronkowa- nych markizów. Zginęły czasy cyklopiej pracy Ghibertiego, poświęcającego z polecenia któ­regoś z Medyceuszów całe życie florenckiemu batisterjum, które ozdobił swemi przecudnie rzeźbionemi drzwiami, nazwanemi przez Mi­chała Anioła „wrotami raju“. Zginęły czasy mnisiej wytrwałości nieznanego złotnika, który na zamówienie jakiegoś kapryśnego magnata poświęcił za bezcen 40 (!) lat swego życia po­dziwianej od kilkuset lat w drezdeńskim Gr ii-

nés Gewelbe zabawce pod tytułem: „przyjęcie u sułtana“. Pod kloszem snuje się wykonana

2 bronzu, złota, agatu i drogich kamieni przed lilipucim tronem setka pieszych i konnych wielkości piątego palca u ręki oraz setka ze zdumiewającą precyzją wyrzeźbionych koni­ków, słoni, wielbłądów, lektyk i rydwanów, upTzęży i zbroi, mrówczo brylancikami wysadza­nych. Syzyfowe dzieło, rozpoczęte w młodości pracownika, a kaprys magnata, wykończony z mozołem przez oślepiałego starca nadgrobem!

Miejsce dawnych magnatów zajęło wiel- Tcie mieszczaństwo, fabrykanci, prezesi, dyrek­torzy i tak zwana inteligencja, ubiegająca się à tout prix o tak zwane karjery. Już nie mar­grabiny i nie markizy, lecz to panie dyrekto- rowe, bankierowe i prezesowe rozpierały się już nie w lektykach, lecz w karetach, a ostat- nio w automobilach, usługiwane przez lokajów i przez pokojówki, stangretów, przez bony i gospodynie z kilkunastorublową kwartalną pensją, z liczbą godzin pracy wyznaczoną -à discrétion przez wyniosłych, tak zwanych chlebodawców.

Ol Te wielkie damy dnia wczorajszego! O! Te wielkie panie dyrektorowe, mecenaso­we, doktorowe, aptekarzowe, których znale­zienie się w świeżo złoconych salonach wy­śmiewały cichaczem onegdajsze podupadłe

hrabiny w pogardzie dla ówczesnych świeżych, dorobkiewiczów.

Te wczorajsze arystokratki z jednakową pogardą wyśmiewają dziś ocierające się o nie w pierwszych rzędach krzeseł i w kinach — rażące swojem dzisiejszem paskarstwem, panie piekarzowe, panie drukarzowe, panie fryzje- rowe. Bo w obecnym chaosie zbyt błyskawicz­nej ewolucji nawet panie garsonowe, panie numerowe i panie dozorczynie swoim prze­sadnym snobizmem, próżnością i fałszywą manją błyszczenia karykaturują dziś wszystkie wady burżujów.

W tym przejściowym chaosie nasz anal­fabetyczny przepłacony rzemieślnik i jego żo­na w fildekosowych pończochach i w lakier­kach na niezbyt' czystych nogach — używają zagranicznych perfum zamiast mydła i wydają pieniądze na sardynki zamiast na książki, któ­re mogłyby go zawodowo zrównać z tańszym od niego robotnikiem francuskim i angielskim. I komfort jego karykaturalnej kultury prze­wyższa znacznie potrzeby profesorów uniwer­sytetu, literatów i malarzy, kwitujących wpraw­dzie z sardynek, lecz pokrzywdzonych tern, że nie stać ich na prenumeratę dzienników, na odczyty, książki, podróże i na inne intelek­tualne wydatki.

Robociarzy oczywiście ta krzywda inte­ligencji nie obchodzi i nie wrusza.

Tak wyższe mieszczaństwo, niszczące w Bastylji wady uprzywilejowanych niby w imię „równości, swobody i braterstwa“—nie pojmowało, iż na ich skąpanym w bratniej krwi sztandarze lśni jedynie egoistyczne hasło: Ote toi, pour que je m’y mette.

Bo panie prezesowe, dyrektorowe dzięki taniości robotnika-beloty — prowadziły w ostat­nich czasach życie jeszcze stokroć wygodniej­sze od życia pani de Pompadour i pani de Lamballe. Nie miały wprawdzie tak obszernych pałaców, lektyk, paziów i laufrów, ale czyż udostępnione dla „wyższej“ burżuazji kapiące od bronzów sleepingi z okwieconemi tabldo- tami i pędzące po całej Europie ekspresy — nie były wygodniejsze od kilkodniowych trzę­sawisk w ciężkich karocach, przewożących śród kałuż i wybojów piękne markizy z jednej rezydencji do drugiej?

Czyż nie stokroć przyjemniej było zamiast znoszenia kłopotów własnego pałacu czaro­wać w sam wieczór bagatelnego w podobnych warunkach przejazdu (z Rzymu do Paryża, lub z Wiednia do Monte Carlo) swemi bry­lantami, koronkami i dekoltami salony Bri­stolów i Grandhotelów wszystkich stolic świa­ta, wszystkich szczytów górskich oraz plaż,

jezior i oceanów z całego globu? A to wszyst­ko dzięki taniości wynędzniałych robotników, mularzy, bronzowników. Dzięki taniości fab­rycznych szkieł, dywanów, bronzów i dzięki wyzyskiwanym grajkom, zapracowanym od ranka aż do północy, kuchcikom, czyścicielom salonów, ogrodnikom, pucybutom — całej zgrai bab, dziewczyn spoconych i wyrostków — każdy burżuj mógł udawać wyniosłego markiza.

W hotelach prowadzono wielki train roz­kosznego życia, bardzo zbliżonego do dawnej próżniaczej vie de chateau, z powodu której zginęli biedni państwo Ludwikostwo Cape- towie, piękna pani de Lamballe i dobrodusz­nie naiwna, nie umiejąca godnie umierać pani Dubarry. A salony tych wszystkich Splendi- dów i Bristolów, obite malinową i błękitną materją — pełne ubrylantowanych mieszczek, pań Duval i Meyer i wyfrakowanych burżujów panów Szmitów i Malinowskich — są ulilumi- nowane stokroć rzęsiściej, niż w Wersalu Ludwików.

W fumoirach hotelowych rozciągają się w głębokich angielskich fotelach ojcowie ro­dzin. Niektórzy w salach gry przy stolikach wintują; inni brydżują i pokierują. W bilardo­wych młodzi grają, a w oranżerjach flirtują. W salach jadalnych u stołów, jaśniejących srebrem, kryształami i kwiatami, zasiada kilka-

set osób do kolacji, a w sali kolumnowej re- ugnony i tańce. Tak codziennie przez 365 dni do roku. Tout compris za 15 franków dzien­nie od osoby.

Te cuda taniości sprawiała suteryna i man­sarda. Setki kucharzy i kuchcików, lokajów, pikolów, oberwanych i gołonogich pomywa- czek, pucybutów pracowały w pocie czoła bez wytchnienia za kęs chleba, za kartofle bez omasty, *:a kawałek najpośledniejszego mięsa raz na tydzień z miesięczną pensją, wynoszącą jeszcze przed samą wojną (o zgro­zo!) od 9-u do 12-u rubli kwartalnie i za psie pomieszczenie z kilkogodzinnym nocnym od­poczynkiem na dobę w nocnej więziennej jamie z widokami żebraczej na starość śmier­ci pod płotem, która bawiących się burżujów wcale nie wzruszała.

Nie wspomnę już o głodujących suchotni- czych szwaczkach i o psujących sobie oczy syzyfową pracą koronczarkach, o kwiaciar­kach, fryzjerkach, praczkach i manikiurzyst- kach, które za psie pieniądze przerabiały pa­nie mecenasowe, inżynierowe i bankierowe w markizy, w księżne i w królowe. Bo ich mężowie zarabiali rocznie stosunkowo dość wiele, a przy ówczesnej bajecznej taniości robotnika wystarczało na cały ten komfort i zbytek, w którym przedwojenna Europa się kąpała.

Lecz podczas kiedy markizowie przed rewolucją dzięki i pańszczyźnie mogli bezwzględ­nie nic nie robić—panowie mecenasowie, dy­rektorowie musieli jednak przesiadywać w biu­rach fabryk i w kancelarjach.

1 osamotnione przez nich żony, pozbyw­szy się kłopotu z dziećmi na opiece guwer­nantek i gospodarstwa na opiece licznej służ­by — nudziły się. Bo nie tylko ich mężowie, lecz i kochankowie byli zajęci w biurach i w fabrykach. Zresztą, jako ludzie bądź co bądź pracy—nie posiadali wdzięku dawnych przedrewolucyjnych markizów próżniaków. I przesubtelnione ż nudów, estetyczne mieszcz­ki ziewały w swoich buduarach znacznie wię­cej od dawnych markiz. I pożerane nudą stały się des femmes inconprisesi trawiły fury bro­mu, chininy i żelaza, zapisywanego przez usłużnych neurologów.

I, jak markizy w swoich lektykach upajały się widokiem skromnych ufujarkowanych pa­stuszków i naiwnych wyperfumowanych pa­sterek (przyszłych burzycieli Bastylji), tak i przed ostatnią całoświatową rzezią żołnierzyków-nie- winiątek — idealizowano wciąż wojnę, która zmyje szarzyznę życia, zapominając, że krew nie myje, lecz plami. A jedno tylko miały zys­kać po wojnie wzdychające do wrażeń nie­uświadomione pod tym względem panie fabry-

4

kantowe i dyrektorowe: Nie będą już nudziły się. Za psie pieniądze nie znajdą już lokaja, stangreta, pomywaczki e tutti quanti. Za psie pieniądze nie będą już koronczarki haftowały im przez całą noc z krzywdą własnych oczu sukni balowej i nie będą głodne wychudłe kwia­ciarki stroiły ich szat w sztuczne róże i fiołki, tak piękne, że aż dziwiły się stworzone przez samego Boga kwiaty; a powojennym elegant­kom będą musiały wystarczać fabrycznego wy­robu ohydne sztuczne karykaturalne imitacje kwiatów, używane przed wojną jedynie do ozdoby mchu do okien dla ochrony od mro­zu zimowego.

W dzisiejszzch fabrykach nie znajdziesz już dawnych pajęczych przedwojennych tarla- tanów, ani kwiatów paryskich, ani koronek brukselskich. Wraz z renesansowym złotogło­wiem, przedwojennem bilefelskiem płótnem i Ijońskim aksamitem figurować będą te wszystkie zabytki przedwojenne za witrynami muzealnych zabytków.

I pani Hela syta „ptasiego mleka“, wiecz­nie jej wymawianego, nudziła się tak, jak nu­dziło się ongi w przesadnym dostatku całe mieszczaństwo w zbyt tanim i w zbyt łatwo osiąganym komforcie tak zwanej kultury; w zbyt obszernych apartamentach, w zbyt wygodnych podróżach śród zbyt taniej i zbyt

licznej służby, ze zbyt taniemi zamorskiemi przysmakami i zbytkami.

To wszystko nie jest wcale zabaw­ne!—utyskiwały tem ulubionem ongi wyraże­niem; „zabawne“ — wszystkie fin- desieklistki.

Toujours perdrix! Ciągle w kółko to samo! Tak jak owe kajzerki, kosztujące od 50-u lat niezmiennie . dwa grosze i serdelki wiecznie po sześć groszy! Uf! Jakież to nudne!

Tak ziewała cała przedwojenna Europa, poczynająca z nudów idealizować analfabe­tyzm, ciemnotę, okrucieństwo i zabobony średniowiecza, opiewając, że jednak w tych „w stal zakutych rycerzach“, poza ich zbyt często zastosowywanemi sztyletami, truciznami, torturami—tkwiło bohaterstwo. Potrafili z różą od ukochanej na piersi poświęcić życie dla ocalenia honoru, kościoła, ojczyzny i dynastji.

Zaczęto propagować, że, (o horrendum!) krew jedynie może zmyć ze świata szarzyznę życia i filisterstwo wegetacji.

Marzyła skrycie o tem przyszłem polu chwały upojona glorją 70-go roku — megalo- manja niemiecka, sadząc się na średniowiecz­ną pompę dworskich obrzędów z wyniosłemi nacjonalistycznemi sztandarami: Deutschland iiber Ailes. Gott mit uns.

I większa od pół Europy Rosja—marzy­ła w swojej manji przestrzeni nie o szkołach

ludowych, nie o szpitalnictwie, nie o poprawie walących się mostków—lecz jedynie o aneksji Lwowa. Bo — rzecz najważniejsza — roiła mo­skiewska zaborczość maniaków tak zwanego posłannictwa dziejoweego — to — Konstantyno­poli Marzyła też o tej krwi, mającej oczyścić atmosferę zatęchłego pozywityzmu, Francja, drapująca w żałobne czarne welony kamienne postacie Alzacji i Lotaryngji na Placu Zgody z hasłem: „La revanche“, z niestrawionemi nigdy 2-ma francusko-niemieckiemi jabłkami niezgody tych dwóch prowincji, które jeszcze nieraz odpływać i przypływać będą na polach krwi raz w jedną, raz w drugą stronę.

Marzyła o wojnie i sprytna Anglja, aby obalić nadymającego się w swojej aroganckiej polityce ekonomicznego rywala dorobkiewicza szwaba.

Rzeczywistość przeszła najtrzeźwiejsze konjunktury. Oto przy jednym ogniu upieczo­no dwie pieczenie. Z dwóch wrogich wielory­bich dynastji nie tylko ze Szwaba, lecz i z Mo­skala śladu nie zostało. I dla Polski zajaśniał nakoniec nierychliwy, lecz sprawiedliwy wyrok Boski. Dla jedynego narodu na kuli ziemskiej, który miał istotnie słuszny powód do marze­nia o wojnie wszechświatowej. Jedyny naród, pozbawiony Ojczyzny i zbyt srogo karany za swoje winy przez wyrok Opatrzności. Jedyny

naród w przeszło stuletniej niewoli najeźdźców, broniących dzieciom mówić ich ojczystym ję­zykiem i rządzić się samym — mógł wreszcie zrzucić z siebie kajdany i odetchnąć: Enfin seuls! Jedyny naród, słusznie wzdychający do cudu nad cudami: Do obalenia i rozsadzenia za jednym zamachem takich odwiecznych zda­wałoby się granitowych skał, jak Habsburgi, Romanowy, Hohenzolerny — przemienionych naraz w perzynę!

Skończyło się to „wczoraj“. Po skończo­nym chaosie powojennym zginą wielkie ma­jątki i wielkie nędze. Namiętni zbieracze na­gromadzonych ilości złota i banknotów (po­dobni do zbieraczy bezużytecznych marek pocztowych lub starych kaloszy) — nie będą już mogli pozostawiać swoich skarbów bardzo rychło pocieszonym wesolutkim spadkobier­com, próżniaczym utracjuszom, lub nowym zbieraczom marek pocztowych i starych kaloszy.

Skończyło się to przedwojenne „wczoraj“, w którym piękna ówczesna pani Hela Knof- fowa, opływając w dostatkach, jak pączek w maśle — nudziła się w tej omaście. Mąż w gruncie coraz bardziej do niej przywiązany, coraz bardziej pod urokiem nietylko jej urody* lecz kultury i estetyzmu, z jakim prowadziła mu dom i wychowywała per procura guwer­nantek dziecko—wysilał swoją mózgownicę je­

dynie w kierunku zdobywania materjalnych środków na ten dość jak na jego kieszeń ko­sztowny ład i komfort życiowy, w którym dzięki żonie tak zasmakował.

Lecz dochody jego rosły, jak na droż­dżach. Wyrobił sobie opinję człowieka nie- niezwykle zdolnego i pracowitego. Niezależnie od własnego biura, wybrano go na dyrektora jakiegoś wielkiego Towarzystwa Przemysło­wego i na prezesa jednej z cukrowni. Wma­wiał w siebie zabobonnie, że żeniaczka szczęś­cie mu przyniosła. Poza tem nie miał czasu, aby módz dorównać próżnującej żonie pod względem intelektualizmu i subtelności du­chowych. Nie tylko, że nie ewolucjonizował się z czasem, lecz zaharowany wieczną or­ką — zapuścił się umysłowo.

I pani Hela czuła się coraz bardziej sa­mą na świecie.

Łudzisz się — kotłowała mężowi — że jestem komukolwiek na świecie potrzebną. Potrafiłam zorganizować twój dom i twoje życie tak, że nawet gdyby mnie dziś brakło— wszystko szłoby już swoim dawnym trybem.

Zapominasz o twojej córce — ujął się za dzieckiem małżonek.

Mój Krysztofie, zarówno jak twoje życie — zorganizowałam i życie Hani. Zarówno» jak nie zmieniam służby, lokaja, fournis-

seur’ów— nie zmieniam też bon i nauczycieli. Różnię się tem od innych, lepszych(?) odemnie żon i matek, nieznośnych krzykliwych bab, że wiem zawsze, czego chcę. Nie zmieniam też nigdy rozporządzeń, wymagań i rozkazów. Dlatego też wszyscy dokoła znają na pamięć mój gust, moje zapatrywania na wszystko, mój styl. Jest im wszystkim bardzo dobrze, no, i mnie także. Może być, że jest mi nawet za dobrze. Z dobrze uregulowanym zegarkiem ma się zbyt mało kłopotów i żadnych nie­spodzianek. Zegar sam idzie. Straciłam cel istnienia.

Dzieciństwa — zerwał się małżonek, spojrzawszy da dobrze idący zegar na komin­ku. — Celem istnienia jest ład życiowy.

Szczęśliwy człowiek — westchnęła za­wistnie żona,

Mam jeszcze do przejrzenia akty — musnął ją w czoło na odchodnem — bardzo zagmatwanej sprawy. Przytem dwa posiedze­nia w muzeum przemysłowem i w stowarzy­szeniu inżynierów. (Knoff uważał, że sprawy społeczne i filantropijne badzo intratnie rekla­mują mu karjerę zawodową). A twoje wszy­stkie troski i żale — to dzieciństwa,

Bardzobym chciała być pewną tego, że to są dzieciństwa — ziewała żona.

Bo to są wszystko nerwy.

Naturalnie. Przecież brak mi jedynie ptasiego mleka. Nie, nie, ptasie mleko szczęś­cia nie daje.

A tak prosiłem cię, abyś zatelefono­wała do profesora Baranowskiego. A czy brom dziś zażyłaś?

Nie chcę bromu, Zauważyłam, że ce­ra od niego się psuje.

Masz przecież sole angielskie, krople laurowe, walerjana.

To są środki starych panien, histery- czek, którym pomagają zresztą, jak umarłym kadzidło.

Konsultacja lekarska jest nieuniknio­ną. Lato się zbliża, a jeszcze nie zdecydowa­łaś się, dokąd masz wyjechać.

Dla Hani z mademoiselle zarządziłam zgóry jeszcze w zimie jaknajlepsze pomiesz­czenie w pensjonacie nałęczowskim. Bo pa­miętasz, jak w Nałęczowie Hania stale na zdrowiu się poprawia, a jak mnie pobyt tam szkodzi. Wiesz, że Hania z mademoiselle wy­jeżdżają tam już w przyszłym tygodniu, O mnie mniejsza — machnęła ręką dość szczerze.

A więc sam zatelefonuję do Bara­nowskiego. No, do widzenia — pocałował ją pośpiesznie w rękę i wybiegł do oczekującego przed domem automobilu ze swoim jedynym kultem owocodajnej zawodowej pracy, zapeł­

niającej mu całe życie — wdzięczny żonie za tak umiejętne, choć kosztowne prowadzenie domu, które zwolniło go jednak całkowicie z kłopotania się temi życiowemi drobiazgami. I wdzięczny jej za jej brak swarliwości i takt, bez którego tak wiele żon przemienia dom w piekiełko — zamykał oczy na wiele jej wła­ściwości, z któremi nie solidaryzował — prze­świadczony, że niema słońca bez plam, a że pani Hela jest żoną znacznie lepszą od wielu innych.

Pani Hela, rozciągnięta na swoim szez- longu, obitym perłowym adamaszkiem—ziewa­ła teraz w swojem całodziennem dolce far niente z pozą rąk haremowych hurisek pod głową i — niezdolna do podniesienia spadłego jej na dywan romansidła — poczęła przemyś­lać leniwie o strojach, które będzie należało •wybierać i przymierzać przed wyjazdem.

Zwarszawiona już do szpiku kości, bez źdźbła prowincjonalizmu — zapomniała już

0 swoich drobnych kolizjach ze Środowiczami

1 Glaubami i o istnieniu rodzinnej skromnej Wróblej Woli, która w jej obecnych opowia­daniach leżała już nie pod Lublinem, lecz w piękniej brzmiącem „Lubelskiem“.

Nie godziła się też z określeniem rodzi­ny, że udało się jej zrobię karjerę — przekona­na, że i mąż jej doskonale się ożenił. Bo obo­wiązki zarówno żony, jak i matki spełnia bez

zarzutu. Odrobinę oschłości względem dziecka kładzie na karb oschłości statecznej Hani, która faktycznie odziedziczyła po rodzicach (według opinji pani Heli — po ojcu) niechęć do ekspansji uczuć, do łatwego rzucania się z pocałunkami na szyję, do tak rażącego po­dług definicji pani Heli ekshibicjonizmu mi­łosnego.

Pani Hela szczyciła się wzorowem pod każdym względem prowadzeniem dziecka,

o ileż właściwszem od wychowawczego syste­mu jej zmarłej matki. I pani Hela przypomi­nała sobie z największą niechęcią te porywy nerwowe i wymysły kochającej ją, lecz nie­taktownej nieboszczki w rodzaju:

Głupia smarkulo, przeklęty bękarcie!

Śliczny dawny system pedagogiczny!— litowała się.—Biedna mama! A przecjeż ona mnie kochała. A Hania złego słowa nigdy odemnie nie usłyszała. A nie zbywa jej też na najzbytkowniej szych wymogach higieny, pedagogiki śród najlepszych lekarzy, nauczy­cieli, najpiękniejszych strojów i najwytworniej­szych zabawek. A i w Nałęczowie, dokąd już na trzeci letni sezon jedzie z mademoiselle — brak jej chyba kafelek z pieca. Ale ciekawa jestem, dokąd mnie tego lata Baranowski wy­śle? Byle jaknajdalej stąd — ziewała z charak­terystycznym znudzeniem całej swej sfery»

wykolejonej, spaczonej i znieczulonej życio­wym zbytkiem, jałowością i szarzyzną prze­sadnego dobrobytu i próżniactwa.

Zdobyła się wreszcie na podniesienie z dywana upadłego romansidła; lecz po bez- myślnem przerzuceniu zaledwie kilku kartek, machnąwszy ręką, zadecydowała:

Tu czy owdzie! Czy to nie wszystko- jedno? Krainą szczęścia jest ta, w której nas niema. A gdybym tak w pogoni za niem jed­nak?..—uśmiechnęła się zagadkowo i w trochę lepszym nastroju kontynuowała niezbyt do­kładnie przerwaną lekturę...

III.

Pani Hela ze swoim iście mieszczańskim esprit fort potrafiła jaknajtrzeźwiej stwierdzić własną autodjagnozę:

Bez choćby najbardziej lilipuciego ce­lu i zamierzeń na przyszłość — życie jest nie­możliwe.

Bo spełniła już wszystkie prawie celiki swojej wegetacji. Pierwszem jej zamierzeniem było skonstruowanie własnego, jak się pa­trzy—gniazdka. Poszło to niezbyt łatwo. Nie urodziła się w stolicy; zbywało jej na doświad­czeniu i na wzorach stołecznych. Wróbla Wo­

la pod Lublinem, a raczej „w Lubelskiem“, nie była uniwersytetem wytworności i szyku. Dopiero przy wzmożeniu się obserwacji, przy wrodzonej intuicji i sprycie—poczęła pani He­la odgadywać najtrafniej tajemnice savoir vi- vre’u, aż doszła do doskonałości pod tym względem.

Stanowczo wyjazdy coroczne do „Euro­py“, przypatrywanie się ludziom, zwyczajom ■całego tiers etat—wzbogaciły jej potrzeby wy­kwintu; odbiły się na jej towarzyskiem ułoże­niu, przemieniając ewolucyjnie zaściankową mieszczkę z prowincjonalnego partykularza w wytworną damę, dla której katechizm ko­deksu grand monde’u nie miał już żadnych tajemnic.

Towarzystwo warszawskie ze znacznie ^wyższej hierarchji, niż to, z którem dotych­czas przestawała, a z którem zapoznała się w zagranicznych badach — poskładało jej pró­bne wizyty w Warszawie. A zastawszy w jej domu wszystko, jak należy — zaliczyło z cza­sem ten nowy nabytek do swoich salonów.

Bo znaleźli w jej domu wszystko bez za­strzeżeń w stylu bez zarzutu. Wszystko sko- pjowane z zagranicznych wystaw sztuki, za­stosowanej do przemysłu; ze studjowanych wzorów urządzeń domów, zamieszczanych w specjalnych ilustracjach. Tapety stonowane

z meblami i boazerjami supraportów i parape­tów. Paryskie kominki z zegarem w otoczeniu dwócb świeczników; rzucone na czerwonem suknie perskie dywany, parawaniki, białe skó­ry niedźwiedzie i mnóstwo jedwabnych podu­szek. Na ścianach akwaforty Chardin’a, Co- rota, Renoira i Delacroix. A jakże! W chiń­skim wazonie lampa elektryczna z olbrzy­mim cudackim holenderskim abażurem. Jak żeby bez tego? I [naturalnie cała menażerja z Kopenhagi. I bibeloty Galleta, Daume’a

i Massiera. 1 na etażerkach tak zwane ulubio­ne książki, których się nigdy do końca nie przeczytało: Leon Bloy, Elemir Bourges, Bar­res, Renard, Remy de Gourmond. I na forte­pianie partycja Luizy Charpentiera i Elektry Straussa, pieśni Maksa Regiera, Przebudzenie fauna Debuissego i romanse Musorgskiego, Skriabina i Szymanowskiego. Na stolikach do przeglądania albumy z reprodukcjami moder­nistów Dulaca, Wordsleya, Toulouse-Lautreca

i t. d. W jadalni na ukwieconym stole na śnieżnym obrusie koronki, kryształy, grupy saskie, serwis z porcelany Meissen i szklanki

i kieliszki Baccarat. Nawet wypisane na wy­twornych welinach menu zapożyczyła pani Hela z pierwszorzędnych tabldotów. Zastoso- wywała to menu w wydawanych „proszonych“' śniadaniach o godzinie 2-ej i na uroczystych

obiadach, do których panowie zasiadali we frakach, a damy w wieczorowych dekoltowa- nych sukniach, jak w całej Europie. Z wiel- kiem uznaniem dla podawanych bardzo smacz­nie przyrządzanych różnych petits plats i hors d’oeuvre’ów—chrupano deser złoconemi noży­kami i widelczykami.

Po konsomacji panowie i panie zasiada­ły do zielonych stolików, gdzie przy czarnej kawie i likierach, obnoszonych na oszklonych stolikach przez najętych dwóch lokai w bia­łych rękawiczkach—grywano w świeżo impor­towanego z Europy bridża i pokiera. Wszystko, jak w „Europie“. Wszystko kulturalnie i jak się patrzy. A jakże.

Nauczyła się tego wszystkiego, jak pa­cierza; bo była łatwo pojętną i, choć nowi- cjuszka w tem życiu — nie robiła „gaff“. Bo była faktycznie na wskroś sui generis estetką. Lubiła ładne formy. Raziło ją swoją brzydotą wszystko, co nie jest w porządku; co nie jest welinem, co jest błotem, lub niezbyt dobrą wonią; co jest kłamstwem lub obłudą. Z wy­robionym samokrytycyzmem — zdawała sobie sprawę, że w życiu powiodło się jej lepiej, niż przewidywała. Lecz pomimo to wszystko, będąc w gruncie mniej marjonetką, niż te wszystkie otaczające ją nowe znajome, odczu­

ła rychło całą czczość tego życia. I ani spo­strzegła, jak naraz zakonkludowała:

Ach! Te osiągnięte idealiki, do któ­rych tak wytrwale dotychczas dążyłam! Ależ to była pomyłka, najkompletniejsza pomyłka! A szczęście musiało leżeć gdzieś obok. Bo to, co osiągnęłam—to jest poprostu ohyda.

A co jest szczęście? Gdzie ono, na czem polega? Gruszki na wierzbie, kwiaty nie­bieskie, czy migdały?

Pojęła treść swojej handry. Choć to tak trudno nazwać rzecz po imieniu... Pragnie te­go, czego nie posiada, A ma wszystko pra­wie... Z wyjątkiem czego? Z wyjątkiem... mi­łości... Jakiej miłości? Poprostu mówiąc, z wy­jątkiem miłości kochanka, którego bierze się z nudów i z chęci pochwalenia się swojemi koronkowemi dessous, któremi nie warto prze­cież chwalić się przed tym, który za nie pła­ci, lecz się na nich nie pozna, t. j. przed mę­żem. Któżby zresztą z nim się liczył?

Kochanków posiadają nietylko heroiny romansideł, lecz i omal że nie wszystkie mie­szczki z jej salonu, wzorowane na wersalskich markizach z przed wielkiej rewolucji. Tak w czasach powojennych będą małpowały za­pewne wszystkie (kształcone na przedrewo­lucyjnych markizach przedwojenne mieszczki)

obecne panie fryz jer owe, garsonowe i zawia- dowczynie. Bo jak równość—to równość.

Kochanek! Fi... — wstrząsnęła się pani

Hela.

To jedyne lekarstwo na jej nerwy, na pustkę jej próżniaczego życia d’une femme incoprise (naturalnie!) — raziło ją jednak swo- jem kłamstwem, musową obłudą i brzydotą, całym swoim nieporządkiem życiowym.

Bo nie miała dotychczas kochanka. A to tylko pierwszy kochanek jest wielkim ewene­mentem w życiu kobiety. Ce n’est que le premier pas, qui coûte. A przy tym wielkim pierwszym kroku nie należy rozmyślać, jeno trzeba rzucić się na oślep, jak w nurty oceanu.

Tak. Lecz rzucić się na oślep w objęcia pierwszego lepszego obcego człowieka można tylko wtedy, kiedy się go ujrzało i naraz po­kochało. Jedynie wtedy nie analizuje się, nie przypatruje, nie bada; rzuca się, jak w kuszą­ce u stóp niezrozumiałym szeptem fale morza

i bałwany, które ciągną i zatapiają.,.

A wys zukując z rozmysłem śród wszystkich innych prze ciętnych, nie znajdzie nigdy godne­go. Nikt nigdy nie dorośnie, ani urodą, ani stano­wiskiem, ani umysłem, aby warto było poświęcić mu swój welin duszy, którym pani Hela tak się w gruncie szczyciła, aby zeszła z piede­stału cnoty, z którą w gruncie tak się nudziła.

Może fortepjanista Rolski? Ha, ha. A mo­że redaktor Quir, którego poznała w Nałęczo­wie i który ją dość często odwiedzał? Dość sympatyczny, lecz nieładny; et très insignifiant. A może zrujnowany i zramolowany baron Leonard Merkel? I pomyśleć, że kilka idjotek posądzało ją o tak zły gust. Jedne o Quira, inne o Leonarda. Ol Niel Co do tych kilku — to pewna, że nigdy.

A może doktór Schmidt lub Malinow­ski? No, z tym mogłabym zostać sam na sam na­wet na bezludnej wyspie. Biedny Malinowski. Wyobrażam sobie jego dessous, jego piżamę i je­go garsonierę!

O! Ten pokój hotelowy, wynajmowany specjalnie na schadzkil I ta mina obskurnego szwajcara i jeszcze obskurniejszej pokojówki, poprawiającej używane już poduszki. I rozbie­rać się do takiego posłania, jak do operacji w przytułku położniczym w Kiernozi. Brr...

Nie ulega kwestji, że mężczyźni z jej to­warzystwa pod względem estetycznym kultury stoją niżej od kobiet, że nie dorośli ani do umiejętności próżnowania, ani do wdzięku przelewania w konwersacji z próżnego w pu­ste w tym stopniu, co królujące w mieszczań­skich salonach kobiety.

A jednak dotychczas miała pewien cel, do którego dążyła: Umożliwienie sobie istnie­nia; stworzenie estetycznego gniazda w oto-

5

czeniu ludzi, którzy imponowali jej tajemnica­mi savoir-vivre’u, a których ona poprzednio z Wróblej Woli nie znała. Stopniowo zwal­czyła już wszystkie przeszkody dawnego nie- uświadomienia, wszystkie barjery, oddzielające ją od wyższych od niej hierarchji towarzy­skich. Przypominała sobie teraz te wszystkie etapy i to ciężkie przejście przez Alpy.

Niemało trudu ją to kosztowało. I mąż jej nie zawsze godził się z początku na wy­rzucanie mebli, nieodpowiednich do nowego kursu ich nowego życia. Bronił z całych sił starych przyzwyczajeń, godząc się z trudem na inowacje nowego trybu na wyższą skalę: Na rękawiczki świeżo przyjętego lokaja, na obnoszenie przez tegoż dokoła stołu jadalni półmisków, z których dawniej tak wygodnie było wybierać samemu ulubione kęski, kiedy dawna pokojówka ustawiała je na środku sto­łu i sama wnet do kuchni znikała. I ten roz­kaz żony tytułowania ich przez służbę jaśnie państwem, a kilkoletnią córkę jaśnie panienką.

I to rozporządzenie nieprzyjmowania znajo­mych bez meldunku: „jaśnie pani przyjmuje“, „jaśnie pani nie przyjmuje“. I ten solenny za­kaz otwierania—broń Boże—samemu wchodo- wych drzwi w przedpokoju. I dzwonienie na lokaja, aby przyniósł na tacy list, leżący na stoliku o trzy kroki od biurka.

Trudno mu było przyzwyczaić się do tej całej pompy, zapożyczonej od arystokratycz­nych próżniaków z przed wielkiej francuskiej rewolucji, którą to pompę przedwojenne miesz­czaństwo i karjerowiczowska przedwojenna t. zw. inteligencja identyfikowała z pojęciem kultury.

Lecz jeszcze ciężej, niż z mężem, szło pani Heli ze zdobywaniem opornych salonów towarzyskich, które nie zjawiły się wnet za poruszeniem palca w jej pantofelku. Trzeba było z początku i karku ugiąć i gorycz nieraz strawić. Czyhano tylko na dobry powód do wymówek bojkotu: Na gaffę w niestosownem ubraniu, w nieodpowiednim doborze potraw, w nieodpowiednim sądzie o ludziach, o rze­czach, o sztuce, obowiązującym w salonach.

Pani Hela intuicyjnie odczuła całą sze- matyczną salonową finezję tego, ce qui se fait et ce qui ne se fait pas.

Należało .jbyć au courant takich faktów, jak np,: Gruszek nie je się samym nożykiem, lecz nożykiem i widelczykiem; a kompot zło­conym widelczykiem i takąż łyżeczką; natural­nie po zdjęciu najniepotrzebniej leżącej na deserowym talerzyku lilipuciej koronkowej ser­wetki. Po obiedzie nie używa się już płukanek. On ne donnę plus de confitures. To wszystko wiedzieć i pamiętać! O, bogowie!

I pani Hela, uświadomiona do zenitu co do wszystkich paragrafów i nieoficjalnych taj­ników t. zw. kulturalnego życia, zbogaciwszy już swoją francuszczyznę takiemi wyrażeniami i akcentem, o jakim nikomu we Wróblej Woli się nie śniło, zdobywszy już najtrudniejsze do zdobycia, nie mające jej nic do zarzucenia sa­lony najwyższego mieszczaństwa: miljonowych fabrykantów i po bajońsku opłacanych dyrek­torów, mecenasów, akademickich malarzy i pro­gramowych literatów — zdecydowała naraz w tragicznem rozczarowaniu:

Paryż nie był wart mszy. Jak można wkładać życie w tak czczy ideał! Jak mogłam? Aż mi wstyd przed samą sobą. Jak można było tak się pomylić! Po co żyć i obcować z ludźmi, krórych w najlepszym razie bardzo średnio lubimy? Po co wysadzamy się na urządzenie dla nich salonu i przyjęć, wzbu­dzających w nich tem większą niechęć i za­wiść? Bo tak wszyscy żyją. Lecz dlaczego należy koniecznie żyć, jak wszyscy? Aby nie uchodzić za dziwaka, odludka i filozofa. Czy to już lepiej męczyć się, kłamać i nudzić?

Ach! Ten przesadny dobrobyt, pozwala­jący próżniaczyć! O! Ten fałszywy zewnętrzny estetyzm, godzący się na najgorsze zło, dopóty na zewnątrz nie wybucha! O to życie, „Jak się patrzy“! Ten dom, prowadzony „na pewną

stopę“, to pewne stanowisko hierarchiczne i towarzyskie, należenie do tout Varsowie, po­siadanie odpowiednich tualet na wszystkie sezony, biletów abonamentowych na wszystkie koncerty filharmonijne i na wszystkie premje- ry w teatrach, na tych samych nume­rach foteli! 1 fiveoclocki w zimie, wyści­gi na wiosnę, wyjazdy do zagranicznych badów w lecie, a jesienią odczyty modnych konferensjerów. O, bogowie! Jakżeż to wszyst­ko przenudne!

Bo cóż właściwie obchodziło ją, który koń wyścigowy dojdzie pierwszy do mety? Przecież utworami Ryszarda Strausa, Skriabi­na, Debussy’ego i Szymanowskiego, zrozumia­łego tylko dla garstki słuchaczy, którzy do nich dorośli —1 należało zachwycać się jedynie ze snobizmu. Bo poza entuzjazmującą się garstką smakoszy — przecież dziewięć dzie­siątych natłoczonej premjerowej sali przecho­dzi męki Tantal a przez kilka godzin od tego chaosu dźwięków, od których pękają im bębenki w uszach i szczęki od ukrywanego ziewania.

I w teatrze należy kłamliwie zachwycać się jedynie utworami-antykami lub przenowe- mi modermizmami, które w gruncie strasznie nam się nie podobają, lecz jest w złym guście do tego się przyznawać.

A w salonie to wieczne przelewanie próżnych kłamstw w puste blagi! Wszystko ujęte w karby imperatywów chwili: Wszystkie kobiety muszą obnosić w każdym sezonie podług ostatniego nakazu mody uszesane wło­sy, jednakowo skrojone suknie i jednakowe zapatrywania polityczne, społeczne i artystycz­ne. Muszą umieć na pamięć ostatnie plotki i ostatnie anegdotki, wspólne sezonowe wy­rażenia, dowcipy z ostatniej operetki i konjun- ktury. Na niektóre sezonowe prawdy należy bezapelacyjnie się godzić, na niektóre z zew­nętrznym sztucznym ogniem się oburzać; bo zarówno zapał, jak i oburzenie jest kłamliwą uniwersalną formą, niezależną od tego, co ka­żdemu w mózgu siedzi. Najczęściej coś zupeł­nie trzeciego, choć jedynie to trzecie mogłoby być ciekawe, o ile mózgi nie są puste.

To nieprawda — zakonkludowała — że kultura stolicy prowincję oświeca. Warszawa mnie ogłupiła. Uchodziłam dawniej za inteli­gentną i zdolną. Dopiero ta karykaturalna kul* tura... Warszawa wszystkich ogłupia.

Ci wszyscy jednakowiuteńcy ludzie, róż­niący się jeden od drugiego jedynie kolorem włosów i nazwiskiem. Te same dusze, te sa­me myśli, te same słowa. A raczej ten sam brak duszy, brak myśli, jedynie wiecznie te same słowa, słowa, słowa... Cóż za męka żyć

śród ludzi, z pomiędzy których wszyscy Ma­linowscy nie różnią się niczem od wszystkich Nowakowski chi

O! Ta estetyczna nuda konwencjo­nalnego tandetnego na pokaz życia! O! ten wieczny kolacjowy majonez z ryb, indyki z kompotami i lody. 1 te straszne salonowe rozmówki z Ollendorfa I te kłamstwa kon­wencjonalne, które trzeba umieć na pa­mięć. I uchylanie czoła przed autorytetami, których nie rozumiemy i wyszydzanie tego, z czem w głębi solidaryzujemy — jakaż to nu­dnie uroczysta operetka!

Jeżeli ludzie nie odczuwają życiowych ideałów—należy zmienić albo ludzi, albo ideały. Bo karykaturą moralności są hołdy, składane bóstwom, w które się nie wierzy. A karykatu­rą kultury są słowa, różne od myśli: Pieśń od Sasa, a tekst do łasa. Bo nic tak nie gangre­nuje duszy, jak kłamstwo; nawet wtedy, kiedy człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że kłamie.

Pani Heli—wskutek tych rozmyślań aż się wyć zachciewa. Wiecznie i wiecznie toż samo: Rano (no, niebardzo rano, bo o godzinie 10-ej) kąpiel, potem herbata, potem coiffura z ondu­lacją włosów, manikura, ubranie aż do śnia­dania o godzinie 1-ej. A potem wyjście na miasto, sprawunki, five’y; potem obiad, wie­

czorowy strój i rauty, bridże, lub teatr. A po teatrze kolacja w Europie lub w Bristolu.

I pomyśleć, że się do takiego ideału dąży i że ludzie zazdroszczą tym, którym ma­rzenia te się spełniły. Czyż może być większy tragizm, jak spełnienie marzeń, co do których człowiek się pomylił? Nie. Jest jeszcze większy tragizm: Dojście do przekonania, że nic inne­go pozatem na świecie niema.

I pani Hela, której wszyscy zazdroszczą stanowiska w tout Varsovie, salonu, tualet i loży 1-go piętra na premjerach—poczęła boj­kotować te spełnione marzenia. Miała ich po szyję. Poczęła opuszczać premjery i abona­mentowe z zagranicznemi sławami piątki w Filharmonji. Odmawiała ogłaszanego w kur- jerach patronatu filantropijnych rautów i bali. Mąż sprowadzał lekarzy. Przyjaciółki twier­dziły, że poprostu „w głowie jej się prze­wróciło“.

Bo ostatecznie brak jej gwiazdek z nieba.

El Komuż by tam chciało się—zawy­rokowała doświadczeńsza przyjaciółka—gwiaz­dek z nieba — lub gruszek na wierzbie? Po* prostu mówiąc, brak jej kochanka.

Jest to środek, którego się nie odrzuca— zgodziła się jakaś pesymistka. — Ale czy jest radykalny? Haszysz oczadza, lecz nie leczy.

Pomijając już, że z czasem powiększa się daw­ki i że zmienia się wciąż gatunki wobec tego, że dawne już nie działają. I kobieta ani spostrzegła, jak stała się nałogową pijaczką.

To musi być straszne — zawyroko­wała pani Hela, usłyszawszy strzęp ostatniej części rozmowy—być zmuszoną pogardzać sa­mą sobą. Wy znacie moją pasję zyskiwa­nia na pensji nagród i wiecznej piątki ze sprawowania. Prawda, że to bardzo łatwo pa­nować nad pokusami, kiedy się niema serca— ironizowała pewna, że z tym wyrzutem, da­tującym z czasów Wróblej Woli, nie roz­stanie się do końca życia.

Pani wystarcza platoniczna miłość re­daktora Quira, o którym wie pani, co mó­wią — chichotały, szepcząc sobie do uszu jakieś erotyczne kalumnje, wiecznie przejęte jakiemiś alkowianemi tajemnicami.

Nie mam serca. Doskonale — upiera- rała się w jmyślach pani Hela, jak ów malec, twierdzący: „Dobrze. Na złość matce pójdę bez czapki odmrozić sobie uszy“.

Nie mam serca. Naturalnie. Bo nie czuję wdzięczności dla męża, że zamiast ka­napy u krewnych, mam teraz dzięki niemu łóżko mahoniowe. Tak. Nie czuję wdzięcznoś­ci, bo nie sypiam teraz wcale smaczniej w tem łóżku, niż na dawnej kanapie. A po

nim znać, że promienieje, wdzięczny mi za te jego spełnione marzenia każdego arrywisty: życia „po pańsku". Jest szczęśliwy. A ja?

Czy zapytał ją kiedy, o ile wystarcza jej życie, obliczone jedynie na wzbudzanie zawi­ści innych i czy ona pozory szczęścia identy­fikuje z wewnętrznem zadowoleniem? Bo Man- kielewicz, Szczerbiński, Herse —to są codzienne kuropatwy, które bardzo prędko się jej sprzy­krzyły. A on faktycznie, jak każdy małżonek, uważał wszystkie jej żale jedynie za grymasy, z których dobrze zapłacony lekarz musi ją w końcu wyleczyć; bo z wyjątkiem kafelków z pieca, czego jej brak?

Czego?—wyrwała się raz.—Wszystkie­go; z wyjątkiem pieniędzy na kafelki z pieca, na które „gwiżdżę“.

Naturalnie — ironizował. — Taka wyż­sza, jak ty, kobieta pogardza poziomem szczę­ściem.

O!—obróciła w żart rozmowę. — Une femme incomprise!—roześmieli się oboje.—To już zbyt banalne!

Kiedy wyszedł z pokoju, zadrgał jej w my­ślach sceptycyzm owej doświadczonej przy­jaciółki:

Komużby tam zachciewało się gruszek na wierzbie! Poprostu mówiąć, brak ci... ko­chanka.

Kochanek. Doskonale! Précisons le» choses. Kto? Pan Miller ma romans, a raczejjak się to teraz nazywa—ma stosunek z panią Szmitową. Pan Jabłkowski ma metresę w corps de ballet’cie, a pan Nowakowski jest podobno także zajęty. Więc kto? Czyżby stara Manow- ska miała słuszność, utyskując w swojej pio­sence: „Ach! Niemasz mężczyzn już“. Jest jeszcze pan Rolski, Winter, Bielski. Brrr...

Bez odrobinki zarozumiałości wmawia sobie bardzo słusznie, że ci panowie nie ośmie­liliby się nawet wpisać ją w liczbę swoich kandydatek na kochankę. Marzenia mężczyzn nie sięgają tak wysoko; wystarczają im w zu­pełności łatwiejsze zdobycze. A z nią grają w pokiera lub w bridża, żarcikują, ogólnie lu­bią i szanują — pogodzeni zupełnie z tem, że, choć przy wszystkich zaletach ciała i umysłu jest warta grzechu, lecz że to są zbyt wysoko- zawieszone zielone winogrona.

A więc wiecznie splendid isolation?

Podłożyła pod głowę w estetycznym ru­chu swoje wypieszczone ręce, obnażone w sze­rokich rękawach jedwabistego kimona. I roz­łożona leniwie, jak znudzona hurisa, na swoim perłowo adamaszkowym szeslonżku — poczęła marzyć śród porozrzucanych haftowanych zło tem poduszek...

Marzenia te, pomimo całej jej trzeźwości»

w pogoni za szczęściem, zabłądziły na ma­nowce — w najwyższej już rozterce z logiką, podobne, jak dwie krople wody, do wszyst­kich marzeń zarówno starców, jak i pensjona­rek, o sto mil od rzeczywistości, wyjęte żyw­cem z bajek z Tysiąca i jednej nocy:

Krainą szczęścia jest ta, w której nas niema. Na nieznanej obcej planecie o sto mil- jonów mil od naszej pustyni. Z nieznanym królewiczem bez nazwiska, bez stempla, hie­rarchicznego. Oczywiście nie Rolski, nie Win­ter, nie szykowny warszawiak. Brr... A jedynie taki, którego nawet nazwiska wymówić nie można: Jakiś Hiszpan, Szwed lub Turek, Ame­rykanin, Francuz lub Włoch o czarnych, jak smoła, oczach południowca; podobny do Otel­la, jaknajbardziej inny, niż ci, których spotyka się na Krakowskiem Przedmieściu, w Ziemiań­skiej lub na premierach w Rozmaitościach.

Powiodła obnażonemi pięknemi rękami po oczach, po czole.. Złotem haftowane, jed­wabne poduszki potoczyły się na dywan...

Ach! Jestem szalona! — ukróciła uzdę marzeniom.

Ciekawa jestem, dokąd doktór Bara­nowski tego lata mnie wyśle?—zaciekawiła się po ziemsku.

Po auskultacji pacjentki lekarze konsul­tanci unisono sprzeciwili się wysłaniu „chorej“

na jakąkolwiek z plaż morskich. Stanowczo ani Adrjatyk, ani Atlantyk, ani morze Śród­ziemne, ani Zatoka Neapolitańska. Jedynie Szwajcarja. I to nie Engadina ze swoim zbyt ostrym klimatem, ani Tarasb, ani Sankt Moritz, ani zbyt wysoko położony pod Jungfrau Inter- lacken; ani zbyt upalne w lecie nad jeziorem genewskiem Montreux lub Saint Maurice, ani tembardziej sabauckie Chamonix pod szczy­tami Mont-blanc.

Po długich uczonych debatach zgodzono się na balsamiczne jezioro Czterech Kantonów i wybrano ostatecznie nie zbyt nudne Flüeln, ani samotne Brunnen, ani zbyt ostre Rigi-Kulm; lecz łagodną, towarzyską, kulturalną Lucernę. Ale koniecznie bez dziecka, bez żadnych kłopotów domowych.

Nie zwlekając, chora miała opuścić War­szawę niezwłocznie w przyszłym tygodniu. 1 pani Hela w godzinach, wolnych od przed- podróżnych sprawunków, leżąc leniwie, jak odaliska, na swoim perłowo adamaszkowym szezlonżku, w powodzi jedwabnych poduszek», ze zwykłym ruchem rąk pod głową—w wiecz­nej pogoni za nieuchwytnem szczęściem — marzyła po pensjonarsku o nieznanym króle­wiczu bez nazwiska, bez stempla hierarchicz­nego, który wypłynie z szafirów jeziora lub z nadalpejskich mgieł i obłoków — jako bo­żek o uczuciach z innej planety...

Pani Hela już od tygodnia bawiła w Lu­cernie. Jeżeli bawieniem nazywa się męka Tantala, jaką bogowie zesłali burżujom w po­staci nudy. Bo pani Hela nudziła się w Lucer­nie tak, że dusza jej z bólu aż wyła. Czuła poprostu jakby fizycznie, najwstrętniejszy ból spróchniałego zęba, którego wyrwać nie można.

Bo wstyd jej było przed mężem i przed „światem“ niby dla kaprysu uciekać z Lucerny,

o którą dopominała się. Rzecz prosta nie do­pominała się jawnie, lecz ze zwykłą damską dyplomacją — jako ofiara lekarzy, zmuszają­cych ją wyjechać tam, dokąd ich sama dyplo­matycznie sugiestjonowała. Bo w urojonych chorobach, wypływających z nadmiaru ptasiego mleka, zręczni burżujscy lekarze zawsze zmu­szają swoje kapryśne z dobremi honorarjami pacjentki do ich kobiecych maskowanych obłudnie kaprysów.

Te pięć tygodni, które oddzielały ją je- jeszcze od powrotu do swego warszawskiego więzienia z perłowo adamaszkowym szezlon- żkiem — wydawały się pani Heli wiecznością, Gehenną. Wzdrygała się cała, rozglądając się się samotnie po swoim martwym hotelowym pokoju z widokiem na jezioro Czterech Kan­tonów.

Och! To jezioro Czterech Kantonów! Och! Ta cała Szwajcarja! Po upływie tygodnia, wy­dającego się jej wiecznością, miała już tych cudów po uszy.

Prawda, że chluba XIX wieku, wymarzo­na przez mieszczuchów t. zw. cywilizacja — uczyniła nie tylko z ludzi, lecz i z natury sa­mej karykaturę, której uosobieniem jest właśnie Szwajcarja. Co oni z tej cudnej Szwajcarji zrobili! Wielki Boże!

Zostało jezioro Czterech Kantonów — to boskie lustro nieba w śnieżnych ramach alpej­skich wierzchołków Rigi, Pilatusa, Uri, Engelberg, któżby je tam wszystkie zliczył! Pozostały błęki­ty wód i lazurów nieba, które w miłosnej kontem­placji wzajemnego wpatrywania się w siebie — użyczają sobie wzajem własnych źrenicowych turkusów i szafirów. Pozostały miljardy brylan­tów, rubinów i opali, oprawnych w srebrne iskry słońca. W skarby te ustroiły się także wierz­chołki górnych szczytów, okutanych niby w płaszcze z królewskich gronostajów w śniegi.

O! Te ubrylantowane azjatyckie śniegi! Cóż za dziwny pomysł, silącej się na antytezę natury, aby stworzyć tu te azjatyckie śniegi dla kontra­stu z jaskrawo gorącem tłem usychających od żaru afrykańskich palm i rododendronów!

I pani Hela w dniu swego przyjazdu do Lucerny była pod urokiem, tej jubilerszczyzny

natury. Aż jej piersi rozsadzało, kiedy, zmie­niwszy strój podróżny, przechodziła ze swego hotelu przez cudny kryty most o odwiecz­nych drewnianych ścianach z okienkami na wypływającą z jeziora modrą rzekę Reuss. I, ilekroć przez archaiczny most ten przecho­dziła—miała wrażenie pod omszałym jego da­chem, ze ścianami naiwnie ornamentowanemu z prymitywnym Obrazkiem Matki Boskiej, iż gości w jakiejś bajecznej, pływającej starej ukraińskiej cerkiewce.

O! Ci wzruszająco naiwni dawni mało­miasteczkowi architekci bez obecnych poli­technik, bez konkursów, bez uświadomień, bez wzorów ze znanych na pamięć stolic całego świata! O ileż głębiej odczuwali oni piękno natury i sztuki, choć ani czytać, ani pisać, ani mówić o niej nie potrafili! 1 komuż jest znane imię twórcy lucernejskiego kościoła St. Léger (Hofkirche) z XIII stulecia, któremu nie ujęła wcale charakteru o dwieście lat późniejsza wieża, jaką nie poszczyciłby się z pewnością żaden najkulturalniejszy laureat konkursów tegorocznych. Nawet znacznie mniej już cie­kawy, bo datujący XVIII wieku słynny lew lucernejski, (wzniesiony żołnierzom gwardji szwajcarskiej, którzy padli w sierpniu 1792 roku) — nie razi swoim patosem, nie pozbawio­nym pewnej grandezzy i powagi.

Więc jedynie przed starą katedrą, przed mostem i przed lwem można w całej Lucer­nie spotkać stalugi malarskie. I jeszcze gdzie niegdzie spotkasz jakieś zapomniane wrota starego omszałego zajazdu, pod który zajeżdża z fantazją utrąbkowany pocztyljon czterokon- nej zakurzonej, żółtej landary pocztowej ku ubolewaniu lucernian, że istnieją jeszcze w Szwajcarji ustronia, posiłkujące się z musu podobnemi arkami Noego, nie posiadające (o hańbo!) nowożytnego dworca, ku któremu mknęłyby sleepingi „ze wszystkiemi wygo­dami“.

Lecz poza tem cała Lucerna wydawała się pani Heli ohydą, karmem jedynie dla mi­gawkowych aparatów fotograficznych, którym rozkoszują się całemi dniami na każdym kro­ku karykaturalni Amerykanie, żywcem wzięci z Fliegende Blätter.

Oi Te zniwelowane cyrklem co do ato­mu i doprowadzone do wspólnego mianowni­ka aleje, wysadzone podwójnym szeregiem karlich kosmopolitycznych kulistych akacji, O! Te bez charakteru, quasi piękne hotele w stylu t. z. żydowskiego renesansu, podobne, jak dwie krople wody do nowych domów z ulicy Wspólnej lub Żórawiej, z elektryczno­ścią, windą i ze wszystkiemi nowoczesnemi wy­godami. O! Te wszystkie nowoczesne wygodyl

6

To im zawdzięczała pani Hela ten jak­by moralny ból spróchniałego zęba, od które­go z nudów dusza jej aż wyła. To temu ekspresowi, którym w samotni w wyaksarr.i- towanym kompartymencie pierwszej klasy prze­jechała w ciągu 30 godzin tytaniczną prze­strzeń z Warszawy do Lucerny bez atomu fatygi. Przejechała przez góry, rzeki i jeziora, przez mosty, wjadukty i tunele bez wrażeń, bez jednej choćby niespodzianki, co do minuty zegarka, kładąc się na noc do białych po­duszek posłania w sleepingu, strojąc się w zwier­ciadlanym cabinet de toilette i siadając najre­gularniej do ukwieconego tabldotowego wago­nu, obsługiwanego przez ugalonowanych lokai w restaurant international.

A teraz zamieniła tabldot wagonu na tabldot Szwajcerhofu. Od tygodnia w coraz innej herzowskiej szacie i w coraz innym ka­peluszu zasiada u ukwieconego stołu do śnia­dania; a wieczorem w wyciętej sukni w otocze­niu wyfrakowanych lub wysmokingowanych gentlemanów z obu półkól świata—do obiadu, złożonego z sześciu potraw, nie licząc deseru, z codziennym majonezem, z mdłym indykiem lub bażantem z kompotami i z lodami! Ol Bogowie!

Toujours perdrix — to męka prawie nie mniejsza od głodu dla tych co już najedli się kuropatw do syta.

Pani Hela zrobiła już dwa razu le tour du Iac aż do Fliieln i z powrotem na spacero' wym statku, jakby z pudełka zabawek wyję­tym, lśniącym od białych lakierów i polero­wanych antab mosiężnych. Na wydywanio- nym pomoście w fotelu koszykowym przy filiżance herbaty z sucharkami (i z nieodłą­czną szwajcarską marmeladą z truskawek), podanej wraz z masłem i z miodem przez wygalonowanego szalenie kulturalnego garso- na—przypatrywała się martwo biało ocukrzo- nym szczytom górskim.

Znała je już na pamięć z punktów wszyst­kich stacji jeziora, na którym zatrzymywał się z1 zegarkową punktualnością wylukrowany sta­tek. 1 po sekundzie wyruszał dalej na swoich re­sorach ruchomej otomany, prując bez atomu hałasu toń szafirowego jeziora bez jednej zmarszczki fal, zabijająco układnych, godnych tego pudełkowatego cacka „ze wszystkiemi — psiakrew — nowoczesnemi wygodami“.

Nareszcie wybuchła na jeziorze karyka­tura jakiejś burzy operetkowej z hukiem grzmotów z jakiejś bardzo nielicznej orkiestry jakiegość trzeciorzędnego teatru... 1 cała pu­blika biało wyflanelowanych mężczyzn i biało wykoronkowanych kobiet zeszła, nie spiesząc, do wnętrza statku. W białolakierowanej jadalni zajaśniały już wypolerowane mosiężne

żyrandole świateł elektrycznych; a przy ma­łych śnieżnych ukwieconych stolikach, zdob­nych w barwne jedwabiste abażury na świeżo ustawionych lampach elektrycznych — dokoń- czano przyniesioną przez wygalonowanych kul­turalnych garsonów rozpoczętą na pomoście herbatę, z niedojedzonemi sucharkami, masłem, miodem i naturalnie — z marmeladą z truska­wek. Uf!

Grzeczna kulturalna burza wnet minęła. I pani Hela, ziewając, zawyrokowała w my­ślach sarkastycznie:

Czuję, że na spienionym oceanie śród piekielnego chaosu tytanicznych bałwanów i niesfornego huku ogłuszających piorunów— trudniej nabawić się morskiej choroby, niż w tej nudnej, mdłej, ciepłej glicerynie. Zgoda, że w naturze nie ma nic brzydkiego; lecz fak­tem, że jeżeli potęgę północy wykuł z jednej bryły cyklopi Michał Anioł — to Szwajcarję wycyzelował jubiler Benvenuto Cellini.

Przeszła suchą nogą przez zupełnie już przez służbę miejską wyszczotkowaną aleję do swego hotelu, aby zmienić do obiadu swój strój spacerowy na wyciętą suknię wieczorową.

Pani Hela już nie pierwszy raz gościła w zagranicznych badach. I w swojej nabytej rutynie przewidywała, że na obczyźnie nie bę­dzie Cezarem, który przyszedł, ujrzał i zwy­

ciężył. Lubiła nawet te pierwsze dni, kiedy samotna w swoich pięknych, z igły zdjętych sukniach, zakupionych na te wywczasy, z kul­turalną żółtą z pod stempla książką Hachette’a— kontemplowała otaczającą ją nieznaną krainę z większem zajęciem, niż wertowaną kultural­ną książkę.

Jeszcze bardziej zaciekawiona nie tem, jakie Lucerna na niej wrażenie czyni, lecz tem, jakie ona na Lucernie wrażenie wywiera. Ta chęć zresztą nie podziwiania, lecz pragnie­nia być podziwianą—charakteryzuje wszystkie kobiety wogóle, a warszawianki w szczegól­ności.

Pani Hela wiedziała, że posiada genre, ułożenie i gust tualet pierwszej klasy; że ma wdzięk i minę kobiety „dobrze“, że jest wy­bitnie ładną i szykowną w swoich herzow- skich tualetach. I jest wykluczonem, aby nie zwracała uwagi. Chociaż gościnne występy najznakomitszych artystów nieraz zawodzą. Są sezony tryumfów i sezony pustek w sali. Niektóre miasta wpadają w zachwyt, a na in­nych scenach wzruszają ramionami, że niema czem się zachwycać. Taki hazard właśnie roz­pala. A pani Hela tym razem bardziej, niż kiedykolwiek, myślała o wielkiej wygranej:

o spadłym z niebios przybyłym na łabędziu nieznanym królewiczu bez stempla hierarchicz­

nego, bez nazwiska, z cudnej, dalekiej, nie­znanej krainy, w której kwitnie szczęście bez zastrzeżeń, z innej planety...

Lecz po tygodniowym pobycie znudzona samotnością i zniecierpliwiona rozczarowała się ostatecznie co do nadziei swoich rychłych zwycięstw towarzyskich w tutejszym kosmo- polisie.

Zapełniający Schweizerhof anglicy i ame­rykanie z ich charakterystyczną dezynwolturą, z jaką znajdują się wszędzie, jak u siebie w domu—imponowali jej tym najkompletniej­szym brakiem chęci wzbudzenia w otoczeniu czyjegokolwiek podziwu, uznania lub wogóle jakiejkolwiek uwagi.

Lecz denerwowało jej mieszczańską próż­ność, że i ona dla nich nie istniała. Ani jej szyk warszawski, ani tualety, ani żółty tom Hachette’a, w który ubierała się tak samo na pokaz, jak w swoje kapelusze, w swoje ażury, w codzień inne pantofelki i w swój złoty face a main, z którym nie rozstawała się, pomimo najlepszego wzroku.

Żałowała, że z powodu obawy kłopotów w podróży nie wzięła z sobą z domu swego Bibi, z którym nie rozstawała się w Warsza­wie na spacerach, wizytach i za sprawunkami z pewnością nie z miłości dla mopsika, lecz z niewypowiedzianego nawet sobie przeświad­

czenia, że z Bibi na ręku jest jej „do twarzy“. Bo maleńki najczystszy buli z rasy King Char­les był zarówno, jak stroje pani Heli, jak urządzenie jej mieszkania i całego życia—sta­nowczo piękny w swej karykaturalnej brzydo­cie, zwracającej ogólną uwagę swojemi jedwa- bistemi czamemi kudłami i rasową mordką, prawie bez nosa, z uszami sięgającemi ziemi.

A tu w Lucernie dokoła niej anglicy i amerykanie, ślepi na całe otoczenie — nie przestawali zajmować się wyłącznie sobą. Za­równo damy, jak i panowie, spędzali całe go­dziny przy dziennikach w salach czytelnianych lub załatwiali przy małych biurkach prywatne korespondencje na arkusikach listowych z fir­mą Szwajcerhofu. W gabinetach gry przy ustawionych karcianych stolikach grali w bri- dża, a w salach bilardowych walczyli w par- tjach karambolu lub w hallu gwarzyli w roc- king-chairach wyłącznie we własnem towa­rzystwie z całą bezpretensjonalną swobodą, jak u siebie w domu. A młodzi tennisowali, flirtowali i na dywanie (oczywiście nie mazu­ra) tańczyli.

I pani Hela, choć postanowiła w War­szawie nie obcować na letnich wywczasach za granicą z ziomkami, których miała przez cały rok po szyję, choć sama wybrała w tym celu (niby z rozkazu lekarza) miejscowość»

najmniej w ostatnich sezonach przez ziomków uczęszczaną — poczęła teraz kwitować z kos- mopolisu, jak lis z winogron, do których do­stać się nie mógł.

1, choć ucieszyło ją skonstatowanie w wertowanych kurlistach braku ziomków ■z Królestwa—nie bez zadowolenia zauważyła kilka nieznanych jej nazwisk polskich. Rychło też spostrzegła, przechodząc w spóźnieniu przez sąsiednią mniejszą jadalnię, całe bardzo gwarne towarzystwo bardzo zżytych ze sobą dam i gentlemanów. Nie trudno jej było rozpoznać w przelocie ich akcent, tak różny od wymowy stołecznej:

To — kresy, Litwa, Ukraina, lub Ga­licja — zawyrokowała — lecz w każdym razie nie Poznań i nie Królestwo.

Zauważyła też z drobiazgową kobiecą obserwacją, że pomimo pewnej prowincjonal­nej zbyt zgiełkliwej dezynwoltury—ziomkowie posiadają pewność siebie nie skrępowanych miejskich parwenjuszów, lecz tupet, charakte­rystyczny u tak zwanego „wyższego ziemiań- stwa“, stojącego hierarchicznie tuż, tuż przy hrabiach, ale jeszcze nie zupełnie.

Bo nie posiadają jeszcze wykwintu high- life’u, doprowadzonego do ogólnie europej­skiej grandezzy wyższych sfer towarzyskich.

A są jedynie wyrazem miejscowego do­

brobytu uprzywilejeńców losu, którym bardzo dobrze się dzieje na ich źle gospodarowanych olbrzymich włościach przy bajecznie taniej robociznie i którzy dlatego ze swoją szlachec­ką rubasznością drwią sobie z Europy. A Eu- Topa protekcjonalnie obserwuje z szyderczem zaciekawieniem tę sui generis egzotyczną de- zynwolturę, nakazując we wszystkieh kurhau- zach całej kuli ziemskiej hojnym polakom drogo sobie płacić.

Lecz, „wyższe ziemiaństwo“ miało jeden wspólny rys z rasową arystokracją: brak ra- sowości. Bo „klasowe“ konie arabskie i charty angielskie bez zastrzeżeń są piękne i jednoli­cie rasowe. A niedozorowana ludzka arysto­kracja z problematycznem niepokalaniem nie wyróżnia się niczem od mięszańców. Dość spojrzeć na uwieczniane w ilustracjach całego globu weselne grupy drużek arcyksiężniczek angielskich, które aż rażą swoją wulgarnością i brzydotą, podczas kiedy grupy baletnic tin- glowych, których „ciotki rodziły“ — jaśnieją swoją rasowością 1-ej klasy. Rodowa arysto­kracja twierdzi w tym ostatnim razie z prze­kornym tryumfem:

O! Bo ojcami tych baletnic byli praw­dopodobnie czystej krwi książęta!

A na to odpowiadają potwornym wul­

garnym arcyksiężniczkom różni kształtni i po­kaźni Millerowie i Pawlakowie:

A więc wobec kategorycznego braku oznak rasy u was — należy przypuszczać, że waszymi ojcami byli lokaje.

Tak, tak. Bo jedynie w zaryglowanych hodowniach arabskich koni i angielskich char­tów — wykluczona jest mieszanina. Dlatego czysta rasa istnieje tylko w stajniach i w obo­rach. Tylko tam się nie spotyka takich fizycznych pokrak, jak na dworach wielko­książęcych i takich piękności, jak nieraz w su- terynach, w cyrkach i na rogach ulic. Tylko tam jedynie rasowy pies nie szczeka, nie gry­zie, a rasowy koń nie wierzga, podczas kiedy hrabiostwo nie jest wcale synonimem ani gentlemaństwa, ani urody. A piękność zarów­no ciała, jak i duszy spotyka się zarówno w suterynach, jak w loggiach pałacowych.

Z całego grona society Szwajcerhofu zaledwie jedna utleniona rubensowska do- letnia galicyjska hrabina, która najwidoczniej nie zjednego już pieca chleb jadła—wyróżniała się w środ swoich pokracznych towarzyszek wyglądem „nie do odrzucenia“.

Zauważono w Szwaj cerhofie jej dość wy zywające spojrzenia, rzucane w stronę siedzą­cego naprzeciw przystojnego węgra, w którym z pod fraka cywila wyglądała dziarskość

urlopowanego oficera; na spojrzenia te Węgier niezbyt subtelnemi uśmiechami — nie siląc się na wielką dyskrecję, odpowiadał hrabinie ocza­mi — prosto z mostu:

Czemużby nie? Przy okazji to może dojść do skutku. Miewałem do czynienia ze stokroć starszemi i brzydszemi kobietami. Tylko zbyt długich ceregieli nie lubię.

Pani Hela rozpoczęła societę galicyjską kokietować uprzejmemi uśmiechami rodaczki.. Lecz wnet odczuła, że te jej konkury nie mia­ły żadnego powodzenia. Odstąpiła jednej z pań w czytelni kurjera warszawskiego, na co dama odrzekła godnie bez uśmiechu:

Dziękuję. Już czytałam.

Pani Hela pojęła to doskonale: Damyf pomimo jej gustu, genre’u, wdzięku, pomimo jej face à main, żółtego Hachette’a — dopuś­cić jej do swego towarzystwa nie chcą.

Cóż dziwnego? — spoliczkowana west­chnęła z goryczą—kiedy ktoś nazywa się panią Knoffową — rzecz prosta, że bierze się ją za Żydowicę.

Żałowała, że na kurliscie nie dopisała do swego ślubnego nazwiska — swego pocho­dzenia, drobnoszlacheckiego: née Środowi- czówna.

Dnia tego pani Hela zapijała na koszy­kowym fotelu na tarasie Szwajcerhofu jak

zwykle swoją wieczną filiżankę herbaty z trus­kawkową marmeladą. Dźwięki hotelowej mu' zyki powtarzały z uporem tresowanego gila codzienie wkółko też same wyjątki z ostatnich ■wiedeńskich operetek, grywanych o tejże go­dzinie we wszystkich badach na całej kuli ziemskiej.

Ta modna murzyńska piła wydawała się pani Heli ze swoją monotonją — ostrzem chirurga, dotykającego brutalnie rozognień jej duszy. A muskane okiem martwe drobne litery sylab dekoracyjnego tomu Hachette’a wydawały się jej małemi czarnemi robakami. Handra w piersiach jej, jak raniony zwierz na pustyni — wyła.

Od tygodnia (dopiero ośm dni — Jezus Marja!) pobytu w Szwajcarji, pomimo cało- dzienego obnoszenia tego tomiska reklamowa­nej przez Mercure de France powieści, w któ­rą snobizm salonów ubierał się, jak w pawie piórka — pani Hela nie zdołała przeczytać dwudziestu kartek. A i z tych 20-tu symbo- liczno-syntetycznie nastrojowych kartek — ani 20 wierszy sensu nie zrozumiała. —•>.

Teraz w sam na sam ze sobą miała tej tandety udawanego zachwytu aż po same dziurki w nosie. Znienawidziła ostatecznie swego Hachette’aj, w którego jak w Bibi i we

face à main ubierała się, aby wyglądać kul­turalnie, a raczej dystyngowanie.

W swojem rozgoryczeniu i zdenerwowa­niu miała teraz wrażenie, że bardzo głośno gwarzący opodal niej polski „monde“ galicyj­skich hrabiów i hrabin z „wyższego ziemiań­skiego Podola i Ukrainy“ szydzi z osamotnie­nia bojkotowanej warszawskiej zbogaconej. mieszczki.

I z tak zwaną arogancją ludzi zranionych, robiących przez dumę bonne mine à mauvais jeu — pani Hela powstała z siedzenia i wraz ze swojem narzędziem dystynkcji — lornetką i z narzędziem kultury żółtym tomem Hachet- te’a (nagrodzonem przèz Mercure de France), pozostawiwszy na stoliku nietkniętą filiżankę herbaty, sucharki, masło i marmeladę truskaw­kową, dążyła ku przystani jeziora, z której podług ubrylantowanego zegarka w jej bran­soletce miał za 10 minut wyruszyć statek. Ten biały z pudełka wylukrowany statek wyruszał tak codziennie z pedantyczną ścisłością w le tour du lac po wyperfumowanem i słodzonem jeziorze, na którego glicerynowych, martwych modrych aż do znudzenia falach groziły jej z nudów objawy morskiej choroby bardziej, niż śród najdzikszej furji huraganów Atlantyku.

Znowuż pogoda irytująco śliczna. Śród ciszy nieprzerwanej turkotem pojazdów, ani.

dzwonkami tramwajów — dobiegają niestety -dźwięki z „Czardaszki“ ze Szwajcerhofu, przez któremi na statek uciekła. I pani Hela, osadzo­na na koszykowym fotelu, ustawionym na pokła­dzie — wpatruje się martwo w nudne, jak lukrecja, ozłocone po jubilersku promieniami słońca i ocukrzone śniegiem — wierzchołki Rigi, Pilatus, Uri, Engelberg, przypatrujące się własnej piękności z kobiecą próżnością w lu­strze ze szafirów jeziora Czterech Kantonów.

I pani Heli pękają szczęki od ziewania:

Nie. To już ta ostatnia operetkowa burza na tym grzecznym pudełkowym z białej laki statku była nieco zabawniejsza ze swemi lilipuciemi huraganami.

I, aby coś powiedzieć, ziewając, zapytała wygalonowanego z bokobrodami lokaja, który przyniósł jej pięknie udekorowany stolik z czarną kawą:

Proszę mi powiedzieć, czy wieczorami w Lucernie poza temi przenudnemi koncerta­mi w kasynie — niema żadnego teatru?

Jest, proszę pani, teatr; ale zamknięty.

Zamknięty? Doskonale. Zapewne prze­robiony na hotel.

Nie. Przedstawienia odbywają się; ale tylko w sezonie zimowym.

A czy w Szwajcarji niema gdzie ja- -kich śpiewaków, jakich spotyka się w całym

Tyrolu? To przecież wasza specjalność te chó" ralne ensemble ukostjumowanych jodłujących Tyrolek i Tyrolczyków, z których jeden akom- panjuje na cytrze — przypomniała sobie z Meranu.

Jest w sąsiedztwie pomnika lwa lu- cernejskiego piwiarnia w dużej hali, w której odbywają się takie chóralne koncerty. Ale wyższe towarzystwo z hotelów — zakonkludo­wał z powagą dystyngowanego garsona — nie uczęszcza tam. Jedynie miejscowi fabrykanci, urzędnicy i kupcy.

Sami ludzie pracy. Ani jednego próż­niaka! Doskonale—podziękowała mu.—Wyższe towarzystwo! Przynajmniej przez jeden wie­czór go nie zobaczę. Przynajmniej raz wnet po obiedzie (złożonym z 6-u potraw, nie li­cząc deseru) — nie położę się dziś do łóżka, aby znosić, jak od tygodnia, bezsennie do ra­na męki Tantala w walce z poprawianemi wciąż zbyt miękkiemi poduszkami. Aby tylko ten tour du lac już się raz wreszcie skończył! I ten obiad z 6-ciu potraw, nie licząc deseru! O! Te ryby, nieznane, białe i tłuste, jak śmie­tanka, z jeszcze bardziej mdłemi sosami! 1 te mdłe bażanty i perliczki. I szparagi z holen­derskim sosem z lukrecji: A potem krem. Brr... A potem lulu do łóżeczka. Nie, nie, za nic. Dziś po raz pierwszy zdobędę się na pewną

zmianę: Awantura w postaci eskapady do Bierhalle. Cichaczem, jak sztubak na wagary— uśmiechnęła się na myśl tego żakostwa.

Przynajmniej przez jeden wieczór nie będzie słyszała śmiechu tych pań z wyższego ziemiaństwa.

A może... Zdarzają się przecież w życiu niespodzianki...

Może właśnie tam w Bierhalle...—spadł jej z kolan Hachette—Fi! Cóż za nonsens!

Ideał z Bierhalle? — wstrząsnęła z po­gardą ramionami.

V.

Wielka, zadymiona setkami tanich cygar hala piwiarni była tak natłoczoną, źe zdawa­ło się, iż jedna szpilka więcejby się w niej nie zmieściła. I pani Hela, jedynie dzięki uprzej­mości pana oberkelnera, który odgadł po wy­twornym płaszczu, zakrywającym doszczętnie wieczorowy strój, damę z »towarzystwa" — zdołała cudem zdobyć w tłumie maleńki stoli­czek, przy którym zasiadła przy skwapliwie przyniesionym jej na żądanie kieliszku dosko­nałego włoskiego wermutu z biszkoptami.

Ach! Jak mi tu dobrze! — roześmiała się odrazu jaknajlepiej nastrojona, z miną

pensjonarki lub sztubaka, brojącego bez ze­zwolenia opiekunów.

Cóż za wyśmienitym pomysłem była ta eskapada! Odetchnąć raz całą piersią w tym tłumie „ludzi“, a nie marjonetek!

Rozglądała się z zaciekawieniem nowicju­sza śród hali, przepełnionej ludźmi, nie tymi z pierwszorzędnego hotelu, sprowadzonymi krojem fraków i damskich dekoltów do wspól­nego mianownika t. zw. towarzystwa, które za bardzo średnio uczciwie zdobyte mil jony karykaturuje dworskość zgilotynowanych mar­kizów.

Uf. Nareszcie raz bez wyższego zie- miaństwa z Podola i z Ukrainy, bez galicyj­skich hrabin, bez bankowych wiedeńskich po­tentatów i matadorów wielkiego przemysłu!

Uczuła naraz sympatję do tych wszyst­kich urzędników z żonami i z córkami, dla tych wszystkich kasjerów, buchalterów i inten­dentów hotelowych, którzy, zrzuciwszy wstręt­ny mundur fraka, noszonego dla chleba wraz z ciążącemi na ustach olejodrukowemi uśmie­chami dla zjeżdżających tu z całego świat a zbogaconycn próżniaków — rozkoszowali się raz na. tydzień w swoich podniszczonych ma­rynarkach przy kuflu piwa i rozmówkach ze swoimi przyjaciółmi.

Na ustawionych na estradzie w jednym

rzędzie pięciu krzesełkach popisywał się w kłębach dymu kwintet tyrolski w swoich barwnych narodowych kostjumach z zielonemi obwódkami, w zielonych kapelusikach z piór­kami, w krótkich zielonych pończochach, z ko­lanami obnażonemi. Kobiety w gorsecikach z mnóstwem mosiężnych wisiorków, zawie­szonych na łańcuszkach; a w środku nich siedzący stary tyrolczyk z olbrzymim wąsem brzękiem na cytrze akompanjował stojącym obok 2-m średnio przystojnym tyrolkom, z których jedna bajecznie wysokim sopranem „jodłowała" z maestrją jakiegoś nieznanego górskiego ptaka. A druga wtórowała jej swo­im bajecznie nizkim wiolonczelowym kon­tr altem.

Dwuch średnio przystojnych tyrolczyków, wysoki tenor i nizki baryton uzupełniali ten niezwykle umuzykalniony ensemble, brzmiący przedziwnie w swoich ludowych pieśniach, któremi produkowała się nie jakaś średnio utalentowana i mozolnie wyszkolona firmowa jednostka, lecz tworzył go cały naród bezi­miennie pod suflerstwem jedynie jezior, gór, dolin i lasów. Zbiorowy wyraz ogólnej radości i smutków, wyssany z bólów i rozkoszy ojców i dziadów.

Pani Hela ze swemi niewygasłemi nigdy aspiracjami artystycznemi była wprost oczaro­

waną tym ekstraktem żywiołowych nastrojów z tajemniczemi tęsknotami duszy ludzkiej, któ­re ją wprost upajały,

Dzięki Ci Boże za ten pomysł „awan­tury“ — egzaltowała się, składając ręce, jak do modlitwy.— I pomyśleć, że można tak cho­dzić wiecznie tuż tuż obok szczęścia, które nieoględnie omija się.

Na estradzie tęskna pieśń tyrolska brzmiała:

Wenn ich mich nach der Heimath sehn,

1Venn mir im Aug die Thronen stehn,

Wenn Herz mich drückt halt gar zu schwer. Dann fühl ichs Alter um so mehr“.

Pieśń urwała się. Dokoła zagrzmiały oklaski rozpoetyzowanych piwoszów.

W antrakcie, podczas którego artyści, siedzący na estradzie, zupełnie bez pozy gwa­rzyli ze sobą, jak studenci na pauzie — jakieś bardzo gwarne towarzystwo mężczyzn ze sta­rannie wyszorowanemi rękami po sklepowej, czy też warsztatowej pracy wraz z odświętnie wywstążkowanemi i wypomadowanemi kobieta­mi—stanęło napastliwie przed tym jedynym, nie- zatłoczonym stolikiem samotnej damy burżujki.

Stolik ten zaakaparowany przez kelnera w kulcie dla tej jedynej tu damy „z towarzys­twa“ — raził tę demokratyczną publiczność,

przyzwyczajoną sans façon przysiadać w bra­ku miejsca do stolika obcych ludzi. 1 stary wyga pan oberkelner, przeświadcyny, że sto­lika cudzoziemskiej damy nie obroni—wpadł— zdaje się pod sugestją sąsiadującego gościa, także obcego i samotnego gentlemana „z towarzys­twa“ — na genjalną propozycję:

Tu przy tym stoliku państwo i tak się nie zmieścicie; lecz przy tym dużym stole tuż obok; o ile by ta pani pozwoliła, aby ten pan z dużego sąsiedniego stołu przysiadł się do niej. Przystawiłbym mu wtedy do siedze­nia ten oto mały stołek bez oparcia.

Bitte sehr — z musu zgodziła się bardzo niechętnie pani Hela, nie zauważywszy nawet przedtem narzuconego jej teraz sąsia­da — zdecydowana z wielkim żalem koncert wnet opuścić.

Przy stoliku jej stanął młody, przystojny, smagły kasztanowaty szatyn o bardzo re­gularnym profilu, ze zmysłowemi ustami,

0 dużych jasnych zniewalających młodych oczach. Jasne sportowe, znać że świeżo w Wiedniu zakupione ubranie ładnie układa­ło się na jego proporcjonalnych kształtach.

1 w białej czapce z lampasem i lakierowanym daszkiem w rodzaju czapek kapitanów okręto­wych, w jaką tak chętnie stroją się letnicy — było mu szczególniej do twarzy.

Pani pozwala? — zapytał po polsku,

Proszę — rzekła dość wyniośle, nie podnosząc głowy, wcale niezachwycona spot­kaniem nieznanego ziomka.

Jest królewicz—zadrwiła w myślach— który spłynął z szafirów jeziora z nadalpej- skich obłoków, jako bożek o uczuciach z innej planety!

Dziękuję — odrzekł najwyraźniej onie­śmielony, stając przy jej stoliku.

Spojrzała po raz pierwszy na niego i naj- niespodziewaniej, dla samej siebie w myślach zawyrokowała:

Tiens, tiens!

Jestem Jan Lerche z Warszawy.

Skinęła wyniośle głową.

Bożek bez nazwiska i bez hierarchiczne­go stempla! Jan Lerche z Warszawy! Skowro­nek nadwiślański! Ha, ha.

Jakżeż te nasze marzenia modyfikuje życie! Trzeba jednak przyznać, że to wcale, wcale przystojny chłopiec ten „skowronek“ — z musu przyznała mu w myślach.

Mam przyjemność znać panią z wi­dzenia już od bardzo dawna.

Właśniel Tego tylko jeszcze brako­wało! — drwiła w myślach.

Mężowi pani byłem już kiedyś przed­stawiony w biurze; czasami zachodzi do na­

szego dyrektora — recytował niezbyt pewnym głosem, najwidoczniej trochę stremowany, po­nieważ jeszcze w Warszawie pani inżynierowa imponowała mu swoją pańskością.

Proszę, niech pan siada—odrzekła uła­godzona trochę dźwiękiem jego mowy.

Dziękuję—skorzystał z zaproszenia. — Bawię w Lucernie od wczoraj i byłem nad wszelki wyraz zdumiony, spotkawszy tu naraz panią. Wychodziła pani ze statku, nadeszłego z Brunnen i zmierzała pani do Szwaj cerhofu, w którym prawdopodobnie pani zamieszkuje.

Nie tracił pan czasu. Dowiedział się pan w ciągu jednego dnia o całem mojem ży­ciu. Warszawiacy są ciekawi.

O! — wyrwał się. — Proszę pani, mnie nic a nic nie obchodzą ludzie, którzy mnie.. nie obchodzą.

Pod urokiem jego młodego głosu, pod­niósłszy zwolna głowę po raz drugi, obrzuciłą go dyskretnie spojrzeniem i z kobiecym darem drobiazgowej obserwacji w mig zaobserwowa­ła jego silnie zarysowany niebieskawo po ogo­leniu opudrowany podbródek, mocne ruchome szczęki, zmysłowy wykrój ust koralowych ze lśniącemi w uśmiechu drobnemi białemi,' jak u szczeniaka, zębami i z ujmująco naiwnie patrzącemi na świat niebieskiemi oczami, któ-

re z nieco zbyt jawną natarczywością ją po­chłaniały.

A kiedy odwrócił się, aby dość kiepską niemczyzną przywołać garsona, zauważyła fo­remny kształt głowy, dobrze osadzonej na karku i harmonijny rysunek ramion i pleców"

Wyjątkowo przystojny chłopiec! W sa­lonach się takich nie spotyka, słowo daję— zadecydowała widocznie pod wpływem tych chochlików, zapytując jednak trzeźwo samą siebie, czy nie należałoby przywołanemu przez „Janka“ (Janek? Oi Te chochliki!) garsonowi- zapłacić za swoją konsomację i powrócić wnet do hotelu.

Lecz nagle ogarnął ją wstręt do jej szwajcarskiej samotności, śród której od dwóch tygodni nie zamieniła literalnie z nikim ani jednego wyrazu. Bo nawet lakoniczna kultu­ralna służba maszynowo spełniała wszystkie swoje zadania bez przypomnień, prawie na migi. A skromne wystawy sklepów lucernej- skich także do zakupu jej nie nęciły.

Ostatecznie tu można zaniemówić, a prawdopodobniej wpaść w melancholję, lub poprostu oszaleć.

Od samego jej przyjazdu do tej naj­piękniejszej krainy na świecie, ta pierwsza chwila w źle wentylowanej hali trzeciorzędnej gargoty wydawała jej się nieco jaśniejszą. Ta

pierwsza chwila śród dymu tanich cygar i za­pachu niezbyt świeżej kuchennej frytury po­traw — łagodziła trochę te męki Tantala na szafirach jeziora Czterech Kantonów z pano­ramą śnieżnych, w słońcu jarzących brylanto­wym blaskiem szczytów Rigi, Pilatusa, Uri i Engelberga.

E! Należy mi się coś w tej pięknej ■wyhotelowanej Saharze — zadecydowała, wy­czytawszy jawnie rysujące się na młodzieńczej twarzy sympatycznego ziomka zaniepokojenie z powodu jej wahań.—Zostaję. Korona mi od tego z głowy nie spadnie. A zdaje się, że ten młody pazik traktuje mnie faktycznie, jak królowę.

Janek zamówił sobie u garsona bombę pilznera; pani Hela drugi kieliszek wermutu. Na prośbę siedzących mu tuż na karku tłu­stych szwajcarów z sąsiedniego stolika był zmuszony zbliżyć jeszcze swój stołeczek do krzesła swojej sąsiadki.

Nie było na to rady. Siedziała już tak blizko niego, że szpilka pomiędzy nimi nie zmieściłaby się. Miała wrażenie, że znajduje się w kąpieli elektrycznej pod wpływem prą­du z całej linji jego nogi, z którą jakby z pod coraz lżejszej powłoki cienkiego sukna — sty­kała się pod stołem całą długością swoich nóg i bioder. Prąd ten łaskotał dużą męską stopą

jej stopę, prawie nagą w lilipucim pantofelku i w ażurowej pończosze. Pozatem Janek z powodu braku miejsca na stoliku zmuszony był położyć rękę na swojem kolanie; ręka ta, skromnie nieruchoma, przylgnęła jędnak bier­nym bokiem do sąsiadających, gorzejących pod cienkim jedwabiem kolan Heli. Ręka mę­ska wyjątkowo przyjemna. Duża, miękka, nieco wilgotna, wrząco gorąca, o długich cienkich pal­cach i o małych dziecięcych krótko obciętych paznogciach, które pani Hela zaraz pierwszem spojrzeniem ogarnęła i które u niej zawsze były pierwszym zadatkiem sympatji, czy ani­mozji. Paznogcie te rysunkiem swym zdały u niej egzamin. I pani Hela, o dziwo — zgo­dziła się na ten mus nieruchomego blizkiego sąsiedztwa tych sympatycznych rąk koło swo­ich kolan-

Zdarzyło się jej to po raz pierwszy w ży­ciu. Dotychczas podobnego rodzaju nieme Tozmowy wszystkich swoich sąsiadów przy stołach biesiadnych potrafiła przecinać wy­mownym marsem przy samem rozpoczęciu niemej rozmowy.

Lecz na tych wszystkich warszawskich rautach i balach uważała taką niemą rozmo­wę za wykombinowany cynizm rutynistów, za rozpustną zabawkę z hazardem: uda się, czy nie uda.

Dziś przedstawiało się to wszystko zu­pełnie inaczej. Wprawdzie było jeszcze bar­dziej shocking w pięć minut po wymienieniu swego nazwiska zachowywać się w ten spo­sób z damą z monde’u. Lecz na obczyźnie pociągi błyskawiczne nie zatrzymują się na żadnych stacjach. Ten młody człowiek był najwidoczniej nie obyty w towarzystwach. Zresztą był tak młody, że po prostu nie wie­dział, co robił. Maszynista niedoświadczony, nie umiejący powstrzymać extrapociągu. Dzie­cko natury. Nie z „towarzystwa“. Nie chciało się jej strofować go po macierzyńsku. Znać było, że był wzruszony, niepoczytalny, że je­dynie wskutek swojej nieśmiałości był zbyt śmiały.

Swoją drogą awantura! Jak mamę ko­cham, awantura! — zawyrokowała w myślach, nie usuwając się od przylepionego dotyku je­go dłoni i ze stopą dość potulnie uległą obję­ciom jego stopy; bo faktycznie luźniejszego miejsca pod stołem nie było.

Już strasznie późno!—spojrzała na ze- gaiek swojej bransoletki — Proszę, niech pan zawoła oberkelnera.

Spełnił jej żądanie jaknajgorliwiej kilka­krotnie. Lecz mowy być nie mogło, aby pan oberkelner mógł w tym rozgardjaszu uczynić tak rychło zadość tej prośbie.

Uspokoiła się, że uczyniło się w tej spra­wie wszystko, co się uczynić dało.

1 niema ich pieśń ciągnęła się dalej w tej niemej rozkoszy, którą nieba, czy też piekła wynalazły, jako chwilowy absynt, obez- czulający wszystkie bóle, wszystkie życiowe policzki moralne i wszystkie uczucia, rany,, pomyłki i zawody.

1 ta pieśń bez słów, brzmiąca zewnętrz­nie najpospolitszemi dźwiękami potocznej roz­mowy — wyśpiewywała w swojej królewskiej niemocie nadziemski hymn porozumienia się dwojga dusz. Żywiołowy hymn akordu dwuch jaźni bez nazwiska, przerastający lilipucie praw­dy karlich oków mrowiska. Pieśń nad pieśnia­mi, utkana z anonimowych atomów wszech­świata, z parafji gwiazd i oceanów, które się nie rodzą i nie zamierają.

A pieśni tej, rozgrywającej się pomię­dzy młodymi, wtórowały, jak dziecięce kwi­lenia, słowicze tony, z cudną monotonją „jo­dłujących" na estradzie tyrolczyków z obnażo- nemi kolanami i wygorsecikowanych tyrolek. w zielonych filcowych kapelusikach:

Wenn Herz mich drückt halt gar zu schwer, Dann fühl ichs Alter um so mehr'.

1 pani Hela z Jankiem powtarzała wciąż: wkółko te same błahości, że, jaka szkoda*

iż Warszawa takich tyrolczyków nigdy nie słyszała. Jak dobrze świadczą o umuzykalnie­niu i o miejscowej kulturze podobne pieśni ludowe, tak wykonywane.

Mogliby jednak lepiej wentylować tę halę; a ci sławni ich kelnerzy wcale nie są lepsi od warszawskich.

Tylko publiczność jest tu wyrozu- mialszą.

Mówili to wszystko jedynie dlatego, aby .zagłuszyć tę niemą pieśń, jaka pomiędzy nimi » się rozgrywała.

Janek począł mówić jej o sobie: Jest naj­starszym w dość licznem rodzeństwie. Rodzi­ce jego mieszkają w Kaliszu we własnym do­mu, który im niewiele przynosi, tak, że przy znacznych kosztach kształcenia dzieci — dość trudno im wiązać koniec z końcem. Rzecz prosta, że on rodzicom pomagać nie może, choć naturalnie i od nich niczegoby nie przy­jął. Najwidoczniej dość chętnie lubił mówić -o sobie.

Królewicz z nadalpejskich mgieł i o- T)łoków — ironizowały jej myśli — to poprostu mały warszawski urzędniczek, pochodzeniem z Radomia, czy też z Kalisza. O! Bogowie!

Wolę już—pogodziła się—że szczerzej i naiwniej przyznał się do tego Radomia czyli .Kalisza, niż ci wszyscy inni, którzy nie po­

chodzą nigdy z Kalisza, ani z Radomia, jeno „z Kaliskiego i z Radomskiego“.

Aby coś powiedzieć, badała go, czy bra­cia dobrze się uczą, czy siostry są ładne, czy do niego podobne.

O! — wyrwał się naiwnie z dumą. — jedna szczególniej znacznie ładniejsza odemnie_

Jeszcze ładniejsza?

Roześmiał się filuternie, jak sztubak pro­sty, naiwny i uczciwy.

Wyjątkowo nie raziła jej ani jego prostota,, ani fakt, że nie był najwidoczniej ani intere­sujący, ani kulturalny i nawet w szkołach naj­prawdopodobniej nie zapracowywał się.

Lecz ten dzieciak (tak go w myślach przezwała) zupełnie nieuświadomiony co do tego, co się robi, a czego się nie robi, zupeł­nie nieodpowiedzialny za swoje czyny—stawał się już zbyt śmiały w swojej nieśmiałości. Ma­ły stołek jego bez oparcia, niewiadomo jak i kiedy, połączył się w jedno z jej krzesłem; a ona siedziała poprostu jakby w jego pała­jących objęciach.

Spojrzała mimowoli w jego duże jasne oczy. Gorzały, jak w ogniu. Młodzieńcza twarz w zarumienieniu przybrała odcień brzoskwini; uszy ziały płomieniem rubinów. A mocne szczęki—znać było, że się poruszały. Spojrza­ła w lusterko, umieszczone w krokodylowej^

-wiedeńskiej torebce: Co to? I jej twarz świe­ciła niedyskretnie tym samym ogniem, co i jego?

Nie. To nie ma żadnego sensu—oskar­żała samą siebie.—Małe dziecko mogło poznać się na tej niedyskretnej anormalności stanu ich uczuć. Powstała z ostatnią decyzją z miejsca:

Nie doczekamy się kelnera. Zapłaci­my w bufecie. Najwyższy już dla mnie czas— spojrzała na zegarek. — Czy pan wie, że już blizko północ? — zwróciła się do swego towa­rzysza i w myślach dokończyła:

Pomyśleć, że poznałam go zaledwie przed dwiema godzinami. To jest horrendum.

Z wielkim wysiłkiem wy.dostali się wre­szcie ze ścisku knajpy.

Na ulicy nieoczekiwanie przekonali się, że deszcz lał, jak z cebra. Jakiś dziwny, spo­kojny, ulewny deszcz, bez huku piorunów, bez iskier i błyskawic, uparcie monotonny i nie­zmordowany. Do Szwajcerhofu był spory ka­wał drogi. O dorożce, których w Lucernie, jak na lekarstwo—nie mogło być mowy. Przytem latarnie gasi cnotliwa, oszczędna Szwajcarja bardzo wcześnie, a pani Hela śród ciemni sta­wała się prawie niewidomą.

Pani pozwoli, że ją odprowadzę do clomu?

Proszę — zgodziła się z musu, nie

solidaryzując od kilku godzin z całem swojem postępowaniem.

Lecz Janek cudem posiadał parasol. Pa­ni Hela broniła się od jego propozycji korzy­stania z jego parasola, lecz tak ulegle, jak godziła się dziś na wszystko. Przyjęła więc i jego ramię dla wspólnego korzystania z ochro­ny parasola, ponieważ szkoda było jej wie­deńskiego kapelusza od Szpitzlera, a Janek bez paltota byłby zmókł do nitki.

Choć przekonała się teraz, że Janek na­dużywał teraz władzy tego wspólnego paraso­la, któremu zawdzięcza ocalenie jej nowiutki czarny Gainsborough z wielkiemi piórami. Bo maleńką obnażoną z rękawiczki alabastrową rączkę, trzymającą pozłacaną gałkę parasola— więził w uścisku swojej rozżarzonej dłoni, sil­nej, a tak miękkiej i delikatnej, jakgdyby ni­gdy nie rozstawał się z rękawiczkami;»i powta­rzał urywanym ze wzruszenia głosem wciąż te same banalności, że leje, jak z cebra, że ciemno jest, jak w ulu, że niema ani jednej gwiazdy na niebie.

Niebo nie różni się niczem od jeziora. Prawda? — zapytał, nachylając swoją głowę (był nieco wyższy od niej) do jej twarzy tak blizko, że musnął ją prawie swoim małym je­dwabistym wąsikiem.

Gdybyż choć Lucerna nie żałowała

latarni elektrycznych!—omdlewała prawie pod żarem przylepionego do jej boku mężczyzny, słaniając się śród nieprzejrzystej ciemni bez­gwiezdnej nocy tuż nad odgadywanem raczej, niż widzianem czarnem jeziorem, oprawnem w ramy górskich szczytów, pokrytych nieprzej­rzystą czarną gazą.

I Janek rozkoszował się tą drogą nad samem czarnem jeziorem śród nieprzejrzystej bezgwiezdnej nocy i tym niepewnym krokiem swojej towarzyski, która dzięki swemu słabe­mu wzrokowi—oddawała się pod jego władzę na łaskę i niełaskę.

' — Niech pani się nie obawia — roztkli- wiał się nad strwożoną, podtrzymując ją pra­wie, jak w objęciu — przekonany, że jeszcze nigdy w życiu dotąd nie czuł się tak szczęśli­wym. — Parasol mój jednak przydał się dziś.

Nie wiem, cobym bez niego uczyniła— wałkowali w kółko, aby szablonem zakrzyczeć ciszę, nastrojoną na huczącą melodję bez słów z zupełnie innem librettem, w zupełnie innej tonacji.

Chodziło im jedynie, aby rozmowa ani na sekundę nie przerywała się, ponieważ ci­sza niedyskretnym krzykiem konstatowałaby ich drugą wymowniejszą, niemą rozmowę. A nie wypadało przecież w pierwszy dzień poznania wyznać jej to, co w duszy jego hu­

czało i podłożyć pod tę niemą modlitwę sło­wa prosto z mostu:

Jak ja mogłem żyć dotąd bez pani? Przecież to nie było żadne życie...

To niemożebne — huczało mu w móz­gu— abyśmy się tu dopiero dziś przypadkiem poznali. I czy mogłem marzyć, abym właśnie tu w Lucernie ja, mały urzędniczyna odprowa­dzał tę wielką damę do domu, pod jednym parasolem, prawie ręka w rękę? Można osza­leć. To Bóg mi ją tu zesłał, jako stworzonym jedno dla drugiego. I nic nas już nie rozłączy. Prawda? — przycisnął ją jeszcze silniej do swego ramienia i, garbiąc się tuż ponad jej twarzą, muskał ją swoim wąsem i oddechem.

Nie. Stanowczo.. Ten pazik staje się już zbyt śmiałym wobec swojej królowej — broniła się już zupełnie bezsilnie.

Owionięci ciemnotą nocy, smagani desz­czem, z zatraconą indywidualnością, bez na­zwiska, bez stempla hierarchicznego, bez klau­zul moralności i tego, co wypada, lub niewy- pada — sunęli prawie nieprzytomni wciąż na­przód z jedynem poczuciem, wspólnem wszyst­kim dzieciom jednego wspólnego Ojca Boga, wszystkim braciom nieba, ziemi, oceanów i powietrza, a więc ludziom, kwiatom, gwia­zdom i ptactwu, wszystkim atomom wszech-

8

świata, łaknącym bezmyślnie rozkoszy dalsze­go istnienia.

Czy pani nie zimno? — zatroskał się z uległością samczą.

Nie. Zdaje się, że to już niedaleko hotelu.

Niestety, niedaleko już.

Niestety? Rzeczywiście!—ratowała na­iwnie nieszczerą konwencjonalnością tytaniczne przeżycia tej drogi — śliczny czas do space­ru! Winszuję dobrego gustu.

Burze, błyskawice i pioruny, czy też słońce, lato, czy zima — czy to nie wszystko jedno, kiedy człowieka rozpierają uczucia, wy­rastające ponad życiowe drobiazgi! — odpo­wiadał jej w myślach.

To już mój Szwajcerhof. Nareszcie. Dziękuję za parasol — podała mu rękę, która utonęła w łaźni jego dłoni — Zegnam pana— przycisnęła dzwonek elektryczny u drzwi wcho- dowych.

Kiedy bieda — to do żyda — wybuch­nął bezmyślnie dziecięcym żalem — a po bie­dzie bądź zdrów żydzie. Bo czy pani wie, gdzie ja mieszkam? Aż het daleko za dworcem ko­lejowym— łasił się z dziecięcą natarczywością, jak gdyby nie rozumiał, że jego nieśmiałość gra­niczy z czelnością.

Wobec tego, że spacer ten wydawał

się panu zbyt krótkim... Zresztą deszcz przestaje padać. Nieba są łaskawsze dla pana, niż dla mnie.

Pani żartuje sobie ze mnie — żalił się głosem, napęczniałym od najszczerszego bólu na myśl rozstania.

Żałuję bardzo, że nie mogę panu zapro­ponować filiżanki herbaty na rozgrzanie, lecz faktycznie pora już zbyt spóźniona. Ale bar­dzo proszę przyjść do mnie jutro o godzinie 5-ej, zgoda? O ile pogoda nie poprawi się, będę czekała na pana z herbatą w hallu; w razie pogody zaś—na tarasie przy muzyce. Te nasze koncerty hotelowe, choć nie po­równywam ich naturalnie z dzisiejszymi tyrol- czykami — bywają wcale niezłe. Bo mój apar­tament prywatny, a ściślej mówiąc, mój pokój w Dépendance hotelu, jedyny, jaki cudem zdobyłam — jest okropny. Tak zwany pom­patycznie pawilon — to zdaje się przebudo­wana stara altana, składająca się z jednego parterowego pokoju, bez wanny i bez przed­pokoju, zajmowana podobno przedtem przez szwajcara. Horrendum. A zatem dowidzenia do jutra. Dziękuję — zniknęła za otworzonemi przez szwajcara drzwiami, które zatrzasły się z brutalnym łoskotem, wstrząsając przeczuloną dziś duszą Janka, sprowadzoną z nadziemskich upojeń do kontaktu z zaporami więziennych przeszkód ziemi.

Kiedy nazajutrz pani Hela w prześlicz­nym kostjumie trotteur nalewała herbatę Jan­kowi, onieśmielonemu wytwornością, z jaką czyniła honory gospodyni domu—damy z mon- de’u galicyjskiego i z Ukrainy, usadowione u sąsiedniego stolika, zadecydowały z jadem:

Patrzcie, ta szykowna warszawianka wynalazła już sobie flircik.

Może przestanie wreszcie ziewać całe- mi dniami.

Dał na siebie dość długo czekać.

I skąd ona go sobie wytrzasnęła? — zaciekawiła się utleniona rubensowska hrabi­na — Bo wiecie — obrzuciła go wymownem doświadczonem spojrzeniem — to jest bardzo przystojny chłopiec. Bardzo obiecujący. Słowo daję. Lubię takie usta i taki podbródek. Jest bardzo dobrze zbudowany.

Oui. Mais ce n’est pas un monsieur— nie odejmowała oczu od swego złotego face à main druga hrabina.

A cóż to ona z Montmorancych po­chodzi? Suknie od Hersego mc że kupić sobie każda z ulicy. A trzeba im to przyznać, że wszystkie prawie bez wyjątku warszawianki są szykowne.

Wiatr zganiał ad acta resztki chmur z nie­ba, oczyszczonego mgławicami do niebieskości, jeszcze bardziej niepokalanej, niż przed kilko­dniową ulewą. Wymyte, wyczyszczone wonia­ło, jak świeżo uprana bielizna; a Rygi, P ilatus, lodowce Uri, i Engelberga, pozbywszy się szarych pokrowców, gorzały srebrem swoich śnieżnych szczytów, utkanych brylantowemi blaskami słońca, jak otwarta na święta szka­tuła przechowywanych na codzień bezcennych skarbów. Bo natura szwajcarska lubuje się w porządku tak, jak jej mieszkańcy.

Janek zaproponował pani Heli spacer. Zgodziła się bez chwili wahania. Wyjechali tramwajem elektrycznym do Giitsch z cudnym widokiem na Lucernę, na Alpy, na lodowce i na jezioro Czterech Kantonów. Innym razem wyruszyli do Kriens i na Sonnenberg, skąd błądząc ciemnym sosnowym lasem bez ża­dnych już szwajcarskich „widoczków“—dotarli zmęczeni pieszą eskapadą w ciągu godziny z powrotem do Giitsch. Odbywali teraz takie spacery pospołu codziennie.

Pani Hela przestała nareszcie wertować wciąż na tej samej stronicy swego dokoracyj- nego żółto okładkowego Hachett’a. Przestała aż do bólu szczęk ziewać w koszykowym fo­telu na tarasie przy dźwiękach hotelowej or­kiestry, lub wylegiwać w rokingczerze na po­

kładzie spacerowego białego z mosiężnemi antabami stateczku z pudełka dziecięcych za­bawek. Przestała w znudzeniu przyglądać się zdaleka kinematograficznym widoczkom, zna­nym ze wszystkich pocztówek.

Znikała teraz ludziom z oczu od rana do śniadania i od podwieczorku do obiadu.

To Janek, zjawiający się u zamkniętych drzwi jej pokoju — meldował pukaniem swoją gotowość cicerone’a, któremu zawdzięczała, że dopiero teraz poznała Szwajcarję, tę zupeł­nie już inną Szwajcarję.

A należy przyznać, że tę inną Szwajcar­ję, pomimo jej strzyżonych kulistych kultu­ralnych akacji, któremi skrzętni szwajcarzy aż do znudzenia obsadzili wszystkie drogi, nie­znośnie zniwelowane, posadzkowo wyrównane i parkowo utrzymane—stwórca obdarzył w po- nadziemskie cuda królów, o jakich mieszkań­com nizin ani się śniło.

Ach! Te ubrylantowane słońcem śnieżne szczyty, te góry skaliste z rodu przedhisto­rycznych posiwiałych gigantów. O! Te połą­czone z niemi odwieczną stułą śnieżne wierz­chołki, piętrzące się nad szmaragdowemi doli­nami, z bujną kontrastowo południową roślin­nością i ze spienionemi wodospadami, które z hukiem śród przedpotopowych kamieni wiją się srebrzystą wstęgą!

Groza tej potęgi i zagadkowej siły wszech­świata zakrywa najszczelniej całą szwajcarską lilipucią kulturę: I te parkowe przesłodzone aleje z kulistemi akacjami i te pudełkowe

o bombonierkowym rysunku wille i cudackie hotele z temi wiecznemi osiatkowanemi pla­cami do tennisa. I tę niezmordowanie harcu- jącą biało wyflanelowaną młodzież „z towa­rzystwa“. I te olejodrukowe wydzwonkowane białe owieczki i zbyt dobrze utrzymane i zbyt rasowe krówki, jednakowiuteńkiej popielatej maści, z jednakowiuteńkim rysunkiem karku, które pasą się jakby umyślnie, jako stafaż upozowany dla pocztówek.

Bo Janek potrafił wynajdywać drogi, już, mniej starannie strzyżone, z domkami mniej bombonierkowanemi, z krowami na pastwis­kach mniej tuczonemi i z miejscową ludnością, mniej szablonowo uśmiechniętą i mniej teatral­nie ukostjumowaną.

Zbaczali — o dziwo— w chmurne zarośla, prawie jakby dzikie, z groźnemi skalnemi szczy­tami śród ciemnych, prawie czarnych traw, zimno ołowiane w kolorze, z wodospadami mniej układnemi, mniej grzecznie obijającemi się o swoje łoża kamieniste i huczącemi melo- dje mniej harmonijne, pełne zgrzytów i grozy.

Jak tu pięknie! I żywego ducha ani śladu. Brr... wzdrygnęła się pani Hela.

Chodzimy już blizko godzinę. Pani za­pewne zmęczona upałem. Orzeźwiejemy w cie­niu i w chłodzie tu nad tym wodospadem — zaproponował prawie władczo już nie tym uległym tonem grzecznie układnych strumy­ków, lecz zapożyczając barwy głosu od po­wagi i grozy otaczającej ich natury, śród kró­lewskiej ciszy, nie przerywanej ani dźwiękiem •dzwoneczków kulturalnych pocztówkowych owieczek, ani szczebiotem ptactwa, ani świ­stem kolejowych ekspresów z wagonikami sy- pialnemi i tabldotowemi.

Usiadła ulegle na miękkim mchu, oparta

o ułożone tu przez leśne nimfy lub przez cho­chlików kamienie — prześliczna w swojej jasnej miękkiej sukni, z pod której, jak z pod kąpielowego kostjumu, modelowały się jej harmonijne proporcje.

Ze swoją piękną główką, obnażoną z mo­dnego dernier cris kapelusza, mniej już mon- daine’a, a bardziej kobieta—uchyla oczu przed wpatrzonym w nią mężczyzną, lśniącym od młodzieńczego ognia źrenic, od blasku drobnych białych zębów i czerwieni warg zmysłowych.

Ponętny w swojej białej czapce kapitana okrętu, z rysującemi się nęcąco z pod jasnego ubrania kształtami — na pół leżąc — usadowił się, jak władczy^pazik, u nóg zbyt powolnej królowej.

Dokoła nich poza hukiem wód — pano­szy się ta złowroga cisza, która od pierwszej chwili przejęła dreszczem panią Helę. Lecz wnet sprowadzona na ziemię dzięki swej kul- turalności, nie zapominając ani nawet w takiej chwili o wszystkich galerjach, jakie w życiu zwiedzała, zdecydowała w myśli, znając na pa­mięć wszystkich najsławniejszych pejzażystów:

Ależ to najczystszy Boklin ze sztafa­żem dwuch postaci: On i ona bez nazwiska, bez stempla, w kostjumach z byle jakiej epo­ki, mówiących byle jakim językiem. Tout court: Symbol miłości. Kochankowie wszystkich epok i wszystkich narodów. Abelard i Heloiza, Ro­meo i Julja, Herman i Dorotea, Juljusz Caesar i Kleopatra, Laura i Petrarka, Degrieux i Ma- non Lescaut.

Wobec tego nie zdziwiło jej wcale, że Janek, układając się coraz wygodniej, ułożył wreszcie głowę swoją na jej kolanach. Jak gdyby uważała, że to wszystko się zgadza z etykietą z innej planety, gdzie muszą się dziać rzeczy, o jakich filozofom się nie śniło.

I ani spostrzegła w tym pozasalonowym transie, jak szalony Janek począł gorzeć coraz gorętszym płomieniem. Pożar ten stopniował się swoim żywiołowym szatańskim pędem, aż ogarnął naraz oboje. I cała bezludna tajemni­cza gęstwina pod opieką leśnych wyfujarko-

wanych faunów, satyrów i gnomów poczęła kusić ich śród majestatu ciszy, z podobnym despotyzmem, z jakim zniewoliła do grzechu naszych wspólnych prarodziców, szanownych państwa Adamostwa w ich rezydencji, w raju.

Bo przecież i nasz wspólny prapapo z pramamą udzielali sobie miłosnych zwierzeń nie na sprężynowych dywanowych otomanach, lecz w gąszczach drzew na wonnych mchach, puszystszych od aksamitu.

Kocham, kocham, kocham — dyszał miłosnym volapukiem przylepiony warem ust swoich do jej warg rozchylonych — skąpany w elektrycznej kąpieli, w której każdy atom jego ciała rozkoszował się przeszywającemi iskrami. Iskry te wydzielały się z jej oddechu, z przyspieszonego bicia serc, jedno tuż przy drugiem, ręka w ręku, oko w oku, dłoń w dłoni...

Coraz natarczywszy, coraz bardziej nie­odpowiedzialny za swoje czyny, coraz bardziej pochłonięty tym elektrycznym potopem jej wonnych włosów, które uwolniły się śród tej anarchji z solidnej więzi szpilek szyldkreto- wych—począł brutalizować ją samczo, gładząc w rozpiętej batystowej bluzce jej śliczne nagie pier-si swemi wrzącemi wilgotnemi długiemi palcami o krótko obciętych dziecięcych pa- znogciach.

Nie, nie—poczęła bronić się—Nie tutaj.

Ulituj się pani, przebacz. Wiem, że- jestem szalony.

Nie, nie — broniła się resztką sił od czaru jego oddechu, od słodyczy jego warg zmysłowych i od niebieskawego pudru jego skrzętnie wygolonego wydatnego podbródka. Od całego poniżającego, tak sprzecznego z jej kulturą szału zwierzęcego, który natura narzu­ca ludziom, aby nie uważali się za aniołów.

Nie, nie. Za nic .... wstydziła się sama przed sobą tego swego oporu, który tak trafnie odgadywały jej przyjaciółki, wiecznie wymawiające jej brak serca. Nie, nie. Nie tu— nadludzkim wysiłkiem udało się jej zerwać z pierzyn mchu i z leśnych aromatycznych kwiatów. —Zciemnia się. Już czas na obiad— dysząc ciężko, prosiła znacznie potulniej- sza po tem, co zaszło, niż kiedykolwiek w życiu.

A więc gdzie, kiedy? — dyszał ciężko..

Dziś wieczorem. Po skończonej muzy­ce w moim hotelu, kiedy wszyscy się rozej­dą — napijemy się herbaty u mnie. Można wejść boczną furtką ogrodową — zadecydowa­ła, aby obalić mylną obserwację swoich przy­jaciółek, stwierdzających jej brak serca—choć nie wiem,- bo w przedpokoju rezyduje często- rodzina szwajcara...

Gdyby okno pani pokoju było otwar­

te...—badał nieprzytomnym dyszącym głosem— mógłbym oknem

Dobrze. Będzie, jak pan żąda. Furtka ogrodowa bywa czasami zamknięta. Oto klucz od furtki.

Czy mogę wierzyć?

Nie kłamię nigdy.

Kocham, kocham, kocham.

Nie, nie ■— broniła się, już silniejsza, porządkując włosy i bluzkę. — Na teraz dość szaleństw. Idziemy do domu. Proszę być grzecz­nym i cierpliwym.

Szli samym brzegiem tego najcudniejsze­go na świecie jeziora Czterech Kantonów, tak nieprawdopodobnego ze swoją jubilerską pięk­nością, że żaden na świecie sławny pejzażysta nie usiłował go uwiecznić.

Pora zachodzącego dnia, roztaczająca swoje czarowne uroki nawet na błotnistych rynkach małomiejskiej brudnej Kiernozi — cóż dziwnego, że w obdarzonej już nie po kró­lewsku, lecz po bosku Lucernie wprost osza­łamiała. Nie do opisania dla poetów, jak nie -odmalowania dla największych malarzy.

Ot poprostu, jak gdyby cała Lucerna przeglądała się w rozpuszczonych turkusach jeziora, okolonego łańcuchem szczytów alpej­skich, których śnieżną biel, haftowaną w iskrzą­ce brylanty — skąpało teraz zachodzące słoń-

ce w lawie rozpuszczonych rubinów. W tej samej ognistej lawie rubinów kąpią się i obłoki, ścigające się po niebie w złocie zachodzącego słońca, że aż oszaleć można od orgji tych barw i tonów z tysiąca i jednej nocy.

Królewicz i królewna, czy też Abelard

i Heloiza, lub jak każdy inny on i ona, trzy­mali się za ręce, jak grzeczni, cierpliwi narze­czeni, nie wątpiący, że co się odwlecze, nie uciecze, I milczeli, jak wszyscy kochankowie, uważający, że mowa nadaje się jedynie do potocznych kwestji nizin, lecz nigdy do sfer nadziemskich, do których wydaje się zakocha­nym, iż płyną, a raczej spinają się, jak uskrzy­dlone ptactwo.

Stanęli przed Szwaj cerhofem. Dokoła nich ubrane już do obiadu hrabiny galicyjskie zawyrokowały:

Patrzcie, Romeo i Julja zaczynają już spóźniać się na obiad.

Naturalnie. Faust i Małgorzata mają ważniejsze sprawy na głowie.

Janek z czapeczką w dłoni całował z sza­cunkiem rękę pani Heli.

Do widzenia.

Do widzenia — zniknęła w ogrodowej ścieżce, prowadzącej do jej pawilonu, spiesząc do żmudnej pracy przebrania się w wieczora—

wy strój do późnego obiadu, złożonego z sześciu potraw, nie licząc deseru.

Janek bardzo prędko ukończył swój po­siłek, mniej przeciągły, niż w Szwajcerhofie, w swoim mniej wykwintnym pensjonacie, -w którym nie było zwyczaju przebierania się we frak do wieczerzy.

Rozgorączkowany młodzieńczo do niepo­czytalności — zachodził już kilkakrotnie przed monumentalną fasadę Szwajcerhofu z oknami salonów jadalnych oświetlonemi a giorno, w których fprzy rubinowem świede ustawio­nych na ukwieconych stolikach lamp elektrycz­nych ze szkarłatnemi abażurkami — jaśniały sylwety obnażonych biustów wytwornych wy- brylantowanych dam w towarzystwie wyfrako- wanych gentlemanów.

I rozgorzały Janek, paląc jednego papie­rosa za drugim, chłodził się na jakiejś ustron­nej ławce tuż nad jeziorem w sąsiedztwie już mniej wytwornej publiki. To żyjący z entran- żerów stali mieszkańcy Lucerny gwarzyli ze sobą familijnie. Fryzjerzy, rzemieślnicy i kup­czyki w wysokich sznurowanych trzewikach, z krótkiemi pantalonami i żony ich bez kape­luszy, w czarnych koronkach na głowie. Janek, nie widząc i nie słysząc sąsiadów, ocierających się o niego na ławce, chwytał się wciąż za głowę, *aby upewnić się, że to, co ma się stać

za chwilę — nie jest przecież maligną. Prze­cież nie śni i nie oszalał.

Bo i marzenia pani Heli spełniły się wprawdzie; lecz z jakiemiż wielkiemi zastrze­żeniami i ustępstwami! Ten wyśniony egzo­tyczny królewicz z bajki, ten oczekiwany markiz francuski, grand, hiszpański, czy też lord angielski okazał się w rzeczywistości nie Rolskim, nie Bielskim, lub Nowakowskim, którzy byli jej zawsze zbyt mali, lecz stokroć gorzej, bo był ma­łym mieszczaninem Lerchem, dziesięciorzędnym urzędnikiem kolei Nadwiślańskiej. Horrenduml

Jedynym atutem był ten teren z tysiąca

i jednej nocy, to cudne szafirowe jezioro Czte­rech Kantonów, zamiast sadzawki w Saskim ogrodzie i śnieżne wybrylantowane w słońcu szczyty Alp zamiast wzgórz Łazienkowskich, lub parku w Ciechocinku. Nie dopuszczała też Janka do zwierzeń — nie ciekawa zupełnie szczegółów jego życia i jego stosunków, choć on w napadach liryzmu niejednokrotnie wyda­wał się bardzo skłonnym do wynurzeń. Zamy­kała mu usta byle czem, aby nie słyszeć szcze­gółów, nazwisk z pod ciemnej gwiazdy, miejsc z nieciekawych parafji, zdarzeń z ludźmi bez stempla hierarchicznego.

Dla niej był on jedynie syntezą i symbo­lem miłości. Na imię mu było: młodość. Szcze­gółami były: jego błysk oczu i drobnych zę­

bów, wilgotnawe ciepło jego delikatnej długiej ręki, słodycz jego zmysłowych ust, dźwięk je­go nizkiego głosu, niezależnie od byle jakich słów, których nie była wcale ciekawą.

Bo przecież i ona sama nie była już so­bą. Nie była nikim. Zgubiła wszystkie swoje legitymacje, swoje nazwisko, swoją parafję, swoja hierarchję światową. Nie była już panią inżynierową, połączoną stosunkami rodzinnemi

i towarzyskiemi z pewnem wąziutko określo- nem środowiskiem. I jej na imię było tout court: pragnienie zapomnienia, pragnienie upo­jenia aż do szału.

I o dziwo! Pani Hela godziła się od bie­dy na te w jej pojęciu tak wielkie niestety zastrzeżenia w spełnieniu swoich marzeń, jakby przeświadczona, że spełnione marzenia—to, jak czyste złoto 84-ej próby: z nieuniknioną do­mieszką aljażu.

Lecz natomiast w spełnionych marze­niach Janka—wbrew nieuniknionym pro i con­tra w osiągniętem szczęściu — obyło się bez domieszki aljażu. Bo rojenia Janka ucieleśniły się bez zastrzeżeń, ponad logikę faktów, po­nad najśmielsze przewidywania. Ot Ł-poprostu sprawdziło się nieprawdopodobne senne wi" dziadło rojeń.

Janek oddawna marzył o spędzeniu wy­wczasów letnich w Szwajcarji. A potem kolej­

no miał nastąpić Paryż, Rzym, zagranica, Euro­pa. Jego małomiejskie otoczenie wyśmiewało tę niezwykłą w tem środowisku manję dalekich krajów. Lecz od dziecka pożerała go ta fizycz­na ciekawość nieznanego. Od lat młodzieńczych ta ciekawość przyjęła już bardziej określoną barwę: Ciekawość odkrycia na tle obcego pejzażu — zawoalowanej damy.

Ta egzotyczna nieznajoma intrygowała młodego zmysłowca swoją zagadkowością. Wy­dawała mu się zupełnie inną, niż wszystkie kobiety, jakie dotąd poznał. Lecz niezależnie od tego, iż jako urzędnikowi Zarządu Kole­jowego przysługiwało mu prawo starania się

0 ulgowe bilety jazdy za granicę — nie łatwo było z kilkudziesięciorublowej miesięcznej pen­sji zaoszczędzić odpowiednie fundusze. Od czasu jednak, kiedy do tego wymarzonego od dziecka pragnienia ujrzenia nieznanych gór, je­zior, wodospadów, przepaści, tunelów, kolei zę­batych i innych europejskich cudów—poczęła go kusić nieznana rusałka z nieprawdziwego zdarze­nia, którąby pokochał nieznaną mu, inną, niż dotąd miłością — sprzedał odziedziczony po wujku zegarek, zapożyczył się trochę u żyda

1 wyjechał.

Wyjechał do tej, którą tam spotka i poko­chano tej, tak niepodobnej do warszawskich kel­nerek, na które wyczekiwał nieraz aż do póź­

nego zamknięcia gargoty, w której usługiwały. Miał już ich wszystkich po szyję. I te praczki, które mu na jego czwartak co tydzień bieliznę w koszyku przynosiły. I te dostępne dla każ­dego, tragicznie wymalowane nędzarki z ciem­nych rogów ulicy. I te łatwiejsze jeszcze od nich mężatki z pod ciemnej gwiazdy i rozwódki z ławek Alei Ujazdowskich i panny z przy­zwoitych rodzin, które „się puszczają“...

Lecz lot jego marzeń nie szybował tak wysoko, jak snobistyczne wymogi pani Heli. Nie chodziło mu wcale o to, aV>y jego it\ea\ posiadał na bieliźnie hrabiowską koronę, lub mitrę. Jego snobizmowi męskiemu wystarcza­łaby sława sceny lub baletu; żeby tylko była pięk­na; a przedewszystkiem inna, niż tamte wszystkie; i aby mógł ją kochać tak, jak dotąd nigdy. Go­dził się nawet na pewne zastrzeżenia w swych marzeniach, nawet na plamy na słońcu.

Aż tu naraz — o dziwo — rzeczywistość przewyższyła wszystkie jego najszczytniejsze i najśmielsze rojenia. Poprostu cud nad cuda­mi. Bo to właśnie ona... Ta jedyna z pośród wszystkich warszawskich dam z towarzystwa, jakie znał z widzenia; to uosobienie w jego pojęciu dystynkcji i grandezzy—schodzi z wy­sokości swego tronu królowej do niego. Choć on, wyjeżdżając za granicę, marzył co najwy­żej o praczce, przynoszącej mu w koszu bie­

liznę, autentycznej tyrolce; o dziewczynie ulicz­nej, lecz prawdziwej wiedence; o rozwódkach z ławek nad jeziorem Czterech Kantonów i o „puszczających się" pannach z domów francuskich, hiszpańskich lub angielskich...

Aż tu naraz w Szwajcarji schodzi do niego sama pani Knoffowa! Co za dziwny traf z nieprawdopodobnego romansu powieścio­wego. Oszaleć można. Była o kilka lat starszą od niego, i Janek znał ją z widzenia od czasu wyjścia ze sztuby; od czasu, kiedy natarczy­wiej zaczął oglądać się na ulicy za kobietami. Znał i jej męża, który przyjaźnił się nie byle z kim: z naczelnikiem wydziału, w którym Janek pracował.

Pani Hela, poza fizyczną urodą i szykiem warszawskim, imponowała mu towarzysko bar­dziej, niż wszystkie księżne i hrabiny, z których coprawda ani jednej z widzenia nie znał. Dla niego jedyną prawdziwą damą, którą intere­sowali się znający ją także tylko z widzenia jego znajomi i krewni, była piękna dyrektoro- wa Knoffowa w sukniach od Hersego i roz­mawiająca w Ogrodzie Saskim z boną swojej córeczki po francusku.

I Janek przypomina sobie, jak z ostatnim banknotem rublowym w kieszeni zbliżył się do bufetu na dobroczynnym kiermaszu w sa­lach redutowych, przy którym ona sprzedawa­

ła wodę sodową. Starsza, kwestująca wraz z nią dama, musiała wyczytać tragiczny zawód na jego młodzieńczej twarzy, kiedy jakaś inna brzydsza koleżanka zabierała się do nalewania syropu do szklanki i zwróciła się z wyrozu­miałym uśmiechem do pani Heli:

Niech pani temu panu wody naleje.

Służę panu — spełniła ze ślicznym uśmiechem jej polecenie.

Dziękuję — wykrztusił oczarowany dźwiękiem jej głosu, kładąc ostatniego rubla na bufecie.

Pamięta, jak ten kubek w dłoni mu drżał jak oczu podnieść na nią nie śmiał i jak mu było przykro rozstać się tak rychło z jej widokiem. Z najobojętniejszą miną sunął, po salonach, wracając wciąż w stronę bufejji, roz­żalony na losy, iż nie posiada drugiego rublo­wego papierka na drugą szklankę wody sodowej.

Widywał ją też w Alejach w powozie, na wyścigach i na premierach w loży i nie odejmował od oczu lornetki, zbliżającej go z odległości kilku pięter galerji lub paradyzu.

Lecz śród zwalczania przeszkód wyjazdu nie miał czasu myśleć o niej; i nie przyszła mu nawet do głowy możliwość, że ją na obczyźnie gdzie spotka, a tembardziej osobi­ście pozna. Nawet marzenia powinny mieć swoje granice. Tylko romansopisarzom wolno

wykombinowywać brednie, o jakich filozofom się nie śniło. I naraz—czy słychane rzeczy — pierwsza osoba, jaką spotkał na setki mil od ojczyzny śród tłumu amerykanów, anglików, francuzów, niemców, hiszpanów i japończy­ków — była właśnie ona.

I co go skusiło, aby właśnie tego wie­czoru iść na piwo do knajpy z chórem tyrol- czyków? I co za dziwny traf—to miejsce u jej stolika, któremu zawdzięczał zapoznanie. A to wszystko, co dalej zaszło, to już cud nad cu­dami. Te codzienne spacery we dwoje nad wodospadami, niby Paweł i Wirginja, Abelard i Heloiza... 1 ta jej pobłażliwość dla jego sza­łu, pomimo jej dumy i pomimo najwidoczniej­szego niedoświadczenia w praktykach miło­snych, w których znać było, że debiutowała i co on, bardziej rutynowany, odgadł.

To wszystko przecież dowodziło o jej nie* zwykłem uczuciu dla niego. I wreszcie szczyt wszystkiego—ten klucz, który mu dała, i któ­rego on dotyka się wciąż w kieszeni, czy go nie zgubił i czy wogóle go faktycznie otrzy­mał. Klucz do jej pokoju! I to wszystko, co teraz ma nastąpić... Albo oszalał, i to wszyst­ko jest chimerą, albo faktycznie w czepku się rodził. Miał ochotę skoczyć do góry, jak sztu­bak na wakacjach. Coś mu piersi rozsadzało. I są idjoci, którzy twierdzą, że na ziemi niema

szczęścia! Zerwał się z ławki. I znów począł błądzić pod murami Szwajcerhofu.

Na dworze ściemniało się. Wieczór był chłodny; wiatr targał włosy i rzeżwił mu lica. Bezgwiezdne niebo zaczerniło taflę jeziora i maskowało sylwety niezbyt licznych spóźnio­nych przechodniów. W oknie salonów jadal­nych, bilardowych i czytelni było już ciemno. 1 w mrowiskowym hallu hotelowym wciąż się przerzedzało.

W górnych oknach sypialni zaczęły już tu i owdzie ukazywać się światełka.

Janek nie wiedział już, po raz który prze­chodził cały pusty, czerniejący całunem nocy bulwar nad uśpionem jeziorem.

Znowuż podszedł pod taras Szwajcerho­fu. Wchodowe wrota hallu były już zamknię­te; lampy pogaszone i w oknach gościnnych pokojów już prawie wszędzie światła poza zapuszczonemi roletami zamierały.

Tylko w bocznym parterowym pawilonie ogródka, w otwartem oknie poza koronkową storą lśniła opalowa lampa elektryczna...

Janek z podniesionym kołnierzem u pal- tota, przyczajony, jak złodziej, oddychając ciężko, sunął podstępnie do wrót sezamu...

Pani Hela w pięknym peniuarze prze­wracała na fotelu drżącemi rękami kartki książki, z których jednego wiersza zrozumieć

nie mogła. Nie żałowała swej lekkomyślności. Z obłudną etyką i przekorną logiką od siedmiu boleści zakonkludowała:

Te idjotki posądzały mnie wiecznie

o kochanków: o barona, o Quira i o innych. Bojkotowały mój salon za grzechy, których nie popełniałam. Nie chcę cierpieć niewinnie. No, przynajmniej teraz będzie już za co. Przecież niektóre twierdziły, że nie mam serca.

W tej chwili przez okno otwarte wsko­czył... Romeo. I, nie wyrzekłszy jednego wyra­zu, przyciągnął oszołomioną w swoje władcze ramiona, przylepił pałające usta swoje do jej ust i poniósł z fotela, przerywając nić wszyst­kich jej jałowych rozmyślań i całą drażliwość sytuacji—huraganem rozkoszy i szału, jaki w ludzkiej mowie się nie mieści, a który noc swym urokiem osłania...

Druzgocąc szalonemi rękami zmysłowca koronki jej pajęczego peniuaru, Janek miał uczucie, że ździera bibułki owoców... Cudnie wonne niebiańsko słodkie, nieznane mu zaka­zane, kradzione owoce raju... Bestjalna chwila urlopu człowieczeństwa... Tryumf śmiejących się kuszących satyrów... Otchłań zawieszona pomiędzy niebem, a piekłem... Nurzanie się w ukropie kroplistych pereł rozkosznej męki... Zmaganie się konwulsyjne sił, upornie dążą­cych do jakiegoś wyimaginowanego zenitu...

Oceanowy ruch fal śród upojnych westchnień i rzężeń dwuch młodych ciał, tonących w prze­szywającym ich do szpiku kości elektrycznym potopie wszystkich zgłodniałych zmysłów... Wszystkich zmysłó,w bez wyjątku: Bo Janek w swoim samczem przeczuleniu czuł najdo­kładniej, jak tonie w tym epileptycznym chao­sie jego przesubtelniony zmysł słuchu pod cza­rem szału urywanych szeptów i nieprzytom­nych volapiukowych wykrzyków ukochanej... Czuł jak w orgji tej, dochodzącej aż do bólu syci się żarłocznym haszyszem słodkich ust pani Heli jego zmysł smaku... Upajają się pięknością jej ciała oczy... Mdleje od odurzającego tropikal­nego żaru warg i oddechu płuc zmysł powo­nienia...

W tej miłosnej apotezie, nie brzmiącej nigdy unisono różnią się jednak dość znacznie uczucia obojga duecistów. Bo w tym koncercie zmysłów baryton, jak u samców (począwszy od lwa i tygrysa, skończywszy na tenorowym słowiku) brzmi hymnem nie tylko radości, lecz zarazem i tryumfalnej dumy króla zwycięscy, który zmógł perfidnie potulną, niemniej w grun­cie od niego uraczoną skromną samiczkę. A pohańbiona brutalnie niewolnica wstydzi się swojej porażki słabszej, quasi ofiary...

W ludzkich duetach miłosnych akordy te rozgrywają się jeszcze stokroć bogaciej i sub­

telniej... I śpiew duszy Janka rozbrzmiewał w tej nocnej symfonji szału akordami skom- plikowanemi omal aż do zgrzytu. Bo Janek rozko­szował się temwięcej od przeciętnego samca króla, że w swoim władczym męskim tryumfie czuł, że nie był wart rzemyka u trzewika swojej zwyciężonej niewolnicy. Zaś uwolniona z jego władczych objęć pani Hela śród nieła­du poduszek rozrzuconego posłania, poniżona stokroć bardziej od lwicy i jaskółki — wsty- dziła się nie tak przed nim, jak przed sobą tej poniżającej biernej od natury roli brutali­zowanej ofiary, którą niepoczytalny despotycz­ny szał seksualny pchnął do uległego se­kundowania w duecie nie królowi, lecz... w porównaniu z nią... królikowi.

Tu as voulu Jeorges Dandin — boleś­nie poniżona wymawiała ze schyloną głową nie jemu, lecz sobie, układając fałdy podartego peniuaru...

Kiedy Janek senny do niepoczytalności powracał tąż samą zagąszczoną, prawie ciemną jeszcze ogródkową ścieżką z podniesionym od przejmującego zimna kołnierzem o wczesnym świcie, martwo bielejącym śród pochmur­nego, chłodnego ranka — ani spostrzegł, jak nagle wilgotnolistna róża, rzucona z wyso­kiego piętra sąsiedniej oficyny hotelu, zbruta- lizowała mu nieoczekiwanym chłodem twarz.

Zdumiony senny Janek, odwracając się, aby podnieść spadły na ziemię kwiat — doj­rzał w ołowianych blaskach wschodzącego w chmurnych zawojach chorego słońca—suną­cą również z podniesionym kołnierzem jakąś męską postać. Janek w swojem bezmyślnem upojeniu wziął tę postać z początku za cień własnej osoby. Lecz wnet pojął, że to był właściwy adresat róży, którego powietrzna po­czta mylnie ominęła.

Janek, zrozumiawszy, że róża nie należy do niego, lecz do owego quasi cienia, pozosta­wił ją na ziemi i, uchylając z lekka czapeczki, minął pośpiesznie furtkę ogrodu, znikając w kierunku swego hoteliku w pobliżu dworca kolejowego.

Eljen madjar! — uśmiechnął się wę­gierski cień i, wąchając podniesioną różę, rzu­cił wdzięczny oficerski pocałunek otwartemu oknu drugiego piętra, w którem z rozpuszczo- nemi utlenionemi włosami zajaśniała na popie­lałem tle blasków świtu dnia pochmurnego — galicyjska hrabina, w całym blasku swoich kształtów, wypływających obficie z obłoków batystowej koszuli.

A nazajutrz przy tabldocie skłoniła się po raz pierwszy zdziwionej tą uprzejmością pani Heli z uśmiechem wyrozumiałej koleżan­ki, która nie z jednego już pieca chleb jadła.

Co? Poznałyście się ze sobą? — zdzi­wiła się societa.

Tak jest. Wczoraj przed kąpielą we wspólnem oczekiwaniu wolnęj kabiny—skłama­ła hrabina. — Przecież takie sezonowe znajo­mości są bez konsekwencji.

Ol Nie tylko znajomości! Nawet sezo­nowe uczucia! — ukłuła ją podejrzliwie jakaś widocznie uświadomiona jedna z jej przyja­ciółek.

Wszystkie uczucia są mniej lub wię­cej sezonowe — zawyrokowała wyrozumiale doświadczona hrabina.

Tylko ciekawa jestem, jak ten flirt twojej nowej znajomej się nazywa.

Nigdy nie obchodziło mnie — zwierza­ła się przyjaciółkom jakaś jeszcze starsza, od nich wybielona baronowa — z kim mam przyjemność? Kochałam się zawsze najbardziej w Iksach i w Igrekach. I uczucia moje zmniej­szały się zawsze stopniowo, poczynając od chwili poznania. Co to za rozkosz nie znać nazwiska, rodziny, stempla hierarchicznego; nie poznawać tych irytujących drobnych przy­war „ideału“, tych nieznośnych właściwości, przyzwyczajeń, przekory, przekomarzań, dopro­wadzających do tego, że najgorętsza miłość musi gasnąć. I czy wiecie, w kim najbardziej, i najdłużej kochałam się? Oto w pewnym pięk-

nym hiszpanie, który nie znał poza swoją rodzimą żadnej innej mowy. A ja oczy­wiście nie znam ani jednego wyrazu hiszpań­skiego. I jak cudownie porozumiewaliśmy się oboje! Nigdy nie czułam się tak szczę­śliwą.

Wiesz, Nina, to jest już cynizm—obu­rzyła się utleniona hrabina — Należało popro- ■stu urodzić się nie kobietą, lecz samicą. Zwie­rzęta porozumiewają się bez mowy.

Czy sądzisz, że tak bardzo szczycę sią swojem człowieczeństwem?

Fiche moi la paix. Tu m’embêtes. Je­steś bolszewiczką — oburzyła się tym nietak­tem szczerości jej ugodowa życiowo przyja­ciółka.

VII.

Kres letnich wywczasów skończył się.

Janek ani o jeden dzień swego urlopu biurowego przewlekać nie mógł. I pani Hela, jak ptak, zrodzony w niewoli, dość chętnie wracała do klatki. Tęskniła trochę do córki, łrochę do wygód swego wytwornego domu, trochę do męża. A niezależnie od szczudeł, -a raczej od skrzydeł, na których unoszą się -ponad ziemię zakochani — cały ten szał swo-

body począł razić wytworną warszawiankę - swoją nazbyt już nieokiełznaną żywiołową anarchją, niezgodną z jej pojęciami etycznemi, których kulturą wiecznie sama przed sobą tak się szczyciła.

I w chwilach, kiedy z przestworza opusz-- czała się ze zwiniętemi skrzydłami na zie­mię — marszczyły się jej piękne brwi na wspomnienia drażliwych szczegółów. A usta jej wykrzywiał sceptyczny protest:

Fi... Shocking. Horreur. I ten klucz od furtki; i to złodziejskie nocne wkradanie się przez okno... I ta przesadna jego zmysłowość... Ten podarty negliż...

Pocieszała ją wprawdzie myśl, że to rze­czy ogólnie ludzkie, że takie miłostki są wy­rozumiale tolerowane na całym świecie, a szcze­gólniej w tym świecie, w którym ona żyła.

Nie była przecież uwiedzionym podlot­kiem, niewiniątkiem. Wiedziała, co czyni. Chcia­ła raz wreszcie zaspokoić tę nęcącą ją, aż do męki, ciekawość grzechu, ktorego dotąd nie zaznała. Pozatem myślała, że grzechem tym obali wreszcie mur chiński, oddzielający ją śród jej splendid isolation od innych kobiet, które ją otaczały i wyrówna tę odrębność, któ­ra sprawiała jej obcość śród ludzi z innnej gliny i z innej parafji, nie znoszących wynio­słości ludzi czystszych, niż oni sami. Od dziec-

ka przecież zarzucano jej brak serca. Omylili się; przeszła Rubikon. Lecz naraz zakwestio­nowała:

A czy Paryż wart był mszy? He, he, Dla solidaryzujących uśmiechów galicyjskiej hrabiny?

Rzecz prosta, iż śród swego lucernejskie- go szału nie myślała o zerwaniu, bo nie my­ślała o przyszłości wogóle; a w szczególe nie chciała zastanawiać się, jak ta cieplarniana, sztuczna, egzotyczna roślina sezonowej miłości rozwinie się, przeszczepiona na zwykłą glebę, w inną atmosferę i w inną temperaturę.

Czy jej wybrany wiecznie i tam będzie się jej zwierzał, że dom ich w Kaliszu niewie­le przynosi, że jedna z sióstr jest bardzo przy­stojna i będzie powtarzał umiany już przez nią na pamięćfulubiony jego fakt, jak w salach redutowych na kiermaszu położył jej ongi swego ostatniego rubla za wodę sodową, stra­piony, czy tylko ona sama mu tę wodę nale­je, choć tego tak pamiętnego w jego życiu ewenementu sama pani Hela nie zauważyła.

Zycie samo rozstrzygnęło diażliwości tej sprawy: Niezręczne dotknięcia grubych rąk ludzkich... Niedźwiedzie dotknięcia łap ludz­kich...

W dwa dni po przyjeździe pani Heli do Warszawy odwiedziła ją największa z jej nie-

przyjaciółek, bratowa jej męża, pani Kune­gunda Knoffowa, nienawidząca „tej bez serca zbytnicy ni z pierza, ni z mięsa, która ciężko pracującego męża na wielkopańskie fantazje rujnuje“.

Zona kasjera w jednej z większych fa­bryk, pani Kunegunda, była przyjmowaną przez panią Helę tylko incognito z wydanem pole­ceniem służbie, że w razie, gdyby byli już zebrani zaproszeni goście, a ona się pojawiła, aby oświadczono jej w przedpokoju, że »ja­śnie pani nikogo dziś nie przyjmuje“.

Pani Kunegunda zastała bratową przy gotowalni. Panią Helę w jej przeczuciach za­ciekawiło, co nieprzyjemnego dziś z ust bra­towej usłyszy.

Podobno poznałaś zagranicą — zasy- czała p. Kunegunda głosem, działającym na nerwy pani Heli, jak zgrzyt szkła, lub tarcie butem o piec—tego głupiego Janka Lerchego?

Tak, rzeczywiście. Przyjechał tam w jakiś czas po mnie do Lucerny.

Dziwię się, że taka, jak ty, arystokrat- ka nie wynalazła sobie lepszego towarzystwa. Przyznam się, że jechać aż do Szwajcarji po to, aby poznać tam jakiegoś małego kancelistę z kolei Nadwiślańskiej! Wiesz, nawet niebardzo nam się chciało wierzyć, kiedy chwalił się, że dość często w Lucernie cię spotykał. Ty, któ­

ra jesteś tak wybredną w doborze towarzystw.., Ale komu też nie zachciewa się teraz jeździć za granicę! Stara Petronela Lerchowa, jego matka, żaliła się, że chłopiec ma kiełbie we łbie. Czy nie lepiejby uczynił, gdyby te zbierane przez cały rok grosze siostrom na trzewiki przeznaczył? Bo chałupa ich w Kaliszu prawie nic im nie przynosi. A stara zapracowywa się z córkami szyciem bielizny. Bo mąż jej były zawiadowca stacji Rybno otrzymuje emerytury dwadzieścia dwa ruble. Siostrzenica moja Kazia poznała tego chłopca w przeszłym ro­ku w Ciechocinku. Podobno nawet oświad­czył się o jej rękę, bo jest bardzo kochliwy. No, ale Kazia jest zbyt inteligentną, aby zgo­dziła się zostać żoną takiego gryzipiórka. Trak­towałyśmy go też wszystkie, jaki się to mówi, per nogam. Prawda, że przestawałyśmy w Ciechocinku w zupełnie innem towarzyst­wie. Był tam z nami jeden lekarz, jeden inży­nier, kilku studentów. Wszystko ludzie do rze­czy, a nie jakiś tam nieuk, urzędniczy na, ni z pierza ni z mięsa, który nawet gimnazjum nie skończył, a języka niemieckiego uczył się z Ollendorfa. 1 takiemu zachciewa się Szwaj- carji! Jest podobno bardzo kochliwy,—trzepała bez końca w intuicyjnem wyczuciu, że sprawia swoją paplaniną przykrość bratowej, której

nienawidziła. —■ Wyobraź sobie, że ten smar­kacz miał już kiedyś awanturę z mężem bu­fetowej w Rybnie. A i jego matka żaliła się na spustoszenia erotyczne syna w jej szwalni. Podobno jedna z jej hafciarek

Moja droga — hamowała się bardzo blada pani Hela, powstając, aby dla skrócenia wizyty bratowej zadzwonić na służącego,—czy masz zamiar wyliczyć mi wszystkie amory tego młodzieńca? Masz zdrowie! Biedaczyszko! Nie miał znów czem tak bardzo szczycić się, że rozmawiał kilkakrotnie przed hotelem w Lu­cernie z panią dyrektorową Knoffową; Knof- fowie to nie są przecież Montmoranęowie.

Nie słyszałam też nic o książęcej mitrze rodziny Środowiczów — zakipiała bratowa.

A mąż twój czy zdrów? — dyplomaty- zowała z trzęsącą się wargą pani Hela.—A dzie­ci? Krysztof będzie bardzo żałował, żeś go nie zastała. Proszę powiedzieć pannie Lucy­nie — zwróciła się do pojawiającego się na dzwonek służącego — aby ze śniadaniem na jaśnie pana nie czekała, ponieważ jaśnie pan będzie dziś w domu dopiero wieczorem na obiedzie.

Bratowe ucałowały się na pożegnanie z „dubeltówki“ z. tą przepyszną obłudą, na jaką tylko karykaturalna „kultura“ zdobyć się potrafi.

10

Po jej wyjściu Pani Hela przyłożyła chu­steczkę do oczu; wytarła sobie nos. Nieocze­kiwane łzy w oczach jej zaszkliły. Cóż za straszna kara bezlitosnych wyroków losu! Ka­ra za jej estetyczny snobizm, za jej pogardę dla nizin, za pragnienie życia z welinu.

Przecież uczyniła już tyle ustępstw ze swych marzeń. Przecież skwitowała już z za­morskich książąt z bajki, z królewiczów bez nazwiska z księżyca, z innej planety.

Ale ten syn zawiadowcy stacji Rybno, kancelista kolei nadwiślańskiej, wyrzucony z gimnazjum, otrzymujący arbuza od siostrzeni­cy Kunegundy, Kazi, obity przez męża bufeto­wej stacji, romansujący z hafciarkami ze szwal­ni swojej matki! Nie. C’est trop fort — wy­buchła wreszcie potopem bardzo gorzkich łez i siłą wstrzymywanych łkań. — Przecież wy­starczyłoby już samo dotknięcie łapy Kune­gundy.

Nie, nie — biadała wciąż wkółko — To już jest zbyt silne do strawienia, zbyt zbru- kane. To już jest ponad wszystkie ustępstwa z marzeń; ponad najpesymistyczniejsze przewi­dywania. Ponad siły — rozpłakała się przy­pływem nowych łez, powtarzając uporczywie:

Zbyt wielka kara. Zbyt wielka kara.

W tym potopie łez, w którym wszystko

zatonęło — straciła poczucie czasu i miejsca.

Ani spostrzegła, jak przez żaluzje okien za­kradło się po długim deszczu południowe słońce. Spojrzała na swój wybrylantowany ze­garek. Zerwała się z haftowanych złotem jed­wabnych poduszek swojego szezlonżka, Upu- drowała zapłakane policzki.

La comedia e finita—zakonkludowała.

Proszę jaśnie pani, podano do śniadania.

A co za bilet Franciszek ma na tacy?

A to jakiś pan pytał przed chwilą, czy jaśnie pani przyjmuje. Powiedziałem, że jaśnie pani jest przy śniadaniu,

Zapewne z jakim rachunkiem.

•— Nie wiem, proszę jaśnie pani; powie­dział, że przyjdzie za godzinę,

Rani Hela rzuciła okiem na podany jej na srebrnej tacy bilet wizytowy. Na brzydkiej niemodnej karcie wyczytała niezręcznie wy­drukowane w jakimś podrzędnym zakładzie litograficznym: Jan Lerche.

Z pierwszą wizytą przed godziną dru­gą, jak do bufetowej w Rybnie! Także mi savoir - vivre! Przysięgłabym, że ubrał się do tego w smoking, bez którego zapewne nie wychodzi w niedzielę od samego rana. O ile ten pan zjawi się za godzinę — zwróciła się do służącego — proszę powiedzieć, że mnie niema w domu.

Lecz w poczuciu swego ładu życiowego

i w intuicyjnem zdawaniu sobie sprawy, jak należy postępować — stwierdziła, że wszelkie takie, czy owakie rachunki należy zamykać w porządku, bez brutalności i bez chamstwa; bo kultura i gentlemaństwo nie znosi braku taktu i wszystkiego, co jest shocking.

Zażądała od męża—zamiast trudzenia go osobistem rewizytowaniem tego małego urzęd­niczka na jakimś prawdopodobnie najpodrzęd- niejszym czwartaku — aby wręczył swój bilet służącemu Franciszkowi, który miał tę kartę rzucić w nieobecności Janka w bramie jego domu—stróżowi, lub szwajcarowi.

A potem należało jeszcze zaprosić gościa choćby raz jeden na śniadanie; oczywiście nie pierwszorzędne, lecz w każdym razie o tyle

0 ile ceremonjalne z menu, zastawą i kwiata­mi 2-ej klasy; lecz bez mademoiselle i bez Ha­ni przy stole.

Po dyżestyjnej wizycie młodzieńca już można będzie zakończyć w podobnie kultural­ny sposób wszelkie dalsze towarzyskie stosun­ki z tym „chłopakiem“, którego à tout prix chciała zmyć gąbką ze swej myśli. Ten sam wstręt czuła zawsze dla niewypranej bielizny

1 dla błota, w którem—pamięta, jak nieuważ­nie zawalała sobie raz nowiutkie białe panto­felki, wychodząc w ciemnościach nocy ogro­dowej z restauracyjnej uroczystości, zaprószo­

na kilkoma imieninowemi kieliszkami szampana. Uważała wtedy, że cała ta imieninowa zaba­wa nie była warta zbrukania ślicznych białych pantofelków.

Czemuż zapomniała o tem w Lucernie? Uczuła wstręt do samej siebie.

Śniadanie—jak postanowiła — odbyło się podług należytego programu. Biedny sezono­wy idealik (a raczej ersatz ideału) zjawił się zgodnie z przewidywaniem pani Heli (o! hor- rendum!) w smokingu. Usadzony był, jako pierwszy raz zaproszony—przy gospodyni do­mu. Z drugiej strony pani umieszczono jedy­nego gościa (bo nawet Quira nie zaproszono z powodu jego gazeciarskiej przenikliwości), zdegradowanego już do śniadań Ii-ej klasy, starego barona Leonarda Menkiela, którego tradycje wielkiego ongi majątku, arystokratycz­nych stosunków i klubu—blakły już wraz z co­raz staranniej prasowaną i coraz wątpliwszej świeżości garderobą.

Niedawno jeszcze noszony na rękach w salonach mieszczańskich, dzięki przyjaźni z margrabiną i z osobami ze „świata“ (prze- noszącemi się już z powodu wieku coraz obfi­ciej do lepszych światów poza światami) — począł powszednieć już i w salonach mie­szczańskich. Przedostał się już z klubu kursu­jący o ninl dowcip, że różnił się od Leonarda

da Vinci tem, że Leonard da Vinci malował Wieczerzę Pańską, a Leonard Menkiel wiecze­rze pańskie... zjadał.

Tolerowano więc łysawego już z uczer- nionym wąsikiem pieczeniarza (dzięki jego doskonałej francuszczyżnie i monoklowi, któ- rem to narzędziem dystynkcji klasycznie lawi­rował) — jako wyrocznię form towarzyskich w coraz pośledniejszych salonach, korzystają­cych z jego rad; bo nie wszystkich tajemnic savoir-vivre’u zdążono już w nich nauczyć się na pamięć. Choć należało panu baronowi przyznać, że nietylko towarzysko, lecz wogóle kulturalnie stał wyżej od młodych.

Lecz część gorzej uświadomionej War­szawy tłumaczyła sobie stałą asystę Menkiela (pomimo jego łysiny i czernidła) przy snobi­stycznej mieszczce zupełnie inaczej. A część niewyrozumiałego towarzystwa poczęła nawet bojkotować panią Helę za nietakt afiszowania się tem, co wybacza się jedynie prawdziwym damom. Bo quod licet Jovi, non licet bovi.

Cynizm tej mieszczki dowodzi—zawy­rokowały podupadłe arystokratki, zazdroszczą­ce zbogaconej parwenjuszce — że nie jest już debiutantką w zawodzie prowincjonalnej lwicy.

Baron zauważył po spożyciu podanego w filiżankach crème aux fines herbes, że był bez zarzutu; zachwycał się również sosem ho­

lenderskim, w którym podano jajka w terin- kach. Choć to zaszczytne ongi uznanie — nie wprawiało już w dumę pani domu, która zau­ważyła, że baron wszystko pochłania z wil­czym apetytem, świadczącym o zbyt skromnem odżywianiu się poza proszonemi obiadami.

Lecz znacznie smutniejszem odkryciem był dla pani Heli najkompletniejszy analfabe­tyzm towarzyski Janka, który wylał jajka z te- rynki na talerz, zamierzając spożywać je naj- niewłaściwiej widelcem, choć gospodyni domu jaknajdyskretniej zasuflerowała mu łyżeczkę. Nie zdjął też leżącej na deserowym talerzyku serwetki, na której zamierzał położyć podawa­ny mu krem. Gruszkę jadł nożykiem, choć obok łyżeczki leżał do kompletu złocony wi- delczyk. (Jak można tego nie wiedzieć?,).

No, a w dodatku ta mina jego w tym labiryncie paragrafów, form, nakazów, śród których błądził spłoszony, jakby po raz pierwszy z ciemnej suteryny wzniósł się do bieli ukwie­conego obrusa pierwszego piętra, które nie- przyzwyczajonego do światła oślepiło. 1 ani śladu owej ślicznej białej pikowej czapeczki kapitańskiej z daszkiem. I ten ohydny, wysza- rzany, źle skrojony, prawdopodobnie na dziś wypożyczony smoking garsona z trzeciorzęd­nej restauracji. 1 nie wiedział, że żona ordy­nata Zamojskiego jest z domu Potocka!

Janek, choć nie orzeł, zdawał sobie spra­wę, że jest dziś bardziej shocking, niż kiedy­kolwiek. Bo najbardziej płoszył go smutek, którym odgadł brak wyrozumiałości korepety­tora. Bo choć ku wielkiej swojej rozpaczy przeczuwał już po nieprzyjęciu jego pierwszej wizyty, że przestrzeń pomiędzy Warszawą a Lucerną—będzie nie do przebycia, łudził się jednak młodzieńczo, że to się stać nie może, że nie powinno się nigdy tracić nadziei, że wstyd być pesymistą i t. p.

Wiedział, że nie jest doświadczonym by­walcem salonowym; lecz był pewny, że bę­dzie karciła jego pierwsze kroki w salonie, jak dobra matka, której miłość ośmiela, a bra­ki pokrywa. I był zdumiony jej nieoczekiwa- nem postępowaniem. Palił mu wnętrze ten wrogi lód obcego prokuratora, macochy lub belfra—w obłudzie wyperfumowanych taktem rękawiczek.

I zamiast czynić postępy w przyjaznym nastroju—czuł, że tępieje śród męki tego de- jeuner dinatoire (jak w niezrozumiałym dla nie go języku nazwała ten wczesny obiad pani domu). Czuł, jak w rosnącej dokoła niego, jak n a drożdżach niechęci i irytacji popełnia co- r az większe „gaffe’y“. Aż zniechęcony, ma­chnąwszy ręką na wszystko, zamknął usta na cztery spusty, licząc sekundy, aby ta „piła“

w końcu już ustała. Bo przecież tak, czy owak wszystko się skończyło; nie miał już co do tego żadnych wątpliwości.

Nie można być do tego stopnia kan­celistą kolei Nadwiślańskiej —zakonkludowała, widząc, jak drżącą ręką nie potrafi poradzić sobie z „garniturem“ pieczystego, podawanego przez poważnego lokaja.

Ten syn zawiadowcy stacji jakiegoś Ry­pina, który nawet gimnazjum nie skończył, który otrzymał arbuza od siostrzenicy Kunę- gundy w Ciechocinku—dziś wystrojony w pół- koszulek, wyłaniający się niesfornie ze źle skrojonej smokingowej kamizelki, w przy praw­nych mankietach z ohydnemi tombakowemi spinkami — nie miał nic wspólnego z tym z innej planety, bez stempla, bez nazwiska władczym pazikiem w estetycznym sportowem ubraniu, z uosobieniem młodości, szału, za­pomnienia...

Nie, nie—wszystko się skończyło. Nie, nie, tego wcale nie było, — oprzytomniała na ziemi w Warszawie, zbudzona ze snu czarow- nego, a raczej zamarła powrotnie w letargu pretensjonalnej szarzyzny salonów. Bo może ten czarowny sen był życiem, a życie salonów letargiem?

Lecz od dnia zetknięcia się ze światem, od dnia wizyty Kunegundy, w ukrywanym

potopie łez kilku nieprzespanych nocy—zato­nął bożek i pazik. A zrodził się kancelista z kolei Nadwiślańskiej z salonów Kunegundy.

Rzuciła okiem na służącego, aby odebrał gościowi płukankę, z którą Janek stanowczo już nie wiedział, co robić.

Ach! Kiedyż to śniadanie nareszcie się już skończy?

Nie mniej, niż ona, pragnął końca śnia- dania i Janek, przekonany, że nigdy nie prze­żyje chwil (cięższych i karmu bardziej gorzkie­go, niż ten podawany mu zatruty cukier w złoconej klatce, w której ruszać się nie po­trafił i która męczyła go, jak sromotne jarzmo w niewoli najidiotyczniejszych obcych mu kon­wenansów; jak trumna w karawanie 1-ej klasy, w której by go żywcem wieziono.

Wstydził się sam przed sobą, jak mógł mu dawniej ten blichtr imponować. Dziś po- prostu go znienawidził. Ongi, jako syn Petro- neli z domu Jaksa-Malinowskiej, był umiarko­wanym prawicowcem, szczyczącym się swemi quasi kulturalnemi drobno szlacheckiemi tra­dycjami po kądzieli, Nosił nawet ten nieodłącz­ny u nas sygnet herbowy na palcu.

Dziś dopiero w atmosferze komfortu, za­pożyczonego u arystokracji, śród wielkomiej­skiego przepychu burżujów — kipiał jadem proletarjusza ku tej ongi jego królowej.

Jedynie dezynwoltura tego najwstrętniej­szego dla Janka salonowca, starego lowelasa, wyjadacza—ratowała wiadomostkami ( w kim kocha się obecnie Anastazy Lubomirski i co powiedziała arcyksięciu Sergjuszowi Natalka Zamojska na recepcji w zamku) — nieznośny stimmung salonu, w którym 2-ch lokajów w rolach owej małpy i niedźwiedzia obnosili z uroczystą przenudną godnością naparstki z kawą czarną, koniak i likiery.

I ten nieobyty, źle ubrany kancelista zro­zumiał, że pani Hela zniecierpliwionem okiem strofuje wciąż służbę o pośpiech.

Nie\ Stanowczo ci dwaj lokaje byli mniej shocking, niż on, ideał ze Szwajcarji! I z pew- nościę ta służba „z dobrych domów“ musi po­gardzać człowiekiem, który — poza półkoszul- kiem przy smokingu, noszonym od samego rana — zostawia jeszcze swój wytarty „melon“ nie w przedpokoju, lecz na fortepianie wraz. z zapoconemi rękawiczkami.

Gaffa na gaffie.

Ha! Może to i lepiej dla jej przyszłości i dla jego spokoju, niż gdyby był zjawił się w swojej szwajcarskiej białej czapce z dasz­kiem kapitana okrętowego, w sportowem jas- nem ubraniu i w długich pończochach pazika.

Czara po wybitym nektarze rozkoszy ro­zbita na kawałki tak, że śladu po niej nie po­

zostanie. Oby tylko raz już ta pogrzebowa stypa się skończyła. I dopiero na pożegnanie ze źle hamowaną nagromadzoną pogardą pani Hela, mszcząc się za zawód, jaki jej w War­szawie sprawił, wybuchła najniepotrzebniej z królewskością prowincjonalnej aktorki, źle udającej księżnę:

Mąż mój zna dobrze pańskiego naczel­nika — z wyniosłą godnością żegnała go już nie jako gościa „z towarzystwa“, lecz jako kogoś z ulicy — gdyby pan kiedy potrzebował jego protekcji — zastanie pan mego męża w kance- larji zawsze pomiędzy godziną 4-tą a 6-tą.

Cesarzowa Katarzyna — bąknęło Jan­kowi w myśli — opłacała także przy rozsta­niu swoich drabów złotem, lub protekcjami.

Dziękuję — wycedził z jadem niena­wiści dla swego ex-bożyszcza i z tytaniczną pogardą dla burżujów, którym zawdzięczał naj­ohydniejszą w swojem życiu mękę dzisiejsze­go dejeuner - dinatoire.— Nie będę mógł ko­rzystać z jego uprzejmości, ponieważ (posta­nowił to w tej chwili) naj nieodwołalnie] opusz­czam Warszawę i przenoszę się na stały po­byt do Radomia na ofiarowaną mi tam posa­dę. Zegnam panią.

Pocałował ją jak najzimniej w rękę; po­żegnał gospodarza domu i barona z godnością

ubogiego, lecz szlachetnego młodzieńca" i znikł, jak kamfora.

Czy zamierzasz często zapraszać tego poczciwca?—drwił pogardliwie pan małżonek.

Trzy razy tygodniowo, nie licząc świąt i galówek; zamiast emetyku. Biedactwo! — roze­śmiała się pani Hela, rada, że wszystko się skończyło.

Bądź łaskawa czynić to zawsze pod­czas mojej nieobecności. Słowo daję, nie mam zdrowia do takich gości. To jest nieoszlifowa- na drewniana piła.

Zgadzam się z tobą w zupełności — zwróciła się do barona. — Ale pan z nami jeszcze zostanie. L’excelent causeur otrzyma kieliszek doskonałego Henessiego — wydała odpowiednie rozporządzenie — i wynagrodzi nam tę mękę z „nieoszlifowaną drewnianą piłą“.

Baron przyjął zaproszenie i, rozkoszując się nektarem, jaśniał dziś swemi salonowemi paradoksami z nieistniejącą już towarzyską finezją, bardziej niż kiedykolwiek.

A to drewniana piła! — upierał się przy koniaku w swojej definicji pan małżonek.

A tak łatwo było nie włożyć na śnia­danie smokinga! — ironizował ex arbiter ele- gantiarum.

Bardzo trudno, kiedy się nie wie ■—

usprawiedliwiała dość miękko swego szwaj­carskiego przyjaciela pani Hela.

Należy wiedzieć, że się nie wie—gro­mił nieubłagany dziś małżonek.

Żądacie państwo od biednego chłopca zbyt wiele — broniła go pani Hela. — Któż z nas wie o tern, że nie wie?

Brawo! A czy zna pani moje jedenaste przykazanie?

?...

„Znaj siebie samego, jak bliźniego swego“ He he! co?

Doskonałe!

Choć i mędrsi od tego młodzieńca grzeszą najkompletniejszą autoignorancją — zadecydował pojednawczo baron.

Ależ nie każdy debjutant potyka się na pierwszym występie — zaopinjował pan małżonek. — Bo wystarcza trochę odwagi, aby odgadnąć intuicyjnie rzeczy, których się nie zna.

Jesteśmy srogimi sędziami ludzi, których nie lubimy i vice versa — gromiła męża żona.

Ta intuicyjna pańska odwaga zowie się talentem — ujął się za Jankiem pan ba­ron. — Niestety i mnie na odwadze zbywało. Wybaczycie — westchnął baron — źe mówię pro dom o mea zwyczajem ludzi starszych, nie mających jutra, cytujących dlatego „wczoraj“. Wiecie państwo, że jako znawca literatury,

sztuki, a specjalnie muzyki, urodzony przytem teatroman, dzięki moim ówczesnym stosun­kom — zostałem ongi wybrany na stanowisko prezesa teatrów. Żadnemi wybitniejszemi od moich zdolnościami nie grzeszyli ani moi po­przednicy, ani następcy. Wysokie stanowiska są najczęściej przedstawicielskiemi synekurami; bo przecież łatwiej jest rozkazywać, niż sa­memu coś robić. A jednak nie z lenistwa, ani nie ze zbytku innych dochodów — podałem się po 3-ch miesiącach do dymisji, zazdrosz­cząc tej pewności siebie, z jaką mój następ­ca, ani o włos nie zdolniejszy odemnie — kry­tykował wszystkich poprzedników—przeświad­czony, że to jedynie on jest the wright man on the wright place. Dlatego on teatru nie opuści, bo bez niego teatr by zginął. Szczę­śliwiec.

Brak wiary we własne siły tworzy l’improductivité slave.

Czy pani sądzi, że przecenianie włas­nej siły jest mniejszą wadą, niż niedocenianie?

Bezwarunkowo. Lepiej jest robić źle, niż nie robić wcale.

Są nawet w tym sensie dwa łacińskie przysłowia—ujął się za żoną małżonek: 1) Er- rare humanum est i 2) audaces fortuna juvat.

Trzeba chcieć — chcieć — upierała się pani Hela.

To hasło młodych —zadecydował ba­ron. — Lecz starość — to utrata chęci udawa­nia czegoś, czem się nie jest. Choć ja nawet w młodości wstydziłem się zawsze złej roboty. Niezależnie od tego, że wiedziałem, iż ambi­cja—to tak, jak arszenik: W małej dawce ocala chorego; w wygórowanej zabija.

Znana rzecz, że jest pan sceptykiem.

Nie wierzę w mój sceptycyzm.

To jest już szczyt sceptycyzmu nie wierzyć w swój własny sceptycyzm. Nawet margrabina uważa pana pour un charmant causeur, żonglującego przewartościowywaniem wartości.

Choć ja zawsze unikałem krasomów- stwa — przekonany, że patos — to efektowna maska myślowej jałowości. 1 zazdrościłem świ­niom, że nie kłamią dlatego... iż nie mówią.

O, Świnia jest gołębiem w porówna­niu z człowiekiem.

Lecz człowiek posiada takt.

Takt—to nieprawy syn mamy Tak­tyki.

Kto by tam dziś mówił o takcie. Po­łowa obecnych ludzi nie potrafi zdobyć się na towarzyską uprzejmość; a drugiej połowie się nie chce. *

Dlatego też flirt—to rzecz przedpoto­powa.

Requiescat in pace. Flirt — to czułe słówka bez temperamentu.— A miłość — to temperament bez czułych słówek.

O! Miłość to jedyne wieczne uczucie, z którem nie rozstajemy się do śmierci.

Bo miłość jest wieczna.

Szkoda tylko — sceptyzował baron — że przedmioty miłości się wciąż zmienia. Nie­zmienna miłość uchodzi teraz za psychopatję. Bo miłość, jak eter, czasami zabija, a czasem ulatnia się.

Bo człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Dobry strzelec nie daje Panu Bogu kul nosie.

Naturalnie—żarcikował małżonek—Bo nie miałabyś za co dziękować Bogu za zwie­rzynę, którą ty upolowałaś w Lucernie.

Mój drogi, wszyscy ludzie tracą na bliższem poznaniu. A najsympatyczniejsi jesz­cze są ci, których znamy jedynie z widzenia.

Lecz poszukuje się ich wiecznie dla­tego, iż ocalają nas od największego naszego wroga: od własnych myśli wśród samotni.

Ja wolę samotnię. Bo dusza moja, jak chory na żołądek: nie trawi cierpkości ży­cia. Samotność! Cóż za rozkosz!

I cóż za męka! — dokończył baron.

Twoja nadwrażliwość pochodzi z wy­górowanej ambicji — zakonkludował małżonek,

U

Czy wolałbyś, abym jej nie miała?

Słyszałaś, jak słusznie baron porówny­wał ją z arszenikiem.

O! baron — to satyr; przecież on nie wierzy nikomu. Nawet samemu sobie.

W każdym razie—spieszył już do biura pan Krysztof Knoff — nie pojmuję, jak mog­łaś trawie w Lucernie tego gryzipiórka.

Byłam samotna, a on był bardzo grzeczny, uczynny. Nosił mi pled, hamaki, ekspedjował kufry. Więcej go już nie zobaczysz; no i ja — nie. Na to ci przysięgam. Słyszałeś przecież, że przenosi się do Radomia, czy też do jakiegoś innego Łowicza.

Bardzo odpowiednie dla niego miasta.

Tout passe, tout lasse, tout casse — zadecydował sentencjonalnie baron, wykrzywia­jąc się zwykłym swoim grymasem dla przy­trzymania spadającego mu monokla. 1 kompli- mentował śniadanie, któremu — podług wiele znaczących jego słów—nie można było nic za- zrucić, ani pod względem kulinarnym, ani pod względem usługi, ani pod względem doboru win, kwiatów i nakrycia.

Szkoda tylko — zakonkludował — że zaproszony gość nie dorósł do uświadomienia, jak był przyjmowany,

Niech go tam! — machnął ręką z wy­rozumiałością króla Menelausa pan małżo­

nek. — Zasłużył on sobie usługami, które za­granicą oddał mojej żonie. Jestem mu za nie szczerze wdzięczny wobec faktu, że Lucerna bardzo dobrze wpłynęła na stan nerwowy Heli. Bo przyznać jej trzeba, że przed tym wyjazdem stawała się w domu nieznośną. 1 jestem bardzo zadowolony z lekarza.

To ten młodzieniec jest lekarzem? — wyrwał się naiwnie baron.

Ależ skądże? To profesor Baranowski wybrał dla Heli Lucernę, która okazała się cudotwórczą.

Po udanej kuracji zdarza się, że cho­ry umiera — pomyślała pani Hela.

VIII.

Panią Helę ogarnął stały wstręt do lu- cernejskiego lekarstwa i postanowiła nie pow­tarzać do końca życia podobnej „cudotwór­czej“ kuracji. Lecz posiadała zbyt wiele charakteru, aby powrócić znów do dawnej ka­napowej wegetacji bezczynnej haremowej odaliski, żyjącej wyłącznie niezdrowemi ma­rzeniami.

Bo stanowczo sprzykrzyły się się jej otrzymane w postaci upragnionych dziecię­cych zabawek, zdobyte z trudem „zaszczytne“ stosunki towarzyskie i wielkopańskie urządzę-

nie domu, „jak się patrzy". A śród tej całej handry jałowego życia, wystarczającego jedynie biernej apatji odalisek — męczył całe wnętrze jej jaźni — jej charakter nieustęp­liwy, buntujący się, czynny i wrażliwy. Na pensji pani Pauliny Krakowowej zauważono już tę jej nadwrażliwość, wskutek której sta­ra francuzica trafnie zawyrokowała, że Hélè­ne est très rancunière.

Tak. Choć nie zdawała sobie sprawy z własnych powiedzeń, nieraz bardzo sarka­stycznych i dotkliwych—nie zapominała nigdy najdelikatniejszego ukłucia szpileczką, spra­wiającego jej nigdy niezabliźniony ból, okrut­niejszy, niż, kiedy innych obuchem się uderzy. Aż bratowa i siostra zawyrokowały, że ona sama posiada dotknięcie słonia, a jej skóra ma — wrażliwość mimozy,

Uświadomiona teraz najdokładniej przez męża co do jej naiwności w traktowaniu spraw spadkowych—nie mogła uspokoić się, jak brat rodzony i szwagier mogli korzystać z niedo- świadczenia chorej macochy wdowy i mało­letniej sieroty. Jak mogli, spłacając działy spad­kobierców, korzystać z braku prawnej broni przeciwko krzywdzie, dzięKi której stali się bogaczami, a matka, gdyby żyła, pozostałaby wraz z nią w nędzy. Nie chodziło jej o krzyw­

dę materjalną, nieważną w jej obecnem poło­żeniu, leiz o sam fakt krzywdy,

Jak mogli! I jak mogą dotychczas oni sami i wszyscy do nich podobni spać spokoj­nie i udawać przed światem i przed sobą lu­dzi W porządku, kiedy nimi nie są.

Jak można?—powtarzała sobie często, przejęta do szpiku kości każdym spotykanym dowodem nielojalności i obłudy—sama w grun­cie etyczna i usiłująca być zawsze w porządku z samą sobą.

Lecz ta jej rancunerie za drobiazgi, za grymas, za skrzywienie palca w bucie, choć nie doprowadzała jej w prawdzie do pragnień zemsty, ani do wybuchu scen, przekomarzań i wymówek — bo posiadała zewnętrzny spo­kój i estetyczną równowagę—nie gasła jednak w głębi niej nigdy. Sprawiała jej przykre bóle, jak od zatrutych szpileczek. 1 zrażała się nie- tylko do znajomych, lecz i do najbliższych, nawet do męża, co do którego dręczyła ją myśl, że i ona także od czasu Lucerny — nie była z nim w porządku. Niestety! Niestety!

W swojej nadwrażliwości — lubowała się w czytaniu pomiędzy linjami i w odgadywaniu myśli, których się nie wymówiło, wbrew zasa­dzie, że myśli nie podlegają ani cenzurze, ani cłom komorowym, ani karom sądowym i że

myśli najuczciwszych ludzi mogą być bezkarnie gorsze od czynów kryminalisty. *

Uroiło się jej (być może, że tkwił w tym domyśle atom słuszności), iż mąż jej wolałby życie tańsze i prostsze, niż to, które ona mu stworzyła; że ten jej estetyzm życiowy i wiel- kopański tryb domowy w gruncie go męczy i że on to wszystko toleruje jedynie gwoli spo­koju. Lecz w gruncie, choć jego snobizmowi także pochlebia niekiedy kultura i szyk hra­biowski żony — odpoczywa jednak prawdzi­wie dopiero, kiedy ona w lecie zagranicę do wód wyjeżdża. A on w swoim domu, pozba wionym bibelotów na wszystkich stolikach, pochowanych dywanów i ustawionych w wa­zonach kwiatów, które ruchy mu utrudniają— odpoczywa z lubością w szlafroku, którego ona nie znosi.

Bo on woli usługę najbrzydszej pokojów­ki, niż lokaja w rękawiczkach z listami, przy- noszonemi na tacy; i woli sam osobiście iść do kuchni z poleceniami, niż raz po raz dzwo­nić na służbę, z pompą jaśnie pana, którym w młodości nie był.

Upewniały ją w tym domyśle jego prze- przelotne marsy i miny zniecierpliwienia, na które czyhała. Choć nie mściwa, nie kłótliwa i w pożyciu zgodna—z właściwą sobie rancune- rie notowała je sobie w pamięci, konkludując:

Odetchnąłby, gdyby nazawsze pozbył się mnie z domu. A gdybym umarła, ożeniłby się z pewnością z jakąś małą mieszczką, z nie­estetyczną pokraką z jednej sztuki. Zosia Hor- skal Oto żona, stworzona dla niego.

Lecz głównie buntowała się przeciwko niewyrażonej nigdy, lecz odgadywanej przez nią ogólnej opinji, zapożyczonej od definicji krewnych, iż ona serca nie posiada. Ten wy­mawiany jej od dziecka brak serca — to była stała jej pięta Achilesa, na którą nadeptywali jej wszyscy, a przeciwko czemu ona najkate- goryczniej protestowała z buntem:

Głos ogółu—to nie przysłowiowy głos Boga. To głos szatana.

Rzeczywiście! — ironizowała —To ja jestem djablicą, a moja siostra, bratowa, brat i szwagier — anioły przezemnie krzywdzone. Rzeczywiście! To ja jestem megierą. Choć nigdy nikomu nic złego nie wyrządziłam; niko­go nie obmawiałam; od usług się nie uchyla­łam. To ja jestem krzykliwą, nietaktowną swarną jędzą, a poczciwi państwo Iksowie, Igrekowie i t. d. myślą tylko o tem, aby mj stopy ukwiecić. Jestem złą żoną, złą siostrąt złą matką, nieporządną marnotrawnicą i pie­kielnicą. A cały dom oddycha spokojnie jedy­nie, kiedy z Warszawy wyjeżdżam. Doskonale.

Doszła do przekonania, że żyć w spoko-

ju bez cierpień i bólów można jedynie zdała od znajomych; o mile od ich cruelles obser­vations, od ich zdawania sobie sprawy i pod­kreślania jedynie wad bliźniego i nieuznawania niczyich ząlet, za wyjątkiem własnych.

I ta jej wieczna rancunerie ranionej mi­mozy zrodziła w niej ostateczną decyzję zer­wania z całym złym światem, a raczej z całym znanym jej lilipucim światkiem. Epilog abdy­kacji ze wszystkich jej dawnych karlich ambi- cyjek i dążeń.

To oni — winiła ich — rzucili mnie, oskarżając o oziębłość, w ramiona kochanka. To oni w postaci Kunegundy obrzydzili mi go tak, że z nim zerwałam.

Warto cierpieć—zadecydowała—w imię jakichś ideałów w większym stylu; lecz niema sensu denerwować się życiowemi idjotyzmami.

Doszedłszy do tej konkluzji, z właściwą sobie stanowczością, jak ongi z rodziną, zer­wała teraz stosunki ze wszystkimi znajomymi, którymi niedawno temu tak się szczyciła. Roz­czarowana przestała składać im wizyty i ska­sowała swoje jours fixe’y.

Życie jej stało się podobnem do wykar- czowanego zagajnika, niczem nieus ianego Zamiast dawnych ostów i badyli — raziło te­raz pustką i piachami Sahary, cmentarza bez życia.

Bo nawet Robinson Kruzoe na bezlud­nej wyspie starał się o pewien modum vivendi. Miał swego Piętaszka. Pracował, pełen planów zamierzeń, pomysłów i udoskonaleń swego życia.

A niezależnie od tego wszystkiego — sie­dział na swojej bezludnej wyspie jedynie z musu. 1 za ukazaniem się zdała pierwszego statku — wyciągnął do niego z rozpaczą tęsk­ne ramiona i pomknął na nim... do ludzi.

A ja?

Poczęła się obawiać swojej apatji. Bo nie miała przecież nawet tych wszystkich prac i za­jęć Robinsona.

Bo ten umiejętnie przez nią nakreślony trybik codziennego marjonetkowego życia — toczył się już własnym impetem, sam przez się, jak perpetuum mobile bez jej czynnej dyrekcji.

Bo przeciwko jej wtrącaniu się do wy­chowania córki protestowały pod względem higienicznym patentowane freblówki. Pod wzglę­dem umysłowym kompetentniejsze od niej laureatki najpierwszych szwajcarskich pedago­gicznych uczelni. Pod każdym względem pło­szyły jej dyletantyzm najęte doskonale płatne przez jej męża specjalistki, uzbrojone w za* wodo we opatentowane metody i praktyki. I pa­ni Hela w roli piątego koła u wozu, znudzo­

na romansidłami francuskiemi, zadecydowała w końcu, zrywając się z krytego perłowym adamaszkiem szezlongu:

Nie, nie. Wróbla Wola czy też War­szawa! Zamienił stryjek na siekierkę kijek. Z deszczu pod rynnę. Nie, nie. Mam już dość tego ptasiego mleka na perłowym ada­maszku. Udławi mnie w końcu. Przecież nie będę wiecznie z angielskiemi solami udawała une femme incomprise, jak zbogacona ban- kierowa. To jest już zbyt ancien régime.

Gdybym chociaż miała tak, jak ongi czyste sumienie!

Przypomina sobie, że jeszcze przed zamąż- pójściem wobec braków konkurentów zaczęła myśleć w ostatnich czasach panieńskich o sce­nie, zachęcona powodzeniem, jakie wzbudzały w nielicznych skromnych domach sąsiedzkich jej popisy wokalne, zupełnie dyletanckie, kul­tywowane jedynie pod, naiwnym kierunkiem domowej nauczycielki „do wszystkiego“.

I pani Hela w swojej roli piątego koła, syta ptasiego mleka, znudzona jakiemś prze- nudnem francuskiem romansidłem, zrywając się ze swego perłowego szezlonżka, zadecydo­wała z właściwą sobie stanowczością i energją, zdobytą w dostatku, na jakiej ongi we Wróblej Woli jej zbywało.

Bez zwlekania, dziś jeszcze dowiem

się od Quira o adresie Myszugi. Jutro udam się do niego- Jeżeli uzna, że głos mój nadaje się do studjów — od jutra rozpoczynam z nim lekcje.

Przypomniała sobie sceptyczne uśmiechy, z jakiem i jej bratowa i siostra odnosiły się do jej tryumfów wokalnych we Wróblej Woli.

Ha! Zobaczymy! — zacięła się, drżącą ręką naciskając nazajutrz dzwonek u drzwi Myszugi — Nie odrazu Kraków zbudowany.

Pierwszy majster w mieście, słynny ex­tenor, olśniony urodą pani Heli, jej strojem, wielkiemi manierami i... nadzieją dobrych ho- norarjów, upewnił ją po próbnym egzaminie, że posiada świetny materjał głosowy, który przy odpowiedniej pracy może rokować naj­lepsze nadzieje. Nie należy tylko traktować sztuki za zabawkę i nie zrażać się trudnościa­mi zadania.

Zwykłam zwalczać przeszkody — od­rzekła nieco wzruszona. — Nigdy do niczego nie zabieram się połowicznie.

Ha! W takim razie nie wykluczona będzie i sceniczna karjera pani.

Czy pan mówi to serjo?

Zupełnie serjo. Podobne żarty byłyby niesumiennością.

A więc zwyciężę przeszkody — poda­ła mu na pożegnanie rękę. — Muszę. Do wi-

dzenia. Do jutra. Przekona się pan, że nie mó­wię nigdy na wiatr. Jestem uparta. Wytrwam.

Zbiegała nieprzytomna ze schodów. W uszach jej szumiało:

Sceniczna karjera... Bóg się ulitował... «Aléa jactaest... Scena, scenaf—powtarzała w upo­jeniu—Być człowiekiem! Pracować i zawdzię­czać wszystko samemu sobie... Sława, oklaski) kwiaty, pochwalne krytyki i wzmianki w dzienni­kach... Ogólne uznanie, sława, sława... Zagłuszy ukrywane przed mężem kłamstwo... zdradę...

I jak wobec tego wyglądała jej obecna karjera życiowa? Wegetacja na tym adamasz­kowym szezlongu i kilka corocznych sukien od Hersego! I wspomnienia brudów Lucerny...

Samoistny byt, samoistne stanowisko!— oczadzała się zawrotnemi myślami, które w mó­zgu jej huczały. — I wszystko to zawdzięczać •własnej pracy i wytrwałości w zwalczaniu przeszkód! Wyfrunąć z tej złoconej klatki!

A 'jeżeli dla ewentualnych studjów zagranicznych trzeba będzie porzucić na jakiś czas dom, męża i córkę?

Et! Mąż! Wytrzymam bez niego, oczy­wiście i on bezemnie — roześmiała się z tą pewnością, z jaką większość żon uważa swoich małżonków za quantité négligeable-

Pożycie ich małżeńskie nie należało do najgorszych. Pani Hela była zbyt rozsądną,

aby być nieznośną i zbyt taktowną, aby do­puszczać do jakichś scen wybuchowych; choć nieraz drażniła ją obcość męża, brak delikat ności uczuć w potocznych wypadkach i jego złe wychowanie, dochodzące nieiaz do pospo­litości.

Lecz ratowała go najczęściej małomów- ność, (często także irytująca), zewnętrzny chłód i absolutny brak czasu do przebywania z żoną. Z tego też powodu wypływała jego ustępliwość w sprawach domowych. Z braku też czasu wynikał brak wszelkich małżeńskich kolizji i nieporozumień. Na braku też czasu opierała pani Hela słuszną wiarę, że mąż jej nie zdradza i że w gruncie jest do niej przy­wiązanym. Lecz jej czasową nieobecność stra­wi dość lekko, a nawet w spokoju uśpionego bez niej domu wytchnie i odpocznie.

Lecz Hania? Czy matka ma prawo opuszczać dziecko? — jakaś łza uwięzła jej w gardle. — Nie porzucam jej dla zabawy,, a tęsknotę w sobie zduszę. Lecz czy powin­nam to uczynić? Czy to jest w porządku? — badała się w poczuciu swojej stałej obowiąz­kowości.

No, przecież jeszcze nie wyjeżdżam. Do wyjazdu jeszcze bardzo daleko. Przede- wszystkiem trzeba pracować, bardzo pracować- Nie święci garnki lepią! A potem—zabaczymy.

Sztuka! Sława! Oklaski, kwiaty! — ocza- dzała się już po pijacku obezprzytomniona całemi godzinami, dniami i nocami.

Z właściwą sobie energją i wytrwałością, nie tchórząc przed tytanicznością tych marzeń, zabrała się do pracy i — dzięki wrodzonym zdolnościom do wszystkiego—zdumiewała tem­pem zdobywanych plonów Myszugę, nauczy­cielkę włoskiego i profesora teorji muzyki.

Zerwała ostatnie już stosunki towarzys­kie, które wobec jej obecnych zadań — wyda­wały się zabawą w „ciuciubabkę" lub w „czte­ry kąty, a piec piąty“. Nie złożyła ani jednej wizyty. Zamknęła dom na cztery spusty. Pra­cowała. Nie opuszczała ani jednego wykładu, jako najpilniejsza uczennica szkoły drama­tycznej. Uczęszczała na kursy rytmiczne. Stud- jowała mimikę i giesty w uczelniach kinema­tograficznych.

Po upływie dwóch lat, w ciągu których nie wyprawiła ani jednego śniadania z baro­nem, z kwiatami i z wynajętą wyfrakowaną służbą, a jedynie urządziła kilka przyjęć z My- szugą, z Quirem i z kilkoma krytykami mu­zycznymi, którzy mogli ewentualnie się przy­dać — wystąpiła na koncercie w sali cyklistów na cel Przytuliska dla starych nauczycielek.

A że umiała już, jak pacierz, całą partję Małgorzaty, wybrała na pierwszy występ trud-

mą arję „przy kołowrotku i z klejnotami“. Ten pierwszy występ poniekąd się udał. Tak we wszystkich hazardach wygrywają najcześciej debiutancji, kuszeni przez djabła do dalszej zguby.

Kilku krytyków minorum gentium, pod wpływem agitacji bardzo usłużnego Quira, za­szczyciło dzięki śniadaniom swoją obecnością tę drugorzędną salę koncertową i zawyroko­wało w kilku wzmiankach dziennikarskich bar- dzo pochlebnie o talencie, który „mimo tremy, nieodłącznej od pierwszego występu, świadczy

o dobrym kierunku i niezawodnej przyszłości obiecującej debiutantki“.

„Wczorajsza debiutantka—informowa­ły dzienniki — poza młodzieńczym wdziękiem (pani Hela liczyła już sobie wiosen 32), poza wy­jątkową dystynkcją i urodą — jest obdarzona przez hojną naturę pięknym głosem, niezupeł­nie jeszcze wyszkolonym, z niewyrównaną jeszcze emisją brzmienia i z dyletanckiem trak­towaniem kantileny. Lecz przy odpowiedniej pracy i studjach powinna dojść do najlepszych wyników. Szkoda by było po amatorsku mar­nować materjał, nadający się do szerszej areny“.

Lecz krytyka — pomimo protekcji nie mogłaby się zdobyć na tak stanowczy hazard, gdyby nie upoważniło jej do tego tonu,

względnie pochlebnego, zachowanie się pu­bliczności przychylne i zachęcające.

Bo ta lubiąca nowalijki przeciętna publiez* ność dość szczerze oklaskiwała wrodzony wdzięk, widoczną kulturę, piękną tualetę i świe­żość debiutantki bez odrobinki pudru i bez pomadki karminowej na wargach, której tak suto nadużywają wytrawne aktorzyce. I je­dynie najbliżsi znajomi i przyjaciele bez żdźbła( ! ) zaślepienia, krytykując siłę jej głosu, zbyt wątłego podług nich do karjery śpiewaczej i postać podług nich zbyt nikłą na deski sce­niczne— zadecydowali bez apelacji:

Zobaczycie, nic z niej nie będzie. Nic gorszego nad fałszywe apetyty. Zmarnuje się.

Żal mi tylko jej męża i córki.

Bo było jej w życiu zadobrze.

Pani Hela odczuła doskonale, pomimo zach­wytów zaślepionego w niej zawsze męża i nie­licznych przyjaciół domu: lekarza domowego, pomocnika kancelarji Knoffa, oraz kilku jej fournisseur’ów, iż sukces jej był połowiczny.

Kładła to na karb swojej faktycznej tre­my i niedoświadczenia artystycznego, zdając sobie sprawę, że jeszcze nie wszystkie tajniki kunsztu zdobyła i że czeka ją praca, całe lata pracy. Bo zaniechanie wszystkiego z powodu lada przeciwnego pierwszego wiaterku — by­łoby tchórzostwem nie do darowania. I za nic

w ¿wiecie nie przyznałaby się do po­rażki .

Gniewało ją najbardziej to, że te dość chłod­ne krytyki i fama wątpliwego sukcesu dojdą do Wróblej Woli. I widziała w myślach uśmie­chy przyrodniej siostry i bratowej. No, i te miny wszystkich jej quasi przyjaciół warszawskichi

Lecz o cofnięciu się z wybranej drogi nie mogło już być mowy.

Dotychczas to jeszcze były tylko ama­torskie zabawki — zakonkludowała. — Passe- temps próżnującej burżujki, która się nudzi.

Postanowiła zwalczyć wszystkie bez wy­jątku przeszkody; nawet te najtrudniejsze, na­wet te, dla których trzeba znosić ofiary, poś­więcić wszystko. Bo bez wielkich stawek niema wielkich wygranych. Zacięła się.

Poczęła winić Myszugę, że nie stoi już na wysokości obecnych zadań pedagogiki. Jest już za stary. Zwątpiła w kompetencję war­szawskiej szkoły dramatycznej i skonstatowała swoje zbyt małe postępy w tańcach rytmicz­nych, w giestach i mimice.

Do wszystkich zamierzeń należy zabierać się serjo; inaczej nie zdziała się nic. Szkoda czasu i atłasu.

W głowie jej falowały coraz dalsze pro­jekty; kotłowały coraz śmielsze zamierzenia; roiły się plany w coraz większym stylu. Aż

12

wreszcie śród bezsennych nocy skrystalizowa­ło się postanowienie:

Innej rady niema. Jedynie wyjazd za granicę. Choćby na rok jeden. Choćby na pół roku: do Paryża lub do Włoch na dalsze studja wokalne. Nie ucierpi na tern ani mąż, ani dziecko. Trudno. Innej rady niema.

I pani Hela rozpoczęła kampanję prze­ciwko oporowi męża perswazją, że czasowa jej nie obecność nie wpłynie ujemnie ani na zdrowie Hani, ani na jej edukację; bo made­moiselle jest rozsądna i do Hani tak przy­wiązana, że Hania nie odczuje zupełnie bra­ku matki. Również zarządzająca domem pani Andrzejowa tak poprowadzi gospodar­stwo, że cały tryb domu ani na jotę się nie zmieni.

Kampanja ciągnęła się już od kilku miesię­cy, lecz jedynie oddalonemi przygrywkami do bitew. Ostrzeliwany bronił się z całych sił, go­ręcej, niż przypuszczała. Lecz nareszcie przy­szło do szturmu jawnego:

Więc, poprostu mówiąc, chcesz się ze mną rozstać — jęknął szczerze przejęty.—To jest szaleństwo poświęcać dla kanarka na da­chu dom, męża i dziecko. Uczciwe kobiety godzą się na takie awanturnicze kroki jedynie dla jakichś bardzo ważnych przyczyn; albo dla chleba, albo z powodu łajdactwa męża, z po­wodu jego karciarstwa, pijaństwa, lub z po­

wodu własnego szału dla kochanka. Bo to jest, poprostu mówiąc — upierał się w swojej niemocy — ucieczka, porzucenie wszystkiego, Tozstanie. Awantura, wstyd przed ludźmi, przed światem.

Cóż za głupstwa! — upierała się przy swojem — Zrozum to: Mówiłam ci sto razy, że to będzie rozłąka jedynie czasowa. Przecież nie wyrzekłabym się dziecka. Nie mam zamia­ru być wędrowną śpiewaczką. Można dosko­nale połączyć scenę z obowiązkami żony i matki. Przekonasz się. Minęły już te czasy, kiedy grzebało się aktorów poza murami cmen­tarza. Roli artystki nie utożsamia się już obec­nie z rolą kokoty. Za kulisami spotyka się nie o wiele mniej uczciwych kobiet, niż w obecnych salonach. Lecz niestety ta wy­cieczka jest dla mnie konieczna. Muszę spę­dzić na dobrych studjach w Paryżu jakiś czas, choćby pół roku. Poza większą, niż u nas, kulturą muzyczną, wiesz, jak działa na nas marka zagraniczna. Choć nie marzę o stałych występach scenicznych w Paryżu, w Londynie lub w New Yorku; lecz znasz Warszawę: nie dostałabym się nigdy na scenę warszawską bez krytyk choćby najskromniejszych prowin­cjonalnych dzienników zagranicznych.

Jakiś interesant przerwał im rozmowę; Knoff wyszedł z pokoju.

Lecz po co ta scena? — upierał się po kilku dniach, broniąc się od nowego ataku.— Czy mało sam rocznie zarabiam? Czy takim wielkim zaszczytem dla Hani będzie być córką aktorzycy?

Nie wymawiałam ci nigdy, że zara­biasz rocznie zamało. Żyliśmy w tak zwanym przepychu, który zjadał całoroczne twoje do­chody co do grosza. Wyjeżdżam nie dla roz­koszy. Porzucam ten cały przepych dla jedne­go pokoiku hotelowego, opłacanego odsetka­mi z mego posagu. W skromnej paryskiej man­sardzie chcę pracować, aby módz pracą zdo­być posag Hani i trochę grosza dla nas na czarną godzinę i na starość.

Dziękuję ci za twoją opiekę. Pozostaw już mnie myśl o przyszłości i o posagu Hani. A twoje utrzymywanie się za granicą z włas­nych odsetków — to — śmiechu warte.

Pojadę drugą klasą i nie zamierzam sprawiać sobie sukien u Douceta, ani stoło­wać się u Paillarda.

A więc wybrałaś Paryż? Bardzo od­powiednie miejsce do pracy; zwłaszcza dla sa­motnej młodej kobiety.

Koszałki opałki! Nie zamierzam tam jeź­dzić do lasku Bulońskiego, ani spacerować po wielkich bulwarach. Poza gwarnym Paryżem cudzoziemców, t.j. poza Paryżem zbytku i rozpu­

sty— jest jeszcze cichy i ustronny Paryż mo­zolnej pracy, spełniania obowiązków i dosko­nalenia się w swojem zawodzie. Jesteś też w błędzie, mój drogi, sądząc, że sprawi ujmę Hani matka, zawodowa śpiewaczka. Scena nie deklasuje już teraz kobiety z towarzystwa. Ani jedna z kobiet, które u nas bywają — nie pogardzi salonem śpiewaczki operowej. Mówię to oczywiście jedynie dla uspokojenia twoich obaw, ponieważ domyślasz się, że mnie oso­biście nie zależy na opinji tych idjotek.

Zdawało mi się, że to ty wybierałaś sobie salony, a nie ja.

O! Salony! Najadłam się już ich do syta. Wolałabym być szwaczką lub telefonist­ką, niż salonową hrabiną.

Kiedy się jest głodnym, pojmuję, że pracuje się w szwalni, lub w biurze telefonów. Lecz scena — to nie zawód; to jest awantura arabska z tysięca i jednej nocy. To porzuce­nie równego utartego gościńca dla błądzenia po nieznanych, ciemnych manowcach...

Nie, nie, nie. To są przestarzałe prze­sądy. To nie są manowce. Tylko tam jest ży­cie. Tylko tym odważnym, jak ty nazywasz awanturnikom, szukającym nieznanego, odkry­wającym nowe drogi — zawdzięcza się wszyst­ko dobre na tym świecie. A ten twój utarty gościniec — to wegetacja. Moje siły żywotne

w tem mieszczańskiem dolce far niente nie mają ujścia, żadnego ruchu, rozpędu. Uważa­łam cię zawsze za człowieka zacnego i nie mam ci nic ważniejszego do zarzucenia. Lecz trudno. Ja duszę się w próżniactwie tej złoco­nej klatki. Nie wystarczają mi lilipucie cele salonów, lilipucie miłostki.

Moja droga, to jest życie. Upijasz się frazesami. Uważałem cię zawsze za kobietę rozsądną. A ten twój ideał pogoni za nie- uchwytnem szczęściem — to awantura. Zasta­nów się dobrze nad tym ważnym krokiem, abyś tego kiedy nie żałowała — zakończył zu­pełnie już poważnie

Już się zastanowiłam. Postanowienie moje jest niezłome.

I jak długo zamierzasz fruwać ponad ziemią?

Mówiłam ci już, że nie zamierzam porzucać dziecka, ciebie i Warszawy na za­wsze. Dramatyzujesz to moje fruwanie ponad ziemią i utrudniasz niełatwe zadanie, na jakie się zdobywam. Wystudjowałam z Myszugą trzy gotowe już partje operowe: Małgorzatę, Vio- lettę i Butterfly, które zamierzam wykończyć pod kierunkiem Reszkego lub Sbriglja w Pa­ryżu. Jako uczennica jednego z nich, zamierzam wystąpić na jakiejkolwiek scenie zagranicznej. To wszystko razem nie powinno trwać dłużej»

niż pół roku. Potem wystaram się o występ na scenie warszawskiej, już nie jako debjutant- ka, pani dyrektorowa Knoffowa z towarzystwa, (Nie zamierzam plamić twego nazwiska) lecz jako signora Helleni, primadonna teatru dal Verme — powiedzmy — w Ankonie. Choć teatr w Ankonie nie jest o wiele większym od teatru w Lublinie; lecz wiesz, że samo brzmienie: Ankona — olśniewa Warszawę.

1 jedynie taką rodaczkę z zagraniczną marką, choćby jakiejś tam Ankony — angażuje War­szawa i opłaca hojniej, niż jakakolwiek inna ze stolic europejskich. Ze wszystkich naszych primadon niema ani jednej, która nie miałaby za sobą takiej jakiejś Ankony.

Wiem — machnął ręką — że niczyje nawracanie, ani przekonywania nie wpłyną na twój upór, który ty z taką dumą nazywasz charakterem. Nie mam zresztą ani odpowiednich zdolności, ani czasu. Uczynisz, jak zechcesz. Lecz pamiętaj, abyś tego kroku nie żałowała.

Już mi to kilka razy mówiłeś.

Na manowcach można zabłądzić

i głównego gościńca już nie odnaleźć.

Nie boję się. Znasz mnie. Nie jestem pijaczką. Odpowiadam za siebie.

Wiem, że jesteś nieustępliwą. Lecz czy ty pamiętasz, com ci mówił przed ślubem? Że ja oba­wiam się jedynie głupoty, na którą rady niema.

Wiem. Ale wobec tego, że rady niema...

Więc stanowczo po upływie 6-ciu miesięcy będziesz z powrotem w domu? — ustąpił wreszcie po pewnym czasie, widząc jej ostateczne przygotowywania do podróży, przekonany, jak zwykle, siłą i męstwem jej logiki, przeświadczony, że faktycznie przedra- matyzował jej wycieczkę za granicę i że jego poglądy na karjerę sceniczną i na jedyną ro­lę kobiet, jako kapłanek domowego ogniska— są już przestarzałe. Bo umysłowi Heli nie mo­gą faktycznie wystarczać idjotyczne salony, stroje i plotki; a że Hela nie jest żywiołową pijaczką—będzie zdawała sobie w swojej trzeź­wości doskonale sprawę z tego, co uczciwej kobiecie wolno, a czego nie wolno,

W ciągu miesiąca po tej rozmowie pani Hela, opuszczając męża, dziecko i domowe ognisko, wyruszała do Paryża.

Na peronie Knoff, zmęczony ściskiem u kasy kolejowej, gorączkowem ekspediowa­niem kufrów i kupnem biletów (bo spóźnili się trochę na dworzec kolejowy), stał przed zamkniętym już przez konduktora wagonem— z miną, jak zwykle, dość apatyczną, pod któ­rą ukrywał zawsze zarówno smutek, jak

i znużenie

Hania w ślicznych jasnych lokach, w bia-

lej sukience i w takimże paltociku, doskonale ułożona — gwarzyła z mademoiselle.

Mam nadzieję, że otrzymam od ciebie list z Berlina — rzucił jej ostatnie słowa, zmęczo­ny już tą uroczystością Knoff.

Naturalnie — krzyknęła z okna wa­gonu uśmiechnięta po kabotyńsku, lecz bardzo blada—Bądźcie zdrowi. Haniu, pamiętaj — za­jąknęła się, bo coś za gardło ją ścisnęło.

Pociąg ruszył zwolna ze świstem pary

i stukiem kół o relsy.

Knoff zdjął kapelusz z głowy, Hania, trzymająca za rękę mademoiselle — rzucała matce pocałunki.

A pisz koniecznie z Berlina — upie­rał się, nie wiedząc już. co powiedzieć.

Dopiero, kiedy koła pociągu już całą pa* rą ruszyły, kiedy dojrzała, jak mąż jej wraz z mademoiselle wzięli za rękę Hanię, aby opuścić już peron—pani Hela odeszła od okna, aby gwałtem cisnących się do jej oczu nie niemęskich łez nikt nie dojrzał.

Bo to były pierwsze łzy od czaau jej de­cyzji na wyjazd. Nie wiedziała, jakim cudem spływają jej teraz w samotni wagonu po po­liczkach? Bo spełniły się przecież jej marzenia z chlubą dla jej siły charakteru, którą cała ro­dzina, nie wyłączając matki rodzonej, nazywała brakiem serca, a którą ona tak się szczyciła.

Więc cóż znaczą te łzy?

E basta — zdusiła je chusteczką ba­tystową, a poczerwienioną twarz pudrem przysypała.

Wyjęła notatnik, w którym zaznaczony był adres i godziny przyjęć Sbriglja i Resz- kego. Wahała się co do wyboru najskromniej­szego pensjonatu, których zanotowała kilka. Wszystkie w cenie, nie przewyższającej ośmiu franków dziennie. Nie słyszała dawniej o ist­nieniu podobnie tanich pensjonatów. Lecz te­raz jedynie jej chodziło, jaka dzielnica okaże się do jej zajęć najodpowiedniejszą.

Urządzała sobie tryb przyszłego życia: Wykłady w konserwatorium, lekcje prywatne. Wieczorem opera i koncerty na ostatniej galerji.

Żadnych wizyt u rodaków. Obcowanie jedynie z nauczycielami i z koleżankami. Po- zatem tabula rasa. Bo wybranemu zawodowi należy oddawać się bez zastrzeżeń całem je­stestwem, jaki mnisi w klasztorach Bogu; jak kochankowie oddają się sobie bezwzględnie w całości bez skrupułów, kwitując ze wszyst­kiego innego.

Jedynie taka bezwzględna miłość tworzy owoc, lecz nigdy przejściowe połowiczne mi­łostki. Ona kocha sztukę tak, jak wierny ko­chanek, dla którego nie .istnieją ani inne ko­biety, ani pijaństwo, ani totalizator, ani karty

A wyłącznie ona, ta jedna wybrana nie przez niego, lecz przez siłę wyższą nieba lub pie­kieł. A kto tak kocha — przeszkody zwycięża. Pani Hela tak pokochała... sztukę.

Znowu łzy w gardle ją załechtały. Wy­tarła sobie nos chustką. W mózgu jej — nie­wiadomo jakim cudem — zamajaczyły jakieś wyblakłe miraże. Jakieś złośliwe chochliki...

Jedyna miłość? A te dawne ideały? Panieńskie pragnienia własnej nory, zdała od Wróblej Woli; posiadanie własnego łóżka, za­miast wędrownej kanapy u siostry, to znów u bratowej. A potem ten idjotyczny snobizm pięcia się do zaszczytnych stosunków, chęć posiadania własnego salonu i małpowanie wielkiego świata...

A potem to wieczne wyciąganie ramion do wyśnionego królewicza, tęsknota rozkapry­szonej, znudzonej przesadnym dobrobytem bankierowej do miłostek zakazanych. I ta Lu­cerna... Brr... Wstrząsa się cała z obrzydzenia na samo wspomnienie tej ohydy.

Bo to — to, co było najgorsze w jej ży­ciu; najsromotniejsze, najbezwstydniejsze, przed czem teraz ucieka. Bo to — to, co najbardziej wpłynęło na jej dezercję ze splugawionego przez nią domowego ogniska. To ta niemoż­ność chlubienia się nadal śród czterech ścian swoim porządkiem w stosunku do innych i do

samej siebie. To ta niemożność imponowania swoim stałym kultem dla czystości, prawdy, ładu i harmonji, za który już na pensji, jako coroczna nagrodzistka —była wystawiana przez przełożoną i nauczycieli, jako wzór dla innych.

To ten obecny brud, musowo tajony przed mężem, oszustwo, zdrada i pogarda dla samej siebie — wypędza ją z domu. Bo wy­rytej rylcem skazy lucernejskiej nie zetrze już ze swej duszy nigdy. Tembardziej od chwili> kiedy spływające ze szczytów alpejskich jezior uosobienie miłości bez stempla i nazwiska zostało sprowadzone łapą Kunegundy na zie­mię do błota jakiejś Kiernozi z bufetu kolei Nadwiślańskiej. Czar bezpowrotnie prysnął, a ukrywany brud pozostał. Bo to wszystko były chimery w tej pogoni za szczęściem. To były pomyłki. Jedynie sztuka daje szczęście w większym stylu.

Należy tylko nie płoszyć się przed prze­szkodami i pracować, pracować bez wytchnie­nia. Przypomniała sobie rozmowę swoją z ba- Tonem i dodawała sobie kurażu:

Należy chcieć—chcieć; bo brak wiary we własne siły tworzy l’improductivité slave. Bo dobry strzelec nie daje Panu Bogu kul nosić.

Wyjrzała jeszcze raz oknem. Bo w my- -ślach zabieliła jej Hania z mężem i z made-

moiselle, znikła już oddawna śród ścisku wy­chodzących szklanemi drzwiami peronu...

Niepotrzebnie włożyli Hani ten biały paltocik na takie gorąco...

Rzuciła się bezsilna na siedzenie. Nikt jej już nie widział. Płakała.

Pociąg pędził, jak rumak, wyrwany z uwię­zi. Minął już oddawna ostatnie budynki sta­cyjne, stare uśpione wagony, składy i zwrotni­ce... I ten huk kół i ten czarny dym i świst lokomotywy... I śród ginących jej z oczu mo­stów, zamiejskich domków z ogródkami, in­spektów i warzyw zanikającej jej przed ocza­mi Warszawy — ujrzała znów w spotniałej mgle zapłakanych oczu miraż białej Hani, od­chodzącej do domu już bez niej...

Mignęło jej przed oczami jakieś zapamię­tane z zagranicznych galerji obrazów widmo postaci kobiecej, pędzącej na spienionym rumaku w przepaść w pogoni za szczęściem w posta­ci baniek mydlanych...

Załamała dłonie i zacisnęła do krwi war­gi — wpatrzona błędnie w dal... Pociąg biegł już całą siłą pary, jak szalony.

Ha! Alea jacta est — kiwała głową mniej już pewna siebie. — Pokochałam sztukę; a jeśli ona mnie nie zechce? Chłop do obrazu.... Brr... — wstrząsnęła się cała. — Boję się...

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anders Karen W pogoni za szczęściem
Bezgraniczny W pogoni za szczęściem Paweł Horyłek ebook
Palmer Diana W pogoni za szczęściem 2
914 Palmer Diana W pogoni za szczęściem Long Tall Texans40
914 Palmer Diana W pogoni za szczęściem
Bezgraniczny W pogoni za szczęściem Paweł Horyłek ebook
Cassandra Austin W pogoni za szczęściem
O pogoni za szczesciem
Horyłek Paweł Bezgraniczny W pogoni za szczęściem
Palmer Diana Long Tall Texans 34 W pogoni za szczęściem
35.Stosunek pisarzy polskich do pogoni za cudzoziemszczyzna, polski epoki
W POGONI ZA REKORDEM, NAUKA, WIEDZA
W pogoni za orgazmem
35.Stosunek pisarzy polskich do pogoni za cudzoziemszczyzna , „Powrót posła”
GR702 Moreland Peggy Rodzina Tannerów 03 W pogoni za marzeniem
Sposób na?llulit W pogoni za gładką skórą

więcej podobnych podstron