Przymanowski Janusz
TAJEMNICA WZGÓRZA 117
ROZDZIAŁ I „JASKÓŁKA" NIE WRACA
Lecieli wzdłuż brzegu, mając po prawej stronie zielonkawą, ogromną płaszczyznę Bałtyku, a po lewej pokryte lasem pagórki wyspy Wolin. Morze zdawało się być lekko wklęsłe, uniesione w górę u horyzontu. Błądziły po nim szare zmarszczki piany.
Przed chwilą minęli poznaczoną kłębuszkami wybuchów linię frontu nad Dziwną. W dole błysnął łańcuszek niewielkich jezior — zbliżali się do wzgórza oznaczonego na mapie liczbą 117.
Porucznik Jan Łubin ostrzegł przez radio pilota drugiego myśliwca:
— Przedwczoraj tu nas zaatakowali. Obserwuj uważnie.
Niebo było czyste. Kwietniowe słońce, chyląc się już ku zachodowi, barwiło je jasnym błękitem z odrobiną wesołego złota. Tylko nad lądem wisiało kilka, kudłatych górą, ściętych równo u spodu, chmurek podobnych dó kalafiorów. Za nimi mógł się kryć wróg. Jan obiegł je czujnym, jastrzębim wzrokiem i spojrzał na chwilę w lusterko umocowane w przedniej części kabiny. Odbijał się w nim ostry nos towarzyszącego mu myśliwca osłonięty błyszczącą tarczą wirującego śmigła
i skrawek jego własnej twarzy: opalony na brąz policzek, niebieskie oko, jasne jak len włosy wyr mykające się spod skórzanej hauby.
W oprawie lusterka błysnęło. „A jeśli wróg skrada się od słońca?“ — mrużąc oczy spojrzał przed siebie prosto w blask i dostrzegł niewyraźne cienie. Poczuł zimny dreszcz na karku, lecz opanował się i tylko leciutko zmienił kurs, by lepiej widzieć; Tak, teraz był pewny — dwa tęponose „Focke-Wulfy“ szły do ataku. Hitlerowcy byli pewni, że nie zostali dostrzeżeni, i Jan postanowił nie wyprowadzać ich z błędu. Myśliwce mknęły ku sobie z szybkością huraganu. Odległość topniała z każdą sekundą. Lada moment faszyści otworzą ogień i...
Oba polskie myśliwce gwałtownie zadarły nosy, powietrze przeszyły gęste smugi pocisków. Zaskoczeni hitlerowcy rzucili maszyny w ostry skręt. Polacy powtórzyli ten sam manewr.
Jan uchwycił w celownik lewego „Foeke-Wul-
fa“ i pchnął do przodu dźwignię gazu. Silnik zwiększył obroty, zaśpiewał wysoko i ostro. Błękitny „Jak“ pomknął niby spięty ostrogami rumak.
— Pilnuj prawej „Foki" — rzucił porucznik przez radio, lecz dostrzegł, że rozkaz był niepotrzebny: drugi myśliwiec sunął tuż obok na maksymalnej szybkości.
. Sylwetka wrogiego samolotu powoli rosła w celowniku Jana. Zacisnąwszy zęby — czekał. Wiedział, że dobry pilot strzela tylko z bliska, że trzeba bić wtenczas, gdy ma się pewność, że cios będzie śmiertelny. Pobielały mu palce zaciśnięte na drążku.
:: - Jeszcze nie, jeszcze chwilę... — szeptał cichutko. — Tym razem nie ujdziesz!...
Wreszcie krąg celownika wypełniła kabina, dostrzegł wyraźnie zatrzaski owiewki* i nacisnął kciukami oba spusty — sucho trzasnęły karabiny maszynowe, głuchą, pospieszną serią huknęły działka.
Zdało mu się, że tuż przed nim trysnął kłąb ognia, i w następnej chwili pojął, że zestrzelił samolot wroga — w dół, ku morzu opadał „Focke- Wulf“ ciągnąc za sobą kitę burego dymu.
— Dostał! Hura! — krzyknął Jan i w tej samej chwili tknęło go złe przeczucie: „Ile trwa ta walka? Jak daleko jesteśmy od brzegu? — Wskazówka
benzynomierza wahała się bardzo blisko zera. — Zapędziliśmy się za daleko. Czy dociągniemy do swoich?“ — pomyślał z niepokojem i rozkazał:
— Wracamy! Kurs na lotniska Oba „Jaki“, jak jedną ręką sterowane, zatoczyły łuk. Porucznik Łubin obejrzał się z żalem za uciekającym drugim „Focke-Wulfem“ i wpił oczy w horyzont. W dali, oświetlona zachodzącym słońcem, majaczyła niewyraźna, zamglona linia brzegu. „Może nam zabraknąć benzyny — nachmurzył brwi. — Postąpiłem jak młodzik. Zapomniałem
o wszystkim, goniąc tego faszystę.. A przecież lot miał być tylko zwiadowczy... Znowu nie dotarliśmy do wzgórza 117. Co będzie, jeśli silniki zar milkną nad morzem?“
*
Rude światło powlekało zachodni skraj nieba. Wyżej błękit był złoty, a ku wschodowi poczynał ciemnieć. Mrok wypełzał z lasu na lotnisko i major Brzozowski, dowódca pułku, dał rozkaz, by przygotowano światła do nocnego lądowania. Radiotelegrafista śpiewnie powtarzał do mikrofonu:
— Ja „Ziemia“, ja „Ziemia“.,. „Jaskółka“, .¿j gdzie jesteście? „Jaskółka“, ja „Ziemia“, gdzie jesteście?
Major, chmurny, przechadzał się z wolną. Czuł spojrzenia zebranych na starcie pilotów. Nikt nie odszedł na kolację, nikt nie myślał o wypoczyn-
ku jeszcze dwa myśliwce nie powróciły z lotu bojowego. Czy powrócą? Może para porucznika Lubina zginęła w walce powietrznej? A jeśli żyją, za minutę skończy im się benzyna w bakach... Dowódca pułku z troską spojrzał na małego, szczupłego żołnierza stojącego nieruchomo tuż obok radiostacji. „Jak jemu o tym powiedzieć, jeśli Łubin nie wróci?...“
— „Jaskółka“, ja „Ziemia“, gdzie jesteście? — powtarzał radiotelegrafista.
Wskazówka na zegarku majora nieubłaganie odmierzała sekundy ostatniej minuty. W głośniku coś trzasnęło, zagwizdało i nagle wszyscy usłyszeli zachrypnięty, głos:
— Ja „Jaskółka“, podchodzimy do lądowania...
Obrócili głowy na zachód. Nisko, tuż nad lasem,
mignęły niewyraźnie i cicho dwie sylwetki myśliwców; opadły ku ziemi. Jeden z silników chwycił jeszcze na resztce benzyny, warknął i zamilkł. Myśliwce potoczyły się z rozpędu po miękkiej trawie i znieruchomiały niedaleko startu.
Mały żołnierz rzucił się pędem w stronę maszyn, wyśpiewując na cały głos dziwną, skomponowaną przez siebie piosenkę:
...Nasze „Jaki” tłuką „Foki“, obijają „Fokom“ boki...
Trzasnęły odsuwane owiewki i obaj piloci rozkołysanym krokiem ludzi, którzy długo byli w powietrzu, podeszli w stronę dowódcy pułku. Żołnierz przystanął i umilkł.
— Obywatelu majorze, porucznik Jan Łubin melduje powrót pary ze zwiadu. Zaatakowały nas dwa „Focke-Wulfy“. Jeden zestrzelony w pościgu.
Oczy majora zabłysły radością, ale twarz pozostała spokojna. Uścisnął rękę pilotom i zapytał:
— Zaatakowali was w rejonie Tuczewa?
— Tak jest — odpowiedział porucznik z nutką zdziwienia w głosie. — „Skąd major wie
o tym?“
— A potem wyciągnęli was nad morze?
— Tak jest.
— Jasne. Zgadza się — cicho, w zamyśleniu rzekł dowódca i dodał głośno: — Dziękuję za zwycięstwo w walce powietrznej.
■
— Ku* chwale ojczyzny — wyprężyli się obaj na baczność.
Major ruszył szybko w stronę sztabu. Jan chciał pójść za nim, zapytać, co znaczyło to dziwne „zgadza się“, ale mały żołnierz, stojący obok, skoczył mu nagle na szyję i przytulił się mocno.
— Cóż ty, Janek, tak mnie witasz? — zapytał go porucznik.
Janek nie odpowiedział, tylko podskakując w górę począł znowu podśpiewywać:
...Nasze „Jaki“ tłuką „Foki“, obijają „Fokom“ boki...
— Mały Jan przywitał dużego Jana, a teraz na nas kolej! — zawołał ktoś wesoło.
Piloci, stojący wokół, roześmieli się i poczęli gratulować porucznikowi Łubinowi zwycięstwa.
ROZDZIAŁ II TRZEJ PRZYJACIELE
Porucznik Jan Łubin wszedł do ziemianki, starannie przysłonił wejście brezentową peleryną
i zapalił lampkę. Zrobiona była z łuski wystrzelonego pocisku — w spłaszczonym obcążkami mosiądzu tkwił knot odcięty z flanelowej onucy.
Jan siadł na pryczy, ściągnął buty. Dopiero teraz, gdy minęło nerwowe napięcie lotu i walki,
poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Postanowił nie czekać na powrót swego współlokatora, lecz zaraz położyć się spać.
Przed ziemianką zaszeleściła trawa, trzasnęła sucha gałązka i u wejścia usłyszał kroki.
— Czy tu mieszka Janek? — zapytał ktoś rosyjskim akcentem.
— Nawet dwóch Janków: mały i duży — burknął porucznik niezadowolony, że mu przeszkadzają.
Zasłona uniosła się i do ziemianki wszedł wysoki, tęgi radziecki lotnik w niebieskim kombinezonie. Pod pachą niósł duże zawiniątko w przetłuszczonym papierze, jakim opakowuje się rakiety.
— Ja właśnie do małego Janka. W ważnej sprawie. Ale jego nie ma. Pozwólcie, że się przedstawię — wyciągnął do Jana szeroką, dużą dłoń. — Kapitan Jaków Iwanow, dowódca eskadry, wasz sąsiad.
— Siadajcie, kapitanie, Janek zaraz przyjdzie. Niewygodnie nam stać... sufit przeszkadza — uśmiechnął się porucznik Łubin.
— Słusznie, nie na naszą miarę robiona ziemianka. Chyba tylko wasz syn czuje się w niej swobodnie...
— Mój syn? Nie, Janek nie jest moim synem. To sierota, syn całego pułku. A jaki macie do niego interes, jeśli to nie sekret?
— Sierota... — zamyślił się kapitan. — I mo
jego syna, żonę, całą rodzinę zamordowali faszyści.
— A ja o swoich rodzicach nic nie wiem. Wywiezieni zostali do Niemiec — odrzekł Jan patrząc Rosjaninowi w oczy.
Kapitan miał twarz cichą, spokojną, szczerą, tylko zmarszczki na skroniach mówiły, że lubi się śmiać. Światło lampki położyło mu cienie na po- brużdżonym czole. Chwilę trwało milczenie.
— Pytaliście, po co przyszedłem do Janka — podjął rozmowę kapitan. — Z podziękowaniem. W ostatniej walce faszyści przestrzelili kadłub mego bombowca, tuż u sterów. Trudno tam reperować, bo wąsko. Przyszedł Janek — wiecie sami, że na całym lotnisku go pełno — i dopomógł. Prześliznął się w sam koniec kadłuba, podtrzymywał ni ty od wewnątrz. Dzięki niemu mogłem już dziś polecieć na bombardowanie. Chcę mu podziękować i dać prezent. — Kapitan rozwinął papier
i wyjął nowiutkie, zgrabne buty z cholewami. — Na miarę nasz szewc uszył. Niewygodnie chłopakowi w fasowanych chodzić, za duże...
Jan z radości trzepnął ręką po kolanie.
— A to się ucieszy! Piękny prezent, obywatelu kapitanie.
— Przestańcie z tym kapitanem. Opowiedz mi trochę o Janku. Polubiłem smyka.
Jan poszperał na półce nad pryczą, wyciągnął butelkę wina, blaszany kubek i zaproponował:
— Wypijemy za naszą znajomość.
— I za twoje dzisiejsze zwycięstwo nad „Foką“.
— A skąd wiesz?
— Całe lotnisko o tym mówi.
Opróżnili kolejno kubek i Jan zapytał:
— Gdzie nauczyłeś się tak dobrze po polsku?
— Stare dzieje. Rok temu, w czterdziestym czwartym roku, latałem do polskich partyzantów z bronią, lekami i amunicją. Jankowi opowiadałem, jak to było, on ci powtórzy.
— Na pewno powtórzy, to przecież taki gaduła... Pytałeś o niego. No cóż, historia krótka. Przyszedł do nas pod Warszawą. Przyniósł w posagu radiostację wymontowaną z jakiegoś zestrzelonego niemieckiego myśliwca i zardzewiały pistolet. Matki nie pamiętał — umarła przed wojną. Ojca, robotnika łódzkiej farbiarni, rozstrzelali hitlerowcy — był żołnierzem Gwardii Ludowej. Janek wyruszył na wschód, na spotkanie frontu, i trafił w końcu na lotnisko. Tak prosił, że nie mieliśmy sumienia odesłać go do Domu Dziecka. Został. Wszędzie się wkręci, wszystko wie. Latał już nawet na „Kukuruźniaku“, strzelał z karabinu maszynowego. Zdolny, bestia. A teraz ma poważną funkcję — pomaga kronikarzowi pułku. Nanosi na mapę trasy dokonanych lotów.
— Dzielny chłopak — pokiwał głową Jasza. — Będzie w przyszłości pilotem.
— Dzielny — potwierdził Jan i dodał ciszej: — Tyle tylko, że kawał rozbójnika. Wyrasta wszędzie,
14
|
|
|
|
|
|
<*vjrarc:i |
’ *y - |
|
- „-i“-* . - |
gdzie go nie posieją. Jestem przekonany, że gdybyśmy tylko chcieli, by go tu nie było, to...
Porucznik nie dokończył. Koło ziemianki zadudniła głucho blaszana beczka po benzynie, ktoś skoczył z góry ku wejściu, szarpnął zasłonę. Płomyk lampki zamigotał i zgasł.
Porucznik Łubin nie miał widać wątpliwości, kim jest nowo przybyły, gdyż huknął ostro:
— Stój, bo mi wleziesz na nogi! Zawieś brezent, świszczypało!
— Poruczniku, odkryłem tajemnicę. Teraz ich weźmiemy w garść, teraz im pokażemy...
Zasyczała zapałka, mignął płomyk i znowu w ziemiance zrobiło się widno. U wejścia, ściskając pod pachą tekturową teczkę, stał Janek. Jasne włosy opadały mu na czoło, na zadartym nosie pokrytym piegami perliły się krople potu. Zaskoczony, patrzył na kapitana Iwanowa.
— No i co? Zamieniłeś się w słup soli — począł gderać Jan. — Dzień dobry powiedzieć nie potrafisz? A kapitan właśnie do ciebie przyszedł. Przyniósł ci buty w prezencie.
— Dla mnie, buty? Dzień dobry!... To znaczy, wy nie żartowaliście? Myślałem, że tylko tak, obiecujecie... Dziękuję, słowo daję... Buty! Jak pragnę fiknąć!
— My zawsze dotrzymujemy słowa — poważnie powiedział Jasza. — Obiecane — zrobione. Nie dziękuj, lecz powiedz nam teraz, jaką tajemnicę odkryłeś.
Janek zaczerwienił się, zająknął, chciał jakby schować teczkę za plecy i wreszcie bezradnie rozłożył ręce.
— Kiedy ja nie mogę... Jak babcię kocham, to tajemnica służbowa, a porucznik sam zawsze mówi, żeby przy nikim ani słowa...
Jan mrugnął porozumiewawczo na Jaszę.
— Słusznie. Ale towarzysz kapitan może znać nasze tajemnice. Przed Armią Radziecką nie mamy sekretów. Razem walczymy o wspólną sprawę. Wal śmiało.
Janek obejrzał się, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje, i rozłożył koło lampki przyniesioną w teczce mapę.
— Popatrzcie — zaczął szeptem — to są trasy lotów zwiadowczych naszego pułku. Ile razy kurs prowadzi na Wolin, to przed wzgórzem 117 zawsze coś się przydarzy. To „Foki“ napadną, to „Messe- ry“... Nikt jeszcze tamtędy nie przeleciał.
Zapadła cisza. Obaj piloci z uwagą patrzyli ns czerwone linie rozbiegaj ące się na boki przed tajemniczym wzgórzem.
— Masz rację, Janek — przerwał milczenie porucznik. — Mnie tam też dwa razy napadli i odciągali w bok. W tym coś musi być.
— Słusznie — kiwnął głową Jasza. — To nie przypadek.
— Wiecie, co zrobimy? — szepnął Janek. — Nic nikomu nie mówmy, tylko zaraz startujmy.
Wujek Jasza na bombowcu, my go osłonimy na myśliwcu i zbombardujemy to wzgórze...
— Ech ty, w gorącej wodzie kąpany! Samemu nic nie wolno robić — roześmiał się Jan i dodał poważnie: — Pójdziemy do dowódcy pułku i zameldujemy.
— Jak trzeba, to chodźmy — westchnął Janek.— Tylko jeszcze muszę dać Maćkowi kolację, od obiadu nic nie jadł. Maciek! Maciek!
— To tu jeszcze mieszka z wami ktoś trzeci? — zdziwił się Jasza.
— Zaraz zobaczysz tego „trzeciego“ — Jan wciągnął pospiesznie buty.
— Maciek! Gdzieś ty wlazł? Chodź tu zaraz! —
chłopiec zaglądał w ciemne kąty. — Gdzieś się schował?!
— Aaa! Niech to diabli! — wykrzyknął nagle porucznik krzywiąc się niemiłosiernie. — Tu się drań schował!
Wyrwał nogę z buta, a potem ostrożnie potrząsając cholewą wyrzucił na stolik zwiniętego w kłę- buszek jeża.
— Czy nic mu się nie stało? — zakłopotany Janek pochylił się nad zwierzakiem. — Maciek, Maciuś!
— Jemu nic — mruknął porucznik — ale ja mam całą stopę pokłutą.
Maciuś usłyszał wołanie, rozwinął się, wystawił wąski ryjek i nieufnie łypnął czarnym paciorkiem oczka na pilotów. Potem zatupał po deskach do spodka z mlekiem i począł apetycznie chłeptać.
— Nie przeszkadzajmy mu, niech wcina — Jan zgasił światło.
Wyszli z ziemianki na lotnisko i ruszyli w stronę sztabu.
— Wujku Jasza — powiedział chłopiec biorąc obu pilotów pod ręce — do dziś było nas dwu: „duży Jan“ i „mały Jan“, a teraz ty będziesz trzeci. Zgoda?
— Zgoda — odpowiedział poważnie kapitan Iwanow.
Na niebie migotały gwiazdy i mruczały nocne bombowce lecącś na zachód. Pachniało wiosną.
ROZDZIAŁ III
PODSTĘP
W północnym kącie lotniska rosły dwie stare sosny rozczochrane bałtyckimi wiatrami, przygięte ku ziemi. Teraz, po ciemku, podobne były do jakichś tajemniczych zjaw szepczących sobie sekrety. Między gałęziami rozbłyskiwały raz po raz ogniki latarek, postukiwały o metal klucze.
— Zakręć dobrze zbiornik. Oliwa sprawdzona?
— Sprawdzona. Wszystko gotowe, tylko nie ma jeszcze pilota.
— Jestem — odezwał się z mroku porucznik Łubin. — Od paru minut już czekam.
— Możecie przyjmować maszynę, obywatelu poruczniku — zameldował starszy mechanik.
Pilot podszedł do samolotu z dziwnym uczuciem wzruszenia i radości. Znał doskonale ten stary, poczciwy dwupłat. Na nim przecież rozpoczynał szkolenie na lotnisku w Grigorjewskoje wówczas, gdy formowała się Pierwsza Kościuszkowska Dywizja.
Szmat drogi już przeszli od tego czasu — cała Polska wolna. Tylko jeszcze Szczecin na drugim brzegu Odry i wyspa Wolin, ta wyspa, nad którą znowu dziś poleci. Poleci właśnie na tym powolnym samolocie. Tylko na ,,Kukuruźniaku“ można wykonać takie zadanie, jakie otrzymał.
— Idzie dowódca — szepnął ktoś za plecami pilota.
19
Jan zeskoczył ze skrzydła, wyszedł naprzeciw i zameldował:
— Obywatelu majorze, porucznik Jan Łubin gotowy do lotu.
— Dobrze się przygotowałeś?
— Tak jest.
— Gdzie obserwator?
Zaległo niezręczne milczenie.
— Jest tu chorąży Piotrowski? — zapytał major podniesionym głosem.
— Nie widzieliśmy, nie przychodził — odpowiedział starszy mechanik.
Ktoś w cieniu pod sosną stuknął obcasami i zameldował bardzo grubym głosem:
— Pozwólcie lecieć zamiast niego, obywatelu majorze. Jestem przygotowany, zadanie znam.
— A któż tam taki? — zdziwił się major. — Chodźcie tu bliżej.
Drobna postać w kombinezonie, w haubie, z mapnikiem przewieszonym przez ramię zrobiła niechętnie kilka kroków naprzód.
— Ach, to ty, Janek? Tym basem chcesz mnie oszukać? Nic z tego. Skoczcie no który, chłopcy, po chorążego. Pewno jest w stołówce.
Pobiegł jeden z mechaników. Czekali kilka minut w milczeniu.
Wreszcie wrócił wysłany i zdyszanym głosem oświadczył, że chorążego nie znalazł ani w stołówce, ani w sztabie, ani w świetlicy, ani nawet u dziewcząt w ziemiance służby meteorologicznej.
— Wytaczajcie maszynę na lotnisko! — rozkazał major i szedł z wolna w zamyśleniu za samolotem.
„Nie można dłużej zwlekać — zastanawiał się. — Łubin musi być nad celem przed wschodem księżyca, bo go zbyt wcześnie dostrzegą. Co robić, u diabła? Sam nie poleci, mechanicy potrzebni tutaj, a naszego doktora przecież nie poślę — spojrzał badawczo na niską, pękatą sylwetkę lekarza idącego obok. — To już lepiej niech ten smyk leci. Noc ciemna, artyleria przeciwlotnicza nigdy tam nie strzelała... Nic im się chyba nie stanie“.
„Kukuruźniak“ stał na starcie. Porucznik wyczekująco patrzył na majora.
— Siadajcie. Zapuszczać silnik.
Jan wspiął się do kabiny, mechanik podbiegł do śmigła.
— Wyłączone?
— Wyłączone.
— Mały gaz...
— Mały gaz.
— Kontakt!
— Jest kontakt!
Mechanik szarpnął śmigłem, odskoczył. Zajaz- gotał iskrownik*, strzeliła mieszanka w cylindrze, nad cichym polem potoczył się warkot.
Dowódca skinął na Janka, pochylił się i coś mu szeptał do ucha, a potem podał rękę i zasalutował. Janek przyłożył dwa palce do hauby, zrobił w tył zwrot i za sekundę był już w drugiej kabinie. Ułożył na podłodze jakieś zawiniątko, zapiął pasy.
Major jedną ręką przytrzymując czapkę wszedł na skrzydło i krzyknął poprzez wichurę idącą od śmigła:
— Uważaj, Jan, małego ci dałem na obserwatora!... No, startuj'"już!
Dowódca odszedł na bok. Mechanicy wyjęli spod kół podstawki. Pilot począł łagodnie dodawać gazu.
Samolot ruszył niezdarnie, potoczył się, stopniowo począł nabierać szybkości, podał się naprzód, unosząc ogon. Podskoczył jeszcze parę razy i nagle, zwinny już, zgrabny, przeistoczony, oderwał się od ziemi. Widzieli go jeszcze długą chwilę, jak piął się w górę i malał, słuchali cichnącego warkotu. Kiedy szum drzew pokrył dalekie dźwięki, dowódca poprawił zsuniętą czapkę.
— Wy, chłopcy, idźcie łatać postrzeloną „Dziewiątkę“. A my, doktorze, wracamy do sztabu. Nie mamy tu nic do roboty.
Zeszli z lotniska na leśną ścieżkę. Kroczyli w milczeniu. Gdy przechodzili koło ziemianek załóg, doktor chwycił majora za rękę.
— Tak jakby ktoś krzyczał pod ziemią — szepnął z przestrachem.
— Pod ziemią? Poważny z was człowiek — rozgniewał się dowódca — a czasem wymyślacie ta-
M v
w h 'A -*t ' flF ś AflWwMt ^
j » * v i > ** • i * w • . « * *
■> > 5 *>•* $■?
kie dziwy... Zaczekajcie. Macie rację. Ktoś krzyczy. Chodźmy.
Doktor na wpół biegiem potoczył się za majorem wyciągając na wszelki wypadek pistolet.
Krzyki i łomotania dochodziły z niewielkiej ziemianki. Ktoś usiłował z niej wyjść, ale drzwi były przywalone starą beczką, podparte drągiem, przyrzucone kamieniami.
— Kto tam?
— To ja, chorąży Piotrowski.
— Zaczekajcie chwilę, zaraz was wypuścimy! — krzyknął major.
— Sabotaż — szepnął lekarz.
Szybko uporali się z przeszkodami i wypuścili chorążego na wolność.
— Kto was tak urządził? — surowo zapytał dowódca.
— Nie wiem, obywatelu majorze. Nie mam pojęcia. Po obiedzie zdrzemnąłem się. Zasnąłem mocno i obudziłem się, kiedy już było ciemno. Ja do drzwi, a tu, sami widzicie, ktoś...
— Piliście? — przerwał mu major.
— Ani kropli. Tylko butelkę ciemnego piwa.
— W stołówce?
— Nie. Przyszedł do mnie nasz Janek i przyniósł. Sam przyniósł, nawet nie proszony. To taki dobry chłopak. Piwo było zimne, doskonałe...
— Obywatelu majorze — wtrącił doktor — sprawa się zaczyna wyjaśniać. Janek był u mnie przed obiadem i wyprosił dwa proszki lumina
lu*. Tłumaczył, że nie może długo zasnąć z wieczora.
— Jasne — mruknął major. — Rzeczywiście dobry chłopak, prawie jak anioł. Jak wróci, to ja już z nim pogadam.
Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę sztabu. Coś tam gadał do siebie pod nosem. Doktor dreptał za nim, a za doktorem chorąży Piotrowski. I obaj nie pojmowali, czy dowódca przeklina, czy też śmieje się po cichu. Nie można było dosłyszeć.
ROZDZIAŁ IV KOLCZASTY BOHATER
Silnik terkotał jednostajnie, uporczywie, spokojnie. Maleńki dwupłat uparcie piął się w górę. Janek już dawno stracił z oczu prostokąt lotniska, nieco jaśniejszy od kędzierzawego lasu. Lecieli w noc, w ciemność, a pod nimi coraz cieńsze stawały się szare wstążki szos, coraz trudniej było odróżnić kleksy lasów. Tylko rzeczki i stawy pełne wiosennych wód błyskały matowymi lusterkami.
Niespodziewanie wpadli w jakiś niewielki obłoczek, poszarpali go śmigłem, odrzucili w tył. Janek poczuł pod sobą głębię i nagle stracił ocho-
tę do wyglądania przez burtę. Osunął się nieco w fotelu, począł śledzić wskazówkę wysokościo- mierza świecącą zielonkawym, chłodnym blaskiem. Pełzła tak powoli, że nie można było dostrzec jej ruchu. A jednak wznosili się — 2900, 3000, 3100 metrów... Przeszło trzy kilometry nad ziemią i jeśliby...
W terkot „Kukuruźniaka“ wpełzło basowe, groźne porykiwanie, przytłumiło go, wypełniło całe powietrze. Janek spojrzał w górę i skulił się, jak mógł najbardziej :— nad nimi, zda się ręką sięgnąć, przemknęły cienie dwusilnikowych bombowców, mignęły drapieżne sylwetki nocnych myśliwców. Kiedy otworzył oczy, niebo było znowu czyste, wygwieżdżone, a „Kukuruźniak“ terkotał jak gdyby nic. „Dobrze, że nas nie zauważyli...“
— westchnął chłopiec. Otarł pot z czoła, poprawił zawiniątko leżące u jego nóg. „Gdyby spostrzegli, musiałbym stoczyć z nimi walkę“ — pomyślał zapominając, że na „Kukuruźniaku“ nie
26
ma żadnej innej broni prócz bomb oświetlających. Począł sobie wyobrażać, jak by to było: „Oni na mnie, a ja robię nura, zawrót, atakuję ich z tyłu i kropię z dział... A potem po powrocie na lotnisko wszyscy gratulują, dziwią się — taki mały, a w jednym boju siedem maszyn zestrzelił...“
— O rany! Spadamy?! — wrzasnął przestraszony.
— Nie, idziemy na cel! Pod nami już front! — odburknął wesoło porucznik odwracając się ku niemu ze swej kabiny.
Janek ochłonął natychmiast i zorientował się w sytuacji: silnik pracował teraz cichutko, na najmniejszych obrotach, samolot z opuszczonym lekko nosem szedł ku ziemi lotem ślizgowym. Słychać było, jak wiatr, niby osa, brzęczy w wiązaniach, buczy czepiając się skrzydeł i sterów. Wysokościomierz wskazywał 4000 metrów i wskazówka powoli opadała. Prawie bezszelestnie skradali się ku temu tajemniczemu miejscu na mapie, do którego nie dotarł żaden myśliwiec.
Nie pora na rozmyślania. Janek uważnie patrzył, jak ziemia odzyskuje kontury dróg, lasów i pól; odszukał spusty wyrzutni bombowych i sprężony w sobie czekał rozkazu.
— Uwaga! — krzyknął porucznik i wskazał ręką przed siebie.
Janek dostrzegł w dole ciemną wypukłość, podobną do przypłaszczonej niedbale baraniej czapy. Wzgórze wydęło się, podpełzło pod skrzydła.
27
— Bomby! — zawołał Jan i opuścił podniesioną dłoń.
— Bomby! — odpowiedział Janek naciskając spusty.
Porucznik gwałtownie położył samolot na skrzydło, zawiązał ciasny skręt, by nie stracić celu z oczu. Chłopiec wychylił się z kabiny, czekał z drżeniem serca na światło. „Jest!“ Błysnęła najpierw jedna, potem druga bomba, dostrzegł spa- dochroniki, na których opadały, a w sekundę potem jaskrawe, białe kręgi wydobyły z mroku las, jakieś prostokąty, rusztowania, półkolistą, płaską kopułę i cienie ludzi biegnących wąską przesieką... Silnik zaterkotał, jakby obudzony ze snu — nie było już sensu kryć się —1 i samolot poszedł po szerokim kręgu wokół szczytu wzgórza 117.
*— Mamy was! — szeptał Janek. — Porucznik wszystko wypatrzy i zamelduje na lotńisku...
Nagle las wokół jakby zapłonął od' światła bomb. Szerokim wieńcem błysnęły czerwone ogniki, pomknęły w górę garście barwnych paciorków, zagruchotało, jęknęło, rozświstało się wokół powietrze. Porucznik Łubin dodał gazu i, cisnąc maszynę w dół, pomknął na wschód. Drogę przegrodziły mu czarne obłoczki szrapnelowych wybuchów. Szarpnęło samolotem, rzuciłd nim i nagle w drzazgi poszła cała deska przyrządowa.
Psiakrew! — zaklął. — Chyba ze sześć baterii w nas kropi. Żeby mi tylko malca nie zabili... •
Przed samolotem trysnął ogniem nowy wybuch, „Kukuruźniak“ drgnął jak żywe stworzenie. Silnik zakuśtykał niby kulawy, warknął i zgasł.
To, co stało Się potem, trwało kilka sekund: porucznik. Łubin sprawdził, czy maszyna słucha sterów, zerknął na las pędzący mu na spotkanie, dostrzegł na zboczu niewielką polankę. Rzucił sa-
20
, s fl
m
Słj.»«
% \« ą«# *
iiłtUi prit9
molot w stromy ślizg, wytracił szybkość, wyrównał tuż nad drzewami i... wylądował. Jeden rzut oka starczył, by stwierdzić: polana maleńka, silnik rozbity, o ucieczce nie ma mowy.
— Janek! — w nagłej ciszy, która ich otoczyła, głos zabrzmiał chrapliwie i dziko.
— Żyję. Gdzie jesteśmy?...
— Wyłaź. Uciekamy. Zaraz tu będą.
Porucznik skoczył przed silnik, uderzył ciężkim
kluczem w bak.
Wąską strużką trysnęła benzyna. Zamoczył w niej chustkę, potarł zapałkę i rzucił. Buchnął kłębiasty, lotny płomień.
Porwali się do biegu, wpadli w las. Gałęzie uderzały w twarze, szarpały za kombinezony. Zwolnili na chwilę, ale zaraz pognały ich niedalekie krzyki i huk rakietnic. Nad drzewa wyskoczyły jaskrawe światła, zielonkawymi plamami
padły poprzez konary na mech. Gdy zgasły, ciemność stała się gęsta, lepka, lgnęła do oczu.
Jan zatracił poczucie czasu. Przystawał, pytał Janka, czy może jeszcze biec, i ruszali dalej. Koszule kleiły się im do pleców, serca łomotały w piersi. W momencie gdy już chcieli odpocząć chwilę, usłyszeli szczekanie.
— Tropią nas z psem. Nie uda się zmylić śladów.
— Co robić? — zapytał Janek ze łzami w głosie.
Jan położył mu rękę na ramieniu i cicho, serdecznie rzekł:
— Jesteśmy żołnierzami. Będziemy się bronić.
Poszli dalej. Między drzewami mignęła polana w świetle niskiego, wschodzącego księżyca. Gdy przebiegli przez nią, Janek potknął się, upuścił
Ul fliiH
zawiniątko, które niósł pod pachą. Nie było czasu podnosić. Porucznik pociągnął go za rękę i zapadli w głębokim wykrocie. Jan wyjął z kieszeni granaty, ułożył je na trawie, zarepetował pistolet.
Czekali niedługo. Ostro szczeknął pies, wyskoczył z krzaków, a za nim biegło dwóch hitlerowców z automatami gotowymi do strzału. Pies rwał się ze sznura wprost na wykrot. Był już na środku polany. Porucznik Łubin podniósł pistolet, wymierzył...
Nagle wilczur skoczył, chwycił coś z ziemi, rzucił, zawył żałośnie i szarpnął się w tył. Niemiec zatrzymał go i krzyknął. Pies wył i ciągnął z powrotem. Hitlerowcy zaszwargotali, pobiegli za nim.
Chwilę trwała cisza. Tupot nóg i wycie oddalało się coraz bardziej. Porucznik Łubin opuścił powoli pistolet i westchnął z ulgą:
— Udało nam się. Głupie psisko zmyliło ślad.
— To nie pies głupi, tylko Maciek mądry — zaprzeczył Janek.
— Jaki znowu Maciek?
— Nasz Maciuś. Nie mogłem przecież zostawić go samego w ziemiance. Zawinąłem w onucę i zabrałem ze sobą. A teraz puściłem Maćka na tego wilczura.
— Jak to „puściłeś“? Co ty gadasz?
— No, biegłem i upuściłem na polanie...
— Co za chłopak! — zaburczał porucznik. — Wozi jeża w samolocie, diabli wiedzą po co.
— Ale on nas uratował...
— No dobrze już. Idziemy dalej. Póki hitlerowcy nie połapią się, o co chodzi, musimy wleźć w największą gęstwinę.
Zabrali jeża leżącego na środku polany, przewiązali mu chusteczką skaleczoną przez psa łapę i pomaszerowali według kompasu.
Księżyc już stał wysoko, gdy dotarli do wąskiej, zarośniętej krzakami dolinki, której dnem sączyła się maleńka strużka wody. Tu postanowili się ukryć.
Szukając miejsca na legowisko, wyszperali zarośniętą, przysypaną liśćmi jamę. Porucznik poświecił chwilę latarką i szepnął:
— Jakaś stara ziemianka. Włazimy do środka. Tu nas łatwo nie znajdą.
Macając rękami wąskie przejście zsunęli się w dół. Jan, idący pierwszy, jęknął nagle i upadł. Janek pochylił się nad nim, ale niespodzianie schwyciło go kilka par silnych rąk. Ktoś wepchnął mu szmatę w usta, ktoś wykręcił ręce. Usłyszał szept:
— Haltet fest! *
mocno|
ROZDZIAŁ V
TRZY OGNISKA
Major Brzozowski odłożył słuchawkę telefonu i spojrzał na zegarek. Nie, nie warto kłaść się spać — za dwadzieścia minut przyjdą do sztabu piloci i dowódca radzieckiej eskadry, który ma również wziąć udział w dzisiejszej wyprawie na wzgórze 117.
A zresztą gdyby nawet czasu było więcej, jak można zasnąć w takiej sytuacji?...
Zdmuchnął lampę, oparł łokcie o stół, ujął głowę w dłonie i patrzył, jak z wolna jaśnieją przykurzone szybki świetlika sztabowej ziemianki. Za oknem przechadzał się wartownik, co pewien czas widać było cień jego butów. Pokasływał cicho. Od uchylonych drzwi płynęło rześkie, wczesne powietrze pachnące rosą i lasem. Ośmielone ciszą, coraz głośniej, weselej skrzeczały sroki, w dali zakukała kukułka.
Major odruchowo nasłuchiwał jej wołania: „Wrócą, nie wrócą, wrócą, nie wrócą...“ Ze złością przerwał liczenie, kpiąco się uśmiechnął: „Stary komunista jesteś, byłeś w Hiszpanii i pod Stalingradem, a bawisz się jak zabobonna babcia... Tak to z żalu, ze smutku człowiek sam nie wie, co robi. Lekkomyślnie pozwoliłeś dzieciakowi na lot bojowy i teraz... — wyrzucał sobie surowo — teraz ty jesteś winien jego śmierci... Tak, śmierci! Nie ma się co łudzić. Jeśli nawet wylądowali
34
szczęśliwie, schwytali ich hitlerowcy albo zabili w pościgu“.
Major opuścił głowę i dwie ciężkie łzy opadły na deski stołu.
Zastukano do drzwi. Wstał, otarł twarz dłonią i sucho rzucił:
— Wejść!
Piloci schylając się wchodzili, meldowali półgłosem, otaczali kręgiem stół. Twarze mieli pochmurne, złe — cały pułk już wiedział, że ,,Ku- kuruźniak“ porucznika Lubina nie wrócił z zadania. Ostatni złożył raport pilot radziecki:
— Kapitan Iwanow, przydzielony celem wspólnego wykonania nalotu na wzgórze 117. Maszyna gotowa do startu.
35
Dowódca pułku rozłożył na stole szkic sporządzony przez szefa sztabu i począł wyjaśniać zadanie:
— Otrzymałem meldunek od dowódcy dywizjonu artyleryjskiego zwiadu dźwiękowego, że
0 godzinie 23 minut 18 w rejonie wzgórza 117 przeciwlotnicze baterie wroga wiodły silny ogień. Musimy wiedzieć, co tam faszyści ukrywają. Musimy dokonać zdjęć. Plan jest następujący...
Popatrzył w twarze pilotów. Czekali trzymając w pogotowiu notesy i mapy.
— W pierwszym rzucie startuje trzecia eskadra
1 związuje w walce myśliwce osłony wroga, odciągając je nad morze. Druga eskadra po pięciu minutach atakuje baterie ukryte w lesie, prowokując je do otwarcia ognia. Tuż za nią pod osłoną pary naszych „Jaków“ leci bombowiec kapitana Iwanowa i dokonuje zdjęć wzgórza...
*
— No, jak tam? Jeszcze niegotowe?
— Chwileczkę, obywatelu majorze, za dwie, trzy minuty będą suche.
Stali w przedsionku ziemianki fotografów, ćmili papierosy. Każda minuta wydawała się im wiecznością.
— Dostrzec nic nie mogłem — las gęsty jak kożuch barani — mówił kapitan Iwanow. — Nawet baterie ostrzelane przez wasze myśliwce milczały. Ciekaw jestem, co zobaczymy na zdjęciach...
— Gotowe! — laborant wybiegł z ciemni, mrużył oczy od słońca, przypinał na stole duży arkusz błyszczącego kartonu.
;— Czytaj! — rzucił major Brzozowski dowódcy drużyny aerofoto \
Szpakowaty podporucznik w okularach wziął szkło powiększające, pochylił się.
— Tak, zdjęcie doskonałe, dobrze zrobione. O, proszę! — w głosie jego dźwięczały nutki dumy. — To, czego nie odróżnia oko ludzkie, tutaj widać doskonale. Farba siatek maskujących daje na fotografii inny odcień szarości niż prawdziwy las. Długość fal świetlnych jest inna i w związku z tym...
t 1 1 - ^ m Z **v. m» wia»i łab'
.* «X. %* i ^5» ''A i<5Xwfl£* * M. *£ O "f r
?A'W^Jvl.ir T. f\»Ł. nrCT^vV^CitŁł,M łŁTgliŁAt ■
. * > f i.%4tk'$£m O »*.<{*• >jWMv%X%'*Ci
#fPftf ■fr-U t^M!ŁT*yMlŁA^łŁB^k y mma/*^TaC«r*-IftcCifriWJhWA
:^’1
. «1 Tł vw,v\
* * «,%<•>-% A %
• W B .. ł łc, ,« * wVłvS\ fl m
. *> i 1< H
4iii%i <«Km ffiyM
•» ■ - V. »> A' -
•-V* « v«> wyj|ł|
. ' * ," ■*■ i i ka V "»i W *
SaJi
— Do rzeczy, podporuczniku — przerwał mu major. — Odczytujcie zdjęcie.
— Tak jest. Te krążki to baterie przeciwlotnicze, jest ich siedem wokół wzgórza. Na południowym stoku szary, długi prostokąt — obiekt nietypowy dla umocnień frontowych. Trudno orzec, co to być może. Te dwa pasy w dole to zapewne wyrąbane w lesie bieżnie dla startu i lądowania samolotów. — Podporucznik zmierzył je linijką i dodał:
— Dla ciękich samolotów, zapewne transportowych. Dla bombowców za krótkie...
Zaległo milczenie. Major postukiwał palcami po stole.
— Siedem baterii, lotnisko dla transportowców i jeszcze jakiś dziwny, długi kształt na zboczu... Ciekawe. Co o tym myślicie, kapitanie?
Iwanow, który cały czas przyglądał się zdjęciu, zapytał specjalistę aerofoto:
— A co to za smużka, tu w dole?
— To? Głupstwo. Ktoś palił ogień w dolince, niewielki zresztą.
Iwanow i Brzozowski spojrzeli sobie w oczy.
— Myślicie, że to...
— Mogę się mylić, ale kto wie?
— Jedna szansa na sto.
— Zamelduję się u swego dowódcy i poproszę. Nawet jeśli jedna na sto.
— Nocą na „Kukuruźniaku“?
— Tak jest. Lądowałbym na tej polanie. Duża, można z niej startować.
— A jeśli to nie oni?
Kapitan zamyślił się, potarł czoło dłonią.
— Opowiadałem kiedyś Jankowi o swych lotach do partyzantów. Jeśli pamięta, że naszym sygnałem były wówczas trzy ogniska w trójkącie... Kiedy usłyszą nasz samolot, poznają, powinno mu się przypomnieć. Może ich uratuję.
— Stawiacie życie na jedną kartę, i to na słabą kartę. Jeśli wylądujecie wśród hitlerowców... Dużo, bardzo dużo tych „jeśli“, nadziei mało, ale...
— Pójdę już, zamelduję swemu dowódcy o sytuacji.
— Zaczekajcie — major Brzozowski wyszedł z Iwanowem przed ziemiankę. — Chciałem jeszcze powiedzieć wam... Co tam zresztą gadać, dajcie rękę.
Uścisnęli sobie mocno dłonie i popatrzyli głęboko w oczy. Milczeli, nie mogli odnaleźć słów określających uczucie, które przepełniało ich serca.
*
Księżyc świecił jasno, przyćmiewał blask gwiazd, którymi było wysypane niebo. Od morza, zbudzone jego ciepłym nocnym oddechem, napłynęły nad ląd kłębiaste chmurki. Wisiały nad brzegiem niczym równy rząd balonów zaporowych*. W dole ciemniały zastygłe w bezruchu fale lasu.
Kapitan Iwanow, samotny w powietrzu na swym „Kukuruźniaku“; skradał się wzdłuż obłoczków, krył maszynę w ich szarej wacie, zmieniał kierunek, wypadał z nieoczekiwanej strony. Ziemia milczała, ale któż wie, czy lufy baterii nie śledzą samolotu?
Od kilku~minut był już nad miejscem ogniska dostrzeżonego na zdjęciu, nad rozległą, równą polaną leśną w bok od wąwozu. Jak długo hitlerowcy pozwolą mu bezkarnie latać? Jeśli wyślą nocny myśliwiec, trudno będzie umknąć spod jego luf. „Focke-Wulf“ rozwija przeszło pięćset kilome
trów na godzinę, a „Kukuruźniak“ — sto czterdzieści...
Jeszcze krąg i ucieczka w chmurkę, jeszcze jeden krąg i znowu wokół samolotu mkną kłaczki mgły, jaśnieją, zostają nagle w tyle i dwupłat wypada w księżycowe światło. Pod skrzydłami las jak przedtem ciemny, skłębiony, kryjący wszelkie tajemnice milczeniem. Nagle na polanie coś błyska. Latarka! Dwie... nie — trzy latarki, których światła tworzą trójkąt i gasną... To może być przypadek, mogą być hitlerowcy, ale nie pora na wahanie. — Zdecydowałeś się na ten lot — ryzykuj do końca — mruczy do siebie kapitan Iwanow. Przymyka gaz i nurkuje. Rozpędza maszynę, wyrównuje tuż nad koronami i teraz mknie cicho ku polanie. Czy nie trzeba dodać gazu? Czy wystarczy szybkości? Tak! Podwozie muska szczyty ostatnich sosen i w sekundę potem dotyka ziemi, gru- chocze twardo po wybojach.
Kapitan, nie wyłączając silnika, jednym szarpnięciem rozpina pasy, chwyta pistolet, granat i wyskakuje na ziemię.
Ktoś biegnie od lasu... drugi, trzeci... Kim jest ten trzeci? A pierwszy, mały, szczupły, to chyba...
— Janek! — szepcze obejmując chłopca.
— Wujek Jasza! — piszczy Janek.
Nadbiega ktoś drugi. Coś woła. Kapitan rozumie tylko dwa słowa: — Schnell! Schnell! * —
i nagle zdaje sobie sprawę, że ten, który woła, musi być Niemcem. A więc Janek zdradził? Partyzanckim sygnałem zwabił go do faszystów?
Iwanow odtrąca chłopca, podnosi pistolet...
ROZDZIAŁ VI BEZCENNY MELDUNEK
— Stój! Jasza, co robisz?! Do swoich chcesz strzelać?!
Iwanow poznaje głos porucznika Lubina i opuszcza broń.
— Co to wszystko znaczy? Mówcie, u diabła!
Jan ściska go za ramiona i dyszy w twarz pospiesznym szeptem:
— Nie dziw się niczemu. Tu z nami międzynarodowe towarzystwo: Niemcy, Francuzi, Włosi — uciekli z hitlerowskiego obozu, ze wzgórza 117... Kryją się w lesie, trochę broni zdobyli na strażnikach... Ani chwili czasu nie mamy! Z ziemi widzieli cię, jak lądowałeś, i zaraz tu przybiegną. Masz mój meldunek do dowódcy — podał mu złożoną w czworo kartkę z zeszytu. — Schowaj dobrze. I startuj, natychmiast startuj!
— Dobra. Jasne. Mam wolne miejsce — siadajcie obaj z Jankiem.
— Nie, Jasza. Ja zostaję. Musisz wziąć rannego.
— Kto taki?
— Hans, faszyści postrzelili go w biodro.
— Niemiec?
— Tak, Niemiec.
Jasza jakby zawahał się, westchnął i skinął głową.
— Ładujcie go do kabiny.
— Ja też zostanę — wtrącił Janek i wyciągnął przed siebie zawiniątko. — Tu jest drugi ranny, Maciek.
— Przestaniesz ty głowę zawracać? — rozgniewał się Jan. — Właź mi zaraz z tym jeżem do kabiny.
— Ale ja cię nie mogę samego zostawić! — zawołał płaczliwie chłopiec.
Jan złapał go pod ramiona, podsadził przez burtę. Przyniesiono rannego i ulokowano go w samolocie. W lesie zawarczały motory pędzących aut, reflektory błysnęły poprzez drzewa.
43
— Szybciej! — rozkazał. — Po dwu do skrzydeł i odprowadzić maszynę w koniec polany, a reszta tyralierą w las: Naprzód! -<■
Pobiegł wraz z innymi w kierunku, błysku świateł. Jasza nie zdążył go nawet pożegnać. Skoczył do maszyny, pokołował na start. Czterech ludzi podtrzymujących skrzydła pomogło mu ją obrócić. Machnął im ręką i dał od razu pełny gaz.
Samolot począł się toczyć. Poprzez warkot przebijał bliski trzask serii pistoletów maszynowych i strzały karabinowe. „Kukuruźniak“ powoli nabierał szybkości, sunął ciężko na ciemną ścianę lasu, rozpędzał się. Jasza ostrożnie poderwał go, przytrzymał niziutko, wychylony w przód, czekał z zaciśniętymi zębami, bojąc się spojrżeć na szybkościomierz. Tuż przed drzewami podciągnął ma- szynę w górę i korzystając ze spadku terenu pognał nad samymi wierzchołkami. Błysnęły pod nim ogniki, zaświstały kule, lecz nie zważał na nie, patrząc z radością, jak rośnie szybkość.
Nie wznosił się. Tam w górze mógł napotkać myśliwca, tu, pięć metrów nad ziemią, zjawiał się nagle, w łoskocie silnika wyskakiwał z ciemności i niknął, nim zdumieni hitlerowcy zdążyli podrzucić karabiny do ramienia.
Gdy przeskakiwali okopy, pognała za nimi seria z jakiegoś dyżurnego erkaemu, ale liznęła tylko skrzydło i już byli za błyszczącą spokojnym zwierciadłem wody Dziwną.
44
Jasza odetchnął, wzniósł nieco samolot i poprowadził go wprost na lotnisko.
Czekano na nich. Pierwszym, który podbiegł do toczącej się jeszcze maszyny, był dowódca pułku. Kapitan Iwanow wychylił się z kabiny i krzyknął:
— Przywiozłem! Janek i ranny!
— Janek ranny? Nie słyszę. Wyłącz silniki
Motor klasnął jeszcze parę razy z rozpędu,
strzelił ostatnim wydechem i ucichł.
■ Chłopiec wyskoczył z kabiny, stanął na baczność, zasalutował:
—= Obywatelu majorze, melduję powrót z zadania.
Dowódca chwycił go za ramiona, uścisnął.
— Dobrze już, dobrze. Gdzie porucznik Łubin?
Janek posmutniał, pochylił głowę.
— Został za frontem. Z partyzantami. A tam w kabinie ranny.
—] Sanitarkę, natychmiast! — zawołał major.
Podszedł do Jaszy stojącego przy skrzydle, odpiął ze swego munduru połyskujący w świetle księżyca medal.
— „Zasłużonym na polu chwały“ — powiedział cicho.'— Dostałem go za loty nad Warszawą. Wam go nadaję w imieniu dowódcy Pierwszej Polskiej Armii.
— Służę Związkowi Rad! — odrzekł Jasza wzruszonym głosem. Chwilę stał nieruchomo,
45
a potem z wewnętrznej kieszeni bluzy wyciągnął kartkę papieru. — To meldunek od porucznika Lubina.
Meldunek odczytali w sztabie. Był zwięzły i dokładny:
„Na wzgórzu 117 hitlerowcy zbudowali wyrzutnie bomb latających V-2 (od szczytu, na południowym zboczu), a w podziemiach prowadzą badania nad jakąś nową bronią. Przy budowie pracują więźniowie, sporo komunistów. Grozi im zagłada — faszyści nie chcą mieć żywych świadków swych tajemnic. Bombardujcie jutro, skoro świt. Więźniów uprzedzimy — nie wyjdą na robotę.
por. Jan Łubin z-ca d-cy grupy »Braterstwo«"
Major Brzozowski zamyślił się, pionowa zmar szczka przecięła mu czoło.
— To bardzo poważna sprawa. Trzeba zamel dować dowódcy Armii.
Janek wyszedł zza stołu, oblizał wargi z mlecz nego kożucha i poprosił:
— Ale ja też polecę na bombardowanie.
|— Wy, szeregowy Janek — uśmiechnął się mimo woli major — jesteście ukarani tygodniem aresztu domowego za uwięzienie w ziemiance chorążego Piotrowskiego i wprowadzenie w błąd dowódcy. Wypiliście mleko, zjedliście, szeregowy, kolację i marsz mi zaraz spać do ziemianki.
— Obywatelu majorze — Janek wyprężył się jak struna — ja muszę lecieć, żeby pokazać, gdzie będzie znak.
— Jaki znak?
— Kiedy partyzanci uprzedzą jeńców w obozie, to porucznik Łubin wyłoży płachtę na tej polance, na której spaliliśmy nasz samolot. Ja muszę pokazać...
Zapadło milczenie.
— Co z nim zrobić? — wtrącił kapitan Iwanow. — W tym, co mówi, jest dużo racji. Gdy odlatywaliśmy, byli związani walką. Czy udało im się oderwać od hitlerowców? Czy zdążą zawiadomić obóz? Jeśli nie uprzedzą, zbombardujemy jeńców.
Major Brzozowski gniewnie zmarszczył brwi.
— Słyszeliście rozkaz, szeregowy Janek? Od- maszerować do ziemianki!
— Tak jest — powiedział smutno chłopak. — Tylko jeszcze najpierw odniosę Maćka do naszego doktora na opatrunek. — Wyszedł ze smutnie opuszczoną głową.
Dowódca zerknął na zegarek.
47
— Późno już. Jadę do sztabu Armii. Do zobaczenia, kapitanie, jeszcze raz wam serdecznie dziękuję! — Podszedł do drzwi, zatrzymał się i dodał: — A nasz Janek dobry chłopak, twardy, co? Rzeczywiście musi polecieć. Chciałbym mieć takiego syna.
— Odważny — skinął głową Jasza. — Inny miałby dość latania na całe życie.
Zadzwonił telefon. Major podniósł słuchawkę.
— Tak... tak... Jesteście pewni?... Tak. — Twarz pociemniała mu, w kącikach ust pojawiły się zmarszczki.
— Nowa przeszkoda — zwrócił się do kapitana Iwanowa. — Za cztery godziny, o świcie, przejdzie nad nami burza, pierwsza wiosenna burza.
ROZDZIAŁ VII TRUDNA NOC
Tak jakby ktoś wielki, niewidzialny westchnął — drżenie przebiegło po szczytach drzew, zakołysało gałązkami i ścichło. Porucznik Łubin spojrzał w górę. „Czyżby burza?“ Zaniepokoił się. Niebo rozcięte konarami na nieforemne skrawki pomrugiwało gwiazdami, ale w powietrzu zawisło jakieś oczekiwanie, milczenie, niepokój.
Minęły dwie doby od chwili, w której wraz z. Jankiem zostali schwytani i „wzięci do niewoli“
48
przez więźniów zbiegłych z obozu na wzgórzu 117. Podziwiał w duchu szaleńczą odwagę tych ludzi. Z gołymi rękami rzucili się na strażników w czasie przemarszu na robotę. Kilku padło od kul, ale reszta, zabrawszy zdobytą na hitlerowcach broń, uszła pogoni, zaszyła się w las. Tu, na wrogim sobie terenie, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, rozpoczęli nocne partyzanckie wypady na samotne posterunki faszystów. Nie mając żadnych szans na zwycięstwo pragnęli zginąć z bronią w ręku, zadać cios wrogowi. Dowodził nimi Francuz, Pier- re *. Gdy Łubin wyjaśnił, Mm jest i w jaki sposób dostał się do lasu, postanowili początkowo przebijać śię przez front. Przylot Jaszy zmienił ich plany — współdziałając z lotnictwem, mogli dopomóc swym uwięzionym towarzyszom. Gzy tylko ich plan się uda?
Nowi towarzysze Jana siedzieli na zboczu dolinki, ściskali karabiny między kolanami, podrzemy- wali. Tylko Pierre, oparty plecami , o sosnę, czuwał, spoglądał niespokojnie w stronę, z której powinien był powrócić wysłany do obozu jeńców patrol.
Zaszemrało daleko i cicho, podpłynęło szumem jak fala na brzeg, wiatr szarpnął drzewa, wcisnął się z góry w las, zaświstał kpiąco w liściach i igłach. Jak rzadkie wystrzały zwiadowców padły pierwsze krople.
— Jean*, przyszła burza — szepnął Pierre. ■— Co będzie, jeśli wasi nie wystartują? Pogoda pod psem...
Jan milczał chwilę. Deszcz i zawierucha utrudnią i tak już niełatwą sytuację, ale każdy dzień zwłoki mógł udaremnić atak, mógł stać się ostatnim dniem życia dla ludzi z obozu koncentracyjnego. Czy samoloty wystartują? Jakieś głębokie wewnętrzne przekonanie podpowiedziało mu: „Tak!“
ligi Tak —* powiedział głośno. — Pewien jestem, że wszystko, co w ludzkiej mocy, zostanie zrobione. Rankiem bombowce zaatakują wzgórze. Ale nasz wymarsz się opóźnia, patrol nie wraca.
Deszcz przybierał na sile, wiatr niósł go skośnie, rzucał garściami to z tej, to z owej strony, zacinał.
Ci z patrolu, Niemiec i Włoch, żadyszani i mokrzy, wrócili po pół godzinie.
— Podziemny komitet obozowy zawiadomiony — meldowali klęcząc na podciekającym wodą mchu. — Opóźnią wyjście na robotę i po pierwszej salwie bomb rzucą się do ucieczki. Druty zaminowane w pięciu miejscach, trotyl ** wyszarpie przejścia,
.— A sygnał na polanie?
— Wyłożyliśmy — biały kwadrat z dwu prześcieradeł.
— No, to ruszamy, Pierre. Późno już, a o świcie musimy zaatakować straż obozową.
— Zdążymy. Pójdziemy na przełaj po zboczu.
— Znasz drogę?
— Nie. Ale mamy kompas.
— Mogą być niespodzianki, teren nieznany.
— Musinjy ryzykować. Inaczej nie zdążymy. Allons, citoyens*.
— Vorwärts! Avanti! ** — odpowiedziały mu wielojęzyczne komendy.
Formowali się drużynami, broń kryli pod brezentem zdobytych, na faszystach peleryn. Kolby sterczące nad ramionami, nastroszone kaptury nadawały im wygląd groźny, niesamowity. Na czele ruszyła czujka, a za nią Pierre, Jan i cały oddział. Do świtu pozostała zaledwie godzina.
*
Niestety obawy Jana były słuszne. Nieznana droga na przełaj, zwłaszcza nocą, rzadko kiedy bywa krótsza. Napotykali jary o stromych brzegach, ześlizgiwali się po gliniastych zboczach, zabrnęli w gęsty, splątany młodniak. Starali się iść coraz szybciej i, zdyszani, zmęczeni, zwalniali tempo marszu. Pierre klął półgłosem, Jan szedł w zawzię
tym, głuchym milczeniu. W blasku błyskawic chwiał się pfzed nimi las, dłońmi ocierali zalane wodą twarze, rozmazywali błoto po policzkach.
Burza przycichła równie niespodziewanie, jak nadeszła. Wiatr utracił swą moc, dął równo, deszcz się przerzedził. Niebo poczęło szarzeć niepewnym światłem.
Zabłysła im iskierka nadziei, że może zdążą, może dotrą na czas w pobliże obozu. I wtenczas nagle buchnęły w przedzie strzały: dwa karabinowe i seria z automatu.
Nie można było nie przyjąć starcia. Jeśli istniała jakakolwiek szansa przyjścia z pomocą jeńcom, to trzeba było iść natychmiast atakiem czołowym, szturmem. Na komendę Pierre‘a i Jana rozsnuli się w tyralierę, ruszyli biegiem naprzód, dopadli skraju długiej leśnej przesieki i... zatrzymali się.
Przesieką była pusta, cicha, widna już w świetle wstającego za chmurami słońca i dziwnie gładko wyrównana. Musiał tu chodzić walec drogowy, ubijać ziemię.
Janowi zaświtała w głowie myśl: „Leśne, zamaskowane lotnisko!“ Skoczył w lewo, gdzie wyrąb się kończył, przebiegł parę kroków i dostrzegł cień wsuniętego kadłubem między drzewa, dużego, tran sportowego „Junkersa“. W tej samej chwili prawie jednocześnie usłyszał dwa dźwięki: znajomy, miły uchu pomruk nadlatujących eskadr „Jaków“ i bombowców — szła wyprawa na wzgórze 117, oraz trzask pospiesznych serii pistoletów mą-
«3
szynowych na drugim' końcu leśnej bieżni zaalarmowana strzałami gnała ku nim osłona lotniska. .
Błyskawicznie ocenił sytuację: „Do obozu jużv nie dotrzemy na czas, lecz jest szansa, że...“
— Za mną! — krzyknął i skoczył ku drzemiącemu wśród drzew „Junkersowi“.
Odstrzeliwując się w biegu partyzanci ruszyli za nim.
ROZDZIALV11I NA SKRZYDŁACH BURZY
Ukośnym, wygiętym ku horyzontowi frontem burza sunęła na północny zachód, na Bałtyk i wyspę Rugię. Ciemny, prawie czarny walec kotłował się, rozbłyskiwał światłem błyskawic, wlókł za sobą szmaty postrzępionych chmur, niby sieciami zamiatał nimi mroczną ziemię. Alę niebo na wschodzie świetlało, brało promienie niewidocznego słońca, przerzucało je górą, poczynało barwić deszczowe mgły.
Na wysokości dwu tysięcy metrów krok w krok za burzą szły bombowce. Uszykowane trzema kluczami eskadry dudniły ciężko, przygłuszały gromy. Nad nimi zataczały jaskółcze łuki myśliwce osłony, rzucały się ze skrzydła na skrzydło, prze- patrywały niebo.
Janek siedział w fotelu obserwatora na wiodącej maszynie pierwszej eskadry bombowców, po-
przez szyby w podłodze kabiny usiłował dojrzeć przysłoniętą ciemnym welonem ziemię. Kapitan Iwanow lewą ręką podtrzymując drążek sterowy obrócił się ku niemu.
— Zauważyłeś jaśniejszy błysk? To była Dziwna. Jesteśmy już nad wyspą, za minutę zaczną się lasy.
Janek nic nie odpowiedział. Ziemia jaśniała szybko i wreszcie promień słońca zapalił ostry błysk w jakimś rozlanym po deszczu stawku. Świat podzielił się na dwie połowy: ciemną, burzliwą, za którą gnali, i jasną, prześwietloną malinowym i błękitnym blaskiem poza nimi. Sunęli nad granicą tych dwu barw.
Między chmurkami w dole mignęły zielone kudły zarośli, ciemne sośniny, żółtawe brzeźniaki, pokryte kałużami polanki. Każda zdawała się Jankowi tą właśnie, której szukał, każda sprawiała zawód, pobudzała serce do coraz szybszego tętna, „A jeśli pomylę, nie znajdę...“ Poczuł chłód w piersiach. Zawisł schylony na pasach, wypatrywał gorączkowo i nagle... Tak, to tu właśnie. Czarny krąg spalonej trawy, szczątki „Kukuruźniaka“. Ale płachty nie ma, nie ma sygnału!
*— Wujku Jasza! — zawołał niemal z płaczem,
Pilot pochylił lekko maszynę, skinął głową.
— Dobra. Ja też widzę, przypryskało ją błotem...
Janek aż podskoczył z radości. Teraz i on dostrzegł szary kwadrat przemoczonego płótna.
56
Kapitan Iwanow włączył radiostacją i rzucił umówione hasło:
| 'Ul Ja „Stalingrad“, ja „Stalingrad“! Zaczynamy, „Grom“, zaczynamy...
Od tej chwili wszystkie załogi poczęły działać zgodnie z ustalonym na lotnisku planem. Bombowce zwiększyły obroty i mijając wzgórze 117 poszły nad morze, w strzępy burzowych chmur. Jedna eskadra myśliwców wspięła się wyżej, by czuwać nad polem boju, a dwie runęły w ataku szturmowym na wzgórze, wpiły się w las pazurami smugowych pocisków, poczęły go czesać gęstym grzebieniem salw z broni pokładowej.
Niespodziana i gwałtowna była ta napaść. Hitlerowscy kanonierzy ufni, że w taką pogodę nikt nie przyleci, tłoczyli się na wpół ubrani w ziemiankach. Jakaś armata szczeknęła kilka razy szrap- nelem i umilkła poszarpana pociskami dział myśliwców. Nad wzgórzem rozpłynęły się resztki chmur i wówczas nagle od strony morza zawyło powietrze darte skrzydłami nurkujących stromo bombowców. Świsnęły spod kadłubów czarne krople bomb, jęknęła ziemia. Wśród lasu wyrosły wysokie, ciemne drzewa wybuchów, płomienie tkały je czerwonymi konarami.
Bombowce, sunąc teraz po ogromnym kręgu, wychodziły z lotu nurkowego, zawracały i znowu rzucały się do ataku. Janek, spięty pasami, ściskał kurczowo oparcie, siła odśrodkowa tłoczyła go w fotel, zdawało mu się, że ciało waży setki kilo-
37
gramów. Mimo wysiłku nie mógł zamknąć rozwartej szczęki.
Gdy po raz trzeci zrzucili bomby, potężny podmuch cisnął całą maszyną i głuchy grzmot wstrząsnął powietrzem. Kapitan ostro szarpnął stery, wyrównał, spojrzał w dół przez ramię i dał rozkaz:
— Ja „Stalingrad“! Koniec roboty, kurs na lotnisko!
Janek poszedł za jego wzrokiem. Nąd wzgórzem wystrzelił ogromny grzyb rudy od błysków, ciemny, rosnący ku górze.
— Trafiliśmy w odcisk! — krzyknął wesoło Jasza. — Coś w tej fabryce wybuchło, tak jakby wielki skład amunicji... A tam, widzisz? Tam, na prawo, koło baraków! Biegną ludzie. To uciekają ci z obozu.
Janek nagle zdał sobie sprawę, że to zwycięstwo, że wracają do domu. Roześmiał się radośnie, podskoczył na siedzeniu. Tam na lotnisku... Nie, na lotnisku nie spotka „dużego Jana“, ich ziemianka jest pusta i nieprzytulna. W oczach poczęły piec łzy. Zagryzł wargi. Niczym przecież nie może pomóc porucznikowi, który został tam w lesie, za frontem i może toczy teraz bój z hitlerowcami. Nie może mu pomóc niczym prócz walki, prócz zemsty. Począł marzyć, że jest dużym pilotem, że napotyka w powietrzu „Focke-Wulfy“ i rzuca się na nie, ściga, zapala pociskami swych dział... Przerwał
58
__
mu głos kapitana Iwanowa, który usłyszał w słuchawkach swej hauby lotniczej:
— Ja „Stalingrad“, ja „Stalingrad“! W prawo, wyżej ode mnie idzie „Junkers“. „Jaskółki“, weźcie go w opiekę, posadźcie...
Janek dostrzegł na wysokości prawego silnika pękaty, szary kadłub hitlerowskiego transportowca oznaczony czarnymi krzyżami. Oto on, wróg, którego czekał! Obrócił się razem z fotelem, chwycił tylce karabinu maszynowego i prawie nie mierząc nacisnął spust.
— Przerwać ogień! — usłyszał surowy rozkaz kapitana Iwanowa.
Seria przeszła górą, nad „Junkersem“;. Janek obrócił rozpaloną twarz do pilota.
Zostaw — powtórzył kapitan, — Myśliwce go zmuszą do lądowania. Weźmiemy jeńców.
Chłopca piekły dłonie. Siedział chmurny do końca lotu. Ożywił się dopiero, gdy podkołowali do okopu, wyłączyli silniki i znaleźli się w cieniu drzew, otoczeni życzliwymi, ciekawymi twarzami mechaników. Ktoś wskazał nad las.
— „Junkers“!
-— Tak — skinął Jasza niedbale — nasi go sadzają. • '
Transportowiec potoczył się w ich stronę, przystanął niedaleko. Dwa plutony z batalionu ochrony lotniska biegły ku niemu z pepeszami gotowymi do strzału.
Z trzaskiem otworzyły się drzwi i na lotnisko wyskoczył... lotnik w polskim wojskowym kombinezonie, a za nim kilkunastu obdartych, wymazanych błotem ludzi z karabinami i pistoletami. Żołnierze zatrzymali się niezdecydowanie. Janek wrzasnął na całe gardło: „Hura“! i rzUcił się pędem ku „Junkersowi“, za nim pobiegł Jasza i mechanicy. Teraz już wszyscy poznali porucznika Lubina.
Po pierwszyph powitaniach Jan wyjaśnił, jak udało mu się wystartować na samolocie przygotowanym przez hitlerowców do lotu, i dodał:
— Mało brakowało, a byłby mnie któryś z was zestrzelił. Jakiś w gorącej wodzie kąpany. Ciekawe, kto to?
60
— Trudno teraz się zorientować — wtrącił Ja- sza. Grunt, że nie trafił...
Janek odwrócił się i począł przedstawiać mechanikom:
f.t — To Pierre z Tuluzy, dowódca... To, Franz * z Hamburga... Antonio z Mediolanu...
Przerwał nagle, podszedł do Jana i objął go rękami za szyję. «
— To ja strzelałem, ja jestem w gorącej wodzie kąpany... Ale ńie będę... już nigdy... — szeptał gorąco.
Podszedł major Brzozowski. Był w kombinezonie, haubę trzymał w ręku, spocone włosy opadały mu na czoło. Uścisnął serdecznie Jana, ucałował go \y oba policzki.
— No cóż uśmiechnął się — tajemnica wzgórza 117 przestała być tajemnicą, wyleciała w powietrze. Ale nie to jest najważniejsze, teraz ja wam wyjawię pewną tajemnicę... Posłuchajcie...
Ucichli Od zachodu szedł po rosie głuchy pomruk, ziemia leciutko drgała.
— To jeszcze burzę słychać? -— zdziwił się Janek.
-. «— Artyleria grzmoci — szepnął duży Jan.
— Tysiące dział — dodał Jasza.
— Tak, towarzysze —• skinął głową major Brzozowski. — Tysiące! Dwadzieścia minut temu
rozpoczęło się artyleryjskie przygotowanie. Front marszałka Rokossowskiego rusza do natarcia na Szczecin. Zaczynamy ostatnią wielką bitwę w tej wojnie. Gdy przerwiemy front, Wyzwolimy tych, którzy dziś uciekli z obozu do lasu...
— Hura! — krzyknęli żołnierze.
— Vive l'Armée Rouge et l‘Armée Polonaise! Evviva! Es lebe hoch! * -— odkrzyknęli partyzanci, każdy w języku swego narodu.
Nad lotniskiem zawyła syrena obwieszczająca alarm bojowy. Kapitan Iwanow podbiegł do swego bombowca. Porucznik Łubin zameldował dowódcy:
— Proszę o zezwolenie na start. Nie jestem zmęczony, dam radę.
W kwadrans później warkot silników rozbrzmię- , wał po całym polu, strząsał deszcz z gałęzi drzew. | Krople spadały Jankowi za kołnierz, ale chłopiec | bez drgnienia siedział na nasypie okopu i patrzył, j jak jedna po drugiej eskadry wychodzą w powie- J trze. Samoloty formowały się, zwierały szyk. Tam J w górze był major Brzozowski, wujaszek Jasza
i Jan. Odlatywali do boju, by kruszyć front hitle- rowski, by nieść na zachód wolność i pokój,
Janek śledził odlatujące samolpty, póki nie 1 zniknęły w błękitnej mgiełce oddalenia. Potém M
wstał, przeciągnął się — bolały go kości po trudach dwu ńie przespanych nocy. Postanowił pójść do doktora i odwiedzić rannego Maćka. Ułamał sobie olszynową witkę i wymachując nią ruszył skrajem lasu.
...Nasze „Jaki“ tłuką „Foki", obijają „Fokom" boki...
Odważna sroka, która nie ulękła się warkotu maszyn, usłyszawszy piosenkę zaskrzeczała do taktu. Janek pogroził jej witką. Słońce grzało coraz mocniej. Zupełnie już po letniemu.