Janusz przymanowski
Fortele Jonatana Koota
ROZDZIAŁ I
Pod prąd
Psssssy...
Bul - bul - bul - bul - bul.
Psssssy ...
Bul - bul - bul - bul - bul.
Syczenie dobiegało spoza żywopłotu, a bulgotanie od rzeki.
Na wodzie ukazywały się bąbelki, a za żywopłotem nie ukazywało się nic i nikt, choć na
pewno ktoś tam musiał
siedzieć, skoro na czymś syczał. Syczał i na
dodatek śpiewał barytonem:
Paprzą brudasy rzekę Bóbrzę,
bul, bul, bul,
a więc uczynek dobry zrób-że,
bul, bul, bul.
Łapa na pompę, wentyl w fale,
bul, bul, bul,
bulgot przywabia najwspanialej,
bul, bul, bul.
Skoro mącenie wody w modzie,
to łówmy ryby w mętnej wodzie.
Rzeka Bóbrza była mętna i na dodatek kolorowa: po żółtobrunatnej wodzie wiły się
błyszczące smugi o barwie
szpinaku podsmażanego na oleju samochodowym.
Dookoła bąbli pojaśniało trochę, zrobiło się przejrzyściej i podpłynęły dwa lipienie, żeby
chwycić w skrzela
odrobinę tlenu. Ustawiły się jeden obok drugiego,
głowami pod prąd i lekko wachlowały płetwami, by ich nie znosiło.
Baryton zza żywopłotu ożywił się podczas refrenu:
Pierwszy płynie karaś,
potem cztery leszcze,
lin, sielawa z prawa,
Kocisko jakieś łapie ryby na dmuch i zamiast je pożerać, wrzuca do emaliowanego akwarium.
Nic nie
rozumiem.
Wąsaty odwrócił się i popatrzył uważnie. Złote oczy przyciemniały, a wargi drgnęły
odsłaniając kły ostre jak
noże.
- Dzięciolina pijana i w dodatku nieuprzejma - rzekł pogardliwie. - Przypomniało mi się, że
nie jadłem jeszcze
ś
niadania.
Skrzydlaty pożałował zarówno głupiej zaczepki, jak zwłaszcza tego, że wpakował się w
awanturę, będąc w
zasięgu kociej łapy. Jeśli już koniecznie chciał
się odezwać, to trzeba było najpierw na jakąś gałąź podfrunąć. żałował, Iecz równocześnie
złość w nim
wzbierała, której nie mógł pohamować.
- Nie każdy kąsa, kto wąsem trząsa - rzekł kpiąco. Radziłbym raczej coś z ryb, a nie z
ptactwa, bo jeśli tylko
zbliżysz tę parszywą mordę, to jak cię dziobem
palnę między wąsy...
- Wolę drób - obraźliwie odparował tamten. - Ryby są zatrute i tak śmierdzą, że bez kuracji w
czystej wodzie...
- Tju, tju, pi-pi - zaśmiał się szyderczo Kowalik. - A ja jestem przykurzony szybkowiążącym
cementem
wydymianym przez tamte kominy za rzeką. Jeśli mnie
pożresz, to tak sobie podogonie zabetonujesz, że Iewatywka z Miraxu nie pomoże! - Najpierw
cię dobrze
wytrzepię, ty narkomanie - 0świadczył rybak. - A
potem odkurzaczem przejadę.
- Pi-pi, tju, tju I A jak ty myślisz, kocino ciemna, czym ja się wstawiłem, jak nie nałogowymi
kornikami,
szykoniami i baldurkami pręgowanymi, przepitymi
azotoksem, które Iekkomyślnie zjadłem na śnladanie.
- Śmiesz mnie nazywać kociną ciemną?
- A ty mnie dzięcioliną, chociaż mój ród Kowalików nie ma nic wspólnego z żadnym z tych
zarozumiałych
facetów, podpierających się ogonami I.
- O moim tygrysim obliczu mawiasz per parszywa morda?! - A ty nie bacząc na bojowy
dziób, per drób? I
Chodź no tu bliżej, jeśli cię strach nie obleciał.
- Mnie miałby strach oblecieć na widok karykatury wróbla ze ślepiami podmalowanymi do
uszu? Do nagłego
dobermana, dość już tego I Gotuj... kieł ! - wydał
rozkaz samemu sobie.
Nadeszła bardzo niebezpieczna chwila dla obu osób biorących udział w awanturze oraz dla
mojej opowieści o
fortelach Jonatana Koota i dwu jego przyjaciół,
bowiem w tym momencie zawisła nad nią groźba końca stanowczo zbyt blisko początku.
Lecz oto nad drugim
brzegiem Bóbrzy zawarczał śmigłowlec i niczym wielka
ważka powisnął w miejscu, migocąc parasolem wirnika. Wierzba protestowała wymachując
młodymi gałęziami
sterczącymi ku górze, a płacząc starymi, powisłymi
prawie do ziemi. Z kabiny, podtrzymywany szerokimi pasami, wychylał się obserwator z
potężną Iornetką, Iecz
zapewne nie dostrzegł tego, czego szukał, bo
dał znak pilotowi i śmigłowiec, unosząc swój cienki ogon, przesunął się nieco dalej. Warkot
jednak zamiast
ucichnąć wzmógł się jeszcze. Mknął od strony
miasta i coraz wyraźniej słychać było wrzaski typu młodzieżowego. Kot ściągnął
porozrywany kapelusz z
ż
ywopłotu.
- Pod spód ... właź! - rozkazał i na wszelki wypadek zamaskował siebie i ptaka od strony
szosy.
Czas już był najwyższy po temu, bo w sekundę później zaczęły tuż koło nich przetrąbywać
motocykle z
puzonami wetkniętymi w tłumiki, dosiadane przez dzikich
jeźdźców, którzy krzyczeli z wysokości siodeł:
- Brać go!
- Łapać łobuza!
- Łowić gagatka!
- Capać hultaja!
- Chwytać huncwota!
- Trzymać drania!
Dwaj skłóceni, Iecz ukryci za jednym kapeluszem, wymienili podejrzliwe spojrzenia.
- Czy to nie pana gonią? Sądząc z określeń chodzi o ptaka.
- Raczej o kogoś, kto łowi ryby w mętnej wodzie, i to bez karty wędkarskiej.
- Niech pan nie rozczapierza ogona jak wylękniona wrona.
- Pan też niech swoim nie miota jak przestraszony idiota.
Obie ostatnie uwagi były słuszne i na czasie, bowiem nadjeżdżał właśnie czerwony fiacik w
wersji specjalnej
Afro-demo-lux ze zwijanym dachem, przeciwsłonecznym
parasolem i ruchomą klapą bagażnika pełniącą rolę wachlarza.
Na drzwiczkach bielił się napis SAM EX, a przy kierownicy siedział osobnik rodzaju
Iudzkiego z miną
kierowniczą i nawoływał przez głośnik:
- Ktokolwiek widział niegodziwca Owalnego, nędznika bez czci i włosów, wyrodka wzrostu
nikczemnego,
chuligana z napisami na plecach w językach obcych, winien
natychmiast wskazać, gdzie przebywa. Ktokolwiek udzieli schronienia wymienionemu wyżej
wypędkowi i
kreaturze...
Ptak przysunął się o pół skoku do kota, a kot o ćwierć kroku do ptaka i obaj jeszcze
dokładniej osłonili się
kapeluszem.
- Przestępca chyba wyjątkowo niebezpieczny - szepnął jeden osłaniając dziób skrzydłem.
- Międzynarodowy - odszepnął drugi, wąsami nawet nie powiawszy. - Jeśli zdążył się
przebrać i
ucharakteryzować, to może tak prędko go nie chwycą. w mojej
rodzinie... Usłyszeli narastające wycie syreny, a w dziurach kapelusza zobaczyli szafirowe
błyski karetek
pogotowia. Przejechały trzy Iub cztery słusznie
przewidując, że gdzie wielu goni, to paru się rozbije. Potem była niewielka przerwa i sunął
samochód milicyjny
z wirującym błękitem na dachu, ale bez sygnału,
ż
eby nie demaskować się wobec przestępcy.
- Koniec - rzekł kot odwieszając kapelusz na ałyczę. Odtrąbiono ! Po tempie jazdy poznaję
wóz inspektora
Metodego Nowaka.
- Przyjedzie patałach po wszystkim - ptak prostował skrzydła. .
- Przeciwnie, bardzo doświadczony oficer. Zawsze przybywa na ostatku, by mieć wszystkie
elementy potrzebne
do sporządzenia protokołu. Patałachy i, proszę
wybaczyć określenie, żółtodzioby spieszą się, naruszają przepisy ruchu i w rezultacie zastają
dopiero pół
przestępstwa albo ćwierć, nie m6wiąc o frajerach,
kt6rzy przyjeżdżając, zanim się coś zacznie, mogą zupełnie spłoszyć zbrodniarzy i klops. w
rodzinie mojej
znajomość tych problemów...
- Ot6ż to. Rzekł pan: znajomość. Dość długo wymieniamy poglądy, a jeszcze się nie znamy.
Pan pozwoli Iekko
unosząc skrzydła ptak skłonił się godnie - Eryk
Kowalik.
- Bardzo mi miło. Jonatan Koot, kapitan rezerwy.
- Dwa razy o? o-o?
- Tak jest. Nazwisko nieco brytanizowane.
- Ale czyta się po staropolsku - pochlebił ptak. Czy pan pozwoli, panie kapitanie, że łyknę
wody z pańskiego
pojemnika?
- Bardzo proszę. Kryształowo czysta - pan Jonatan wparł się grzbietem i nachylił wiadro, by
osobie nie będącej
bądź co bądź bocianem łatwiej było sięgnąć
dziobem.
- Wspaniała. Skąd czerpana?
- Z tej samej rzeki, tyle tylko, że powyżej fabryki.
- Otóż to - rzekł pan Eryk i zastanowiwszy się chwilę zapytał. - Czy pan nie sądzi, że to
dyrektor uciekł ze
stanowiska?
- śe gonią magistra inżyniera Sprytka? A niby za co?
- Za zatruwanie. Wołał przecież ten facet przez megafon, że ktokolwiek by widział
niegodziwca...
- Ale owalnego.
- Podobno dyrektorzy mało chodzą, dużo jedzą, więc często tyją i stają się owalni.
- Ale mimo wszystko nie mówiliby kreatura i wypędek.
W stosunku do osób powyżej pewnego niżej ludzie nie używają takich określeń, nawet gdyby
były zgodne z
prawdą.
To musi być ktoś z podrzędnego stanowiska...
- w takim razie chyba nie taki wielki zbrodniarz?
- Być może. Zdarza się, że kundel zawinił, a kota gonią.
- Albo, że myszy kradną, a ludzie ustawiają strachy na ptaki. W niektórych krajach nawet
wymordowywują, a
potem obłażą ich pająki, chrząszcze i gąsienice.
- Powiem panu, panie Kowalik, że wolałbym, żeby go nie złapano. Ród nasz rozrósł się
wspaniale, właśnie
dzięki nieuchwytności pradziadka po linii matki,
słynnego kota...
- My tu sobie gadu-gadu - przerwał ptak nie znoszący widocznie długich wywodów - a
Owalnego już pewno
wypatrzyl i.
- Wypatrzyli ze śmigłowca, a motocykliści chapnęli.
- Ten elegant go pewno rozpoznał.
- Pogotowie nałożyło opatrunki.
- A pański druh, inspektor Nowak, spisuje protokół.
- Raczej należałoby go chyba określić jako mego starego znajomego niż przyjaciela -
sprostował kapitan Koot i
westchnął smutno. - Przy takiej szybkości
pościgu trudno umknąć.
- Można, ale nie należy się spieszyć - głos od strony wiadra był wyraźny choć cichy.
Pan Kowalik łypnął lewym okiem na kubeł, a prawym na pana Koota zdziwiony, że mu się
baryton nagle w
tenor przemienił i rzekł:
- Stwierdzenie oryginalne, lecz bezsensowne.
Pan Koot łypnął obu ślepiami na pana Kowalika i jeszcze bardziej zdumiony odpowiedział.
- To po cóż pan je wypowiada?
- Nie ja przecież, tylko pan.
- Który pan?
- Skoro mówię pan, to pan właśnie, bo jest nas tylko dwu, do stu niestrawnych omomiłków!
- Nie dość, że facet mówi idiotyzmy - pan Jonatan, żeby było obraźliwiej, zwracał się do
emaliowanego kubła -
to jeszcze stwierdza, że są bezsensowne, i
usiłuje wmówić we mnie, że to ja powiedziałem ! Dość tego, dzięciolusie!
- Dość tego, kocinasie.
Uniosła się do ciosu łapa pazurzasta.
Cofnął się do sztychu łeb ostrodzioby.
- Stop ! - zawołał ktoś, kto przez cały czas kłótni w najwyższym pośpiechu wychodził spoza
wiadra. - Nie żaden
z panów, lecz ja mówiłem i dalej twierdzę,
iż pragnąc ujść pościgowi rozwijającemu dużą prędkość, należy własny ruch postępowy
zredukować do
minimum. Wówczas od samego początku pozostajemy nie zauważeni
w tyle...
Koot i Kowalik przypatrywali się mówiącemu z uwagą, stwierdzając, iż jest to ktoś owalny,
pozbawiony
zarówno sierści jak i piór, rozrośnięty raczej wszerz
niż wzwyż, w związku z czym bez trudu można było odczytać różnokolorowe napisy
biegnące wokół jego
pleców.
BUY - COMPRA - NOKYNANTE - ACHETEZ
oraz wymalowane w samym środku bardzo dziwne hasło
WŁASNY NIGDY NlE CIASNY
Dłuższą chwilę trwało milczenie. Kowalik nie znał aż tak języków zagranicznych, by móc
zrozumieć, co zostało
napisane dokoła. Koot nie był pewny, jak zaakcentować
francuskie "aszete". Obaj zaś nie mieli ochoty przyznać, że nie pojmują sensu owych czterech
słów
umieszczonych pośrodku.
- Kradzież? Gwałt? Włamanie? - zaćwierkał SkrzydIaty.
- Na zdolnego do napadu z bronią w łapie to on nie wygląda - zamruczał Wąsaty. - Może
chuligaństwo?
- Nie - odpowiedział hurtem Owalny.
- Za niewinność? - zakpił pan Koot.
- Gadać natychmiast całą prawdę ! - wrzasnął pan Kowalik. \ - Ścigano mnie za przerwanie
wykonywania pracy
w warunkach szkodliwych dla zdrowia, z którego
wynikło zdemaskowanie nadużycia władzy - niespiesznie wyjaśnił Owalny.
-Kto nadużył? - nie wytrzymał kot.
- Kto przerwał? - wrzasnął ptak.
- w tej chwili pan mi przerwał wyjaśnianie. Przed kilkunastu minutami ja przerwałem pracę.
Natomiast wczoraj
nadużył władzy kierownik placówki SAMEXU...
Panowie Koot i Kowalik wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ze sposobu, w jaki otwarli
zarówno paszczę,
jak i dziób należy sądzić, że mieli zamiar powiedzieć
coś w rodzaju "ładne kwiatki", "a to ci dopiero !" czy może nawet "tam, do licha !", lecz nie
wygłosili żadnej z
tych opinii, ponieważ w górze znowu zawarczało.
- Lotnik ! - ostrzegł kocur i podsadziwszy się mocniej niż poprzednio pod wiadro, dźwignął je
z jednego boku
pod spód... właź ! - rozkazał Owalnemu i dodał.
- Wszechstronne maskowanie imitacyjne.
Przybysz rozpłaszczył się na ziemi, przesunął bokiem i bez większego trudu wlazł pod
błękitny kubeł. Ponieważ
jednak miał znacznie większą średnicę niż
dno kubła, wystawał szeroko z każdej świata strony. Koot wyciągnął się wiĘC jak długi i
wystarczyło go prawie
dookoła. Jedyną nie zasłoniętą literę Z przykrył
wygiętym chytrze ogonem i mrużył ślepia, udając, że niby tak się opala w wiosennym słońcu.
Kowalik w pierwszej chwili miał ochotę dać nura pod słomiany kapelusz, lecz usłyszawszy
słowa Jonatana,
zarządzające wszechstronne maskowanie imitacyjne,
czyli naśladujące, opanował się i siadłszy na drewnianej rączce począł jak gdyby nigdy nic
odłupywać emalię z
blachy, udając, że szuka pod nią dyrdoni
czteroplamków, orszołów prążkowanych czy zgoła nawet stukaczy.
Ś
migłowiec nasunął się z wolna ponad tę wierzbę pochyłą o części pędów sterczących, a
części płaczących i
obserwator, przepatrujący teren przez lornetkę,
zameldował na ultrakrótkich :
- Pięćset metrów poniżej mostu widzę nad rzeką kota, wiadro i ptaka... Jak mnie słyszycie?
Odbiór.
- Słyszę was dobrze - zaszeleściło w słuchawkach. śółwia mi znajdźcie, a nie kota przy kuble
i wróble. Naprzód
leć!
Tak właśnie odpowiedział obserwatorowi śmigłowcowemu inspektor Metody Nowak, o czym
zresztą tych trzech
na ziemi dowiedziało się znacznie później. Tymczasem
zaś po prostu spostrzegli, że śmigłowiec, powisiawszy chwilę niezdecydowanie nad wierzbą,
odleciał wzdłuż
Bóbrzy w stronę Miasta.
- Pi-pi, tju-tju! Trzeba mleć tu, a nie tu - roześmiał się Kowal.ik i pomyliwszy właściwą
kolejność dziobnął kota
najpierw w ogon, a potem w czoło, co przyszło
mu tym łatwiej, . . obie te części ciała znalazły się tuż obok siebie na obrzeżku IZ pleców
Owalnego.
- Chyba odwrotnie - mruknął dziobnięty i skrzywił się pod wąsem. - Głowa ważniejsza, choć
ogon nie bez
znaczenia. - Przygładził sierść wzdłuż szramy biegnącej
od ucha do ucha, co trwało nie dłużej niż dwie sekundy, a potem jak się nie odwinie, jak nie
palnie ptaka w to
miejsce, skąd wyrastają skrzydła! - Już
nam mrruuczał, już nas miaauu, lecz mój pomysł wroga zwiaauu.
- Czy można zwiać wroga? - spytał nieśmiało Owalny przyglądając się niespokojnie panu
Kowalikowi, który
palnięty przyjaźnie zrobił dwa kozły, wpadł w żywopłot
i teraz wyplątywał się spomiędzy kolców ałyczy.
- Można - zapewnił go Wąsaty. - Niektórzy.., - tu przerwał, chrząknął znacząco i raz jeszcze
zaczął. - Niektórzy
zwiewają przed wrogiem, a ja wolę zwiewać
wroga, gdzie pieprz rośnie. Czyż nie tak?
Ostatnie słowa były zwrócone do Skrzydlatego, który skinął dziobem twlerdząco. Potem obaj
panowie, Koot i
Kowalik,
.
objęli się lewym skrzydłem i prawą łapą, zrobili podwójnie dumną minę i rzekli chórem :
- Aleśmy ze śmigłowca zrobili balona!
- Czy mogę wyleźć? - spytał Owalny spod kubła:
- Wyłaź - przyzwolił Kowalik.
-;-- Chwileczkę - powstrzymał go Koot. - Czy panu ciężko Iub niewygodnie?
- Ani. trochę. Rzekłbym raczej: niezręcznie - odrzekł ten trzeci. - Zwłaszcza, że chciałbym się
przedstawić, do
czego potrzebna mi prawa płetwa, a potem
uściskać moich obrońców przy pomocy obu płetw przednich.
- A czy może pan chodzić z tym wiadrem na plecach?
-".- Bez trudu...
- To dobrze.
- Ale wolno.
- To gorzej.
- Natomiast pływać...
- No, no!
, potrafię szybko.
- Pływac - Wspaniale!
- Czy mogę teraz przedstawić się i uściskać?
- Jeszcze trochę cierpliwości - poprosił pan Koot. Najpierw zmienimy empe, przenosząc je w
górę rzeki powyżej
obiektu zaludnionego.
- Zmieści się do wiadra? - spytał pan Kowalik.
- Co?
- Empe, które mamy przenieść.
- Empe to znaczy miejsce postoju, ty dziobie cywilny roześmiał się pan Koot.
- Rzeką nie przepłyniemy, ty ogonie zdemobilizowany odpowiedział ptak. - Zatrzyma nas
patrol milicji rzecznej
i będzie pytał, gdzie karty pływackie, skąd
to wiadro, co w tym wiadrze?
- Spytają również niewątpliwie, kto płynie pod wiadrem? - rzekł smutno Owalny.
Zamilkli wszyscy trzej na dłuższą chwilę.
~ , cigany koncentrując myśli schował się prawie zupełnie pod skorupę.
Skrzydlaty skoczył na ałyczowy pniaczek i stojąc głową w dół postukiwał dziobem w korę,
by mu krew do
mózgu napłynęła i pobudziła myślenie.
Wąsaty począł spacerować tam i z powrotem. Lewa-prawa, lewa-prawa, raz-dwa, raz-dwa.
Trzepotał po bokach
ogonem, zdradzając tym większe zdenerwowanie, że
od strony szosy niczym dalekie buczenie trzmiela poczęło już dobiegać wycie syren - ani
chybi wracały karetki
wioząc potłuczonych w pościgu, a więc wkrótce
można się było spodziewać powtórnego przelotu motocyklistów.
Lewa-prawa, raz-dwa i nagle...
Psssssy - zasyczała nadepnięta niechcący pompka.
Bul-bul - bul - bul - bul - zapęcherzykowała woda.
Kocur zatrzymał się, spojrzał błędnym wzrokiem między nagie gałązki żywopłotu, wśród
których ugrzązł
przyniesiony przez wiatr plakat filmowy.
Owalny i Skrzydlaty, którzy odwrócili byli głowy w tę stronę, gdzie zasyczało i zabąblowało,
spostrzegli, że
bury ogon, o dziwnym, błękitnawym odcieniu,
znieruchomiał w pół taktu, potem wolniutko uniósł się ku górze i jeszcze wolniej przybrał
piękny kształt linii
poetycko zwanej przez matematyków sinusoidą.
Pan Koot obrócił ku nim oblicze wojskowo-triumfujące i pogładziwszy łapami swe zasłużone
w bojach wąsy,
począł wydawać rozkazy.
.
- Dwa patyki dzioobeem... łam!
- Do kubła... wiąż!
- Mi kapeluusz... wręcz I Niczym wędrowne latarnie morskie wynurzyły się zza horyzontu
karetki pogotowia.
Kapitan Koot spoglądał bez Ięku wprost w ich szafirowe
migotanie.
- Na plaakaat... siad! - rozkazał Kowalikowi umocowawszy papier na dwu patykach.
Niczym nadciągający huragan porykiwały coraz bliższe motocykle i w niskim tumanie spalin
jak błyskawice
przemykały eksplozje rur wysmrodowych.
- Ready to dive! - zawołał kapitan, wymawiając z pięknym szkockim akcentem: redy tu dajw.
- Gotow k
pogrużeńju! -powtórzył innymi słowami z importu, bo
komendy podwodne elegancko jest wydawać w językach oceanicznych. - Aj, aj! -
odpowiedział bezbłędnie
Owalny, gotując się do zanurzenia.
- Mała naprzód! - skomenderował Koot zrozumiawszy, że ma do czynienia z Iingwistą, czyli
znawcą języków,
bądź też marynarzem.
- Jest, mała naprzód!
Grzmot motocykli przetoczył się szosą wzdłuż Bóbrzy, wpadł między domy przedmieścia,
przemknął ulicą
między Hipersamem a pałacykiem Radiowęzła, okrążył
Plac Harmonijnego Rozwoju, a potem wyśliznął się ulicami na most, by szukać Owalnego po
drugiej stronie
Bóbrzy, a może nawet w osiedlu Nadciurkawskiej
Wytwórni Cementu.
Kiedy ucichło i skołowaciali przechodnie, wydobywając palce z uszu, rozejrzeli się
przytomniej dokoła, to
pewien ryży chłopiec o imieniu Zefiryn, wetknąwszy
nos między pręty mostowej balustrady, zawołał:
- Ojej, okręt podwodny.
Dorośli spojrzeli w tę stronę i zaczęli wydziwiać:
- Jaki tam okręt! Stare wiadro.
- Ma niebieski kiosk nawigacyjily - upierał się chłopak.
- Wiadro poobtłukiwane i kot na nim oparty.
- Jaki nie ogolony kapitan! - wołał z podziwem Zefiryn.
- Kot w kapeIuszu i z ptakiem na rondzie.
- Co to znaczy? I . Gdzie milicja rzecznp - krzyknął jeden gruby i łysy. - Kiedy ja należałem
do harcerzy, takich
nieporządków nie było.
- Chuligany! Kota topią! Na pomoc! - piszczała pani w srebrnym Iisie na szyi i w wiśniowym
kapeluszu na
głowie, ze zdenerwowania wiercąc dziury w asfalcie
końcem parasolki, którą trzymała w ręku.
Pod filarami warknął silnik. Motorówka OM wypłynęła na spotkanie podejrzanego kota.
- Tu Pacyfika, tu Pacyfika - słychać było aż na moście, jak dowódca patrolu krzyczy w
mikrofon radiostacji
pokładowej. - Tu Pacyfika do Nowaka. Na kursie
NOP... Powtarzam: NOP z kotem na pokładzie.
- Przestańcie się drzeć, Wojtasik, do tego radia! - zawołał inspektor Nowak, który właśnie
cichutko nadjechał był
na most i wysiadłszy z wozu stał przy
balustradzie.
Spostrzegłszy inspektora załoga łodzi zasalutowała, z czego skorzystał silnik i zgasł. Zrobiło
się ciszej i
spokojniej.
- Co za NOP, powiedzcie wy mi, Wojtasik.
- Koduję zgodnie z rozkazem.
- A po co? Wy już nie do radia przecież, tylko bezpośrednio do mnie. A tu saml swoi...
inspektor rozejrzał się, obsalutował oddzielnie każdą jedną osobę ze stojących dokoła, a
wszyscy z uśmiechem
oddawali ukłony, bowiem w całym mleście nie
było postaci równie lubianej i popularnej. Kogóż bowiem Metody nie śledził?
Kogóż nie zatrzymywał do wyjaśnienia? Czyjegoż mienia nie chronił? Kogóż do kolegium
nie kierował? śe
pominę miIczeniem sprawy poważnlejsze.
- Walcie, Wojtasik, klirem. Sami swoi - powtórzył.
- Czym walić, obywatelu inspektorze? - pytał dowódca patrolu wodnego, ale sternik, młody i
niedoświadczony,
już wyciągnął pałkę i tak ustawił motorówkę,
by przeciąć drogę nadpływającemu wiadru.
- Ale fajnie! Będzie naparzana! - ucieszył się Zefiryn wtykając między pręty balustrady już
nie tylko nos, Iecz
całą głowę. - Pewno t.amci torpedę odpalą.
- Klirem, czyli otwartym tekstem - wyjaśniał tymczasem Nowak. - Co za NOP, gdzie ten
NOP?
- Nierozpoznany Obiekt Pływający. Melduję, że właśnie podpływa.
- Jakiż on nierozpoznany? - spokojnie pouczał podwładnego inspektor. - Robicie, Wojtasik,
studia zaoczne i tak
się wam wzrok zepsuł, że liter nie widzicie?
Spojrzał dowódca patrolu rzecznego i aż się zarumienił ze wstydu. Spojrzał i schował pałkę.
Spojrzała pani w
kapeluszu i westchnęła z ulgą. Spojrzał łysy
grubas, co należał do harcerzy i zasyczał z rozpaczy, że taki niespostrzegawczy.
No i naturalnie wszyscy czworo, że pominiemy inne obecne przy tym osoby, pomyśleli
zgodnie: co inspektor, to
inspektor, ledwo przyjechał, a już sytuację
wyjaśnił!
Ludzie ruszyli każdy w swoją stronę. Chłopiec najdłużej stał przy balustradzie, bo choć i on
przeczytał Film
Polski na afiszu przymocowanym do dwu patyków
sterczących nad kubłem, to żal mu było, że nie dojdzie na rzece do starcia, - Pewno "Kota w
butach" kręcą? -
spytał w końcu pana Nowaka.
- W butach czy bez, ale film z kotem kręcą - odpowiedział inspektor i w ramach opieki OM
nad dziećmi
zaproponował: - Chcesz się przejechać?
- Jak na sygnale, to chcę - Zefiryn pokraśniał ze szczęścia.
Pan Nowak też się ucieszył, bowiem sam bardzo lubił jeździć na sygnale i rad był, gdy mógł
irobić komuś
przyjemn.ość, co podczas ścigania przestępców nie
zawsze, niestety, jest możliwe. Odjechali więc bucząc i błyskając, a motorówka zakotwiczyła
z powrotem pod
mostem. Tuż obok niej, między filarami, przepłynęło
wiadro, prawie całe emaliowane na błękitno. Kot oparty o kabłąk zasalutował łapą do
kapelusza, na którego
rondzie siedział ptak. Skrzydlaty zezując w stronę
władzy dość nerwowo podziobywał słomianą plecionkę: co spojrzy w lewo, to dzióbnie w
prawo, co zerknie w
prawo, to szarpnie w Iewo.
- Popatrz! - powiedział młodziutki sternik do posterunkowego Wojtasika, kiedy tamci ich
minęli. - Ten kot
zasuwa aż po tylne kolana w wodzie.
- No to co?
- No to na czym on stoi? Ja robię modele pływających żaglówek i statków, to wiem, że na
czymś musi stać.
- Człowieku! Lepiej weź się za silnik, żeby ci nie gasł, jak salutujesz. Przecież to film i on
może stać, na czym
chce.
Ostatnie słowa już z oddali chwyciło odwrócone w tył ucho kapitana Koota. Sylwetka mostu
malała za rufą.
- Niech pan przestanie, panie Eryku, szarpać tę słomę oraz moją czuprynę, która jest tuż pod
kapeluszem - rzekł
pan Jonatan. - Niebezpieczeństwo minęło.
Potem pogładził wąsy, zrobił surową minę i miauknąwszy przez zęby, podał komendę w obu
oceanicznych/
językach:
- Wspływat'! Take her up!
W tym miejscu należy koniecznie przypomnieć, że rozkaz wynurzenia wymówił po angielsku
- tejk her ap - z
pięknym akcentem szkockim.
Owalny wystawił głowę i zawołał.
- Aj, aj, kapitanie! - co oznaczało, że rozkaz zrozumiał i wykonuje.
Stoprriowo cała zielonkawa tarcza wynurzyła się ponad wodę.
Kapitan Koot strzepnął kolejno obiema tylnymi łapami i począł suszyć łydki na słonku,
spacerując wokół wiadra
rozkołysanym krokiem Iwa morskiego. Stawiał
stopy uważnie, pośrodku płytek, z których składał się pokład, uważał, by nie nadepnąć linii
łączących, z czego
można wnioskować, IZ był w dobrym humorze,
bowiem czynią tak tylko osoby nie mające większych zmartwień.
Kowalik jako jedyny zwykły marynarz wziął się do czyszczenia pokładu i trzeba przyznać, że
zdrapywanie
diiobem farby szło mu dość sprawnie. Na początek
usuwał co drugą literę, i już wkrótce zostało.
BYOPAOYATAHTZ
Nawet przebiegły inspektor Nowak nie rozpoznałby w tym napisie dawnych czterech słów,
które w różnych
językach świata zachęcały do kupowania. Zresztą inspektor,
most i Miasto, podobnie jak chory na suchoty żywopłot z ałyczy i ukryta przy nim pompka,
wszystko to
pozostało daleko za nimi w dole rzeki.
Minęli również fabrykę chemiczną, której kolumny, kotły i retorty oplątane rurami
przywodziły na myśl bitwę
przedpotopowych gadów. Dwie srebrne trąby spełzały
do Bóbrzy po betonowej skorupie. Jedna z mlaskaniem ssała wodę tworząc wir na
powierzchni, a druga w ciszy
wypluwała jady o barwie szpinaku smażonego na
spuszczonej z karteru oliwie. Powyżej trąb oba brzegi rzeki zieleniały wesoło.
Kapitan Koot wskazał łapą piękny zagajnik i uznawszy widać, że sytuacja nie wymagała już
wydawania
rozkazów, zaproponował:
- Może tam zatrzymamy się na noc?
- Można - kiwnął dziobem Kowalik.
- Doskonale - odrzekł Owalny i przestał pracować płetwami, bowiem ogromną przyjemność
spraVviało mu
pływanie w czystej wodzie, a więc nie spieszył się na
brzeg.
Słońce stało już nisko. Korzystając z resztek dziennej bryzy, wiejącej z wody ku Iądowi, z
wolna żeglowali na
afiszu filmowym do zatoczki ocienionej brzozami
i klonami, jarzębiną i topolami. Każde drzewo powiewało ku nim inną zielenią, każde witało
ich innym szumem
liści.
ROZDZIAŁ II
Qpowieść egzotyczna
W godzinę po zachodzie słońca ocknęła się bryza nocna, wiejąca od lądu w stronę rzeki,
poruszyła liście
klonowe, przypominające rozcapierzone, ostropazure
łapy kacze, na topoli do serduszek podobne, a na brzozie przeczesała gałązki zwisające ku
ziemi niczym zielone
włosy. Szmer wiatru obudził drzewa, a drzewa
obudziły Skrzydlatego, który drzemał siedząc na pniu jarzębinowym nad brzegiem zatoczki.
- Cośś by ssię sskonssumowało - świsnął w ciemność.
- Z przyjemnością - przyświadczył mu Owalny, który się ocknął z drzemki na wodzie.
- Konspiracja pod kapeluszem, maskowanie, ucieczka, zdrapywanie pokładu, wypuszczenie
ryb na wczasy do
czystęj wody, a wszystko o suchym dziobie.
- Przykro mi, że to z mojej przyczyny, ale tak już jest, że im większa przygoda, tym mniej
jedzenia.
- Wolę, jak mi ktoś szczerze mówi : masz dzióbr to se kup.
A ten wredny Wąsacz najpierw nas wypytywał, co kto lubi, rozbudził apetyty, a potem dał
nura w krzaki i do tej
pory... Kowalik już tak się rozzłościł, że
dech stracił i urwał w pół zdania.
- Nie mogło być inaczej - łagodne tłumaczenie mieszało się z pluskiem drobnej fali. - Gdyby
najpierw dał nura
w krzaki, to potem...
- Potem, przedtem! Co to ma do rzeczy? Głodny jestem!
- To potem - powtórzył cierpliwie Owalny - nie mógłby nas wypytywać, co kto lubi.
- Chyba, że zza krzaków - rozległ się aksamitny baryton i spomiędzy drzew wyszedł pan Koot
dźwigający coś
dużego na plecach.
Nikt mu nie odpowiedział, bo ten na jarzębinie był rozzłoszczony, a tamten w wodzie
zawstydzony.
Jonatan zwalił wór z pleców, rozprostował łapy, a potem nad samą wodą i tuż obok jarzębiny
zaczął układać
jakieś patyki. Ponieważ zarówno Skrzydlaty, jak
i Owalny milczeli, to on niegłośno podśpiewywał sobie pod wąsem :
Idzie kocur borem lasem przymierając z głodu czasem.
- Niech kocur przymiera, jak ma ochotę - ćwierknął cichutko Eryk sam do siebie - ale ja mam
dość głodnych
przygód i pryskam o świcie.
Chleba, soli nie żałować, a wędrowca poczęstować.
Chociaż kocur obszarpany, jednak idzie między pany.
Skrzydlaty poczuł się nieco dotknięty śpiewaniem czworonoga. "Jeśli już kto ma śpiewać, to
przecież my, ptaki"
pomyślał i w celach konkurencyjnych zaświstał.
Oj dana, moja dana, byle przetrwać do rana.
w dole błysnęła iskierka, urosła w płomyk, który trzaskając wesoło przemienił się w płomień,
a nawet ściślej
mówiąc w dwa płomienie, bowiem wody zatoczki
odbijały ogień rozpalony przez pana Koota z suchych patyczków tuż nad brzegiem.
Lepsza w domu groch, kapusta niż na wojnie kura tłusta.
Lepsza w domu kapuścina niż na wojnie kurczęcina.
Jonatan śpiewając zwrotkę tej bardzo starej piosenki wojskowej rozścielał na murawie Inianą
serwetkę i
rozstawiał na niej różne butle, słoje i puszki, rozkładał
zawiniątka.
- Co to? - nie wytrzymał pan Kowalik, gdy ścichły ostatnie tony.
- śywność.
- Kradziona?
- Grzeczniej byłoby spytać, czy ściągnięta - rzekł Owalny, który podpłynął był do brzegu, a
nawet wyszedł w
jednej trzeciej na wilgotną od rosy trawę.
- Skądże! - roześmiał się pan Koot. - Mam pół etatu w Hipersamie jako starszy myszołów-
szczurołap.
Powiedziałem kierowniczce, że urządzam kolację dla dwu
kolegów i prosiłbym o jakąś zaliczkę, no a ponieważ za trzy dni, w czwartek, mają płacić
premię kwartalną oraz
dodatek kwalifikacyjny za znajomość języków
obcych...
- Nie powie mi pan, że oni mają w Hipersamie jakieś smaczne owady w rodzaju omiomiłków,
pełcików czy
zgniotków, nie mówiąc już o przędziorkach czy kosarzach
z gatunku pająków łownych - rzekł z niepokojem Skrzydlaty sfruwając na obrus.
- Ale pan przecież jada orzeszki, więc wziąłem trochę Iaskowych, trochę włoskich oraz na
próbę słoiczek
francuskich ślimaków.
- Pi-pi - uradował się Kowalik.
- Hm, hm - chrząknął Owalny.
- A dla pana sałatka, kapustka, kalafiorek, nie morskie, niestety, Iecz bardzo smaczne, oraz na
deser...
- Coś jeszcze na deser? - zdziwił się domniemany przestępca.
- Jedyny produkt z alg oceanicznych, jaki posiadamy, czyli agar-agar. " - Agar-agar? I Nie
wiem, jak mam
wyrazić swą wdzięczność!
- Jak pan nie wie, to niech pan nie wyraża - przerwał ptak. - Jedzmy.
- Kęs cierpliwości - poprosił gospodarz uczty wskazując butelkę z ciemnozielonego szkła. -
Czy któryś z panów
ma może otwieracz?
- Dziób mam - rzekł pan Kowalik i tak rąbnął, że kapsel tylko świsnął w powietrzu.
Zaszeleściły bąbelki, zabulgotała rozlewana woda mineralna.
- Panowie! - rzekł kapitan Koot unosząc musztardówkę w obu łapach i Iekko zabębnił
ogonem po pustym
wiadrze na znak, że prosi o ciszę. - Nic tak nie zbliża
jak wspólnie przeżyta przygoda. Godzina w akcji więcej mówi o charakterze stworzenia niż
rok znajomości z
widzenia i ze słyszenia.
Chciałbym, byście mi mówili per ty i mam ochotę mówić wam po imieniu. Nim
rozpoczniemy ucztę, ktoś z nas
powinien zaproponować bruderszaft, więc może pozwolicie,
ż
e ja jako gospodarz...
- Bruderszafty proponuje się z góry w dół - wtrącił pan Kowalik - więc raczej ja...
- Lub może ja, jako najstarszy - dodał niespodzianie Owalny.
- Zgoda, zgoda! - uspokoił kapitan. - Wszyscy proponują, wszyscy piją.
Zadzwoniły szklanice, zatrzaskały w powietrzu męskie całusy, zwane buźkami z dubeltówki
ze względu na ich
parzystość i hałaśliwość.
- Mówcie mi Jonatan.
- Eryk.
- A mnie Biki.
Zarówno Wąsaty, jak i Skrzydlaty, usłyszawszy to dziwne imię, przypomnieli sobie, że nie
znają nazwiska
Owalnego, jak również nazwy kraju, z którego pochodzi.
Także to najstarszeństwo wydawało im się wątpliwe.
Nikt jednak o nic nie zapytał, bowiem rzeczywiście byli bardzo głodni.
W kwadrans później, gdy się już nasycili i podziobując, pogryzając, pożuwając dla
przyjemności osuszali trzecią
butelkę wody mineralnej, znowu mieli ochotę
zapytać, lecz przypomnieli sobie na czas, że stwór kulturalny nie porusza nad obrusem żadnej
sprawy, która
mogłaby się okazać drażliwa dla kogokolwiek
z obecnych, więc tylko wymieniali krótkie uwagi o jakości potraw.
- ślimaczki, że piórka lizać!
- Agar-agar z wyjątkowo smacznych krasnorostów.
- Wyśmienity pasztet z... puszki - Jonatan w ostatniej
chwili ugryzł się w język i przemilczał, że z drobiu, w obawie, by nie urazić Eryka
ptakożerstwem. - No i maj
wyjątkowo pogodny.
Kapitan zręcznie zmienił temat, sądząc nie bez racji, iż nawet w mieszanym towarzystwie
powietrzno-wodno-
lądowym pogoda stanowi temat stosunkowo bezpieczny.
- Rosy poranne w maju dość bywają dokuczliwe, Iecz już w godzinę czy dwie po wschodzie
można się wygrzać
na słonku - prowadził konwersację i wreszcie zagadnął.
A jak prądy wstępujące? Jak latoś u was nad lasem kumulusy obrodziły?
- Kumulusy dla bocianów - odrzekł Eryk. - Ja tam nie mam czasu krążyć po próżnicy.
- Ale to jednak piękne. Gdybym miał skrzydła...
- Pi-pi-pi, tju-tju-tju, hi-hi-hi! - nie wytrzymał Kowalik.
- Czemu się śmiejesz? - spytał Jonatan z Iekka urażony.
- Bo wyobraziłem sobie, hi, hi, kota w Iocie, pi-pi. Oj, bo spadnę z tej jarzębiny.
Koot wsparł łeb na łapie i milczał.
- Co cię zatkało? -,-- spytał Kowalik.
- Usiłuję sobie wyobrazić dobrze wychowanego ptaka i nie mogę.
- Latający kot? - rzekł Biki pragnąc zażegnać niebezpieczeństwo sprzeczki. - A cóż w tym
dziwnego?
- Właśnie paru moich kolegów z wojska, ongiś komandosów, Iata na liniach
komunikacyjnych, w tajnej misji
zapobiegania porywaniu samolotów - wyjaśnił Jonatan.
- w razie czego rzucają się z pazurami.
- No i w kosmos także nie ptak pierwszy poleciał, Iecz czworonóg - wtrącił Biki, zbyt późno
spostrzegając, że
się nieco zagalopował.
- To prawda - rzekł chłodno kapitan. - Lecz nie sądzę, Biki, byś czuł się solidarny z każdym
gadem.
- Przepraszam za gafę - rzekł Owalny - Iecz polski maj jest dla mnie miesiącem chłodnym,
wciąż jeszcze nie
rozbudziłem się na dobre i dlatego strzeliłem
takie głupstwo.
- Pierwszy powinien był polecieć kot - stwierdził z przekonaniem Jonatan. - Powiedziałby po
powrocie całą
prawdę, gdyż każdy z nas jest niezależny. W odróżnieniu
od niektórych innych czworonogów, czyniących wszystko, byle się przypodobać. Nie
pierwszy to i nie ostatni
błąd przez Iudzi popełniony.
Na zgodnym wymienianiu owych Iicznych błędów minęła im reszta posiłku i dopiero po
kolacji, sprzątnąwszy
wszystko starannie, kapitan Koot poprawił patyki
w ogniu i Iiznąwszy serka homogenizowanego odezwał się w te słowa:
- Drogi Biki! Spytany o przyczynę pościgu i charakter przestępstwa, czy też ściślej:
przestępstwa
domniemanego, powiedziałeś nam, że chodziło o przerwanie
pracy, wykonywanej w warunkach szkodliwych dla zdrowia, z czego wynikło, wynikło...
- Wynikło zdemaskowanie nadużycia władzy przez kierownika Samexu - podpowiedział Biki
pluskając Iekko
płetwami po wodzie rudej od blasku płomieni.
- Czy zechciałbyś nam wyjaśnić, jak to było?
- Szczerze i jasno - rzekł Eryk. - Tak, żeby każdy prosty ptak mógł zrozumieć. Zrozumieć
nawet po sutej kolacji
i do tego nocą, kiedy wszystkie porządne
stworzenia śpią. Albo i nie śpią - dodał spostrzegłszy, że ostatnim zdaniem Jonatan mógłby
się poczuć dotknięty.
- Drodzy koledzy i wybawcy! - rzekł Biki. - Od dawna winienem wam tę opowieść i jeśli nie
złożyłem
wyjaśnień już po drodze, to tylko dlatego, że wy mieliście
głowy nad, a ja - pod wodą.
- Tak było - przyświadczył Jonatan układając się nieco bliżej ognia i opierając na łapach łeb
oznaczony ukośną
szramą.
- Wystarczy wstępów - podgonił Eryk. - Do rzeczy, stary. Wal na przełaj do celu: coś ty
przeskrobał, że moto-
cykle, śmigłowce, milicja...
Skrzydlaty bał się, że wkrótce sen go zmorzy, a bardzo chciał usłyszeć to, co najciekawsze, i
dlatego tak pilił.
- Przed miesiącem rozpocząłem pracę w Samexie jako
reklama pełnowartościowego, czteroosobowego, lecz niezbyt dużego samochodu - rozpoczął
Owalny. -
Siedziałem sobie cichutko w wannie, a kiedy któryś z klientów
miał wątpliwości, czy zmieści się do wozu z żoną i dwojgiem dzieci lub też, co gorsza, z tęgą
teściową, to
kierownik otwierał drzwi do łazienki i ja wypływałem
ukazując napis: " Własny nigdy nie ciasny". Tłumacz przekładał to na język zagraniczny, a ja
obracałem się
odpowiednio i nabywca sam już odczytywał na
obrzeżu mej tarczy. BUY albo NOKYNAllTE, ACH ETEZ lub COM PRA, czyli że kupić
powinien.
w tym miejscu Jonatan głasnął wąsa i z aprobatą poruszył ogonem, pragnąc podkreślić, że
docenia bezbłędną
wymowę angielskiego "baj", rosyjskiego "pokupajtie",
francuskłego "aszete" oraz włoskiego "kompra".
Eryk maskował brak znajomości języków przeczesując dziobem pióra cytrynowego sweterka
na piersi oraz
brzegi kamizelki marengo. .
- w łazience było clemno, bo firma oszczędzała na elektryczności, a chlorowana woda
podjeżdżała mydłem,
gdyż kierownik w domu oszczędzał gazu i pod pozorem
konieczności reprezentacyjnych kąpał się po godzinach na terenie służbowym wraz z liczną
rodziną i krewnymi
- ciągnął opowieść Biki. - Nie grymasiłem jednak
i co dzień przed ósmą przychodziłem do pracy, bowiem pieniądze były mi potrzebne jak
woda. A może nawet
jeszcze bardziej... / Tu Owalny zamilkł na chwilę,
a Erykowi spoglądającemu z gałęzi zdawało się, że coś błysnęło w jego oku. Jeśli to nawet
była łza, a nie rosa, to
strząsnął ją tak prędko do zatoczki,
ż
e nim Jonatan dostrzegł, rozpuściła się w cieple odbitych płomyków .
- Wczoraj wieczorem kierownik kąpał ciocię, z zawodu krawcową, której rozsypało się tyle
szpilek przed
salonem, że poszły naraz dwie dętki w jego wozie.
Zapasowe koło miał jedno, więc pożyczył drugie z egzemplarza wystawowego, a dzi& rano
mnie podstawiono
jako pe-o-ko.
- Jak to? - nie pojął Eryk. - Co za pe-o-ko?
- Pełniącego obowiązki koła.
- śywe stworzenie zamiast stalowej felgi i gumowej dętki? Zamiast koła? - oburzył się
Jonatan.
- l to jeszcze tylnego - dodał Biki. - Schowałem się cały pod skorupę i podtrzymując tylną oś
samochodu
cierpiałem fizycznie i moralnie, bowiem wszyscy
w sklepie bardzo śmierdzieli papierosami, a kierownik, straszliwy nikotyniarz, zapalający
jednego ekstra-
krzepkiego od drugiego super-wonnego, mówił.
"Nic mu nie będzie. Zresztą tylko etatowi podpadają pod ochronę pracy, a nie umowy
zIecone, i to jeszcze ze
zwierzętami". Sekretarka szczerzyła zęby, nie
wyjmując z ust importowanego papierosa play-baba i dogadywała przypochlebnie: "Hi, hi, hi!
No pewno".
- Wredna szczurzyca - mruknął Jonatan.
- Niech ją ćma zećpa! - zaklął Eryk.
- Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie panna Zosia, pracująca u nas jako goniec, która
zwilżała mi głowę
i płetwy oraz ogon, udając, że podlewa kwiaty,
a nawet zerwała i wsunęła pod skorupę liść z palmy i tak już konającej w tytoniowym dymie.
Jakoś bym pewno
dotrwał do przywiezienia kół z wulkanizacji,
gdyby nie tęgi klient, który pragnął zakupić większą partię naszych samochodów w wersji
Afro-demo-lux,
obejrzał dokładnie model wystawowy, postukał w moją
tarczę i oblizawszy wargi spytał, czy Samex do wszystkich egzemplarzy dodaje obiad?
Rozumiecie? Zapukał i
zapytał, a potem usiadł na przednim siedzeniu.
Wiatr przestał gmerać w Iiściach, woda przestała lizać brzeg i zrobiło się tak cicho, że
usłyszeli szelest
przygasającego ognia.
- Kierownik jeszcze nie pojął, o co chodzi, i zaczął coś bąkać na temat uroczystego bankietu,
ale ja nie miałem
ani chwili do stracenia. Nawet najbardziej
żą
dnemu gotówki stworzeniu nie jest ona potrzebna, gdy zostanie zjedzone.
Gwałtownie...
- My, koty, jesteśmy na szczęście niezbyt smaczne mruknął cicho Jonatan.
- Gwałtownie wysunąłem płetwy i ogon, odepchnąłem się mocno i upadłem na płask. Oś z
głuchym hukiem
rąbnęła w tarczę. Kierownik skoczył podtrzymywać Afro-demo-luxa,
a klient wypadł naprzeciw. Odbili się od siebie niczym dwie kule bilardowe. Jeden ściął z nóg
panią sekretarkę i
zaklinował się pod biurkiem, a drugi palnąwszy
w palmę wjechał z nią razem do wnętrza Afro-demo i drzwi za sobą zatrzasnął, co jeszcze raz
udowodniło, iż
jest to samochód ładowny. Dałem drapa, nie patrząc
nawet, gdzie który...
- Bardzo słusznie - odetchnął kapitan Koot. - Są sytuacje, z których natychmiast należy
wycofać się i oderwać od
przeciwnika stosując błyskawiczny manewr
odwrotowy.
- Czyli wiać ile mocy w skrzydłach - uzupełnił prostodusznie Kowalik.
- Tylko w wodzie moje płetwy przypominają skrzydła westchnął Biki. - Na lądzie nie miałem
szans, tym
bardziej że kierownik przez telefon już wzywał pomocy,
przedstawiając mnie jako chuligana, który spowodował konflikt międzynarodowy, przestępcę
działającego na
szkodę Samexu, a nawet terrorystę, któremu tylko
przypadkiem nie udało się porwać postępowego przedstawiciela kraju zaprzyjaźnionego.
- Oszczerca - stwierdził Jonatan. - N ikczemny oszczerca. Sam przecież wszystkiemu winien.
- Sam? - zdziwił się Eryk.
- Jasne. Gdyby nie kąpał ciotki krawcowej w służbowej wannie, toby nie złapał podwójnej
pany, nie nadużyłby
władzy pożyczając koła i wstawiając na jego
miejsce naszego owalnego przyjaciela.
- Fakt. Jasne... - skinął dziobem Skrzydlaty i dodał: Kichaj na ten Samex i Iataj z nami... To
znaczy pływaj -
sprostował. - Pomożesz mu łowić ryby... No
i czemu ty, Jonatan, wąsem ruszasz, ogonem kiwasz?
Koot, który rzeczywiście dawał znaki Kowalikowi, by powstrzymał się od nie przemyślanych
propozycji, został
zmuszony do wyjaśnienia.
- Nie dysponuję, niestety, żadnymi oszczędnościami, a chyba słyszałeś, jeśliś tego nie
przespał: Bikiemu
pieniądze są potrzebne jak mleko.
- Przypuśćmy nawet, że jak pająki czy chrząszcze, ale gdy czegoś nie ma, to się trzeba obejść.
Cóż, ty,
nałogowcem jesteś? Wódka, karty, wyścigi? - Eryk
zwrócił się wprost ku wodzie.
- Ale skądże... - odpowiedział cicho Owalny.
- No to o co chodzi? Po co ci tak gwałtownie forsa?
- Nie wiem, czy będziecie mieli cierpliwość mnie wysłuchać. Bo żeby to wyjaśnić,
musiałbym zacząć z daleka.
- Choćby od czasów, kiedy jeszcze nie znano kaloryferów i, jak mój dziadek opowiadał,
wszędzie były wielkie
piece, a na nich miejsca dla kotów, ile chcesz.
Jonatan podciągnął grubszą gałązkę, oparł o kamień i skoczywszy wszystkimi czterema
łapami, złamał
wyschnięte drewno.
- Posiedzimy, posłuchamy - mówił wsuwając końte suszu w żar - a rankiem podrzemiemy.
- Pi-pi, śśmieszszne zwyczaje - świsnął Kowalik, ale ponieważ, jak się rzekło, był ciekawy, to
stanął sobie
wygodnie głową na dół i przytwierdził. - Zaczynaj
z daleka, nawet stamtąd, gdzie pieprz rośnie. Jesteśmy bardzo cierpliwi, ale zaczynaj
natychmiast, bo ja na
przykład mogę przestać...
- Co przestać? - pragnął wyjaśnić Koot.
- Przestać być cierpliwy, do stu tysięcy złamanych dziobów!
- Gdzie pieprz rośnie i banan dojrzewa, gdzie bataty podobne do tutejszych powojów
rozwijają swe białe i
czerwone pąki, gdzie między skórzastymi Iiśćmi
chlebowców wiszą owoce wielkie jak głowa Iudzka i pasaty szemrzą w koronach palm
kokosowych...
- Od batatu i pasatu wracaj, bracie, do tematu - Eryk ułożył złośliwy wierszyk. - Ja tam cenię
szczerość i
zwięzłość.
- Tam właśnie przed trzydziestu Iaty...
- Trzydziestu? To ma być szczerość, smarkaczu?
- Przed trzydziestu. W mojej rodzinie Chelonidesów, żółwi morskich, żyje się sporo ponad
setkę, więc nic
dziwnego, że będąc wobec panów smarkaczem, jestem
jednak najstarszy.
- Najpierw żądasz zwięzłości - zwrócił się kapitan Koot do Kowalika - a potem sam
przeszkadzasz. Jeśli nie
będziesz hamował dzioba, drogi Eryku, zyskasz
miano choIeryka.
- Tam właśnie przed ponad ćwierćwieczem - podjął raz jeszcze Owalny - poznałem bosmana
Dobromierza,
który uchronił mnie od straszliwej śmierci, i zamieszkałem
w jego kajucie na starym parowcu pod Iiberyjską banderą. Pływaliśmy tą łajbą po morzach i
oceanach,
zataczając się od portu do portu, póki dno nie przerdzewiało
na wylot, i to podczas tajfunu. Wówczas miałem możność spłacić część długu wdzięczności,
wynosząc bosmana
poprzez stada rekinów na brzeg wyspy koralowej...
Biki sam spostrzegł, że wspomnienia zbyt go wzruszają, a rytm opowiadania jak prąd morski
unosi zbyt daleko
od portu, więc tak klepnął płetwą, że kręgi
rozbiegły się po wodzie zatoczki, a parę kropeI zasyczało i poczerniało w żarze ogniska.
- Nic szczególnego - stwierdził, zanim bryzgi zdążyły stać się obłoczkami pary. - Jedna
przygoda z tysiąca.
Pływaliśmy potem na wielu różnych statkach,
a w ostatnich Iatach, ku ogromnemu zadowoleniu Dobromierza, już tylko na polskich, w
niczym do tamtej
pierwszej łajby nie podobnych, na których nawet ja
traktowany byłem jak pełnoprawny członek załogi, miałem książeczkę marynarską, bezpłatne
Ieczenie, prawo
do urlopu oraz klimatyzowane akwarium w kajucie
bosmana.
- Tak, tak - skinął łbem Jonatan. - Mam paru koIegów z wojska, którzy pływają na etatach
kotów okrętowych.
Bardzo chwalą warunki pracy.
- Kiedy Dobromierz szedł na emeryturę, pozwolono mu zabrać to akwarium wraz ze mną.
Zamieszkaliśmy na
pięterku w domu z ogródkiem, przekonani, że teraz
ja będę sobie czytał, a on konstruował różne wynalazki, które już dawno ma wymyślone, i
popłyniemy przez
ż
ycie bez burz i sztormów. Nieszczęście przyszło
jednak z zupełnie niespodziewanej strony.
- Nuda czy wóda? - spytał Kowalik. - A może nuda i wóda?
- Odezwały się stare rany - kapitan Koot w zadumie przeczesał łapą sierść na łbie w tym
miejscu, przez które
biegła ukośna szrama, odsłaniając błękitnawy
odcień wśród szarej czu pryny.
- Dzieci - rzekł Biki.
- Wrzeszczały? - zagadnął domyślnie Skrzydlaty. - Zawsze wrzeszczą, nawet jak przyjdą do
Iasu.
- Ciskały? - próbował zgadnąć Wąsaty. - Dzieci sąsiadów, zza płotu kamieniami.
- Nie. Własne dzieci Dobromierza, dorosłe już i mieszkające w różnych miastach, którym
pływając posyłał
prezenty z każdego portu, a one odpowiadały serdecznymi
ż
yczeniami i zaproszeniami, żeby kiedyś do nich przyjechał.
No a kiedy został emerytem i przestał słać prezenty, to zgadujecie pewnie, co było dalej.
- Ani życzeń, ani zaproszeń - rzekł Jonatan.
Wyglądało, że jeszcze parę słów powie, że coś dorzuci z własnych doświadczeń, ale tylko
machnął tylną łapą i
zadumał się smutno.
- Jasne! - z pewnym opóźnieniem pojął Eryk. - Chrup im w dziób! - zaklął, jak umiał najtężej.
- Kiedy Dobromierz zmarkotniał, a potem chudł i chmurniał z dnia na dzień, nie mogłem
dłużej na to patrzeć i
przyjąłem pracę w Samexie. Bosman nie wiedział
o niczym, myślał, że w dni powszednie pływam sobie po prostu po rzece przedpołudniami, a
myśmy z panną
Zosią kupowali w komisach różne zagraniczne drobiazgi
i wysyłali przez pocztę dzieciom Dobromierza naśladując jego podpis na Iistach.
Już zaczęły nadchodzić pierw~ze pocztówki z życzeniami i zaproszeniami, żeby kiedyś
przyjechał, już
Dobromierz poweselał i nabrał apetytu, lecz teraz, po
dzisiejszej awanturze... Nawet nie mogę szukać pracy gdzie indziej, skoro inspektor Nowak
jest już na tropie!
Kapitan Koot od dłuższej chwili klepał się p0 biodrach nie brzęcząc jednak bilonem, a potem
na piersi szukał
portfela, lecz pod sierścią nie znalazł nic
prócz wypłowiałych buretek orderów bojowych.
Pragnąc usprawiedliwić jakoś swoje niespokojne ruchy, zerknął na zegarek i rzekł:
- Nie po dzisiejszej, Iecz po wczorajszej awanturze.
Już wtorek, dawno po północy. Wkrótce zacznie świtać. Kowalik tak był wzruszony, że nie
skorzystał z okazji,
by zaproponować udanie się na spoczynek.
- Fakt. Jasne. Chciałeś dobrze, ale nie możesz. Takie jest życie. Zostań z nami, zapomnij o
starym bosmanie.
- Jakże bym mógł! - zaprotestował oburzony Biki.
- No to pruj Bóbrzą do dużej rzeki, dużą rzeką do morza, morzem do oceanu, a tam znajdziesz
swoich rodziców,
krewnych...
- Rodzice zginęli tragicznie przed moim urodzeniem, a z krewnych nikt nie został -
powiedział cicho Owalny i
po chwili milczenia powtórzył szeptem: - Nikt...
Po raz drugi tej nocy wiatr ucichł, zamilkła woda, Iecz teraz nawet ogień przestał szeleścić.
Wszyscy trzej
słyszeli własne serca i krew w żyłach płynącą.
Długo nikt nic nie mówił, bowiem są chwile, w których nie wolno pytać.
Ciszę przerwał jedyny mający po temu prawo :
- Moje wesołe imię jest skrótem nazwy przeklętej wyspy, w której piasku zostałem zniesiony.
Po wydaniu na nią
wyroku śmierci statki zabrały ludzi, wszystkich
167 mieszkańców, pozostawiając nieświadome niczego ptaki i motyle, ssaki, płazy i gady.
Dobromierz, którego
losy tam zaniosły na pokładzie jednego z przerdzewiałych
okrętów wojennych, również skazanych na zagładę, włożył mnie z garścią rozgrzanego
piachu do swej czapki.
ffCO wy tam gwizdnęliście, bosmanie ?" - spytał
go generał. "Ratuję przed pańską bombą pewnego nie narodzonego jeszcze żółwia" odrzekł
mu Dobromierz,
wsiadając do szalupy i wyświstał generała na swym
mosiężnym gwizdku bosmańskim. Myślę, że teraz rozumiecie, czemu traktuję go nie tylko jak
przyjacieIa, lecz
ojca i nigdy nie porzucę.
Biki Chelonides zamilkł na chwilę, zapewne by opanować wzruszenie, a potem, po raz drugi
tej nocy, trzepnął
płetwą o wodę i twardym głosem dokończył.
- w lipcu 1946 roku wybuchła bomba atomowa na wyspie Bikini. Zginęły wszystkie
zwierzęta, choć nigdy
niczym nie obraziły ludzi. Moi rodzice i krewni zostali
zgnieceni wodą, która na moment stała się twardsza niż kamień.
W wiele jeszcze Iat później ginęły ptaki w chmurach radioaktywnego pyłu, a ryby w zatrutej
wodzie.
Ogień zgasł. Zgęstniały struchlałe ciemności. Kowalik nie widział czubka swego dzioba, a
Koot na końcach
wąsów czuł ciężar mroku. Nadeszła chwiIa tak parszywa
i smutna, że każdemu chciałoby się samego siebie złapać za kark i dać takiego kopa...
l właśnie wówczas za Bóbrzą, tuż nad horyzontem, poszarzało nieco, pojaśniało. Wszyscy
trzej obrócili głowy w
tym kierunku, żeby sprawdzić, czy im się nie
zdaje.
Nie, teraz już ta szarość wygięła się ku górze ustępując miejsca perłowej smudze z dwiema
kroplami : błękitu i
różowości, zapowiadającymi świt.
Zawsze bowiem po najciemniejszej nocy przychodzi dzień, po mroku słońce, a kiedy trafia
się godzina parszywa
i smutna, trzeba zacisnąć dziób, wysunąć pazury
i przeczekać ją, przeczekać...
ROZDZIAŁ III
WĘZEŁ KOOTYJSKI
Kiedy Słońce wychyliło twarz spoza kulistości Ziemi, a światło, zaczepiwszy o szczyty
drzew, szybko zeszło
nad zatoczkę, Wąsaty wstał, przeciągnął się,
grzejąc plecy w pierwszych promieniach, a potem, coś w głębi serca zdecydowawszy, wszedł
po kolana w
chłodną wodę, czego koty z własnej woli nie czynią
prawie nigdy, i objąwszy Bikiego za szyję, ucałował go w oba policzki.
- Nie wiem, czy to ci ulży - rzekł poważnie - ale od tej chwili masz nie tylko ojca w
Dobromierzu, Iecz także
brata w Jonatanie Koocie.
Eryk też miał ochotę uczynić coś w tym stylu. Podfrunął, siadł na tarczy Owalnego i nawet
dziób już otworzył.
lm serdeczniejsze słowa dobierał, tym bardziej
stawał się wściekły na Iudzi, którzy tak strasznie skrzywdzili Bikiego i wreszcie nie
wygłosiwszy żadnego
oświadczenia, począł złupywać farbę. Niszczył
literę po literze z tych, które jeszcze zostały, i pogadywał w krótkich odsapach:
- Podłość, wredność, draństwo! Co im ptaki zawiniły? Albo żółwie? Albo koty? No co?
Łup, łup! Dziób, dziób!
- Wyzysk, oszczerstwo, nadużycie! Jak można zwierzę pracujące podstawiać zamiast koła?
Niech go tyIko
wypatrzę, to przysięgam na Iiście rodzinnego dębu,
ż
e cztery dętki naraz będzie do wulkanizacji woził.
Łup, dziób!
. Dziób, łup!
- Skandal, chuligaństwo, granda, głupota! Las opylony cementem, chrząszcze nażarte
azotoksem, pająki
muchami pijanymi zatrute, ryby zafenolowane. Wytrują
nas i siebie. Sytuacja bez wyjścia.
Dziób, łup, cup! Cup, łup, dziób!
- Nie ma sytuacji bez wyjścia - mruknął Jonatan rozciągnięty wygodnie na słonku. - Bywałem
w życiu w takich
opresjach, że nie uwierzycie, jak wam kiedyś
opowiem... - zasłoniwszy paszczę łapą ziewnął delikatnie.
- Nie ma? - Eryk zmęczył się pracą .... Bez wyjścia?..
i gadaniem, a nawet zasapał troszkę.
- Powiedziałem już. Nie ma - odrzekł leniwie Koot.
- Takiś chojrak?
- Przykładem może być węzeł gordyjski... - zaczął Biki pragnąc zająć czym innym i trochę
uspokoić Eryka.
- Jaki znowu węzeł?
- W mieście Gordion, w świątyni Zeusa, stał wóz z jarzmem przywiązanym do dyszla przy
pomocy bardzo
skomplikowanego supła.
- Kiedy stał? Co na wozie?
- Pusty wóz, dwadzieścia trzy wieki temu.
- To co mnie to obchodzi?
- Poczekaj, Eryku... Otóż była wróżba, że kto ten węzeł I'ozplącze, władać będzie całą Azją. l
oto Aleksander
Macedoński...
- Wybitny generał - wtrącił Jonatan. - Aleś ty oczytany, Chelonidesie!
- Na statkach, którymi pływałem, były biblioteki, miałem sporo czasu...
- No i co z tym supłem generalskim? - przerwał Kowalik.
- Aleksander Wielki dobył miecza i rozciął węzeł gordyjski. Z tego wniosek, że nie ma
sytuacji...
- Jonatan nie ma miecza. Ani nawet dzioba, żeby rozplątać.
- Ale mógłbym przegryźć - rzekł Koot.
- Takiś chojrak?
- Sam ocenisz jaki, gdy wieczorem opowiem wam o pewnej przygodzie.
- Czemu nie teraz? - Zdrzemnąłbym się.
- Ale ja teraz chcę wiedzieć - światło dnia obdarzało Kowalika coraz większą energią, a nie
mogąc dosięgnąć
Iudzi, którzy uczynili krzywdę Bikiemu, parł
do awantury z tym, kogo miał w zasięgu dzioba.
- Wszystkiemu dasz radę...
- Prawie.
- Wszystko potrafisz?
- Sporo.
- No to porządek zróbże i oczyść rzekę Bóbrzę. Czemu wyławiasz podtrute lipienie z
fenolówki i jak kto głupi
targasz na czyste? śebyśmy ci nie pomogli,
tobyś się nieźle z tym wiadrem uszarpał.
- Łup, łup! - Eryk wziął się z powrotem do pracy, ale zaraz przerwał i jadowicie dorzucił:
- Naderwiesz się kiedy, chwaliogonie.
Rozmarzony ciepłem i senny Jonatan Koot nie podjął zaczepki. Patrzył na leciutkie smużki
mgły pełzające z
wolna tuż nad wodą, mrużył ślepia i wreszcie rzekł
spokojnie:
- Oczyszczenie Bóbrzy jest stosunkowo proste. Od dawna mam pewien pomysł, oznaczony
kryptonimem Węzeł
Kootyjski i jeśli go wykonam, to ałycza, pod którą
ż
eśmy się poznali, zakwitnie jeszcze tej wiosny.
- Czekaj! - zawołał Eryk, który zdrapawszy litery z obrzeża tarczy, zdołał już usunąć trzy
czwarte hasła
centralnego. Czytaj...
- Nigdy - przeczytał Jonatan.
- Pi-pi, hi-hi! - roześmiał się Skrzydlaty piskliwie.
- Cha, cha, cha! - zawtórował mu cichutko Owalny, spoglądając na swe własne plecy.
- Otóż to! - kpił Kowalik. - Zakwitnie nigdy...
- Nigdy nie zakwitnie - poprawił Biki, dbały o język i precyzję wyrażania myśli.
- A wiesz dlaczego? - spytał go ptak, odwracając się do kota ogonem. - Bo on nie ma żadnego
pomysłu, a tylko
tak mówi. Będzie targał ryby schylony pod ciężarem
wiadra, póki sobie wąsów nie przydepnie.
- Dość - rzekł Koot nie tylko rozbudzony już całkowicie, Iecz wściekły, że robią z niego
balona. - Wara od
moich wąsów. Gdy mrok zapadnie, przekonacie się...
- Czemu nie zaraz?
Kapitan, o czym wówczas jeszcze nie wiedzieli Eryk i Biki, był komandosem nocnym. Jako
doświadczony
ż
ołnierz wiedział aż nadto dobrze, iż pośpiech czy gniew
to źli doradcy, a mrok potrafi być sojusznikiem wspaniałym.
Kiedy jednak rozglądał się teraz i widział, jak mgła nad rzeką gęstnieje, jak wypełza przez
zatoczkę na brzeg
trawiasty, jak wspina się po gałęziach na
drzewa, to zdecydował, iż można akcję przyspieszyć. Nazwa Węzeł Kootyjski przyszła mu do
głowy dopiero w
trakcie opowieści Chelonidesa, ale tak naprawdę
miał tę sprawę przemyślaną od dawna w najdrobniejszych szczegółach i gdyby mu dotąd nie
brakowało
podwładnych...
- Zgoda - rzekł - zaraz przekonacie się, że można wierzyć słowu starego wiarusa. Czy macie
dość odwagi w
wątrobach, by nie podtulić ogonów w obliczu przeważających
sił przeciwnika?
- Więcej, niż się niektórym wydaje - napuszył pióra Skrzydlaty. - Jak się rozejrzeć, to od razu
widać, kto ma
najdłuższy do podtulania...
- Czasem wciągam ogon, ale nie podtulę nigdy - obiecał Chelonides.
- A więc odwagę macie i pomożecie?
- Pomożemy - obiecali zgodnym chórem, choć w różnej tonacji, bowiem Owalny rąbnął
płetwą w plastron na
piersi, a ptak, nie przekonany jeszcze o militarnych
talentach Jonatana, spojrzał jakoś dziwnie w bok i przymrużył oko.
- Obejmuję dowództwo - rzekł kapitan przyjmując postawę zasadniczą.
Wypowiedział te dwa słowa odmiennie niż to wszystko, co mówił do tej pory. Wypowiedział
je głosem tak
władczym, energicznym i zdecydowanym, tak grzbiet
wyprężył i głowę uniósł powiewając siwymi wąsami, że obaj cywile mimo woli stanęli na
baczność i nastawili
ucha, by nic nie uronić z rozkazów. To znaczy
tak naprawdę żaden z nich nie stał, gdyż byłaby to pozycja nienaturalna. Owalny dalej leżał z
ogonem w wodzie,
Skrzydlaty siedział na pniu jarzębiny, ale
obaj zarówno fizycznie, jak psychicznie stali na baczność.
- Ogłaszam gotowość bojową numer trzy.
. ostrzyć zęby, dzioby i pazury...
- A jak kto nie ma zębów, tylko listwy rogowe do gryzienia?
- ...przygotować do boju pancerze...
- Zdrapać mu to nigdy?
- Zdrapać. Im mniej znaków szczególnych, tym lepiej.
- A może niech napis zostanie na kapralaksie jako hasło bojowe, podobne do dewiz
herbowych na puklerzach
rycerzy?
- Używasz za trudnych wyrazów, mój Biki. Cóż to za kapralaks? - wypytywał Eryk.
- Górna część mego pancerza. A dolna - plastron.
- Miauu...czeć! - skomenderował Jonatan, a ponieważ tylko on to potrafił, udało mu się
przerwać gadaninę
pospolitego ruszenia. - Pytać wyłącznie na rozkaz,
odpowiadać tylko na moje pytania... Powtarzam: gotowość numer trzy. Szeregowiec Kowalik
obserwuje
powietrze, szeregowiec Biki - wodę. Ja ruszam na rekonesans.
Kapitan Koot bezszelestnie wśliznął się między krzaki.
jak wąż przewinął ciało między pniami, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu, a potem
wlazł po
chropawym pniu na szczyt najwyższej topoli i ocieniając
szarą łapą swe złote ślepia począł uważnie przepatrywać teren fabryki. Oglądana z góry
budziła pewne
skojarzenia smakowe, przypominając srebrnego chrząszcza.
- Już ja cię dzisiaj schrupię - mruknął Jonatan cichutko. - Zobaczymy, mój bryzgunie i
kłopotku, czy ci własne
trucizny smakują...
Znał teren fabryki jak swój ogon, więc skoncentrował uwagę na trzech punktach
najistotniejszych dla realizacji
planu i stwierdził.
A. warty przy bramie nie pełni sierżant, który ma psa i zabiera go na służbę, lecz kapral
Trąboń karmiący wróble
okruchami chleba;
B. dziura w betonowym ogrodzeniu w dalszym ciągu nie załata n a ;
C. z komina starego parowoziku, stojącego na bocznym torze między stertami podkładów i
pordzewiałego
ż
elastwa, kępami zeschniętych ostów i młodych, lecz
bardzo wysokich pokrzyw, dobywa się Ieciutki dymek.
- Dobrze, że jeszcze nie nadeszła Uroczysta Rocznica rzekł sam do siebie. - Mogli byli
pomieszać nam szyki, /
Dziura już dawno miała być załatana, pokrzywy
i osty wyrwane, żelastwo razem ze stuletnim parowozikiem oddane na złom, ale dyrektor,
magister inżynier
Przemysław Sprytek, człowiek tak przewidujący,
ż
e nie tylko żona go pytała, co będzie jutro na obiad, lecz nawet Zjednoczenie zasięgało
opinii, jak i co by
zaplanować, żeby się wykonało z nadwyżką a
więc właśnie magister inżynier Sprytek postanowił, że te wszystkie prace zostaną wykonane
w czynie ku czci i
na miejscu parowozika, dokładnie w przeddzień
Uroczystej Rocznicy, zakwitną szybkopienne podlizajki, sprawozdawcze tysiąckrotki oraz
wspaniałe, pachnące
ministrozy.
Myśląc sobie o tym wszystkim, kapitan obserwował mgłę.
Tylne łapy bryzguna pospolitego (Cimbex femorata), czyli owego chrząszcza, którego
przypominała fabryka,
dwie tylne łapy, a naprawdę to grube rury, wygięte
ponad torami kolejki, spełzały zabetonowaną pochyłością brzegu i niknęły w wodzie.
Wyglądało tak, jakby Bóbrza, rozgniewana wysysaniem z niej czystej wody i wlewaniem
brudnej, zbuntowała
się tego ranka i ruszyła na wstrętnego pasożyta.
Przodem, podbiegając w lewo, w prawo, cofając się i znowu wracając, harcowały
rozpoznawcze kłaczki, za nimi
skradał się półprzezroczysty opar i wreszcie
na przysłonięty już teren wkraczała nieprzenikniona mgła, kłębiąc się wokół rur, pozerając je
metr po metrze.
Gdy pierwsza z owych zwiadowczych mgiełek czepiała . rdzawej szyny kolejki
wąskotorowej, kapitan Koot
zaSlę wołał z wysokości topoli:
- Gotowość numer dwa!
Potem wykonał skoków kilka bez spadochronu z gałęzi na gałąź, z konara na konar, a z
ostatniego dał nura w
mleczny tuman i znikł.
Jeszcze tylko tam w dole chrupnęła gałązka, plusnęła woda i szepnął aksamitny baryton:
- Zbliżyć się w celu odebrania zadań bojowych.
Potem już nic nie było słychać. Kapitan Koot, mimo iż przekonany o nieobecności w pobliżu
jakiejkolwiek
osoby czwartej, mówił szeptem, wiedząc z doświadczenia,
ż
e im większe tumany dokoła, tym bardziej wróg podsłuchuje.
Zapewne gotowość numer jeden została ogłoszona po cichu (kto wie nawet czy nie na dotyk?
!), ponieważ
jedynym obcym elementem, który wartownik Trąboń spostrzegł
na terenie fabryki we wczesnych godzinach porannych, był ptak wzrostu małego, długości coś
tak jakby ołówka,
czyli prawdopodobnie 13 centymetrów, dziób
długi, ostry, oczy podmalowane, ubrany w szarą marynarkę, koszulę białą, sweterek żółty,
znaków szczególnych
brak, który usiadł na najwyższym pokrętle.
- Skąd mogłem wiedzieć, czy ma zamiary i że jest element przestępczy? - kapral tłumaczył
potem inspektorowi
Nowakowi spisującemu protokół zajścia. - Nie
było zarządzenia, że ptaki mają mieć przepustki czy żeby je zganiać z aparatury. Nawet
myślałem, żeby go
chlebem poczęstować, ale taka już była mgła...
- Odeszlibyście od bramy, gdyby nie było mgły? - spytał podstępnie Metody.
- He, he! Nie mnie, starego wróbla, brać na takie plewy. Czy to ja nie wiem, co wartownikowi
wolno, a czego
nie.
Ja tylko mówię, że taka przyszła mgła, że strach było w nią wchodzić, a jeszcze jak dym
zaczął walić...
- Nie zlękliście się, że to pożar? Nie ogłosiliście alarmu?
- Zląc to się zląkłem, bo to tak nagle w tej mgle. Ale alarmu nie było co ogłaszać, bo w
lokomotywce każda
zmiana, a już zwłaszcza nocna, zawsze troszkę
sobie popali, podhajcuje i herbatę robi albo kawę, jaja na miękko czy na twardo gotuje...
- No a potem?
- Potem najpierw zasapało, potem zazgrzytało, a potem, potem zajęczało i zaczęło stukać.
- Nie moglibyście, obywatelu kapralu, trochę dokładniej?
- Mógłbym, panie inspektorze, dlaczego nie?
- Bo to do protokołu.
- No, ja wiem. Więc do protokołu dla wysokiego sądu to było tak: najpierw - puf, puuf I puf,
puuf; potem nie
przestając pufać zrobiło skrr, zgrr I szur,
hurr I i tak strasznie ojęę, ująą I przycichło na chwilę, myślałem, że może koniec, kiedy
znowu stuk, puk,
brzdęk! stuk, puk, bang 1 . stuk, puk, bing!
- W chórze powinniście, Trąboń, śpiewać - z.sżartował inspektor.
- Ja nie tylko śpiewam, ale i dyryguję zakładowym zespołem Fenol Bemol Old Boy Band.
Gdyby trzeba było
jakieś śledztwo uświetnić albo rozprawę przed kolegium
karnym umuzycznić...
- Dobrze, dobrze. Więc wy słyszeliście puf, puuf I skrr, zgrrl . ojęę, ująą! stuk, punk, bing I l
nic?.. Nie
zadyrygowaliścle alarmu?
- Alarm jest rzecz poważna, panie inspektorze. Jakby tak każdy z byle przyczyny zaraz alarm
robił na całe M
iasto, to ho, ho, do czego mogłoby dojść. Ogłosić
łatwo, a odwołać trudno.
- Na terenie fabryki nie wiadomo, kto brzdęk-bang-binga sobie, a wy nic?
- Jak to nic? Akurat zaczęli ludzie z porannej zmiany nadchodzić i ja mówię do nich: "Coś
tam stuka", a oni
posłuchali i powiadają: ,.Raczej puka. Pewno
brygada remontowa". Właśnie wówczas, kiedy oni tak powiedzieli, to nagle jak nie...
- Ostrożnie! - uprzedził Nowak. - Nie cierpię, gdy się kto wyraża i zaraz wlepiam mandat.
Stadko wróbli, spacerujące po parkingu samochodowym między dyrekcją a bramą, w
daremnym oczekiwaniu na
okruchy chleba, zerwało się nagle i w popłochu umknęło
na betonowy parkan, ćwierkając z oburzeniem.
Wartownik westchnął smutno, wzruszył ramionami i rzekł.
- Dobrze, to ja już może Iepiej ze względu na mandat nie powiem, jak to strasznie...
- Huknęło - podpowiedział inspektor. - Huknęło i zaczęło wyć, a wy w dalszym ciągu nie
naciskaliście
czerwonego guzika.
- żeby był jeszcze większy hałas?
- Nie podnieśliście słuchawki gorącej Iinii.
- Przecież i tak dyrektor słyszał, co się dzieje, a nawet widział, bo mieszka niedaleko. Pani
magistrowa
jnżynierowa Sprytkowa, kiedy się nie może dodzwonić
przez telefon albo wyjdą jej baterie do tego radia "jacy-tacy", to z balkonu woła męża na
obiad i rączką białą na
niego kiwa.
To tak blisko, że dyrektor, jak nie chce się męczyć wsiadaniem i wysiadaniem, to idzie obok
samochodu.
- Ale dziś przyjechał?
- Przyjechał osobiście i nawet widać, że slę spieszył.
Wartownik pokazał inspektorowi czarną Iimuzynę, której drzwi z pośpiechu nie były
zamknięte, potem balkon
państwa Sprytkostwa i wreszcie samego dyrektora
Przemysława, który przez telefony i teleksy, dalekopisy i radiostacje mobilizował właśnie
ekipy techniczne do
akcji, krzycząc w kilka słuchawek i mikrofonów
naraz:
'- Natychmiast I Brać ciężki sprzęt... Cała tona produkcji do wyrzucenia. Milionowe straty w
wyniku dywersji...
Roznitować, przeciąć, rozplątać! Pełna mobilizacja... Niczego nie zatrzymywać, tylko
uruchomić natychmiast
filtry, oczyszczacze i utleniacze... Co mnie
obchodzi, że zardzewiałe i zakurzone? To włączcie odkurzacze i odrdzewiacze...
Tak, to ja, dyrektor... Przyślijcie mi nie tylko mechaników, Iecz i matematyków oraz
komputer i na wszelki
wypadek Iiczydła... Oddział Iaserów i saperów.
Natychmiast I l nikomu ani słowa, bo tajemnica państwowa. Supertajne I Przed usłyszeniem
zapomnieć, przed
przeczytaniem połknąć 1 Natychmiast I Zostawmy
dyrektora magistra inżyniera z jego nowoczesną techniką łączności, a Nowaka z kapralem
Trąboniem, który Iubi
karmić wróble okruchami chleba, i korzystając
ze znajomości z Erykiem, Bikim i Jonatanem zorientujemy się, jak to było po kolei i od
początku.
Może tylko w tym miejscu warto jeszcze dodać, że podczas rozmowy inspektora z
wartownikiem, właśnie
wówczas, gdy wróble się spłoszyły, czarny cień przemknął
jak duch w stronę czarnej Iimuzyny, czarna łapa z białą opaską sięgnęła do wnętrza przez
otwarte drzwi, a potem
krótkimi susami od koła do koła ktoś przemknął
pod stojącymi obok samochodami i zniknął pod płotem w pokrzywach oczekujących
wyrwania w ramach czynu
ku uczczeniu Uroczystej Rocznicy.
Po otrzymaniu zadań bojowych powtórzyli je szeptem.
Kapitan Koot, nie chcąc urazić żadnego ze swych podwładnych, mianował szeregowca
Kowalika swym zastępcą
do spraw lotniczych, a szeregowca Biki - do spraw
morskich i rzecznych.
Ustaliwszy Godzinę Zero jako Właśnie Teraz wyruszyli wszyscy razem w kolumnie
marszowej, lecz już po paru
krokach przeszli w ugrupowanie przedbojowe - Owalny
popłynął rzeką ku wylotowi rury ssącej. Skrzydlaty przebiwszy po starcie gęstą warstwę mgły
pofrunął na PO,
czyli punkt obserwacyjny na najwyższym pokrętle
aparatury.
A Wąsaty pobiegł na skróty do dziury w ogrodzeniu, sforsował ją i nie napotkawszy oporu
opanował
Iokomotywę.
Nie tracąc ani sekundy Jonatan otworzył drzwiczki paleniska, chwycił szuflę i mierzonymi
rzutami począł sypać
węgiel na ruszt równiutką, cienką warstwą.
Wnętrze pociemniało na chwilę, potem poczerwieniało, pojaśniało, rozjarzyło się setką
jasnozłotych płomyków.
Drgnął manometr pokazujący ciśnienie pary
w kotle i dźwignął wskazówkę z okolic zera, jak powiekę po drzemce.
Jeszcze dziesięć szufli i wskazówka uniosła się skośnie ku górze.
Jeszcze piętnaście czubatych i manometr, prezentując pionowy wskaźnik, zameldował, że
taka energia rozpiera
kocioł, iż warto by popracować.
Mijała siódma minuta od godziny Zero, gdy przykurzony miałem węgIowym Jonatan pchnął
w Iewo dźwignię
reguIatora i zakręcił nawrotnicę, dając parę na tłoki.
- Puf puuf? - spytał zdziwiony parowozik, Iecz zaraz zebrał siły, przemógł zardzewiałość i
obracając wolniutko
koła sam sobie odpowiedział.
. - Puf, puuf I Eryk, pełniący funkcję grupy obserwacyjno-osłonowej, zobaczył kłąb dymu
wyrzucony
ciśnieniem pary wysoko ponad mgłę i po trzykroć uderzył
dziobem w zawór.
Dzwonienie przeniosło się wzdłuż aparatury nad ziemię i zbiegło do wody. Usłyszawszy
sygnał Biki, jako grupa
blokująca, dał się wessać. Hamując z Iekka
płetwami płynął we wnętrzu rury początkowo łagodnie nad brzegiem, pokonał cztery ostre
zakręty forsując
wygięcie ponad torami i wreszcie dotarłszy do głównej
przepustnicy zatkał ją na amen własnym plastronem, odcinając dopływ wody.
Pompy warczały mu pod brzuchem, dokoła było bardzo ciemno i ktokolwiek twierdziłby, że
szeregowiec
Chelonides nie czuł Ięku, powiedziałby nieprawdę. Nie
na tym jednak poIega odwaga, by się nie bać, lecz na tym, by nie okazać strachu i jakby nigdy
nic wykonywać
rozkaz bojowy. Biki, jako początkujący komandos,
miał - trzeba przyznać zadanie nieco ułatwione, ponieważ samotny we wnętrzu rury nie mógł
przed nikim
okazać Ięku ani też uciec, ponieważ był przyssany.
W tym czasie kapitan Koot, stanowiący grupę uderzeniową, podjechał parowozem do rur.
Podczepiając to jedną,
to drugą na przemian, raz z przodu, raz z tyłu,
a gdy trzeba, to i dopychając zderzakami, począł je włóczyć z miejsca na miejsce. To
wciągnął rurę ssącą pod
rurę zrzutową, to zrzutową pod ssącą, zaplątując
coraz bardziej.
Skrr. zgrr! - zgrzytał metal wleczony po szynach.
Szur, hurr , . - protestował szorując po betonowej płycie nadbrzeża.
Wszystko to działo się wedle z góry ustalonego planu, opartego nie tyle na żołnierskich, co
młodzieńczych, a
nawet właściwie dziecięcych doświadczeniach
Jonatana, zwanego w owych dawnych czasach, w co trudno uwierzyć, Natankiem.
Robota szła sprawnie, kapitan z zadowolenia gładził co pewien czas wąsy, czerniąc je mimo
woli coraz bardziej,
i wściekle kręcił nawrotnicą, by zmieniać
co chwilę kierunek jazdy. Mówił przy tym do siebie dość dziwne słowa, podobne do zaklęć.
- Pierwszy - same, drugi - pół w każdy, trzeci - wkłuwane między pierwsze, czwarty - pół w
każdy. Piąty leci jak
trzeci. Zaś szósty, kolego, bliźniakiem
drugiego.
o Godzinie Zero plus siedemnaście zaplątanka była skończona i Jonatan chwycił za cięgło
syreny parowozowej,
by dać sygnał włączający grupę obserwacyjno-osłonową
do bezpośredniej akcji dywersyjnej. Drut zgrzytnął, skrzypnęła dźwignia, lecz syrena
milczała.
Tknięty złym przeczuciem szarpnął zasuwę otwierającą bezpiecznik kotła. Stuknął cofnięty
zawór i nic.
Cisza.
- Przeklęte jaja! - mruknął tajemniczo Jonatan, zeskoczył z parowozu i zamiast wyć na
syrenie, zawołał. S krzyd
I aty, do mnie!
, Nie ma akcji bojowej, zwłaszcza dywersyjnej, podczas której komandosi nie napotkaliby
nieoczekiwanych
przeszkód. Rzecz w tym, by potrafili dostosować
się błyskawicznie do nowych warunków.
- Miało być buczane - powiedział nie bez żalu szeregowiec Kowalik, nadlatując przez mgłę.
- Ale jest zatkane - odrzekł Jonatan i, nie tracąc czasu na wyjaśnienia szczegółowe, wskazał,
który nit trzeba
wybić na kołnierzu łączącym dwie części rury.
Eryk wziął zamach i rąbnął dziobem z całej mocy.
- Ojęę! - krzyknął Jonatan. - To nie jest nit.
- A który mam wybić?
- Ten - pokazał raz jeszcze Wąsaty i w tejże chwili wrzasnął boleśnie. - Ująą!
- Co jest? - spytał Eryk.
- Jeśśli po razz trzeci... - syczał Jonatan przytrzymując zębami koniec bandaża i opatrując swą
prawą łapę
skaleczoną ostrym dziobem - ...po razz trzeci
nie trafiszsz w nit, który ci pokazuję, to zzginieszsz w mych pazurach, jeszcze nim ten kocioł
ekspIoduje.
- A kiedy on ekstentego?
- Za parę chwii.
- Dlaczego?
- Bo w nim stale coś gotowali i jaja na twardo zatkały nie tylko syrenę, Iecz i zawór
bezpieczeństwa - kapitan
mówił spokojnie, Iecz z każdym słowem wścieklej.
- W nity...
krótkimi seriami... krop! - wydał wreszcie rozkaz, chowając uprzednio obie przednie łapy za
siebie i cofając się
na tylnych o parę kroków.
Szeregowiec Kowalik, przerażony nie tyle obietnicą śmierci w kocich pazurach, co
perspektywą wybuchu, wziął
zamach i nie spuszczając parowozu z oka wypuścił
serię ciosów dzioba.
Stuk! - stuknął kołnierz. - Puk! - odpowiedziała rura.
- Brzdęk! - wyskoczył nit.
- Sąsiedni! - rozkazał dowódca.
Stuk. Puk! Bangl - Jeszcze jeden! - zawołat wspinając się po metalowej drabince i zaglądając
do wnętrza
parowozu.
To, co zobaczył, doprowadziłoby do omdlenia nawet tygrysa, gdyby któryś z tych dzikusów
znał się na
parowozach i manometrach: wskazówka ciśnienia pary przekroczyła
dawno czerwoną kreskę, wyłamała ogranicznik na końcu skaIi i zasuwała dokoła niczym
stoper na olimpiadzie,
a węgiel na palenisku nie tylko nie wygasał,
lecz rozpłomieniał się coraz bardziej.
Stuk! Puk! Bing I Trzecl nit gwizdał jeszcze w powietrzu, gdy kapitan Koot porwawszy w
zęby szeregowego
Kowalika, już Pędził długimi susami w stronę ogrodzenia.
- Puść! - krzyczał oburzony Eryk i usiłował się wyrwać. - Nie wolno kolegów pożeraćJ
Ratunku!
Jonatan nie mógł odpowiedzieć, ponieważ miał twarz zajętą. Gnał co sił w trzech łapach i w
ostatniej chwili dał
nura w dziurę. Ledwo zdążył schować ogon
po drugiej stronie ogrodzenia, gdy kocioł parowozika, nie wytrzymawszy straszIiwego
ciśnienia, Pękł nagle i jak
nie huknie!
Jak dobywająca się z wnętrza para nie zacznie wyć na różne głosy, jak nie zaświszczą,
zafurkocą kamienie,
odłamki czarnych i kolorowych metali oraz pokrzywy
i osty wyrwane z korzeniami wybuchem.
- Wybacz - mruknął Koot wypluwając pióro, które niechcący wyrwał podwładnemu z ogona.
- Lecieć z
powrotem na PO - wrócił znowu do tonu rozkazującego - obserwować
i, gdyby ktoś usiłował mi przeszkodzić, szturmować z lotu koszącego.
- Tak jest! - odpowiedział szeregowiec Kowalik.
Zerwał się z miejsca do Iotu i wbrew swym dość niewybrednym obyczajom, zawołał już w
powietrzu :
- Dziękuję!
Widocznie te kilka godzin spędzonych w dobrym towarzy.;
stwie nie pozostało bez wpływu na jego zachowanie.
Z najwyższego pokrętła widać już było dokładnie cał, teren fabryki, ponieważ mgła
zakurzona wybuchem
skropliłc si'ę i opadła rosą na beton, na szczątki
parowozika. Zwilżonc aparatura błyszczała jeszcze piękniej. Prowadzące ku rzecE dwie rury,
ssąca i zrzutowa -
jeszcze nie tak dawno po.
dobne do pary nóg chrząszcza - teraz tak były razem splątane, że przypominały raczej zaczęty
sweter ze srebrnej
grubej włóczki.
Od bramy pędzili robotnicy z narzędziami, by naprawiać szkody, a drużyna samoobrony
rozwijała ogromne
wężysko, obawiając się wybuchu pożaru. W przeciwnym
kierunku cwałował tylko czarny od pyłu węglowego Jonatan.
Przeskoczył nad wężem przeciwpożarowym, przemknął odważnie tuż pod nogami
biegnących i jednym susem,
aż z sierści sadzą zakurzyło, skoczył na parapet otwartego
okna centrali sterowniczej.
- Psik, brudasie! - krzyknął dyżurny inżynier i chwycił ścierkę, by kota przegonić.
Nim zrobił dwa kroki i podniósł rękę, zastępca do spraw Iotniczych zdążył wystartować,
rozpędzić się w Iocie
nurkowym, i ustawiwszy celownik na dłoń trzymającą
szmatkę, rąbnął dyżurnego w ucho.
W tejże sekundzie kapitan Koot dał susa na tablicę rozdzielczą i wyłączył prąd.
Obaj komandosi równocześnie wylecieli z powrotem przez okno.
- Koniec akcji. Zbiórka na stanowisku wyjściowym - rozkazał Jonatan ze szczytu swego
skoku.
- Zrozumiałem. Wykonuję - odpowiedział Eryk w pół zawrotu bojowego.
Dalsze ich drogi się rozeszły, bowiem Skrzydlaty począł nabierać wysokości, a Wąsaty,
posłuszny prawu
ciążenia, opadł na ziemię. Nie widząc w pobliżu żadnego
ukrycia, po prostu legł w cieniu i nasłuchiwał.
Dziobnięty w ucho inżynier zaczął wzywać pomocy i czynił to coraz głośniej, a
równocześnie, przewieszony
przez parapet, wypatrywał sprawców swego nieszczęścia
i nic nie widział, bowiem Eryk dawno już zmalał i zniknął w powietrzu, a Jonatana maskował
bezruch, który
niejednego zwiadowcę ocalił.
Silniki pozbawione dopływu prądu pracowały coraz ciszej, pompy wirowały coraz wolniej i
kapitan z uigą
pomyślał, że udało mu się ocalić grupę blokującą,
czyli Bikiego, który nie będąc już przyssany do przepustnicy, mógł ruszyć z powrotem ku
rzece. śe znajdzie
drogę, tego był pewny, gdyż w najbardziej zaplątanej
rurze nie sposób zabłądzić.
Od strony miasta poczęło się zbliżać buczenie. Jonatan poczuł chłodny dreszcz na plecach,
bowiem żaden wóz
nie posiadał tak przeraźliwego sygnału, poza
pościgowym fiatem inspektora Nowaka. Poszkodowany dyżurny także usłyszał zdrowym
uchem ten dźwięk,
zdjął się z parapetu i chwyciwszy za słuchawkę, począł
wzywać przez telefon : - Milicja , . Na pomoc , Tu dziobią... Jak to kogo? Mnie dziobią I
przyszła chwila
najodpowiedniejsza do czmychnięcia z terenu akcji.
Kapitan Koot rozpoczął już był odwrót w stronę dziury, lecz uczyniwszy kilka kroków,
posłyszał pisk opon
dyrektorskiego samochodu hamującego na parkingu,
po którym nie nastąpiło trzaśnięcie zamka. Wychyliwszy się spoza krawężnika zobaczył
otwarte drzwi, swymi
bystrymi oczyma koloru starego złota wypatrzył
Ieżący na siedzeniu radiotelefon typu "walkie-talkie", ten sam, który kapral Trąboń nazywał z
polska "jacy-tacy"
i zdecydował się podjąć duże ryzyko, by
go zdobyć (naturalnie nie Trąbonia, tylko aparat) .
Podkradł się i wyczekał do chwili, gdy wartownik nie widział nic prócz inspektora, a
Metodego Nowaka
całkowicie pochłonęło śledztwo. Wówczas jednym ruchem
ś
ciągnął z siedzenia samochodu niewielkie pudełko w eleganckim futerale z jasnej skóry, a
potem przez
pokrzywy, przez pole pobiegł na stanowisko wyjściowe,
czyli do zagajnika nad zatoczką, gdzie niecierpliwie czekali nań obaj podwładni przyjaciele.
- Zero plus prawie godzina - rzekł Biki.
- A wedle planu miało być Zero dwadzieścia siedem przyganił Eryk.
Jonatan w milczeniu uniósł łapę z zakrwawionym bandażem i podsunął mu ją pod dziób.
- "Przepraszam" już powiedziałem, ale tak czy inaczej spóźnienie dowódcy - upierał się
Kowalik.
- Dowódcy nie spóźniają się nigdy - wyjaśnił mu kapitan. - Bywa tylko, iż powstrzymują ich
ważne sprawy...
Tu przerwał, powiódł po nich dumnym wzrokiem i zdjąwszy z ramienia pasek, pokazał
radiotelefon.
- Dzięki temu "walkie-talkie" - przy czym angielskie "uoki-toki" wymówił bezbłędnie, choć
nie bez szkockiego
akcentu - będziemy mogli wiedzieć, co się dzieje
na miejscu akcji, a ściślej - wszędzie tam, gdzie przebywa dyrektor.
- Bo on ma taki głos radiowy? - spytał Eryk nie doszkoIony politechnicznie.
- Nie - wyjaśnił Jonatan, wyciągając teleskopową antenę na całą długość. - Ale nosi w
kieszeni taki sam, stale
włączony, żeby żona wiedziała, gdzie jest,
co robi i żeby mogła go zawołać na obiad akurat wtedy, gdy dosmaża kotlety.
Kapitan wcisnął klawisz i natychmiast usłyszeli głos magistra inżyniera Sprytka, który
wydawał polecenia swej
sekretarce.
- Komisja do ustalenia strat niech jeszcze raz Iiczy. MiIion to mało... Delegację Związku
Wędkarzy odesłać. Nie
mam ani funduszy na odszkodowanie, ani czasu,
ż
eby skarg wysłuchiwać. Dzieci z kwiatami zaprowadzić do stołówki, dać im po pączku i
niech czekają. Kiedy
brygady rozplączą, to one im wręczą i da się
zdjęcie do prasy ze mną jako wiceprzewodniczącym Rady Przyjaciół żłobków.
Drryng - bzdrryng I Coś głośno zadzwoniło i przerywając polecenia odezwał się spokojny,
metaliczny głos
wymawiający każde słowo oddzielnie.
- Komputer. Do dyrektora. Wzory. Matematyczne. Zawiodły. Zadanie. Przerasta. Rozplątanie.
Niemożliwe.
Wyłączam. Przegrzany. Drryng I Generator. Bzdryng
1 Głos umilknął. Usłyszeli tylko gniewne posapywanie, dobiegające z dalekiego gabinetu.
- Wybiło się te nity i komputer wysiadł - rzekł Eryk.
Koot nie zaprzeczył i nie wyjaśniał, że owo wybicie to miał być dopiero początek.
Najważniejszego, to znaczy
znitowania na nowo, lecz po swojemu, całego
splątanego węzła, nie zdążyli dokonać, umykając przed eksplozją kotła. Zmarszczywszy
czoło przechadzał się
tam i z powrotem, wygiąwszy ogon w znak zapytania.
- Te dzieci z kwiatami, ten Związek Wędkarzy... - mruczał pod usmotruchanym wąsem. - Czy
to możliwe, żeby
tak zaraz?
Biki, który uważnie słuchał, myślał i wyciągał wnioski, zwrócił szybko głowę w kierunku
dowódcy, spojrzał mu
w złote źrenice i krótkim ruchem uniósł płetwę,
przykładając ją nad prawym kątem prawego oka, kierując łokieć w dół i na prawo w skos.
Owo bezbłędne, zgodne z regulaminem musztry salutowanie nie uszło uwagi kapitana.
Zatrzymał się i spojrzał
pytająco.
- Proszę o zezwolenie przeprowadzenia rozpoznania w dole rzeki.
- Zgoda - rzekł Jonatan odsalutowując ranną łapą i udając, że nie widzi zamaskowanego
błotem słowa "Nigdy"
na kapralaksie.
Owalny dał małą wstecz i wypłynął z zatoczki, idąc równocześnie w zanurzenie.
W tym samym czasie radio znowu ożyło dyrektorskim głosem :
- Panno Lolito!
- Słucham, panie dyrektorze - odpowiedziała natychmiast sekretarka.
- Komputer od jutra ze smarów super-lux przejdzie na zwykłe i zostanie przeniesiony na halę
ogólną...
Wychodzę na teren fabryki, by osobiście pokierować
akcją rozplątania. Nie ma mnie dla nikogo prócz Iisty A.
Korzystając z ciszy, która po zamilknięciu radia znowu zapanowała w zatoczce, Eryk zapytał
Jonatana :
- Po coś ty go posłał na tę fenolówkę? Jak wróci, będzie śmierdział niczym ryby, cośmy
przywieźli w kuble.
- Na zwiad.
- A co tam nowego od wczoraj?
- Nie wiem - rzekł szczerze Koot. - Pewne dane zdają się wskazywać, iż mogły nastąpić
niejakie zmiany... W
tym miejscu wypada przypomnieć, że w owym czasie,
gdy dyrektor Sprytek zaalarmowany zanieczyszczeniami, które wraz z wodą przeniknęły do
aparatury,
rozkazywał uruchomić filtry, pochłaniacze, oczyszczacze
i utleniacze, a w chwilę później również odkurzacze i odrdzewiacze, kapitana już nie było na
terenie fabryki.
Wypada przypomnieć, by z tym większym uznaniem
ocenić przenikliwość jego umysłu, pozwalającą wyłącznie z pojawienia się wędkarzy i dzieci
wnioskować o
pożytku RSCW czyli Rozpoznania Stanu Czystości
Wód poniżej miejsca akcji.
- Kręcisz coś, Jonatanie - powiedział Eryk i aż odskoczył od radia, które prawie jak echo
powtórzyło jego słowa.
- Kręcicie coś, towarzysze - zagrzmiał głos magistra inżyniera Sprytka. - Kazałem, żeby było
rozplątane, a nie
jest.
- Sami popatrzcie, dyrektorze, co za supeł.
- Diabeł by Iepiej nie zaplątał.
- Lepiej, to znaczy gorzej I Głosy przebijały się przez świst pracujących pomp, łomot
nitujących młotów, warkot
ś
ciągniętych na pomoc maszyn, stwarzając
wrażenie, że wszystko to dzieje się tuż obok, w zagajniku okalającym zatoczkę, po której
zmarszczonym Iustrze
chodziły cienie drzew i migotało słonko.
- Tju-tju, pi-pi - świsnął z podziwem Kowalik. - Zupełnie jak dziennik w telewizji.
- Nie znając metody, wedle której dokonano zawęźlenia rur - tłumaczył w radiotelefonie jakiś
inżynier czy
brygadzista - nie rozsupłamy, panie dyrektorze.
- Nawet jeśli ja wyznaczę wysoką premię, a wy się skupicie? - spytał Przemysław Sprytek.
- Komputer wysiadł, więc cóż tu umysł Iudzki...
Jonatan dumnie uśmiechnięty przechadzał się tam i z powrotem, Iecz nagle zamarł w
bezruchu, bowiem w
głośniku zaszemrał głos kobiecy.
- Ja wiem, jak to zostało splecione.
- Pani? - zdziwił się dyrektor.
- Kto to? Gdzie ona pracuje? - rozległy się pytania.
- Pani Kasia z centralki - wyjaśniał ktoś. - Z twarzy nie znacie, ale przecież głos znajomy.
- Ja sama robię na drutach... - zaczęła pani Katarzyna.
- Dodzwonić się nie można, jak ona sweter wykańcza syknął ktoś złośliwie.
- ...Więc poznałam od razu - ciągnęła nieco speszona. To jest drapieżny, taki ścieg. w
pierwszym rządku słupki...
- Bzdury.
- Dobrze gada.
- Głupstwa.
- Mówcie, mówcie, obywatelko Katarzyno - zdecydował dyrektor. - A wy, inżynierze, uczcie
się od mas
ludowych.
- w drugim - półsłupki w słupki, w trzecim słupki wkłuwane między słupki...
- Co za pech! - mruknął Koot. - Cała akcja na nic.
Przechytrzyłem komputery i inżynierów, a pośliznąłem się na pani Kasi. lIuż wybitnych
wojskowych zgubiły
kobietyl - szeptał do siebie.
- Panie magistrzel - wołało radio zdyszanym głosem.
nadbiegającej panny Lolity. - Telefon I.
- Kto?
- AAA! kotki dwAAAI - zaśpiewała niespodziewanie.
sekretarka.
- Przygotować do rozplątania. Zaraz wracam - wołał dyrektor galopując coraz prędzej w
stronę telefonu, co
aparat posłusznie rejestrował jako narastające.
"patataj, patataj", Iecz potem nagle umilkł.
Jonatan kucnął, przyłożył ucho do głośnika, jak Iekarz do piersi chorego. Długą chwilę trwał
bez ruchu, nim
wyprostował się i stwierdził ze smutkiem :
- Albo nacisnął niechcący wyłącznik, albo wyrwał w biegu jakiś przewód. Klops. No i nie
dowiemy się
najważniejszego.
- Skąd wiesz? Może właśnie zupełnie nieważnego? Eryk usiłował pocieszyć zmartwionego
przyjaciela.
- Nie - pokręcił łbem Jonatan. - Bardzo ważnego.
Słyszałeś, co śpiewała panna Lolita?
- Jakiś taki chrapaj-song z aluzjami pod twoim adresem.
- To nie była kołysanka, lecz sygnał zaszyfrowany, czyli...
~ Kot - wtrącił szybko Kowalik na dowód, że czegoś się nauczył pod mostem od
posterunkowego Wojtasika. -
Kod - poprawił kapitan. - Na końcu de, jak dywersja.
- Lolita dywersantka?
- Nie. Po prostu tą piosenką dała dyrektorowi do zrozumienia, że telefon jest od kogoś z jego
przełożonych,
spisanych na liście A.
- To może być ktoś jeszcze nad dyrektorem? - spytał naiwnie Eryk wychowany w lesie.
- Ho, ho, ho! - rzekł Jonatan i nie wdając się w dalsze szczegóły, wyjaśnił. - Ona brała A w
tonacji C trzy razy
kreślne i długo ciągnęła. Czyli na pewno
wiceminister, a może nawet...
Kowalik z otwartym dziobem czekał dłuższą chwilę i nie doczekawszy się, podpowiedział.
- Może nawet...
- Nie, nie posuwajmy się w domysłach zbyt daleko.
Zostańmy przy wiceministrze. Co też on Sprytkowi powiedział?
Czego od niego chciał?
Kapitan Koot zszedł na sam brzeg, spojrzał na rzekę, czy czasem Biki nie wraca, a potem
zerknął na szczyt
topoli, z której dziś rano obserwował był fabrykę
przed rozpoczęciem akcji.
- Chcesz wyleźć i popatrzyć? - domyślił się Eryk.
- Zbyt ryzykowne. Ludzie inspektora Nowaka obserwują niewątpliwie całą okolicę i ja na
czubku drzewa
wydałbym się im podejrzany.
- Boisz się?
- Boję się zdradzić naszą kryjówkę, tym bardziej że nie mamy zapasowej.
- Znam takie jedno miejsce w lesie, gdzie nikt nas nie znajdzie.
- l tak nie możemy stąd ruszyć, póki szeregowiec Biki nie wróci z rozpoznania.
- To może ja...
- Zgoda, szeregowy Kowal ik. Skoro zgłaszacie się na ochotnika, to rozkazuję wam przelecieć
nad zakładem,
sprawdzić, ile już rozplątali, i wracać natychmiast.
Podczas wykonywania zadania nie dać się wciągnąć do walki i nie zwracać na siebie uwagi.
Najlepiej to
udawajcie cywilnego wróbla.
Skrzydlaty wystartował, zniknął za drzewami, a gdy ucichł poświst jego piór, Jonatan legł i
objął łapami
znaczony szramą łeb. Teraz, gdy został sam, nie
musiał udawać niczego - był starym, siwiejącym kotem o trudnym dzieciństwie, niełatwej
młodości, któremu Ios
uśmiechnął się na starość dając dwu przyjaciół,
lecz zaraz potem podstawił nogę, przynosząc klęskę w pierwszej wspólnej akcji.
Komandosowi nikt nie wypisuje usprawiedliwień w dzienniczku, a przegrywający dowódca
traci sympatię i
wierność podwładnych.
Czy warto podnosić się, stawać na baczność i stroszyć wąsy teraz, gdy zbliża się świst
skrzydeł wracającego
zwiadowcy, który za parę sekund zamelduje o
rozwiązaniu węzła zaplątanego z takim trudem?
Raz jeszcze jednak zwyciężył wieloletni nawyk. Kapitan wstał, strzepnął futro i uniósł ogon.
- Dowódco! Nie rozsupłali ani metra! - zastępca do spraw lotniczych wołał jeszcze z
powietrza. - Dyrektor stoi
na rurach, na samej górze, ciut niżej pani
Kasia, potem wędkarze ze spiningami, dzieci z kwiatami, a w dole cała załoga - wyjaśniał
siedząc już na
gałązce. - Dyrektor coś woła bardzo głośno, a cała
reszta co chwila tak robi rękami, jakby miała ochotę polecieć, ale zostają na ziemi i tylko
hałas z tego wielki.
- Co woła?
- Kto?
- Sprytek.
- Nie było rozkazu, żeby słuchać.
- Lecz skoro woła głośno, to może jakieś zdanie, jakieś słowo... Mówcie natychmiast!
- Nie było rozkazu pamiętać.
Kapitan pojął, że wojskowymi metodami nic nie wskóra, więc wspiąwszy się na tylne łapy,
sięgnął gałęzi i
prawą przednią, tą obandażowaną, objął Kowalika.
- Drogi Eryku I Zadanie bojowe wykonałeś wspaniale.
Ja pamiętam, że nie było rozkazu pamiętać, lecz proszę cię jak przyjaciela. przypomnij sobie,
o czym on mówił?
- O tym, co zatkało - rzekł po chwili milczenia SkrzydIaty.
- O parowozie? O kotle? O parze?
- Nie. O tym twardym...
- Może: czym zatkało?
- Tak. Wciąż powtarzał: jaja koko, jaja koko...
- O skottterier kundelburryl . - zaklął ze szkocka Jonatan i błyskawicznie podjął decyzję. - Ty
zostaniesz, a ja
pobiegnę...
- Ja lecę nad tobą i osłaniam z powietrza - upomniał się Eryk.
- Wy zostajecie, szeregowy Kowalik, i wyglądacie powrotu rzecznego patrolu
rozpoznawczego, a ja ruszam w
celu wyjaśnienia zamiarów wroga.
Po mgle już nawet wilgoć przeschła, powietrze było przejrzyste, inspektor Nowak na tropie,
więc tym razem
kapitan nie pobiegł na skróty, lecz wzdłuż rzecznego
brzegu przez wikliny aż do miejsca, w którym ogrodzenie fabryczne schodziło do wody.
Leżało tam jedno koło
oraz urwany komin parowozu, świadcząc o sile
eksplozji. Koot miał ochotę obejrzeć te szczątki, Iecz postanowił to uczynić w drodze
powrotnej, a teraz ruszył
wzdłuż parkanu, przez wertepy porośnięte
pokrzywą żegawką oraz pospolitą, ufortyfikowane rzepieniem kolczastym i pełznął wytrwale
aż do dziury w
betonie.
Póki był za płotem, słyszał tylko triumfujący głos dyrektorski przerywany oklaskami, a raz
czy nawet dwa
burzliwymi i długotrwałymi. Dopiero gdy ostrożnie
łeb w otwór wsunął i oba ucha niczym radary dokładnie na kierunek ustawił, począł
rozróżniać słowa :
- ...jajakokonstru ktor , jajakokongen ial ny , jajakokoordynator, jajakokooperator i
towarzyszka jako
konkretyzatorka założenia ideowego, dajemy memu wynalazkowi
nazwę węzeł Spryt-ka. "Spryt" od Sprytek, "ka" od Katarzyna.
Nasz minister...
Brawa przerwały na chwilę przemówienie.
- Nasz kochany minister - powtórzył dyrektor - złożył mi dla nas gratulacje i zawiadomił, iż
węzeł SPRYT-KA,
dzięki któremu zakład musi, powtarzam m u s
i...
Znowu brawa.
- ...musi bez chwili przerwy mieć włączone filtry, pochłaniacze, oczyszczacze, utleniacze,
odkurzacze i
odrdzewiacze, a dlaczego? A dlatego, towarzysze,
ż
e rura ssąca jest poniżej zrzutowej, czyli bierze taką wodę, jaką daje....
Brawa.
- Jaki pan, taki kram I Oklaski.
- Nie rób sobie w rurę, co ci niemiło!
ś
. miechy. Burzliwe oklaski.
- Nasz drogi minister...
Długotrwałe i burzliwe.
- ...zawiadomił, że jajakokonstruktor, jajakokoryfeusz, jajakokolektywu przedstawiciei,
jajakokombinatu
dyrektor mam przekazać wam jego serdeczne gratulacje
i odebrać Wielką Nagrodę za zasupłanie węzła SPRYT-KA.
W owej chwili rozpoczęły się oklaski nieustające oraz okrzyki- i śpiewy. Entuzjazm rozlewał
się coraz szerzej,
sięgnął ogrbdzenia i Jonatan sam poczuł ochotę
rzucenia jakiegoś wrzasła, czyli głośnego hasła, gdy tuż obok, Iecz na szczęście po drugiej
stronie betonowego
muru, rozległ się głos, który zmroził mu
krew w żyłach :
- No to co, obywatelko Leokadio? W tej sytuacji umarzamy całe śledztwo - mówił inspektor
Nowak, siedzący
zapewne na stercie pokładów kolejowych obok miejsca,
z którego wczesnym rankiem kapitan Koot na pokładzie parowozu ruszał do akcji. - Nikogo
obcego tu nie było,
nic złego się nie zdarzyło, a dyżurny inżynier
sam sobie ucho zadrapał podczas golenia.
- Można by, żeby nie ten radiotelefon - westchnęła panna Leokadia zwana również Lolitą. -
Stary się wściekł i
każe szukać sprawcy aż do skutku.
- Można by może mu przetłumaczyć albo oddziałać psychologicznie?
- Przetłumaczyć to jeszcze mu nikt niczego nie przetłumaczył, a oprócz ministra to on się boi
tylko córki.
- Mamy do niej dojście?
- Może by się znalazło, ale lwonka z zespołem bitowym pojechała na wycieczkę i wróci
dopiero w sobotę.
- Nie umarzamy w takim razie - mruknął cicho przedstawiciel sprawiedliwości. - żeby tylko
potem nie żałował.
- śe co? - nie dosłyszała sekretarka.
- śe nic - odrzekł równie uprzejmie inspektor. - Powiadam, że mam trop. Na siedzeniu
samochodu znalazłem
kroplę krwi. Już badają w Iaboratorium, do kogo
należy.
Usłyszawszy tę groźną wieść, Jonatan tą samą drogą, przez wertepy zarośnięte chwastami i
obok urwanego
komina, popełznął z powrotem, by wiklinami nadrzecznymi
wrócić do zatoczki.
- Dobrze, że jesteś - powitał go Eryk i przesądnie zastukał w niemalowany pień. - Jeszcze
chwila i poleciałbym
na odsiecz.
- Wbrew rozkazowi? - Koot zrobił groźną minę.
- Ale zgodnie z sercem. Cierpliwości to ja nie mam zbyt wiele. Powiadaj, jak tam? Gdakał
jajakoko, jajakoko?
- Gdakał.
- Rozplątują?
- Nie. I nie rozplączą.
- No to fajnie.
- Fajnie - odpowiedział kapitan wyciągając ostrożnie rzep, który mu się uczepił ogona.
- A czemuś smutny?
- Ja?
- Przecież nie ja, tylko ty.
- Musimy stąd pryskać. Jm prędzej, tym Iepiej.
- l dlaczego tak ci wąsy wiszą?
Jonatan przejrzał się w wodzie. Rzeczywiście zwisały i na dodatek już nie były czarne od
sadzy, tylko szare,
czyli po prostu brudne. Popluwając na łapę
mył je i jednocześnie usiłował nastroszyć. Daremnie jednak - im bardziej bielały, tym opadały
niżej.
Czyż możn'a jednak dziwić się wąsom bojowym kapitana Koota, skoro cała sława udanej
akcji opromieniła
magistra inżyniera Przemysława Sprytka? Któż odgadnie
i kiedy ogłosi światu, kto naprawdę zasupłał Węzeł Kootyjski? Jak powiedzieć dzielnym
ż
ołnierzom o tym, co
się stało?
- Swój, swój! - zaświstał nagle Kowalik z wysokości jarzębiny i zaczął machać skrzydłami w
stronę rzeki.
Z brzegu przez chwilę jeszcze nie było widać, kogo tak wita, lecz oto u wejścia do zatoczki
pojawił się zastępca
do spraw morskich i rzecznych, płynący
w położeniu nawodnym, a w zaciśniętych szczękach trzymał gałązkę. Zbliżył się szybko i
podał ją dowódcy.
Kapitan Koot ujął w obie łapy ozieleniony nieśmiało patyczek, przyjrzał mu się uważnie i
rzekł cicho :
- Zwycięstwo! - Huraa! - zawołali szeregowcy.
- Huraa! - powtórzyły za nimi drzewa, zwłaszcza te, które brały udział w akcji, to znaczy
klon, o Iiściach
ostropazurzastych i do łap kaczych podobnych,
osłaniający cieniem stanowisko wyjściowe, topola, z której szczytu kapitan obserwował
przyszłe pole walki,
oraz jarzębina - Iotniskc Kowalika.
- żołnierze! Pryskamy. Im większe zwycięstwo, tyrr szybciej należy zmienić miejsce postoju!
- przemówi krótko
kapitan.
Koot wsunął emaliowane wiadro w najgęstsze wiklin~ i przyrzucił je suchą trawą, żeby nie
niebieściało z daleka
przez chwilę zastanawiał się, czy nie zostawić
radiotelefonu lnspektor Nowak odzyskawszy przedmiot skradziony, przerwałby śledztwo,
Iecz jeśli nie on, a kto
inny znajdzie i zabierze?
Przerzucił pasek przez prawe ramię. Na Iewym siadł Eryk, który mógł naturalnie polecieć
przodem, ale wolał
razem ze wszystkimi. Wkraczając na zielonkowaty
owalny pokład Jonatan zerknął w lustro wody i zauważył, że wąsy jakoś same odzyskują
dawny wygląd bojowy,
rozprężają się dumnie na boki.
Biki bez komendy począł wiosłować i popłynęli na skos przez rzekę. Jak proporzec bojowy
na bomkliwerbomie
coraz mocniej zieleniała nad nimi gałązka ałyczy.
Na drugim brzegu Bóbrzy odnaleźli ujście Ieśnego strumienia i żeglowali pod prąd między
coraz bliższymi
brzegami, coraz gęstszymi zaroślami, pod koronami
coraz starszych drzew. Gdy byli już zupełnie pewni, że nikt ich nie może słyszeć ani widzieć,
Jonatan,
poweselawszy już prawie zupełnie, zaśpiewał starą
piosenkę komandosów nocnych:
Nie po ordery, nie dla kariery rusza do boju komandos szczery.
Dla innych sława, a dla nas sprawa i ciemna nocka akcji łaskawa.
- Racja. Wal dalej - zachęcił go Eryk. - Ja już chwyciłem melodię.
Skrzydlaty gwizdał, Owalny w marszowym rytmie klepał płetwami po wodzie, a Wąsaty
ś
piewał:
Choć tamtych tysiąc, a naszych garstka, nikt z nich do kaszy nam nie naparska I Pazur dla
wroga, dla szarży
sława, a dla nas nocka akcji łaskawa.
Nikt z nich nie domyślał się, że Kowalik, który podczas nieobecności dowódcy majstrował
przy "wal kie -tal
kie", wcisnął był dziobem klawisz nadajnika i
owe śpiewy, klaskania i gwizdy słychać było bardzo daleko, a nawet trochę za bardzo...
- Szajka posuwa się wzdłuż strumienia w głąb Iasu meldował dowódca zespołu radiostacji O
M, podając
dowódcy akcji dokładną mapę z wykreślonymi z różnych
stanowisk namiarami kierunkowymi, które przecinały się w jednym miejscu.
- Krew podejrzanego należy do osobnika z gatunku Felis catus, czyli kot domowy - meldował
kapral doktor
docent z laboratorium analitycznego, wręczając arkusz
biuIetynu. - Siedem włosków szarych, pięć czarnych i dwa błękitne znalezione na Xanthium
spinosum, czyli
rzepieniu kolczastym, demaskują podejrzanego kulawca
jako kota polskiego rasy , kartuskiej, a trop pozostawiły nogi szczególnie duże i silne, co
wskazywałoby na
domieszkę rasy Man, a więc wywodzącej się z
Wysp Brytyjskich...
- Dobra, dobra... - powiedział inspektor Nowak wpychając zarówno mapę, jak i biuletyn do
swych tajnych
kieszeni.
Załupało go w prawej ręce i w Iewej nodze. Pomyślał sobie, że to albo na deszcz, albo w
związku z niedaleką
Uroczystą Rocznicą, która jak magnes przyciąga
wspomnienia frontowe.
- Na razie anteny zastopować, aparaty wyłączyć - rzekł do swych współpracowników. -
Dokonam pracy
myślowej i podejmę decyzję. Ty też wracaj do bazy - rozkazał
kierowcy pościgowego fiata. - Pospaceruję piechotą.
lnspektor przemaszerował Miasto na wylot, co nie trwało długo, ponieważ był to ośrodek
choć ważny, ale
niewielki, a potem skręcił nad Bóbrzę i szedł wolniutko
wzdłuż ałyczowych zarośli, wczoraj jeszcze nagich, a dziś pozieleniałych.
Pragnął odszukać podejrzany fragment terenu, który kątem bystrego oka zauważył i
zapamiętał podczas
szalonego pościgu za przestępcą, określonym w aktach
jako "łysy, owalny chuligan, z napisami na plecach w językach obcych".
Znalazł to miejsce nie od razu, gdyż po filmowym plakacie, zaplątanym ongiś między
gałązkami, pozostał jeno
strzęp na kolcu. Gdy inspektor dobywszy Iupy
pochylił się nad nim i zrobił pół kroku, ziemia ustąpiła mu pod nogą i zasyczała :
Psssssy...
W sekundę później na wodzie ukazały się Pęcherzyki i zagadały.
Bul - bul - bul - bul - bul.
- OtÓś to! - rzekł do siebie wybitny detektyw. - Tu pierwszy ślad zagrzebany.
Odkrycie to potwierdzało jego ogólny pogląd na sprawę i przyrównać by je można do sukcesu
astronoma
odnajdującego nową gwiazdę w tym właśnie miejscu, w
którym wedle teoretycznych obliczeń powinna była świecić. Poza tym inspektor wcielał w
ż
ycie trójczłonową
zasadę OM, której część pierwsza głosi, iż dobra
milicja wie wszystko.
- Wszystko jak wszystko, ale w każdym razie sporo znowu powiedział półgłosem.
No a potem już nic nie mówił, tylko beztrosko ruszył dalej ciesząc się świeżą zielenią,
słońcem i wodą w
Bóbrzy, z której zapachu i barwy nie można już
było wnioskować o wydajności produkcji zakładów pozostających pod kierownictwem
dyrektora Sprytka.
Inspektor szedł przed siebie utykając Ieciutko na tę łupiącą, Iewą nogę i nucił cicho piosenkę,
która mu
przypominała niełatwe początki pracy śledczej :
Milicjant patrzy, milicjant słucha, łypie oczami, łapie do ucha.
Wyrok dla sprawcy, dla szarży sława, a dla nas nocka akcji łaskawa...
ROZDZIAŁ IV
Opowieść swojska
ż
eglowali śpiewając i śpiewali żeglując dość długo, bowiem dopiero przy trzydziestej drugiej
zwrotce wypłynęli
na rozlewisko wśród omszałych głazów. Tu
dwa strumyki łączyły swe wody , a ze skał biło chłod ne, kryształowo czyste źródełko i
cieniutkim wodospadem
zeskakiwało po kamieniach. Nieco niżej stał
skromny, ale gustowny pomnik Spragnionego Partyzanta z menażką po brzegi pełną w ręku.
Komandosi zatrzymali się tu, rozwiązali worek Jonatana, wydobyli resztę produktów
przyniesionych wczoraj
wieczorem z Hipersamu, zaczęli popijać ze źródła
i zakąszać. Podczas drugiej połowy posiłku, jak to zwykle bywa, ożywili się towarzysko.
- Kiedy ucichło wybijanie nitów, a pompy dalej przysysały - wspomniał Chelonides - to
powiem szczerze, że
strach mnie obleciał, czyście aby nie zapomnieli...
- Coś ty, coś tyl - oburzył się Kowalik.
- A potem nagle straszny wybuch, który nie był przewidziany.
- Nawet w kinie zawsze dają coś nad program, a co dopiero podczas akcji dywersyjnej - rzekł
Jonatan majstrując
równocześnie przy radiu i daremnie usiłując
znaleźć jakąś spokojną muzykę, pasującą do szumu drzew leśnych. Plany bitew Napoleona,
Cezara i Aleksandra
również ulegały zmianom wobec nieprzewidzianych...
Biki chciał jeszcze dalej opowiadać i czekał, aż dowódca zdanie dokończy, lecz z owej
zaskakującej pauzy
skorzystał Eryk.
- Siedzę ja na tym pokrętle odsłonięty ze wszystkich stron, narażony na niebezpieczeństwo.
Czekam. Nagle
krzyk:
dowódca woła na pomoc. Miało być buczane, jest wołane, ale ja natychmiast nura we mgłę i
jak puszczę serię po
tych nitach, to one tylko brzdęk, bang, bing
I jeden 'po drugim.
Dobrze mówię, kapitanie?
- Mrruuhm - potwierdził Jonatan nie unosząc łba znad radiotelefonu.
- Gdy tylko pompy zwolniły, to ja się oderwałem - podjął opowieść Biki. - Ciągnę krytym
crawlem do wylotu,
trasa jak po skręcie kiszek, a do tego wiraże
w absolutnej ciemności. Ocieram się bokami o bandę i jeszcze wyjścia nie widzę, gdy pompy
znowu ruszają, ssą
wodę, a ja pod prąd, pod prąd... Słyszysz
mnie, kapitanie?
- Mrruuhm - mruknął nieprzekonująco Jonatan i nagle począł sprzątać do worka okruchy,
puste naczynia i
puszki po konserwach. - Ruszamy - oświadczył krótko.
- Zaraz? - spytał zmartwiony Biki. - Tu taka czysta woda.
- Natychmiast - potwierdził Koot ostrym, władczym głosem i zwrócił się do skrzydlatego. -
Wy, szeregowiec
Kowalik, proponowaliście miejsce, które, jak twierdzicie,
znaleźć niełatwo.
- Tak jest.
- A jak tam dotrzeć?
- Pójdziemy dolinką prawego strumyka pod górkę, potem przez karczowisko znowu w Ias i
do źródła Ciurkawki.
Stamtąd...
- Stamtąd Ciurkawką do Małego Chlupa - przerwał mu Jonatan.
- Skąd wiesz?
- A Chlupem do Przepierki - dokończył Koot. - Jeszcze cię na świecie nie było, jak ja to
miejsce znałem.
- Tak jest. Do gajówki Przepierka. Melduję, że tam nikt nas nie znajdzie.
- To się pokaże - mruknął kapitan wkraczając na pokład, czyli na kapralaks Chelonidesa. -
Marsz.
Szlak przepierkowy okazał się trudny. Strumyk tak ścieniał, że burty Owalnego szorowały co
pewien czas o
brzegi.
Tak spłyciał, że raz po raz przycierali o dno plastronem. Prócz tego coraz częściej zdarzały się
wodospady, co
prawda niewielkie, Iecz trudne do sforsowania
dla osób przystosowanych do mórz i oceanów. Powietrze także z minuty na minutę stawało
się coraz bardziej
parne. Koot i Kowalik spracowali się setnie i
zgrzali przeciągając Chelonidesa przez porohy i grzędy skalne.
Gdyby tym wysiłkom towarzyszyły dowcipy i piosenki, byłoby łatwiej, Iecz obaj szeregowcy
mieli w duszy
urazę do dowódcy, a kapitana nie wiedzieć czemu odeszła
widać ochota do żartów i śpiewu, bowiem milczał uparcie.
Koło południa zostawili za sobą źródło strumyka. Po kurzącym zboczu, zasłanym
uschniętymi szpilkami, przez
rzednącą pozbawioną poszycia plantację chudych
sosen, wyszli na skraj lasu.
Po lewej, na pociemniałym horyzoncie, dymiły biało trzy wielkie kominy, a przed nimi
rozpościerało się
szerokie karczowisko.
Ziemia wyglądała jak schorowana skóra, pełna zgrubień i blizn, podrapana pazurami pługów.
Na dnie tych bruzd
młode sadzonki drżały lękliwie, rozpościerały
ku słońcu listki starając się przeżyć suche dni między deszczami, ale te krople zieleni nie były
w stanie ożywić
pustyni, niczym jęzor śmierci pełznącej
garbem wzgórza w głąb Iasu.
- Odpoczniemy przed wyjściem z cienia? - spytał zasapany Biki.
- Nie - odrzekł Koot.
- A kiedy?
- Nigdy - nie bez złości odczytał mu z pIeców nie zdrapane wciąż Iitery.
Ruszyli w poprzek bruzd, przez wykroty, przez schnące trawy i sypki piach. Słońce grzało
coraz mocniej. Mimo
parnego powietrza czuli w gardłach chropawą
suchość, a -rz wciąż grubszą warstwą pokrywał ich pióra, futra i pancerze.
Prawie na samym szczycie Kowalik przystanął i rzekł ochrypłym głosem:
- Chciałbym wam coś tu pokazać i opowiedzieć.
- Pośrodku pustyni? - mruknął Jonatan.
- w słońcu i bez wody? - jęknął Biki.
- Znam cienisty wykrot, w którym można by największy upał przeczekać.
- M arsz ł . - rozkazał Koot.
- Pi-pi, tjuu ł Sam maszeruj! - świsnął Kowalik ze złością i odlatując dodał z powietrza. -
Zaczekam na was po
drugiej stronie.
Biki zląkł się, że zostanie w tyle, bo przecież kapitan też umiałby przebyć karczowisko sadząc
długimi susami,
więc bez słowa pomaszerował naprzód, pracując
energicznie płetwami. Czasem zerkał na Koota, który szedł tuż obok, nie wyprzedzając
szeregowca nawet o pół
kroku i pomagając mu w trudniejszych miejscach.
"Rzetelny to on jest, ale oschły i bezlitosny" - myślał sobie Chelonides śmiertelnie już
zmęczony - "No co by mu
szkodziło, jakbyśmy odpoczęIi w wykrocie
?" Najdłuższa droga ustępuje w końcu przed najkrótszymi nawet krokami wspartymi
stanowczością, więc i to
parszywe karczowisko przed nimi stawało się coraz
węższe. Gdy w pewnej chwili poczuli na twarzach cienisty powiew i zielony zapach
przeciwległej krawędzi
Iasu, Biki zebrawszy resztę sił ruszył naprzód
prawie biegiem. Dopadł pierwszych drzew i na swym gładkim plastronie, niczym na sankach,
zjechał do
niewielkiej kotlinki zarośniętej leszczynami, kierując
się wołaniem Kowalika.
- Tju, tju , Na brzegu malutkiego, Iecz czystego oczka wody Eryk ułożył parę jasnozielonych
Iistków
sałatkopodobnych i ozdobił je kwiatkiem poziomki.
Nie jest to wprawdzie agar-agar, ale w smaku delikatne i słodkie ~ zachwalał Chelonidesowi.
- A tu dwa spore
chrabąszcze majowe i kruchutka kruszczyca złotawk.-pokazywał
dziobem, nie zwracając się co prawda wprost do kapitana, ale nie ulegało wątpliwości, iż
czuje się niewyraźnie i
chciałby złe wrażenie zatrzeć.
- Małymi łykami - upomniał Koot, pukając w kapralaks.
Biki leżał rozpłaszczony w mokrej trawie, z głową po same oczy zanurzoną w wodopoju, a
Jonatan postawiwszy
obie przednie łapy na niewielkim kamyku ostrożnie
chłeptał, starając się wąsów nie zamoczyć. Trwało to dość długo, bowiem spragnieni byli
okropnie.
Pijąc, nie mogli mówić, Iecz Kowalik nie był pewny, czy to milczenie nie jest oznaką
nieugiętego potępienia i
obrazy na zawsze. Tak, to prawda, że postąpił
nieładnie, a może nawet całkiem brzydko, ale przecież znalazł wodę na przeprosiny i
przyszykował małą
przegryzkę. Skoro jednak oni tego nie doceniają,
to i on im postanowił parę słów prawdy wygarnąć.
- Nadęliście się obaj jak wstrętne ropuchy! - wygarnął. - Czemu nikt nic nie gada? Myślicie,
ż
e nie wiem?
A ja wiem i powiem. Gniewa was, że zamiast dreptać po piachu poleciałem przodem, bo sami
fruwać nie
potraficie.
- Ropuchy wcale nie są wstrętne - sprostował Biki unosząc głowę. - Natomiast kto próbuje
rozmawiać podczas
picia, ten się krztusi.
- Niczego nie potraficie! - złościł się Eryk. - Wcale byście tu nie trafili, żeby nie ja.
- Co prawda, to prawda - rzekł dość ponuro Jonatan i wyciągnąwszy się na wyższym miejscu,
rozjaśnionym
plamą słoneczną, która przesiąkała przez liście,
począł chrupać chrabąszcza.
Ponieważ nikt z nim nawet kłócić się nie chciał, Kowalik zmarkotniał, dziób opuścił i
nastroszył pióra, jakby go
zimno przewiało. Wiatr zresztą zbudził
się rzeczywiście, szeleścił górą, a na słońce naszła chmura i w Ieszczynach pomroczniało.
Spoglądając spode łba to na dowódcę, to na Bikiego, Eryk milczał dłuższą chwilę, a potem
zaczął mówić
niespodziewanie spokojnie i cicho:
- Jeden umie latać, drugi pływać, trzeci biegać i skakać, ale kazdy potrafi zrobić coś takiego,
ż
eby się inni
cieszyli.
Każdy prócz mnie. Zawsze jestem sam. Po tym, jak zasupłal.' Ismy Węzeł Kootyjski,
myślałem, że jestem razem
z wami.
- Eryku! - zaczął Biki, ale przerwał uciszony niecierpliwym machnięciem skrzydła.
- Ani słowa! Po cóż miałbyś kłamać. Wiem, że jeszcze siedzimy razem w tych leszczynach,
ale ja już oddzielnie.
Wy dwaj, a ja oddzielnie... - powtórzył, a potem dodał jeszcze ciszej i jeszcze smutniej : -
Chciałem zaprowadzić
was do najpiękniejszego miejsca, jakie
znam na świecie.
Kiedy kapitan Koot wyruszył w celu wyjaśnienia zamiarów wroga, ułożyłem nawet takie
hasło...
- Jakie? - zapytał Biki, ponieważ Skrzydlaty przerwał.
- Gdzie Przepierka, radość ćwierka - wyjaśnił Kowalik i, zawstydzony swą szczerością,
począł patrzyć jednym
okiem na wschód, a drugim na zachód, skąd szły
coraz silniejsze porywy wiatru.
Ptak powiedział już wszystko, co chciał i mógł powiedzieć, a może nawet troszkę więcej, i
czas był najwyższy
rzec mu coś ciepłego, serdecznego, wybaczliwego.
Chelonides miał takie słowa na końcu języka, lecz spoglądał na dowódcę, bowiem do niego
należało ostateczne
wyjaśnienie sytuacji i uznanie naruszenia dyscypliny
za niebyłe.
- Czy to hasło, szeregowy Kowalik, ułożyliście po cichu czy głośno? - spytał kapitan surowo.
- Najpierw ułożyłem w głowie - rzekł pokornie Eryk. Ale potem powtórzyłem i zaśpiewałem.
- A śpiewaliście przed majdrowaniem przy radiostacji czy po? - badał dalej.
- Ja w ogóle przy radiu...
- Nie kłamcie - przerwał Koot, nie spuszczając z ptaka ciemniejących oczu. - Przed czy po?
- Po - zeznał badany i zbuntowawszy się zaczął tłumaczyć. - Ja w ogóle nie majdrowałem,
tylko...
- Tylko naciskałeś klawisze - podpowiedział Jonatan wstając i zarzucając na ramiona chudy
już plecak.
- Chciałem, żeby się z powrotem włączyło, bo przecież było tak fajnie, kiedyśmy
podsłuchiwali dyrektora.
- l ono się rzeczywiście włączyło - rzekł Koot. - l można było podsłuchiwać. Tyle tylko, że
nie Sprytka, lecz nas.
- To znaczy, że... - zaczął Chelonides I zawahał się przed wypowiedzeniem strasznej prawdy.
- Tak, Biki, Przepierka spalona.
- Był pożar w gajów~? ~ nie pojął Eryk.
- Przepierka jest dla nas spalona jako melina - wyjaśnił Jonatan. - Wcisnąłeś, Eryku, klawisz
nadajnika. Każde
słowo, aż do śniadania przy źródle, szło
w eter. Niestety, dopiero pod pomnikiem zorientowałem się, że milicja słucha piosenki
nocnych komandosów
oraz, czyniąc namiary, wie, gdzie jesteśmy. Nie
przewidziałem jednak, że z~wego hasła inspektor Nowak pozna cel naszego marszu. Jego
Iudzie niewątpliwie
czatują już w gajówce z klatką, z akwarium zamykanym
na klucz i ciasną dbrozą na grubym łańcuchu...
Coraz bardziej ciemnlało dokoła i coraz mroczniej było w ich sercach. Eryk opuścił skrzydła,
a Biki płetwy.
Tych parę słów prawdy przekształciło zwycięskich
komandosów w zagnanych do ślepego zaułka przestępców, którzy mając dosyć już
wszystkiego, sami wkładają
ręce w kajdany i wchodzą do celi, zamykając drzwi
za sobą. Pomyśleli, że koniec już bliski, lecz, gdy pierwsza błyskawica przebiegła po niebie,
zobaczyli kapitana
Koota w postawie zasadniczej, z uniesionym
ogonem i płonącymi ślepiami.
- Na wykrot... dziób! - rozkazał szeregowcowi Kowalikowi, wskazując łapą w kierunku
karczowiska, które
dopiero co z takim trudem przebyli. - Naprzód...
marsz I Nie zdążywszy nawet pomyśleć, czy to ma sens, Eryk skierował dziób w nakazanym
kierunku,
przytupnął lewą łapą i pomaszerował. Za nim ruszył posłusznie
Biki i wreszcie jako straż tylna Jonatan omiatający co chwila ślepiami strefę ogniową,. gdyż
stamtąd właśnie, od
strony Przepierki, pościg był najbardzlej
prawdopodobny.
Jeszcze nie wyszli spomiędzy krzaków,. gdy po zielonym parasolu leszczyn zabębniły
pierwsze krople, ciężkie i
duże
jak majowe chrabąszcze. Nie zdążyli dotrzeć do skraju lasu, gdy z czarnych chmur runęła na
ziemię ulewa,
rozświetlona błyskawicami. Pioruny grzmociły niczym
dobosz w bęben.
- Pi, żeby w nas nie rąbło! - żałośnie piszczał przemoczony Eryk.
- Byłoby dobrze, żeby nie rąbnęło - potwierdził Biki przestraszony, poprawiając jednak z
naciskiem fałszywą
formę gramatyczną. fł Kapitan poprzez huk dosłyszał
drżenie w ich głosach, spostrzegł, że w marszu tracą rytm i mimo iż futro miał zupełnie
mokre, mimo iż iskry
elektryczne szczypały go w ogon i uszy, zaśpiewał
nagle wesoło i głośno.
Niech grzmoty huczą, niech piorun bije!
lnspekfor Nowak nas nie nakryje.
Wzgarda dla wroga, dla Sprytka sława, dla zmykających burza łaskawa.
Daremny podsłuch, daremne zwiady, u lewa wszystkie zaciera ślady.
~piewać nie było łatwo, bo deszcz zacinał aż do gardła.
..
Koot nie poprzestał jednak na dodaniu swoim podwładnym otuchy, lecz zażądał.
- Trzy, cztery. Oddział... śpiewa!
- Niech grzmoty huczą, niech piorun bije... - zaczęli niepewnie, potem jednak nabrali
przekonania i powtarzając
ostatnie słowa poweseleli wyraźnie przekonani,
iż rzeczywiście inspektor zgubi trop. Droga podczas burzy okazała się nieco łatwiejsza dla
Chelonidesa, który
wykonywał ślizgi po błocie na swym plastronie,
Iecz znacznie cięższa dla dwu pozostałych. Wykrot, o którym wspominał Kowalik, był
położony dość daleko w
bok od trasy i dotarli doń goniąc ostatnimi siłami.
Obaj szeregowcy, zobaczywszy głęboką i szeroką jaskinię osłoniętą ogromnym pniakiem i
plątaniną grubych
korzeni niczym dachem, mieli szczery zamiar lec,
wypoczywać i pazurem dłuższy czas nie ruszyć, nawet gdyby jonatan nie wiadomo czym
straszył i nie wiedzieć
jak groźnie rozkazywał.
Rzecz w tym jednak, iż kapitan nie straszył, nie wydał żadnego rozkazu, Iecz tylko przydzielił
każdemu cząstkę
roboty i sam pierwszy wziął się do pracy.
W tej sytuacji i oni nie mogli postąpić inaczej.
Burza nie minęła jeszcze; Iało tęgo i grzmiało rozgłośnie, choć nieco dalej, tak jakby nad
kominami cementowni,
które wytrwale dymiły bielą wprost w granatowe
chmury, a oni już byli całkiem nieźle urządzeni: Biki wypoczywał najniżej, gdzie woda
deszczowa utworzyła
coś w rodzaju basenu kąpielowego. Jonatan siedział
przy niewielkim ogniu roznie-
,
conym z połupanego suszu, a Eryk wciąż przeskakiwał z korzenia na korzeń szukając
miejsca, w którym
grzałoby najmocniej, a dymiło jak najmniej.
- Spadniesz w żar, stracisz ogon i jeszcze będzie czuć spalonymi piórami. Jest to zapach,
którego bardzo nie
Iubię gderał dobrotliwie kapitan, grzebiąc
w swym chudym, niestety, plecaku.
- Pi-pi-pi! - roześmiał się Skrzydlaty zwisając głową w dół z korzenia skręconego niczym wąż
wprost nad
ogniskiem - Kowalikom to się nie zdarza. Natomiast
w tych właśnie okolicach słyszałem kiedyś piosenkę o kocisku, które paląc papierosa upaliło
kawał nosa.
- Któż takie bajdy śpiewał?
- Dziewczynka zbierająca poziomki.
- Na tej pustyni?
W tej chwili Erykowi omsknęły się pazurki, powisł na jednej nodze, a potem, odzyskawszy
równowagę,
odskoczył w bok. Złożył pióra i znieruchomiał milczący
w półmroku.
Zdawał się teraz dwa razy mniejszy i bardziej smutny.
Koot tego nie dostrzegł, mocując się z zakrętką niewielkiej tubki przypominającej pastę do
zębów.
- Jak dobrze, że nikt z nas nie pali - odezwał się Biki, by podtrzymać rozmowę. - Nie
rozumiem ludzi, którzy
mogąc odświeżać płuca powietrzem pachnącym
zielenią, kwiatami Iub morzem, wciągają brudny i cuchnący dym.
- Ja rozumiem - rzekł Jonatan wciskając biały wężyk do menażki. - Sam kiedyś paliłem fajkę.
Moda taka była.
Cała nasza Siedemnasta Samodzielna...
- Co ty tam szykujesz? - nie wytrzymał z ciekawości Skrzydlaty, strząsając z piór smutek i
parę ostatnich
zabłąkanych kropel.
- Ja? - zdziwił się Koot, podstawiając menażkę pod cieniutki korzonek u wejścia do wykrotu,
po którym, niczym
po rynnie, spływała woda.
- Przecież nie ja, tylko ty.
- Co szykuję?
- Właśnie. Do czego deszczówki dodajesz?
- Już nie dodaję - wykręcił się od odpowiedzi cofając naczynie spod strumyczka i wieszając
nad ogniem.
- Kręcisz, zamiast odpowiadać.
- Kręcę, żeby się rozpuściło - Koot składaną łyżką poIową mieszał zawartość menażki.
- Ale co? Co? ? Co?! - zaczął wykrzykiwać coraz głośniej Kowalik, skacząc pod stropem
wykrotu z korzenia na
korzeń i coraz bardziej puszył pióra.
Jonatan niespodzianie dał susa w górę, capnął zaskoczonego ptaka w obie przednie łapy i
Ieciutko przejechał mu
wąsami po dziobie.
- Takiego cię lubię, Eryku! Zadziornego, przekornego, a nie, wybacz porównanie, zmokłego
kurczaka w kąt
zaszytego.
- Puść! Puść, powiadam, tycigrysie!
- Już cię puszczam, postrachu pająków.
Chelonides bił brawo płetwami, rozchlapując wilgotny piach i wszys .cy trzej tak się
rozdokazywali, że w końcu
Koot musiał wykonać bramkarską robinsonadę,
by zdążyć zdjąć menażkę na ćwierć sekundy przed wykipieniem.
- Do mleka, do mleka, każdy śpieszy, nie zwleka I wołał, udając jarmarcznego przekupnia. -
Jak po tym
zmoknięciu napijecie się gorącego, to będę pewny,
ż
e oddział zachowa zdolność marszową i walory bojowe - tłumaczył przydzielając porcje
wedle wagi i wzrostu.
Na dłuższą chwilę urwały się rozmowy, zapanowała prawie zupełna cisza, bowiem choć nie
sposób było pić tak
ciepłego napoju bez siorbania i chłeptania, to
jednak wszyscy starali się to czynić jak najdelikatniej. Deszcz jeszcze padał,
szemrał i szeleścił, lecz skrawek nieba, zawleszony nad wejściem, pojaśniał i coraz bardziej
błękitniał.
- Różne bywają mody - rzekł Jonatan, który skończył pierwszy. - Pamiętam, że nasza
Siedemnasta Samodzielna
KoKoKoNo...
- Przez to, że jaja zapchały ten bezpiecznlk i że parowóz wyleciał w powietrze - przerwał mu
niezbyt uprzejmie
Eryk to myśmy żadnych zapasów nie zrobili,
a teraz by się coś zjadło.
Koot sięgnął łapą na dno plecaka, dobył trzy kurze jaja w spękanych nieco skorupkach i
ułożył je na pieńku, a
obok postawił solniczkę turystyczną.
- Oto one - rzekł. - Gotowane na super twardo pod ciśnieniem. Siła eksplozji rzuciła je w
nadrzeczne wikliny
razem z kominem i kołem.
Szeregowiec Kowalik spojrzał na szeregowca Chelonidesai szeregowiec Chelonides na
szeregowca Kowalika,
nabrali tchu w płuca i zgodnie zawrzaśli :
- Kapitanie! Jonatanie! Dziękujemy za śniadanie!
Ze zjedzeniem obiadu, który wyłącznie dla uzyskania rymu we wrzaśle nazywali śniadaniem,
były dość
poważne trudności, lecz Eryk wziął się do roboty i nie
ż
ałując dzioba porozbijał twarde jaja na połówki, na ćwiartki, no a potem to już każdy działał,
jak potrafił.
- Kochany dowódco! - odezwał się Chelonides po drugiej ćwiartce. - Zacząłeś coś opowiadać
o niepodległym
rokoko...
- O Siedemnastej Samodzielnej KoKoKoNo.
- No, no, no! - potwierdził Skrzydlaty. - A co to znaczy?
- Samodzie.lna Kompania Kocich Komandosów Nocnych - kapitan powoli i wyraźnie
wymawiając każde słowo
rozszyfrował skrót. - Chciałbym, byście to zapamiętali.
- Naturalnie, zapamiętamy - obiecał Biki.
- Tak jest - rzekł Eryk. - A jaka moda panowała w Siedemnastej KoKo, no i tak dalej?
- Dość bzdurna: na palenie fajek. Twój bosman także pewno palił? - spytał Jonatan zwracając
się w stronę
sadzawki.
- Ale zawsze na zawietrznej i nigdy w kajucie, by mi nie sprawiać przykrości.
- Nie śmierdź drugiemu, bo mu niemiło. Zdrowia niemało z dymem uleciało - Koot na głos
usiłował układać
hasła przeciw paleniu i zadymianiu, lecz ze zdziwieniem
spostrzegł, że Kowalik zostawiwszy nie dojedzony spory kawał żółtka, znowu odfrunął w
ciemny kąt. - Co ty
tam robisz?
- Nic.
- No to wyłaź.
- Nie.
- Co za dąsy? Wyschliśmy, napiliśmy się, podjadamy sobie siedząc wygodnie jak w domu.
Z kąta usłyszeli ni to szloch, ni to płacz.
- Hej, co z tobą?
Odpowiedziała im długa cisza, a potem usłyszeli słowa, trochę tylko podobne do zadziornego
gadania Kowalika.
- Bo siedzimy jak w grobowcu... Pod korzeniami mego rodzinnego domu...
Ochrypły głos przywiódł im na pamięć ową chwilę, kiedy to w upalnym słońcu i w kłębach
kurzu dotarli na
szczyt pustynnego garbu. Eryk mówił wówczas, że
chce coś tu pokazać, o czymś opowiedzieć. Spojrzeli po sobie i Koot położył łapę na
wargach, udając, że gładzi
wąsy, a Chelonides wsadził twarz w wodę
na znak, że rozumie i będzie milczał.
Ogień już przygasł. Jonatan dobył coś niedużego z głębi plecaka i wsunął w popiół, a potem
posypał żar cienką
warstewką piasku, pragnąc widocznie dłużej
ciepło zachować.
Biki nie widział tego mając oczy w dół opuszczone i powiekami przykryte, a Eryk chyba nie
zauważył
pochłonięty swymi myślami.
- Jakże mogę być wesół, skoro wy układacie żartobliwe hasła,a ja mam wciąż przed oczyma
te trzy kominy i
ś
miertelnie białą chmurę nad nimi. Wspominam dziewczynkę
zbierającą poziomki i podśpiewującą bajkę o kocie, który palił fajkę, a Jonatan pyta, skąd
poziomki na pustyni.
Kapitan uniósł łapę w bezradnym i przepraszającym geście. - Wiem, że to niechcący, ale boli.
Zdawało mi się,
ż
e już nie pamiętam. Wystarczyło wrócić, żeby
sobie przypomnieć. Tu była puszcza, stary i gęsty las dokoła, a pośrodku nasz dąb. Jaki wielki
był, widzicie po
pniaku służącym nam za dach. A wyrósł trzy
razy wyżej niż ta trzypiętrowa rura, na której siedziałem podczas wiązania supła
Kootyjskiego.
- Mchami brodaty dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty, wspiera się... -
zadeklamował Chelonides.
- Skąd wiesz?
- Od Mickiewicza, z "Pana Tadeusza".
- Na pewno miał pięć wieków - stwierdził Kowalik. Nasza rodzina mieszkała na nim zawsze.
Jeden z
pradziadków latał stąd aż pod Wiedeń i krzesał iskry dziobem
na panewki żołnierzom piechoty wybranieckiej, gdy się któremu zepsuł zamek przy rusznicy.
Król Jan chciał go
nawet zatrzymać do gwizdania w orkiestrze,
ale on nie zaciągnął się do wojska, tylko wrócił do dziupli na dąb.
- Dobrze jest mieć własną dziuplę - zamruczał Koot, lecz tak cichutko i niewyraźnie, że
Iedwo sam siebie
dosłyszał i zrozumiał.
- Kiedy się wyklułem i poczynałem już to i owo prócz otwierania głodnego dzioba rozumieć,
mama opowiadała
mi straszną bajkę o tym, jak pewien człowiek,
choć uczony, Iecz głupi, miał zamiar wyrąbać wielką polanę w samym środku Iasu I właśnie
tu gdzie nasz dąb
zbudować fabrykę. Bajka kończyła się dobrze,
bo mądrzejsi na to nie pozwolili.
Biki wyjął głowę z wody, by móc westchnąć głęboko i z ulgą.
- Nie ciesz się zbyt wcześnie - rzekł Kowalik wysuwając nieco głowę z ciemnego kąta na
ś
wiatło. - Ta opowieść
ma ciąg dalszy, i to nie tylko smutny, lecz
odrażający... Rosłem szybko, lecz szybciej ode mnie rosły tamte trzy kominy.
Nie zdawałem sobie sprawy, że są to armaty w nas wycelowane. i
- Jak to w górach - im wyżej się załatwia, tym dłużej stwierdził Biki, pragnąc pocieszyć
kolegę. - Skoro długo
nie wraca, to znaczy, że Iada dzień wyłoży
sprawę pomocnikowi zastępcy wiceministra, może nawet samemu wiceministrowi.
- Co z tego! - Eryk aż tupnął ze złości. - Dym zatruł słabsze drzewa, więc postanowiono je
wyrąbać. Mówiono
nawet, że po to tylko, by te silniejsze mocniej
się rozrosły.
A jak zaczęli ciąć, to już pod rząd, żeby było ekonomicznie.
- Ale przecież twój dąb, Eryku... - zaczął Biki.
- Pod nasz dąb harcerze sprowadzili siwego pana z ważnego urzędu i on przyczepił do pnia
tabliczkę, że to
pomnik przyrody. Chcieli dobrze, ale ten kawałek
blachy pomalowanej na zielono stał się bezpośrednią przyczyną tragedii.
- Kawałek blachy? - zdziwił się Chelonides. - w jaki sposób?
- Bo uwierzyli - mruknął domyślnie Koot.
- Bo uwierzyliśmy... - powtórzył jak echo Kowalik. - Od czasu odlotu ojca stałem się
nerwowy , nie smakowały
mi najzłocistsze nawet słoniki żołędziowce,
wciąż wyglądałem z dziupli to w lewo, to w prawo, czy nie wraca, a kiedy w dole niczym
głodne wilki poczęły
wyć piły, chciałem uciekać.
To wycie przerodziło się w coraz bliższy, coraz wścieklejszy warkot i zgrzyt zębów
rozgryzających pnie. Co
chwilę słychać było jęki, a potem szelest i łoskot
upadku mordowanych drzew. Płakałem ze strachu, ale mama kazała mi polecieć ze sobą w
dół, pokazała tę
tabliczkę oznaczoną przyjaznym nam ~pij spokojnie.
Nas nie wizerunkiem ptaka i powiedziała: "..
spiłują".
Eryk, mówiący zwykle dość niedbale, tym razem barw nie żałował. Każdy z nas zresztą
najciekawiej i
najplastyczniej opowiada o tym, co go naprawdę obchodzi
i wzrusza. Obraz lasu zagryzanego jak stado saren napadnięte przez hordę wilków był tak
ż
ywy, że Koot
poruszył niespokojnle uchem, bo zdawało mu się, że
słyszy mechaniczną piłę.
Skrzydlaty pofrunął ku wyjściu z wykrotu i stanąwszy w pełnym świetle kończył swą
opowieść.
- Noc minęła spokojnie, Iecz o świcie zbudził mnie warkot silnika. Wymknąłem się z dziupli,
w locie nurkowym
opadłem ku ziemi i zobaczyłem dwu ludzi w białych
hełmach ochronnych. Młody chciał ominąć nasz dąb, pokazując koledze ten zielony znak.
Starszy z rudymi
bokobrodami roześmiał się i wrzasnął. "Nie łam się,
koleś! Zrobimy glac-plac i równo będzie". Zerwał tabliczkę, rzucił ją w trawę, a potem
uruchomił łańcuch
zębaty i przystawił go do pnia. Sypnęły okruchy
rozkruszonego drewna, niczym potrzaskane kości.
- Pomniki nasze! lleż was pożera - znowu zadeklamował Biki, a nawet uwspółcześnił nieco
romantycznego
poetę warkotna piła, dzisiejsza siekiera. Nie zostawia
przytułku ni leśnym śpiewakom, ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom.
Kowalik chwilę słuchał wiersza, lecz potem znowu wrócił do swych dramatycznych
wspomnień.
- Począłem uciekać nie wiedząc dokąd, parokrotnie uderzałem o pnie, póki wreszcie nie
spadłem na mech
utraciwszy przytomność. Od tamtej pory mam te kłopoty
ze wzrokiem, które sprawiły, że pokaleczyłem Jonatana przy wybijaniu nitów.
- śladu nie ma. Zagojone - rzekł Koot, mimo iż strup jeszcze nie zeszedł.
- żebym miał nieco większy pancerz; tobym wygospodarował pod nim M-1 i miałbyś, Eryku,
kącik ciasny, Iecz
własny. A może, gdybym schudł... - zastanawiał
się serdecznie Biki.
Jonatan nieznacznym ruchem ujął solniczkę i sypnął sporą szczyptę do sadzawki, pragnąc
zrobić Owalnemu
przyjemność. Eryk podszedł ku miejscu, gdzie dwa
zawęźlone korzenie uformowały coś w rodzaju niewielkiej dziupli i począł skrzydłem omiatać
piasek.
- Nikt mnie wówczas nieprzytomnego nie pożarł, gdyż Vvszystkie zwierzęta uciekały w
najwyższym
przestrachu.
Wszystkie, prócz mej dzielnej mamy, która nie opuściła dziupli czekając powrotu syna.
Zginęła razem z dębem i
jest tam między korzeniami, osłonięta metarową
płytą.
Pod skrzydłem Eryka ukazał się orzełek na zielonym tle, pod którym bielały litery napisu:
POMNIK
PRZYRODY.
Patrzyli wszyscy trzej na ten znak, który był zbyt słaby, by uchronić wiekowe drzewo, i teraz
ledwo starczał na
osłonę dla kilku pt.asich kostek. Myśleli
o bezsilności dobrych ludzi wobec złych czy głupich, którzy sami sobie czynią krzywdę, gdyż
nie tylko
zwierzęta straciły dom, lecz i dziewczynka miejsce
zbierania poziomek, a cała okolica wielką oazę cienia i ciszy, zieleni i tlenu, radości i
zdrowia, jaką był ten
szmat lasu.
- Aż mnie łapa swędzi - rzekł Koot, pocierając lekko miejsce koło ranki. - Swędzi łapa i same
się wysuwają
pazury, ale nie tylko przeciw temu, kto powiedział.
"Glac-plac, nie łam się, koleś", i zamordował dąb.
- A kogo miałbyś chęć dziobnąć? - zapytał Eryk.
- Tego, co kominy zbyt niskie zbudował, co filtrów i odsiarczni nie uruchomił. Tego, który
najpierw zatruł, a
potem wyciąć w pień kazał, to ja bym pazurami...
- Cii, tju-tju! - przyświsnął Kowalik, uczynił parę kroków na zewnątrz i począł nasłuchiwać
przechylając głowę
to na jedną, to na drugą stronę.
- Wiejemy? - spytał Chelonides.
- lnspektor? - szepnął Koot.
- Nie - odrzekł Eryk. - Tną.
- Las?
- Tak. Piły wyją.
Biki uniósł głowę i skłonił ją tak, by mieć ucho tuż nad powierzchnią wody. Jonatan miękkim
ruchem przesadził
posiwiały żar i wystawiwszy łeb na zewnątrz,
pracował słuchami niczym zespołem anten radiolokacyjnych. Dźwięk był daleki, stłumiony,
lecz wyraźny i
dobiegał z kierunku trzech kominów.
- Wyją - rzekł Chelonides z dna wykrotu.
- Trzy albo cztery - określił kapitan na podstawie zmian w natężeniu dźwięku.
- Zaczęli ciąć nowy pas od strony cementowni - powiedział Eryk.
- Przejadą wzdłuż całego karczowiska. Ja wiem, bo to już siódmy.
- Potem będzie ósmy, dziewiąty... - dodał Koot.
- Posadzili młode - próbował pocieszyć Biki.
- Młode! - wrzasnął nagle Eryk, któremu się widać skończył zapas cierpliwości. - Za pięć lat
będą miały metr,
jeśli nie poschną i jeśli ich chrząszcze nie
zjedzą. A zjedzą na pewno, bo gdzie ma mieszkać przyzwoity ptak, który by bronił drzew
przed nimi? W
patyczku mam dziuplę zrobić?
Trzeba mieć kamień w piersi zamiast serca i pusto w głowie, żeby...
- Szsza! Ani mru-mru - rozkazał kapitan. - Podejdźcie no tu bliżej i siądźcie dokoła żaru -
zaprosił szerokim
gestem.
- Mnie na korzeniu wygodniej.
~ A ja chętnie bym tutaj został, jeśli można, bo ta woda tak mi morską przypomina...
- Dobra - zgodził się Koot dokręcając solniczkę. - Każdy słucha uważnie ze swego miejsca.
Czy macie w
wątrobach dość odwagi?
- Już raz pi-pi-pytałeś - świsnął Kowalik.
- ... w mięśniach dość siły, a w sercach dość stanowczości, by resztę swoich dni poświęcić
walce w obronie
ziemi, wody i powietrza, wszystkiego co rośnie
i oddycha?
Eryk już dziób otwierał i skrzydła ku górze do przysięgi unosił, lecz Jonatan powstrzymał go
gestem.
- Pomyślcie, nim odpowiecie. w tej walce nikt z nas nie może liczyć na litość ze strony
wroga. Jak złapią, to
obedrą ze skóry, z piór oskubią, skorupę złupią
i ugotują na wolnym ogniu. Pomyślcie po trzykroć, bracia, i nie rzucajcie słów na wiatr!
Wiatr, niosący po goliźnie karczowiska piekielną woń siarki i kurz cementowy, zaszeleścił w
wykrocie.
- Przysięgam na piasek zielonego atolu Bikini, że nie ustanę w pochodzie, nie ulęknę się w
boju i walczyć będę,
póki nie zgaśnie światło w moich oczach
- rzekł wolno i powaznie szeregowiec Biki Chelonides.
- Na zieleń ojczystego dębu, przysięgam! - zawołał szeregowiec Eryk Kowalik.
- W takim razie mianuję was obu kapralami - oświadczył kapitan i wziąwszy patyk do łapy
począł rozgrzebywać
ż
ar.
Obaj nowo mianowani o nic nie pytali, lecz usllnie zastana-
..
wiali się, czego tez tam dowódca szuka.
- Jeśli węgielkami chcesz dystynkcje wypalać - wykombinował wreszcie Skrzydlaty - to jemu
możesz, a ja
rezygnuję z awansu.
- Pachnie bardzo ładnie - stwierdził Owalny rozwierając szeroko nozdrza.
Kapitan wydobył coś kulistego, ciemnego i dłuższą chwilę przerzucał z łapy na łapę,
dmuchając, by wystygło.
Potem rozłupał, podzielił na trzy części i wyrzekł
słowa uroczystego zaklęcia :
- Niechaj nasz los będzie jak ten pieczony kartofel: pod twardą skorupą miękki, gorący i
wspólny. Dowodzić
będę surowo, lecz sprawiedliwie i, w miarę swoich
umiejętności bojowych, przezornie.
Zjedli te trzy kęsy w milczeniu i ciszy, nasłuchując coraz bliższego, dzikszego wycia
stalowych pił.
ROZDZIAŁ V
Duchy puszczy
- Czy my teraz jesteśmy Ku Ku? - spytał Eryk, gdy po pieczonym kartoflu zostały już tylko
zwęglone łupiny i
miły zapach w powietrzu.
- On ma na myśli KoKoKoNo - wyjaśnił Biki zdziwionemu Jonatanowi.
- Nie - rzekł kapitan. - Nasza dzielna Siedemnasta Samodzielna już nie istnieje i nie ma co...
- Stroić się w cudze piórka - wpadł mu w słowo Kowalik. - To co my jesteśmy? Dywizja?
- Byłaby najmniejsza na świecie.
- Drużyna?
- Ktoś może pomyśleć, że futbolowa - Koot wciąż był niezadowolony. - Może już raczej
szwadron?
- Czy ja jestem do konia podobny? - spytał Eryk.
- Nie. Co prawda, to prawda. Owalny te~ słabo galopuje.
- Może w takim razie eskadra - rzekł Chelonides. - Bo w skład eskadry mogą wchodzić
zarówno siły morskie,
jak powietrzne oraz komandosi.
- Pi-pi! - świsnął z podziwem Kowalik. - Biki ma łeb! - No i skrót mielibyśmy jak okrzyk
bojowy.
- Jaki? Eeee !... To dobre dla baranów - skrytykował Skrzydlaty.
- Skądże - zaprzeczył projektodawca. - Pod Oliwą zwyciężyła eskadra admirała Dickmana,
pod Abukirem i
Trafalgarem admirała Nelsona, nad polami Rosji walczyła
eskadra majora Pokryszkina, nad pustyniami Afryki --!c- Skalskiego, a my będziemy eskadrą
kapitana Jonatana i
nasz okrzyk bojowy...
Tu Biki przerwał krępując się, czy nieco nie przesadził.
- Oczytany niesłychanie - mruknął Koot.
Kowalik kiwnął parę razy głową na boki, by lepiej myśli przemieszać, skapował, lecz sam
sobie nie dowierzał.
- EJ?
- EJ - powiedział Chelonides.
Obaj nowo mianowani kaprale stanęli na baczność i wrzasnęli zgodnie:
- EJ!
- Zatwierdzam - rzekł Jonatan i pogładził wąsa.
- No to naprzód! - zdecydował Kowalik. - Komu las miły, atakuje piły... - deklamując
wymaszerował z wykrotu
i, gotując się do startu, spytał: - Co jest?
Czemu nikt za mną nie idzie?
- Bo nie wydałem rozkazu - odrzekł Koot.
- A mój nieważny? Kapral nie moie rozkazywać?
- Nawet powinien, Iecz tylko pod nieobecność starszego stopniem.
- To daj nam rozkaz, kapitanie. EJ!
- EJ nie dam, póki się nie zastanowię.
- Nad czym?
- Nad planem operacji. Zacząć musimy od rozpoznania sił i zamiarów wroga...
- Oni nie tylko mają zamiar, ale tną na całego.
Eryk mówił prawdę: metaliczne wycie podobne do borowania w zębie tępYm wiertłem
zbliżało się z wolna, lecz
nieustannie. Czasem już nawet słychać było złowieszczy
trzask padającego pnia.
- Pancernik naszej eskadry ma słabą zdolność manewrowania w terenie suchym i gdyby
zaszła konieczność
szybkiego odwrotu...
- Melduję, że tną zaraz obok mokrego.
- Byłem w tych okolicach, lecz bardzo dawno - westchnął dowódca. - Ach, gdyby mieć jąkąś
mapę.
- Ja narysuję.
- Znasz dobrze teren?
- Wystarczy przymknąć oczy, żebym go widział jak ze szczytu dębu - odrzekł Kowalik
smutniejąc odrobinę.
- Przepraszam cię, Eryku - Jonatan paroma ruchami ogona podmiótł i wygładził piasek. -
Rysuj.
Stawiając jedną łapę przed drugą Kowalik ostrożnie począł spacerować.
- Jeszcze niedawno w pobliżu naszego dębu brały początek dwa strumyki, lecz teraz uciekły z
karczowiska i
zaczynają się niżej - tłumaczył, znacząc jednocześnie
drobny, pierzasty trop na piachu. - Jednym wędrowaliśmy pod górę...
- Bardzo stromo i po kamieniach - przypomniał Biki.
- ... a drugim strumykiem, Ciurkawką, łagodniej schodzącym w dół, możemy dotrzeć do
jeziora Chlup
sięgającego na północnym wschodzie aż pod Przepierkę,
a na zachodzie w pobliże cementowni.
- Od Przepierki daleko? - pragnął upewnić się Koot.
- Od gajówki, w której z klatką, akwarium i łańcuchem czyhają czaty inspektora Nowaka,
daleko - potwierdził
Eryk - a do wycinaczy całkiem blisko. l jeszcze
tu i tu trzciny podchodzą blisko brzegu, a tu i tu takie kępy olszyną porośnięte... A niechże
mnie kury zadziobią!
- zaklął paskudnie widząc, że całą mapę
zadeptał. - Zaraz nową narysuję.
- Nie trzeba. Tego, co wiem, wystarczy. Pora ruszać, nim słonko za kominy opadnie. Za
mną...
Wędrując w rzędzie jeden za drugim, czyli żmijką, jak to określił po Iotniczemu Eryk, lub w
szyku torowym, jak
wolał Biki po marynarsku, Eskadra Jonatana
dotarła nad Ciurkawkę i tam rozdzieliła się na trzy grupy, ustalając termin spotkania przy
ujściu rzeczki do
Małego Chlupa na pięć dziobów, czyli dwie
łapy, czyli jedną płetwę od słońca do horyzontu.
Każdy naturalnie otrzymał zadanie indywidualne, a wszystkim, nawet samemu sobie, kapitan
jak najsurowiej
przykazał uchylanie się od walki. Kapral Chelonides
popłynął, kapral Kowalik pofrunął, a Koot pobiegł równym krokiem przez las. Chwilę jeszcze
widać go było,
jak roztrącając zieleń sunie przez kwitnące różowe
brusznice, a potem jego szare pręgi na błękitnawym tle poczęły mylić się z pasmami słońca
wetkniętymi skośnie
między liście. Zniknął wreszcie w zaroślach
konwalii i tylko rozkołysane białe dzwoneczki ścieliły za nim smugę cichnącego dźwięku.
Potem już został jazgot stalowych zębów, gderliwy warkot silników, łomot walących się pni i
obok tego cisza,
ś
miertelna cisza milczącego tłumu skazańców,
zbyt mocno wrośniętego korzeniami w ziemię, by uciekać.
lm więcej czasu mijało, im liczniejsze i dokładniejsze obserwacje gromadzili komandosi, tym
bardziej ich nie
było.
A już najbardziej i całkowicie zupełnie nieobecni byli przy ujściu Ciurkawki do jeziora Mały
Chlup.
Trawiasta, pusta łączka, ozdobiona tylko kosmatą kępą mięty, opadała łagodnie ku wodzie.
Ze trzy metry od
brzegu leżał płaski kamień pokryty siwym, spękanym
w słońcu błotem, a jeszcze dalej zaczynało się cieniste królestwo czarnej olszy, wyrastającej z
kęp trawiastych
albo wprost z wody i ku wodzie opuszczających
gałęzie z lepkimi jasnymi liśćmi i przekwitłymi już, 1ecz kosmatymi jeszcze baziami.
Słońce weszło za czuby olch, świeciło coraz żółciej między pniami, czyniąc ich korę jeszcze
bardziej czarną.
Było może sześć, może pięć i pół dzioba od
horyzontu, gdy na jednym z pni niewielki sęk po ułamanej gałęzi zawołał cichutko.
- EJ!
Chwilę trwała cisza, a potem kamień pokryty spękanym błotem wyjął z wody łeb i
odpowiedział:
- Ej!
Kręgi szły wolno po powierzchni, odbiły się od brzegu, poczęły gasić tamte późniejsze,
układając wzór
łukowaty, przenikający się nawzajem i zacichający.
- EJ - rzekła mięta. - Chodźcie no tu bliżej.
Równocześnie z tymi słowami ponad szczyty zarośli miętowych coś wyleciało - może kamień
owinięty w kawał
szmaty, może kapeć stary - i zatoczywszy szeroki
łuk wpadło z pluskiem do wody. Chwilę trzymało się na powierzchni, a potem zatonęło. Nie
wiadomo, co to
było, lecz jeśli ktoś tę okolicę obserwował, to
niewątpliwie choć przez chwilę myślał sobie: cóż to u Iicha? nie spostrzegł, iż w tym czasie
zniknął na jednej z
olch sęk po ułamanej gałęzi i gdzieś się
zapodział ten płaski kamień, Ieżący przedtem w wodzie tak ze trzy metry od brzegu.
Gdyby obserwujący okolicę, jeśli w ogóle ktoś taki istniał, miał oprócz lornetki aparat
podsłuchowy, to może
wyłowiłby szmer składanych szeptem meldunków
zwiadowczych. Naturalnie tylko pod tym warunkiem, iż wyrąb Iasu zostałby na ten czas
wstrzymany, gdyż piły
zgrzytały na pełnych obrotach.
Czemu w takim razie narada odbywała się szeptem i na dodatek pod osłoną zapachu mięty,
który maskował
eskadrę przed wywęszeniem?
Odbywała się z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, bowiem życie nauczyło
kapitana Jonatana Koota
niezłomnej zasady bojowej: o tajemnicach mów jak
najciszej, i to jedynie wówczas, gdy konieczność współdziałania nie pozwala ci o nich
milczeć. No i naturalnie
jak najzwięźlej.
Nim słońce ku horyzontowi na grubość czterech dziobów opadło, spomiędzy zielonych
głowic na wierzchołkach
miętowych łodyg wyfrunął falistym lotem niewielki
ptak ostrodzioby o szybkościowej sylwetce. Dołem w stronę Iasu wymknął się szary cień. Z
przeciwnej strony
pokazała się kra. wędź ubłoconego kamienia i
tak wolno sunęła w stronę wody, że tylko wytrawny obserwator mógłby dostrzec, iż się
porusza.
Tak właśnie wyglądał początek operacji, czy też ściślej mówiąc, początek pierwszej z kilku
akcji, składających
się na operację, która przeszła do historii
pod kryptonimem "Duchy Puszczy" i długo jeszcze stanowić będzie nierozwiązaną,
tajemniczą zagadkę dla tych,
którym ta książka do rąk nie trafi.
Opisując co było dalej, spójrzmy na działania bojowe EJ oczyma przeciwnika, gdyż to nam
pozwoli uniknąć
podejrzeń, .. dla osób działających.
iż cokolwiek upiększyliśmy z sympatil Oto co opowiedział na ten temat i potem wielokrotnie
powtarzał
rachmistrz brygady wyrębowej, za nadmierne używanie
uchlewaczy z rzeźni usunięty, a zwany powszechnie Glacem-Placem z powodu ulubionego
powiedzonka:
"Rach-ciach, nie łam się, koleś, wyrąbiemy glac-plac i równo będzie".
- Został może kwadrans do zachodu słońca, siedziałem sobie przy wagoniku, zadowolony,
ż
eśmy tyle naciachali,
kiedy zobaczyłem, jak wielki kot, taki drań
jakiś niby szary a niebieskawy, poluje na coś jakby wróbla, tylko że z cytrynowym
podgardlem i długim nosem.
T en ptak był jakby ze złamanym skrzydłem
albo pijany, uciekał marnie, więc przytrzymałem mego Brytana za mordę i myślę, że niech
tamten tego najpierw
złapie, to ja dopiero poszczuję, pies ich
obu glac-plac jednym chapsem zagryzie i równo będzie.
Na samo wspomnienie podniecał się i brudną chustką do nosa wycierał spoconą łysinę.
- No więc ptak ucieka, podfruwuje, kot za nim, ja za kotem i psa za obrożę trzymam.
Wszystko normalnie, póki
ten fałszywy wróbel nie wleciał do wagoniku
i na stół, gdzie rachunki leżały i mapa. Wtenczas, żeby tak drzewo mnie przycisnęło, jeśli
kłamię, kot wskoczył
za nim i zamiast ptaka to kawał mapy pazurami
rach-ciach i chodu. Ja psa szczuję, a ten, co miał niby skrzydło złamane, chaps w dziób
poufny plan wyrębu i w
powietrze.
W tym miejscu Glac- Plac zaczynał ciężko dyszeć, przebierać nogami i szarpać ryżą brodę
oraz kudłate
bakenbardy, które sobie zapuścił jako pełniące obowiązki
czupryny.
- Fruwać nie umiem, no to biegnę za psem. On drań zapasiony, w tyle zostaje, więc krzyczę:
huź! hasz!
. huzia!
Zdawało mi się, że przyśpieszył, ale teraz myślę, że to raczej ten diabeł w kocim ciele zwolnił
i kiedy dobiegali
brzegu Małego Chlupa, tam gdzie do niego
Ciurkawka wpada, podpuścił psa specjalnie na odległość jednego skoku do ogona.
Ciężkie westchnienie poprzedzało zmianę tonacji z podnieconej na żałosną.
- Zniknęli mi na sekundę za kępą mięty. Kot wrzasnął, ale nie żadne "miau", tylko: "EJ, EJ !"
i skoczył zza mięty
.
na brzeg, z brzegu na kamień, z kamienia na olszynową kępę. Brytan za nim na brzeg i jak już
był w skoku nad
wodą, to ten kamień zniknął. Normalnie zniknął.
Tylko co był i, glac-plac, już go nie było. No i pies wjechał na mordę do wody, wbił się po
tylne łapy w
grzęzawisko tak, że go ledwie żywego za ogon wyciągnąłem.
Dobry tydzień minął, nim przestał mułem i kijankami śmierdzieć...
Na samym środku Małego Chlupa, który od chwili przygody Brytana mielibyśmy prawo Pies-
ci-fikiem
nazywać, jest okrągła wysepka otoczona gęstym pierścieniem
trzcin i zdobiona paroma brzozami o długich, przez nikogo nie ścinanych, nie obgryzanych,
nie urywanych
gałęziach sięgających prawie do ziemi. Tam o zachodzie
słońca zawinęła eskadra.
Kowalik był pewien, że dowódca zaraz poda kolację i nawet zagadnął, trącając dziobem o
plecak:
- Coś tam jeszcze pobrzękuje...
- żelazna porcja - odrzekł kapitan i zarządził. - A teraz cisza aż do odwołania.
Zamilkli i tylko rokitniczka w najmodniejszym tej wiosny pręgowanym podłużnie czepeczku
i beżowym
kostiumie wygrywała skompllkowane, lecz delikatne trele
na fleciku własnego dzioba ze szczytu cieniutkiej trzciny.
Jonatan rozłożył na ziemi zdobyty fragment mapy, przycisnął rogi kamykami i czytał,
studiował znaki
topograficzne w wiśniowiejącym świetle, aż do zupełnego
mroku. Potem ze zmarszczonym czołem chodził dokoła wysepki wydeptując ciemny krąg w
posiwiałej od rosy
trawie.
o zmroku umilkły piły na wyrębie. Zaczęli śpiewać żabi kawalerowie, łączyli się w tercety,
kwartety, w całe
Chlup Skrzek Bandy zakochanych bez pamięci i
nadymali centkowane baloniki u gardeł, współzawodnicząc, który głośniej potrafi. Eryk
zasnął. Niespokojnie
pogwizdywał czasem, gdyż zdążył się znowu obrazić
na nieregularne posiłki i zbyt długi zakaz mówienia. Biki, zacumowany płetwą o brzeg, żuł
sobie moczarkę
kanadyjską, przegryzał żółtawymi kwiatkami rzęsy
i spokojnie, bez zmrużenia oka obserwował krążącego po wyspie dowódcę, rozumiejąc, iż
decyzja, jak kwiat,
musi mieć czas, by rozwinąć się z Pączka pomysłu,
jeśli ma przynieść słodkie owoce zwycięstwa. Porównanie to zanotował sobie w pamięci,
postanawiając go użyć
we "Wspomnieniach i zamyśleniach Chelonidesa",
które miał zamiar napisać w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Mrok gęstniał, zatapiał w ciemnym granacie kształty i od pewnego momentu Biki przestał
dostrzegać kapitana
nawet w najbliższym punkcie owej kolistej ścieżki.
Taka jednak energia myślowa promieniowała z Jonatana, że czuł ją niemal dotykalnie za
każdym razem, gdy ów
go mijał i spostrzegł, że częstotliwość owej
radiacji wzrasta, co wskazywało na przyspieszenie marszu.
Gdy wreszcie księżyc dźwignął z moczarów zaciemnioną ze snu twarz i zajrzał między
brzozy na wyspie, to
Koot już gnał wyciągniętym kłusem. Z poziomu wody
widać go było jak szarobłękitną smugę obrysowaną srebrem, przemykającą za przejrzystą
zasłoną traw i ziół.
Księżyc obudził się, rozjaśnił, i jak to nieraz już czynił, przyświecał weteranowi komandosow
nocnych, kt6ry
przerwawszy bieg ujął mapę w obie łapy. Stojąc
nad brzegiem o krok od Chelonidesa, raz jeszcze sprawdzał kierunki . odI ległości.
Na wschód od trzech kominów, tam dokąd najczęstsze wiatry niosły pył cementowy i dym
siarczany, wpełzał w
puszczę jęzor karczowiska. Podobny, lecz mniejszy,
znaczył strefę zatrucia na północy. Między nimi nad brzegiem Ciurkawy wypływającej z
Małego Chlupa, leżała
osada fabryczna, a po drugiej stronie lzeczki,
aż do krawędzi nie tkniętej jeszcze puszczy, zieleniały ośrodki wypoczynkowe, turystyczne i
ogródki działkowe.
W prawym górnym rogu, również nad Chlupem, lecz na samej krawędzi zdobytego
fragmentu mapy, zaczynał
się groźny napis: gajó... Przepie..., Iecz żadnej drogi
stamtąd ani w stronę karczowiska, ani do osady nie było.
- Tak... - rzekł Jonatan cichutko sam do siebie. Każdy z jednej strony ma kły i pazury, a ogon
z wręcz
przeciwnej.... .
Te słowa zwróciły uwagę Chelonidesa na wymienioną wyżej część ciała kapitana i spostrzegł,
iż unosi się ona
ku górze, przybierając groźny kształt Iitery
S.
- EJ, kaprale! Pobudka - zarządził Koot zwijając ciasno mapę i wsuwając ją w rulon z kory
brzozowej.
- EJ, kapitanie - odrzekł natychmiast Biki.
- Ech! - ziewnął z pewnym opóźnieniem Eryk. - O co chodzi?
- Zostajecie obaj w bazie i macie cały dzień, żeby wypocząć, podkarmić się, przygotować
psychicznie i fizycznie
do akcji - oświadczył dowódca.
- A ty? - spytał Kowalik i rozbudziwszy się nieco bardziej, poprawił. - A obywatel kapitan?
- Biegnę, by ustalić, gdzie oni mają ogon.
- Aahaa... - ziewnął Skrzydlaty i zasnął.
- Może podrzucę? - zaproponował Biki. - Drogą wodną szybciej, bo na przełaj.
- Skąd wiesz, dokąd się wybieram? - spytał Jonatan i nie czekając na odpowiedź wyraził
zgodę.
Popłynęli przez oświetlone księżycem, rozrechotane zakamarki Małego Chlupa. Chelonides
nieomylnie
wyczuwał szybkość prądu i trzymał się głównego nurtu.
- Ludzie takie najsłabsze miejsca nazywają piętą AchilIesa - opowiadał nie przestając
wiosłować płetwami
bowiem mama najdzielniejszego Greka spod Troi,
kąpiąc go w płynie nadającym skórze moc pancerza, to jedno miejsce pozostawiła bezbronne.
- Bardzo jesteś oczytany - stwierdził już po raz trzeci Koot. - Mianuję cię plutonowym.
w miejscu, w którym Ciurkawka żegna Mały Chlup, kapitan skoczył na brzeg, przez dziurę w
siatce dostał się na
teren ogródków działkowych i zniknął w morelowym
sadzie, spoza którego przeświecały kolorowe błyski.
Chelonides zawrócił i tą samą drogą, nie spiesząc się i popasając często u smaczniejszych
zarośli moczarki, czy
tam, gdzie rzęsa delikatniejsza i bardziej
aromatyczna, płynął z powrotem w stronę wyspy. Kiedy już był pewien, że jest od wszystkich
brzegów daleko,
ż
e nikt go nie widzi ani nie słyszy, klepnął
płetwą o wodę i krzyknął.
- Ej wy, żaby, rzechotki, kumaki! Baczność! Na prawo patrz! To ja, plutonowy Biki
Chelonides.
Najbliższe Chlup Skrzek Bandy umilkły na chwilę, zdziwione i przestraszone, przyglądały się
obcemu
wybałuszonymi gałami, póki Owalny nie zaczął śmiać się
z nich i z siebie, że ważnego udaje, że rozkazuje i bez potrzeby straszy. Nie dziwmy się
jednak, że taki mądry i
oczytany, a takie głupstwa wyczynia, bowiem
w tych sprawach nie ma mocnych i każdy po otrzymaniu awansu, zwłaszcza niespodzianego,
robi to samo, tyle
tylko, że im mądrzejszy, tym wygłupia się krócej.
O świcie Eryk odnalazł w trzcinach Chelonidesa i poczęstował go sporym paj .ąkiem
wodnym.
- Wcinaj topika. Jeszcze niejednego capnę. Cały dzień przed nami. Fajnie, no nie?
Kiedy słonko wyszło ponad korony olch i zaczęło przygrzewać, nadleciał znowu.
- Tną las od świtu, a my nic. Wojsko bez dowódcy.
Co on w nocy mówił? śe ogona szuka? Do czego mu drugi potrzebny?
W południe Kowalika zaczęła rozpierać energia i złość.
- Powiem ci, Biki, że on się zląkł tego psa. Ja Ieciałem z mapą, trochę mi oczy zasłaniała, ale
widziałem
wyraźnie, że jeszcze sekunda i mielibyśmy kapitana
bez ogona. Musiałbym wtedy objąć dowództwo sam osobiście.
Podwieczorkową porą Eryk wylądował na kapralaksie i zapukał mocno dziobem.
- Obejmuję! - oświadczył. - Ruszamy na wroga.
Zwycięstwo lub śmierć!
- Nie mam ochoty, zwłaszcza na to drugie - Biki obrócił głowę zupełnie do tyłu, by widzieć
ptaka stojącego na
jego własnych plecach. - Czekamy na dowódcę
i rozkazy.
- Ja jestem dowódcą i wydaję rozkazy - Kowalik podniósł dziób, nastroszył pióra, by wydać
się większym.
Wleziecie pod koła tego ich wagonika, podsadzimy
się obaj, wywalimy budę razem z Glacem-Placem i jego Brytanem, a potem wy, kapralu
Chelonides...
- Plutonowy - poprawił Biki, który do tej pory milczał o awansie, nie chcąc sprawiać
przykrości przyjacielowi.
- Co plutonowy?
- Nie co, tylko kto. Ja, plutonowy Chelonides.
- Od kiedy?
- W nocy otrzymałem nominację. Rozkazuję wam, kapralu Kowalik, nie rozpoczynać żadnej
akcji do powrotu
kapitana.
- A ja gwiżdżę na twoje rozkazy. Tju-tju! - wściekł się Skrzydlaty. - Nocne nominacje
nieważne. Możesz się
moczyć, póki nie rozmokniesz, jeśli cię tchórz
obleciał. Cześć!
Jeszcze o mnie usłyszysz, i to niedługo. Chrup w dziób! klął brzydko już w powietrzu i
odleciał w stronę
karczowiska.
Wbrew obietnicy, aż do wieczora nie słychać było ani Kowalika, ani o Kowaliku. Piły
natomiast pracowały bez
wytchnienia i dopiero po ciemku ich wycie czterema
stopniami opadło w ciszę nadchodzącej nocy.
.! Kum-ej! - odezwał się cichy głos od strony - Kum-ej.
brzegu i Chelonides natychmiast ruszył w tym klerunku, odczytawszy bezbłędnie hasło
zażabione dla
niepoznaki. Jonatan siedział koło kępy miętowej na blaszanej
puszce wielkości średniego wiadra, którą nie bez trudu przytoczył.
Zziajany był, lecz zadowolony. Zmartwił się bardzo wysłuchawszy relacji o zachowaniu
Kowalika.
- Sprawa poważna. W najlepszym przypadku stracimy sporo bezcennego czasu nocy. A o
najgorszej
ewentualności nawet myśleć nie chcę.
- Ja też polubiłem tego zawadiakę jak brata - rzekł.
Biki i wskazując na puszkę, spytał rzeczowo. - Mam to załadować na plecy?
- Tak, s i e r ż a n c i e - odpowiedział kapitan i przechylił puszkę, by łatwiej było pod nią
wpełznąć.
- Czym zasłużyłem? - spytał skromnie Chelonides.
- Nie dałeś się sprowokować do nieprzemyślanej akcji, czego dokonać nie zawsze nawet
generałowie potrafią.
I nie zadajesz zbędnych pytań na temat zawartości ładunku - Koot wydobył spod liści dwa
Pędzle pachnące
miętą i położył je na puszce. - Czekaj, ale w ukryciu.
Najpierw biegnąc, a potem pełznąc od drzewa do drzewa dowódca podkradł się do domku na
kołach. Zmachani
całodzienną pracą rębacze jedli właśnie kolację
podzwaniając łyżkami o menażki, palili papierosy, rozmawiali głośno i śmieli się ze swych
ż
artów.
Przekrzykując ich, łysy brodacz wołał do słuchawki telefonicznej:
- Dowiedz się, Beniek, po ile oni idą... Mówiłem ci, że dziób ma długi i oczy czarnem tuszem
do uchów
przedłużone...
Na razie jeszcze nie umie, ale jak go ze trzy dni przegłodzę, jak mu ogon nad zapalniczką
przypalę, to on glac-
plac tak zaśpiewa, że jeszcze ładniej niż
kanarek... Będziesz jechał ze śniadaniem, to przychwyć jakie klatkie, bo nie mam go, drania,
w czym
przymknąć...
Łysy gadał stojąc na schodkach u wejścia do wagonika i patrzył w dół. Na dole obok traktora
stała ławka, koło
niej siedział pies Brytan i oka nie spuszczał
z czapki typu kaszkiet, której daszek był przyciśnięty kluczem francuskim. Koota ukrytego w
kwitnących
brusznicach dzielił od tej ławki jeden skok i ...
prawie godzina.
Z przymkniętymi powiekami, by zgasić blask złotych źrenic, nie drgnąwszy nawet wówczas,
gdy pewna
bezczelna ćma siadła mu na nosie i przypudrowywała skrzydła,
trwał bez ruchu.
Rębacze zjadłszy ułożyli się na wąskich, piętrowych półkach w wagoniku i poczęli chrapać.
Glac- Plac,
przeprowadziwszy jeszcze parę rozmów, w których jakimś
ludziom proponował zakup "leśnego. wróbla śplewającego ładniej niż kanarek", przygroził
psu brzozową witką,
ż
eby był czujny, i wreszcie poszedł za traktor.
Jonatan nie skoczył, choć mógł to bez trudu uczynić, lecz spokojnym, powolnym krokiem
ruszył w stronę ławy.
Zobaczywszy go, pies obnażył kły i sprężył się do skoku.
- EJ, EJ! - rzekł Koot.
To przypomniało Brytanowi smak mułu wtłaczanego w nozdrza i w pysk, łaskotanie kijanek
w uszach, brak tchu
dławiący żebra. Podwinąwszy ogon, cofnął się
tak daleko, jak tylko łańcuch mu pozwalał.
To nie był pies tchórzliwy. Dla kogoś lubianego dotrzymałby placu nawet trzem kotom,
ryzykując wydrapanie
ś
lepi, lecz Glaca-Placa tylko się bał. Ponieważ
bał się mniej, niż powtórnego wpadnięcia w bagno, ustąpił i pozwolił napastnikowi wydobyć
spod czapki to
niewielkie, pierzaste zawiniątko, którego miał
pilnować.
Odbili już od brzegu i, lawirując między tysiącem mielizn i wysepek Małego Chlupa, szli pod
obciążeniem
metalowej puszki na maksymalnych pociągnięciach
płetw, gdy od strony pozostawionego za plecami karczowiska dobiegło ich smutne wycie
bitego psa.
- Rozklejcie mnie - poprosił Eryk uwlęziony w szarej, ciasnej kopercie, z której przez
niewielki otwór wystawała
mu tylko głowa.
Były to pierwsze słowa, które padły od chwili jego wyzwolenia, ponieważ ani Jonatan, ani
Biki także nic doń nie
mówili.
- Rozklejcie - powtórzył ostrzej nie doczekawszy odpowiedzi. - Ja tego Glaca- Placa tak w łeb
palnę, że się
nogami nakryje, a potem wszystkie włoski po
jednym...
- lstnieje sporo kar za niewykonanie rozkazu - rzekł Koot do Chelonidesa - lecz gdy do tego
dochodzi jeszcze
karygodna lekkomyślność oraz wpadnięcie w pułapkę
i dostanie się do niewoli...
- Możecle mnie rozdziobać, rozstrzelać, rozgryźć czy utopić, ale przedtem roz-klej-cle, bo
szlag mnie trafi.
- Nie wiem naprawdę, którą z tych kar wybrać - ciągnął kapitan udając, że nie słyszy
kowalikowych błagań.
- ZOK na czas jednej akcji bojowej - poradził Biki.
- Cóż to za ZO K ?! - jęknął Eryk.
- Zakaz Opuszczania Koperty na czas akcji "Duchy Puszczy" - powtórzył z namysłem
dowódca i prawie
niewidzialnie uśmiechnął się pod wąsem, gdyż pomyślał,
ż
e w nocy i tak nie mieliby korzyści z pomocy Skrzydlatego, a więc Brki proponując karę,
równocześnie broni
kolegi przed zbytnią surowością.
- Tak, to dobry pomysł, sierżancie Chelonides - rzekł surowym głosem. - Zatwierdzam waszą
decyzję.
- S s i e r ż a n c i e? - zaświstał cichutko Eryk.
Opuścił dziób i umilkł załamany psychicznie, gdyż oto po strasznej przygodzie z Glacem-
Placem nie tylko nie
dopuszczono go do walki, lecz ukarany został
zgodnie z propozycją mniej odważnego i bojowego kolegi, który dzięki swemu
zdyscyplinowaniu wyprzedził go
w awansach o dwie rangi.
w miejscu, w którym Ciurkawa wypływa z Chlupa, Chelonides przybił do brzegu. Koot z
zakopertowanym
Erykiem w zębach ruszył przodem, a Biki z ciężarem na
plecach za nim. Przez dziurę w siatce dostali się w cień morelowego sadu i po różanej bieli
opadłych płatk6w
kwiatowych dotarli w pobliże drewnianego,
lecz bardzo eleganckiego domu z ogromnymi szybami, nad którym, konkurując z blaskiem
gwiazd, promieniał
różnobarwny napls neonowy.
BUNGALOW CHATA
- Poczekaj chwilę - rzekł Koot do Chelonidesa.
Położywszy w trawie kopertę z Kowalikiem, która mu w mówieniu przeszkadzała, stuknął
pazurem w szybę, a
potem otworzył małe okienko ukryte pod schodami
tuż nad ziemią.
- Miau? - odezwał się z głębi głos kapryśny i senny.
- Ja tu zostawię kolegę, który powinien trochę podrzemać.
- Miau... Tylko, żeby błota nie naniósł.
- Nie nanosi. A my rankiem przyjdziemy, zgodnie z umową.
- Dobra. Ciauu...
- Cześć, Puśka.
Kapitan rozciął kopertę pazurem i kładąc ją na piwnicznym parapecie, szepnął kapralowi nad
uchem :
- Tylko dla ratowania życia możesz stąd wyleźć, a poza tym całkowity i absolutny ZOK.
Eryk milczał, lękając się, że jeśli powie: tak jest! usłyszą łzy w jego głosie. Postanowił nie
wyłazić z tej rozciętej
już koperty, nawet gdyby smok przypełznął,
i dać się zjeść raczej razem z papierem i klejem, niż naruszyć ów ZOK paskudny, wymyślony
przez
bezskrzydłego sierżanta. Ułożył gładko pióra stając się
dwa razy mniejszym ptakiem niż w dzień i ze zmartwienia natychmiast zasnął.
Tymczasem Koot podważył pazurami pokrywkę, chwycił Pędzel i zaczął malować żółte
pierścienie na
drzewach.
Chelonides wędrował za nim z puszką na kapralaksie, by być zawsze pod ręką, gdy trzeba
kiść zamoczyć.
Pracowali nic nie mówiąc, nie robiąc przerw na odpoczynek,
lecz mimo to Jonatan stawał się coraz bardziej nerwowy i niezadowolony.
- Nie zdążymy - rzekł wreszcie, zmierzywszy łapą wysokość księżyca nad horyzontem.
- Czy mógłbym ci w czym pomóc? Uczynię wszystko, czego zażądasz - powiedział Biki. -
Nawet ze szkodą dla
zdrowia - dodał, gdyż od samego zapachu farby łzawiły
mu oczy.
Obaj wiedzieli, że przyczyną opóźnienia jest Eryk, Iecz nawet pod nieobecność przyjaclela
ż
aden o tym nie
wspomniał.
- Czy możesz się szybciej poruszać?
- Mogę, bo trawa jest rośna i śliska.
- Gdy akcja zagrożona, nie żałujmy ogona - rzekł Koot podchodząc do puszki z farbą i
odwracając się do niej
tyłem.
Tak, teraz tempo wzrosło wielokrotnie. Maczając co chwila własny ogon Jonatan zataczał
koła wokół moreli,
wiśni i jabłoni, znaczył żółtymi pierścieniami
coraz to nowe grusze i śliwy, zostawiał kręgi na chropawej korze świerków, na płaskich
igłach cis6w, a
wreszcie, gdy przewinąwszy się oszalałym wężem przez
ogródki działkowe, przez wczasowisko i ośrodek kampingowy wrócili w pobliże
BUNGALOW CHATY, to nie
zaniedbał nawet wielkolistnej katalpy, jarzębiny płaczącej
i niezwykle oryginalnych flimonodendronów z importu, których się byle gdzie nie sadzi.
Napisać o tym można zwięźle i łatwo, lecz przecież prawie na każdym z oznaczonych drzew
zostawał razem z
farbą jakiś włosek beżowy, szary czy błękitny.
lm więcej znaków ż6łciło się w świetle księżyca, tym mniej sierści zostawało na ogonie. Nie
wiem jak kto, lecz
ja znacznie więcej znam osób deklarujących,
iż jeśli zajdzie potrzeba, gotowi są złożyć życie dla sprawy, niż takich, kt6rzy zgodziliby się
na ofiarę choćby
tylko z zarostu, lecz traconego po jednym
włosku.
Dzięki owej małej racjonalizacji i wielkiej ofiarności dow6dcy, malowanie zostało
zakończone jeszcze przed
zachodem księżyca. Biki przeprawił Koota na drugi
brzeg Ciurkawy, a potem już bez pośpiechu, obserwując, jak księżyc złazi po gałęziach coraz
niżej i chowa się
za horyzont, wr6cił między morele i pustą
blaszankę po farbie ulokował w śmietniku przy bungalowie. Schowawszy się w absolutnych
już, atramentowych
ciemnościach pod schodami miał zamiar to i owo
wytłumaczyć Erykowi, lecz zrezygnował, gdy usłyszał chrapanie.
- Może i racja - rzekł cicho sam do siebie. - Mała drzemka nie zawadzi.
Zaczął już wciągać głowę pod pancerz, gdy coś miękkiego i miło pachnącego musnęło go po
policzku.
- Hallo... - usłyszał aksamitny głos. - Do you speak english?
- y es. l do - odrzekł nie wiedząc jeszcze, kto go pyta. Ale wolę po polsku. Sądząc z akcentu,
pani również włada
angielskim nie najlepiej.
- Nawet całkiem marnie - przyznał głos - lecz to tak pięknie brzmi: du ju spik inglisz? -
powt6rzyła z lubością.
Na imię mam Pussi. A ty, kochanie?
- Ja? Biki - odpowiedział speszony i dodał grzecznie Biki Chelonides, jeśli pani pozwoli.
- Na cóż mam pozwolić?
Nad parapetem zapłonęło dwoje oczu równie złotych jak jonatanowe, lecz bardziej
marzących, sentymentalnych,
a potem jedno poczęło się filuternie przymrużać
i rozjaśniać, rozjaśniać i przyciemniać...
Chelonides, mimo swego wielkiego oczytania, wyrobienia światowego i nawet pewnych
marynarskich
doświadczeń w portach Wschodu i Zachodu, nie bardzo wiedział,
co odpowiedzieć, a milczenie stawało się coraz bardziej dwuznaczne. Uratował go warkot
silnika dobiegający z
południowego brzegu Ciurkawy.
- Mercedes? - zainteresowała się Pussi.
- Nie, proszę pani, Ursus - wyjaśnił Biki - traktor nazwany tak od imienia siłacza, który
ukręciwszy łeb turowi
ratuje ukochaną w powieści Henryka Sienkiewicza.
- Ratuje ukochaną! Ach, jak to ładnie zjego strony.
- Ja też chciałbym kogoś uratować.
- Ratuj.
- Czy może raczej mu dopomóc.
- Pomóż, Biki.
- Czy mógłbym panią prosić...
- Proś, naturalnie - szepnęły oczy w mroku.
- ... o rozpuszczalnik.
- To żarty?
- Nie. Naprawdę.
- Stoi pod oknem w szafce. Lecz zmieńmy temat. Czy to twój wóz, Biki? llocylindrowy?
Jakie ma obicia? - głos
znowu pocieplał.
- Nie, nie mój. On należy... On ciągnie... - Chelonides w ostatniej chwili przygryzł język,
zorientowawszy się,
jak bliski już był paplania na temat ich
ś
ciśle tajnej akcji "Duchy Puszczy". - Ja tak dokładnie nie wiem i myślę, że będzie najlepiej,
gdy poczekamy na
kapitana Koota...
- Koota? Jonatana? - w głosie niewidzialnej znajomej zabrzmiało znudzenie i senność. - Toż
to mój papa. Pa, pa
I
Zgasły złote oczy i ciemność stała się mniej miękka, mniej pachnąca.
- Tju-tnij! Pi-bij! - krzyknął przez sen Eryk i zaszeleścił kopertą.
Warkot traktora przesunął się za rzeką w stronę osady, przycichnął, a potem zaczął narastać
już na tym brzegu.
Zaniepokoiły się drzewa przekazując sobie
to twarde, gdaczące echo. Zadrżała nawet szybka w uchylonym okienku piwnicznym, Iecz
wówczas właśnie
silnik zgasł i powróciła cisza. Pociemniało jeszcze
bardziej, jak zwykle tuż przed pierwszym brzaskiem. W różnych miejscach cichymi,
niewyraźnymi głosami
ptaki żegnały ostatnie sny. Coś miękkiego musnęło
Chelonidesa po policzku.
- Czy panna Pussi?
- Nie - odpowiedział mu Jonatan i głosem surowszym niż zwykle dodał: - Budźcie, sierżancie,
kaprala i za mną
bez niepotrzebnych hałasów.
Stał obok bez ruchu czekając, aż się Eryk rozczmucha. Po chwili dodał mniej pewnie i nie tak
bardzo służbowo.
.
- Powycierajmy łapy, żeby błota nie nanosić.
Kowalik nic nie widzący w ciemności siadł na plecach Chelonidesa, Chelonides zjechał z
parapetu na podłogę
po desce do prasowania przystawionej przez Koota
i wyglądało na to, że wpadł między butelki, bo zadzwoniło szkło.
- Ciszej tam, sierżancie! - ze złością upomniał kapitan.
Potem w absolutnym mroku szli po dywanie korytarzem piwnicznym aż do stolika, na którym
oświetlony
niewielką żarówką stał telefon o barwie dojrzałego banana.
- Nie ruszać. Gorąca linia - mruknął Jonatan i począł Iuzować spore nakrętki z motylkami,
mocujące właz
pancerny na ścianie.
- Czym to się podgrzewa i po co? - spytał Eryk.
Biki odwróciwszy głowę, szepnął:
- Cii... Nie przeszkadzaj szefowi. Tylko tak się nazywa, bo łączy bezpośrednio i jakbyś tu
podniósł słuchawkę, to
nie wiadomo, kto by się odezwał z drugiej
strony.
- Stolica - wyjaśnił Koot, który czujnie słuchał, choć nie przerywał roboty przy odkręcaniu. -
Jak tu
wypoczywały VIPy, to podłączyli.
- VIPy? - rozdziawił dziób Kowalik.
- Skrót międzynarodowy, Very lmportant Persons wyjaśnił szeptem Biki. - Po polsku
BAWAOSY czyli Bardzo
Ważne Osoby...
Właz obrócił się bezszelestnie na starannie wysmarowanych zawiasach. Dowódca wskazał
kierunek
machnięciem łapy i puścił ich przodem, gdyż tu już nie mogli
zabłądzić.
Posuwali się owalnym korytarzem zdolnym pomieścić schylonego człowieka. U góry z boku,
mocowane co
pewien czas do metalowych grzebieni, biegły kolorowe
kable i świeciły niewielkie żaróweczki tworząc ż6łtawy półmrok. Mimo iż Chelonides
dokładał starań, by stąpać
ostrożnie, od czasu do czasu uderzał plastronem
o beton i echo mnożyło ten stuk dziesięciokrotnie.
Drogę przeciął im węższy, poprzeczny kanał z kablami i tunel rozszerzył się tworząc coś w
rodzaju pokoiku bez
okien.
Sufitu też nie było: nad ich głowami gęstniał mrok, którego lampa nie była w stanie
rozproszyć.
Nieruchome, duszne powietrze pachniało metalami, gumą i smołą.
- Tu - rzekł Koot i położywszy łapę na ramieniu Kowalika, spojrzał mu bacznie w oko.
Eryk zląkł się. Czyżby to miało być więzienie za grzech przeciw dyscyplinie?
- Miał być tylko Zakaz Opuszczania Koperty - powiedział szczerze zmartwiony i
przestraszony .
- Na okres całej jednej akcji - dodał kapitan - lecz myślę, że pół wystarczy.
- Wystarczy - odpowiedział Eryk z nadzieją w głosie i dodał szczerze. - Wyspałem się,
odpocząłem, ale mam
takie uczucie, jak gdyby mi kto pióra z ogona
powy...
Urwał w p6ł słowa, gdyż dopiero teraz zobaczył, że Jonatan naprawdę ma cały koniec ogona
wyliniały i
pomalowany jakimś żółtym paskudztwem, które zaschło
w spękaną skorupę.
- Jonatanie kochany! - krzyknął wsp6łczująco, lecz umilkł przyciśnięty przyjazną łapą
dow6dcy.
- Tą samą drogą, którą przyszliśmy, wylecisz na dwór Koot począł tłumaczyć zadanie. - Tam
już świta.
Przewiduję, iż w najbliższym czasie rozegrają się w
pobliżu wypadki o charakterze gwałtownym. Obserwuj je aż do momentu, gdy zobaczysz
zbliżające się wozy
milicyjne, a potem wracaj i melduj.
- Tak jest.
- Czy potrafisz wstrzymać się od osobistego udziału w wydarzeniach?
Na dowód, że potrafi, Eryk gwałtownie obrócił głowę ku tyłowi i wsadził dziób pod skrzydło.
- Nawet gdybyś w pobliżu zobaczył Glaca- Placa?
Dziób wysunął się spod skrzydła i wzniósł do uderzenia.
- Przecież on jest daleko, na karczowisku.
- Był - rzekł Koot z naciskiem. - No więc, potrafisz czy nie? - powt6rzył. - Wszak
przysięgałeś na dąb zielony.
- Przysięgałem i potrafię - odpowiedział poważnie kapral po chwili namysłu. - Czy mogę
odlecieć?
- Leć!
Naturalnie na fruwanie było tu zbyt wąsko i nisko. Kowalik pomaszerował piechotą.
Patrzącym mu w ślad
wydał się maleńki i bezbronny w tej betonowej rurze.
Gdy był dość daleko, by mo ' gł przypuszczać, że go już nie widzą, lecz dość blisko, by
jeszcze usłyszał, kapitan
powiedział:
- Kto karę odbył, to dla mnie jak nowo narodzony. A za wzorowe wykonanie trudnego
rozkazu i awans
murowany.
Tymczasem Biki obracając się z wolna wokół własnej osi obejrzał wszystkie zakamarki w
lokalu pozbawionym
kątów i, wydobywszy słoik po konserwowych ogórkach,
wysypał z niego nakrętki, śrubki, zaciski na podłogę.
- Wody tu nie ma. Od góry jesteśmy zamknięci hermetycznym włazem zaplombowanym na
siedem pieczęci.
Będzie ci ciężko, Biki.
- Wytrzymam. Ja nie wody szukałem, tylko naczynia na rozpuszczalnik. Siadaj na mnie i
dawaj tu ogon.
Jonatanowi żywiej zabiło serce z wdzięczności, gdyż skorupa z farby kurczyła się wysychając
i ściskała coraz
mocniej. Zamiast jednak zwykłych słów podziękowania,
które wydały mu się w tej sytuacji zbyt blade, wyjaśnił miękko:
- Wybacz, że naraziłem cię na natręctwo tej wariatki Puśki...
- Ależ skąd!
- Ależ stąd. Wiem, ponieważ gdy wróciłem, pomyliłeś moje wąsiska z jej wąsikami.
Musiałem jednak prosić ją o
pomoc, bo innego dojścia niż przez Bungalow
Chatę nie rila.
Jesteśmy teraz w miejscu, przez które biegną wszystkie rozmowy osady i fabryki ze światem.
- Jonatanie , . Czyżbyś chciał podsłuchiwać?
- Nie mam innego wyjścia.
- Naruszamy jedno z podstawowych praw obywatelskich zagwarantowanych w konstytucji.
- Jeszcze nie naruszamy, lecz masz rację.
. naruszymy rzekł Koot. - Czy sądzisz, że powinienem ogłosić stan wyjątkowy i zawieszenie
praw
obywatelskich? Czy też zrezygnować z akcji? - Przypiął dwie
łapki do zacisków na kablach i zdjął wiszące na boku słuchawki. - ... T rzycyfrowa 632
premia 200 złotych,
dwucyfrowa 32 premia...
- Rezultaty gier Iiczbowych, czynne całą dobę - wyjaśnił Jonatan przerywając połączenie i
dodał po chwili:
Mylisz się, Chelonidesie, jeśli myślisz, że mnie
to nie martwi.
A czy sądzisz, że drzew, na które sami wydaliśmy okrutny wyrok, nie żal mi bardziej nawet
niż własnego...
Spojrzyj no, Biki, czy już puściło, bo mniej ściska,
ale zaczyna szczypać.
- Puściło, lecz niezupełnie. Musisz zacisnąć zęby i dalej moczyć.
- Zaciskam - rzekł Koot zaciskając i spytał już przez zaciśnięte. - Jak to u Mickiewicza na
temat gwałtu? - Gwałt
niech się gwałtem odciska - przypomniał
sierżant dowódcy.
- No to ogłaszam stan zupełnie wyjątkowy! - oświadczył Koot.
Kapral Kowalik przez uchylony właz wyszedł na korytarz wyłożony dywanem, minął
bananowy telefon gorącej
Iinii, i choć mógł tu już podfruwywać, wciąż jednak
maszerował na piechotę, zastanawiając się, że jeśli za wzorowe wykonanie trudnego rozkazu
awans murowany,
to czy w takim razie za wyjątkowo wspaniałe wykonanie
może być podwójny. Na przykład z kapitana na pułkownika albo jeszcze lepiej z kaprala na
sierżanta. Tak
bardzo miał ochotę na spełnienie własnych myśli,
ż
e przestał widzieć i słyszeć, a w pewnej chwili szurnął pazurkami po podłodze i dumnie
uniósłszy dziób
przedstawił się sam sobie:
- Sierżant Eryk Kowalik.
Własne głośno wypowiedziane słowa otrzeźwiły go, przywróciły słuch, wzrok i nagle pojął,
ż
e stoi o trzy
niewielkie kroki od puszystych pleców nieznajomego
zwierza, w zasięgu jego szybkich łap, uzbrojonych w ostre pazury. Przyjaźń zawarta z
Jonatanem nie czyniła go
bezpiecznym wobec wszystkich kotów, zamarł
więc w bezruchu gotując się drogo sprzedać życie.
"Gdybym nie myślał o awansie, to mógłbym był bez trudu ominąć niebezpieczeństwo".
Mijały sekundy, cios nie następował i kot, czy też dokładniej mówiąc kotka nie odwróciła się
nawet, nie
przestała tapirować przed lustrem sierści na angorę
i cichutko sobie podśpiewywała :
T api, tapi, tapi, tapi, tapirujmy , miłym głosem, miękkim włosem oczarujmy.
Biki, Biki miły chłopak, daję słowo, oczarujmy Owalnego angorowo.
"Oto jakie powodzenie mają sierżanci !" - pomyślał Eryk ze złością i Iedwo się powstrzymał,
by nie dziobnąć
ś
piewającej w ogon. "Zakochała się i nic nie
widzi, nic nie słyszy" .
Niejednemu serce złamał tapir Pussi, Kto raz ujrzy sierść jedwabną, ulec musi...
- A właśnie, że nie - mruknął Kowalik cichutko i uczyniwszy ostrożnie parę kroków w bok
wystartował nagle w
głośnym furkocie, zmienił kierunek podciąganym
zawrotem bojowym i wyleciał w półbeczce przez szeroko otwarte okienko.
Na zewnątrz wzeszło już słonko, podśpiewywały ptaki, drzewa kwitły i w słodkim brzęczeniu
pszczół
osypywały się płatki na ziemię. Wszystkie trzy kominy
wyrzucały w niebo dym ciężki od cementowego pyłu, biały górą i żółto podsiarczony dołem,
Iecz wiatr, jak
prawie co dzień, niósł tę trującą chmurę ku wschodowi,
nad karczowisko wyrąbane przez środek puszczy, i tu nad brzegiem Ciurkawy było zielono,
spokojnie,
szczęśliwie.
- Jak ja wypatrzę te wypadki o charakterze gwałtownym? - spytał sam siebie, zaniepokojony,
czy w ogóle stanie
się coś, co będzie mógł dojrzeć i o czym można
by meIdować.
Postanowił tymczasem pożywić się, ponieważ każdą akcję dobrze jest rozpocząć od
ś
niadania. Zmienił parę
drzew, gromiąc krzyżaki i podstępne omatniki bokochody,
a wreszcie pochłonęło go wydłubywanie spod kory mrzygłodka czarnucha. Zapomniał na
chwilę o wszelkich
innych sprawach i zdumiał się, gdy tuż pod nim zawarczało,
zawyło, zajęczało.
Zatrzęsły się gałęzie, zadrżał pień i Pękł nad ziemią z hukiem przypominającym wystrzał.
Eryk wzleciał w powietrze, gdy drzewo, dorodny srebrny świerk, poczęło. padać.
Teraz dopiero przeszywając najbliższą okolicę szybkimi lotami zwiadowczymi spostrzegł, iż
wagonik Glaca-
Placa, z psem przykutym na łańcuchu do osi, stoi
na głównej alei między ogródkami działkowymi a ośrodkiem wczasowym, bardzo niedaleko
neonu
BUNGALOW CHATA.
"Ale się kapitan zdziwi, jak mu powiem, że oni nocą tu przyjechali" - pomyślał kaprai.
"Pewno parę suchych
drzew trzeba usunąć i dlatego..." Szybko jednak
się zorientował, że przyczyna musi być inna, bowiem wszystkie cztery piły weszły do akcji i
teraz już raz po raz
padały jabłonie chwytając się sąsiadek
szerokimi koronami, waliły się grusze i śliwy, morele i wiśnie. Stalowe zęby nie ominęły
nawet płaczącej
ż
ałośnie jarzębiny, wielkolistnej katalpy i dość
wrednego, lecz oryginalnego niezwykle flimonodendrona z importu, którego się byle gdzie
nie sadzi.
Staruszek pełniący funkcję nocnego stróża przy rowerach wodnych ośrodka turystycznego
nadbiegł zdyszany,
próbował zatrzymać jednego z rębaczy. Tamten pokazał
mu na uszy, że nie słyszy, a potem na nogę, żeby uciekał, jak nie chce dostać kopa.
- Panie, panie! - wywołał sennego Glaca- Placa do okienka wagoniku. - Drzewa tną! - No i
dobrze. Tylko
szkodniki różne na nich się lęgną i łeb można rozbić,
jak się na jakie wpadnie.
- Ale zdrowe tną. Owocowe. Ozdobne też. Nawet flimonodendron.
- Znaczone żółtą farbą? - zapytał łysy skrobiąc się w brodę.
- Znaczone - przyznał dziadek.
- No i dobrze. Do wieczora, glac-plac, porządek się zrobi i równo będzie.
- W imię ojca... - stary przeżegnał najpierw siebie,. a potęm rachmistrza w okienku. - Diabeł
albo wariat.
Pobiegł do budki telefonicznej i zadzwonił.
- Amelio? To ja, twój Bonawenturek... Nie, nic nie piłem, ale drzewa w ogródkach piłami...
Nie, tną na odlew i
bez litości. Słowo ułana... Graj, miła. Bierz
moją trąbkę i graj!
w minutę później pani Amelia zawiadomiła o niesłychanym wydarzeniu panią Walentynę i
panią Dzierżysławę,
które podczas następnych sześćdziesięciu sekund
poinformowały każda dwie sąsiadki, co zwiększyło liczbę osób zorientowanych do siedmiu.
Ponieważ Amelia
zaalarmowała jeszcze dwie, to nietrudno obliczyć,
ż
e w trzeciej minucie dowiedziało się o skandalu jeszcze osiemnaście, czyli razem
dwadzieścia siedem; w
czwartej - 81 ; w piątej - 243; w szóstej - 729,
a w siódmej... Ponieważ osada liczyła mniej niż pięć tysięcy mieszkańców, w ósmej minucie
nie tylko wiedzieli
wszyscy, Iecz półtora tysiąca wiedzących
zostało zawiadomionych po raz drugi.
N im to nastąpiło, dziadek wyszedłszy z budki zobaczył, że pani Malinkowska, która wstała o
ś
wicie, by zdążyć
przepielić grządkę truskawek, spostrzegła
także, co się dzieje, i rusza kłusem w stronę najbliższego rębacza.
Kłusem do boju, patyk w dłoń i szkodnika goń, goń, goń!
Nim stróż - ułan dośpiewał sygnał szarży, Malinkowska gnała już galopem.
- Heej... - zawołał, gdy brała rozmach i - Hop! - gdy zmotoryzowanemu drwalowi wbijała
koszyk na głowę.
Wziii! - piszczała ciśnięta na ziemię piła, gnając bez obciążenia na coraz wyzsze obroty.
- Urr I Szurr I Asza! - wrzeszczał ten okoszykowany, miotając łbem na wsze strony i
daremnie usiłując zerwać
plecionkę zaklinowanąuszami.
Wyłamał wreszcie parę patyków, wyjrzał na świat niczym spod przyłbicy.
- Ratunku! Wampirzyca! - wrzeszczał, lecz nikt z koIegów nie mógł go usłyszeć, bo sami
warczeli.
- Na pomoc I Wariat z piłą! - krzyczała pani Malinkowska, machała czerwoną chustką, żeby
widać było z daleka
i waliła motyczką po koszyku, żeby się tamten
nie opamiętał, póki ludzie nie nadbiegną.
W trzeciej minucie Glac- Plac zobaczył, co się dzieje, w czwartej zebrał posiłki, a w piątej
zespołowym
wysiłkiem odebrali pani Malinkowskiej motykę i przytrzymali
ją za obie ręce.
- Co on pani zawinił? - spytał Glac- Plac, kiedy ucichł ostatni motor i zatrzymał się łańcuch
zębaty.
- Liga! - wołała obezwładniona.
- Nogami? Przecież nie koń... A głowa nie kapusta, żeby ją w koszyk wbijać - tłumaczył łysy.
- Liga! Na pomoc!
- Przymknij no się, pani, bo jak nerwy stracę... - szarpnął za bakenbardy, co było oznaką
marnego humoru.
- Liga Pań do mnie! - wrzasnęła triumfalnie pani Malinkowska, będąca przewodniczącą
miejscowego oddziału, i
wyrwawszy prawą rękę trzepnęła brodacza po łysinie.
Glac się zamierzył, żeby oddać, lecz biorąc rozmach spojrzał za siebie, zamarł na ułamek
sekundy I wrzasnął:
- Wiać!
Kapral Kowalik, obserwujący wypadki ze szczytu jesionu wyniosłego, domyślił się nieco
wcześniej, iż teraz już
Iada moment przybiorą charakter gwałtowny.
Widział kolumny bojowe Ligi nadciągające zza Ciurkawy zdwojonym krokiem, obserwował
błyski słońca w
ostrzach parasolek i częściach tnących wymontowanych
z kuchennych robotów elektrycznych.
Mimo iż krótko był podoficerem, to jednak ocknęła się w nim dusza żołnierska odziedziczona
po owym
przodku, który piechocie wybranieckiej iskry pod Wiedniem
na rusznicach krzesał i z zachwytem patrzył na preludium bitwy, dokładając jednocześnie
starań, by nic nie
uronić z okrzyków i móc odpowiedzieć, jeśliby
Koot zapytał o jakieś jajakoko czy coś w tym rodzaju.
Na okrzyk pani Malinkowskiej: "Do mnie !" kolumny rozsypały się w roje i tyraliery, ruszyły
biegiem, lecz do
starcia wręcz nie doszło, gdyż przeciwnik porzuciwszy
w truskawkach, w sałacie i w popłochu sprzęt zmechanizowany podał tyły I schronił się do
obozu w postaci
wagonika.
Oddziały Ligi otoczyły go zewsząd, Iecz zamiast sypać szańce, ustawiać działa czy szykować
faszynę i drabiny
do szturmu, poczęły się pozdrawiać wzajemnie,
kłaniać i wymieniać opinie:
- To ten Glac-Plac drzewa oznacza po pijanemu, a potem wszystko pod szn u rek.
- Ani oczu, ani serca. Jakby kto żółtą podwiązkę nosił, to mu nogę upiłują.
- Wleci im, proszę pani, wleci na ten raz, bo nawet flimonodendron importowany ciachnęli.
- l coś ponad osiem moreli w ogródku dla twardych dewizowców!
- Podobno wiatr ma się zmienić i z ogródkami wszystko jedno koniec, bo pierwszy deszcz
cementem je
przybetonuje.
- Z mężem tego jeszcze nie uzgodniono.
- Wiatr, proszę pani, górą chodzi, jak chce.
Rozmowa zeszła na meteorologię i już przycichała, lecz w drugim rzucie nadciągnęły
przedszkolaki i zaraz
oblężenie obozu przybrało żywszy charakter, bo
Duś pecyną trafił tego pana w okienku. Ciapuś i Pyzio zaczęli ściągać porąbane gałęzie, żeby
domek poddymić,
to ci panowie wylecą jak pszczółki. Gzymś
i Safcio natomiast, uświadomieni politechnicznie, wzięli się do uruchomienia traktora,
pragnąc doholować
domek do rzeczki, bo wówczas przeciwnik ukryty
w środku zrobi bul-bul i wypłvnie.
Oblężeni przysłuchując się pogwarkom dzieci nie wytrzymali nerwowo.
- Trzy, cztery! - podał komendę Glac- Plac.
- Mi-li-cja, mi-li-cja! - zaczęli krzyczeć zgodnym chórem.
Być może OM czuwała już od pewnego czasu Iub też inspektor Nowak sunął świeżym
tropem, gdyż zaraz
zaczęło błyskać za rzeką, a potem coraz bliżej. Eryk wiedział,
ż
e już powinien wracać, lecz nie umiał przemóc ciekawości. Ukryty w liściach jesionowych
obejrzał jeszcze
przyjazd wozów OM, widział i słyszał, jak inspektor
Nowak wszedłszy na schodki wagoniku uzgadnia rozstrzygnięcie problemu z obiema
zainteresowanymi
stronami.
- Zamknąć ich?
- Tak! Zamknąć! - wołały panie.
- Psymamzyć dlani! - piszczały przedszkolaki.
- Chwileczkę, obywatele, proszę o ciszę . - zarządził inspektor i spytał tych w środku : -
Wypuścić was?
- Nie I Zamknąć - zawołali zgodnie.
- Kłódka pod drugim schodkiem - tłumaczył z wnętrza GIac-Plac. - Klucz niech pan dobrze
schowa.
Wobec całkowitej jednomyślności zgromadzonych, inspektor wykonał wolę Iudu i raz jeszcze
poprosił.
- Czy nie zechciałyby panie rozejść się w celu dokończenia makijażu?
Większość teraz dopiero zdała sobie sprawę z wynikłych z pośpiechu braków kosmetyczno-
odzieżowych i po
minucie nikogo już wokół nie było.
- Ciekawe, kto tu narozrabiał? - rzekł sam do siebie Nowak.
- Ja, panie Inspektorze... - stanął na baczność jeden z młodych i zdolnych.
- Ty narozrabiałeś?
- Nie. Ja chciałem powiedzieć, że zacząłbym od przeszukania Bungalow Chaty i innych
okolicznych
pomieszczeń sezonowo niemieszkalnych.
Usłyszawszy te groźne słowa kapral Kowalik przemógł ciekawość i nie czekając, jaka padnie
odpowiedź,
poleciał co sił w skrzydłach, by złożyć meldunek dowódcy.
Nieruchome powietrze pachniało metalem, gumą i smołą.
Stalowa klapa zamknięta na siedem rygli i gruba warstwa mroku zgęstniałego pod nią tłumiła
wszelkie dźwięki
ś
wiata zewnętrznego. Czas płynął wolniej niż
nad rzeką czy w lesie.
Można było naturalnie włączyć w każdej chwili czynną całą dobę zegarynkę czy prognozę
pogody albo wyniki
losowania gier liczbowych, lecz niby po co.
- Pojutrze ciągnienie - rzekł Chelonides. - Jakby zdarzyła się okazja, to ja bym wypełnił na
imię Dobromierza.
Koot nie odpowiedział, gdyż coś go zainteresowało i szybko podłączył słuchawkę do
zacisków.
- ... awent.urek...
- Amen Turek? - zagadnął Biki.
- Cii! - Jonatan położył mu miękką łapę na nosie.
- ... Nie, nic nie piłem, ale drzewa w ogródkach piłami...
tłumaczył ten sam głos.
- Łżesz - stwierdził mocny głos kobiecy.
- Nie, tną na odlew i bez litości. Słowo ułana.,.
- Grać sąsiadkom wsiadanego?
- Graj, miła. Bierz moją trąbkę i graj!
Chwilę było cicho, a potem wymienili informacje dwaj młodzi ludzie.
- Ceść, Pyz!
- Ceść, Ciap!
- Agresozy na działkach. Mama poleciała.
- Wiem. Zniscenia strasne. Moja tez.
- Ja się włącam na c-en-zeta.
- Ja tez. Biez na głowę ten błękitny.
Zaraz potem nałożyły się jedna na drugą parę rozmów.
- Zgodnie z planem wycinki, w sektorze maksymalnego zapylenia...
- Flimonodendron, ten z importu na działce specjalnej...
- Kierunki panujących wiatrów...
- Natychmiast przestać. Odkupicie roślinę z oszczędności na dietach.
- Wstrzymać urąb i przerąb.
- Wasze sadzonki możecie sobie zasadzić. Zasośniajcie doniczkę!
.
- Franiu, panie mówią, że kazałeś zmienić wiatry...
- Nie dość im lasu, czereśnie zacementują, sałatę zniszczą.
Wrr 1 . - zawarczało tak przeciągle i głośno, że Koota aż odrzuciło od słuchawki.
Po przewodach poszły prądy wysokiej siły i częstotliwości, a zwłaszcza jeden z kabli o
barwie dojrzałego
banana zaświecił uroczyście wyjątkowo.
- Pana też w ucho rąbło, panie naczelniku? - zapytał ktoś nieśmiało i umilkł, bo w słuchawce
chrząknęło.
- Jadę do was na inspekcję - powiedział niski głos z wysoka. - Przygotujcie podkładkę do
zawnioskowania
zaniechania zanieczyszczania, zalesiania, zapylania
i zawieszenia zaplanowywania wyrębywania. Dwu do odznaczenia, trzech do wyrzucenia... -
głos zastanowił się
sekundę i dodał. - Jeśli prawda z tym ściętym
flimonodendronem, to pięciu do wyrzucenia, a odznaczeń nie będzie.
Kabel przestał promieniować.
- Pryskamy - rzekł Jonatan odwieszając słuchawkę. Wkrótce do Bungalow Chaty przyjedzie
nowy Iokator i
Iepiej, żeby nas tu nie zastał.
- Eryk jeszcze nie wrócił - przypomniał Biki.
- Spotkamy go po drodze, albo chwilę zaczekamy pod schodami. lm bliżej brzegów Ciurkawy
i zarośli Małego
Chlupa, tym lepiej.
W górze nad nimi rozległ się stuk metalu o metal i zapiszczała nakrętka.
- Naprzód! - rozkazał kapitan. - Nic tu po nas.
Jeszcze echo postukiwania plastronu o beton tłukło się w podziemiu, gdy mrok nagle
uskoczył i wysoko w górze
pobłękitniał krąg słonecznego nieba. Po zabetonowanych
w ścianie klamrach zeszli w dół dwaj monterzy, rozejrzeli się i tą samą drogą wrócili na
wierzch.
- Nikogo tam nie ma, panie władzo - zameldował starszy.- Tylko puszka po ogórkach i w niej
jakby coś
mocnego.
lnspektor Nowak powąchał.
- Otóż to - rzekł cichutko sam do siebie.
Wykazując wysoką sprawność fizyczną przeskoczył ogrodzenie Bungalow Chaty i chlupnął
na pierścień
wymalowany na pniu okwitłej moreli.
Puściło. Pociekło żółtymi strużkami.
Metody Nowak przyklęknął, spojrzał przez służbową lupę i pincetą śledczą zdjął z kory
cztery włosy. czarny,
niebieski, dwa szare.
- Krąg podejrzeń się zawęża - mruknął cichutko do siebie, chowając zdobycz do tajnej
kieszonki w raportówce. -
Węża I Dawać tu prędko węża! - zawołał młody,
zdolny i po szkole, który usłyszał tylko ostatnią połówkę słowa.
- Dziękuję, nie trzeba - Nowak powstrzymał pana Bonawenturę, który już zrywał się do biegu
w stronę urządzeń
przeciwpożarowych, a potem przywołał skinieniem
swego podwładnego. - To wy proponowaliście przeszukanie Bungalow Chaty?
- Ja, obywatelu inspektorze.
- Czy była to propozycja słuszna?
Nowak na chwilę przerwał pracę wychowawczą i obaj salutowali Iimuzynę, która właśnie
nadjechała była od
strony stolicy, okrążyła dom i zatrzymała się u
głównego wejścia.
- Była to propozycja niesłuszna - odpowiedział wychowywany pełnym zdaniem.
- A dlaczego?
- Niesłuszna i niedozwolona, bo zastano by nas podczas przeszukiwania obiektu pod
nieobecność dysponenta.
- Dajcie no indeks - zdecydował słynny detektyw i w rubryce "ćwiczenia praktyczne" złożył
swój podpis
zaIiczeniowy.
- Przestępców to ja bym motorówką do więzienia - proponował posterunkowy Wojtasik z
kompanii rzecznej.
- Samochodem rozwieźć do domów.
- Kto ich będzie pilnował?
- Oni sami przez tydzień na ulicę nie wyjdą - rzekł inspektor. - Chyba że nocą, ukradkiem.
Zasalutowawszy podwładnym z tamtej strony siatki, ruszył w głąb morelowego sadu.
Przespacerował się wokół
domu, potem wzdłuż brzegu rzeczki z oczyma spuszczonymi
ku ziemi, co z dala wyglądało, jakby się martwił. Potem kucnął, coś podniósł z trawy i
niespiesznym krokiem
skrył się wśród drzew sadu.
Gdy nikt go już nie mógł widzieć z ulicy, zdjął czapkę, rozpiął haftki munduru i rozłożył w
trawie
wielkoformatową, nieprzemakalną chustkę do nosa, która
w razie konieczności mogła być płaszczem Iub namiotem, a po nadmuchaniu służyć jako
podręczny środek
przeprawowy. Siadł sobie na niej i zaczął wołać :
- Kici, kici... Kici, kici...
Po chwili, starając się nie uszargać futerka uczesanego pod angorę, nadbiegła młoda i piękna
kotka.
- Dzień dobry, panno Pussi - rzekł Nowak i skłonił głowę.
Dygnęła grzecznie i siadła na brzegu chustki wielozadaniowej.
- Ja wiem, że pani spała tej nocy dobrze, nic nie słyszała, nic nie widziała. Cóż zresztą można
usłyszeć i
zobaczyć, skoro nikogo tu nie było?
Zmrużyła potakująco oczy.
- Sądzę jednak, że mógłbym wystąpić do PZU z niewielkim protokołem o zwrot
ukradzionego przez nieznanych
włamywaczy rozpuszczalnika oraz kremu żeńszeniowego...
wydobył z kieszeni zakrętkę od słoika znalezioną w trawie nad rzeczką i położył w słonecznej
plamie.
Kotka nie drgnęła.
Nowak westchnął w tonacji "ach, jaka ciężka służba", napisał protokół, zrobił znaczek w tym
miejscu, w którym
powinna by podpisać się osoba poszkodowana,
i położył tuż obok prawej łapki.
Długą chwilę trwała cisza wypełniona pracowitym brzęczeniem pszczół.
- Nie ma rzeczy cenniejszej niż prawda - rzekł filozoficznie i cofnął dokument w swoją
stronę, nie więcej jednak
niż o pół kociego kroku. - Czy zechce pani,
panno Pussi, uczynić mi ten zaszczyt i przyjąć to nlewielkie opakowanie z eksportowej serii
ż
ółwiowych
kremów Bulleny?
Zaskoczona kotka drgnęła, co nie uszło uwagi Metodego.
Pojąwszy, że 1nspektor i tak jest na tropie, uległa pokusie i w stronę pudełeczka o barwie
kości słoniowej
wysunęła pazurki pomalowane szkarłatnym lakierem.
- Auuu! - podziękowała i odchodząc nadepnęła protokół, być może niechcący, w okolicach
miejsca na podpis.
lnspektor poczekał, póki wilgotny ślad nie wyschnie, złożył papier we czworo, a potem
wsunął go do tej samej
tajnej kieszonki, w której spoczywały cztery
kocie włosy zdjęte z chropawej kory.
ROZDZIAŁ VI
Qpowieść z wojska
W sobotę rano gajowy Kacper Wyderko podniósł stawidła i woda poczęła opadać. Siodło
grobli wynurzyło się
po godzinie, a koło południa przeschło na tyle,
ż
e buksując co nieco mógł przejechać po nim niewielki, ale bardzo czerwony i hałaśliwy
samochodzik króla
strzelców czwartej ligi, Jana Radochy, środkowego
napastnika drużyny futbolowej Chemik Organiczny.
Na tylnym siedzeniu jechała postać tak wdzięczna i zgrabna, iż mimo starannego
maskowania, długich
rękawiczek o barwie młodego szpinaku i kapelusza z rondem
okrywającym ręce do łokci, ktokolwiek na nią spojrzał, to już mu trudno było przestać
patrzeć. W momencie
wysiadki osoba ta okazała się być królową Fenol
Durmoll Junior Bandu (nie mieszać z tradycyjnym Fenol Bemol Old Boy Bandem).
- Wszelki duch! - wykrzyknęła Kacprowa. - Toć panią, panno Marysiu...
- Marietto - sprostowała śpiewaczka.
- Panią na dziś wieczór w telewizji zapowiadali. Mówili, że wliza w oko Przylepa.
- Wokaliza Przyleppa - uściśliła gwiazda z uśmiechem
:
i pozdrowiła. - Witam panią, pani Wyderko, I wyjaśniam...
- Wyderkowa - poprawiła żona gajowego Wyderki.
- l wyjaśniam - powtórzyła kometa bitu - że aktualnie osobowo nieobecna z przyczyn
bytności ściśle incognito w
gajówce Przepierka, będę uświetniać przez
publikator, lecąc z magnetowidu, czyli taśmy...
Goście rozgościli się w dwu pokoikach na pięterku : Jaś z oknem na wschód, by światło dnia
budziło go na
zaprawę poranną, a Marietta z balkonikiem w stronę
zachodu wychodzącym, pod którym rosły leszczyny pełne śpiewających po zmroku
słowików.
Gajowy wrócił z grobli, kiedy oboje nowo przybyli zeszli już w strojach plażowych do sadu
rosnącego koło
domu i sadowili się na leżakach. Spojrzawszy na
nich zafrasował się wiełce:
- Wypadek jaki mieliście po drodze czy jak?
- Urazy przy pracy - odrzekli chórem.
- Cóż to za taka robota? Toć żeście poobijani oboje jak jabłka, co wpadły do młockarni.
- Na łydce ślady po obrońcach Jutrzenki Gburwolina...
Prawe kolano stuknięte przez lewą pomoc Gwarka Bubrze...
Siniak na czole nabili mi wdzięczni kibice Chemoru podrzutem w niskiej bramie stadionu...
- U mnie przeważają uszczypy podczas rwania szat na pamiątkę - rzekła Marietta,
wygładzając swe szpinakowe,
długie rękawiczki i zarumieniła się spuszczając
skromnie oczy. - A naciek na ramieniu od bombonierki miotniętej z loży reprezentacyjnej.
- Pana, panie Wyderko, też ktoś w rękę sfaulował zauważył Radocha.
- Rzeczywiście - gajowy uniósł ku górze przypuchnięty kciuk. - Na gałęzi dębu, przy
wjeździe na groblę, osy
zawiesiły gniazdo i jedna mnie użądliła.
- A pan ją za skrzydło albo kopa w odwłok.
- Czemu miałbym krzywdę owadowi robić?
- Ja to bym palnął.
- To znaczy na pszczelarza by się pan nie nadawał.
Przecież żądlą te najdzielniejsze.
- Może miodku? Może mleczka? - zaproponowała Kac~wieże mleczko na wszystko pomoże,
moje nleboprowa. -
..
żę
ta - litowała się, rozlewając biały i gęsty płyn w gliniane kubki z cepelii.
- Tu wam nic nie grozi - zapewnił gajowy. - Stawidła zasunąłem z powrotem, siodło na grobll
zalane i żadnego
teraz dostępu. Poprawiajcie się, odpoczywajcie.
Goście pili mleko wychłodzone w lodówce kompresorowej z elektrycznym programowaniem
temperatur, słonko
przygrzewało jak kwarcówka, wiaterek znad wody chłodził
jak wentylator, puszcza wokoło szeleściła Iekko i śpiewała setkami głosów ptasich niczym na
galowym
koncercie.
- Tak tu u was jak w raju - powiedział Radocha wysysając miód z plastra. - Sto razy lepiej niż
na obozie
kondycyjnym. Jakby jeszcze do pływania kawałek
jeziora z wodorostów oczyścić...
- Oczyszczony - powiedział Wyderko. - l myszy, co zeszłym razem zjadły pani perukę,
przegnane co do jednej.
- Much też nie widzę ani komarów - zauważyła panna Przyleppa. - Pewno za to pająki są, a ja
tak bardzo się ich
boję...
- Były - przytwierdził Kacper. - Jeszcze w zesżłym tygodniu, jak leciał program z życia much,
to cały ekran w
telewizorze sieciami zaprzędły, ale teraz
przegnane, co do jednego.
- Przynajęliście kogo? - zainteresował się '5 , rodek Napadu.
- Nikogo. Czy ja nie wiem, że etaty zablokowane?
- No, ale jednak ktoś to wszystko porobił?
- Za dobre słowo i okruch ze stołu.
- Hippisy?
- Nie wiem. Mnie wszystko jedno, jak kogo zwą, byle uczciwy. Sam pan ich zapyta.
- Są jeszcze? Gdzie?
- Gdzieś tutaj - gajowy uczynił szeroki ruch ręką. Zmówiliśmy się na ognisko, to i przyjdą
wieczorem.
- Będą plotki - zaniepokoiła się Marietta i zajrzała do wnętrza rękawiczki z Iewej dłoni, w
której małym palcu
nosiła Iok Radochy ucięty na pamiątkę.
- Nie. To nie tacy, co by przed ludźmi obgadali - uspokoił ją gajowy i odszedł do zajęć
gospodarskich.
Goście gajówkowi grzali się chwilę na słonku leżąc z zamkniętymi oczami, a potem
ś
piewaczka zanuciła
cichutko:
Czy twe zielone szczęście, je - je - je, przy moim boku gęście, je - je - je.
- Aktualnie jak najbardziej - odrzekł uprzejmie sportsmen.
- Zostaniemy do czwartku, pięć dni.
- Pięć zero na naszą korzyść.
- żebym mikrofon połkła! - przysięgła gwiazda.
- żeby mnie kopli! - zaprzysiągł król sportu i dodał
.
od siebie.
. - Fajnie tu aktualnie po linii wypoczynku. A jak mi się znudzi, to tak samochód przerobię, że
całe miasto się
zbiegnie na nasz powrót. A i parę osób ogłuchnie.
- Założysz głośniki?
- Nie. Tłumik zdejmę, rurę utnę i takie decybelasy im zasunę! Fajnie będzie, no nie?
- Będzie, Jasiu. Teraz też fajnie, ale pająki są. Popatrz, Radosiu. Czy on go skonsumuje?
Jaś popatrzył we wskazanym kierunku i dojrzał sporego krzyżaka, który wylazł z ukrycia i
zbliżał się do motyla
zaplątanego w sieć.
- Jak chcesz, Mariettko, mogę go aktualnie ocalić! zaproponował.
- Ocal, ocal! - klasnęła w dłonie.
~rodkowy napastnik zerwał się z fotela swym słynnym
..
szpurtem radochowym, oklaskiwanym wielokrotnie na stadionie Chemoru oraz wielu innych
w skali
ś
rodkowego dorzecza Bóbrzy i południowego Nadchlupia, Iecz
w tym momencie coś świsnęło mu koło ucha i ostrodzioby ptak chapsnął pająka sprzed nosa
futbolisty.
- Ma refleks - przyznał Jaś, wyzwalając bielinka z pajęczyny.
- Czy to jastrząb? - spytała Marietta słabo zorientowana w dziedzinach nie mających
bezpośredniego związku z
bitem.
- Możebne - odrzekł piłkarz i rozejrzawszy się po drzewach dodał. - Już go tu nie ma,
wyleciał na aut.
Niszczyciel pająków, w którym osoby inteligentne rozpoznały niewątpliwie plutonowego
(tak, tak -
plutonowego) Kowallka, nie odleciał daleko, lecz zaraz
za stodołą dał nura w sad i zniknął za gęstą grzędą bzów, które odgradzały drzewa owocowe
od jeziora.
Posadziła je tu Kacprowa, żeby się jabłka w wodzie
nie przeglądały, nie odchudzały, tylko rosły z dnia na dzień wciąż w pasie grubiejąc.
Bzy kwitły teraz biało i lila, prześcigały się, który mocniej pachnie. Tuż pod nimi, na
niewielkiej polance
otwartej od jeziora, a od zabudowań niczym świeca
dłonią osłoniętej, grzali się w słonku Koot i Chelonides.
- EJ! - zawołał Kowalik Iądując zgrabnie tuż koło nich. Melduję, że nie wyjadą stąd przez
pięć dni, a więc przed
czwartkiem inspektor Nowak nie dowie się
na pewno, gdzie jesteśmy.
- Doskonale - rzekł Jonatan i wskazał łapą radiofon dyrektora Sprytka, który przez cały czas
robił piii - piii piii -
niczym głodne pisklę. - Posłuchajmy
dziennika.
- Minęła godzina dwunasta - oznajmił pan spiker.Podajemy najciekawszą wiadomość dnia.
- Nadchlupińska Wytwórnia Cementu wstrzymała wszelkie wyręby drzew w swym rejonie,
zobowiązując się
wykorzystywać zamiast drewna inne surowce posiadane
od dawna w magazynach. Brygada rębaczy pod kierunkiem doświadczonego majstra Glac-
Placzyńskiego...
- Ciężko doświadczonego - wtrącił kpiąco Koot.
- ...przekazała swe wysłużone piły do muzeum techniki, zobowiązując się zasadzić drzewka i
krzewy gdzie się
da i w jak największych ilościach. Dodatkowe
zyski ze sprzedaży niewydymionego cementu oraz siarki, wychwytywanej od wczoraj w
kominach,
przeznaczono na zazielenienie osiedla, zarybienie jeziora i
produkcję jednorodzinnych domków lęgowych dla ptaków. Na apel przodującej załogi
Nadchlupińskiej
Wytwórni Cementu, która pierwsza w kraju zastosowała Węzeł
SPRYT-KA, odpowiadają coraz liczniejsze kolektywy pracownicze. A teraz przechodzimy do
wiadomości
ś
rednio ciekawych.
Kapitan Jonatan Koot wyłączył radiofon i dumnie przygładził wąsa.
- Rezultaty naszych działań bojowych przeszły wszelkie oczekiwania. Dziękuję wam,
towarzysze - rzekł z nie
ukrywaną dumą w głosie i polizawszy łapę przykleił
im obu po liściu bzowym do piersi.
- EJ, EJ, ku chwale kniej! - odpowiedzieli wesoło.
- Powinien być Order Zieleni, i to mlędzynarodowy oświadczył Biki.
- Powinien - przytaknął Eryk. - Ja tylko nie zrozumia. końcu tej wiadomości, co to za heca, że
oni nazywają łem
na nasz węzeł Węzłem SPRYT-KA? Sprostowanie
by posłać czy jak?
- Nieważne - rzekł Koot i unosząc cieniejący ku końcowi ogon, na którym poczynały już
jednak odrastać krótkie
włoski, oddalił się w gąszcz bzowych zarośli.
- Czy masz, Eryku, odrobinę cierpliwości i troszkę czasu? - spytał Chelonides.
- Trochę to mam. A bo co?
- Postawiłeś przed chwilą problem współzależności działania i oceny.
- Ja postawiłem?
- Ty.
- To mi wytłumacz.
- Jeśli kapitan powie, byś stał godzinę bez ruchu i nic nie mówił...
- Trudne zadanie - mruknął plutonowy.
- Ty rozkaz wykonasz, a on mnie za to awansuje.
- Granda! - wrzasnął Kowalik na cały głos.
- No, a pani Kacprowa poprosiła cię o wytępienie pająk6w...
- Lubię takie zadania.
- Ty wytępiłeś i wyobraźmy sobie, że dziś wieczorem przy ognisku nie tobie, lecz mnie
podziękuje i poczęstuje
orzechami laskowymi!
- Knujesz coś, Biki. Myślisz, że naprawdę tobie da te orzeszki?
- Myślę naprawdę, że tobie. Tylko rozważam, co by było gdyby?
- No, to też byłaby granda, ale mniejsza. Niech tam Eryk potrząsnął głową i uśmiechnął się,
rozchylając dziób.
Ważne, że zrobiłem dobrą robotę.
- Otóż i masz odpowiedź w sprawie Węzła Kootyjskiego, który winien rozsławić imię
naszego dowódcy i
przyjaciela, który my zaplątaliśmy, że hej, a radio...
- śe EJ! - poprawił Kowalik.
- A podszył się pod tę racjonalizację dyrektor magister inżynier, nasz główny przeciwnik, i w
radiu mówią
Węzeł SPRYT-KA.
- Nieważne - raz jeszcze rzekł kapitan Koot, wychodząc z bzów z ogonem świeżo
nasmarowanym kremem
ż
eńszeniowym. - lstotne jest tylko: zwycięstwo słusznej
sprawy.
Pamiętacie refren marsza KoKoKoNo?
Zamiast odpowiedzi Kowalik uniósł skrzydła, machnął nimi jak dyrygent batutą i wszyscy
trzej zgodnie
zaśpiewali :
Pazur dla wroga, dIa szarży sława, a dla nas nocka akcji łaskawa! - No ale z tym Węzłem to
tak wyszło, że dla
wroga sława, a nam kota pogonili , . - zażartował
Eryk.
ż
art był, jak to mówią, nie najlepszy, czyli całkiem do chrzanu tarcia i odpowiedź nastąpiła
natychmiast.
- Nawet mało nas nie capnęli w wyniku Iekkomyślności pewnego dziobatego, który naciskał
to i owo, choć sam
nie wiedział co - przypomniał Jonatan niezbyt
rozśmieszony dowcipem.
~ A ty nie miałeś do mnie zaufania i nic nie powiedziałeś o Sprytku, tylko ci wąsy zwisły
poniżej kolan.
- Ładnie bym wyglądał, gdybym się żalił przed otwartym I mikrofonem wprost do ucha
inspektora Nowaka .
- Do nas obu zaufania nie miałeś i tyIko kazałeś maszerować przez całe karczowisko w upale,
a potem wracać.
ż
ebyś powiedział od początku, to... to... - urwał, bo nie przemyślał sprawy wcześniej i nie
wiedział, co by się
zmieniło w ich sytuacji.
- Czy to już wszystkie pretensje, obywatelu plutonowy? spytał kapitan chłodno.
- Na razie - odburknął Kowalik, strosząc pióra.
- Sytuacja pozwala nam przeprowadzić analizę mego postępowania jako dowódcy.
Pozwólcie, że zadam wam
parę pytań. Pierwsze.
. czy wiedząc, iż pani Katarzyna zna prawdziwy szyfr zasupłania, dokonalibyście, szeregowy
Kowalik, zwiadu
nie zwracając na siebie uwagi?
- Tak bym ją dziobnął w palec wskazujący, że przez dwa tygodnie nie mogłaby drutów
utrzymać! - zawołał
Eryk.
- A więc? - rzekł kapitan z naciskiem.
- - Nie dokonałbym - przyznał Kowalik sz.czerze po chwili milczenia.
Chelonides, który podczas śpiewania miał nos w pobliżu ciężkiej kiści bzu, przesunął się teraz
nieco, by zapach
mu nie przeszkadzał chłonąć każdego słowa
dyskusji.
- Pytanie drugie: czy świadomość, że Przemysław Sprytek ma otrzymać Wielką Nagrodę
Ministra za naszą
wspólną akcję, dodałaby wam sił w trudnym marszu?
- Nie - przyznał Eryk.
- Nie - potwierdził Biki. - Nawet uskrzydlony sukcesem ledwo lazłem pod koniec.
- Pytanie trzecie...
- Poddaję się, obywatelu kapitanie - zameldował Kowalik. - Czy to znaczy, że dowódca może
bujać?
- Nie - odrzekł Koot. - Ale ma prawo mówić tylko tyle, ile potrzebne podwładnym podczas
walki do spełnienia
zadań bojowych.
- A po walce? - spytał Chelonides.
- Właśnie - wsparł go Eryk. - Podczas przerwy w działaniach?
- Podczas pauzy operacyjnej - poprawił go kapitan.
- No właśnie! Bo ja szczerze nagadałem różności, a ty teraz będziesz na mnie zły.
- Gdybym zachował w sercu choć odrobinę żalu - rzekł Koot poważnie - nie nadawałbym się
na dowódcę. Kto
nie ceni krytyki ze strony podwładnych, powinien
dowodzić wyłącznie miotłą, i to na biernym odcinku frontu.
- Dlaczego miotłą?
- Bo ona nie ma własnego sądu i nie krytykuje tego, kto nią zamiata. Jeden z wybitnych
dowódców, choć niezbyt
wysokiego szczebla, nauczył mnie na samym
początku służby, że pszczelarz najwyżej ceni pszczołę, która żądli, bo wie, iż to jedna z
najdzielniejszych w roju.
Ceni i lubi.
- Nie wyjaśniłeś nam jeszcze, kapitanie, co sądzisz o skąpieniu żołnierzom wyjaśnień po
bitwie - przypomniał
sierżant Chelonides.
- Wobec przyjaciół nie należy mieć tajemnic - odrzekł Koot. - A marny to dowódca, który nie
jest przyjacielem
swych żołnierzy.
- EJ - rzekł Biki.
- EJ - świsnął Eryk.
- EJ, EJ! - potwierdził Jonatan.
- Węzeł Sprytka to tak zupełnie, jakby ktoś nazwał dom wypoczynkowy. Nerwowa Czkawka
- zażartował Biki i
zsunąwszy się do jeziorka chlapnął w stronę przyjaciół.
- Wylęgarnia Kurcząt pod Jastrzębiem - zakpił Eryk i skrzydłem połaskotał kapitańskie wąsy.
- Zobaczymy jeszcze rezerwat dębów imienia Glaca- Placa! - westchnął Jonatan i wykonał
dziki skok udając, że
chce capnąć pazurami ogon żółwiowy, wystający
spod kapralaksu.
Hopsali tak, wywijali najdziwniejsze fikoły, fikołaje i fikołajki parskając, pomrukując,
wyświstując i chichocąc
przez dobry kwadrans. Potem znowu ulokowali
się pod kwitnącymi bzami. Kto w słońcu ten w słońcu, a kto w cieniu ten w cleniu i wciąż
jeszcze pełni
beztroskiego śmiechu od ostrza dzioba, od czubków
nosów i wąsów po końce jakże różnych przecież ogonów, posapywali ze zmęczenia.
Koot fuknął na swą własną pierś, zdmuchując kurz z odznaczeniowych buretek, pogładził się
po łbie przeciętym
skośną szramą od ucha do ucha, a potem rzekł
niespodzianie poważnie i cicho.
- Jak miło wypoczywać, dyskutować i żartować w dobrze dobranym zespole. l po cóż my
szarpiemy się,
przyjaciele, ryzykując co chwila zdrowiem i życiem?
- Przesadzasz - świsnął Eryk. - Zawsze można frunąć, odskoczyć, umknąć na drugą stronę
pnia.
- Albo tę część ciała, w którą mogliby drapnąć czy ugryźć, schować pod pancerz i przeczekać.
- Nie takie to proste, moi mili - pokręcił Jonatan siwiejącym łbem. - Przecież Biki mógł
zginąć w rurze
przyssany do zaworu na zawsze, my obaj z Erykiem
omal nie zostaliśmy rozszarpani przez eksplozję i dotłuczeni jajami na twardo, a wszyscy
trzej byliśmy, czy
może nawet wciąż jeszc - ze jesteśmy, o krok
od osadzenia w więzieniu i hańbiącego procesu o kradzież walkie-talkie.
- Może by oddać za pośrednictwem tych dwojga do biura rzeczy znalezionych? -
zaproponował Chelonides.
- Racja, kapitanie! Przedtem jeszcze w SAM Exi E, mało brakowało, a zrobiliby zupę z
dzisiejszego sierżanta! -
zawołał Kowalik puszczając mimo uszu propozycję
Bikiego. - A ten łysy handlarz żywym towarem, który chciał mnie sprzedać w niewolę! Banda
łobuzów, horda
drani, klika kombinatorów i, co gorsza, bez wyobraźni.
N iszczą ziemię, po której chodzą, wodę, którą piją, i powietrze, którym oddychają.
Trzeba dziobać, drapać, gryźć, w co się da i przy każdej okazji. Wodzu, prowadź!
- Aleś ty w gorącym piasku kąpany - uśmiechnął się kapitan. - Po Węźle Kootyjskim i
Duchach Puszczy należy
nam się dłuższy odpoczynek. Wspomniałem o narażaniu
ż
ycia, o szarpaninie niszczącej nerwy i zdrowie nie po to, by zachęcić eskadrę do nowej
bitwy, a poza tym
chciałbym,
.
by naszą sprawę w. archiwum inspektora Nowaka Inne teczki przywaliły i choćby trochę kurz
pokrył.
- Nie po to wspominałeś? A po co?
- Przerywając Jonatanowi tok myśli, odsuwasz od nas moment wyjaśnień - upomniał
Chelonides i delikatnie
chwyciwszy Eryka za pióra pociągnął do tyłu.
- Trzeci dzień jesteśmy w sercu puszczy. Dokonaliśmy paru prac pożytecznych, zyskując
sobie uznanie dwojga
dobrych Iudzi. Nikt nas o nic nie pyta, nikt
nie usiłuje uszczęśliwiać klatką z delikatesowym karmnikiem, luksusową obrożą na
posrebrzanym łańcuszku ani
podgrzewanym akwarium z bieżącą wodą, zamykanym
na kłódkę. Możemy tu pozostać, jak długo chcemy, zrobić jeszcze wiele dobrego, a
Kacprostwo niby niechcący,
by naszej dumy nie urazić, zawsze podsuną parę
orzeszków, główkę młodej sałaty, miseczkę parującego mleka.
- W dębie, który rośnie przy wjeździe na groblę, zaraz obok gniazda os, jest zaciszna i nie
zajęta dziupla. Trochę
bym tylko wejście gliną obmurował, bo
zbyt szerokie.
- Nie bałbyś się, że cię jaka sąsiadka żądłem dziabnie? spytał Jonatan. - Znałem pewnego kota
tak lubiącego
miód, że się pszczołom naraził...
- Skądże. To one mnie się boją. A zabezpieczenie domu Iepsze niż wszystkie zamki razem, bo
ż
aden chłopak nie
będzie właził na drzewo, które one objęły w
posiadanie. - Wiecie co? - wtrącił Biki. - Na głębinie, ale wcale niedaleko od brzegu,
znalazłem ciepłe źródełko
denne.
Nawet dla mnie nie byłoby w pobliżu zbyt chłodno, a jeszcze pod pierzynką z mułu i
opadłych liści...
- Popatrywałbym z tego' dębu i zawczasu meldował, kto drogą nadjeżdża.
- Niewielkim wysiłkiem można byłoby w Małym Chlupie rozwinąć racjonalną gospodarkę
rybną na wielką skalę
stwierdził Biki ujawniając nagle zamiłowania hodowlane.
- Ej, dyrektorze Chlupu, czy znalazłoby się może dla Członka Zwlązku Kotów Bojowników
Postępowych sztuk
parę rybek druglego gatunku? - Koot zrobił błagalną
minę i wyciągnąwszy łapę udawał, że prosi.
- Jonatanie! - oburzył się Chelonides. - Dla ciebie wyłącznie lux-węgorze w klasie
eksportowej. ściągnęlibyśmy
tu bosmana Dobromierza...
- Ja może bym córkę zaprosił choć na parę Ietnich tygodni - wtrącił Koot.
- I może na jej przyjęcie otworzylibyśmy te tam w worku u ciebie żelazne porcje, bo bardzo
ciekaw jestem : co
w tych puszkach? - dopytywał się Eryk.
- Wspólnymi siłami zbudowalibyśmy niewielką, aIe zgrabną jolę - marzył Biki. -
Chodzilibyśmy pod żaglami po
całym wielkim Chlupie.
- Małym - sprostował Eryk, rad, że choć raz on poprawia Bikiego, a nie odwrotnie.
- Najmniejszy skrawek na ziemi - rzekł poważnie Koot - może stać się tak wielki jak całe
ż
ycie, jeśli je wypełnią
rzetelne prace dobrych i wiernych przyjaciół.
Po tym stwierdzeniu nikt już nic nie dodał, bowiem słowa błahe, wypowiadane po myślach
serdecznych i
mądrych tracą barwę i brzęczą niczym żwir sypany do
blaszanej beczki.
Stwierdziwszy, że słońce minęło już najwyższą przełęcz na swej dziennej drodze i poczyna
się skłaniać ku
zachodniej stronie, ruszyli w sosnowy młodniak.
Wędrując między cienkimi pniami, strącali susz, zbierali w pęczki, znosili na polankę. Potem
załadowali całą
stertę na plecy Chelonidesa i podtrzymując
z boków, by się nie rozwaliła, dowieźli ją w pobliże paleniska obłożonego kręgiem kamieni.
Gdy po zapadnięciu mroku państwo Kacprostwo Wyderkowie przyprowadzili Mariettę
Przyleppę oraz Jana
Radochę na brzeg jeziora, to wystarczyło tylko nakryć
kocem stary pień wierzbowy, który służył jako wygodne siedzisko, i przytknąć płomyk
zapałki do przemyślnie
ułożonego stożka.
- Już z ogniska iskra pryska - zanuciła Marietta.
- Pójdź tu, miły, i daj pyska - podchwycił Jaś melodię popularnego przeboju i oboje razem
wykonali refren - Ka-
ka ucha-cha, ka-ka ucha-cha.
Trzej przyjaciele wysłuchali, poklaskali i zaśpiewali w odpowiedzi :
Płonie ognisko w Iesie, wiatr iskry gwiazdom niesie, u ognia zaś gromada żartuje, śpiewa,
gada.
"Ej, ej, do kniej !" - rozlega się dokoła.
"Ej, ej, do kniej !" - dowódca gromko woła.
Dostali brawa, a potem państwo Kacprostwo zatańczyli we dwoje kujawiaka i zostali
oklaskani jeszcze
szczodrzej.
~rodek Napadu zaimprowizował wielkie główkowanie,
,
a następnie, poprosiwszy Koota o pomoc, wyczarował dwie niesłychane centry z woleja oraz
trzy woleje z
jednej centry i kto wie, co by jeszcze pokazał, gdyby
piłka przeleclawszy ponad gajówką nie wyszła na korner i nie utknęła w koronie owego dębu
zamieszkanego
przez osy.
Kowalik obiecał znaleźć ją wśród gałęzi i zrzucić, jak się zrobi widno. Poproszony o występ,
ż
ywiołowo
odgwizdał sonatę na dziób solo z wariacjami, kończąc
ją tak szybkim i ognistym allegro con fuoco, że gwiazda bitu chwyciła go w muzykalne
dłonie odziane w zieIone
rękawiczki, ucałowała w oba skrzydła i zaproponowała
:
- '5piewaj z nami w zespole. Jak puścimy taki gwizd
,
przez nagłaśniacze, to start najcięższego odrzutowca wyda się ludziom brzęczeniem komara
chorego na chrypę.
- śpie-wa Przy-lep-pa I Pa I . . Pa! Pa! - zaczął skandować mistrz Radocha.
Gdy reszta publiczności poszła w jego ślady, Marietta skłoniła się i westchnęła :
- żeby choć perkusja...
- Oprzyjcie mnie plecami o ten pień wierzbowy poprosił cichutko Biki, a głośno
zapowiedział: - Proszę
posłuchać wstępu do "Bolera" skomponowanego przez
pana Maurycego Ravela.
Solo werblowe zostało odgrane płetwami na plastronie z takim wyczuciem taktu, z takim
wdziękiem, że Marietta
klaszcząc w dłonie znowu wołała na cały głos:
- Brawo, brawo!
.
Teraz już. nie zwlekając wykonała kilka ruchów biodrami dla rozgrzewki strun głosowych i
rozpoczęła swój
superprzebój ostatniego tygodnia:
Czy twe zielone szczęście, je - je - je, przy moim boku gęście, je - je - je?
Me serce o tym nie wie, je - je - je, czy twoja miłość rdzewie, je - je - je.
Piłkarz Radocha wyjął z kieszeni na piersiach płaską buteleczkę, poczęstował pana Wyderkę i
Kowalika
odrobinką, sam troszkę łyknął i zaproponował Skrzydlatemu
:
- Mów mi Jasiu. Masz bracie reflekslsko. Siadaj sobie, gdzie chcesz, możesz nawet na mojej
głowie.
- Nic tam na niej ciekawego - przekomarzał się Eryk. żeby jaki głaszczyn albo podryjek,
pełcik Iub kłopotek...
- Nie za dużo sobie pozwalasz?
- Skądże. Apetyt mam dobry i mogę wrąbać setkę chrząszczy albo i więcej.
- Jakżeś taki rębacz, to mi pomożesz tłumik od rury odnitowac, żeby wóz grał jak odrzutowy
traktor....
W tym samym czasie panna Marietta wzięła Chelonidesa na kolana i śpiewała mu różne
piosenki, poklepując do
rytmu po kapralaksie. .
Jonatan z Kacprem zmawiali się na jutro rano I jak to starsi panowie, nie mogli zdecydować
czy na ryby, czy na
grzyby, choć przecież w lesie, ze względu
na porę wiosenną, nie było jeszcze nawet poziomek.
Bawili się wesoło, przyjaźnie i dopiero koło północy pani Kacprowa, która już przed tym
dyskretnie wręczyła
orzeszki Erykowi, sałatkę Bikiemu i miodu słoiczek
Jonatanowi, przypomniała, że jutro też dzień, a więc warto co nieco odpocząć.
- Panie i panowie, chwileczkę - poprosił grzecznie środek Napadu. - Zanim odgwiżdżemy
zakończenie, pragnę
.
was wszystkich aktualnie zawiadomić...
- Aktualnie nie ma tu sensu - ośmielił się Biki. - Chce pan nas po prostu o czymś zawiadomić.
- o nie, co to, to nie! Nie chcę, lecz pragnę. Nie po prostu, lecz aktualnie. l nie o byle czymś...
- Jasiu, Iicz się ze słowami, nie kiwaj, nie dryblinguj, tylko strzelaj na budę, bo jak cię
sfauluję dziobem w
ucho...
- Dobra, koleś. Walę z woleja - zgodził się Radocha. Zawiadamiam państwa jako pierwszych
ludzi na planecie
Ziemia, w imieniu tej oto panny Marietty i własnym, że ona jest moją narzeczoną, a ja jej
narzeczonym. Hip-hip,
huraa!
- Huraa! - wołali wszyscy wesoło i składali serdeczne gratu lacje.
Marietta, korzystając z zamieszania, szeptała dłuższą chwilę Chelonidesowi do ucha, a on
poważnie kiwał
głową. Sprawdziwszy, czy Jaś nie patrzy, panna Przyleppa
wsunęła pod pancerz coś niedużego, co błysnęło rudo w świetle dogasającego ogniska.
- Może piachem przysypać, bo pogoda sucha - rzekł gajowy.
- Ja posiedzę, dopilnuję, póki żar nie ściemnieje zapewnił Jonatan, okrywając się rogiem
koca, bo z wody wstało
jednak trochę mgły i pociągało chłodem.
- Posiedzę z tobą - rzekł Chelonides, gdy ludzie odeszli.
- A gdzie miejsce dla mnie? - pytał Kowalik i równocześnie, nie czekając odpowiedzi,
wciskał się między
miękkie, ciepłe łapy Koota. - Łyknąłem śliwowicy
z piersiówki tego sportsmena i teraz do rana oka nie zmrużę.
- Ciągnie cię do alkoholu? - spytał Biki z troską w głosie.
- Czasem - przyznał szczerze Eryk. - Wszystko przez te głupie muchy.
- Jak to?
- Nie mówiłem?
- Nie.
- Muchy żrą wszystko, a więc kiedy do puszczy przeniknęły różne trujące dymy, azotoksy ,
dedete i te de, to
każde bzyczydło było nabite narkotykami jak
armata prochem.
Pająki zjadały muchy, mój tata pająki i ja, już jako jajko, byłem trochę narkomanem.
Strzelił sęczek w ognisku, Kowalik umilkł, a potem dokończył :
- Czasem ciągnie, ale jak pomyślę o mamie, to nie biorę do dzioba nawet kropli. Dziś było tak
wesoło,
zapomniałem i... Zresztą co wam będę wszystko opowiadał
- rozgniewał się nagle.
- Ja też przecież szczerze opowiedziałem o wszystkim uspokajał go Biki.
- Ty tak. A Jonatan nie.
- Sporo już o mnie wiecie - rzekł Koot łagodnie.
- Sporo - przyznał Chelonides - lecz nie tyle przecież co ty o nas.
- Wal wszystko i po kolei - zażądał Kowalik. - Ludzie śpią, lecz taka noc w sam raz dla
zwierząt na zwierzenia.
Trudno wybierać porę dla opowieści serdecznych w oparciu o komunikaty Państwowego
lnstytutu Meteorologii
i Gospodarki Wodnej, Iecz jeśli czystość nieba
zachęca do oczyszczenia myśli z chmur i mgieł, to czas na przyjacielską pogwarkę był
rzeczywiście odpowiedni:
na bezchmurnym niebie o barwie kaszmirskiego
szafiru, przewiązanym na zachodzie wielką wstęgą orderu Drogi Mlecznej, gwiazdy zdawały
się brylancikami,
które porozrzucali w przestworzach roztargnieni
i zakochani kosmonauci.
- Lew już przeskoczył najwyższy punkt na swej drodze - rzekł Koot wskazując łapą niebo -
lecz jego
najjaśniejsza gwiazda, Regulus, którą nosi na piersi,
wciąż jeszcze prawie dokładnie wskazuje południe.
- Tju-pi I Gdzie Iew, jaki Iew? - podświsnął Eryk.
- Gwiazdozbiór - wyjaśnił mu Biki i obrysował płetwą kształt kosmicznego zwierza.
- A za nim, nieco niżej i bliżej wschodu, Panna z Kłosem w ręku, który świeci jak półtora
tysiąca słońc.
- Buja ten nasz generał jak najęty - szepnął Kowalik cichutko.
- Nie. Tylko każdy jej promień biegnie do nas dwieście lat, męczy się w mroku i rozprasza. Ja
ci to wszystko,
Eryku, w wolnych chwilach opowiem.
- Co wy tam szepczecie?
- Wyjaśniamy sobie, Jonatanie, pewne problemy astronomiczne.
- Miałeś mówić o sobie, a udajesz Kopernika. Jest to zwykłe krętactwo - rzekł Kowalik z
uporem, który
wskazywał, że jednak śliwowica zaostrzyła mu i tak
niezbyt łagodny charakter. - Będziesz gadał czy nie? Powiedziałeś, że noc dobra na
zwierzenia.
- W taką właśnie noc, lecz nieco wcześniejszą, gdyż Panna, stojąc jeszcze stopami na
horyzoncie, chwytała za
tylną łapę spiętego do skoku Lwa...
- To znaczy marcową - szepnął Biki Erykowi do ucha.
- Mój ojciec, Witosław Koot, starszy sierżant Siedemnastej KoKoKoNo opadał na
spadochronie na tyły wroga i
klął straszliwie brak chmur, deszczu i mgły,
gdyż zawieszony między niebem a ziemią, oświetlony księżycem niczym reflektorem, mógł
stać się łatwym
łupem dla byle jakiego wroga zaczajonego w mroku
na dole. "Chyba nie ma na świecie drugiego równie bohaterskiego idioty, który by dał się
zrzucić przy takiej
pogodzie" - myślał podciągając uprząż, by
przed Iądowaniem wysterować tyłem do wiatru. Ledwie skończył myśleć, zobaczył przed
sobą, choć nieco
wyżej, drugiego spadochroniarza. "Koker spaniei, erdel
pinczer 1" zaklął. - "Czyżby to mnie po raz drugi zrzucili przez pomyłkę ?" Koot zrobił pauzę
dla nabrania tchu.
- Jak to? - spytał Eryk. - Niemożliwe.
- Złudzenie optyczne w stanie napięcia psychicznego... - próbował odgadnąć Biki.
- żadne złudzenie, moi drodzy. Ledwo tata wylądował, jeszcze nie zdążył zgasić wypełnionej
wiatrem czaszy,
ten drugi skoczek zwalił mu się prawie na głowę
i nie pytając o nic ruszył do walki wręcz, wrzeszcząc: "Mac !" Ojciec uchylił się od ciosu
saltem pepi, jednym z
najsłynniejszych uników polskiego karate,
i wydawszy rodowy okrzyk "Mak, Mak !" już miał zagwoźdzl .c ' tamtego podwójnym
bartosem z obu rąk, gdy
zdał sobie sprawę, iż różnica zawołań bojowych
tkwi tylko w pisowni, a więc jest to na pewno sojusznik, a może nawet krewny. Wyhamował
rozpęd, co mu
przyszło tym łatwiej, że podczas pepiego zaplątał
się dokumentnie w linki nośne, i rzucił hasło: "Awi ?". "Ty !" - otrzymał bezbłędną
odpowiedź od krótkowąsego
młokosa, jak można było sądzić z piskliwego
głosu.
- Lubię, jak się dobrze kończy - rzekł Kowalik.
- Cóż to za zbieg okoliczności! 'Lecz czemu nie poznali się w samolocie? - spytał Chelonides.
- Bo to były dwa różne samoloty - wyjaśnił Koot. Nie uprzedzajmy jednak wypadków,
bowiem do szczęśliwego
końca jeszcze daleko. ...Podczas wymiany haseł
nie wygaszone czasze spadochronów wlokły obu skoczków po ziemi i przestały dopiero
wówczas, gdy
wjechawszy przez otwartą bramę zatrzymały się na budynku
koszarowym.
Padły obce komendy, zagrała trąbka na alarm i ze wszech stron poczęli nadbiegać żołnierze
wroga. Obaj
skoczkowie, nie porozumiewawszy się nawet, dopuścili
ich na szturmową odległość, a potem jak nie wygarną z ośmiu luf!
- z ośmiu? - zdziwił się Biki. ....
- N iemożl iwe - zaprotestował Eryk.
- w każdej łapie jedna spluwa.
- A na czym stali?
- Rzecz w tym, że leżeli na grzbietach zaplątani w uprząż i musieli przyjąć walkę z całym
batalionem, co prawda
przerzedzonym nieco przez partyzantów, ale
batalionem. Musieli przyjąć walkę, aby móc się wygryźć i odzyskać zdolność manewru. Tata
przegryzł
krępujące ją linki, a ona jego i wreszcie uwolnieni
z więzów pogalopowali długimi kozietułami samowtór w szaleńczej szarży na baterię
moździerzy stojącą w
wąwozie bramy. Sforsowali ją i wycofali się w Iasy,
podpaliwszy na odchodnem zbiorniki z benzyną i minując skład amunicji. Następnego dnia,
będąc już daleko i w
bezpiecznym miejscu, usłyszeli oboje huk straszliwy,
a w tydzień później wyczytali w gazecie, znalezionej przy wziętym do niewoli dowódcy
pułku, że wyleciał w
powietrze i już nie wrócił bardzo ważny generał.
- Ona? Ją? Oboje? - pytał Biki.
- Któż to był ten drugi spadochroniarz?
- Moja mama - odpowiedział Jonatan. - Moja dobra, dzielna mama. ślubu udzielił im dowódca
Ieśnego oddziału.
Korzystając z tego, że opowiadający umilkł zasłuchany w przeszłość, Chelonides dokonał
szybkich obliczeń i
rzekł:
- To w takim razie w tych dniach, kapitanie, będą twoje urodziny.
- Są - uśmiechnął się Koot. - Właśnie dziś.
- A więc to ognisko...
- Tak. Ale wiedział o tym tylko gajowy.
- Powiedziałeś mu wcześniej niż nam? - w głosie sierżanta był lekki wyrzut.
- Nic mu nie mówiłem.
- To skąd wiedział?
- Bo właśnie on, mając wówczas dwadzieścia Iat, był tym dowódcą oddziału, który udzielił
ś
lubu moim
rodzicom.
- EJ kapitanie! - zawołał Chelonides. - żyj i dowódź nami długo!
Kowalik nic nie powiedział, tylko gładził i układał dziobem sierść na przednich łapach
Jonatana.
- Dziękuję - rzekł Koot - i cichutko pomrukując z zadowolenia ciągnął opowieść dalej. - W
pierwszych
tygodniach po ślubie Witosław miał sporo kłopotu, by
się dogadać z Betty nawet w najprostszych sprawach, gdyż z języków obcych on znał tylko
rosyjski, a ona
zadnego poza angielskim, i to z wyraźnym szkockim
akcentem. Podczas szkolenia u cichociemnych nauczono ją paru zwrotów po polsku : jestem
głodna, pożycz
naboi, zostaw mnie w spokoju, bij faszystów... Od
tego zaczynali wzajemną edukację językową.
- Skąd jednak wspólne zawołanie bojowe, a potem hasło i odzew? - Chelonides pragnął
wyjaśnić wszystkie
niejasności.
- Właśnie! Skąd? Mówiłeś coś o krewnych.
- Dziadkiem mego ojca po linii matki, czyli mojej babki, był rodowity brytyjczyk, Makawity.
- Jak to się pisze? - spytał Biki.
- Wiemy ze starych dokumentów Scotland Yardu, że pradziad podpisywał się McAvity, lecz
po polsku piszemy
po prostu Makawity. Tak jak Shakespeare i Szekspir.
- Ach więc to ten słynny kot, którego nigdy nie było?
- Mówcie tak, żebym i ja mógł zrozumieć - upomniał się Kowalik, coraz bardziej żałując, iż
taki jest nieoczytany
i postanawiając po cichu, iż jeszcze tej
jesieni nadrobi zaległości. - Jak mógł zostać pradziadkiem, skoro go nigdy nie było?
- Nie było go nigdy na miejscu zbrodni, drogi Eryku, i na ten temat pan Tomasz Eliot, poeta i
badacz tajemnic
kocich, napisał wiersz o światowym znaczeniu.
- A jaki on był?
- Eliot? Wspaniały.
- N ie, kot.
- Makawity ma kolor imbru, smukły jest i wysoki; poznasz go, gdy ujrzysz, gdy cię przeszyje
wzrokiem -
deklamował Chelonides z pamięci. - Głowa do góry
wzniesiona, namysł na czoło się kładzie, płaszcz jego kurzem okryty, wąsy - w niedbałym
nieładzie.
- Tutaj trochę podpoetyzował - szepnął Jonatan Erykowi. - Dziad bardzo dbał o wąsy.
Widziałem na portrecie.
Biki, wsłuchany w rymy i rytmy, kończył strofę:
- Szyję przeginać umie miękkim, wężowym ruchem;
gdy sądzisz, że śpi głęboko - on czuwa ciałem i duchem.
- No i gdzie go NlE MA? - wypytywał Eryk nieco zawiedziony.
- Ani na miejscu zbrodni, ani w pobliżu - rzekł Koot.
Chelonides zaś zacytował słowa Andrzeja Nowickiego, który ten wiersz na język polski
przełożył:
- A kiedy z Foreign Office'u...
- Forejn Ofis'u - szepnął Jonatan - czyli z brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
...niknie Przyjaźni Traktat, albo z Admiralicji - Plany i Tajne Akta, być może strzęp jaki
znajdą i to czy tamto
spostrzegą, lecz śledztwo jest bezcelowe:
NlE MA MAKAWlTEGO!
Słowiki były jedynymi stworzeniami, które nie słuchały wiersza i nie przestawały śpiewać
swoich piosenek.
Nawet drzewa pochylały gałęzie, by słowa nie uronić,
a liliowy i biały bez na chwilę uciszył zapach.
- Fajny facet - rzekł Kowalik. - Teraz dopiero rozumiem, Jonatanie, kogo miałeś na myśli
wspominając zaraz na
początku naszej znajomości, jeszcze przed
nadejściem Chelonidesa...
- Już byłem, ale za wiadrem.
- A więc w chwili nadejścia Chelonidesa, wspominając tego, co to się zawsze zdążył
przebrać, zanim go capnęli,
miałeś na myśli dziadka?
- Tak, jego i paru jeszcze wujów i stryjów, dalszych kuzynów nie licząc. Otóż Makawity był
nie tylko dziadem
mego taty, lecz również pradziadkiem stryjecznym
mamy.
- Jak to tak?
- Trudno, Eryku, wyjaśnić bez rysowania. Uwierz mi więc na słowo, iż pokrewieństwo, choć
znaczące, Iecz
jednak było tak dalekie, że u ojca dominowały cechy
polskie, kartuskie i stąd ten błękitny odcień w mej sierści, a mama miała długie nogi,
charakterystyczne dla
kocic wywodzących się z wyspy Man.
- Na Morzu lrlandzkim - rzekł Chelonides. - W pół drogi między Manchesterem a Belfastem.
Łowiliśmy tam
ś
ledzie z Dobromierzem.
- Nie tylko oczytany jesteś, Biki, Iecz całą geografię masz w jednej płetwie - powiedział
Kowalik z lekką
zazdrością.
- Na każdym statku są atlasy. Bardzo lubię mapy, bo jak je przeglądam, to zdaje mi się, że
pływam.
- Kiedy wyszykuję gniazdo na dębie, to oprócz książek atlas też kupię - postanowił Eryk. -
Nie żadnych mórz i
oceanów, tylko Iasów.
- Ale musisz go wnieść do środka przed podmurowaniem.
wejścia, bo potem nie wlezie - doradził Jonatan.
- Chyba żeby oddzielne mapy zwijane w rulon, jak ten fragment, który zdobyliśmy - rzekł
Biki i zwrócił się do
dowódcy. - Nie powiedziałeś nam jeszcze, kiedy
ś
ladami ojca wstąpiłeś do Siedemnastej KoKoKoNo.
- W połowie lipca.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zostałeś żołnierzem mając dwa miesiące?
- Tju-tju! - zaśmiał się wesoło Kowalik. - Wzięli cię chyba do żłobka dla przyszłych
generałów.
Koot udał, że nie słyszy tego niewybrednego żartu.
- Taak, taak... - rzekł przeciągając słowa. - Była połowa lipca, a ja miałem dwa miesiące, gdy
radio nasze,
konając z braku energii w akumulatorze, przekazało
ostatnią wiadomość: lada chwila ruszy wielka ofensywa.
- l ciebie w wózeczku przyczepiono do czołgu - kpił dalej wstawiony nieco Kowalik.
- My byliśmy na tyłach wroga, a ofensywa miała ruszyć z tamtej strony frontu. Oddział
Kacpra Wyderki staczał
bitwy większe i mniejsze, starcia, potyczki,
a nawet krótkie przepierki...
- I dlatego ta gajówka tak się nazywa?
- Naturalnie, Chelonidesie. Tu nawet była dość zawzięta przepierka. Lecz przed ofensywą tyle
wrogich wojsk
przyszło, że zapadliśmy w trzciny i siedzieliśmy
cicho, cichutko. Tylko najodważniejsi i najcichsi komandosi nocni, a w ich Iiczbie naturalnie
starszy sierżant
Witosław i corporal Betty, minowali w mroku
mosty i skrzyżowania dróg, węzły łączności i składy amunicji. Nie wysadzali ich jednak,
gdyż wróg zdążyłby
jeszcze naprawić szkody i podciągnąć rezerwy
na zagrożony odci nek. Rzecz w tym, iż trzeba było zdetonować wszystkie ładunki
jednocześnie. Ani o dzień za
wcześnie, ani o godzinę za późno.
- Skoro wam radio wysiadło, to może jakiś łącznik przez linię frontu? - usiłował odgadnąć
Chelonides.
- Najlepiej ptak - doradził Kowalik.
- Gołębie pocztowe zestrzeliwała artyleria przeciwlotnicza. Nawet najchudsze myszy
łącznikowe zawracały nie
mogąc się przecisnąć, tyle wojska było w okopach.
- No to nie wiem, jak daliście sobie radę... - westchnął Biki.
- Mów szybciej - pogonił Eryk.
- Otóż pewien mały kotek, zwany w oddziale Natankiem...
- Czemu Natankiem? - spytał Eryk.
- Zdrobnienie od Jonatan - domyślił się Biki.
- Nie, podoficerowie - zaprzeczył kapitan. - Zwano mnie tak od dziecka, gdyż z ognistym
zapałem ruszałem na
tanki, a później dopiero przerobiono ten pseudonim
na imię... o czym to ja?
- O kotku - podpowiedział Chelonides.
- Prawda. Więc pewien kotek zaczął w biały dzień bawić się na drodze kłębuszkiem. Nikt na
niego nie zwracał
uwagi, a on toczył ten kłębek, toczył, rozwijał,
aż przetoczył na drugą stronę frontu, mimo iż odłamek granatu rozciął mu skórę na głowie od
ucha do ucha.
- No i co?
- No i nic, Eryku. To wszystko. Tyle tylko, że to nie była włóczka, lecz lont detonujący, który
został podpalony
przez marszałka w dniu ofensywy, dokładnie
wówczas, gdy nasza piechota ruszała do natarcia.
- Ty?
- Co ja?
- Co wówczas robiłeś, gdy ruszała?
- Z obandażowaną głową piłem mleko w szpitalu polowym i bawiłem się kłębkiem wełny, z
którego pewna
sanitariuszka robiła ściegiem "drapieżnym" szalik dla
ukochanego.
- Eee... - rozczarował się Kowalik. .
- Lecz to nie była jeszcze ostatnia ofensywa - pocieszył go kapitan. - Brałem udział w paru
następnych już jako
kotek pułku. Tak śmiało skakałem na czołgi,
czyli na tanki, że nie tylko nasza piechota, Iecz i sojusznicza wyjść z podziwu nie mogła. Jak
tylko jakie większe
natarcie, to zaraz wołali: "Koot wpierod
!" - Bojowo ci się życie zaczynało, Jonatanie - westchnął Kowalik. - żebym ja miał takie
wspomnienia, to nic
bym nie robił, tylko opowiadał młodzieży,
jaki byłem dzielny.
- Mam takich kolegów, którzy się stali zawodowymi wspominaczami, lecz nie żywię dla nich
większego
szacunku, bo to już tylko przeżuwanie, jak u krowy. Każdy
kot, póki jeszcze ma ostre zęby i pazury, powinien dawać z siebie wszystko, na co go stać...
Tu kapitan umilkł i przymknął oczy, gdyż przypominał sobie, jak przed kilkoma godzinami,
w chwili słabości,
sam układał plany cichego, leniwego życia w
odludnym zakątku.
Chelonides także milczał od dłuższej chwili, przestępował z płetwy na płetwę i tarł bokiem o
pień wierzbowy ,
przy którym siedzieli, jakby chciał zetrzeć
resztki liter ze skorupy.
- W ogóle nie trafiały mi się okazje do większych rozróbek, póki was nie spotkałem - mówił
Kowalik,
korzystając z ciszy. - Ale teraz mam już na rozkładzie
tego dyżurnego inżyniera dziobniętego w ucho; łapę Jonatana, ale to się nie liczy. trzy nity.
, porwanie mapy i pobicie tego strasznego kocura, któremu dałem do wiwatu.
- Jakiego kocura? - mruknął Jonatan.
- Nie wspominałem wam o tym, bo wyglądałoby, że się chwalę, ale kiedy kapitan mnie
wysłał, żebym
obserwował wydarzenia o przebiegu gwałtownym, to w podziemiach
BUNGALOW CHATY zastąpił mi drogę ogromny, barczysty typ. Szczerzył zęby, wysuwał
straszne pazury, ale
jak go zaprawiłem raz w ucho, raz w ogon, jak mu
dałem po wąsach...
Jonatan zerwał się i począł sypać piasek na ognisko.
- Co ty? - pytał Eryk i tłumaczył. - Przecież bywają wredne koty, tak samo jak paskudne
ptaki...
- Ale ty podziobałeś moją córkę. Biegnę natychmiast, bo może potrzebować pomocy.
- o rany I Co ja narobiłem! Nie biegnij! - wołał Kowalik. - Nie wiedziałem, że to twoja córka.
Chciałem tylko
mieć straszną i bohaterską przygodę. Tak naprawdę
to nic jej nie zrobiłem. Uciekłem, nim zdążyłem się dobrze przyjrzeć.
Wyrzuciwszy z siebie to trudne wyznanie Eryk podbiegł do wierzbowego pnia i
znieruchomiał, wstawiwszy
głowę w załom kory.
- Ulżyło mi - rzekł Koot siadając na swym poprzednim, wygrzanym----miejscu. - Serce już
nie to i w pierwszej
chwili mocn~---mnie zakłuło - pokazał w miejsce,
na którym nosi ery. - A tu poczułem ostry ból - przeciągnął łapą szramy na łbie. - Eryk!
Wyłaź, stary, ja już się
nie iewam.
- Cisza! - wrzasnął Skrzydlaty nie odwracając głowy.Ni\e gadać do mnie! Tak mi wstyd, że aż
mnie nie ma.
- Ładną i miłą masz córkę - powiedział cicho Biki, przestając na chwilę czochrać się o korę.
---- Ładną - to prawda - smutno potwierdził Jonatan. Bardzo ją kochałem od pierwszego dnia,
od chwili gdy była
mokrą, wielkogłową pokraczką z zarośniętymi
jeszcze ślepkami. Ale chyba nie jest ani miła, ani dobra.
- Bardzo miła i dobra - zaprotestował Chelonides.
- Potrafi robić takie wrażenie - skinął Jonatan i nawet nie usiłował nastroszyć powisłych nagle
wąsów. -
Zwłaszcza na kotach, które przyjeżdżają do Polski
w mercedesach, jaguarach i rolls-royce'ach. Dlatego przyjęła pracę hostessy w Bungalow
Chacie.
- Młoda jest, spoważnieje - Biki bronił zawzięcie swej nocnej znajomej.
- Czy uwierzycie, że ona żadnego języka nie umiała się nauczyć? śe tapiruje sobie włosy na
fałszywą angorę?
Przez pewien czas miała nawet znajomego, który
był zawodowym terrorystą i trudnił się wymuszaniem okupu za porwane kocięta!
- Ale jednak nie poszła z nim w świat.
- Po prostu nie zdążyła. Ten ciemny typ w najwyższym pośpiechu musiał umykać za siódmą
granicę przed
inspektorem Nowakiem.
- Ja to bym porwał takiego porywacza - rzekł Eryk wychodząc z kąta - i zażądał od
wszystkich innych
porywaczy, żeby natychmiast przestali porywać, bo jak
nie, to tego ich kumpla na takie drobne kawałki porozrywam...
- Myślisz, że oni by cię posłuchali? - spytał rozbawiony tym pomysłem Jonatan i rad, że
przyjaciel się
rozchmurzył, przyciągnął go łapą do piersi, odkładając
na później własne troski.
- Terroryzować można tylko takich ludzi, którzy kochają porwanego - Chelonides marszcząc
czoło starał się
ustalić zasadę ogólną. - Na przykład rodziców.
Można też zmusić rząd do okupu, jeśli się schwyta jakiegoś bardziej potrzebnego ministra
albo ambasadora z
tajnymi dokumentami. Gdyby ktoś uprowadził tych,
co wymyślają i rysują Bolka i Lolka albo mamę Jacka i Agatki, to myślę, że sporo dzieci
zło}yłoby się na okup...
Biki przerwał swój wywód i znowu zaczął trzeć pancerzem o korę.
- Co ty robisz? - mruknął Jonatan. - Litery już zlazły.
Chcesz ten pień odepchnąć czy przepiłować?
- Nie, tylko tak mnie swędzi...
- Gdzie?
- Tu, Jonatanie. Włóż tam łapę... Jeszcze trochę głębiej... Tak, a teraz wyciągnij.
- Co to jest? Kluczyki samochodowe?
- Pss, nie mów tak głośno. Panna Marietta schowała i prosiła, żebym pod żadnym pozorem
ich nie oddawał jej
narzeczonemu przed czwartkiem. l rękawiczkę mi
dała, że niby jej też coś zginęło, będzie szukać i wreszcie znajdzie.
- Nie jest. pewna, czy ten Jaś chce z nią gniazdo założyć? - spytał Eryk.
- Pewna jest, ale się boi, czy go nie chwyci przemożna tęsknota do kopania. Bo Chemor bez
niego jak bez nogi.
- Chemor czy humor? - dopytywał się Kowalik.
- Chemik Organiczny, klub sportowy, którego prezesem jest nasz znajomy, dyrektor Sprytek.
Wszystko mi
panna Przyleppa opowiedziała.
Jonatan, milczący już od dłuższej chwili, przesadził nagle jednym susem pień wierzby i
począł biec szybkim,
równym kłusem zataczając szeroki krąg wokół
wychłodzonego i posiwiałego już paleniska.
- Skoczył i niczego nie złapał - stwierdził Eryk. Wzrok mu się psuje na starość czy słuch?
- Tam za pniem niczego nie było - wyjaśnił Biki. - Po prostu są tacy, co zastanawiają się
nieruchomo, a on myśl
goni, póki nie złapie. Ty wtenczas spałeś,
ale ja już raz widziałem, jak tak biegał na wysepce brzozowej, niedaleko ujścia Ciurkawy.
- Niczego nie łapie, tylko mu przykro z powodu córki.
- Bardzo miła. Myślę, że gdyby wskazać jej ważny cel w życiu, to ona, taka młoda i dobra...
- Miła, młoda, dobra - przedrzeźniał Eryk. - Upierasz się i tylko szefa denerwujesz.
- Ja go denerwuję? - oburzył się Biki. - To ty go dziobiesz jak nie w łapę, to w serce.
- EJ! - okrzyknął ich Jonatan.
Zajęci sprzeczką nie spostrzegli, kiedy przerwał bieg i wrócił. Stał teraz na zwalonym pniu
wierzby z
podniesionym ogonem i patrzył w gwiazdy.
- Jest trzecia nad ranem. N iedziela. l le godzin zostało, sierżancie, do drugiej zero zero we
czwartek? .
- Sto pięć - zameldował Chelonides.
- żołnierze! - rzekł kapitan. - Trzydzieści lat historii patrzy na nas ze szczytu dachu
Przepierki. Za mną! Na bój o
słuszną sprawę!
- EJ! EJ! Wroga lej! - odkrzyknęli ochoczo, lecz niezbyt głośno, by nie pobudzić Marietty
Przyleppy, Jana
Radochy i państwa Kacperostwa.
Brzask zastał ich już po drugiej stronie grobli. Przodem kroczył Jonatan, niosąc na ramieniu
kij, a na końcu tego
kija wypchany plecak wojskowy, radiofon
oraz plutonowego Kowalika.
- Ja je ciach! Ty je chaps - pogadywał Eryk. - w porządku, nie uciekną. Worek dobrze
zawiązany.
Biki maszerował jako zamykający i sam sobie podawał komendę:
- Lewa, prawa, raz, dwa... Dłuższy krok.
o wschodzie słońca usłyszeli za ogonami poskrzypywanie kół. Przystanęli, Koot podniósł łapę
i dalej już
pojechali furkostopem.
Gospodarz, omotawszy Iejce na kłonicy, oparł dłoń na plecaku i spytał:
- Co z lasu wieziecie? Nie tylko, że na grzyby, ale przecież i na poziomki za wcze... Hej, ależ
kłuje beskurcyja!
- Bo to jeż tresowany, do cyrku... - wyjaśnił Jonatan.
- Duży coś bardzo.
- Witaminami pasiony. A wy, gospodarzu, dokąd?
- Też do cyrku. Zaprosili mnie na dziś, żebym swego Siwka dzieciom pokazał, bo te z miasta
nigdy jeszcze w
ż
yciu konia z bliska nie widziały.
ROZDZIAŁ VII
Sto godzin terroru
lnspektor Nowak, ubrany w niebieskie dżinsy i pomarańczową koszulkę gimnastyczną, szedł
sobie przez most,
niosąc w Iewej ręce blaszany sadzyk, a w prawej
spięty rzemieniem pęk prętów bambusowych okutych na końcach mosiężnymi rurkami.
- Czuwaj, druhu inspektorze - pozdrowił go ten tęgi i łysy, który dawniej należał do harcerzy i
w zeszły
poniedziałek najgłośniej przywoływał milicję. -
OstrQżnie, bo tu poręcz świeżo malowana.
"To już prawie tydzień - pomyślał detektyw. - W poniedziałek awantura w SAM EXl E, we
wtorek rano Węzeł,
w środę kradzież kawałka tajnej mapy, w czwartek
rozróba w ogródkach koło BUNGALOW CHATY, ale dziś trzeci dzień spokoju".
Pomyślawszy to miał wielką ochotę zastukać w nie malowany bambus i już nawet schylił się,
by sadzyk na
chwilę postawić na krawężniku, lecz pani z parasolką
i w kapeluszu wiśniowym przyjęła ten gest za ukłon.
- Witam, pozdrawiam i w imieniu Klubu Przyjaciół Zwierząt Futerkowych dziękuję za
uratowanie kota - rzekła
poprawiając na szyi srebrnego lisa, którego tak
Iubiła, że nie rozstawała się z nim aż do czerwca.
Minąwszy ją inspektor zastępczo postukał bambusem w balustradę, która tylko u wejścia na
most była mokro
zielona, a tu odłaziła z farby na potęgę.
- Dyń, dyń, dyń - oddzwonił mu ryży Zefiryn przerywając na chwilę obserwację rzeki
spomiędzy prętów. -
Godzinę już czekam i nic.
- A na co czekasz? - zainteresował się Nowak w ramach opieki OM nad dziećmi.
- Nie wiem jeszcze. Ale ani filmu z kotem nie kręcą, ani nikt się nie topi... Nawet pan nie ma
samochodu, żeby
choć kawałek na sygnale pojechać. Nudno.
- A kulturalnie byś się nie rozerwał?
- Ee, nie ma gdzie. Jaś Radocha powiedzie do ataku jedenastkę Chemoru dopiero w czwartek.
Konfitury z
Mariettą Przyleppą aż za tydzień...
- Jakie znowu konfitury?
- Pan nie wie? Sesja z dżemem, muzyka i krzyki.
- Do cyrku byś nie poszedł? Konia pokazują.
- Prawdziwego? To może polecę, tylko... tylko... - gmerał łapami po kieszeniach.
- Otóż oświadcz bileterowi, że inspektor Nowak prosi, żeby cię puścił - powiedział Metody w
ramach
uaktywniania kulturalnego młodzieży trudnej.
Ruszył dalej przez most, a potem szedł niespiesznie brzegiem Bóbrzy, aż do pochyłej wierzby
rosnącej
naprzeciw miejsca, w którym po drugiej stronie, w ałyczowym
ż
ywopłocie zakopana była pompka. Tam właśnie, w cieniu gałęzi, rozbił biwak. Z wnętrza
sadzyka wyjął drugie
ś
niadanie i butelkę lemoniady "Wolę-kolę",
nabrał doń wody, w której już niedługo wedle planu miały pływać złowione ryby, i
nastawiwszy cichutko
tranzystorowe radio, wziął się do montowania wędziska.
Nie, nie był to podstęp ze strony słynnego detektywa ani żaden rodzaj operacyjnego
maskowania mylącego.
Metody naprawdę miał zamiar spokojnie łowić ryby.
Skoro jednak każdy odludny skrawek brzegu był w tym celu równie dogodny, to wybrał tę
właśnie wierzbę,
wiedząc doskonale, iż złoczyńcy Iubią wracać na
miejsca związane z przestępstwem, że natura ciągnie wilka do Iasu, a kuropatwę w zboże.
"Polak to ma po naturze: bić się polem, a nie w murze" wspomniał stare przysłowie, a potem
współczesny do
niego ciąg dalszy, który sam w chwili natchnienia
poetyckiego wymyślił. "A ludowa milicyja żadnych tropów nie omija".
Wędka była już gotowa i na haczyk inspektor nadział skrawek polędwicy. NawIekanie
robaków uważał za
niehumanitarne i gdyby to od niego zależało, zakazałby
kategorycznie kopania rosówek i dżdżownic. "Do takiej wędlinki w kolejce powinny się
szczupaki ustawiać" -
pomyślał rzucając żyłkę daleko od brzegu i wbijając
wędzisko w darń.
Uznawszy obowiązki wędkarskie za z grubsza już spełnione, wypakował lornetkę ze
ś
niadaniowego zawiniątka i
przepatrzył okolicę. Kajakarza na wodzie ani
jednego, bo odpłynęli o świcie, a plażowicze miejscy, najleniwsza część mieszkańców,
jeszcze pili po domach
poranną kawę. Ryży chłopak widocznie posłuchał
dobrej rady i poszedł do cyrku, bo już go przy balustradzie nie było, a przez most wlokła się
tylko samotna furka
zaprzężona w siwka. Jednym słowem zupełny
spokój.
"Ten urwis powiedział: nudno. Oby tak nudno było co dzień - westchnął Nowak. - Ale Iudzie
są tacy zawzięci,
ż
e sami nerwy tracą i innym żyć nie dają. Kierownik
SAMEXU upiera się, by zakuć w kajdany bosmana Dobromierza, jako odpowiedzialnego za
moralne i
materialne szkody spowodowane przez żółwia. Dyrektor Sprytek
chciałby dożywocia dla złodzieja radiotelefonu. Spece od tajemnicy pragną schwytania
szpiega z mapą Małego
Chlupa, bo im potrzebny na wymianę. A przez
jeden ścięty flimonodendron to ja na awans długo będę czekał. Oby cały czas było tak nudno
jak od piątku..."
Inspektor nie wierzył w żadne zabobony i gusła,
ale postąpił tak, jak każdy chyba na jego miejscu, to znaczy wstał i poszedł w stronę wierzby,
by tym razem
uczciwie odpukać w nie malowane. Radio, transmitujące
do tej pory słownomuzyczny program pod tytułem "Takty i fakty w papuciach", umilkło na
moment i odezwało
się aksamitnym głosem spikera :
- Za trzy sekundy minie godzina ósma. Nadajemy lokalny dziennik poranny naszego
zjednoczonego radiowęzła.
Oto najcie... Bzzz? Pac!
.... Przepraszam. Oto najciekawsze wiado... Bzzz! B zzz!
.... mości dnia... Aaa I .... Ratunku!
Wrrrrrr! - zawarrrrczało nagle od rzeki i wycie silnika nadjeżdżającej motorówki zagłuszyło
wszystkie inne
dźwięki.
Nowak pobiegł na brzeg, machał rękami i krzyczał:
- Stop! Cisza! Zatrzymać się, Wojtasik, wyłączyć!
Nikt go na pokładzie motorówki nie słyszał, a z powodu stroju cywilnego nie mógł z dala
rozpoznać i dopiero
gdy inspektor odpowiednimi gestami celowo znieważył
patrol rzeczny, gdy podpłynęli, by go wylegitymować, rozpoznali, z kim mają do czynienia, i
silnik sam zgasł,
jak tylko obaj ze sternikiem zaczęli salutować.
Nowak rzucił się z powrotem pod wierzbę, lecz spiker już nic nie mówił, a z głośnika płynęło
tylko bzyczenie i
brzęczenie, którego siła malała stopniowo
przechodząc w ciszę zupełną i nadzwyczaj niepokojącą.
W parę sekund później rozległy się dwa stuknięcia, jakby ktoś sprawdzał mikrofon, a potem
miękki baryton
oświadczył twardo i zdecydowanie:
- Terror- Horror- Marrmelada! Wasi ulubieńcy są w naszych rękach. Sprawdźcie wszędzie:
nigdzie nie ma
Marietty Przyleppy ani Jana Radochy. Jeśli nie macie
ochoty, żeby drużyna Emerytów Wielobranżowych nakopała wam w czwartek dziesięć do
kółka, jeśli nie
chcecie w niedzielę mieć owocowo-warzywnych powideł
z odrzutów eksportowych zamiast Jam Sesion, to weźcie kartki papieru, ołówki i skupcie się
przy odbiornikach,
by za trzy minuty wysłuchać naszych trzech
propozycji nie do odrzucenia.
lnspektor chwycił tylko śniadanie, skoczył do łodzi i rozkazał .
- Prujemy na maksymalnych.
Sternik nawinął sznur na koło zamachowe rozrusznika i pociągnął. Zasapało paf-paf-paf i
ucichło.
- Zimny to on zaskakuje jak alkoholik na jednego.
- Nie na jednego tylko od jednego pociągnięcia - syknął Wojtasik. - Obywatel lnspektor
czeka, a ty tu gadasz
zamiast pruć fale.
Fale, jak na razie, szły tylko od spławika. Jakaś ryba szarpała za polędwicę, daremnie usiłując
zwrócić na siebie
uwagę.
- Właśnie mówię, że gorący to jest zalany jak...
- Dawaj sznur, razem pociągniemy i ostro. Hej... hop I Na: hop I sznur się urwał, obaj rzeczni
odtrącając rumpel
wpadli do achterpiku aż po samą pawęż,
Iecz zerwali się natychmiast i luż cięli bezanszoty, by sporządzić z nich awaryjne ofinowanie
okrężnika wirnika
rozrusznika silnika, gdy inspektor krzyknął:
- Stop 1 - Puk, puk! - odezwał się wypróbowywany stuknięciem mikrofon.
- Cii - upomniał Nowak Wojtasika.
- Pss - przykazał Wojtasik sternikowi.
- To my. Terror- Horror- Marrmelada - oświadczył radiowęzeł.
- Che, che, che! - roześmiał się młody i niedoświadczony jeszcze sternik, lecz zaraz umilkł i
pobladł, bowiem z
głośnika tranzystora po tej zapowiedzi rozległ
się wrzask tak straszny i jęk tak okropny, jak gdyby, prócz Marietty i Jasia, obdzierano ze
skóry jeszcze co
najmniej siedem kotów.
Nawet posterunkowy Wojtasik, nawykły do rozpaczliwych bulgotów tonących obywateli,
spoważniał i włożył z
powrotem czapkę, która mu zleciała podczas upadku.
Jedynie inspektor Nowak zachował twarz nieodgadnioną i zahartowaną w bojach o utrwalenie
i zapewnienie.
- Nie płaczcie! Nie traćcie nadziei' . Waszym ulubieńcom włos z głowy nie spadł - zapewnił
terrorystyczny
baryton i nie spadnie, jeśli wszyscy przyjmiecie
nasze trzy propozycje nie do...
Mówiący przerwał, Iecz to nie było żadne uszkodzenie ani usterka techniczna, gdyż wszyscy
trzej na pokładzie
motorówki słyszeli szmery w studio, i odległe
okrzyki, potem jakby stłumiony śmiech.
- Przepraszamy za przerwę w nadawaniu. Przed chwilą Iekkomyślne elementy usiłowały
wedrzeć się na teren
opanowanego przez nas radiowęzła - wyjaśnił spokojny,
lecz trochę rozbawiony baryton. - Nim ktokoIwiek po raz drugi odważy się uczynić coś
podobnego, niech
uprzednio obejrzy tych pierwszych w szpitalu miejskim.
Miłośnicy strun głosowych Przyleppy i bramkostrzelnych nóg Radochy , .
Powstrzymajcie nieodpowiedzialnych, bowiem w przeciwnym razie... - i tu znowu rozległy
się mrożące szpik w
kościach wrzaski zgrozy i jęki bólu, wyrażające
groźbę tak straszną, iż nie do wypowiedzenia słowami. - A oto trzy propozycje nie do
odrzucenia: NIE CHLAć,
NlE DYMlć, NIE HAŁASOWAć.
Inspektorowi podczas tego słuchania w gardle zaschło, więc sięgnął po butelkę, lecz nim ją
podniósł do ust,
rozmyślił się i odstawił - jeśli ktoś obserwował
ich z daleka, mógłby nie odczytać napisu "Wolę-kolę" na etykiecie i sądzić, iż jest to jeden z
licznych
uchlewaczy.
Posterunkowy Wojtasik, zdenerwowany konfuzją z zalanym w trupa silnikiem, sięgnął Iewą
ręką do kieszeni, a
prawą już miał zamiar zasalutować i spytać o
pozwolenie zapalenia, lecz nie wydobył nawet papierosów, domyśliwszy się, iż niewątpliwie
byłoby to zakazane
dymienie.
Sternik pragnąc przygotować rozrusznik do założenia nowej linki, szarpnął za resztkę starej,
ż
eby urwać, i silnik,
który już przestygł i stęsknił się za
benzyną, natychmiast zaskoczył.
Wrrrrrrr! - Zgasić! - rozkazał Nowak. - Chcecie nieszczęścia napytać?
Spiesznie, Iecz cichutko wiosłując pagajami, poszli w dół rzeki, w kierunku przystani pod
mostem.
Obok pochylonej wierzby, trochę nastroszonej młodymi gałęziami, a trochę płaczącej
zeszłorocznymi, została
tylko wędka bambusowa, z której szczupaki dawno
już odgryzły haczyk razem z polędwicą, a teraz młode rybki bawiły się korkowym
spławikiem, traktując go jak
piłkę.
Przybywszy na posterunek inspektor Nowak ujął całokształt w swe doświadczone ręce i
przede wszystkim
zakazał jakichkolwiek akcji, by uniknąć popełniania
głupstw. l tak już podczas jego nieobecności połowa kadry oraz trzecia część rezerwy
ochotniczej, rzucona bez
rozpoznania do walki, została wyeliminowana
z dalszych działań w wyniku spuchnięcia.
Jeśli straty mimo to nie były bardzo wysokie, to tylko dlatego, że w Mieście stanowiącym
ośrodek ważny, Iecz
raczej niewielki, zarówno kadry, jak i rezerwy
były nieliczne. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że pracowitego posterunkowego Wojtasika
można było Iiczyć
za dwu, a inspektora śmiało za dziesięciu, to
i t.ak wszystkich razem było znacznie mniej niż niedużo.
Spiker radiowęzła, pierwszy człowiek, który zetknął się z terrorystami, w ogóle się z nimi nie
zetknął i nie
mogąc mówić, z powodu spuchnięcia, skreślił
parę słów na kartce wówczas, gdy mógł jeszcze pisać.
"Zielona łapa otwiera okno. Szara kulista bomba Pęka na podłodze. Straszne brzęczenie ze
wszystkich stron.
Ktoś narzuca mi worek na głowę i wyprowadza.
Mikrofon mamy pożyczony od Marietty Przyleppy, więc odzyskajcie studio nie rzucając
granatów".
Gdy inspektor kończył czytanie dokumentu, który miał wejść w akta sprawy Terr-Horr-Marr
jako numer 1, na
parapecie pojawiły się dwie zielone łapy.
- No, no... Ale się nam wydarzenia zazębiają! Jak u dentysty! - mruknął Nowak do siebie i
czekał, co będzie
dalej.
Ponad owe łapy wyrosła ryża głowa i zapytała :
- Będzie pan jeździł na sygnale?
- Chodź no tu do środka, zielonołapy - zaprosił Nowak.
- A my go cap z powodu łap - szepnął posterunkowy Wojtasik, chowając się za drzwi, żeby
odciąć drogę
Zefirynowi.
- Ani się ważcie - pogroził mu inspektor. - Czego też was uczą na tych zaocznych studiach?
- Kojarzenia faktów - zameldował posterunkowy. Skoro przed wrzuceniem bomby do studia
zielona łapa otwiera
okno, jak jest napisane w zeznaniu świadka numer
jeden, a na naszym parapecie pojawiły się dwie łapy zielone, możemy z tego wnioskować z
podwójnym
prawdopodobieństwem, iż natychmiast...
- Należy aresztować wszystkie żaby w okolicy - uzupełnił inspektor i zwrócił się do
wchodzącego Zefiryna. W
cyrku byłeś?
- Nie.
- A to czemu?
- Nie doszedłem. Przy radiowęźle taki cyrk!
- A te łapy?
- Na moście. Chciałem pomóc malowaczom, bo oni dziś mają wolne.
- Rękami pomagałeś?
- Pędzlem. Tylko w wiadro wpadłem trochę do łokci.
- Pójdźcie, Wojtasik, do laboratorium, przynieście resztkę tego rozpuszczalnika, cośmy w
czwartek znad
Ciurkawy przywieźli. A z magazynu dowodów rzeczowych
to niebieskie wiadro emaliowane i niech myje nad miską ręce, zanim całego posterunku w
pikasy nie
przemadźga.
Chłopak mył powoli, starannie i na prośbę inspektora opowiadał.
- No to jak ten pan szpiker wyskoczył...
- Po kolei mów, od początku.
- Urodziłem się pechowo.
- Jak to?
- Dwudziestego dziewlątego Iutego i dlatego do tej pory dwa razy miałem urodziny, jak tych
pierwszych nie
liczyć.
- A co to ma wspólnego z dniem dzisiejszym?
- Pan mówił, żeby od początku.
- Od początku, czyli od chwili, kiedy na zakończenie naszej rozmowy na moście
powiedziałem ci, żebyś
oświadczył bileterowi w cyrku, żeby cię puścił.
- To znaczy mam mówić od końca?
- Mów od końca - inspektor otarł czoło z potu.
- No to ja zajrzałem do pana przez okno i spytałem się, czy pan będzie jeździł na sygnale, bo
pomyślałem sobi.e,
zaraz jak ten szpiker wyskoczył, że będzie
draka i rzeczywiście przyjechała lotna na radiowozie i rezerwa nadbiegła jedna stara i jedna
młoda, i oni chcieli
przez ten miód, i wtedy...
- Przez jal- Prawdziwy.
- Z Hipersamu?
- Hip dziś zamknięty, ale miodem posmarowane jest dokoła po ścianach, po parkanach i na
tym siedzą osy, i
bzyczą, i jak tylko kto się zbliża, to one na
niego z zębami...
- Osy nie mają zębów.
- Ale gryzą.
- żądlą.
- Jak pana dopadną, to pan sam zobaczy, że gryzą.
- A przejścia żadnego?
- żadnego. Dwa razy dookoła obszedłem, bo też bym chciałem zostać marmeladem i coś
powiedzieć przez
mikrofon.
- Kim zostać?
- Terror-horror-marrmeladem.
- To ty już wiesz, kto tam jest?
- Ja pierwszy.
- A skąd?
- A bo jak ta furka jechała przez most, to przypomniałem sobie, co pan mi kazał, więc
obejrzałem konia i się
przysiadłem, i we worku bzyczało...
- W czyi m worku?
- Zefiryn, ani słowa - powiedział rudy.
- T y do kogo tak mówisz?
- Do siebie - wyjaśnił chłopak. - Terr-horr-marr.
- Co to za furka?
Milczenie.
- Kto na niej jechał?
Milczenie.
lnspektor westchnął, zaniechał dalszych pytań i zmarszczywszy na chwilę czoło, co, jak
wiemy, sprzyja pracy
myślowej, ważył decyzję. Najrozsądniej byłoby
czekać nie wdając się w bijatykę. Terroryści na ogół nie należą do osób cierpliwych.
Potraktowani obojętnie wykonaliby na pewno jakiś krok nerwowy i nieopatrzny. Z drugiej
strony jednak
wiedziało o nich już całe Miasto z wyjątkiem tych,
którzy wczoraj bądź też dziś rano wyruszyli na majówkę. Lada chwila zaczną się...
J uż się zaczęły.
Nowak podniósł słuchawkę.
- Skandal! - krzyczał w mikrofonie magister inżynier Przemysław Sprytek. - Groźby karalne!
Zakład
przemysłowy zagrożony! - Tylko wówczas gdyby ktoś u pana
dyrektora chlał, dymił bądź też hałasował - wtrącił inspektor.
- Jeśli natychmiast nie zlikwidujecie tego wrzodu na ciele społeczeństwa, to ja zadzwonię
wyżej.
- Dziś niedziela - przypomniał Nowak.
- No to co? śona zadzwoni do brata, a pan wie, z kim on jest na ty?
Detektyw nie został jednak poinformowany, ponieważ w słuchawce rozległy się odgłosy
charakterystyczne dla
kłótni rodzinnej, a potem Iinię opanowała Iwonka
Sprytkówna:
- Ciao oem! Junta młodzieżowa przejmuje władzę w domu. Nie róbcie niczego, co mogłoby
narazić Mariettę na
vendettę.
W tej sytuacji inspektor był pewny, że groźny wuj nie zostanie wciągnięty do akcji, lecz jako
przedstawiciel
władzy nie mógł się długo opierać na zrewoltowanej
bądź co bądź lwonce. Szalę decyzji, jak to często bywa, przeważył przypadek, czy też ściślej
trzy przypadki. Po
pierwsze: gruby łysy, który dawniej należał
do harcerzy, stanął pod oknem posterunku i wszystkim przechodniom tłumaczył, że przed
wojną to by się coś
takiego zdarzyć nie mogło. Po drugie:
amatorski klub filmowy "Nerwowe cięcie" począł nakręcać dokumentalny reportaż pod
szyderczym tytułem
roboczym "Osa koło OM -o nosa". Po trzecie: Zefiryn
gwizdnąwszy gwizdek posterunkowemu Wojtasikowi tak na nim zagwizdał,
.'
ze wszystkie siły porządku i bezpieczeństwa, uznawszy gwizd za alarm bojowy, zgromadziły
się na posterunku.
Dłużej zwlekać byłoby trudno.
- Łapcie, Wojtasik, chłopaka, odbierzcie mu gwizdek i moim radiowozem przerzućcie go do
cyrku. Stamtąd
przywieziecie dwa niedźwiedzie brunatne pod Hipersam.
Wykonać. , - Tak jest - posterunkowy stuknął obcasami, wybiegł i jeszcze tylko przez okno
spytał. - Na sygnale
czy bez? Bo Zefiryn mówi, że na.
- Bez. Koło samego cyrku możecie odrobinę zabuczeć ulitował się inspektor i zwrócił się do
reszty
podwładnych: A my, towarzysze, małymi grupkami, spokojnie
I Nie w nogę, żeby wypoczynku obywateli spokój miłujących nie płoszyć, udamy się do
rejonu zajść i
skoncentrujemy w H ipie za stoiskiem warzywnym, żeby
z ulicy widać nie było.
Po drodze wst.ąpili do pani kierowniczki, a inspektor Nowak ucałowawszy jej dłoń,
przeprosiwszy uprzejmie za
najście i przerwanie wypoczynku oraz zapewniwszy,
ż
e żaden kontrolny spis towarów nie wchodzi w rachubę, wyjaśnił, iż po prostu za
hipersamowskimi szybami
zgrupowanie będzie bezpieczne od os, a jednocześnie
budynek radiowęzła jak na dłoni.
Gdy już wkroczyli do wnętrza i w półprzysiadach ukryli się za stoiskiem, zamaskowani
seledynową sałatą,
inspektowymi ogórkami i pomidorami oraz biało-czerwonymi
pęczkami rzodkiewek, inspektor niedbale zagadnął:
- Jeśli mnie pamięć nie myli, to tu u panl pracuje na pół etatu szarobury, ale trochę błękitnawy
kot?
- Koot Jonatan. Bardzo sympatyczny i obowiązkowy.
- Często wpada?
- Nawet nie wiem, bo ma nienormowany czas pracy.
Ważne są efekty. od roku żadnych strat z przyczyn czworonożnych gryzoni.
"lleż sześcionożnych gryzoni czy raczej żądloni tu łazi! ! . I ." - myślał Metody, patrząc przez
okno wystawowe
na krąg miodowy wymazany dokoła budynku
radiowęzła, na którym żerowały dziesiątki tysięcy smukłych i groźnych os w czarno-żółtych
mundurach. "Sam
ich tu nie przytaszczył" - wrócił myślą do podejrzanego.
"Musi mieć wspólników".
- Widziała go pani ostatnio?
- Naturalnie. W czwartek podjął premię kwartalną i dodatek za języki obce - skłamała
kierowniczka, gdyż
zaliczkę poniedziałkową wydała nieoficjalnie.
- Zupełnie obce?
- Nie tylko. Również zaprzyjaźnione.
- W czwartek?
- W czwartek.
- Mhm... Dziękuję. Gdyby się pani nawinął, to niech wpadnie na posterunek. Chciałbym
zasięgnąć rady w
sprawie odmyszenia naszego ar<;:hiwum.
lnspektor mówił obojętnie na pozór, wyraz twarzy miał uspokajający, lecz podejrzenia jego
wzrosły, gdyż prócz
wszystkich dowodów rzeczowych i poszlak wskazujących
na Jonatana, teraz przemówiło przeciwko niemu to pozornie murowane alibi. Bo przecież nie
mógł kłaść łapy na
Iiście premii, a jednocześnie gubić włosów
na korze drzew morelowych obok Bungalow Chaty,! Czyżby kierowniczka Hipu też była ich
wspólniczką?
- Terror-Horror-Marrmelada - odezwał się głośnik radiowęzła nad kasą. - Wyłączyć
natychmiast sygnał w
radiowozie koło cyrku. Włączyć dodatkowy filtr oddymiający
w gospodarstwie Sprytka. Wstrzymać sprzedaż uchlewaczy w restauracji. Auu! Ojojoj!
Ajajaj! - radio zajęczało
ostrzegawczo na zakończenie i ucichło.
- Wojtasik sam słyszy. lwonka filtry włączy - uspokoił inspektor swoich. - Wy tylko skoczcie
do Fenolpolanki,
przykażcie, żeby się nie ważyli, a najlepiej
magazynek alkoholowy na zamek i klucz do mnie.
" Po pierwsze, trzeba przyznać, że obserwację i podsłuch mają na medal - pomyślał Nowak i
zapatrzył się znowu
w tę osią krzątaninę na miodowym pasie obronnym.
- Po drugie, jeśli mam rację podejrzewając Jonatana Koota... Jeśli, po trzecie, jego
wspólnikiem jest ten zwierz
Dobromierza, bosmana w stanie spoczynku,
którego kierownik SAM EXU określa jako niegodziwca, nędznika, wyrodka, chuligana,
wYpędka i kreaturę... -
Metody stosował rozumowanie probabilistyczne,
czyli oparte na rachunku prawdopodobieństwa - to jeszcze, po czwarte, jeden kompan był im
potrzebny i kto
wie, czy to nie ten mały, nerwowy, co siedział
na kapeluszu, kiedV oni w poniedziałek płynęli po rzece z tym niebieskim wiadrem..." Jak
widzimy, inspektor
wciąż był na tropie i nie stropiły go ani mylące
poszlaki w rodzaju zielonej łapy, ani sfałszowane, nazwijmy rzecz po imieniu, choć
bynajmniej nie w złych
intencjach, zeznania kierowniczki Hipersamu.
Nie dzielił się jednak z nikim swymi podejrzeniami, bowiem z całą surowością przestrzegał
obu pierwszych
zaleceń zasady trójdzielnej, w myśl której dobra
milicja wie wszystko, lecz mówi niewiele.
Bez sygnału, bez wycia silnika i bez pisku opon podjechał na tyły Hipersamu pościgowy
radiowóz inspektora, z
którego na prawą stronę wysiadł posterunkowy
Wojtasik, a na Iewą treser z cyrku z dwoma burymi i niedużymi niedźwiedziami, czy może
raczej sporymi
niedźwiadkami.
- Dzień dobry, panie inspektorze - powiedział do nadchodzącego Metodego. - Jeśli pan ma
zamiar szczuć
przestępców dzikimi zwierzętami, to z przykrością
będę musiał odmówić, gdyż byłoby to niedopuszczalne naruszenie swobód zarówno
niedźwiedzich, jak i
obywatelskich. Poza tym zwracam uwagę, że Barnaba i
Barnababa są parą tak łagodnych misiów, że elementy przestępcze mogłyby im zrobić
krzywdę.
- Czy zna pan kogoś o czystym sumieniu, człowieka Iub zwierzę, komu uczyniłbym krzywdę?
- spytał Metody.
- Nie.
- Czy Barnababa i Barnaba mają sumienia czyste?
Dozorca zastanowił się dłuższą chwilę.
- W dziedzinie łasowania i wymuszeń przez żebranie...
- Nie, tego nie Iiczę.
- No to czyste.
- Wrócą, gdy pan je zawoła?
- Jak zawołam i marchew pokażę, to wrócą.
- Niech je pan w takim razie spuści.
- Z czego?
- Ze smyczy. One już same będą wiedziały co czynić.
Od dłuższej chwili oba misie poruszały czarnymi nosami, wciągały z Iubością słodki zapach i
odpięte z
rzemyków natychmiast ruszyły kłusem przed siebie.
Wszystkie drzwi i okna radiowęzła były szczelnie zamknięte.
Co prawda przy pomocy miodu udało się cały rój wywabić ze studia i obsadzić dywizją żądeł
pas umocnień
zewnętrznych, Iecz w każdej chwili jakaś zwiadowcza
osa mogłaby tu zajrzeć, zwabiona zapachem kapitana Koota, i zaatakować naczelnego
dowódcę.
Jonatan wciąż jeszcze wydzielał słodki aromat. Starannie wylizane futro pachniało, gdyż w
pośpiechu, podczas
znaczenia kręgu obronnego miodem wylewanym
ze słoja, tu i tam kapnął na siebie, a nawet raz czy dwa wdepnął. Mył się'więc łapą i
marszczył czoło, gdyż mimo
bezbłędnej realizacji wstępnych etapów,
wciąż jeszcze nie był pewien sukcesu.
Czy przy pomocy owych kilkunastu słów uda im się narzucić swą wolę całemu Miastu?
Drr! - brzęknął telefon.
.
Koot podniósł słuchawkę nie mówiąc ani słowa.
- EJ! - usłyszał głos Chelonidesa, który dzwonił z pustej budki milicyjnej pod mostem. -
Sprytek przestał dymić.
Agent Zet na czacie.
- Pochwalam. Być w pobliżu aparatu. Czekać zleceń rozkazał Jonatan.
Ledwo skończył rozmowę, zadzwoniła po trzykroć szyba.
Kapitan uchylił Iufcik, wpuszczając plutonowego Kowalika, który powrócił z lotu
rozpoznawczego.
- Melduję, że na drzwiach Fenolpolanki wywiesili rysunek butelki przekreślony czerwono na
krzyż. Na stadionie
K. S. Chemor wyłączyli gigantofon. Na placu
Harmonijnego Rozwoju dziewczyny zatrzymały motocyklistę jeżdżącego w kółko bez
tłumika, odebrały
kluczyk, a jak zaczął płakać, to zaprosiły go na Iody.
- Brawo, pilocie, dziękuję w imieniu służby - rzekł Koot, któremu podczas tej relacji
rozchmurzyło się czoło i
coraz .- - Wygląda na to, że zaczynar1'ly...
dzielntej st.erczały wąsy.
Urwał w pół zdania, gdyż spojrzawszy przez okno, by sprawdzić, co czynią przeciwnicy
ukryci w sałacie i
rzodkiewkach, zobaczył dwie bure i kudłate bestie,
które kłusem wypadły zza węgła Hipersamu i zaatakowały pas umocnień.
- lnspektor Nowak przeszedł do kontrataku - stwierdził kapitan. - Rzucił przeciwko nam
niedźwiedzie!
- o kukuł podstępny! - oburzył się Eryk. - Powiedz mu coś mocnego przez mikrofon.
- Terror-Horror-Marrmelada! To my - oświadczył Koot spokojnym głosem. - Pochwalamy
wasze posłuszeństwo
oraz przezorność dziewcząt, które wyciszyły warczyrurę
na placu Harmonijnego Rozwoju. Jedynie przyjęcie naszych Propozycji-nie-do-od-rzucenia
może zapewnić wam
sukces w meczu futbolowym i rozkosze bitu. Każdy
jednak nie przemyślany postępek uczyni waszym ulubieńcom... - Jonatan zawiesił głos i
nacisnąwszy klawisz
uruchomił taśmę wrzasków rozpaczy.
- Czemu nie kazałeś im przestać? - zawołał zrozpaczony Kowalik, który przez szybę
obserwował zlizywanie
miodu przez grupę rozgradzającą Barnaba- Barnababa.
Misie łapami odpędzały wroga od nosów, a całe eskadry os usiłujące atakować je z innych
stron zaplątywały się
w kudłach i bezsilnymi żądłami przeszywały
powietrze.
- N iedźwiedziom miałem kazać, Eryku? Tych best.ii nikt i nic nie powstrzyma, póki nie
wyliżą do końca.
- Ale wtenczas osy odlecą, a Iudzłe inspektora Nowaka nas pochwycą.
- Stałoby się tak niewątpliwie, gdybyśmy na nich czekali. Ale zaraz uchylę ci lufcik, a ja w
ostatniej chwili będę
próbował umknąć i zmylić pogonie.
- Czy myślisz, że cię zostawię samego? Dziś nasz triumf albo z:gon.
- Walka nie na gotowości zgonu polega - odrzekł kapitan z twarzą marsową, niczym jenerał
Chłopicki. - Trzeba
oszczędzać siły.
- A ja cię rne opuszczę i już!
- Zgubią nas kiedyś te romantyczne gesty - mruknął pod wąsem Jonatan, chowając między
starymi taśmami
zieloną rękawiczkę z Iewej dłoni Marietty.
- Co ty tam mruczysz? Widać z daleka cały palec. Czy słyszałeś, że nie odstąpię cię na krok?
Kapitan uśmiechnął się z lekka słysząc uwagę na temat złego ukrycia rękawiczki. Chciał
przecież, by ją
znaleziono od razu. Uśmiechnął się nieco szerzej
w odpowiedzi na trzecie zapewnienie o wierności i rzekł.
- w takim razie, plutonowy Kowalik, nadeszła dla was godzina próby. Na odcinku nie
obserwowanym z
Hipersamu musimy przerwać pierścień brzęku i żądeł. Jeśli
nie potraficie skutecznie osłonić mojej górnej półsfery...
Tu przerwał, wykręcił numer bazy patrolu wodnego i usłyszawszy EJ !, wypowiedziane przez
Chelonidesa,
zarządził.
- Koncentracja w Zatoce Przyjaźni. Zet z pincetą do wyciągania żądeł i z amoniakiem.
Wykonać.
Przez ten czas Barnaba i Barnababa na tyle rozlizały obronę, że po lewej i prawej stronie okna
widać już było
tylko ich kudłate ogony. Za rzodkiewkami ożywiła
się piechota, czyniąc ostatnie przygotowania do szturmu. W zamku drzwi wejściowych
Hipersamu zobaczyli
końcówkę kIucza, której przedtem nie było.
- Pora - rzekł Koot wykonując parę przysiadów, by rozgrzać mięśnie - EJ, plutonowy.
- EJ!
- Gotuj... dziób! - kapitan podał komendę wstępną i uchyliwszy drzwi po drugiej stronie
budynku, szepnął cicho,
by uwagi wroga przedwcześnie nie ściągnąć.
- Marsz, marsz!
Ruszył stępa, ale już po paru krokach przeszedł w kłus, z kłusa przerzucił się w galop i
słysząc w uszach
narastający świst wiatru sadził długimi susami
wprost na czarno-żółty rozbrzęczany pas. Już go spostrzegły osy dyżurne i wydawszy bojowy
bzyk, zaatakowały
zwartym kluczem od strony wąsów.
Eryk, idący z przewyższeniem nieco z tyłu i z prawego boku, zwiększył obroty skrzydeł i
nurkując zdjął
wszystkie trzy jednym ciachnięciem dzioba.
w tej samej chwili kapitan skoczył ponad pasem miodnym i przeszedł w cwał, gnając co kot
wyskoczy.
Zaskoczenie pozwoliło mu odsadzić się parę metrów, rozwidlenie
ulic dało okazję do zmiany kierunku, lecz w pościg ruszył cały pułk żądlasty i w narastającym
brzęku doganiał
go z sekundy na sekundę.
Jonatanowi zdawało się, że już czuje przykry zapach amoniaku, którym agentka Zet będzie
musiała mu
smarować miejsca ukąszeń, już miał zamiar, o zgrozo!
., ogon po psiemu podkulić, by stać się krótszy, gdy usłyszał dwukrotny, ostry świst :
- Tju! Tju!
To plutonowy pilot wykonawszy nagle ciasną pętlę zaatakował osy od tyłu. Dwie zdziobał,
trzy roztrącił i
złamawszy icł1 szyk, rozpoczął bój w figurach pionowych,
wykorzystując swą przewagę we wznoszeniu, a w chwilach krytycznych, stosując manewr
odlotu wprost w
stronę słońca, by promienie jego oślepiały prześladowców.
Wciąż jednak druzgocąca przewaga liczebna była po stronie os, a Kowalika wiązała
konieczność nieustannej
obserwacji naziemnej. Pułk pościgowy poczynał już
ogarniać cwałującego dowódcę z obu boków i jak nie z lewej, to z prawej lada chwila musiało
nastąpić celne
wrażenie żądła, gdy nagle zjawiła się nieoczekiwana
pomoc: trzy sikory w zwartym szyku uderzyły od czoła i już po chwili ścigające osy stały się
ś
ciganymi.
Kiedy po dokonaniu pogromu plutonowy pilot zataczał krąg nad polem boju naświstując
dziękczynnie, jedna ze
złotobrzuchych i białoszczęklch odćwierknęła
: ~ - Powiedz Jonatanowi, że pamiętamy o świeżej słonince wywieszanej zimą na neonie
Hipersamu.
Misie Barnaba i Barnababa dolizawszy krąg do końca . koniec zabawy, zderzyły się nosami.
Zrozumiawszy, że
to jUż wróciły same do pana tresera i wsiadły
do samochodu bez namawiania. Osy, rozczarowane brakiem miodu i zmęczone bezskuteczną
walką z misiami,
zgromadziły się w wielki rój i odleciały z powrotem
do l asu .
Budynek radiowęzła był otoczony i obserwowany ze wszech stron.
- Hej, wy tam, wychodzić - zaproponował inspektor niezbyt głośno, by nie łamać trzeciej
propozycji
terrorystów.Jesteście okrążeni.
Ponieważ nikt nie odpowiadał, Metody Nowak, jak już nieraz bywało podczas długich lat
służby, postanowił
osobiście wkroczyć do legowiska terroru, horroru
i marrmelady.
Ponieważ ubrany był po cywilnemu, wciąż jeszcze w niebieskie dżinsy i pomarańczową
koszulkę gimnastyczną,
w której wyruszył był rankiem, by wypocząć nad
rzeką, pożyczył od jednego z kolegów czapkę. Nawet drobny element stroju służbowego
przydaje bowiem
powagi i odwagi.
- ldę - oświadczył. - Podajcie po Iinii, że to ja, a nie oni.
- To inspektor... To Nowak... To on, sam Metody...poszedł szept w Iewo wzdłuż tyraliery, a
wrócił z prawej, co
stanowiło najlepszy dowód, że pierścień okrążenia
nie ma luk.
Metody poprawił czapkę, przeglądając się w szybie, wziął głębiej powietrze w płuca i z
hipersamowego
półmroku, z zapachu więdnącej naci rzodkiewkowej, wyszedł
w słońce na nagi bruk.
Pierwsze, co spostrzegł, to absolutna zmiana zapachu.
Ulica nie śmierdziała spalinami ani rozlanym piwem, nie drapała w gardle wyziewami ekstra-
krzepkich. No i ta
cisza łagodna, cieniutko podszyta szelestem
wiatru w młodych lipkach usiłujących wypocić zimowe zasolenie w majowym cieple. "Jak tu
miło się zrobiło...
Tam do licha! - zwymyślał sam siebie w myśli.
- Czyżbym zaczynał ulegać propagandzie przeciwnika?"
Przemaszerowawszy odważnie i dumnie pustą przestrzeń, zbliżył się do legowiska terroru i
energicznie zapukał.
Odpowiedziała mu cisza.
Otworzył pierwsze drzwi studia, zapukał ponownie i rzekł.
- Otwórzcie.
Cisza. Powinien był teraz powiedzieć: "Otwierać w imieniu prawa", lecz widocznie szczypta
prawdy była w
owej myśli o uleganiu wrogiej agitacji, bowiem ni
stąd, ni z owąd odezwał się :
- Otwierać! Terror-Horror... - pojąwszy swój błąd zmienił w ostatniej chwili intonację i dodał.
- Czy to
Marrmelada?
Nie - odezwał się ze środka cienki, lecz śmiały głos.
- A kto? - zapytał zaskoczony Metody naciskając klamkę.
- To ja - odpowiedział Zefiryn stojący pośrodku studia.
- To ty nie w cyrku?
- Nie. Przyjechałem z niedźwiedziami.
- Czemu cię nie dostrzegłem?
- Bo ja się schowałem w bagażniku, a potem kiedy wszyscy patrzyli na Barnabę i Barnababę,
to nikt nie widział,
jak wylazłem i podczołgałem się, żeby być
pierwszy i złapać, i wydać w ręce milicji.
- Złapać czy też uprzedzić, Zefirynie?
- Co za różnica, panie inspektorze, skoro ich tu już nie było.
- Naprawdę?
- Jak babcię kocham.
- Nikogo i niczego tu nie znalazłeś?
- Nikogo?
- A co?
- Rękawiczkę. Zieloną - przyznał się ryży i, wyciągając ją z kieszeni, poprosił błagalnym
tonem. - Pan da uciąć
jeden palec, bo inaczej chłopaki nie uwierzą.
- Myślisz, że to szef gangu nosi zielone?
- Skądże? To jest słynna zielona rękawiczka Marietty.
Dowód, że oni ją naprawdę złapali i trzymają w ukryciu.
- Zaczekaj ,chwilę - rzekł Metody do chłopca i otworzywszy okno wezwał: - Wojtasik, do
mnie.
Kiedy się odwrócił, na biurku spikera leżała rękawiczka już tylko o czterech palcach, a
Zefiryna z tym piątym,
zresztą najmniejszym, nie było.
Ow palec najmniejszy okazał się jednak najważniejszy, bowiem gdy Zefiryn demonstrował
swe trofeum
chłopakom na trybunach stadionu, kibice znaleźli w nim
zwinięte w pierścień włosy, w których rozpoznali nieomylnie lok Jasia Radochy, skręcony
spiralnie od
główkowania po centrach z kornera. Teraz już nie było
ż
adnych wątpliwości, że porywacze mówili prawdę. Z godziny na godzinę rósł niepokój:
czemu przestali nadawać komunikaty? Czy czasem nie oznacza to czegoś złego?
Urzędy nie urzędowały z powodu niedzieli. Przedstawiciele władz Miasta bądź korzystali z
zasłużonego
wypoczynku, bądź też nie pokazywali się publicznie
w związku z niewyjaśnioną a drażliwą sytuacją. Społeczeństwo jednak zdawało sobie sprawę,
iż nici
całokształtu zbiegają się harmonijnie w wypróbowanych
dłoniach inspektora. Jemu zwierzało się ze wszystkich niepokojów i wątpliwości, do niego
słało delegacje z
meldunkami o gotowości w podjęciu zobowiązań
potro ' J "nej wstrzemięźliwości do czwartku czy nawet w kołach melomanów aż do soboty.
Po południu coraz częstsze i coraz ostrzej sformułowane poczęły napływać prośby o
nawiązanie kontaktu z
porywaczami, które po obiedzie przekształciły się
w żądania.
"Pospieszyłeś się, stary - myślał sobie inspektor. - Po coś wykurzał ich z radiowęzła?
Największy kłopot, jak się
przestępcę przed czaśem nastraszy".
- Wojtasik! - wezwał pomocnika.
- T ak jest.
- Ten wasz sternik umie robić modele żaglówek?
- Na służbie nie pozwalam, ale w domu ma sporo.
- Potrzeba mi pięciu sztuk. Nie muszą być ładne, byle nie tonęły.
- Zaraz mu każę przynieść.
- I baloniki mi zorganizujcie. Dwadzieścia. Takie, żeby Iatały.
- W karnawale byłoby łatwiej.
- Ja was do tańca nie proszę, Wojtasik, tylko rozkazy wydaję.
- Na dno z tym amoniakiem, niechże go tajfun zdmuchnie! - gderał Dobromierz. - Proszę
wynieść butelkę na
stryszek, panno Zosiu, bo zepsuje całą bosman-party.
Dziewczyna wstała z fotela i bezszelestnie jak duszek
wykonała polecenie. .
- Właśnie przedwczoraj otrzymałem przesyłkę z Cejlonu od mego drucha, Kotelawuli. Przed
laty ocaliłem mu
ż
ycie powstrzymawszy piorunującym przekleństwem
marynarskim wściekłego słonia w galopie. Na znak przyjaźni posadziliśmy u stóp
Pidurutalagala trzy palmy
kokosowe i plon ich regularnie co rok otrzymuję.
Dowiedzia.wszy się o waszej wizycie, natychmiast ponadcinałem orzechy maczetą i
wstawiłem mleczko
kokosowe do lodówki.
Opowiadając, Dobromierz napełniał płynem o barwie zawstydzonej perły puchary różnego
kształtu,
dostosowane do indywidualności każdej z osób przybyłych.
ż
aluzje w oknach były przysłonięte, w pokoju na poddaszu panował miły półmrok, chłodzony
wirującym cicho
wentylatorem tropikalnym.
- Pochodzi z sali balowej pewnego przerdzewiałego transpacyfiku, kupiony w Szanghaju na
moście Dziewięciu
Zakręt6w - Biki leiąc w płaskiej misie napełnionej
wodą, wyjaśniał półgłosem Erykowi, ulokowanemu wygodnie głową w dół na l.istwie
kraciastej maty tuku-tuku,
przywiezionej z Nowej Zelandii.
- No a teraz, moi kochani, komu rumu i ile? - spytał bosman i nie słysząc odpowiedzi dodał
ośmielająco. - Ja na
przykład dodaję trzeclą część, ale są i
tacy, 'którzy lubią pół na pół.
- Wszystkim po kropli - zadecydował kapitan, poprawiając się w głębokim fotelu. -
Powiedzmy nawet po dwie:
pierwsza dla aromatu, druga do smaku. Bo my,
panie bosmanie, jesteśmy zdecydowanie przeciwko wszelkim odmianom chlania.
- Tak jak ci terroryści, którzy rankiem przemawiali w radio - wtrącił gospodarz.- Ja zresztą
również. llekroć moi
marynarze przekraczali granice trzeźwości,
zawsze wynikały z tego kłopoty. Pozwólcie jednak staremu wilkowi strącić do kielichów po
trzeciej kropli rumu
na znak, że przyjmuję was wszystkich na pokład
mego serca. Przyjaciele Bikiego są jak i on mymi przybranymi synami.
Bosman, wsączywszy wszystkim obecnym po trzy krople, a pannie Zosi dwie, bowiem damy
zawsze nieco
mniej niż mężczyźni piją, uniósł swój kielich w górę,
a za jego przykładem poszli inni. .
- Huź kuter na wodę - zachęcił po marynarsku.
- żeby wszystkim było miło - westchnęła dzielna łączniczka SAM EXU, biorąca udział w
akcji Terr- Horr- Marr
pod kryptonimem agentki Zet.
- EJ! - odrzekli zgodnie trzej przyjaciele i Ieciutko zadzwonili szkłami.
-:- Jakie jest bosmańskie zdanie o wspomnianych uprzednio terrorystach? - zagadnął Koot. -
Bo my nie znamy
dokładnie tej sprawy.
- Mnie ona również specjalnie nie interesuje. Cóż z tego, że nie żądają okupu, że przedkładają
słuszne skądinąd
propozycje nie do odrzucenia, skoro metody,
jakby tu rzec...
- Metody Nowak - podpowiedział Kowalik, zanim zdążył pomyśleć.
- Nie, nasz inspektor jest okej, w porządku. Ja zastanawiam się, jak określić jednym słowem
metody terrorystów.
Chyba jako przestarzałe.
- Nienowoczesne? - spytała panna Zosia z nutką zawodu w głosie.
- Przestarzałe i zacofane, moje dziecko - potwierdził bosman. - A nawet powiem ci, że
wykopaliskowe i
pachnące naftaliną. Toć anarchiści w końcu zeszłego
i na samym początku obecnego stulecia robili to samo i również bez żadnego trwałego skutku.
Terror
indywidualny został skompromitowany i odrzucony do lamusa
w czasach, gdy ja jeszcze nie odróżniałem dzioba od rufy! Czyż nie tak, Biki?
- '5 , więta prawda, proszę taty - odrzekł Chelonides.
- Lecz przecież, panie bosmanie... - zaczął Jonatan.
- żadne Iecz, panie kapitanie - przerwał Dobromierz, korzystając ze starego jak świat
przywileju pierwszeństwa
głosu dla siwych włosów. - Precz z takim
lecz. Cokolwiek by pan rzekł na obronę grupy Terror-Horror-Marrmelada, w postępowaniu
ich kryje się
przemoc wobec niewinnych, a tego czynić nikomu nie
wolno. Nikomu i nigdy! Czy nie tak?
- Tak - odrzekł kapitan, unosząc się Iekko w fotelu dla okazania szacunku wobec swego
rozmówcy.
- Powiem wam szczerze - rozpoczął bosman po dłu giej chwili milczenia - że gdy Biki nie
wrócił na kolację w
poniedziałek ani we wtorek, a w Mieście zaczęto
rozklejać plakaty gończe wzywające do wskazania miejsca, w którym ukrywa się przestępca
zwany Owalny,
drgnęło mi serce niespokojnie. Wybacz, Biki, lecz
czas pewien podejrzewałem, że to może ty dałeś się wciągnąć w nieodpowiednie
towarzystwo.
Chelonides chlupnął płetwą w zakłopotaniu, a Jonatan zagadnął:
- Czy te plakaty były z fotografią?
- Podobno - odrzekł Dobromierz. - Lecz w naszym Mieście jest dwudziestu siedmiu
kolekcjonerów, a prawie
ż
adne ogłoszenie, ze względu na oszczędności papieru,
nie jest drukowane w nakładzie większym niż piętnaście egzemplarzy.
Wszyscy obecni poweseleli, zaczęli jednocześnie mówić czyniąc radosny gwar i dlatego
może nie od razu
usłyszeli wołanie z dołu :
- Panie bosmanie!
Dobromierz położywszy palec na ustach dał znak swym gościom, by byli cicho, a sam
szybciutko wybiegł z
pokoju i zadudniwszy obcasami po stromych schodach,
jak ongiś dudnił po metalowych drabinkach w głąb statku wiodących, powstrzymał
niespodzianego gościa w pół
piętra.
podczas gdy marynarz ugwarzał tam o czymś z nieznajomym, wszyscy czworo siedzieli bez
ruchu. Tylko
Jonatan porozumiał się wzrokiem z towarzyszami i nieznacznym
ruchem łapy zasygnalizował im, że w razie czego trzeba będzie . , i ogłuszyć.
tamtego chwycić, przyduslc Koot dawał znaki z ciężkim sercem. Gdy przed godziną przybyli
do Zatoki
Przyjaźni, brakowało w wikllnach emaliowanego wiadra,
natomiast znaleźli tyle śladów obcej bytności, iż kapitan uznał kryjówkę za spaloną i począł
się głowić nad
znalezieniem innej. Biki zaproponował mieszkanie
Dobromierza. Było niedaleko, wygodne i gościnne. Sąsiedzi za rzecz naturalną uznają, że
wrócił do domu, a
poza tym nie raz widywali go z panną Zosią. Jonatan
może wspiąć się na kasztan od ulicy i po konarze, a potem wzdłuż rynny dotrze do okna
niepostrzeżony. No, a
Eryk po prostu przyleci na parapet, jako jeden
z wielu skrzydlatych przyJaciół bosmana.
- Zimą, póki śnieg, to u nas od świtu taki był tłok i stukanie dziobami - wspomniał Chelonides
- że Dobromierz
wołał. "Wejść !", nim się na dobre rozbudził.
Postanowili przedstawić się bosmanowi jako Spółdzielnia Usług Transportowych Wodno-
Powietrzno-
Lądowych w Zakresie Przesyłek Lekkich a Pilnych. W skrócie
SUTRAWOPOLĄ w ZAPLEAPl.
- On jest taki delikatny I dyskretny, że nie będzie pytał
:
o szczegóły - zapewnlał Biki.
Dobromierz przyjął ich rzeczywiście z otwartymi rękami, prosił, by pozostali tak długo, jak
zechcą, a nawet
zamieszkali na zawsze, lecz przecież ukrywanie
się nie było wyłącznym celem eskadry. Tak skutecznie wykonali manewr odwrotowy, że nie
tylko oderwali się
od przeciwnika, Iecz całkowicie utracili z nim
kontakt oraz możliwość działania. Jonatan miał nawet w głębi duszy pretensję do inspektora
Nowaka za
opanowanie radiowęzła, co nie było w jego stylu. Można
tak, można siak, ale są pewne rzeczy, których szanujący się detektyw nie robi.
Rozmowa na schodach przedłużała się. Prawdopodobnie bosman miał trudności z
wyjaśnieniem, czemu nie
zaprasza dalej oraz z ustaleniem formuły pożegnania.
"Skoro on wprowadził do akcji niedźwiedzie i pozbawił nas radiowych możliwości
demonstrowania siły -
kapitan korzystając z ciszy rozważał krańcowe możliwości
- to i ja mógłbym pogadać z pewnym wyliniałym, szczurowatym k6tusiem, który utrzymuje
kontakt z pewnym
skociałym szczurzyskiem i dać cynk, że nie traktuję
piwnic posterunku jako terenu swych wpływów. Cóż z tego jednak, że Nowak w ciągu dwu
nocy postrada całe
archiwum, magazyn broni i dowodów rzeczowych, jeśli
ja równocześnie straciłbym szcunek dla siebie samego ?" W tej chwili sierść zjeżyła się na
łbie Jonatana: "
Bassetogarterier-mops - zaklął szpetnie w duchu.
- A jeśli to nie Nowak prowadzi sprawę, tylko jakiś obcy, narwany typ, który niczego nie
rozumie i gotów w
poszukiwaniu szpilki stracić tonę stali i wielki
piec na dodatek ?! A niech to springer spaniel, chart borzoj , ." Na schodach ucichło,
skrzypnął drewniany
stopień i do pokoju wrócił Dobromierz, niosąc
w ręku model dość zgrabnej, dwumasztowej jolki z boniukiem na fokaszocie.
- Pewien znajomy chłopak o płomiennej czuprynie i imieniu Zefiryn wyłowił' ją z rzeki -
wyjaśnił gościom.
Przyniósł mi w prezencie, Iecz potem długo się
targował, ile ja z kolei dam mu w prezencie cukierków. Ładna robota, tyIko na tym boniuku
fokaszotowym coś
pobazgrane. Przeczytaj no, Cholenidesie, bo
ja mam rękę zbyt krótką.
- Cyfry jakieś. Może powierzchnia ożaglowania - zlekceważył sprawę Biki, lecz odwrócił
model bokiem, by
Jonatan mógł przeczytać.
W tej chwili coś okrągłego, czerwonego podkradło się z zewnątrz do żaluzji i chodziło na
boki to w Iewo, to w
prawo, jakby chciało zajrzeć do wnętrza. Kapitan
siedzący grzbietem do okna, zobaczył tylko różowy cień na słonecznych paskach, Eryka
startującego z tukutuku
i usłyszał huk.
- Ee, to tylko ba~onik - rzekł zawiedziony Kowalik, Balonik z karteczką na sznurku. Czy
mam ją przynieść,
kapirezesie?
To dziwne słowo powiedziało mu się, gdyż z przyzwyczajenia chciał rzec "kapitanie", Iecz
przypomniał sobie, iż
udając pracowników SUTRAWOPOLĄ w ZAPLEAPI
postanowili tytułować dowódcę prezesem.
- Proszę - skinął głową Jonatan.
Stwierdził całkowitą zgodność napisów umieszczonych na boniuku fokaszotowym i
karteczce:
CZEKAM 333333 INSP.M.N.
- Baloniki Iatają jak w karnawale, a modele pływają jak na wianki - dziwił się Dobromierz.
- To pewno w związku z Dniami Książki - zamruczał Koot. - Zresztą maj jest doskonałym
miesiącem na różne
dni i zabawy. Proponuję, byśmy na cześć miłego
gospodarza zaśpiewali piosenkę bojową Siedemnastej KoKoKoNo.
- Bohaterska Siedemnastka! - wykrzyknął bosman.
Słyszałem jeszcze podczas wojny. Sława jej grzmiała od Ć)piewajcie. Możecie nawet
przytupyCiurkawy do
Okinawy. ..
wać do taktu, bo gospodarze wyjechali na wczasy i parter pusty.
Zachęceni tymi serdecznymi słowy ryknęli bojowo na cztery głosy obramowane z dołu
aksamitnym barytonem
Jonatana, a jedwabnym sopranem Zosinym od góry:
Choć tamtych tysiąc, a naszych garstka, nikt z nich do kaszy nam nie naparska!
Pazur dla wroga, bosmanom sława,
a dla nas nocka akcji łaskawa.
Rozbawili się przy piosence, zaczęli żartować i Eryk siadłszy na krawędzi kryształowego
kielicha, który każdy
dźwięk wzmacniał i mnożył niczym rezonujące
pudło fortepianu, zanucił.
Czy masz uczucia tyle, pi-pi-pi?
Czy się do mego przyle, pi - pi - pi?
Łzę słoną dłoń twa otrze, pi-pi-pi,
i to mnie bardzo pokrze, pi-pi-pi.
- Wspaniale! - wołała panna Zosia. - Zupełnie jak Przyleppa. Brawo, bis I ~ Bis, bis! -
wtórował jej bosman
Dobromierz.
Podczas owego śpiewania i bisowania Jonatan Koot wyszedł na klatkę schodową,
przychwyciwszy po drodze
aparat telefoniczny, i przymknął drzwi, wciskając
kabel w szparę przy progu.
A cóż tam za dziwny rower wisi na ścianie w korytarzu? - spytał wróciwszy.
- Desantowy, kapitanie - odrzekł Dobromierz i rozpromienił się jak słońce. - Wkrótce już
zademonstruję panu tę
konstrukcję w ruchu, gdyż zamierzam objechać
Polskę odwiedzając me dzieci.
Koot, podobnie jak bosman, był we wspaniałym humorze, co i raz wąs podkręcał i po chwili
obaj poczęli
tań.czyć chlupanego morskiej piechoty. Podskakiwali
tak wysoko i tupali tak mocno, iż lampa i kielichy zawdzięczają swe ocalenie jedynie
in1erwencji z zewnątrz.
Otóż w pewnej chwili zapukano delikatnie do
ć
trzwi i w uchylonej szparze ukazała się twarz posterunkowego Wojtasika.
- Bardzo przepraszam, panie bosmanie, ale prosiłbym dzisiaj na zrefowanych żaglach, pan
wie przecież...
--,- Wiem - odrzekł Dobromierz. - Terror-Horror-MarrmeIada.
- Ano właśnie - westchnął Wojtasik i wycofał się przymykając cichutko drzwi.
- A może włączymy teraz radio? - zaproponował Jonatan.
- Na jakich falach?
- Proponuję na początek program lokalny.
Ledwo pstryknął przełącznik, usłyszeli znajomy głos:
- Tu inspektor Nowak. Pragnę powiadomić obywateli naszego Miasta, iż nie ma powodu do
obaw. Grupa
operacyjna nawiązała telefoniczny kontakt z porywaczami
i otrzymała od nich następujące oświadczenie. Cytuję. .
Po dwukropku detektyw wytrzymał sporą pauzę, by podkreślić jak bardzo odcina się od
obcego tekstu.
- Terror-Horror-Marrmelada - czytał bezbarwnym głosem. - Marietta i Jaś dziękują wam za
dowody
przywiązania.
Nasze warunki pozostają w mocy również w nocy. Dziś wieczór siądźcie przy otwartych
oknach w świeżym
powietrzu i słuchając słowików pomyślcie trzeźwo, kto
bardziej pragnie waszego dobra: wy czy my?
.... Terror-Horror-Marrmelada. Koniec cytatu - stwierdził Nowak i ciepłym, budzącym
zaufanie głosem dodał od
siebie: - Dobrej nocy, obywatele. O M czuwa.
- Myślę, że możemy wyłączyć - rzekł Jonatan. - Okazuje się, że nie mają nagranych jęków.
- Słucham? - nie pojął Dobromierz.
- Powiadam, że jęków nie mają na taśmie, bo ci terroryści nadawali takie różne wycia.
- Znam inspektora. Jest to człowiek rzetelny - bosman wziął Nowaka w obronę. - Sądzę, że
opuścił jęki w
obawie, by nie przeinaczyć cytatu.
Gdy zmierzch niedzielny opadł na miasto, słowiki speszone niezwykłą ciszą też początkowo
milczały. Pierwsze
odezwały się Szare, większe i śmielsze, lecz,
ż
e przyzwyczajone do przekrzykiwania szalejących tranzystorów, dość długo nie umiały
zgrać pieśni i co
zaczęły gwizdać, to wypadały dysonansem z melodii.
Dżdżdż... Dżdż...
Ośmielił się wreszcie Rdzawy, wyświstał dwukrotnie sygnał, a potem związał trele w krótką
piosenkę, którą
zakończył amabilmente, jak powiadają muzycy, czyli
wdzięcznie i mile. No a potem rozpoczął się koncert wspaniały, śpiewaczych popisów,
słowikiada o nagrodę
serca, piórka i gniazda uwitego z trawy w głębokim
cieniu liściastych zarośli, wysłanego puchem wełnianym firmy BARANEK, która na placu
Harmonijnego
Rozwoju miała swe przedstawicielstwo.
Nawet najstarsi obywatele, pamiętający jeszcze głowy cukru w niebieski papier owinięte,
Iampy naftowe i gilzy
dwuwatki "Sokół", przyznali szczerze, że takie
serenady słowicze przeżyli po raz pierwszy w życiu owej nocy z wolnej niedzieli na
poniedziałek bezmięsny,
bezdymny, bezalkoholowy i bezhałasowy.
Dzień powszedni rozpoczął się w napiętej atmosferze.
Nie przygłuszeni rykiem tranzystorów młodzi ludzie reagowali nerwowo na każde najcichsze
nawet stuknięcie
obcasów o chodnik czy ćwierknięcie wróbla na gałęzi.
Mimo to z uznaniem powitano grupę przedszkolaków, która przeszła ulicami niosąc. na
patykach od lizaków
wiz.erunki Przyleppy i Radochy oraz transparent
zeszyty z fartuszków, na którym, pod dyktando dzieci, panie wychowawczynie namalowały
hasło:
NlECHAJ CICHY PlORUN STRZELl PRODUCENTOW DECYBELI!
Palacze odruchowo wkładali do ust co popadło, ołówki i długopisy pchali to do ucha, to do
nosa, kupowali gumę
do żucia, kalosze, dętki rowerowe.
W spółdzielni usługowej "Szklij się sam" już o dziesiątej rano zbrakło kitu, który nikotyniarze
ugniatali w
spragnionych zajęcia palcach.
Pewna nie ogolona moczymorda usiłowała awanturować się w aptece, krytykując
rozporządzenie OM, w myśr
którego waleriankę na spirytusie wydawano tylko po
15 kropel do natychmiastowego spożycia, a salicylem smarowano wskazane miejsca na
miejscu.
Z sekcji ruchu meldowano o wzmożonej częstotliwości kolizji, Iecz były to wyłącznie
stłuczki, i to niegroźne:
- pani w wiśniowym kapeluszu stłukła w H ipersamie butelkę z octem, wskazując parasolką
niesumiennego od
lat dozorcę, który po raz pierwszy w życiu kupował
mleko zamiast piwa;
- magister Sprytek na znak protestu przeciw dyktaturze córczynej junty stłukł talerz, zresztą
od dawna
wyszczerbiony, który uprzednio miał zamiar przekazać
do Muzeum Budowniczych;
- pani Katarzyna z centralki rozbiła słuchawkę, wrobiwszy uprzednio przez pomyłkę trzy
metry kabla
telefonicznego w rękawiczki zimowe na konkurs "Moja praca
- moje hobby" . .
- harcerz-emeryt stłukł okulary swemu przyjacielowi, pokazując, z jaką radochą terroryści
zamęczyliby Mariettę
i jaką przyleppę zrobiliby z Radochy, gdyby
Miasto nie przyjęło ich żądań.
Wkrótce jednak nałogowcy zmęczyli się demonstrowaniem swych cierpień i po południu
nowa sytuacja zaczęła
powszednieć. Nawet nie wszyscy już słuchali komunikatów
cytowanych przez inspektora Nowaka, nabrawszy do swoich terrorystów zaufania czy może
nawet odrobiny
sympatii. To ostatnie uczucie nie było jeszcze ani
silne, ani powszechne, gdyż większość Iudzi początkowo odnosi się niechętnie do każdej
nowości, ale przecież
ten i ów spostrzegał już pozytywne zmiany
w życiu Miasta. Oto na przykład firanki przestały śmierdzieć i żółknąć. Zaczęły pachnieć
kwiaty, zarówno
doniczkowe, jak cięte, a zwłaszcza te z osiedlowych
i miejskich rabatek (niektórzy obywatele doplero teraz odkrywali to zadziwiające i
aromatyczne zjawisko) .
Albo inna sprawa. Przedtem cały dom musiał słuchać pirata eteru posiadającego najsilniejsze
wzmacniacze i
głośniki, a teraz każdy puszczał sobie z taśmy,
co tylko dusza zapragnie: Paweł - dżez aż do łez, a Gaweł motety i smyczkowe kwartety,
jednemu uwertura na
trzy beczki, a drugiemu Penderecki. Wyszło na
jaw, że jak wszyscy regulują na cicho, to każdy ma głośno.
No a rezultaty przyhamowania spożycia uchlewaczy ujawniły się w pełni dopiero we wtorek.
Rankiem dyżurna
stacji hydrograficznej zameldowała o znacznym spadku
zasolenia wody w rzece z powodu zmniejszenia ilości łez.
Już w południe dało się zauważyć gołym okiem zmiany w wyglądzie drzew ulicznych, które
nie podtruwane
przez pijaków, nie obśliniane w półprzytomnych objęciach,
nabrały intensywniejszej zieleni i ufnie szumiały w przyszłość.
Na oddziale urazowym szpitala pojawiły się wolne miejsca. Przed wieczorem wpłynął
wniosek przerobienia
stojącej pusto izby wytrzeźwień na żłobek.
Ponieważ od dwu dni w sklepach prawie nie ubywało wyrobów zadymieniowych i nie malały
zapasy
uchlewaczy, szefostwo handlu miejskiego odstąpiło kolejny transport
papierosów, win i w6dek sąsiedniemu regionowi, w zamian za towary gwałtownych tęsknot,
których brak
przejściowy odczuwano już od dłuższego czasu. Jeden
z młodych handlowców wystąpił nawet ze śmiałym projektem perspektywicznym, by
zbudowawszy tratwę
eksportować nadwyżki poza granice kraju, a zdobyte w ten
sposób dewizy przeznaczyć na coś naprawdę pożytecznego. Powołano komitet społeczny
mający zastanowić się:
Na co by tu?
Nie sądźmy jednak, iż stosunki między inspektorem a terrorystami układały się idyllicznie, że
doszło do
zawieszenia broni. Metody Nowak przy pomocy specjalnej
ekipy , technicznej zorganizował przypadkowe niby przebicie kabla i podczas kolejnej
rozmowy Jonatan
usłyszał na drugim pJanie cichy, lecz wyraźny głos
kierowniczki Hipersamu, zawiadamiający kogoś o poważnym wyrównaniu premii dla
pracowników szczególnie
zasłużonych.
Uśmiechnął się pod wąsem.
- Któż tam przeszkadza ?! - zawołał i prowadził dalej rokowania o nadanie kolejnego
komunikatu.
Gdy wieczorem po zamknięciu H ipersamu z zasadzki w lodówce wyszedł przemarznięty i
zakatarzony
posterunkowy Wojtasik, okazało się, że Koot odebrał premię,
Iecz nie osobiście, tylko przez kogoś, kto przyniósł upoważnienie i pokwitowanie z odciśniętą
łapą.
Łapa zresztą okazała się być tylna, co oburzyło laborantów sekcji OŁ (Odcisków Łap).
Jedynym łupem
inspektora stał się paragon porzucony przez upoważnioną
osobę, z którego metodą wielu prób i błędów odtworzono zestaw zakupów. Trudności nie do
przezwyciężenia
sprawiła ostatnia pozycja: 46 złotych i 41 groszy.
Nawet Zefiryn, zaproszony jakc rzeczoznawca-cukierkolog, nie umiał jej odszyfrować.
Podczas nocnej rozmowy telefonicznej z posterunkiem, przekazawszy zakatarzonemu
dyżurnemu kolejne
poważne ostrzeżenie, nie rozpoznany terrorysta rzekł na
zakończenie.
- Zanotujcie teraz i jak się inspektor obudzi, to mu przekażcie: "Trzynaście paczek agaru po
3,57. Stosowany
przy odchudzaniu. Koty tego nie jadają".
Wojtasik zrobił staranną notatkę służbową, zastanawiając się równocześnie, skąd ci dranie
wiedzą, że szef
drzemie na pryczy. Potem wstał, wyjrzał przez
okno, bo mu się zdawało, że ktoś tam chodzi. Zdjął z parapetu radiofon w jasnym, skórzanym
futerale i postawił
na biurku pomyślawszy sobie, że jednak z
każdym rokiem coraz lepsza technika w służbie spokoju i bezpieczeństwa, i że jak wiosną
daJi inspektorom, to
jeslenią rzucą pewno takie same dJa patroli
rzecznych.
Nowak wstał o północy. Odczytawszy telefonogram, pomnożył na papierze 357 przez 13 i
jakby się to dziwne
nie wydawało, wyszło mu rzeczywiście 4641 .
- A kto to przyniósł? - spytał biorąc do ręki walkie-talkie i dotykając palcem zadrapań na
futerale.
- Jacy-tacy? Ja - zameldował posteru n kowy.
- Zapamiętajcie, że to się nazywa łoki-toki. Skąd przynieśJiście?
- Z okna.
- Aha - odrzekł inspektor i rozkazał: - Z samego rana odniesiecie do dyrektora Sprytka.
Oddacie z
pozdrowieniami ode mnie i wypiszcie mandat. za naruszenie
porządku przez rozrzucanie sprzętu służbowego po ulicy.
- T ak jest.
- A potem wracajcie szybko, bo ta środa będzie dla nas niełatwa. Może by dyrektor pożyczył
choć z jednego
strażnika do akcji? Poproście o kaprala Trąbonia,
tego dyrygenta, co w cywilu wróble karmi.
Skąd te proroctwa co do środy? A któż to wie?
Czy słynny detektyw rzeczywiście miał wszędzie swoich ludzi, jak mówili jedni, czy też po
prostu
doświadczenie i nos czuły na wszelkie tajne swędy, jak
twierdzili inni, dość że przewidział rozwój wypadków bezbłędnie.
ż
ywioły nastawione opozycyjnie do nowych porządków wykorzystały mroki wtorkowo-
ś
rodowe na koncentrację
sił i organizację grup oporu. Już we wczesnych godzinach
rannych przed posterunkiem poczęły się gromadzić różne moczygęby i ochlapusy, nadciągali
opoje z kolesiami,
szmirusy z kirusami, birbanci i gulgutierzy
w zwartych grupach, a między nimi kręcili się zwykli pijaczkowie. Początkowo pomrukiwali
tylko, potem
zaczęli podpyskowywać, tyle że im to marnie szło
na sucho.
Nowak czekał, póki się zbiorą wszyscy, nawet ci z najdaIszych dzielnic. Udawał, że niby nie
widzi, nie słyszy,
Iecz wyłowiwszy uchem doświadczonym pierwszą
pogróżkę karalną, uchylił drzwi, przywabił najbliższego łyżeczką śliwowicy, dobytej z
magazynka dowodów
rzeczowych, a za tym pierwszym weszli inni. Choć
z trudem, ale wszyscy zmieścili się na posterunku.
Co im inspektor powiedział i jakimi oddziałał metodami nie wiadomo. Może do serc i wątrób
przemówił? Może
mandatami za naruszenie zagroził? Może zemstą
kibiców Klubu Sportowego CHEMOR postraszył? Tak czy inaczej wychodząc pojedynczo
tylnymi drzwiami,
tymi samymi, z których kapitan Koot wypadł był trzy
dni wcześniej do szarży, udawali się spokojnie, choć ze łzami w oczach, w stronę domów.
Zaledwie jeden niepoprawny wszystkochlaj, który już na posterunku wstawił się tuszem do
stempli, odmówił
posłuszeństwa i został oddany pod nadzór kaprala
Trąbonia ze straży fabrycznej, a ten przyrzekł wychować go w procesie nauki gry na trąbie.
w południe delegacja nikotyniarzy złożyła na posterunku protest pisemny przeciwko
naruszeniu swobody psucia
powietrza z wieloma podpisami ludzi mających
ongiś spore znaczenie. Na propozycję inspektora, by puszczali sobie dym w nosy we własnym
kółku,
odpowiedzieli dumnie, że interesuje ich tylko zadymienie
społeczne i zawiadomili, że kopie listu zostały już rozesłane w górę i w dół oraz na oba boki,
a także do
największych agencji prasowych i telewizyjnych,
nie wspominając już o zwykłych agentach, którym je wręczono. Oryginał, w obawie przed
zniszczeniem lub
porwaniem, zabetonowali w specjalnym pojemniku i
ukryli na dnie Bóbrzy.
lnspektor poczęstował delegację cukierkami antynikotynowymi. Kategorycznie odmówił
aresztowania
prowodyrów. Ze łzami w oczach prosili o zastosowanie choćby
jakichś niewielkich represji karnych. Ale Nowak nie chciał i uprzejmie odprowadziwszy
delegatów na ganek,
uścisnął wszystkim kolejno dłonie, czego świadkami
byli liczni przechodnie.
Pod wieczór patrol ochotniczy, w składzie Zefiryna oraz lwonki Sprytkówny, wykrył w starej
i pustej cysternie
na terenie fabryki spelunkę tajnego nagłaśniania.
Stęsknieni hałasu bitowcy włazili tam do środka i zamknąwszy pokrywę walili kijami w
blachę ile wlezie. Na
zewnątrz nic nie było słychać, gdyż izolacja
cieplna okazała się również skuteczną zaporą dla dźwięków.
Wysłuchawszy uważnie meldunku, inspektor przyjął od obojga przysięgę dochowania
tajemnicy służbowej i
zabronił czynić jakiekolwiek wstręty owej grupie,
która przybrała nazwę KODź, co oznaczało Konspirację Dźwięku.
O wszystkich tych wydarzeniach Jonatan był informowany dokładnie, i to trzema naraz
kanałami. Wiadomości
zwiadowcze docierały doń za pośrednictwem Chelonidesa,
który otrzymywał je od agentki Zet, stojącej na czele trójki i dowodzącej lwoną oraz
Zefirynem, którzy oboje
równocześnie byli informatorami EJ w szeregach
OM. Były to meldunki rzetelne i ścisłe, a odrobinę młodzieżowej przesady kapitan odrzucał,
porównując je z
wieściami przynoszonymi z Miasta przez bosmana.
Koot mając świadomość, że Dobromierz działa nie wiedząc, kogo w swym mieszkaniu
ukrywa, ufał mu
całkowicie.
Wyjaśnianiem wszystkich niejasności oraz patrolowaniem ogólnym zajmował się,
awansowany do stopnia
sierżanta, pilot Eryk Kowalik.
W czwartek rano, w dziewięćdziesiątej szóstej godzinie terroru, pod nieobecność
Dobromierza, który wyszedł
po bułki i mleko, kapitan zwołał radę wojenną,
w skład której wszedł on sam, obaj zastępcy, powietrzny i wodny, oraz panna Zosia jako
szefowa rozpoznania.
- żołnierze! Po tygodniu marszów, po dniach śmiałych ataków i zaciętej obrony, po
dramatycznych stu
godzinach wojny żądeł i żądań, manewrów i nerwów, nadeszła
pora podjęcia ważkiej decyzji - rozpoczął i powiódłszy bacznym spojrzeniem po stanow .
czych i pełnych uwagi
twarzach, za pytał .
. - Czy sądzicie, że dostatecznie mocno sterroryzowaliśmy Miasto?
-:-- Tak - odrzekli w jeden głos.
- A więc możemy odejść spokojnie ufni, iż nie zboczą z drogi, o słuszności której przekonały
ich fakty.
- No chyba! - rzekł Kowalik, lecz spostrzegłszy, iż znowu się wyrwał samotnie, dodał. -
Chyba...
- Nasza trójka zrobi, co może - obiecała Zosia - ale nie wiem, czy będziemy mogli.
- Dziś jeszcze siły postępu są w ofensywie - rozpoczął Biki. - Towary gwałtownych tęsknot w
zamian za
produkty nie spalone i nie wychlewane to ważki argument,
Iecz mamy do czynienia z Iudźmi.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - surowo spytał Jonatan.
- śe ludzie często postępują nierozsądnie, a nawet głupio, czego dowodów w historii aż nadto.
- żyjemy na Ziemi, Chelonidesie, i nie możemy mieć do czynienia wyłącznie ze zwierzętami.
Twa wypowiedź
przeczy poza tym temu, co do czego zgodziliśmy się
wszyscy, z tobą włącznie. Wszak ustaliliśmy, że Miasto zostało sterroryzowane w stopniu
dostatecznym.
- Całkowicie dostatecznym, kapitanie, czy nawet rzekłbym maksymalnym.
- A może by ich jednak co pewien czas terrornąć? zaproponował Kowalik.
- Mimo, iż nie wiem, jak długo wytrwają przy potrójnym zakazie, sądzę, że struny przeciągać
nie wolno - trwał
przy swoim Biki.
- Co znowu za struna? - zdziwił się sierżant pilot.
- Struna cierpliwości, miły Eryku - szepnęła mu Zosia.
- Otóż to, żołnierze - rzekł kapitan. - Nie wolno. Nikt z nas nie zapomniał na pewno
niedzielnej wypowiedzi
bosmana na temat niedopuszczalności przemocy.
Do dzl .s , Marietta i Jan wypoczywali w Przepierce zgodnie z własną wolą. Chcąc dalej
terroryzować Miasto,
musielibyśmy ich zatrzymać siłą. Czy mamy po
temu prawo?
- Nie - pokręciła głową agentka Zet.
- Nie - rzekł sierżant Chelonides.
- Nie mamy - zgodził się z przedmówcami sierżant Kowalik. - Ale jakby było trzeba, to ja Ich
na takie ciołki
matowe, na takie nieskorki bure przerobię...
- Nie trzeba - przerwał mu dowódca. - Wysłuchawszy waszych rad i opinii postanawiam, co
następuje: sierżant
pilot Kowalik za sześć minut startuje do lotu
transportowego z kluczykami do samochodu Jana Radochy, których posiadanie gwarantowało
nam, iż
domniemane ofiary porwania nie wrócą przed czasem.
- Tak jest - odrzekł Eryk rozgrzewając stawy skrzydłowe. - Zrzucę mu je z lotu nurkowego
wprost do ręki. ~ -
Sierżant Chelonides, przeprosiwszy bosmana
Dobromierza za nasze zniknięcie i wyjaśniwszy je otrzymaniem ekspresowego frachtu, uda
się drogą wodną do
ź
ródła przy pomniku Spragnionego Partyzanta i
tam zajmie stanowisko wyczekiwania. ..
- Od której godzlny mam czuwać?
- Od dwunastej w połudn1e.
- Tak jest.
- Zet wraz z podległym jej personelem stanowić będzie moją tajną obstawę na ulicach Miasta
w setnej godzinie
terroru.
- A co będzie, gdy cię ktoś rozpozna, kapitanie Jonatanie ~ przestraszyła się nieustraszona
agentka.
Koot uśmiechnął się. Wydobywszy z plecaka błękitną kokardę zawiązał ją sobie na szyl i
zrobił głupią minę, co
odmieniło go nie do poznania. lm bowiem groźniejszy
i piękniejszy kot, tym bardziej po kretyńsku wygląda z kokardą na szyi.
ROZDZIAŁ VIII
Klęska zwycięska
Dochodziła dwunasta. Słońce świeciło z bezdymnego nieba, bawiło się oglądaniem twarzy
orkiestrantów Fenol
Bemol Old Boy Bandu, zdeformowanych śmiesznie
przez krzywiznę trąb. Kapelmistrz Trąboń, wysypawszy z kieszeni resztki okruchów dla
wróbli, chodził między
szeregami i sprawdzał, czy wszyscy mają założone
tłumiki.
- Gramy dziarsko, wesoło, optymistycznie, ale piano, pianissimo - przekazywał, co w języku
muzycznym znaczy
cicho, jak najciszej.
Ludzie spacerowali po Placu Harmonijnego Rozwoju i rozmawiali nie podnosząc głosu, gdyż
nikt nie jeździł w
kółko na motocyklu bez tłumika, nie śpiewał pieśni
"Pij, bracie, pij! Na starość torba i kij", nie rozpuszczał gigantofonów na pełny regulator.
Słychać było
skowronka, być może zaproszonego specjalnie przez
władze miejskie, który wznosząc się i opadając śpiewał swoją promienną piosenkę.
Tłum był ubrany odświętnie, gdyż oczekiwano dwu naraz uroczystości. w cieniu, na
południowej części placu,
spółdzielnia stolarska "Strugacz Postępu" miała
przekazać młodym małżeństwom dziesięć kompletów mebli wykonanych ponad plan od
poniedziałku do środy
w godżinach traconych uprzednio na załatwianie potrzeb
narkomańskich. Wielki transparent, zawieszony na wysokości drugiego piętra, głosił.
ZAMlAST EXTRA-KRZEPKiE ĆMiĆ POMÓż MŁODYM EXTRA śYĆ
W słońcu, po stronie północnej placu, rozwieszono wstęgę, którą racjonalizatorka Katarzyna,
wspomagana przez
wiceprezesa Rady Przyjaciół żłobków, Przemysława
Sprytka, miała przeciąć dokładnie w południe, otwierając w imieniu kobiet nowy żłobek w
dawnym lokalu izby
wytrzeźwień.
Do owej izby jeszcze wczoraj wejście prowadziło z wąskiej uliczki Berbelucha, lecz w
związku ze zmianą
przeznaczenia lokalu przebito drzwi od frontu. Wszyscy
przyjęli tę zmianę jako naturalną, gdyż przecież ordery nosi się na piersi, a wrzód, jeśli już
być musi, to lepiej
mieć ze strony wręcz przeciwnej.
M iędzy oczekującymi obu wydarzeń spacerowała zarówno pani w wiśniowym kapeluszu, jak
dawny harcerz i
rudy Zefiryn, a nawet elegancki kierown ik placówki
SAM EXU.
Panna Zosia ukłoniła mu się, lecz on nie dostrzegł ani jej, ani kotka z kokardą na szyi, którego
dźwigała na ręku,
przysłaniając nieco wielkość bestii kupioną
w kiosku gazetą.
Pokazywano sobie oczami przebranego po cywilnemu Wojtasika, który bawił na placu
nieoficjalnie, lecz jednak
stanowił widoczny symbol ładu i porządku.
Dwunasta była coraz bliżej. Zegar na Urzędzie Miejskim rozpoczął już zgrzyty
przygotowawcze do wybijania,
kapeimistrz Trąboń podniósł do góry batutę, pani
Katarzyna, przerwawszy szydełkowanie, ujęła w dłoń nożyce i rozwarła ostrza, gdy nagle
wszyscy zamarli w
bezruchu ze zgrozy i zdumienia. Nawet skowronek
zatrzymał się w Iocie.
Na drugim brzegu rzeki coś zaryczało i przemknąwszy mostem zbliżało się do centrum
Miasta. Dźwięk był
skrzyżowaniem wycia startującego odrzutowca z jękiem
konającego traktora i brzękiem nitowanego transatlantyku. Cokolwiek to było i ktokolwiek tą
piekielną maszyną
sterował,
'.
jedno pewne: terroryści zgładzą lub już zaczęli zgładzać Przyleppę i Radochę, K.S. CH
EMOR przerżnie
dziesięć do kółka, a zamiast Jam Session będzie taka
dekonfitura, że Miasto nieprędko odzyska dobre, bitowe imię.
Hałas wciąż się zbliżał i narastał. Gdy był tuż-tuż, przedarło się przez mechaniczne dźwięki
rozpaczliwe
wołanie.
- Je-je-je!
Pani w wiśniowym kapeluszu odstawiła parasolkę pod drzewko, powiesiła srebrnego lisa na
gałązce i zemdlała.
Były harcerz zastosował jej sztuczne oddychanie.
Kotek z niebieską kokardą na szyi wylazł zza gazety i siadł na ramieniu panny Zosi, by lepiej
widzieć.
Na plac, otoczony rykiem.. tak strasz1iwym, że start odrzutowca wydałby się przy nim jak
brzęk ochrypniętego
komara, wjechał niezbyt duży, Iecz bardzo czerwony
samochodzik.
Wojtasik, dobywszy z cywilnej kieszeni służbowy Iizak, zatrzymał go i zdecydowanym
gestem nakazał
wyłączenie silnika. Miał zamiar wlepić najwyższy mandat,
a potem aresztować kierowcę, Iecz nie zdążył.
Tłum rozpoznał Króla Strzelców i Kometę Bitu. Po całym Harmonijnym Rozwoju poszedł
szmer radości,
orkiestra zagrała sto lat, nie zagłuszając jednak skowronka.
- Marietta, co jest? Czemu oni tak cicho? - szepnął środek napadu. - Czyżby już nas nie
kochali? - drżącymi
rękami dobył extra-krzepkiego i zapalił zaciągając
się aż do pięt.
- Przepraszam - rzekł posterunkowy Wojtasik, wyjął mu papierosa spomiędzy palców i
zgasiwszy starannie o
obcas, wrzucił niedopałek do kosza na śmieci.
Kotek na ramieniu panny Zosi rozluźnił kokardę na szyi i przygładziwszy wąsy zamruczał:
- No, no...
Przyleppa nasunęła kapelusz na oczy i łokcie, by nikt nie widział jej tonącej we łzach twarzy.
Radocha oddał milicjantowi kluczyki do wozu, wydobył z kieszeni butelkę i pociągnął
głęboki łyk, nie
pojmując, co się stało i skąd ta cisza.
Wówczas podszedł do niego marniutki, może nawet najmarniejszy w całym mieście
pijaczyna, wyciągnął rękę i
powiedział.
- Daj, koleś.
Jasio dał, bo jakże nie napoić spragnionego.
Pijaczyna zaczerpnął odwagi aż do dna, rozbił puste szkło o bruk i zawył na cały głos:
- Watele, czy wam nie żal? Niech żyją, niech piją!
Przepijemy naszej babci domek mały, domek biały, domek mały... Przy-Iep-pa, przy-lep-pa -
wrzeszczał na cały
plac i walił w kosz od śmieci zdjętym z nogi
butem - Pa-pa-pa!
Marietta odrzuciła kapelusz na plecy, wyszczerzyła zęby i zaczęła :
Czy twe zielone szczęście, je-je-je, przy moim boku gęście, je-je-je.
Potem już nie było słychać, co śpiewa, bo ktoś chciał uciszyć pijaczynę, ktoś mu w tym
przeszkadzał, krzycząc
jeszcze głośniej i, co tu dużo gadać, nie
minęło dziesięć minut jak orkiestranci powyjmowawszy tłumiki rżnęli na pełny regulator, a
podmuchy trąb
kotłowały chmurę papierosowego dymu gęstniejącą
po.nad placem.
- Jak on wrzeszczy, to i ja mogę...
- Jak on pali, to i mnie wolno! - przekrzykiwali głupsi rozsąd n iejszych.
- Wszyscy równi, nie ma równiejszych! Każdy robl, co chce!
Dyrektor Sprytek, wiceprzewodniczący rady Przyjaciół żłobków, wyjął pani Katarzynie
nożyce z ręki, odłożył
na tacę trzymaną przez pannę Lolitę, sekretarkę,
i wrzasnął do nich obu, przekrzykując ryk tłumu :
- Zaczekajmy. Dobrze, że wejście od Berbeluchy nie zamurowane, bo wstyd byłoby zalanych
doprowadzać
przez środek Harmonijnego Rozwoju.
Właśnie posterunkowy Wojtasik już doprowadzał pierwszego, który wył resztką sił:
- Watelu, czy ci nie żal? Watelu, chlajże i pai.
Kwadrans po dwunastej na plac wkroczyło pogotowie ratunkowe, a w pięć minut później
inspektor Nowak.
Metody jednym rzutem oka ocenił sytuację. wrzeszczeli wszyscy, kilka osób trąbiło wiadome
płyny wprost z
butelek, kilkaset paliło papierosy i nawet docucona
przez byłego harcerza pani w srebrnym lisie ćmiła play-babę. inspektor pomyślał, że oto po
stu godzinach
t.erroru, jak po majowym śniegu, w jednej chwili
ś
lad zaginął. Nie okazał jednak radości, czy może nawet się nie ucieszył.
Tuż przed sobą zobaczył plecy panny Zosi i grzbiet Jonatana Koota. Wystarczyło tylko
wyciągnąć rękę, chwycić
za błękitną kokardę i powiedzieć: "Aresztuję
was w imieniu prawa". lnspektor jednak czy plany miał jakieś inne, czy po prostu nie chciał
tego uczynić, gdyż
wycofał się niepostrze,żenie na przeciwległą
stronę placu.
- Proszę powiedzieć bosmanowi, że go zaprasza weteran Siedemnastki - rzekł Jonatan do
panny Zosi. - Do
zobaczenia pojutrze wieczorem.
Wręczył jej nlepotrzebną już wstążkę i Iekko zeskoczył z ramienia dziewczyny, a potem
korzystając z
pootwieranych drzwi prześliznął się na wylot przez niedoszły
ż
łobek, który znowu był izbą. Dalej biegł wąską, krętą i ponurą Berbeluchą, a potem,
rozgrzawszy mięśnie
pomknął przez most jak rozbłękitniony cień. Zdawało
mu się, że goni go nie tylko echo wrzasku, lecz smród jakiś dziwny, niby tytoniowy, Iecz i do
fenolowego
podobny.
Nawet na drugim brzegu, gdy zagłębił się w las, gdy kłusował przez strefy cienia i słońca,
przez brusznicowe i
jagodowe zarośla, przez rozdzwonione biało
gaje konwaliowe nie opuszczała go przykra woń. "Może tak pachnie klęska" myślał nie
zwalniając. "W czym
tkwi mój błąd? Czemu jeśli jeden robi coś głupiego
czy złego, drugi za punkt honoru uważa czynienie tego samego. Dlaczego tłum, w którym
było tak wielu ludzi
mądrych, dobrych, rozsądnych, dał się sprowokować
najmarniejszemu z marnych ?" Przy pomniku Spragnionego Partyzanta rozlewisko wśród
głazów omszałych
marszczyło lekko toń pod kroplami pryskającymi z wodospadu.
Kapitan rozejrzał się, nie spostrzegł nikogo i z wyrzutem w głosie powiedział.
- EJ!
- EJ! - odrzekł Chelonides wynurzając głowę spod źródlanego prysznica.
- Kąpiesz się na posterunku? - Koot był wyraźnie rozdrażniony. - A poza tym, niech to czau-
czau, ktoś z nas
dwu śmierdzi, sierżancie!
- Obaj - stwierdził Biki wciągnąwszy powietrze nozdrzami. - Twoja sierść, Jonatanie, wonieje
dymem
papierosowym, a ja fenolem.
- Ktoś cię pokropił? - Nie, rzeka cuchnie.
- Rozsupłali?
- Nawet nie próbowali, ale działanie najwspanialszego wynalazku może unicestwlć jeden
bęcwał. Pamiętasz
może meldunek Zefiryna o tym najzawzlętszym wszystkochlaju,
którego inspektor oddał pod nadzór wartownika?
- Pamiętam. Tego kapelmistrza.
- Otóż kapral Trąboń pomaszerował z orkiestrą na uro. fil czystości, a jego zostawił samego z
zadaniem
przemycla trów. Recydywista wypił rozpuszczalnik,
a filtry wsadził do Bóbrzy, żeby się same przemywały prądem. Już wypłynęły martwe ryby,
już ałyczowe krzaki
poczynają więdnąć.
Jonatan dźwignął opadające wąsy i zwilżywszy łapę przyklepał je do policzków. Przełknął
ś
linę i nie chcąc
zdradzić swych uczuć brzmieniem głosu wskazał
tylko kierunek marszu.
Podobnie jak przed dziewięcioma dniami wspięli się łożyskiem strumyka poprzez porohy i
grzędy skalne aż do
jego źródła, zboczem zasłanym suchym igliwiem
wyszli na skraj karczowiska i odsapnąwszy nieco w ostatnim cieniu poczęli je forsować.
Milczeli zarówno w marszu, jak podczas krótkiego biwaku.
Jonatan w myślach był zatopiony niewesołych, a Biki czuł przez skorupę, że nie powinien mu
byle czym owej
zadumy przerywać. W połowie poręby sierżant z
dala, lecz wprost przed nimi usłyszał warkot motoru to cichnący, to narastający w jednym
miejscu i spostrzegł,
ż
e dowódca, stokroć przecież czujniejszy,
a jednak tym razem nie zwrócił na to uwagi.
- Eryk pewno przygotuje coś na nasze przyjęcie - rzekł do Koota.
- Czemuś sobie teraz o tym przypomniał?
- Bo mljamy wykrot po jego rodzinnym dębie.
- Ach tak - rzekł kapitan, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, i
zaraz nastroszył
uszy. - Ktoś warczy niedaleko - mruknął
niezadowolony. N iżej głowy, żeby nas z dala jakiś G lac- Plac nie spostrzegł.
- Ani pił, ani siekier nie słychać.
Koot nic nie powiedział, tylko zmienił kierunek marszu, , obchodząc źródło hałasu.
"Niechże mnie brytan trzaśnie" - myślał sobie. " G dyby Biki nie zagadał i z zadumy mnie nie
obudził, to
wlazłbym wprost pod gąsienice tego ciągnika. Albo
zadania dobieram zbyt trudne, albo dowódca zbyt stary" - rozstrzygnął sprawę i przeciągnął
językiem po nosie,
poczuwszy gorycz w gardle.
Gdy osiągnęli Ciurkawę, zostawił Chelonidesa na czatach, a sam ruszył kłusem w stronę
dźwięku. Nim dotarł na
miejsce, zobaczył drżącą koronę ogromnej jodły,
która ciemnym czubem górowała nad Iasem. Jakaś siła szarpała jej pniem i rósł coraz
mocniejszy warkot.
Wreszcie drzewo zachwiało się i omiatając białe
chmury na niebie runęło.
Miejsce było zwiadom nieprzyjazne, stratowane przez gąsienice i Jonatan, pragnąc wszystko
z bliska własnymi
ś
lepiami obejrzeć, musiał czołgać się przez
kolczaste jeżyny. Trwało to długo i bolało, ale gdy wreszcie roztrącił nosem ostatnią
przesłonę Iiści, zobaczył o
dwa susy przed sobą plecy i spoconą łysinę
G Iaca - Placa, który siedząc na skła danym krzesełku i pociągając piwo z butelki, był niczym
widz w teatrze.
Pod krzesłem poniewierały się obtłuczone szyjki i denka, papierowe etykietki i blaszana
puszka po roll-
mopsach, a w przedzie, w bezpiecznej odległości,
dudnił wielki, gąsienicowy ciągnik, który bez pił, bez siekier karczował drzewo po drzewie,
obchwytując je
najpierw grubą Iiną stalową, a potem wolno,
wolniutko i bezlitośnie zwijając ją na bęben, póki ten stryczek potężny nie wydzierał jodły,
sosny czy dębu wraz
z korzeniami.
- Takieś dumne, tyle razy wyższe jesteś ode mnie pogadywał G lac głaszcząc swe kudłate
bakenbarty i
obserwując, jak pień się broni, jak nie chcąc ulec przemocy,
wstrząsa koroną. - l wszystko jedno nie dasz rady, zaraz się zwaIisz... Już lecisz, już cię nie
ma... A my jamy
wyrównamy i glac-plac, gładziutko, porządeczek
pod sznureczek...
Jonatan wrócił nad Ciurkawę przygarbiony i jakby nagle znacznie bardziej posiwiały.
Chelonides pomyślał
sobie, że to zapewne rezultat zmiany oświetlenia,
gdyż parę chmur kłębiastych osaczyło słońce i promienie spadały w Ias przyćmione, jak stare
złoto.
- Masz krew na Iewym uchu, kapitanie. Może chlapnąć paroma kroplami wody?
- Nie warto, Chelonidesie - odrzekł Koot. - Kogo nasza krew obchodzi! Płyńmy.
Ruszyli z prądem Ciurkawy, zwiększając szybkość w miarę rozstępowania się brzegów. Na
wodach Małego
Ch1upa wyszli z nurtu i wziąwszy cień na prawe ramię,
płynęli na północ w stronę Przepierki.
Ledwo minęli wysepkę z brzozami, na której bazowali przed wypadem do BUNGALOW
CHATY, usłyszeli
nawołujący świst Kowalika.
- Tju, tju, pi-pi!
- EJ , . - zawołał Biki.
- EJI - odkrzyknął Eryk.
Jonatan Koot siedzący na środku kapralaksu, niczym na mostku kapitańskim, niestety nie
rzekł ni słowa, nie
wydał nawet westchnienia.
Milczał jak książę Medina Sidonia powracający do Hiszpanii z niedobitkami Wielkiej
Armady, jak admirał
Pierre Charles de Villenneve wzięty do niewoli przez
Nelsona w bitwie pod Trafalgarem, jak Napoleon pod Waterloo.
Przepierka powitała ich delikatną, nie narzucającą niczego gościnnością. Nie padło ani jedno
dzień dobry.
Kacprostwo Wyderkowie zda się nie spostrzegli
nawet gości, lecz przecież Kowalik znalazł pod płotem parę orzeszków Iaskowych i zaniósł je
do dziupli na
dębie, by tam łupać i chrupać, a Chelonides wykrył
tuż przy brzegu świeżutką główkę sałaty, skropioną nawet cytryną.
Koot na swej drodze napotkał również miskę z mlekiem, spróbował nawet, lecz nie wypił, i
zaszywszy się w
gąszcz trzcinowy tkwił w nim tak nieruchomo, że
dzika kaczka wzięła go za kłębek sierści i usiłowała dziobem wyskubać , trochę z łapy na
budowę gniazda.
Obaj sierżanci obserwowali szefa, Iecz nie zakłócali jego dowódczej samotności, mając
nadzieję, że mrok, tak
miły sercom komandosów nocnych, przyniesie
odmianę. Nie widząc aż do rana żadnej poprawy, stanę/i do raportu i zaządali odbycia narady.
- Nie warto - rzekł kapitan. - Samo mi przejdzie.
- Czemu myślisz tylko o sobie? - spytał Chelonides.
- Myśl o nas - zażądał Kowalik i dodał z przekonaniem. - Takich dwóch jak my trzej to na
ś
wiecie ani jednego.
- .Sam wymyśliłeś? - spytał Koot z Iekkim uśmiechertl.
~ Nie. Bosman mi opowiadał o takim przedwojennym filmie.
- Nie warto - powtórzył Jonatan Koot posmutniawszy szybko.
- Na kartofel pieczony, który podzieliłeś z nami, Iosy wspólne przyrzekając! żądamy narady.
- Bo jak nie - zaindyczył się Eryk - to, do stu niestrawnych dyląży grabarzy, dam ci po
wąsach, jak na samym
początku naszej znajomości obiecałem.
- Eryku! - usiłował uciszyć go Biki.
- Co? Myślisz, że szepniesz Eryku i po krzyku?
- Ależ kapitan...
- Kapitana Jonatana z Siedemnastej KoKoKoNo to ja szanuję i kocham - krzyczał wściekły
pilot. - A takiego
smętnego kocinosa to wiesz gdzie mam? No wiesz?
Chelonides nie powiedział, czy wie, czy nie, a i Kowalik nie miał okazji, bowiem Koot
przyjąwszy postawę
zasadniczą, rzekł:
- Zamknijcie, sierżancie, dziób. Narada na po/ance pod bzami, gdy cień ich czubów dosięgnie
wody.
- Tak jest. EJ! - ; odrzekli zgodnie i zrobiwszy w tył Zwrot odmaszerowali trzy kroki.
Potem Chelonides dał nura w stronę tego ciepłego źródła dennego, o którym już przyjaciołom
opowiadał, a Eryk
odIeciał do dziupli, by wyładować złość przy
rozkuwaniu skorupek orzeszkowych.
Koot został sam ze swymi pochmurnymi myślami.
Szerokość Iiścia dzie/iła cień bzowych czubów od wi/gotnego paska piachu, na którym wody
Małego Chlupa
stykały się z brzegiem, gdy sierżant pilot Kowa/ik
przemknął w Iocie koszącym ponad sadem, sterowaną półbeczką obrócił się na plecy i wprost
wywrotu podszedł
do Iądowania na poIance.
w tej samej chwili Chelonides wytknął łeb niczym peryskop, przytarł plastronem o
przybrzeżną mieliznę i
ociekając wodą wyszedł na brzeg.
- Gdyby poddmuchnęło trochę od Iądu... - zaczął Eryk.
Powiał wiatr, pochylił bzy i umoczył ich cienie, Iecz w tej samej chwili, nie spóźniony ani o
sekundę, pojawił się
bezszelestnie Koot.
- EJ! - sierżanci pozdrawiając salutowali jednocześnie.
- EJ! - odpowiedział kapitan.
Dokoła była cisza ciepłego popołudnia w końcu maja. w stronie gajówki gdakała kura,
pszczoły pokrywały sad
złotawym brzękiem, w krętych przesmykach jeziora
terkotały cyrany, szukając budulca na gniazda, ale te wszystkie dźwięki nie tylko nie
przeszkadzały, Iecz były
potrzebne ciszy.
- Przyjaciele! - rzekł Jonatan ciepło i serdecznie, a oni nie ucieszyli się, lecz zmartwili, gdyż
wąsy miał
opuszczone i nie nazwał ich żołnierzami. - w
tym miejscu słuchaliśmy
z wami komunikatu radiowego o rozprzestrzenianiu się idei Węzłów SPRYT-KA...
- Czyli Kootyjskich - poprawił Biki.
- ...po całym kraju. Tu dowiedzieliśmy się o pokucie G Iaca - Placa, który przysięgał zasadzić
całe Iasy. T e bzy
słyszały nasz okrzyk bojowy...
- EJ, EJ, ku chwale kniej! - wyrwał się Eryk.
- To Iustro wody oglądało naszą radość z odniesionego
,zwycięstwa.
Nasze fikoły, fikołaje i fikołajki - Kowalik nawet nieco podskoczył, gdyż mowa poczęła
wydawać mu się
przydługa. - Nie minął tydzień - ciągnął Koot - tydzień
pracowity i, nie waham się tego powiedzieć, bohaterski. Przez sto godzin trzymaliśmy w
pazurach całe Miasto i
dyktowaliśmy mu warunki równie twarde jak
Scypion Kartaginie, lecz o ileż mądrzejsze i bardziej zwierzęce. Wystarczyło jednak
ż
ebractwo, lenistwo i
głupota trzech marniutkich Iudzi, by wszystkie
trzy nasze zwycięstwa przemienić w klęskę.
- Jak to wszystkie? - krzyknął Eryk. - Biki mówił mi o tym Ieniu i narkomanie, który zaświnił
rzekę, ale klnę się
na Iiść dębowy, że jeśli tylko pozwolisz
mi, kapitanie, to jeszcze przed poniedziałkiem tym oto dziobem gwoździe mu wbiję do
trumny. .
Eryku! Przecież nle jesteś rekinem ludojadem ani nawet krogulcem - upomniał go Chelonides
i zwrócił się do
Jonatana. - To ja opowiedziałem mu o swej przygodzie,
lecz ty, kapitanie, nie rzekłeś nam ani słowa o tym, co stało się w Mieście czy w Iesie.
Koot zdał im relację żołnierską zaiste, a więc zwięzłą, prostą, lecz niczego nie owijającą w
bawełnę. Słowa
padały niczym granaty i z każdym zdaniem obaj
sierz .anci coraz niżej opuszczali głowy.
~ w sobotę po pracy przybędzie tu panna Zosia z bosmanem. Jej należy s.ię awans,
podziękowanie przed
frontem i demobilizacją, a twemu ojcu, Chelonidesie,
prawda o nas i naszych postępkach. Już dziś jednak my trzej, do tej chwili wciąż jeszcze
Eskadra Jonatana...
Wzruszenie ścisnęło krtań dowódcy i przez chwilę nie dawało mu mówić.
Gdzieś niedaleko zrywały się pewno do Iotu dzikie łabędzie i tak mocno tłukły skrzydłami po
wodzie, jak gdyby
całą naprzód nadciągała eskadra okrętów.
- My trzej wciąż jeszcze EJ - powtórzył Koot opanowawszy głos - musimy podjąć trudną
decyzję o
rozwiązaniu...
Jonatan mówił coraz głośniej, by przekrzyczeć chlupot i wciąż potężniejsze syczenie, lecz
kiedy dobrnął do
decyzji o ROZWIĄZANIU, musiał jednak zamilknąć,
gdyż nic innego nie było słychać prócz potężnego.
Psssssy... bul - bul - bul - bul - bul...
Trzej przyjaciele przyjęli szyk bojowy, gotowi odeprzeć atak.
- Poznaję! Huraa! - wrzasnął nagle Biki i skoczył do wody wołając. - Tędy, tędy, bosmanie!
Spoza kępY trzcin wciąż jeszcze sycząc i bulgocąc wysunął się powoli rower z panną Zosią
na ramie,
Dobromierzem na siodełku i sporym, plecionym koszem przywiązanym
do bagażnika.
Bosman powiewał rozszarpaną prawą nogawką, ociekał wodą, Iecz minę miał tryumfującą.
- Ahoj! - wołał. - Wyście się nas spodziewali ze strony Iądu, a my od Atlantyku, to znaczy,
tfu! od tego
Chlupotyku.
To i owo muszę jeszcze dopracować, bo sprężone powietrze napędowe nie ma prawa
spodniami szarpać, a jak
pedałami kręcę, to kołopatki chlapią niczym ryczące
czterdziestki, Iecz mój wodower niewątpliwie spowoduje rewolucję w operacjach
desantowych i turystyce. Za
pierwsze premie wynalazcze zbuduję w mieście
dwa baseny. otwarty dla wszystkich zefirynów i podgrzewany dla Chelonidesa. No co, tego
ż
eście się nie
spodziewali? Siadaj, kapitanie, i popedałuj kawałek.
- Mieliście przyjechać w sobotę po pracy - rzekł wymijająco Koot, którego nie kusiła
perspektywa kąpieli nawet
na rowerze.
- Już po pracy, Jonatanku - podskakiwała Zosia z radości. - Zapomnieliśmy całkiem, że jutro
wolna sobota!
Dryń! Dryń! - Eryk walił dziobem w dzwonek rowerowy, by było jeszcze weselej.
- A w koszyczku ani chybi coś smacznego - Biki powoli unosił płetwą pokrywę. - Może
paczuszka agar-agaru?
- Może bosman dla mnie przywiózł parę drwinków okrętowców w sosie pająkowym - zawołał
Eryk przestając
dryńdać.
- Owszem, owszem - ktoś, kto tam siedział w środku, potwierdził bardzo miłym głosem.
- Przepraszam - Chelonides cofnął się speszony. Proszę wybaczyć, że nie zapukałem.
W półmroku, pod uchyloną pokrywą zapłonęły ślepia złote i sen . tymentalne.
- Nie gniewam się, kochanie - zabrzmiało łagodne mruknięcie.
- Kogóż wy tu bez porozumienia... - zaczął gderać Koot otwierając koszyk i aż się zachwiał
na tylnych łapach,
bowiem ów ktoś skoczył mu nagle na szyję.
- Ciauu, papa!
- To ty? - wciąż jeszcze własnym oczom nie wierzył. Czemu zawdzięczam? l coś ty z siebie,
Puśka, zrobiła?
Pytanie, trzeba przyznać, było na miejscu, bowiem córka Jonatana odmieniła się tak
zdecydowanie, że w niczym
nie przypominała hostessy BUNGALOW CHATY sztucznie
tapirowanej na angorę. Sierść gładko przyczesana, grzywka krótko przycięta i tylko jedna
miedziana bransoleta
na łapie, tylko czarna chustka na szyi. ,
- Kogo ty znowu udajesz?
- Nie udaję, pap - odrzekła chowając mordkę w chuście aż po oczy. - Jestem i teraz już
zawsze będę terrorystką,
córką wielkiego Jo. Pap, czy ty wiesz, jak
grzmisz? W całej okolicy o niczym nikt nie mówi, tylko o tobie i twoich komandosach.
Terror-Horror-
Marrmelada! Bombowy jesteś!
Kapitan usiłował powstrzymać ten huragan zachwytów, ale córka objęła go łapą i zaśpiewała
ciepłym, choć nie
kształconym głosem :
Całować chcą, miauczeniem rwą, błagalne ze wszech stron łapy. Daremny krzyk, ja wołam:
psik!
bo me serce należy do papy.
Mego papy czterem łapom taką siłę terror dał, że sprytkarze drżą przed papą.
Miau, miau, miau...
Miau, miau, miau... Miau, miau, miau!
Jonatan usiłował ukryć wzruszenie, przyczesywał łeb siwiejący, majdrował coś łapą w
okolicach ślepiów i
mruczał:
- Grasz nową rolę, wyśpiewujesz nowe słowa do starej melodii, robisz ze mnie jakiegoś
buldog wie kogo,
bandytę z rozstajnych dróg...
- To już raczej zbójnika, pap. Ty wiesz, jak o tobie śpiewają?
- Kto?
- Wszyscy. Panno Zosiu! Panie Bosmanie! Trzy, cztery!
Kotka machnęła łapą i we troje zaśpiewali z góralska na trzy różne głosy.
Hej, pokąd Ciurkawa przez Chlup Wielki płynie, Hej, pokąd dąbrowa wiosną się zieleni, Hej,
Kootowych
chłopców sława nie zaginie Na calućkiej ziemi...
Jonatan wąsy w stronę bzów obrócił, ułamywał dwie rozkwitłe kiście starannie i powolutku,
dłużej niż czynił to
kiedykolwiek, lecz kiedy wręczał je obu pannom,
to już zwykłym swym głosem za śpiewanie dziękował.
Bosman tymczasem odczepił pływaki od wodoweru, rozsiadł się na nich wygodnie i rzekł.
- Gdy podpływaliśmy do brzegu, to wy, mili terroryści, toczyliście dyskurs poważny...
- Nie terroryści, tylko transportowcy - przerwał mu sierżant Kowalik.
- Co mniej chytrym muchom możesz takie bajdy wmawiać, Eryku, le.cz nie wilkom morskim.
- Przecież nie przypuszczasz chyba... - zaczął Chelonides, urwał w pół zdania i zaczął drugie.
- Sam mówiłeś, że
wszystk.e plakaty gończe natychmiast odlepili
kolekcjonerzy.
- Nie przypuszczam, Biki, lecz mam stuprocentową pewność. Nie podejrzewasz chyba, że
mógłbym być tak
leniwy, by nie pójść do jednego z tych miłych zbieraczy
i nie poprosić o pokazanie. Przyznaję zresztą, że na fotografii wypadłeś okazalej niż ten
przedmiot, który
podpierasz.
- Proszę wybaczyć, bosmanie, że wprowadziliśmy pana w błąd podając się za pracowników
SUTRAWOPOLĄ
w ZAPLEAPl.
- Wybaczam tym łatwiej, że przecież nie wprowadziliście.
- Mieliśmy zamiar wszystko właśnie jutro wyjaśnić.
- A tymczasem wyjaśniliśmy sobie dziś.
- Wpadł pan na wspaniały pomysł przywiezienia Puśki.
- żadna zasługa. Ona tak bardzo pragnęła pana zobaczyć, że sama by przybiegła, gdyby
wiedziała, gdzie się
ukrywacie.
- Mam nadzieję, że jeszcze nikt...
- Nikt - zapewnił bosman. - Nawet panna Pusława, którą dlatego właśnie w koszu wiozłem,
by nie rozszerzać
kręgu wtajemniczonych.
- Słusznie - rzekł kapitan. - Nie wiem przecież, czy zechce ze mną pozostać, gdy dowie się, że
zrywamy z
terrorem, i to raz na zawsze. Tuż przed waszym
lądowaniem miałem zamiar zakomunikować podwładnym mą decyzję o rozwiązaniu...
- Wspólnie rozwiążemy ten problem - przerwał mu Dobromierz.
- Ja o eskadrze, nie o problemie - wyjaśnił Koot.
- Ja o problemie - powtórzył bosman uparcie i bez żadnego uprzedzenia podał komendę. -
Wokół mnie... siad!
Posłuchali go wszyscy, gdyż stopnie bosmańskie otrzymują we flocie tacy właśnie tudzie,
których nie sposób nie
posłuchać, nawet gdy się jest admirałem.
- Marynarze!
Tak właśnie nazwał ich Dobromierz i było w tym wiele racji, ponieważ każdy z nas - na
morzu, w powietrzu czy
na Iądzie - z portu macierzystego wypływa i
walcząc z wiatrami, klnąc ciszę, rafy omijając, żegluje poprzez życie ku wyspom słonecznym
i szczęśliwym.
- Marynarze! Kapitan Koot przed jedenastu dniami sformował eskadrę i poprowadził do boju.
Znam dzieje jej
zwycięstw i klęsk. Proszę, byście przyjęli mnie
pod swą flagę.
Propozycja była tak zaskakująca, że nawet Kowalik milczał rozwarłszy dziób ze zdumienia.
- W tak krytycznej i trudnej chwili? - spytał Jonatan.
- Gdy woda wdziera się do zenz, uciekają szczury, a nie bosmani. Flaga na top masztu,
kapitanie. Pożeglujemy
jeszcze do wielu zwycięstw, tylko trzeba koło
sterowe obrócić.
- Dawaj kurs! - zawołał Kowalik czując, że znowu się na bój zanosi.
- Działaliście do tej pory sprytem, podstępem, rzucaliście na szalę zręczność i odwagę, a
fortele Jonatana Koota
niewątpliwie przejdą do historii.
Kapitan przecząco i skromnie pokręcił głową, lecz córka coś mu szepnęła do ucha, budząc
uśmiech pod siwym
wąsem.
- Wszystkie jednak wasze akcje nosiły charakter partyzancki, dywersyjny, a nawet, zwłaszcza
ostatnia, niestety
terrorystyczny, co w moich oczach dyskwalifikuje
ją moralnie.
Nie można problemów współczesnych rozwiązywać metodami retro i nie wolno stosować
przemocy wobec
niewinnych, o czym już mówiłem.
- Kurs, bosmanie, kurs! - denerwował się Eryk. - Dosyć tej wody.
- Cóż to wy anarchiści, terroryści? Zgłupieliście? Wstyd!
Działając samotrzeć za l u d z i zwojowaliście tyle co nic.
Jeśli naprawdę chcemy obronić przyrodę, musimy działać z ludźmi.
- Wielu z nich nie chce, nie rozumie - rzekł Chelonides.
- Trzeba tłumaczyć, przekonywać, zachęcać.
- Glaca-Placa też? - spytał kpiąco Skrzydlaty.
- Też.
- Bzdura! - odpalił oburzony. - Prędzej pająka nauczę robić muchom skarpetki na zimę.
- Ja mogłabym podszkolić Zefiryna, namówić pannę Katarzynę z centralki i pozyskac '
wartownika Trąbonia.
Mogłabym też pogadać z lwonką Sprytkówną - liczyła
na palcach panna Zosia.
- C6ż z tego? - westchnął Jonatan. - śadna z tych osób nie ma większej władzy. A z takim na
przykład
Przemysławem Sprytkiem, magistrem inżynierem dyrektorem,
ta i zaczynać nie warto.
- Nie warto - przyznał bosman uczciwie. - A szkoda, bo mógłby zrobić wiele dobrego. Tyle,
ż
e jak z góry
przyjdą szczere wytyczne, to on się nie wyłamie.
- Trzeba by przeciągać na naszą stronę, panle Dobromierzu, nie tylko prostych ludzi, z
którymi dogadać się
nietrudno - mówił Koot w zadumie - lecz kierowników
i naczelników, rektorów i dyrektorów, sztukmistrzów i ministrów, generałów i admirałów,
prezydentów i
decydentów, królów i królowe, premierów i premierowe...
Jak to uczynić?
Zapadła długa cisza. Znowu usłyszeli kurę gdaczącą w stronie gajówki i pszczoły brzęczące
w sadzie. Mijała
minuta za minutą. Pusława zdjęła chustkę z szyi
i podniosła ją do oczu, w których błyszczały wielkie łzy. Tak bardzo chciała być razem ze
słynnym ojcem
Jonatanem i dokonywać wielkich czynów.
- Ja wiem - rzekł spokojnie Chelonides.
- Co wiesz? - poganiał go Kowalik.
- Wiem, w którą stronę obrócić. koło sterowe i jakim kursem ma pójść nasza eskadra.
- Wymyśliłeś? - spytała Pussi zachwyconym głosem.
- Nie. Tylko przypomniałem sobie pewną mądrą księgę.
- Mów - rzekł Jonatan.
- Przekonywanie zajmie nam trochę czasu, choć nie tak wiele, jeśli najgodniejszych spośród
priekonanych
będziemy przyjmować do eskadry. Od paru minut jest
nas już przecież dwakroć więcej.
- Pięć - policzył Eryk.
- Mówi się pięcioro - poprawił Biki. - A jeśli o tobie nie zapomnieć: sześcioro.
- EJ piloci, nie przeszkadzać - zwrócił uwagę bosman. . Coś ty, Biki, wymyślił?
- Eskadra, jeśli chce złowić wszystkich, od których dużo zależy, musi szeroko zaciągnąć sieci.
- Przestań o tych rybach grubych i cienkich, bo jak cię dziobnę...
- Pomyślmy perspektywicznie. Gdzież są teraz wszyscy przyszli dyrektorzy, ministrowie i
premierzy? - zapytał
Chelonides i sam sobie głośno odpowiedział.
- Są dziećmi i chodzą do szkoły.
- Dziećmi? - zdziwił się Eryk. - Wiesz to na pewno?
- Na pewno. Więc jeśli uda nam się przekonać wszystkie dzieci...
- EJ! - klasnął w ręce bosman. - Biki ma łeb. W każdej klasie załoga, w każdej szkole eskadra,
a na czele floty
admirał Jonatan Koot.
- EJ, bosmanie, zrefuj żagle. Kto zerka zbyt wysoko, tego jamnik kąsa - rzekł kapitan, Iecz na
przekór treści
znowu nadzieja była w tych słowach i ufność.
- Siądźmy bliżej i mówmy ciszej, bo nigdy nie wiadomo, do kroćset bul mastiffów i pointer
szpiców, czy kto nie
podsłuchuje.
Siedli bliżej i szeptem poczęli układać plany nowych działań. Słów słychać już nie było, lecz
bzowe Iiście
poczęły trzepotać jak bandery okrętów wojennych
ruszających do boju.
W rok później czy może dwa, w każdym razie wiosną na pewno i w maju, bowiem pobielały
właśnie sady, a po
Iasach brzozy i dęby, głogi i jarzębiny zakwitły,
wybraliśm .y się z inspektorem Nowakiem na majówkę.
Rowery, ale takie zwykłe, nie wodne, stanęły oparte jeden o drugi jak dwa mądre osły
zmachane dźwiganiem
podróżnych, Jecz lustra zwrotne, na długich chromowanych
prętach unosiły czujnie niczym uszy. Siedzieliśmy obok na pniu świerka zwalonego przez
burzę zimową.
Metody prawą ręką pocierał Iewą nogę, bo go łupało
w kościach, jak to na wiosnę.
Gwarzyliśmy niespiesznie o sprawach rozmaitych i jeszcze zupełnie innych. Dzień był
słoneczny i łagodny, a
rozmowa tak przyjazna, że zdecydowałem się zadać
pytanie, które od dawna chodziło mi po głowie.
- Czy rzeczywiście w dniu powrotu Radochy z Przyleppą do Miasta nie można było ująć
Jonatana Koota? Czy
nigdy później nie zdarzyła się okazja pojmania któregoś
z jego wspóiników?
- Otrzymawszy odszkodowanie z ZUS-u za podrapany futerał i zapłaciwszy mandat za
niedbalstwo, dyrektor
sprawę wycofał - Nowak udzielił wymijającej odpowiedzi.
- No dobrze - nie ustępowałem - ale reszta tych akcji.
- Akta przechowujemy w archiwum - odrzekł bez zapału detektyw. - Otóż powiem ci, że ja
pilnuję trójczłonowej
zasady. dobra milicja wie wszystko, mówi niewieJe,
aresztuje zaś tylko, gdy musi.
Wyłożywszy tę maksymę wykonał ręką gest, który wydał mi się wskazaniem na rowery.
Spojrzałem w podłużne
Justerko i zastygłem w bezruchu.
Oto za naszymi plecami bezdrożem Jeśnym maszerowała Eskadra Jonatana. Na czele kapitan
Koot z dumnie
wzniesionym ogonem, za nim Zosia z Erykiem na ramieniu
i wreszcie bosman Dobromierz ciągnący lekki wózek z Chelonidesem.
Wszyscy śpiewali, a Puśka dokazywała, trącając łapami kwitnące konwaJie, by dzwoniły w
rytmie marszu.
Polem, niziną, lasem, wyżyną nasze eskadry do boju płyną...
Pauza na dwa takty po tenorowym zaśpiewie Kowalika, a potem zgodny chór"
Woda dla świata, zieleń, powietrze!
Brudy i bzdury eskadra zetrze. .
Choć tu i ówdzie Glac- Plac się śmieje, to siła eskadr wciąż dorośleje.
EJ, przekonują, EJ powstrzymują, Błękit i zieleń, EJ uratują!
Nie dostrzegając nas ukrytych w trawie przemaszerowali za kępą leszczyn i poczęli się
oddalać. Przymgleni byli
kurzem dalekich dróg, zmęczeni, Iecz wydawali
się bardzo szczęśliwi.
Gdy wyszli poza lusterko, spytałem cicho:
- Widziałeś?
- Kogo? - rzekł inspektor ze zdziwieniem w szarych oczach.
- Tych, za powodzenie których tak palce trzymasz, że aż ci ręka zbielała.
Uśmiechnął się, nic nie mówiąc.
z daleka, spomiędzy drzew dobiegło nas niegłośne poświstywanie. Nietrudno było rozpoznać
melodię marsza
komandosów nocnych. Słyszeliśmy ją długo, nawet
wówczas jeszcze, gdy już dawno ucichła w oddali.
Warszawa, w końcu marca 1976
Czy Eskadra Jonatana zawinęła już do portu Waszej szkoły? Czy Twoja klasa stała się jedną z
załóg Wielkiej
Floty?
Jeśli nie, to może warto, byście się sami sformowali i powitali Ich, gdy przyjdą, meldunkiem
o stoczonych
bitwach i odniesionych zwycięstwach.
Możecie też przysyłać raporty na mój adres:
Janusz Przymanowski, 00-976 Warszawa 13, SKR.
77 (dla Koota).
Wieczorami, a zwłaszcza w noce bezksięzycowe, podczas niżów barycznych, pełnię bowiem
służbę listonosza
Poczty Polowej weteranów Siedemnastej KoKoKoNo.
Nie mówcie tylko nic inspektorowi N, Niech to zostanie między nami.
EJ!