J G Ballard Fabryka bezkresnych snow (P2PNet pl)(1)

background image
background image

J.G. BALLARD

Fabryka bezkresnych snów

Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyków współczesnej literatury

światowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzieścia powieści i zbiorów opowiadań.

W Polsce jest znany między innymi z powieści

Wyspa (Czytelnik, 1982),

Imperium słońca (Czytelnik, 1990; książka

sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.),

Delikatność kobiet (Alfa, 1996),

Kraksa (Amber, 1997),

Zatopiony świat (Rachocki i S-ka, 1998), Wieżowiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru

opowiadań Ogród czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983).

J.G. BALLARD

FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW

Przełożył Maciej Swierkocki

1

PRZYLOT HELIKOPTERÓW

Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten sa-molot?

Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna

spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne
przeczucia tych dzi-wacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu.

A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany

kombinezon lotni-czy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pamiętam moment,
kiedy wszedłem do niestrzeżo-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i
sprężony, jak jego stalowy dach nad moją gło-wą. Zapinając pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszyst-
kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie najprostszej, a zarazem
najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynności - lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikoptery.
Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie
zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się do-wiedzą, w jak
niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto.

Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w po-wietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki

background image

pochodzą ze wszyst-kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami - są wśród nich flamingi,
fregaty, sokoły i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo.
Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy
opie-ram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kom-binezon lotniczy, harpiowata orlica,
strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim
jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej sa-motnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na
opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barba-rzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne
ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę przewiązać się w pa-sie. W ciągu kilku ostatnich
chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton
zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w ol-brzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I
tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z
betonowe-go dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-deł kryją plamy grzybicy, a między
pazurami lśni ropa gni-jących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pra-cowitego finansisty.
Podobnie jak inne ptaki, sprawiają wra-żenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdraż-nione
hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi.

Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi

się przydarzy-ło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, sięgającymi
daleko poza granice tego mia-steczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół
mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w po-
śpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a je-den z moich bliźnich zapomniał zakręcić
trawnikowy spry-skiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych tęcz nad
ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś wid-mową rybę i
wyciągnąć ją z głębi.

-Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Już za nimi tęsk-nię: za wdową, która próbowała finansować

moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.

- Miriam!... Doktor Miriam!... - To młoda lekarka, któ-ra mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem.

Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż.
Na nad-rzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą.
Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim
rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywają gęsto orchi-dee i
paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowy-mi i w oknie wypożyczalni telewizorów pienią się
karłowa-te palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogro-dy porastają mangowce i magnolie,
zmieniając ciche mia-steczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś
zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powro-tem nad
wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym do-
mom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie
wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła,
rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i ka-sjerów
bankowych, którzy śpią we mnie, bezpieczni w sy-pialnych salach moich kości.

Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni

lot. Z dobro-duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze zmywarek do
naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznika-mi, dyniami i
nektarynkami. Były to najwłaściwsze przed-mioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londy-nu,

background image

by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka kon-strukcja zawiera strzęp mojego kombinezonu albo
jakąś małą część samolotu - pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po napędzanej
ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni po-mogli mi
skonstruować.

Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonu-je niepewne okrążenie nad centrum

miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drze-wami. Choć są bardzo
przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zli-czyć
opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce
opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadzą się, by odbyć swój
pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.

Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż

wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dnia-mi, wkraczając lekkim samolotem w
przestrzeń powietrz-ną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem
zarówno śmierci, jak i życiu.

2

KRADNĘ SAMOLOT

Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lot-

nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków terminali,
byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród
rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzy-stane środki
uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na
myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czego-kolwiek.

Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa.

Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem
strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc
sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków
jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że kompulsywnie wcielałem się w inne
postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem
w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem
leniwy i agre-sywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z
którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym,
w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy
wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie
zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka.
Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić
wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.

Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki

nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych
możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający,
rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno
kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy

background image

usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do
krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po
piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą
dyrektorowi szkoły.

Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek

dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet
samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w
Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista,
który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na pokładach
transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych
podczas lotu filmów.

Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy

pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie
przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł
mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pe-
wien, że mogło się nam udać.

Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to

jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni
międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego
kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzu-cony pilot
najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor utworów pornograficznych (spędziłem
niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pu-stych biur w całym Londynie i dyktując
automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które nicze-go niepodejrzewające
maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) - a jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem
nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, po-zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia
ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybra-kowanej układanki.

Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym

nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja
latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie po-licja, ponieważ
zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego cza-
su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną kompleks Szczurołapa* i naprawdę
uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdu-mione matki, kilka przebiegających
nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który - o ile tylko udałoby mi się go
odnaleźć - leżał nie dalej niż kilka-set jardów stąd.

Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem

się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku , a skazaną niedawno
za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła
dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat życia seksualnego na mię-
dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się bezzwłocznie i zamieszkałem u
niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samo-lotu napędzanego siłą ludzkich
mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i
Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samolo-*
Szczurołap - według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury,

background image

grając na fujarce, a potem, po-nieważ rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do
jaskini, która się za nimi zamknęła (przyp. tłum.) ty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na
po-kładach. Ogarniała mnie zazdrość, że ich na wskroś zwy-czajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny
sen o locie. Sny o lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na
tarasie widokowym zna-lazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej czę-ści lotniska
znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach parkin-
gowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolotów, przypominających
skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możli-we zamki. Któregoś dnia
zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.

Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki, to,

co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej, która
ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramio-na. Służbowy strój dziewczyny
ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten grote-skowy kostium. Ale
kiedy przygarnąłem ją do piersi, zro-zumiałem, że nie powoduje mną uczucie dla niej, lecz chęć
zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka nocna, którą dziewczyna
strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi pięściami, a ja stałem przy łóżku,
przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało
jej nie zabiłem, w najmniejszym stop-niu nie odczuwając jednak nienawiści czy złości. Później, gdy
siedziałem już w kokpicie cessny, podeks-cytowany pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło
do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić, jedno-cześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na
twa-rzy siedzącej na podłodze dziewczyny i nabrałem pewno-ści, że pójdzie na policję. Omijając o włos
stojący obok odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele
razy widziałem, jak mecha-nicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwa-lali mi sobie
towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc po-
wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządze-niach sterowniczych i regulacji silnika.
Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad par-kingami samochodowymi,
fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczającymi lotnisko, nie miałem najmniejszego poję-cia, jaki wybrać
kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o kradzież cessny oraz usiłowanie mor-
derstwa na mojej narzeczonej.

Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak

zawsze podnieca-ły mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska silnik
zaczął się grzać, a po kilku se-kundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpa-lonym dymem.
Pode mną leżało ciche nadrzeczne miastecz-ko, którego centrum handlowe i prowincjonalne ulice, po-
rośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki. Zobaczyłem też wytwórnię filmową i
operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod wymalowaną na płótnie atrapą
zakamuflowanego hangaru stało kilkana-ście przedpotopowych dwupłatowców, a aktorzy ubrani w
skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny świato-wej unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę,
gdy szybo-wałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na
platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi megafonem, jak gdyby chciał, bym za-grał w jego
filmie.

Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na rzece

i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem otoczonym
uschłymi wiązami, zobaczy-łem na trawiastym zboczu wiej ską rezydencj ę w stylu tudo-riańskim.

background image

Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki

moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stro-nach kabiny pędziły
wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew
eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek
sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spo-tkanie wznoszącej się ku
mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami, runął do wody.
Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w twarz. Poczułem
szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak gdyby moje ciało
należało w rze-czywistości do pasażera.

Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast tonąć.

Gdy pró-bowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła kipiąca,
czarna woda, wirując ła-komie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka sekund.

I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.

3

WIZJA

Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosiła

się ogrom-na chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do przodu, a rzeka
bezceremonialnie ochlapy-wała spękaną szybę tuż przed moim nosem. Poluzowałem klamrę, zwalniającą
zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy moją uwagę przykuła rozgrywająca się na
wprost mnie scena.

Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malo-widło, rozjaśnione zarówno wzburzoną

wodą, jak i moc-nym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płót-na. Kiedy wypchnąłem
drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegó-łów.
Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się czę-ściowo drewniana rezydencja w stylu tudoriańskim.
Przy-glądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez mala-rza na zwykłym, banalnym pejzażu. Żadna
z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego sa-molotu, który runął z
popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody.

Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku -jak przypuszczałem, sądząc po obecności

wytwórni filmowej, było to Shepperton - wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to aktorzy
odpoczywający w przerwie mię-dzy kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowło-sa kobieta,
ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśleniu z trojgiem małych dzieci na pokrytej
płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka-przy-cupnęli razem na huśtawce jak małpki
na gałęzi, uśmiecha-jąc siew nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą próbowa-ła zaaranżować dla nich
ta młoda kobieta. Dzieci przyglą-dały mi się chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień
czekały, aż mój samolot specjalnie dla nich wy-ląduje w wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach
klamry ortopedyczne i pogwizdywał od czasu do czasu na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby
wierzgały w powie-trzu. Drugi chłopczyk, przysadzisty mongoł z wielką gło-wą, szeptał coś ładnej
dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu.

Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa ko-bieta w średnim wieku. Miała nieobecną

twarz wdowy i, jak sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce podtrzymywała

background image

brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwałtowne
przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta krzyknęła coś do dobiegającego sześćdziesiątki
bro-datego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie od brzegu. Był chyba archeologiem,
bo siedział w oto-czeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wciśnięty mocnym, acz
otyłym ciałem w krzesełko tury-styczne. Koszulę przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale
on wpatrywał się uporczywie w coś, co przy-kuło jego uwagę na plaży.

Ostatnim z siedmiu świadków był mniej więcej trzydzie-stoletni mężczyzna, ubrany jedynie w

kąpielówki. Stał na końcu przystani z kutego żelaza, wcinającej się w rzekę spośród nadbrzeżnych
hotelików, stojących za rezydencją. Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego koła,
stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesio-nego dla dzieci na tej rozsypującej się,
edwardiańskiej przy-stani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z nie-zmąconym spokojem
przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną, muskular-ną budową
ciała filmowego atlety.

Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski

rozdzielczej. Spo-dziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale wszyscy
stali niczym aktorzy czekający na sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w wibrującym świetle,
przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe mia-steczko na przystani i hoteliki na nabrzeżu otaczał
silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mi-krosekund dzieliło je od jakiegoś
niesłychanego nieszczę-ścia. Byłem niemal pewien, że w miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec
albo że lada chwila pochłonie je nu-klearna katastrofa.

Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili

spostrzegłem, że archeolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując wydobyć mnie
z samolotu siłą woli, jakby nagle zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec mnie. Prawe skrzydło
zniknęło pod powierzchnią wody i szarp-nięta prądem cessna przewróciła się na bok. Uwolniwszy się z
pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zala-nej kabiny na podpórkę lewego skrzydła. Wspiąłem
się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie lot-niczym, kiedy samolot pogrążał się w
wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje.

4

KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ

Leżałem na mokrej trawie u stóp rezydencji. Wokół mnie przepychali się ludzie, jak podczas pijackiej

burdy, ale młoda kobieta w białym kitlu kazała im się cofnąć. - Doktor Miriam!

- Widzą, że jeszcze nie umarł! Odsuńcie się! - Dziew-czyna odgarnęła niesforne włosy, wpadające jej

do oczu, i przyklękła przy mnie, kładąc nerwową, ale silną dłoń na mojej klatce piersiowej, gotowa
wtłoczyć znów życie w moje serce. - Dobry Boże... Chyba nic ci nie będzie. Pomimo autorytatywnego
tonu, młoda kobieta wydawa-ła się wciąż czymś oszołomiona, jak gdyby nie była pewna, czy mimo
wszystko żyję. Za jej plecami stała tamta druga, starsza kobieta, którą widziałem przedtem w oknie rezy-
dencji. Wpatrywała się we mnie z przerażaniem, jakby to ona, a nie ja, wyszła cało z wypadku. Miała na
sobie je-dwabną bluzkę, poplamioną olejem silnikowym, i sznur pereł na szyi. W lewej dłoni trzymała
zapomnianego papie-rosa, chcąc może napiętnować przemoczonego lotnika, który przed chwilą wydostał
się z trudem na trawę. Kobieta wyciągnęła rękę i potrząsnęła mnie ze złością za ramię.

background image

- Kim jesteś?

- Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!... Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale ko-

bieta przypadła do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego.

- Mamo! - Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. - Zginie, jeżeli będzie jeszcze

musiał bić się z tobą! Przynieś mi z domu torbę!

Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłania-jąc spokojne niebo. Intensywne światło

zniknęło, a diabel-skie koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna manda-la. Czułem się silny, ale
dziwnie stary, jak gdybym ukoń-czył właśnie niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia le-karki, chcąc
dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o nadciągającej katastrofie, która spotka wkrótce
miasteczko.

Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dra-matyczna aura mojego przybycia najwyraźniej

zrobiła na niej głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną mło-dą kobietę, poczułem potężny
przypływ wdzięczności. Chciałem pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej pier-si. Przez chwilę
niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem ten ekstrawagancki sposób ukazania się, by się
oświadczyć.

Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiech-nęła się i uścisnęła mi dłoń.

- Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestra-szyłeś mnie jak jasna cholera... Widzisz mnie?

Słyszysz? Ile palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samo-locie był ktoś jeszcze? Może
pasażer?

- Ja... - Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego okre-ślonego powodu. Widok kokpitu cessny był

pustą strefą w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za ste-rami. - Nie... Byłem sam.

- Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś

mógł o tym za-pomnieć w każdej chwili.

- Blake... Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lot-nicze. Mój samolot stanął w płomieniach. -I

owszem...

Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę pla-mił olej z mojego kombinezonu. Miałem

zwęglone buty, ale moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających mnie ludzi
- ogrodnika, szofera i dwojga staruszków, którzy widocznie prowadzili dom - zro-zumiałem, że w ich
mniemaniu utopiłem się, byli więc cał-kowicie zdetonowani moim rzekomym zmartwychwsta-niem.
Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z rakietami w rękach, a kilku
chłopców rzu-cało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał im upadek samolotu.

Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem.

Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre. Oddychał

ciężko, wpa-trując się niecierpliwie w splamioną olejem murawę-przy-pominał jakiegoś
prześladowanego proroka morskiego, któ-ry zszedł na ląd w poszukiwaniu odstępcy ze swojej trzód-ki.
Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-myśliłem się, że wskoczył do wody, by

background image

wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zamierzał oddać mi ostatnią
posługę.

- Ojcze Wingate... On odzyskał przytomność. - Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. -Uważam,

że ten cud zawdzięczamy tobie.

- Widzę, Miriam. - Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na

baczności, ponieważ mierził go mój powrót między żywych. - No cóż, dzięki Bogu... Ale teraz pozwól
mu odpocząć.

Światło przygasło, a potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a jej twarde,

spartańskie rysy ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na doktor
Miriam i przytuliłem głowę do jej łona.

Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuch-nięte, ponieważ rozciąłem je o własne zęby,

a para niezna-nych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś - ktokolwiek aplikował mi sztuczne
oddychanie, czynił to zbyt silnie, wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał mnie zabić. Poprzez
głęboki blask oświetlający rzekę, przypomi-nającą teraz krajobraz księżycowy, pozbawiony cienia, wi-
działem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczy-wie, być może usiłując rzucić mi wyzwanie.
Próbował mnie reanimować czy zabić?

Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przy-tomności. Przypomniałem sobie, że

zszedłem z kadłuba samolotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie na
piasek. Spojrzałem ku górze na nie-bo, balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego bla-sku, który
widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywała mi głowę na kolanach, przyciska-
jąc nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed katastrofą.

Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatry-wała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli

kochankami, od dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem za-pach jej silnych ud i widziałem
nieoczekiwanie brudne sto-py w sandałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z tyłu głowy wyblakłą
wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wsku-tek braku guzika, widziałem ślady dziecięcych zadrapań na jej
lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym nie-bem, na trawie, na oczach tego agresywnego
księdza. By-łem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypad-ku, i żałowałem, że to nie jej zęby
pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W
każdej chwili mogła pojawić się miejscowa policja, przyciągnięta przez tłum gapiów na brzegu. Ponad
spokojnym nurtem rzeki przyglądały mi się setki ludzi.

Wstałem, wspierając się na huśtawce, czemu przypatry-wała się ze swojej grzędy trójka dzieci.

Wybuchnęły histe-rycznym śmiechem, kiedy zrzuciłem z nóg zwęglone buty. Mój kombinezon lotniczy
zwisał w strzępach wokół bio-der. Brakowało prawego rękawa i nogawki, które urwałem, uciekając z
cessny.

Odwracając się plecami do księdza, powiedziałem:

- Muszę stąd iść. Jestem instruktorem w szkole pilota-żu. Powinni wiedzieć, gdzie spadł mój samolot.

- Myślałam, że wykonujesz akrobacje lotnicze. - W pewnym sensie. Jestem pilotem, uprawiającym akro-
bacje lotnicze. - Chcąc uniknąć jej zaciekawionego spoj-rzenia, zapytałem: -Co jest twojej matce?
Zachowuje się jak obłąkana...

background image

- Przestraszyłeś ją, delikatnie mówiąc. Zaczekaj chwi-lę.

- Stała na wprost mnie, obmacując moje posiniaczone żebra i brzuch, jak nauczycielka, badająca

dziecko, które skaleczyło się na placu zabaw. Krew z moich obtartych knyk-ci splamiła jej dłonie. Znowu
odczułem silny pociąg seksu-alny, będący częścią nerwowej ulgi, jakiej doznałem, stwier-dziwszy, że
jednak żyję. Pod górną wargą Miriam widniała niewielka opuchlizna, jak gdyby lekarka rozgniotła sobie
usta, całując się z kochankiem.

- Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie gło-wy. Pięć minut temu byliśmy przekonani, że...

Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka kroków bliżej, ale
nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że podejrzewa, iż nie
jestem wykwalifiko-wanym pilotem.

Doktor Miriam wycisnęła wodę z mojego kombinezo-nu.

- Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobatów lotniczych i instruktorów pilotażu? Na pewno jest taki

święty. - Jasne, że tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. - A zwracając się do mnie, ksiądz dodał:
- Nie co dzień spadają nam z nieba młodzi mężczyźni.

- Tym bardziej mi go szkoda. - Lekarka odwróciła się i uciszyła dzieci, które biegały teraz wokół

huśtawki. Chłopiec w klamrach ortopedycznych wydawał radosne okrzyki, przedrzeźniając mój głos.

- Jamie, dlaczego jesteś okrutny?

Pomyślałem, żeby szturchnąć chłopaka, ale w tej chwili ksiądz dotknął mojego ramienia, bo podszedł

wreszcie do mnie i wpatrywał się w moją twarz w skupieniu, jak gdyby chciał zliczyć chrząstki w
którymś ze swoich stawów. - Zanim odejdziesz. Czujesz się już dobrze, prawda? Mu-sisz mieć niebywałą
siłę woli... Dosłownie ożyłeś nam na rękach.

Pomimo nabożnego tonu księdza wiedziałem, że nie poprosi mnie, żebym połączył się z nim w

dziękczynnej modlitwie. Mój rzekomy powrót z martwych najwyraźniej wstrząsnął porządkiem i
zasadami jego wszechświata. Być może to on usiłował reanimować mnie na plaży i po wielu latach,
spędzonych w sukniach duchownych, wstydził się uznać, że najprawdopodobniej dokonał cudu. Widząc z
bliska jego potężnie zbudowane ciało i ramio-na, drżące jeszcze pod wpływem powściąganych emocji, z
łatwością potrafiłem sobie wyobrazić, że postanowił wyci-snąć ze mnie życie i posłać mnie z powrotem
na tamtą stro-nę, nim sytuacja wymknie się spod kontroli. Chciał mnie sprowokować i celowo dawał
wyraz podejrzeniom, które wypełzły mu na twarz. Naszła mnie pokusa, żeby wziąć się z nim za bary,
rzucić się na księdza posiniaczonym ciałem i powalić go na splamioną olejem trawę.

Dotknąłem warg, zastanawiając się, czy to ksiądz przy-wrócił mnie do życia owym aktem oralnego

gwałtu. Czyjeś potężne ramiona wycisnęły mi powietrze z płuc, a sądząc po śladach, jakie pozostawiły
nieznajome usta i dłonie, musiał to być mężczyzna co najmniej mojej postury. Ksiądz był w takim wieku,
że mógłby być moim ojcem, ale, choć nosił koloratkę, wyróżniał się agresywną budową rugbisty.

Spojrzałem na krąg twarzy i szpaler ludzi na przeciw-ległym brzegu. Jeśli to nie ksiądz, to kto inny

spośród sied-miu świadków mógł mnie reanimować? Może doktor Mi-riam albo jej zbzikowana matka?
Pani St. Cloud wyłoniła się po chwili z rezydencji. Splamione olejem perły tworzy-ły zatłuszczony
łańcuch na szyi kobiety. Wciąż bała się do mnie podejść, jak gdyby spodziewała się, że samoistnie stanę

background image

w płomieniach i zniszczę jej i tak już zdewastowany trawnik.

Ostatni świadek wypadku, blondyn malujący diabelskie koło, porzucił rdzewiejącą przystań i ruszył

plażą ku nam. Szedł niespiesznie po płytkiej wodzie, boso, wystawiając przede mną na pokaz niemal
całkowicie obnażone ciało. W beztroskiej taplaninie krył się poważny cel -mężczyzna bowiem na nowo
ustanawiał w ten sposób swe prawa do tych wód, które chwilowo przejąłem w posiadanie. Pomachał
doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem byłego kochanka, czekając, aż lekarka poprosi, by
wszedł na murawę. Ponieważ jednak Miriam nie zwracała na niego uwagi, mężczyzna niby mimochodem,
acz chy-trze, wskazał uschnięte wiązy nad naszymi głowami. Podniosłem wzrok i ujrzałem fragment
ogona cessny, zwisający spomiędzy górnych gałęzi drzew. Jak przyszpi-lony do nieba, trzepotał się z
boku na bok, niby flaga sygna-lizująca moją obecność policyjnym zwiadowcom. - Stark... zawsze miał
bystry wzrok. - Doktor Miriam ujęła mnie za ramię opiekuńczym ruchem. - Chodźmy, Blake. Powinniśmy
stąd iść. Znajdę ci w klinice jakieś ubranie.

Idąc wówczas jej śladem po trawniku, wyczuwałem tyl-ko obecność milczącego tłumu, który

przyglądał mi się z obu brzegów rzeki, i spojrzenia tenisistów, siedzących na murawie z rakietami w
rękach. Ich twarze wydawały mi się niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym świetle spokojne
miasteczko, w którym spadłem, otaczała wyraźnie złowro-ga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci pozornie
flegmatyczni mieszkańcy byli w rzeczywistości aktorami, wynajętymi przez tutejszą wytwórnię filmów,
aby odgrywać swoje role w misternie uknutym spisku.

Byliśmy już na wysokości sportowego samochodu dok-tor Miriam, stojącego na podjeździe za

domem. Pani St. Cloud, krążąca cały czas po ganku, podała córce torbę le-karską.

- Miriam?...

- Na litość boską, mamo. Nic mi się nie stanie. - Tole-rancyjnie potrząsając głową, doktor Miriam

otworzyła dla mnie drzwi samochodu.

Stałem boso w powalanych olejem strzępach kombine-zonu i nagle nabrałem pewności, że pani St.

Cloud nie po-biegnie do telefonu w chwilę po moim odjeździe. Ta pod-starzała wdowa nigdy w życiu nie
widziała nikogo, kto po-wróciłby z martwych. Wpatrywała się we mnie, trzymając się ręką za gardło,
jakbym był jej synem, o którego istnie-niu zapomniała przez roztargnienie.

Ale mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru prze-ciągać powitania, bo z takiego czy innego

powodu jedno z nich próbowało mnie zabić.

5

POWRÓT Z MARTWYCH

Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Clo-ud? Już w drodze do kliniki wydawało mi się

dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od studentki,
siedziała za kierownicą w swo-im białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc poważne miny.
Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepo-trzebny kłopot, żeby się mną zaopiekować, i podejrzewa-łem
nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejsco-wy komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy
pod drze-wami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły przez park, po-hukując i pokrzykując radośnie,
jakby w nadziei, że zdu-mione buki przerwą pełne namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor

background image

Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz,
byłem gotów wyrwać jej kierownicę i wypchnąć lekarkę na trawę.

Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły

zakłóconego po-południa usiłowały ukonstytuować się na nowo. - Czy nie powinnaś wrócić do matki? -
zapytałem. - Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. - Zdenerwowałeś ją. Nie spodziewała się, że
dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały czas w oknie, tak jakby
ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli,
krok po kroku.

- Ja nie zmartwychwstałem.

- Wiem o tym... - Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale

irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nut-ką prosektoryjnego
poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i
posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem energicznie
do brze-gu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdla-łem na płyciźnie, raczej wskutek
doznanej ulgi niż rzeczy-wistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i wtedy w całym tym
zamieszaniu próbował mnie reanimować ja-kiś szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta
zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporo-zumień, zdecydowałem, że im szybciej zniknę z
Shepper-ton, tym lepiej.

Przed wyjazdem musiałem jednak zdobyć ubranie. - W klinice dostaniesz garnitur na zmianę, choć

twoi uczniowie ze szkoły pilotażu mogą cię w nim nie poznać. - Po chwili Miriam dodała kawalarskim
tonem: - Celowo staram się być tajemnicza. Boję się, żebyś nie wyskoczył z samochodu. - Jeśli tylko
garnitur nie należał do jakiegoś nieboszczyka. Twój ksiądz nie byłby zadowolony, że po raz drugi tego
popołudnia ktoś kusi opatrzność. - Ty wcale nie kusiłeś opatrzności, Blake - ciągnęła da-lej Miriam
obojętnym głosem, starannie dobierając słowa. - W klinice ludzie właściwie nie umierają, mamy tam
tylko dziennych pacjentów. Wierz mi, cieszę się, że nie było cię wśród naszych pierwszych
podopiecznych. Mamy w klini-ce oddział geriatryczny. Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na
badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć. Przepraszam, że się tak wygłupiały, ale
zanim trafiły do nas, były okrutnie maltretowane. Lekarka wskazała trzypiętrowy budynek za parkingiem
kliniki. Na tarasie, na wózkach inwalidzkich, siedzieli sze-regiem pacjenci, starsi ludzie, kiwający
głowami w stronę słońca. Odżyli natychmiast na widok mojego poszarpane-go kombinezonu, po czym
zaczęli pokazywać mnie palca-mi i sprzeczać się między sobą. Przypuszczałem, że widzieli, jak cessna
spadła w drzewa nad rzeką.

Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogo-nić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją

obserwuję, dok-tor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłu-bała płatek brudu zza
paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego świa-tła,
odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół na-giego ciała, poczułem się nagle opętany tą młodą
kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach, odurzającym
zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych jakiegoś pacjenta na
jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby zwracając parkowi część
szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej ciała. Uznałem, że brudne stopy
lekarki i otaczają-ca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku dbałości o higienę, lecz wynikają z
całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy
pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa

background image

między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chciałem ją po-siąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką
klacz. - Blake?... - Przyglądała mi się nie bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym
pilotem, i cał-kiem świadomie pozwalała sobie odczuwać do mnie po-ciąg erotyczny. Kiedy przybiegły
dzieci, schyliła się i uści-skała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie
palce dziewczynki błądziły po jej ustach.

Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się razem:

łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie dziewczynka o
czujnej, wyrazistej twarzy i żwa-wym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch chłopców, któ-ry prowadził
ją ostrożnie między stojącymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty mongoł o masywnym czole, przy-
pominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostającym zawsze w
zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem, komentując wszystko dookoła i przedstawiając
zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu.

Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo

przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekun-dzie odkrywał na
nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na wypełniony słoń-cem park,
każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecy-wać niezwykłą rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej
do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał się z niejakim wdziękiem.

Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiada-jąc i wysiadając z kolejnych samochodów.

Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie kompleks
Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś sekretne
królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógł-bym przywrócić wzrok, chłopcu z porażeniem
mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję.

- O co chodzi, Rachel?... - Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept.

- Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglą-dasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać,

że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki, odznaczające się
szczegól-ną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj
chłopcy, zdawała się wkra-czać w rzeczywistość jak gdyby z boku. Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do
piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu, że jej drobne ręce nie mogły posinia-czyć
moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a jej palce przebiegały po moich policzkach i czole
jak zelek-tryzowane ćmy, które cisnęły mi się do nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból
niemal jak przyjemność. Trzymałem ją mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha.

Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążo-nym czołem widziałem zaniepokojone oczy.

Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust.

- Blake! Zostaw ją! - Doktor Miriam wyrwała mi dziec-ko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle,

zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł przez
park ojciec Win-gate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dło-niach turystyczne krzesełko i
wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że wi-dział, kiedy
chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi.

- David, Jamie... Zabierzcie ją stąd.

background image

Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpiecz-na w zasięgu opiekuńczego wzroku mongoła,

który najwy-raźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Ra-chel. Potem dzieci pobiegły razem
do parku, a dłonie dziew-czynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej twarzy.

- Kogo zobaczyła?

- Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka.

Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy, by

za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem, że doktor
Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment ogarnęło, i
spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu. Czy broniłaby się
bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wcho-dziliśmy do kliniki. Bała się, że mógłbym
zaatakować jed-ną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do po-czekalni, powłócząc nogami.

Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała,

żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne
lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała
mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do aparatu
rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór po-niżej lewego ucha, urzekające
czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy, sterowa-ne jej wysokim
czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem... chciałem powoli badać
wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować odstający płatek skóry z jej wargi,
który zawie-siłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją
od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając
się otwarcie mo-jemu nagiemu ciału i na wpół wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i
marynarkę z czarnego samodziału - dostarczony z pralni chemicznej strój duchownego albo ka-
rawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie, przezna-czone na jakiś sekretny różaniec albo datki od
nieutulonych w smutku żałobników.

Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowski-mi, wręczyła mi dwa buty tenisowe.

- Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spo-kojnie pobiegać. - Czekałem, aż lekarka

dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. - Studiowałem przez rok medy-cynę. Kto ma prawo
własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne.

- My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu?

Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała mojego

wzroku, de-likatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia mojej skóry. Czy
jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę, że łą-czę młodą
lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą kobietą było egoistyczne,
jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem ją przestrzec przed
niebezpieczeństwem, zagra-żającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja nadciągają-cego holocaustu
przybrała w mojej głowie kształt niewzru-szonej pewności. Być może w skrajnie krytycznych chwi-lach
wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i potrafimy uchwycić błysk wszystkich
zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. -Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę... Czy w
Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego

background image

odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym
zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem
lata park, gdzie bawiły się upośledzone dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami.
Naśladowa-ły samolot.

- Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa... Może wręcz

tragedia nukle-arna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną... -
Chciałem wziąć ją pod ramię. - Zaopiekuję się tobą.

Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała.

- W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający czę-sto widząjasne światło. Kiedy nadchodzi

koniec, mózg usi-łuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypusz-czam, że stąd pochodzą nasze
wyobrażenia o istnieniu du-szy.

- Ja nie umierałem! - Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i

zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. - Miriam, popatrz na
mnie... Ja tu przypłynąłem z samolotu!

- Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. - Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję wciąż

obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: - Nawet modliliśmy się za ciebie, kiedy
siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę, zanim udało ci się
stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby.

Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycają-ce powietrze nad miastem. Miałem wtedy

wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w pło-mieniach. Czyżby w kokpicie
cessny był ze mną ktoś jesz-cze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego wzroku tkwiła
postać siedzącego człowieka. - Przypłynąłem tu z samolotu - powtórzyłem uparcie. - Jakiś kretyn
usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?!

- Nikt. Jestem tego pewna. - Poprawiła leżące w nieła-dzie na biurku długopisy, przypominające rój

sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej matki.
Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak gdybym był
czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało.

- Miriam... - Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia pode-szła

do mnie, zapinając biały kitel.

- Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? - Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia,

by pojął, o co jej chodzi. - Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, prze-bywałeś pod wodą ponad
jedenaście minut. Wszyscy my-śleliśmy, że umarłeś.

- A umarłem?

- Tak! - Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. - Umarłeś...! A potem znów

ożyłeś!

6

background image

WIĘZIEŃ AUTOSTRADY

- Jesteś obłąkana, dziewczyno!

I zatrzasnąłem za sobą drzwi kliniki.

Po drugiej stronie parku pojawiła się biała flaga, jakby sygnalizująca pilną wiadomość. Kawałek

ogona cessny zwisał z górnych gałęzi uschłego wiązu, kołysany na boki podmuchami wiatru. Na szczęście
policja jeszcze mnie nie znalazła, a żaden z tenisistów nie zdradzał zainteresowania wrakiem samolotu.
Bębniłem pięściami po dachach zapar-kowanych wokół samochodów, rozzłoszczony na Miriam St. Cloud
- wszystko wskazywało na to, że sympatyczna, ale pomylona lekarka zmienia się w czarownicę. Postano-
wiłem wmieszać się po południu w tłumek miejscowych gospodyń domowych i złapać pierwszy autobus
z powro-tem na lotnisko.

Jednocześnie stwierdziłem, że śmieję się z siebie w głos - mój poroniony lot okazał się podwójnym

fiaskiem. Nie tylko rozbiłem samolot i o mało nie straciłem życia, ale tych kilku świadków, którzy
mogliby mnie ratować, zwę-szyło jakby niezbywalny interes w tym, by wierzyć, że umar-łem. Idea mojej
śmierci w obłąkańczy sposób zaspokajała ich najgłębsze potrzeby, być może związane ze sterylnym
życiem, jakie prowadzili w tym dusznym mieście - toteż każdego, kto wpadł w jego szpony, traktowało
się tu pod-świadomie jak „zmarłego”.

Rozmyślając o doktor Miriam - chciałem jej pokazać, że nie jestem martwy, i posiać dziecko między

bojaźliwymi udami tej kobiety - minąłem pomnik wojenny i otwarty basen. Na główną dzielnicę
miasteczka składał się właści-wie tylko supermarket, pasaż handlowy, wielopoziomowy parking i stacja
benzynowa. Shepperton, znane mi dotąd jedynie z wytwórni filmów, zdawało się być wszędzie i wy-
łącznie prowincją, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. Młode matki prowadziły dzieci do i z pralni albo
supermar-ketu, na stacji uzupełniały natomiast zapasy benzyny. Przy-glądały się swoim odbiciom w
wystawowej szybie sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, eksponując swoje kształtne ciała
przed pralkami i odbiornikami telewizyjny-mi, jak gdyby nawiązywały z nimi jakieś tajemne związki.
Obserwując tę procesję ud i piersi, uświadomiłem so-bie, że wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome
dziecko uruchomiły mój pobudliwy seks. Miałem wrażenie, że wszystkie moje zmysły pracują na
najwyższych obrotach -zapachy zderzały się z sobą w powietrzu, a elewacje skle-pów pomrugiwały do
mnie krzykliwymi szyldami. Błądzi-łem wśród tych młodych kobiet z na wpół wzwiedzionym członkiem,
gotów posiąść je między piramidami pudełek proszków do prania i bezpłatnymi próbkami kosmetyków.
Niebo nad moją głową pojaśniało, kąpiąc spokojne da-chy wjutrzenkowym świetle, które przemieniło
główną ulicę prowincjonalnego miasteczka w aleję świątyń. Zrobiło mi się niedobrze, oparłem się więc
o rosnący przed pocztą kasz-tanowiec. Czekałem, aż siatkówkowa iluzja przeminie, wa-hając się, czy nie
zatrzymywać przejeżdżających samocho-dów i nie ostrzegać zamyślonych kobiet, że one i ich po-tomstwo
zostaną wkrótce unicestwione. Zacząłem już zwra-cać na siebie uwagę. Mrugałem powiekami, zaciskając
i otwierając pięści, gdy przystanęła przede mną grupka na-stolatków. Śmiali się z mojego groteskowego
stroju- lśnią-cego, czarnego ubrania duchownego i białych butów teni-sowych.

- Blake... Zaczekaj!

Chwiejąc się bezradnie, otoczony rozchichotanymi mło-dzieńcami, usłyszałem, że woła mnie ojciec

Wingate. Prze-chodził przez ulicę, zatrzymawszy sznur samochodów mocą swej uniesionej dłoni, a czoło
lśniło mu w jaskrawym świe-tle niczym hełm. Kazał młodzieńcom odejść, a potem przyj-rzał mi się z
takim samym jak przedtem wyrazem troski i złości, niby zboczonemu uzurpatorowi, któremu musiał

background image

pomagać, ponieważ łączyły go z nim jakieś niezwykłe więzy.

- Na co tak patrzysz, Blake? Blake!...

Chcąc uciec przed światłem i niesamowitym księdzem, przeskoczyłem-ozdobne ogrodzenie i

wbiegłem między ci-che bungalowy w bocznej uliczce za pocztą. Głos ojca Win-gate^ słabł z tyłu, ginąc
w dźwięku klaksonów i przelatu-jących w górze samolotów. Tu panował większy spokój. Chodniki były
puste, a dobrze utrzymane ogrody wygląda-ły jak miniaturowe parki pamięci, poświęcone domowym
bóstwom telewizorów i zmywarek do naczyń. Światło zaczęło blednąc, kiedy dotarłem na północne
peryferie miasta. Dwieście jardów za niezaoranym polem biegł szeroki pokład autostrady. W pobliski
zjazd skręcał właśnie konwój ciężarówek, ciągnących przyczepy z wy-konanymi z drewna i płótna
kopiami starych samolotów. Gdy karawana tych powietrznych fantazji przekroczyła bra-mę wytwórni,
ciągnąc zapylone sny mojego własnego lotu, przeszedłem obwodnicę i skierowałem się w stronę mostu
dla pieszych, przerzuconego ponad autostradą. Maki i żółte janowce ocierały się o moje nogi, a ja miałem
nadzieję, że pozostawiają na nich swoje pyłki. Kwitły wśród odpadków, jak stare opony czy porzucone
materace. Po mojej prawej ręce stał meblowy hipermarket, którego otwarty dziedzi-niec wypełniało
trzyczęściowe wyposażenie luksusowych apartamentów, stoły jadalniane i szafy, klienci zaś porusza-li
się między nimi z niejakim roztargnieniem, niczym zwie-dzający w nudnym muzeum. Obok hipermarketu
mieścił się warsztat naprawy samochodów, a na podwórku przed zakładem stały używane auta,
wystawione na sprzedaż. Przy-cupnęły w słońcu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia straż
cyfrowego wszechświata, w którym wszyst-ko będzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia
Sądu, zawierającym każdy kamień i każde ziarnko piasku pod moimi stopami... i każdy gorliwy kwiat
maku. Wróciła mi pewność siebie, kiedy zacząłem uciekać z Shepperton - za kilka chwil miałem
przekroczyć most i zła-pać autobus, jadący na lotnisko. Nogi niosły mnie same, gdy biegłem, podskakując
w swoich białych butach teniso-wych. Przystanąłem przy wkopanym w glebę betonowym słupie, niby
przy jakiejś cyfrze wyznaczającej granicę tej jałowej ziemi. Spoglądając ostatni raz za siebie na duszne
miasteczko, w którym omal nie straciłem życia, pomyśla-łem, że wrócę tu pewnej nocy i farbą w sprayu
wypiszę rosnący ciąg liczb na każdej furtce ogrodowej, na wszyst-kich wózkach sklepowych i czołach
wszystkich dzieci. Puściwszy wodze fantazji, pobiegłem dalej, krzykiem przyporządkowując cyfry
wszystkiemu dokoła -kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypomi-nającym
hangary studiom nagrań w wytwórni. Pomimo wypadku myślałem już o karierze, jaką zrobię w lotnictwie
- pójdę na kurs w szkole pilotażu, zostanę oficerem sił po-wietrznych, jako pierwszy człowiek oblecę
Ziemię w ma-szynie napędzanej siłą ludzkich mięśni albo zostanę pierw-szym europejskim astronautą...

Zdyszany, rozpiąłem księżą marynarkę, by rzucić ją na ziemię. Właśnie wtedy, w odległości

pięćdziesięciu jardów od autostrady, dokonałem niepokojącego odkrycia. Choć szedłem równym krokiem
przez wyboisty teren, wcale nie zbliżałem się do kładki dla pieszych. Piaszczysta ziemia przepływała
obok, maki coraz niecierpliwiej obijały się o moje kolana, ale autostrada pozostawała wciąż w tej samej
odległości, a być może odsuwała się nawet coraz dalej, choć Shepperton znikało w oddali za moimi
plecami. Stwierdzi-łem, że wciąż stoję na olbrzymim polu, porośniętym maka-mi, pośród których leży
kilka zdartych opon. Przyglądałem się pędzącym po autostradzie pojazdom i widocznym dobrze twarzom
kierowców. Chcąc nagłym szu-sem zmylić i wyprzedzić to szalone poczucie odległości, które
najwyraźniej zalęgło się w moim mózgu, rzuciłem się naprzód, by skręcić po chwili gwałtownie za rząd
rdzewie-jących beczek po ropie.

Autostrada znów nieco się oddaliła.

Chwytając z trudem pełne pyłu powietrze, spojrzałem na swoje stopy. Czyżby Miriam St. Cloud

background image

świadomie spre-zentowała mi niepełnowartościowe obuwie sportowe, na-leżące do arsenału jej
czarodziejskich sztuczek? Stąpałem ostrożnie i badawczo po milczącym piachu. Rozciągająca się wokół
ziemia jałowa była wciąż taka, jaką ją ujrzałem, ustępliwa i nieustępliwa, w zmowie z tajemni-czymi
mieszkańcami Shepperton. Przez drzwi jakiegoś nie-wielkiego samochodu wrastały do wnętrza gałązki
naparst-nicy. Niewzruszone światło uspokajało pokrzywy, rosnące wyczekująco wzdłuż autostradowej
palisady. Kilku kierow-ców przyglądało mi się ze swoich aut, bo wyglądałem jak zdemenciały ksiądz w
białych butach sportowych. Podnio-słem z ziemi kredowy kamień i ponumerowałem paliki z
rozrzuconych wokół kawałków drewna, wyznaczając w ten sposób kalibrowaną ścieżkę, mającą
zaprowadzić mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszyłem naprzód, paliki oto-czyły mnie spiralnym
ramieniem, owijającym się zarazem wokół siebie i tworzącym zwój cyfr, który przywiódł mnie znów na
środek pola.

Pół godziny później dałem za wygraną i ruszyłem z po-wrotem do Shepperton. Wyczerpałem wszelkie

sztuczki, jakie tylko przyszły mi do głowy - próbowałem czołgać się, biec tyłem, zamykać oczy i trzymać
się rękami powie-trza. Gdy zostawiłem za sobą stare opony i wrak samocho-du, ulice miasteczka
przybliżyły się, jak gdyby zadowolo-ne, że mogą mnie znów oglądać.

Uspokoiłem się, gdy wszedłem na obwodnicę. Najwy-raźniej doznałem wskutek wypadku

liczniejszych urazów głowy, niż mogłem dotąd przypuszczać. Przed hipermar-ketem wybrałem sobie
jakąś rozdętą sofę i wyciągnąłem się na niej w gorącym słońcu, odpoczywając pośród fałszy-wych
reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzedaż po obniżonych cenach, dopóki czujny sprzedawca nie
zmusił mnie, bym ruszył w dalszą drogę.

Szedłem przez podwórze przed warsztatem, gdzie lśniły w słońcu wypolerowane karoserie

używanych samochodów, przypominających mi szereg barwnych bólów głowy. Ob-ciągnąwszy zakurzone
ubranie, ruszyłem naprzód obwod-nicą. Na przystanku stały dwie kobiety z dziećmi. Przyglą-dały mi się
uważnie, jakby bały się, że za chwilę wykonam swój taniec derwisza i otoczę je setkami
ponumerowanych palików.

Czekałem, aż pojawi się autobus. Zignorowałem chytre spojrzenia kobiet, ale kusiło mnie, żeby się

obnażyć i poka-zać im swój lekko nabrzmiały członek. Jak na kogoś, kto rzekomo umarł, nigdy jeszcze nie
czułem się bardziej żywy. - Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! - krzykną-łem. -Powie wam, że
umarły! Widzicie to jasne światło? To wasze mózgi usiłują zebrać resztki sił! Oszołomiony swoją
seksualnością, przysiadłem na kra-wężniku pod przystankiem, śmiejąc się do siebie. W sil-nym świetle
popołudnia pusta droga zmieniła się w zaku-rzony tunel albo dławiącą tubę, uciskaj ącą mi mózg. Ko-
biety, przypominające gorgony w letnich sukienkach, ob-serwowały mnie bacznie, a dzieci przyglądały
mi się z sze-roko rozdziawionymi ustami. Nabrałem nagle pewności, że autobus nigdy się nie zjawi.

Autostradą przejechał policyjny radiowóz. Pomimo ja-skrawego słońca miał włączone na pełną moc

reflektory. Wiązki świateł zamigotały na moim posiniaczonym ciele. Nie mogłem stawić im czoła,
zawróciłem więc i zacząłem uciekać obwodnicą.

Zacząłem rozumieć, że Shepperton schwytało mnie w

7

ZOO STARKA

background image

Między topolami płynął chłodny strumień, pragnący na-maścić i ukoić moją skórę. Po drugiej stronie

podmokłej łąki stały przycumowane wzdłuż brzegów rzeki jachty i ło-dzie motorowe. Przez dziesięć
minut szedłem dalej obwod-nicą, czekając na dogodny moment, by podjąć następną pró-bę ucieczki z
Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i pla-tanami ciche uliczki bungalowów i małych domków two-
rzyły szereg zielonych altan, przypominających bramy wio-dące do przyjaznych labiryntów. Tu i ówdzie
ponad żywo-płotami wznosiły się trampoliny. W ogródkach mieściły się też niewielkie baseny, a ich
woda skrzyła się krzemiennie, jak gdyby zagniewana, że uwięziono ją w tych udomowio-nych
zbiornikach, i zdezorientowana, ponieważ miłośnie zalano nią obsesyjnie pochyłe dna. Wyobraziłem
sobie te baseny, dotknięte plagą małych dzieci i ich leniwych ma-tek, knujących po cichu zemstę.

Najwyraźniej nie było przypadkiem, że mój płonący sa-molot rozbił się właśnie w tym nadrzecznym

miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otaczała woda - piaszczy-ste jeziorka i zbiorniki wodne,
nowo tworzące się koryta strumieni, kanały i rurociągi, pozostające pod zarządem władz miejskich, czy
wreszcie rozwarte ramiona rzeki, kar-mionej całą siecią potoków i strumyków. Wysokie groble ponad
zbiornikami tworzyły jakby szereg wysokich hory-zontów, i zdałem sobie sprawą, że błąkam się w
wodnym świecie. Cętki światła pod drzewami padały na dno mor-skie. Choć o tym nie wiedzieli,
skromni mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka byli w rzeczywistości egzo-tycznymi
stworzeniami morskimi o pełnych snów mózgach wodnych ssaków. Wszystko wokół tych beznamiętnych
gospodyń i ich ujarzmionego sprzętu domowego zawisło w głębokiej ciszy. Być może groźny blask, który
widziałem nad Shepperton, był proroczym odbiciem tego zatopione-go, prowincjonalnego miasteczka?

Dotarłem do hotelików w pobliżu portu jachtowego. Wysoko ponad tudoriańską rezydencją St.

Cloudów zwisał z uschłego wiązu ogon cessny, sygnalizujący swoją obec-ność z przerwami, jak gdyby
znudził się już przekazywa-niem wiadomości.

Przeszedłem na drugą stronę i znalazłem się przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do wesołego

miasteczka na pomoście. Świeżo pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak jednorożce i
uskrzydlone konie mi-niaturowej karuzeli, lśniły z nadzicjąw świetle popołudnia, ja jednak
przypuszczałem, że ten podupadły lunapark od-wiedzają tylko o północy parki zakochanych. Za kasą stały
świecące pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedziały dwa wypłowiałe sępy, nie zwra-
cając uwagi na leżącego na ziemi martwego królika - pta-sie sny o Andach ginęły gdzieś za sklejonymi
powiekami ich oczu. Mała szerokonosa małpka spała na swojej półce, a podstarzały szympans czochrał
się nieustannie, badając wrażliwymi paznokciami pępek, jak gdyby usiłował złamać szyfr zamka
pępowiny - wyglądał niczym wewnętrzny emigrant, wiecznie pełen nadziei.

Kiedy obserwowałem ze współczuciem jego łagodny pysk, z bramy wytwórni filmowej wyjechał

duży i błysko-tliwie udekorowany pojazd, który z łoskotem ruszył gwał-townie naprzód, wzniecając
tuman pyłu, a potem skręcił nagle na plac przed kasą biletową. Był to karawan, przysto-sowany do
przewożenia desek surfingowych i sprzętu lot-niarskiego, ozdobiony wizerunkami rozmaitych skrzydla-
tych stworów i pozłacanych ryb. Zza kierownicy przypatry-wał mi się bojaźliwie ten sam blondyn, który
malował przed-tem wagoniki kolejki. Po chwili zdjął z głowy stary kask lotniczy, wysiadł z samochodu i
zaczął się krzątać w kasie, usiłując nie zwracać na mnie uwagi.

Jednak kiedy doszedłem do końca pomostu, usłyszałem tupot jego nóg na metalowych płytach.

- Blake... Uważaj! - Ruchem ręki pokazał, żebym od-szedł od słabej poręczy, ponieważ obawiał się,

że rdzewie-jący korpus pomostu mógłby się pod nami zawalić. - Wszystko w porządku? To właśnie tutaj
spadłeś. Spoglądał na mnie z niejakim współczuciem, ale jedno-cześnie trzymał się z daleka, jak gdyby

background image

spodziewał się, że mogę w każdej chwili uczynić coś dziwacznego. Czyżby widział, jak próbowałem
dojść do autostrady? - To było widowiskowe lądowanie... - Mężczyzna za-patrzył się w wartki nurt,
przepływający pod naszymi sto-pami. - Wiem, że wykonujesz akrobacje lotnicze, ale tę sztuczkę musiałeś
chyba ćwiczyć całe lata. - Głupi jesteś! - Miałem chęć go uderzyć. - O mało się nie zabiłem!

- Wiem o tym! Przepraszam... ale wydaje mi się, że takie rzeczy też wymagają prób... - Bawił się

starymi go-glami i kaskiem, zawstydzony nagle, że eksponuje swój rynsztunek lotniczy, jak gdyby usiłując
ze mną rywalizo-wać.

- Pracuję w wytwórni nad filmem... To nowa wersja Zwy-cięzców żywiołu.* Gram oblatywacza.

- Blondyn lekceważącym gestem wskazał diabelską kolejkę. - To długoterminowa inwestycja, a w

każdym ra-zie tak była obliczana. Potrzebna jej jakaś atrakcja. Właści-wie dziwię się, że nie ma nikogo
więcej. To nieco zabawne, Blake, że jesteś jedyną osobą, która tu dzisiaj przyszła... Dosięgną! jednego z
wagoników i rozhuśtał się w po-wietrzu, popisując się muskulaturą nie tyle dlatego, żeby mnie
przestraszyć - powaliłbym go na ziemię bez najmniej-szego wysiłku - a raczej po to, by zdobyć z mojej
strony coś w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywał się napa-stliwie, ale jednocześnie ujmująco,
rozmyślając już zapa-miętale, w jaki sposób mógłby wykorzystać katastrofę mo-jego samolotu do swoich
własnych celów. Kiedy spoglądał w tęsknej zadumie na rzekę i zaginione ślady po wypadku, niesione w
dal na rozświetlonym słońcem grzbiecie Tami-zy, spostrzegłem, że żałuje, iż nie jest w stanie
wykorzystać przypadkowej bliskości zrujnowanego pomostu i miejsca mojego awaryjnego lądowania.

- Stark, powiedz mi coś... Czy widziałeś, jak płynąłem do brzegu?

- Oczywiście. - Chcąc chyba uprzedzić ewentualne sło-wa krytyki pod swoim adresem za to, że nic

wtedy nie zro-bił, Stark wyjaśnił pospiesznie: - Zamierzałem właśnie sko-czyć do wody, ale ty nagle
pojawiłeś się na brzegu, bo uda-ło ci się jakoś wydostać z samolotu.

- To ojciec Wingate wyciągnął mnie na brzeg. Widzia-łeś, czy ktoś próbował mnie reanimować?

Albo zastoso-wać sztuczne oddychanie?...

„Men with Wings”, film amerykańskiego reżysera Williama A. Wel-lmana, nakręcony w 1938 roku,

z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach głównych (przyp. tłum.). - Nie... A dlaczego
pytasz? - Stark przyjrzał mi się ba-dawczo z nieoczekiwanym przebłyskiem inteligencji na swojej
aktorskiej twarzy. - Nie pamiętasz? - Chciałbym podziękować tej osobie. - Po chwili doda-łem
swobodnie: - Jak długo siedziałem uwięziony w samo-locie?

Stark nasłuchiwał niespokojnych sępów, które tłukły się w klatce. Wielkie ptaszyska usiłowały

wdrapać się na pręty i chwycić kawałek nieba. Przyjrzałem się bacznie nerwo-wym oczom Starka i
drobnym włoskom, sterczącym wokół jego warg jak igły. A może to on mnie reanimował? Wy-obraziłem
sobie, że jego piękne usta zaciskają się na moich wargach, a mocne zęby Starka ranią mi dziąsła. Pod
wielo-ma względami przypominał muskularną, jasnowłosą kobie-tę. Pociągał mnie, nie z powodu
jakiegoś dewiacyjnego, ho-moseksualnego impulsu, wyzwolonego gwałtownym szarp-nięciem z mojej
psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal braterską bliskość jego ciała, ud, barków, ramion i
pośladków, jak gdybyśmy dzielili w dzieciństwie sypial-nię. Byłem młodszym, ale silniejszym z braci,
niczym mia-ra, którą Stark musiał całe życie przykładać do siebie. Mo-głem go uścisnąć, kiedy tylko
przyszłaby mi ochota, mo-głem przycisnąć jego dłonie do swoich posiniaczonych że-ber i sprawdzić, czy
to on usiłował mnie zaatakować - i mogłem sprawdzić, czy kąsa.

background image

Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwró-cił się plecami do rzeki.

- Jak długo byłeś pod wodą?... Trzy albo cztery minuty.

Może trochę dłużej.

- Dziesięć minut?

- To dużo czasu, Blake. Nie stałbyś teraz tutaj. Znów zapanował nad sobą i przypatrywał mi się z

prze-biegłą miną, zaciekawiony, co zamierzam zrobić. Bawił się swoim przedpotopowym kaskiem
lotniczym, wymachując mi nim przed oczami, jak gdyby kiełkowało w nim podej-rzenie, że obaj jesteśmy
pilotami, grającymi w filmie. Ja jednak pilotowałem po niebie prawdziwy, silnikowy sa-molot, nie jedną
z tych biernych lotni, zależnych od siły wiatru.

Obwodnicą nadjechał wóz policyjny, rozpalając reflek-torami światło popołudnia. Kiedy samochód

zatrzymał się przy kasie, zauważyłem, że na tylnym fotelu za dwoma po-licjantami siedzi ojciec Wingate.
Patrzył na mnie przez za-mknięte okno zamyślonym wzrokiem człowieka, który spo-kojnie oddał się w
ręce policji.

Kiedy czekałem, aż ksiądz wskaże mnie funkcjonariu-szom, Stark ujął moją dłoń.

- Jadę do Londynu. Podrzucę cię na drugą stronę rzeki. Usiadłem na przednim siedzeniu karawanu w

stroju ka-rawaniarza, kryjąc twarz za zwiniętym sklepieniem lotni. Słyszałem ćwierkanie małpki i
głębokie skrzeczenie sępów. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawiło zwie-rzęta o
zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrzałem ojca Wingate, który obserwował mnie z radiowozu jak
bę-dący w zmowie ze mną spiskowiec, skrupulatnie trzymają-cy język za zębami, żeby nie zdradzić
niczego, co nas łączy. Stark stał w towarzystwie dwóch policjantów przy kasie i pilnował, żeby trzymali
się z dala od zardzewiałego po-mostu. Wzruszył ramionami, gdy policjanci wskazali niebo nad
wytwórnią filmową.

A zatem policja wciąż szukała świadków. Ujrzawszy, że aktor przecząco potrząsa głową, nabrałem

przekonania, że pomimo wielu niewiadomych tego popołudnia Stark, oj-ciec Wingate, Miriam St. Cloud
ani nikt inny, kto widział mój wypadek, nie wyda mnie policji.

8

POCHÓWEK KWIATÓW

W końcu miałem więc umknąć z tego dusznego mia-steczka. Niecierpliwiłem się, siedząc obok

Starka, kiedy cze-kaliśmy w kolejce, żeby przekroczyć most w Walton. Na-deszło późne popołudnie i
drogi dojazdowe zapchane były samochodami, wracającymi z Londynu. Walton leżało na południe od
Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opuściłem strefę zagrożenia. Rozmyślałem o
decyzji Starka, który postanowił nie wydać mnie policji - mój rzekomy powrót z martwych uciszył na
pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matkę i poszukują-cego skamieniałości księdza.
Byłem jednak przekonany, że Stark zdradzi moją historię jakiejś gazecie albo stacji tele-wizyjnej,
zwłaszcza gdy odkryje, że ukradłem cessnę. Ale z jemu tylko znanego powodu to, że byłem pilotem,
zrobiło na Starku głębokie wrażenie. Moje spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w
przeciwieństwie do za-aranżowanych wypadków z jego filmu, dotknęły w nim ja-kiegoś jeszcze

background image

bezkształtnego, lecz potężnego marzenia. Stark wskazał niemal nieruchomy sznur samochodów, tkwiących
w obłokach lśniących w słońcu spalin. - W zasadzie powinieneś znajdować się teraz tysiąc stóp ponad
tym wszystkim, Blake. Wziąłem kiedyś kilka lekcji pilotażu, ale nie szło mi dobrze. A ty nie próbowałeś
może kiedyś lotniarstwa?

Patrzyłem na uschłe wiązy, górujące nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie

przekazywał mi wciąż swoją wiadomość. Z nieba zwisały świeżo pomalowane wagoniki diabelskiego
koła niczym zabawki, czekające, aż pochwycą je piloci przelatujących w pobliżu balonów. - Tak
naprawdę interesuję się lotami w maszynach na-pędzanych siłą ludzkich mięśni. Chciałbym pewnego dnia
odbyć pierwszy taki lot dookoła świata.

- Maszyna latająca, napędzana siłą ludzkich mięśni? - Stark przewrócił oczami, chcąc mi się

skwapliwie przypo-dobać. Czy nie rozumiał, że uratował mnie przed policją? - Chciałbym ci pomóc,
Blake... Mógłbyś wystartować wła-śnie stąd. Z Shepperton.

- Z Shepperton?

- Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miej-sce. Po twoim porannym wypadku chętnie

powitano by cię tu jako miejscowego pilota i mógłbyś zapewne otworzyć szkołę pilotażu, może nawet w
porozumieniu z wytwórnią. Poza tym mieszkańcy tej okolicy są opętani tego rodzaju rzeczami, jak parki
safari, delfinaria czy akrobacje lotni-cze, wszystko im jedno. Ciągle przebierają się za halabard-ników z
Tower albo za piechotę hanowerską i odgrywają bitwę pod Austerlitz. Ja postanowiłem rozbudować zoo.
Gdyby udało mi się wydobyć z rzeki twój samolot, wysta-wiłbym go na pokaz jako atrakcję turystyczną. -
Nie...

- Dlaczego? A może odsprzeda mi go twoja firma ubez-pieczeniowa?

-Nie ruszaj go!

- W porządku, Blake... - Zaskoczony gwałtownością w moim głosie, Stark chwycił mnie za rękę,

żebym się uspo-koił. - Oczywiście, zostawię samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszynę do morza.
Wiem, co czujesz, Blake. Wlekliśmy się teraz wzdłuż środkowego przęsła mostu. W oczach pulsowały mi
setki świateł stopu, ponieważ kie-rowcy co chwila zatrzymywali się i ruszali znowu. Mijali-śmy
dźwigary na odległość wyciągniętej ręki, jadąc tak powoli, że mogłem policzyć nity wystające spod
łuszczącej się farby.

I tym razem nabrałem jednak pewności, że wcale nie poruszamy się naprzód. Nie tylko nie

zbliżaliśmy się do brzegu, na którym leżało Walton, ale byliśmy od niego da-lej niż przedtem. Ciągnące
się przed nami szeregi samo-chodów i autobusów przypominały gigantyczne pasy trans-misyjne. Położony
z tyłu brzeg Shepperton ze swoimi fir-mami żeglugowymi i przystaniami wydawał się nie dalej niż
pięćset jardów stąd.

Rzeka zakołysała się. Zabrakło mi tchu i opadłem na siedzenie, świadom napierających ze wszystkich

stron po-jazdów, poruszających się, lecz nieruchomych, a ponadto wyposażonych w światła wysysające
siły z moich oczu. Cze-kałem, aż złudzenie minie, uwięziony na metalowej drodze długości jednej mili.

- Blake, poruszamy się! Wszystko jest w porządku!

background image

Aleja wiedziałem swoje.

Gdy otwierałem drzwi, poczułem dłoń Starka na swoich zmiażdżonych piersiach. Odtrąciłem go

łokciem i wysko-czyłem z karawanu. Przesadziłem sięgającą bioder barier-kę, wypadłem na chodnik i
pobiegłem w dół, ku bezpiecz-nym brzegom Shepperton.

Pięć minut później, gdy zostawiłem rzekę daleko za sobą, siedziałem na ławce przy opustoszałych

kortach tenisowych. Pozbywszy się lęku, który dźwigałem na moście, zacząłem masować swoją
posiniaczoną klatkę piersiową. W każdym razie dowiedziałem się, że to nie Stark usiłował mnie reani-
mować - dłonie, które odcisnęły się na moich żebrach, były większe, równie duże i silne, jak moje.

Podniosłem wzrok na umarłe wiązy, odległe ulice i domy. Z jakiejś przyczyny, znanej jedynie

najskrytszym zakamar-kom mojej głowy, zostałem uwięziony w tym nadrzecznym mieście, wokół którego
moje myśli zakreśliły ciasny krąg, wyznaczony na północy przez autostradę, a na zachodzie i południu
przez kręte koryto Tamizy. Przyglądałem się po-jazdom, ciągnącym w kierunku Londynu, na wschód, i by-
łem pewien, że gdybym próbował stąd wyjść tymi ostatni-mi drzwiami, rysującymi się na horyzoncie,
otwarłaby się przede mną ta sama, mdląca perspektywa. Na korty weszły pod opieką matki dwie
nastoletnie dziewczyny z rakietami w dłoniach. Przypatrywały mi się czujnie, zaskoczone widokiem
młodego księdza w butach tenisowych, który najprawdopodobniej upił się mszalnym winem. Miałem
ochotę spędzić popołudnie na grze w teni-sa z tymi kobietami. Choć byłem całkowicie wyczerpany,
owładnęła mną ta sama potężna, acz niewybredna żądza seksualna, którą odczuwałem do wszystkich
ludzi, jakich spotkałem w Shepperton po wypadku: do Starka, niewido-mego dziecka, młodej lekarki, a
nawet do księdza. Wpatry-wałem się więc w matkę i córki w gorącej zadumie, jak gdyby były nagie, i to
nie w moich, lecz swoich własnych oczach. Pragnąłem uwieść je obietnicą spowiedzi, prowa-dzonej
między kolejnymi returnami z linii końcowej, pa-rzyć się z każdą z nich z osobna między wolejami,
zagry-wanymi w poprzek kortu i pokrywać je od tyłu, gdy będą kucać przy siatce.

Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z

samolotu... Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając ces-snę, i teraz nieświadomie nie
chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie ten nie-znajomy pasażer
próbował mnie zabić w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak
zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie wyciskały mi powietrze z płuc, a jego
usta za-kleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się
przy życiu jeszcze przez kilka chwil...

Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione manekiny.

Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że przed chwilą
odegrałem tę tytaniczną pod-wodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach kobiet. Zirytowany
dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną obelgę i ruszyłem na przełaj
przez park.

Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się teraz

nad wytwór-nią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a światło
zostało uwięzione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił. Niedaleko, na
niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścia-ną ciemnych rododendronów, bawiła się trójka dzieci.
Cięż-kie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał dono-śnie, a niewidoma Rachel wydawała
żwawe, krótkie instruk-cje.

background image

Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, posta-nowiłem przyłączyć się do zabawy.

Rozepchnąłem rodo-dendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnia-nej ziemi, biegnący ku
rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w głębokiej tra-wie.
Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świe-cie w kierunku klombu, świeżo wykopanego w
tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami
zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel uklękła, ba-dając rozkopaną ziemię
swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy
pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię
pogrzebo-wą martwych tulipanów, które znalazły w śmietniku straż-nika parkowego. Dzieci ułożyły także
skromny krzyż z pa-tyków, przyozdobiony kawałkami kolorowego szkła i srebr-nej cynfolii.

Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczy-łem do altanki. Zaniepokojone dzieci odwróciły

się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ścią-gnęła jej bladość, kiedy szukała po
omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem przez wysoką trawę, a Jamie
znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka.

- Rachel!... Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!... Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi

kwia-tami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający
schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą
kredką.

Czy zatem dzieci grzebały mojącessnę?

Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być

może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowi-łem dowieść, że jeśli naprawdę
zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył wiecznie.

9

BARIERA RZEKI

- Czy umarłem?

Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpo-wiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na

krzyżu samolot i duszące się rododendrony.

- Czy ja i umarłem, i oszalałem?

Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa troj-ga upośledzonych dzieci? Strąciłem

kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod drzewami
światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego może się chwycić.
Grało radośnie na klapach marynarki, poły-skując i tańcząc wokół moich białych butów. Byłem pewien,
że jednak nie umarłem. Zgniecione źdź-bła pod moimi stopami, zmęczone światło, odbite od rzeki,
skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów prze-konywały mnie, że wszystko to jest
rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka, uwięzionego w zato-pionym samolocie.
Wiedziałem, że nie straciłem przytom-ności ani na chwilę. Wydostałem się z maszyny, zanim za-tonęła, i
przypomniałem sobie, że stałem między skrzydła-mi, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym
krokiem ruszyłem w stronę rzeki, wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie ni-

background image

czym tłum rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem
wszystko, co mnie otacza - miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na piętach Miriam St. Cloud - a
nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli przebywałem
uwięziony w samolocie przez jedena-ście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z pomocą? Grupka
inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekar-ka, zastygła nieruchomo na brzegu rzeki, jak
gdybym wyłą-czył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny. Pamiętałem, że leżałem na
wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy moje serce przesta-ło na chwilę
bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wi-zję śmierci, z którą z takim skutkiem igrało tych troje dzie-
ci?

Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spo-kojne wody i niezmącone, popołudniowe

światło. Wsze-dłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łód-ką, którą ktoś wciągnął na plażę,
a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna fala ociekała
światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do tudo-riańskiej
rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby pilnie przeliczała
pie-niądze.

Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizu-jącą powierzchnią, zobaczyłem białego ducha

cessny. Odło-żyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spo-czywał na dnie w odległości
dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym
hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwar-te. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie ogromna rozpiętość
skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej płaszczki.

Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigają-cych tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba.

Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwi-lę postać martwego
mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody ustami i
brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a wodniste
słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kła-dły się na pulpit sterowniczy i podłogę
kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać - był to mój własny cień, padający na dno przez
powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwró-cony w stronę łąki, na której
bydło spokojnie skubało wy-soką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć wioseł dalej, wdzięcząc
się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd. Teraz, kiedy udało mi się potwier-
dzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opu-ścić Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka
przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie przed powrotem na lotnisko.

Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się

tysiącami rozma-itych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i
niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki wodnego
kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i nieożywione tworzyły nie-
przerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem dłonią wody, wystawiłem ją pod
słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczy-ły się w ruchliwej cieczy niby
rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu,
który trzymałem w swoich cyklopich dło-niach, i unieść te zacieki światła ku miejscom, gdzie z roz-
mowy pyłu rodziło się samo życie.

Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły ostatnie

krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak
srebr-ny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy hory-zont. Brzeg Shepperton zasłaniał wąski

background image

pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton tudoriań-skiej rezydencji. Na
murawie stały maleńkie postaci, o twa-rzach niewiele większych niż blednące punkciki światła.
Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie ułudy niepokoiły mój mózg,
chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół dinghy wezbrała i poczułem, że łódka
posuwa się naprzód. Spoj-rzałem przez ramię na oddalające się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem
dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że je-śli
będę wiosłował, przełamię barierę, którą opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy - czułem
się jak Kolumb, podnoszący na duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę
milczącej, sennej Ama-zonki.

Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wsta-łem, samotny w tym wszechświecie wody, i

płynąłem da-lej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej
horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą wstęgą w
dal, niczym proporce, uświęcające moją home-rycką podróż.

Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce

sięgnęło horyzon-tu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezro-czyste. Nad znaczoną wstęgami
krwi wodą unosiły się wą-tłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du miały wylęgnąć
się za chwilę jakieś dziwne ptaki mor-skie, przypominające chimery, które będą karmić się łap-czywie
moim ciałem.

Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę

powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby
wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad wodą
pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży dosięgło także
zbo-cze trawnika.

Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierz-chu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej

matka - blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłu-żyć jako świetlna boja. Kiedy
wyszedłem na brzeg, potyka-jąc się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod ręce. Zapach
ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami.

- Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jeste-śmy tu naprawdę.

Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza

opatrujące-go dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeń-stwo. Widziałem, że usiłuje się
ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczy-nić ją częścią
mojego koszmaru.

Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie

wyzwiskami, toteż zdzi-wiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła. Teraz
pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę na ramieniu,
jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały wieczór, gdy samot-nie,
niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowa-łem rozpaczliwie zaledwie kilka kroków od
miejsca, w któ-rym teraz stały?

-Wszystko gotowe, Blake - powiedziałapani St. Cloud. - Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A teraz

chcemy, że-byś dla nas zasnął.

background image

10

WIECZÓR PTAKÓW

Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezy-dencji St. Cloudów, przeżyłem po raz

pierwszy coś, co wte-dy wydawało mi się snem.

Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się

srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem
żeglarskim, tudoriańskąrezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwa-łem
się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem wytwórnię
filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostradą. W świetle
księżyca jej betonowa na-wierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen wyczeki-wania pas startowy.
Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka.

Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że nie

lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wróżby, i pojąłem, że nie śpię już w
sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się wirującym
powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny ptak, uświa-domiłem
sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widziałem
olbrzy-mie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czu-łem potężne mięśnie swoich piersi.
Czesałem niebo szpo-nami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie szorstkie upie-rzenie, wydzielające
cierpki odór, nieprzypominający za-pachu ssaka, a ja smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni,
plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem,
któ-rego stek odchodowy pokrywały grudki ekskrementów i na-sienia. Byłem gotów kopulować z
wiatrem. Moje okrzyki przecinały rozpędzone powietrze. Okrą-żyłem tudoriańską rezydencję, a szybując
pod oknami sy-pialni, zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota
mocowała się ze swoimi niezgrabny-mi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad
trawnik, goniąc wśród klombów swój oświetlony księ-życową poświatą cień, a potem musnąłem
pazurami po-wierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki.

Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami,

krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła bia-ła postać. Jedno jej skrzydło
sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpio-nego umysłu
jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią, zachęcając delikatne
stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad sklepem rzeźniczym,
wspinały się z tru-dem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował skrzy-deł - był to wolny duch
dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku nad nocnym sklepem, ob-wieszonym
połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się uwolniła. Stąpała dumnie po dachu,
skwapli-wie badając dziobem zapachy powietrza nocy. Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem
więc w górę i w dół oświetlonej księżycem ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których
wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w
leżący w dole ogród i omal nie na-dział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu
i wzleciał w górę, ku mnie. Aleja nie byłem jesz-cze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym
Shepperton na dachach domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów
spoczywających niżej ludzi - strojnych we wspaniałe noc-ne pióra mężów, żon i rodziców z
podekscytowanymi pi-sklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybu-jąc w górze, słyszałem
ich niecierpliwe okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających

background image

kształtów wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych
wlecia-ła z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią
filmową, złote orły z wiel-kich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namio-tów, które skauci
rozbili przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą cze-redę ptaków. Nocne
powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją. Miriam
St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej
sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei, że
zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wiet-rze.

Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychają-cych się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza

przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby i
szpony szarpią mi skrzy-dła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pie-rzastym ciałem i
dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi dech, i
zacząłem się dusić w próżni piór.

Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomo-stowi wesołego miasteczka, wyzwalając się

siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na dachu.
Kiedy składałem skrzy-dła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i wielkich,
upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu.

Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szpo-nami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł, runąłem

w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś niewielkiego
pomieszczenia.

Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, niepo-radnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na nich

zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochyłym blacie
biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wycią-gał swe długie ręce, jak
gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru.

11

PANI ST. CLOUD

Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnię-te lekko do moich warg, i dłoń, która pieściła

mi pierś. Po-kój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna, naprzeciwko
których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie wpa-trywało się we
mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu.

Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym samym

miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku brokatowym zasłonom,
ale jej zdenerwowanie znik-nęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale wciąż sprawną siostrę swojej
córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spa-łem?

- Spałeś, Blake? Sprowadziłeś nam niecodzienną pogo-dę. Wczoraj w nocy nad miasteczkiem

przeszła niezwykła burza... Wszystkim śniły się ptaki.

-Zbudziłem się tylko raz... - Pamiętałem swój sen i jego wyczerpujący finał, toteż zdumiałem się,

stwierdziwszy, że jestem całkowicie wypoczęty. - Ale nic nie słyszałem. -To dobrze. Chcieliśmy, żebyś

background image

wypoczął.-Pani St. Cloud usiadła na łóżku i dotknęła mojego ramienia, przyglądając mi się matczynym
spojrzeniem. - Tak czy owak było to emocjonujące jak elektryczna burza. Słyszeliśmy tysiące pędzących
w powietrzu ptaków. Burza wyrządziła wiele szkód... Ale tobie chyba zupełnie wystarczy dziwna pogo-
da w twojej głowie.

Zauważyłem, że pani St. Cloud zaczesała włosy w nie-wielką, ale wytworną falę, jak gdyby

spodziewała się spo-tkać z kochankiem. Myślałem o moim śnie, o wizji nocne-go lotu i jego koszmarnym
końcu, kiedy dusiłem się w próżni bijących wokół skrzydeł i spadłem przez dach kościoła do jakiegoś
niezwykłego, pełnego szkieletów pokoju. Niepo-koiła mnie autentyczność wizji. Gwałtowne skręty i po-
wietrzne skoki nad miastem w świetle księżyca pamięta-łem równie dokładnie, jak lot cessną z
londyńskiego lotni-ska, a krzyki oszalałych z żądzy ptaków, moje własne, po-żądliwe jęki na widok
Miriam St. Cloud, dzika siła nurku-jących ciał i kloaczna gwałtowność tych prymitywnych stworzeń
wydawały mi się o wiele bardziej rzeczywiste niż ten cywilizowany, pełen słońca pokój.

Uniosłem poranione dłonie, które zabandażowała mi doktor Miriam, zanim zapadłem w sen.

Poszarpana gaza opatrunkowa, moje poranione łokcie i przedramiona usia-ne były maleńkimi, czarnymi
okruszkami, jak gdybym mo-cował się z krzemienną poduszką. Pamiętałem mgliście, że potem uciekłem z
kościoła i biegłem w świetle księżyca. Czułem ostry, ptasi zapach, prostackie piękno powietrza,
spowijającego moje ciało, i cierpki odór ptaków morskich, karmiących się wciąż jeszcze żywymi ciałami
innych stwo-rzeń. Dziwiłem się, że pani St. Cloud nie zauważyła tego zapachu.

A ona siedziała obok, głaszcząc mnie po ramieniu. Mia-łem się przed nią na baczności, opadłem więc

z powrotem na poduszki i zacząłem rozglądać się po sypialni, do której zaniosły mnie matka i córka, gdy
porzuciłem bezowocne próby przekroczenia rzeki. Niepokojące było jednak to, że obie czekały na mnie,
jak gdybym mieszkał z nimi od lat jako członek rodziny i wrócił właśnie do domu, wyszedłszy cało z
jakiegoś żeglarskiego wypadku.

Skąd ta pewność, że wrócę? Rozbierały mnie z niesa-mowitym wyczuciem fizycznej intymności, jak

gdyby roz-wijały skarb, którym miały się za chwilę podzielić. Patrzy-łem, jak pani St. Cloud okrąża
łóżko, wyjmuje z szafy moje ubranie i szczotkuje poły marynarki, niby zatroskana po-wstałymi wskutek
ciśnienia mojej skóry zmarszczkami na tkaninie - śladami mojego ciała, pozostawionymi na uży-wanej
serży. Obmacałem swoje posiniaczone żebra i usta, nadal obolałe, jak wczorajszego popołudnia, i
rozmyślałem dalej o moim śnie. Nie był niczym więcej niż sennym ma-rzeniem upadłego lotnika, ale moc,
jaką miałem nad ptaka-mi, i sposób, w jaki je zwołałem z mrocznych dachów, da-wały mi nieoczekiwane
poczucie siły. Po latach niepowo-dzeń, kiedy nie udawało mi się odnaleźć formy życia, współ-brzmiącej
z moim sekretnym wyobrażeniem samego sie-bie, na krótką chwilę znalazłem się na krawędzi swoistego
spełnienia. Latałem pod postacią najwspanialszego z pta-ków - kondora. Przypomniałem sobie swoją
seksualną wła-dzę nad ptakami i żałowałem, że Miriam St. Cloud nie wi-działa mnie jako największego z
ptasich drapieżników, bo zwabiłbym ją wówczas ku niebu niczym nieśmiałego alba-trosa. Gdyby nie
panika, która wybuchła nagle wśród po-wietrznej żądzy, i gdyby nie zapadł się kościelny dach,
spółkowałbym z Miriam w głębokim łożu nocnego powie-trza.

background image

Myśląc o swoim upadku, spytałem panią St. Cloud:

- Czy jest tu jakieś muzeum? Gdzie można zobaczyć szkielety?

Położyła księże ubranie na łóżku, głaszcząc z uśmiechem tkaninę.

- Ależ, Blake... Czyżbyś chciał im ofiarować swoje ko-ści? Owszem, mamy tu coś takiego, w

zakrystii kościoła. Ojciec Wingate jest zapalonym paleontologiem, a w tych okolicach Tamiza pełna jest
ponoć najdziwniejszych oka-zów... Różnych prehistorycznych stworzeń i skamieniałych ryb... - pani St.
Cloud odgarnęła mi włosy z czoła. - Nie wspominając już o zaginionych pilotach. -Czy dach zakrystii
został uszkodzony w czasie burzy? - Niestety, tak. - Wychyliła się przez okno i pomachała do kogoś, kto
stał na trawniku. - Policja przyjechała. Wyskoczyłem z łóżka i nagi stanąłem za nią. Dwaj umun-durowani
policjanci szli przez trawnik w towarzystwie dok-tor Miriam. Upośledzone dzieci podskakiwały wokół
sier-żanta, który wskazywał bydło, pasące się na łące po drugiej stronie rzeki. Najwyraźniej wiedział, że
cessna przeleciała przez park w drodze z Londynu na południe, nie miał jed-nak pojęcia, że samolot
spoczywa w wodzie nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od domu, a biały duch maszyny krąży wciąż pod
rozświetloną słońcem powierzchnią wody. - Blake... - pani St. Cloud chciała mnie uspokoić. - Oni cię nie
będą niepokoić...

Zastanawiałem się, niezdecydowany, czy rzucić się do ucieczki, czy raczej próbować wywinąć się

policji jakąś gadką. Miriam, ubrana w swój biały kitel, weszła na wąski pasek plaży. Stanęła w takiej
pozycji, jak gdyby chciała za-słonić samolot przed policjantami, a zarazem zastanawiała się, co ze mną
począć. Dzieci pobiegły za nią, popiskując z wymuszonym podnieceniem na widok wody, której groźne
fale obmywały im stopy. Biegły z wyciągniętymi ramiona-mi, Rachel przypominała mały, ślepy samolot
w szyku mię-dzy Jamiem i Davidem. Jamie wbił klamry ortopedyczne w mokry piach i spoglądał w niebo
przymrużonymi oczami, pohukując do wtóru ogonowi cessny, kołyszącemu się w gałęziach uschłego
wiązu.

Pani St. Cłoud pieściła moje ramiona, ale ja patrzyłem na jej córkę. Trzymała ręce głęboko w

kieszeniach i spo-glądała w okno, chytrze ważąc moją przyszłość w swych nieruchomych oczach.
Rozpuściła włosy, upięte w ciasny kok, a uwięzione dotąd runo igrało teraz swobodnie na jej ramionach,
smakując rzeczne powietrze niczym niecierpli-we ptaki, które widziałem we śnie. Jaką piękną i barba-
rzyńską istotą stałaby się Miriam, jakim chimeropodobnym stworzeniem, które mogłoby wstrząsnąć
porannym powie-trzem.

- Odjeżdżają. - Pani St. Cloud pomachała sierżantowi.

- Bóg jeden wie, po co tu przyjechali.

Widziałem, jak policjanci salutują i wracają do radio-wozu. Pani St. Cloud obejrzała sińce na mojej

piersi. Mię-tosiła mi ciało, napastliwie przebiegając wzrokiem skórę. Zrozumiałem, że nie zdaje sobie
sprawy, iż bierze udział w podświadomie zawiązanym spisku, zmierzającym do tego, by mnie strzec.
Świadkowie mojego wypadku utworzyli jakby opiekuńczą rodzinę. Stark był moim ambitnym star-szym
bratem, Miriam oblubienicą. Lecz jeśli pani St. Cloud przyjęła rolę matki, to dlaczego tak otwarcie
pociągał ją mój seks? Pamiętałem tolerancyjne spojrzenie, jakim zmie-rzyła matkę Miriam, gdy pani St.
Cloud rozbierała mnie ubiegłego wieczora, w pełni świadoma swej pobudzonej płciowości.

Wykorzystując tę chwilę, przycisnąłem dłonie pani St. Cloud do sińców na moich żebrach. Jej

background image

szczupłe palce z trudnością obejmowały błękitne kontury. - Pani St. Cloud... Kiedy leżałem na plaży, pani
stała w oknie. Czy ktoś mnie reanimował?

Gładziła moje łopatki, jakby w poszukiwaniu kikutów skrzydeł.

- Nie, wydaje mi się, że nikt nie miał na to odwagi. By-łam zbyt przerażona, żeby myśleć. Bardzo

długo przeby-wałeś pod wodą. Wiem, że później cię zaatakowałam... Gniewało mnie, że żyjesz, bo
pogodziłam się z tym, że umarłeś.

- Nie jestem martwy! - Odepchnąłem ją gniewnie.

- Muszę stąd wyjechać!

- Nie... Teraz nie możesz odejść. Miriam mówiła, że znaj-dzie ci pracę w klinice.

Spuściła wzrok na podłogę, a ja objąłem ją w biodrach. Odciągnąłem panią St. Cloud od okna,

niczym nagi wy-znawca mesmeryzmu, prowadzący podstarzałą kobietę, znajdującą się w transie. Kiedy
ją rozebrałem, położyliśmy się razem do łóżka. Pani St. Cloud skryła twarz na mojej piersi, ale
wiedziałem, że czuje cierpką woń mojego ciała i odór kondorzego łoju, który wydobyło ze skóry ostre
słoń-ce. Obejmując ją i dotykając poranionymi ustami jej warg, poczułem się dumny z tego przykrego
zapachu. Próbowała mnie odepchnąć, dławiąc się smrodem i wbijając wzrok w sińce na moim ciele.
Ukląkłem nad nią, rozkładając nogi pani St. Cloud wokół moich bioder, i przypomniałem sobie ogromne
skrzydła, które unosiły mnie nad nocnym niebem. Wyobraziłem sobie, że pani St. Cloud kopuluje ze mną
w powietrzu. Wiedziałem, że jest nas czworo, zamkniętych w akcie seksualnym, wykraczającym poza
nasze granice ga-tunkowe - była tam ona, ja, olbrzymi kondor i ten mężczy-zna lub kobieta, którzy
usiłowali mnie reanimować, a któ-rych usta i dłonie czułem wciąż na skórze. - Blake... Ty nie umarłeś!

Pani St. Cloud chwyciła mnie za biodra. Jej rozwarte usta usmarowane były krwią, którą wydoiła z

moich warg. Mocowałem się z podstarzałą kobietą, wgniatałem w po-duszkę jej szerokie ramiona,
zaciskałem usta na jej war-gach i nozdrzach i wysysałem powietrze z jej gardła. Już nie interesował mnie
seks pani St. Cloud - chciałem stopić w jedno nasze ciała, zlać w jedną istotę nasze serca, płuca,
śledziony i nerki. Zrozumiałem wtedy, że pozostanę w tym mieście, dopóki nie pokryję wszystkich
tutejszych miesz-kańców - kobiet, mężczyzn i dzieci, ich psów i kotów, pta-ków w klatkach, stojących w
ich salonach, bydła na pod-mokłej łące, jeleni w parku i much w tej sypialni -dopóki nie połączę nas
wszystkich w jedną nową istotę. Pani St. Cloud wierzgała i kopała mnie kolanami w uda.

Objąłem kobietę w piersi, miażdżąc jej płuca w uścisku. Nie mogła złapać tchu, opadła więc na

poduszki, anemicz-nie uderzając mnie piętami w łydki. Osuwaliśmy się razem coraz niżej, moje myśli
rozjaśnił sen o ptakach, a my we czworo łączyliśmy się na wietrze...

Pani St. Cloud leżała przede mną kompletnie wyzuta z sił, pompując z płuc rozświetlone słońcem

powietrze przez zakrwawione usta. Leżała na plecach, szukając mnie drżą-cą ręką. Wyciągnęła
piegowate nogi, jak gdyby była mar-twa. Na zdartej skórze jej piersi i brzucha zaczynały wystę-pować
ciemne sińce.

Leżałem obok, zdając sobie sprawę, że o mało nie zabi-łem tej kobiety. Uratował ją wyłącznie fakt,

że sam zaczą-łem się dusić. Pani St. Cloud usiadła i dotknęła mojej klatki piersiowej, szukając przepony,
jakby chciała się upewnić, że odzyskałem oddech. Kobieta o zakrwawionej piersi i ustach stanęła przy

background image

łóżku i ubierała się, spoglądając na mnie bez nienawiści, w pełni świadoma tego, co uczyniła. Pojąłem,
że uważała za oczywiste, iż chciałem ją zabić -ją, matkę, która urodziła gwałtowne, barbarzyńskie dziec-
ko, siłą wyrwawszy mnie ze swego ciała. Przed wyjściem podeszła do okna i niemal z roztargnie-niem
powiedziała:

- Na trawniku siedzi sęp. A nawet dwa. Spójrz, Blake...

Dwa białe sępy.

12

„CZY WCZORAJ COŚ WAM SIĘ ŚNIŁO?” Sępy! Zbiegając ze schodów i zapinając księżą mary-

narkę, domyśliłem się, że te padlinożerne ptaki uciekły z zoo Starka, zwabione wonią, jaką wydzielał
uwięziony w cessnie trup. Przystanąłem na tarasie koło cieplarni, spo-dziewając się, że moim oczom
ukażą się białe sępy, rozry-wające ciało pasażera na kawałki. Trawnik połyskiwał, jakby ktoś posiekał
murawę. Nocą musiała rzeczywiście wstrzą-snąć wściekła burza. Wśród żwirowanych ścieżek zebrały
się kałuże. Wzdłuż linii brzegowej Shepperton liście plata-nów i srebrnych brzóz ulewa obmyła z kurzu,
choć już nie podmokłą łąkę na przeciwległym brzegu, która wydawała się pożółkła i zwiędła.

Pelikany... Przyglądałem się z ulgą dwóm niezgrabnym ptakom, które dreptały przez trawnik

kaczkowatym krokiem. Zapewne burza zagnała je na ląd, choć otwarte morze leża-ło ponad pięćdziesiąt
mil dalej. Pelikany zanurzały ciężkie dzioby wśród gladioli, nie rozumiejąc, skąd się znalazły na terenie
tudoriańskiej rezydencji pośród ozdobnych drzew i klombów kwiatowych.

Ale niżej, na plaży, zobaczyłem pewnego bardziej zło-wrogiego gościa. Był to wielki fulmar, który

pożerał wła-śnie szczupaka, rwąc szponami jego zakrwawione ciało. Ten arktyczny drapieżnik,
obdarzony haczykowatym dziobem i mocnym ciałem, po raz pierwszy pojawił się wśród stwo-rzeń
latających dotąd nad spokojną doliną Tamizy. Podniosłem leżący na ścieżce kamień i cisnąłem go na
plażę. Mewa uleciała w dół rzeki, leniwie ciągnąc za sobą wnętrzności szczupaka. Wilgotny piasek,
śliski skapującą do wody krwią ryby, dźwigał odbicie mewy. Wszedłem na plażę, usianą wyrzuconymi na
brzeg gałę-ziami i setkami szorstkich piór. Na piasku leżała jeszcze płócienna torba, pełna przyborów
archeologicznych, nale-żących do ojca Wingate, a obok widniała świeża szczelina, powstała na
kamienistym brzegu wskutek fali, wzbudzonej upadkiem cessny. Szpara miała sześć stóp długości i dzie-
sięć cali głębokości, i była na tyle szeroka, by móc pomie-ścić człowieka. Kusiło mnie, żeby sprawdzić,
czy się w niej zmieszczę. Wyobraziłem sobie, że leżę w niej jak król Ar-tur na wyspie Avalon czy jakiś
mesjasz, śpiący wiecznym snem w swoim nadrzecznym grobie.

Dziesięć stóp dalej piasek lśnił srebrnym światłem ni-czym rozpuszczające się zwierciadło,

ściekające do rzeki. Na płytkiej wodzie wśród edwardiańskich kolumn spoczy-wał jeden z wagoników
diabelskiego koła. Nocna burza na-ruszyła pomost wesołego miasteczka, którego część zapa-dła się pod
wodę, unosząc z sobą fragment karuzeli. Mię-dzy rozmaitymi odpadkami na wilgotnej plaży leżał mały,
uskrzydlony konik.

Przypomniałem sobie swój sen i ciała oszalałych pta-ków, zderzających się z sobą nad wesołym

miasteczkiem, kiedy rzucały się wokół mnie w wirującym powietrzu. Po pierwszym brzasku rzeka
wypluła starego Pegaza na plażę, na którą przypłynąłem z samolotu. Podszedłem do konia, by wciągnąć
go na brzeg. Świeża farba posrebrzyła mi dło-nie, pozostawiając plamisty ślad na piasku. Pelikany
przyglądały mi się spośród klombów, kiedy wycierałem ręce o trawę, a od ich piór odbijało się jaskra-

background image

we światło. Wydawało się, że listowie wierzb i dekoracyj-nych jodeł odnowił jakiś psychodeliczny
ogrodnik z zami-łowaniem do krzykliwych kolorów. Nad rozjarzonym traw-nikiem śmignęła sroka,
błyszcząc piórami barwnymi, jak pióra ary.

Pobudzony tą feerią światła, wpatrywałem się w spla-mioną wodę. Nawałnica wzburzyła rzekę, a na

płyciznę wy-płynęła grupa węgorzy. Ryby o cięższych ciałach poruszały się w głębszych wodach, bo być
może zagnieździły się w zatopionym kadłubie cessny. Myślałem o pani St. Cloud, naszym dziwnym,
gwałtownym stosunku seksualnym i ode-granych przez nas narodzinach dorosłego dziecka. W od-
powiedzi na nerwowe rozdrażnienie porannym światłem niedzielnego poranka poczułem kolejny
przypływ potencji seksualnej.

Gdy opuściłem ogród St. Cloudów i wszedłem do par-ku, ujrzałem daniela, wycierającego pysk o

pień srebrnej brzozy. Tylko na poły figlarnie chciałem go chwycić za zad, odczuwając wobec tego
bojaźliwego stworzenia taką samą napastliwość seksualną, jaką czułem nawet wobec drzew i ziemi pod
stopami. Chciałem radować się światłem, kry-jącym drzemiące wciąż miasto, zalewać nasieniem milut-
kie płoty i prześliczne ogródki, wtargnąć do sypialni, w któ-rych tutejsi księgowi i agenci
ubezpieczeniowi wylegiwali się z niedzielnymi gazetami w rękach, i kopulować u stóp łóżek z ich
pełnymi nocnej słodyczy żonami i córkami. Czy byłem nadal więźniem Shepperton?

Przez następną godzinę, kiedy ulice były jeszcze puste, zrobiłem obchód całego miasta. Idąc wzdłuż

autostrady, na której udaremniono mi pierwszą próbę ucieczki, ruszyłem w stronę Londynu z miejsca,
gdzie otwarte pola zaczynały ustępować szeregowi spokojnych jezior i zalanych wodą żwirowni,
połączonych piaszczystymi groblami. Pozosta-wiwszy za sobą ostatnie domy na wschód od Shepperton,
przelazłem przez żywopłot i porośniętym makami polem powędrowałem w kierunku najbliższego jeziora.
W płytkich stawkach zauważyłem porzucony konwejer żwirowy i rdzewiejące skorupy dwóch
samochodów. Kie-dy podszedłem bliżej, powietrze zakołysało się nagle wo-kół mnie, ale nie zważając
na nic, parłem dalej. Pejzaż je-zior i grobli nagle odwrócił się groźnie. Błotnista ziemia zawróciła pode
mną, a potem zaczęła uciekać ze wszyst-kich stron, podczas gdy odległa kępa pokrzyw, rosnąca na
odkrywce, popędziła ku mnie, kłębiąc się wokół moich nóg, jak gdyby chciała mnie objąć.

Już bez namysłu porzuciłem wtedy, w tamtym miejscu, wszelkie próby ucieczki z Shepperton.

Widocznie mój umysł nie był jeszcze gotów, żeby opuścić to nijakie, prowincjo-nalne miasteczko.

Wprawdzie byłem jego więźniem, mogłem jednak przy-najmniej przyznać sobie całkowitą swobodę i

robić wszyst-ko, na co miałem ochotę.

Uspokoiłem się i wróciłem polami do miasta. Kiedy wchodziłem na ciche ulice, pierwsi mieszkańcy

myli już samochody i przycinali żywopłoty. Grupka świeżo wyką-panych dzieciaków szła do szkółki
niedzielnej. Dzieci mi-jały rozjaśnione ogrody, nie zdając sobie sprawy, że idę za nimi jak usidlony satyr
w butach tenisowych, chcąc porwać ich drobne ciałka. Jednocześnie czułem dla nich jakąś dziw-ną
tkliwość, jak gdybym znał je całe życie. One i ich rodzi-ce byli również więźniami tego miasteczka.
Zapragnąłem, żeby nauczyły się latać, ukradły lekki samolot... Z ogrodu nieopodal wytwórni wzbił się w
górę prosto-kątny latawiec z bambusa i papieru, na którym jakieś dziecko wymalowało głowę ptaka -
dziobaty profil kondora. Śle-dząc drogą latawca wzdłuż linii horyzontu, zauważyłem dach mansardy,
który widziałem we śnie. Ujrzałem te same, schodkowo położone dachówki, na których poślizgnęła się
para rybołowów, i okienko mansardowe z dekoracyjną po-przeczną belką nadproża.

Za ogrodzeniem, okalającym wytwórnię filmową, stały na trawie przed płóciennymi hangarami stare

background image

samoloty, wśród nich trójpłatowe spady i fokkery, ogromny, strunowy dwupłatowiec z lat
międzywojennych i kilka drewnianych makiet spitfire’ów. Nie było ich tutaj, gdy po raz pierwszy
leciałem nad Shepperton, ale widziałem je na nocnej trawie we śnie.

Rozglądając się wokoło, zrozumiałem, że miejscowe domy również już widziałem. Niższe piętra nie

wyglądały znajomo, ale bez żadnych wątpliwości rozpoznałem wszyst-kie dachy, kominy i antenę
telewizyjną, na którą omal się nie nadziałem. Z bloku wyłonił się jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna z
nastoletnią córką, przypatrując mi się bacz-nie, jak gdyby z obawą, że będę próbował coś od nich wy-
żebrać. Przypomniałem sobie pasiastą markizę z płótna na najwyższym balkonie i parę kopulujących
sokołów, które skłoniłem do lotu po nocnym niebie.

Byłem pewien, że córka mnie poznaje. Gdy do niej po-machałem, zaczęła mi się przyglądać niemal

uporczywie. Jej ojciec wszedł na jezdnię i ostrzegawczym gestem naka-zał mi odejść.

Chcąc ich uspokoić, uniosłem obandażowane dłonie i zakrwawione knykcie.

- Powiedzcie. Czy wczoraj coś wam się śniło? Czy nie śniło się wam, że latacie?

Ojciec odtrącił mnie barkiem i przywarł mocno do ra-mienia córki. Szli do kościoła i najwyraźniej

nie spodzie-wali się mojej mesjanistycznej obecności tuż przed drzwia-mi domu. Gdy odchodzili
pospiesznie, pod ciężkim zapa-chem wody kolońskiej mój nos wychwycił cierpką, znajo-mą woń, lgnącą
do ich świeżo wykąpanych ciał. Minęły mnie dwa podstarzałe małżeństwa w towarzy-stwie dorosłych
dzieci. Ruszyłem krok w krok z nimi i ku ich irytacji zacząłem pociągać nosem, choć szedłem blisko
rynsztoka.

- A wy? Czy komuś z was śniło się, że lata? Uśmiechnąłem się do nich, jakby chcąc przeprosić za mój

wymięty strój plebana i białe buty, poczułem jednak ten sam ostry zapach, odór ptaszarni.

Poszedłem za nimi do miasta, podążając tym powietrz-nym tropem. Nad pasażem handlowym krążyło

kilkanaście wielkich ptaków z gatunku morskich mew, które burza przy-gnała w górę rzeki. Na dachu
supermarketu przysiadł kruk, a na ozdobnej fontannie koło poczty trzepotały się dwie wilgi. Owego
cichego, niedzielnego poranka bezładne pta-sie życie materializowało się wszędzie nad głowami zdąża-
jących do kościoła ludzi. Przyciągnięte ich ostrym zapa-chem ptaki, sądzące błędnie, że mieszkańcy
miasteczka należą do tych samych, co one, gatunków, wirowały po ca-łym pasażu. Ciężkie mewy dreptały
niezdarnie po dekora-cyjnych kaflach, potrząsając skrzydłami pośród błyszczą-cych butów. Jakaś
zmieszana kobieta śmiała się nerwowo na widok mewy, usiłującej przy siąść na jej kapeluszu, a pewien
sztywno wyprostowany mężczyzna w myśliwskim stroju z brązowego tweedu groził laską krukowi, który
upar-cie próbował usadowić się mu na ramieniu. Dzieci biegały ze śmiechem wśród wilg, wzbijających
się w powietrze z ich dłoni. Płomienie ptasich piór migotały między odbior-nikami telewizyjnymi i
zmywarkami, odbijając się w szy-bach wystaw sklepów z gospodarstwem domowym. Napastowani przez
ptaki, minęliśmy pasaż, przeszliśmy przeraźliwie jaskrawo ulistniony park i dotarliśmy do ko-ścioła,
położonego w pobliżu otwartego basenu. Dopiero tutaj ptaki odleciały, jak gdyby odstraszyła je
olbrzymia licz-ba piór pokrywających dachy samochodów, zaparkowanych w okolicach cmentarza - piór
wyrwanych jakby podczas jakiegoś oszałamiającego, powietrznego turnieju. Ku powszechnemu
zdziwieniu wiernych kościół okazał się zamknięty - na drzwiach wisiał łańcuch i kłódka. Za-skoczeni
parafianie stanęli wśród płyt nagrobnych z modli-tewnikami w dłoniach. Starzec uniósł laskę, wskazując
wie-żę zegarową. Z tarczy odpadło kilka rzymskich cyfr, a wska-zówki znieruchomiały kilka minut po
drugiej. Bruk wokół kościoła pokrywały pióra, jak gdyby na wieży rozprysnęła się ogromna poduszka.

background image

- Pan jest tu wikarym?

Czyjaś żona, za którą przyszedłem z miasteczka, nabra-ła odwagi, by zwrócić uwagę na moje ubranie.

Zauważy-łem, że nie potrafi pogodzić jego klerykalnego kroju z mo-imi brudnymi butami do tenisa i
zakrwawionymi dłońmi. - Msza powinna zacząć się o jedenastej. Co pan zrobił z ojcem Wingate?

Kiedy odciągnął ją mąż, wystąpił mężczyzna w tweedo-wym ubraniu i trącił mnie laską w ramię.

Przypatrywał mi się groźnym wzrokiem emerytowanego żołnierza, wciąż po-dejrzliwie traktującego
cywilów.

- Nie jesteś przypadkiem pilotem? Przecież to ty spa-dłeś wczoraj do rzeki. Czego tu szukasz?

Parafianie zebrali się wokół mnie, tworząc zafrasowane zgromadzenie. Niepokoiła ich moja obecność na
ziemi, woleliby, żebym znajdował się bezpiecznie w powietrzu. Czy wyczuwali promieniującą z mojego
mózgu odwróco-ną perspektywę, która zatrzymała mnie w miasteczku? Unosząc zabandażowane pięści,
przeszedłem między nimi do drzwi kościoła, dźwignąłem ciężką kołatkę i zastu-kałem trzy razy. Drażnili
mnie ci bojaźliwi ludzie w staran-nie odprasowanych garniturach i kwietnie wzorzystych su-kienkach.
Byli wyznawcami grzecznej religii. Miałem ocho-tę wyważyć drzwi, zapędzić ich do klęczników i
zamknąć w kościele, by mogli oglądać, jak dokonuję w nawie głów-nej obscenicznych czynów -
wycisnąłbym krew z moich dłoni na krwawiącego Chrystusa, obnażyłbym się, oddał-bym mocz do
chrzcielnicy i zrobił wszystko, żeby tylko wytrącić ich z nieśmiałości i dać im lekcję straszliwego,
gwałtownego lęku.

Chciałem na nich wrzasnąć: „W Shepperton zbierają się ptaki, chimery cudowniejsze niż wszystko,

co śni się wam w waszych wytwórniach filmowych!”

Wskazałem fulmary, okrążające wieżę kościelną.

-Ptaki! Widzicie je?

Kiedy zaczęli cofać się między grobami, zauważyłem, że spomiędzy kamieni wokół kruchty wyrasta

niezywkła roślinność, jak gdyby z moich pięt. Otaczał mnie mały za-gajnik wysokich na dwie stopy,
przypominających gładiole krzaczków o szablastych liściach i trąbkach mlecznokar-mazynowych
kwiatów, przypominających kolorami nasie-nie i krew, skryte we flecie zieleni.

Machnąłem na parafian, stojących z modlitewnikami w dłoniach i rozczarowaniem na twarzach w

krępującym otoczeniu woni ptaków. Już miałem powiedzieć, żeby ze-rwali te kwiaty, ale oni wpatrywali
się teraz w drzwi pleba-nii, w których pojawił się ojciec Wingate, spokojnie ćmiąc papierosa. Zamienił
sutannę na kapelusz typu panama i koszulę w kwiaty, czyli na strój maklera giełdowego, ostrożnie
rozpoczynającego wakacje. Choć wierni zaczęli uśmiechać się domyślnie i wymachiwać
modlitewnikami, ojciec Wingate nie zwracał na nich uwagi i zamknął drzwi plebanii na klucz.

Palił papierosa, ale wzrok skupił na mnie. Silne czoło przecinała mu głęboka zmarszczka, jak gdyby

jego wierze w otaczający świat zadano niedawno poważny cios - jak gdyby otrzymał wiadomość o
śmierci bliskiej siostrzenicy albo o tym, że jego najbliższemu przyjacielowi nie pomoże operacja
nowotworu. Zdawał się całkowicie pochłonięty my-ślami i uwierzyłem niemal, że nie pamięta, iż jest
duszpa-sterzem w tej parafii, czeka więc przez roztargnienie, aż ja rozpocznę odprawiać nabożeństwo.

Mewy znów zaczęły krążyć w górze. Prowadzone przez fulmary, okrążyły kościół, ocierając się

background image

ciężkimi skrzydła-mi o wieżę, próbując wyszarpnąć ostatnie cyfry z zegaro-wej tarczy i położyć kres
czasowi przeszłemu w Shepper-ton. Ptasie odchody rozbryzgiwały się na samochodach i nagrobkach, a
przestraszeni parafianie zaczęli wycofywać się w stronę basenu.

- Ojcze Wingate! - zawołał emerytowany żołnierz z la-ską. - Nie potrzebujesz pomocy?

Ale ksiądz nie zwracał na niego uwagi. Było widać, że pod osłoną słomkowego kapelusza jego silna

twarz jakby skurczyła się w sobie. Mewy, krzycząc przeraźliwie, piko-wały wśród wiernych, którzy
rozbiegli się do swoich samo-chodów.

Kiedy ostatni z nich odjechał, ojciec Wingate opuścił plebanię i ruszył w stronę kościoła. Odrzucił

papierosa mię-dzy nagrobki i skinął mi głową rzeczowo. - No dobrze... Spodziewałem się, że
przyjdziesz. - Ksiądz przyjrzał się mojemu duchownemu przebraniu, jak-by w nadziei, że mnie nie
rozpozna. - Ty jesteś Blake, ten pilot, który wczoraj u nas wylądował? Przypominam sobie twoje dłonie.

13

POJEDYNEK ZAPAŚNICZY

Pomimo tego powitania ksiądz nie próbował zachowy-wać się wobec mnie przyjaźnie. Widziałem w

nim wciąż napięcie fizycznej agresji, które zauważyłem poprzedniego dnia, gdy mnie uratowano. Kazał
mi iść za sobą do kościo-ła. Wyczułem, że miałby ochotę powalić mnie na ziemię, na jaskrawe kwiaty,
kiełkujące z moich pięt. Rozkopywał rośliny, rosnące mu na drodze, rzucając się na nie żywioło-wo, jak
bramkarz. Chciałem się odsunąć i poślizgnąłem się na mokrych od deszczu piórach.

Ojciec Wingate podtrzymał mnie za ramiona. Przyjrzał się moim poranionym ustom, jakby

sprawdzając w myślach, czy pasuję do zgromadzonych przez niego danych. - Wy-glądasz na
oszołomionego, Blake. Może jeszcze nie cał-kiem zstąpiłeś na ziemię.

- Burza nie dała mi zasnąć. - Odpechnąłem ręce księ-dza, który pocił się obficie pod koszulą w

kwiaty. W przeciwieństwie do swoich parafian nie wydzielał żad-nych ptasich zapachów. Ale też nie
było go nigdy w moim śnie.

Postanowiłem go wybadać i zapytałem:

- Widziałeś ptaki?

Skinął głową z miną mędrca, przyjmując do wiadomo-ści, że uderzenie było celne.

- Owszem, widziałem. - Wskazał kapeluszem wieżę ze-garową. - Wczoraj w nocy latało tu kilka

bardzo dziwnych okazów. Moja gospodyni twierdzi, że całemu Shepperton śniła się w nocy ptaszarnia.

- Więc ty też miałeś ten sam sen?

Ojciec Wingate otworzył drzwi kościoła. - A to był sen?... Lżej mi na duszy, skoro tak mówisz,

Blake. - Wszedł do środka i gestem nakazał mi iść. - Do-brze... Miejmy to już za sobą.

Zajrzałem do nawy, próbując przebić wzrokiem ciepłe, stęchłe powietrze, a ojciec Wingate wrzucił

swój kapelusz do chrzcielnicy. Odwrócił się w mdłym świetle, jak gdyby zamierzał mnie zaatakować.

background image

Cofnąłem się o krok, a wtedy ksiądz dźwignął najbliższą ławkę i zaczął przeciągać jej dębowy kształt na
drugą stronę nawy, rozrzucając śpiewni-ki kościelne po wykładanej kaflami posadzce. - Blake, weź j ą z
drugiej strony. Przyłóżmy się do roboty. Uniosłem ławkę, nie widząc w wątłym świetle niemal nic oprócz
kwiecistej koszuli księdza. Słyszałem, że dyszy chrapliwie, jak zwierzę w jamie, zmagające się z jakimś
wewnętrznym kryzysem osobistym. Przenieśliśmy ciężką ławkę pod zachodnią ścianę nawy, a potem
wróciliśmy po kolejny klęcznik. Ojciec Wingate poruszał się z niecierpli-wą energią, niczym brygadzista
sceny, któremu dano pięć minut, by zrobić miejsce w kościele. Czyżby wynajął ten budynek wytwórni,
która nakręci tu jedną ze scen swojego lotniczego przeboju filmowego? Ojciec Wingate odrzucił wytarte
aksamitne poduszki, które mu przeszkadzały, przy-parł ramieniem pulpit do drzwi zakrystii, a potem lewą
ręką uniósł stos kilkunastu modlitewników, który przełamał się i wpadł do skrzyni po herbacie, stojącej
za chrzcielnicą. Spodziewałem się, że lada chwila zajedzie studyjna furgo-netka z oddziałem
scenografów i aktorów w strojach lotni-czych, gotowych zamienić ten parafialny kościół w szpital
polowy we Flandrii albo kaplicę na pierwszej linii frontu, wybebeszoną przez moce ciemności.

Ojciec Wingate wrócił z zakrystii z dwiema dużymi płachtami materiału i zamknął drzwi prowadzące

na chór. Wyciągnął świece ze srebrnych świeczników, a potem udra-pował ołtarz i krucyfiks białą
narzutą.

- Blake, jesteś tu jeszcze? Nie stój tak i nie śnij o swoich ptakach. Zwijaj dywany.

Obserwowałem go przy pracy, kiedy krzątaliśmy się po mrocznej nawie, demontując wnętrze

kościoła. Głębokie bruzdy na twarzy księdza wypełniał pot, skapujący jasnymi kroplami na rozdarte
płytki pod naszymi stopami. Zrobił raz krótką przerwę i usiadł w jednej z ław, rozprostowując ręce i
nogi. Uznałem, że ten potężny mężczyzna znalazł się pod naciskiem jakiejś małej obsesji i wykorzystuje
mnie jako najkrótszą drogę rozwiązania swoich prywatnych pro-blemów. Podniósł wzrok na witraże,
zastanawiając się, w jaki sposób ściągnąć je na ziemię.

Nie można było odmówić mu animuszu, ale czy rzeczy-wiście wiedział, co robi? Czy i jemu objawiła

się prorocza wizja holocaustu? Pomyślałem, że zareagował wyjątkowo rozsądnie, pakując wszystko, co
dało się wynieść z kościo-ła, aby bezpiecznie przechować te przedmioty, oraz zsuwa-jąc wszystkie ławy
pod ścianę, żeby nawa mogła służyć lu-dziom jako schronienie i punkt pierwszej pomocy w obli-czu
śmierci z nieba.

Ale obcesowy sposób, w jaki traktował modlitewniki, śpiewniki oraz portrety świętych i apostołów

w złoconych ramach, które wrzucał bezładnie do drewnianej skrzyni, przekonał mnie, że kieruje nim
jeszcze jeden motyw - być może jakiś plan, w którym miałem odegrać wyznaczoną mi rolę. Ojciec
Wingate uprzątał bowiem pokłady swojego życia z nieco zbyt wielkim zaangażowaniem. Mimo woli
podjąłem to fizyczne wyzwanie, które mi rzucił. Posuwaliśmy się od ławy do ławy, przeciągając klo-ce
zmęczonego drewna pod ściany. Zerwałem z siebie ma-rynarkę, odsłaniając sińce na piersi. Gdy
zmagaliśmy się z tymi ciężkimi kształtami, zrozumiałem, że mocuję się z pięćdziesięcioletnim księdzem,
chcąc mu dorównać siłą nadgarstków i ramion. Oddaleni na długość ławy, manew-rowaliśmy w
poszukiwaniu jak najlepszej pozycji na wil-gotnych kaflach, wytężając mięśnie, żeby utrzymać wiel-
kiego, sztywnego węża.

Podekscytowany wonią naszych ciał i potem, pokrywa-jącym cienką warstwą kamienną posadzkę,

przyglądałem się z radością krwi, która trysnęła mi z kłykci. Ogarnęło mnie niemal homoerotyczne
podniecenie. Przeciągnąłem ostatni klęcznik przez otwartą nawę, wykręcając go z rąk księdza, który
usiłował dotrzymać mi kroku. Niczym syn, popisujący się swą siłą i wytrzymałością, chciałem, żeby mnie

background image

podziwiał.

- Dobrze, Blake... Jestem już zupełnie wyczerpany. Do-brze.

Dysząc chrapliwie, ojciec Wingate zgiął się wpół na sa-mym środku zapylonej nawy. Na jego

kwiecistej koszuli widać było cętki mojej krwi. Wciąż nie był pewien, kim byłem i co sprowadziło mnie
do Shepperton, ale podniósł na mnie wzrok z nieoczekiwaną czułością człowieka, od-krywającego, że
nieznajomy, z którym się mocował, jest jego własnym synem. Od tej chwili zacząłem darzyć księ-dza
renegata pełnym zaufaniem.

Później, kiedy zamiotłem już nawę, ojciec Wingate po-otwierał drzwi i wpuścił do środka świeże,

poranne powie-trze, żeby usunęło kurz z kościoła. Patrzył, jak wiatr niepo-koi płachty, udrapowane na
ołtarzu i chrzcielnicy i jak prze-rzuca kartki porzuconych śpiewników. Ów akt autowanda-lizmu nie
zrobił na nim chyba żadnego wrażenia, bo spo-kojnie nałożył znów swój słomkowy kapelusz. Otoczył
mnie ramieniem, chcąc się na mnie oprzeć, i pozwolił mi się za-prowadzić do zakrystii.

Jego dłonie nie pasowały do sińców na mojej piersi. Jesz-cze raz poczułem przypływ sympatii do

tego człowieka, i żal, że to nie on przywrócił mnie do życia. Nigdy dotąd nie czułem się zależny od
człowieka starszego od siebie ani też dumny z zaufania, jakie we mnie pokładał. Byłem teraz
powracającym synem marnotrawnym, młodym, latającym księdzem, a więc nie tylko jego spadłym z nieba
synem, lecz również i następcą.

W moim mózgu zaczęły powstawać wizje niezwykłych ceremonii i dziwacznych rytuałów.

Ojciec Wingate otworzył drzwi zakrystii. Niemal w tym samym momencie zobaczyłem jasne słońce,

które biło przez sporą dziurę w dachu, oświetlając spękane kafle posadzki i szafki z eksponatami. Było
ich tu pełno. Za szybami spo-czywały czerepy i guzy starych, wygładzonych kości - wszystko, co
pozostało na jakiejś pradawnej plaży skamie-niałości.

- Zanim odejdę, każę naprawić dla ciebie dach. - Ojciec Wingate ukląkł na podłodze i podniósł

skrwawione pióro. - W czasie burzy wpadło tu jakieś olbrzymie ptaszysko. Pew-nie jeden z kondorów
uciekł z zoo. Stark nie uważa na te swoje zwierzaki.

Wziąłem od niego pióro i podniosłem je do ust, smaku-jąc znów zapach nocnego powietrza i łoju

moich skrzydeł. Ojciec Wingate podprowadził mnie do laboratoryjnego stołu, zaopatrzonego w
mikroskop i uchwyt na soczewkę. Widzia-}em w swojej wizji kompletny szkielet jakiejś skrzydlatej
istoty, ale pod soczewką znajdowała się tylko jedna drza-zga kostna w kształcie niewielkiego rydelka,
którego sęka-te krawędzie i dziobate szwy ujawniło światło. Jedynie z trudem można było ją nazwać
kością - była tak stara, że zaczęła powracać do swojego pierwotnego, mineralnego stanu, przypominając
węzeł zwapnionego czasu, upamięt-niający jakiś krótki okres życia sprzed wielu milionów lat. Ojciec
Wingate ustawił mnie nad soczewką, w której pływała kość niczym prastara planeta.

- Znalazłem ją na plaży kilka chwil po twoim przyby-ciu, Blake. Wyrzuciła ją z pewnością fala,

spowodowana upadkiem twojego samolotu, jesteś więc w pewnym sensie współodkrywcą tej kości. To
bez wątpienia moje najbar-dziej zdumiewające znalezisko. Zawiniłem, zatrzymując je dla siebie, choć
tylko na kilka dni... Tak czy owak, pozwól, że przedstawię jednego lotnika drugiemu. Oczywiście trze-ba
to będzie jeszcze potwierdzić, ale jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z częścią przedniej
kończyny pew-nej prymitywnej ryby latającej... Widać, w którym miejscu łączyła się z błoną skrzydła. To

background image

prawdziwa ryba latająca, przodek archeopteryksa, najstarszego znanego nam dotąd ptaka.

Wpatrywał się w swój skarb, trzymając mi uspokajająco rękę na ramieniu, jak gdyby zdawał sobie

sprawę ze związ-ku między moim niemal śmiertelnym lotem a długą podró-żą mojego uskrzydlonego
antenata przez czas geologiczny, który przywiódł go na to rendez-vous na stole laboratoryj-nym. Przez
dach wpadało do środka światło słońca, dotykając tej kości jak relikwii nowej, powietrznej święto-ści.

- Ojcze Wingate, powiedz mi... Dlaczego stąd odcho-dzisz?

Ksiądz przyglądał mi się, zdumiony, czemu o to pytam, i położył swoje duże dłonie na szafkach z

eksponatami. - Blake, to jest teraz moja prawdziwa praca. Nawet gdy-byś do nas nie przybył, musiałbym
jej poświęcić cały swój czas. Nawiasem mówiąc, nie powinienem był cię tak za-męczać. Wiem, że
najbliższe dni będą stanowić dla ciebie sprawdzian nie lada.

Podniosłem wzrok na poszarpaną dziurę w dachu, przez którą tu wpadłem we śnie. Odwróciłem się

do ojca Winga-te’a, odczuwszy nagle potrzebę opowiedzenia mu o mojej dziwnej wizji, o strachu, który
czułem na myśl, że umarłem i o tym, w jaki sposób stałem się rozbitkiem w Shepperton.

- Chodzi mi o wypadek, ojcze. Przecież byłeś przy tym. Doktor Miriam twierdzi, że przebywałem pod

wodą co naj-mniej dziesięć minut. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wciąż jestem uwięziony w
samolocie. - Nie, Blake! Ty się oswobodziłeś! - Ksiądz mocno ści-snął mnie za ramiona, jak gdyby chcąc
sprowokować, że-bym się bronił. - Właśnie dlatego zamknąłem kościół. Jak to się stało, tego nie wiem.
Ale wiem, że przeżyłeś. Właści-wie wierzę, że przeżyłeś nie śmierć, a życie. Uratowałeś się przed
życiem...

- Nie umarłem.

- Wierz mi, Blake, od wczoraj wydaje mi się, że to ty żyjesz, ale my jesteśmy martwi. Łap się każdej

szansy, choć-by najdziwniejszej.

Pomyślałem o parkingu przed kliniką i o gwałcie, które-go niemal dokonałem na Rachel.

- Ojcze, wczoraj próbowałem zgwałcić niewidomą dziewczynkę. I nie wiem, dlaczego.

- Widziałem... Ale pohamowałeś się. Kto wie, czy grze-chy na tym świecie nie stają się metaforami

cnót na tamtym. Być może ty będziesz mógł nas przeprowadzić przez te drzwi, Blake. Ja też odczuwałem
te obłąkane pod-niety...

Przypatrywał się przez soczewkę kawałkowi tej swojej skrzydlatej ryby. Ze stojącego z tyłu

mosiężnego stołu za-brałem butelkę mszalnego wina, powziąwszy postanowie-nie, żeby trzymać się z
dala od kościoła. Sympatycznego, ale pomylonego księdza uczyniłem swoim ojcem, kolejnym członkiem
rodziny, jaką utworzyłem wokół siebie spośród świadków wypadku. Widziałem już te wszystkie
ekspona-ty. Zapamiętałem dokładnie każdą kość, wytrawioną przez poświatę księżyca, kiedy leżałem tu
na podłodze wśród ga-blot, słuchając przeraźliwego krzyku ptaków, tłukących się w seksualnym szale o
wieżę kościoła. Pamiętałem kości goleniowe archaicznego dzika oraz ledwo przypominający ludzką
czaszkę czerep prymitywnego mieszkańca tej doli-ny, żyjącego nad rzeką sto tysięcy lat temu, pamiętałem
mostek antylopy i skrystalizowany kręgosłup ryby, które składały się razem na kształt dziwnej chimery.
Pamiętałem też ów przerażający szkielet uskrzydlonego człowieka. Na sztalugach przy stole

background image

laboratoryjnym stał rysunek, nad którym pracował ojciec Wingate, gdy doszło do wy-padku - szlachetny
papier znaczyły rozbryzgi wody. Ksiądz zakończył już szkic, na którym przedstawił tonący samolot oraz
wizerunek skrzydlatej istoty, którą się stałem, kiedy płynąłem na brzeg. Byłem po trosze człowiekiem, po
tro-sze zaś rybą i ptakiem.

14

UDUSZONY SZPAK

Groby porastały jaskrawe kwiaty o zdławionych nasie-niem płatkach, pasących się słońcem. Pijany

winem mszal-nym ruszyłem przez park z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Za opustoszałymi
kortami tenisowymi leżała rze-ka, jak wzburzone zwierciadło, które czeka tylko, żeby mnie oszukać.
Powietrze wokół stało się żółtym, wibrującym bęb-nem. Liście drzew obciążał ładunek słońca, a każdy
liść był jak migawka, gotowa odsunąć się i odsłonić miniaturowe słońce, jak pojedyncze okno w
olbrzymim, adwentowym kalendarzu natury.

Widziałem to samo przenikliwe światło w oczach jele-nia, który szedł moim śladem do kliniki, w

rtęciowej korze srebrzystej brzozy i w nieruchomych korpusach uschłych wiązów. Ale teraz po raz
pierwszy się nie bałem. Spotkanie z księdzem pomogło mi zrozumieć, jak to jest, kiedy czło-wiek cieszy
się zaufaniem ojca, które dodawało mi otuchy, podobnie jak zaufanie pani St. Cloud. Naznaczyłem ich
oboje swoją krwią. Ziemia serca pełnego pewności pod moimi stopami i wyznaczone mi nareszcie
miejsc& wpra-wiały powietrze w wibracje.

Byłem już przekonany, że światło pochodzi w tym sa-mym stopniu ode mnie, co od słońca.

Uspokajając się w duchu, doszedłem do opustoszałego parkingu przed kliniką. Na tarasie oddziału

geriatrycznego siedziało kilkoro staruszków, przyglądających mi się z za-interesowaniem, gdy z butelką
w ręce wyłoniłem się spo-między drzew. Klinika miała być tego dnia zamknięta. Li-czyłem, że spotkam
doktor Miriam, bo chciałem jej opo-wiedzieć, jak ojciec Wingate zamknął kościół -jutro w po-czekalni
lekarki byłoby tłoczniej niż zwykle ze względu na rozpaczających parafian, ogarniętych niedowładem
psycho-somatycznym - ale też chciałem się z nią zobaczyć również dlatego, by zademonstrować znów
odzyskaną pewność siebie.

Przytknąłem butelkę do ust i przyjrzałem się wiszącym na słupach przed kliniką tabliczkom

informacyjnym z listą chorób, brzmiącą niczym lista przeznaczenia. Machnąłem zachęcająco butelką w
stronę starych pacjentów. Kopulu-jąc z nimi, z danielem w parku, ze srokami i szpakami, mógł-bym
wyzwolić światło, skryte za migawką rzeczywistości, jaką każdy nosił tu przed sobą niczym tarczę.
Stapiając się z ich ciałami, łącząc się w jedno z pniami srebrnych brzóz i uschłych wiązów, podgrzałbym
ich tkanki do gorączko-wej temperatury prawdziwego, właściwego im blasku. Butelka roztrzaskała się u
moich stóp, a resztka wina wylała się na buty tenisowe. Rozejrzałem się dokoła męt-nym wzrokiem w
poszukiwaniu czegoś do roboty, czyli kogoś, komu mógłbym zawrócić głowę moimi mesjanistycz-nymi
rojeniami. Na tyłach kliniki, na swojej prywatnej łące, bawiły się dzieci, sunące w bezczasowym śnie po
jaskrawo rozjarzonej trawie. Szeroka głowa Davida płynęła wśród maków niczym kwadratowy balon, na
którym ktoś wyma-lował wizerunek jego sympatycznego oblicza. Za nim uj-rzałem Rachel, biegnącą z
pogodnym uśmiechem między kwiatami o płatkach koloru krwi. Obok rozkołysanym kro-kiem, podążał
wydający okrzyki radości Jamie, z twarzą wzniesioną do słońca, jak gdyby mógł w jego lustrze zoba-czyć
swoją twarz.

background image

Uradowany, że mogę do nich dołączyć, porzuciłem par-king i ruszyłem niepewnie w kierunku łąki.

Dzieci swoimi tajemnymi zabawami ożywiały głęboką trawę. Kiedy mnie poznały, zaczęły krzyczeć z
radości. Śmigały wokół, popis-kując, kiedy z rozpostartymi ramionami, udającymi skrzy-dła samolotu,
rzuciłem się za nimi na oślep. Między noga-mi Jamiego zauważyłem błysk białej flagi. - Jestem za tobą,
Rachel!... Jamie, lecę nad tobą!... Skakałem za nimi w trawie gwałtownymi susami, zda-jąc sobie
sprawę, że dla mnie to nie jest zabawa. Bo gdy-bym złapał jedno z tych dzieci...

Na szczęście prześlizgnęły się obok i ciągnąc za sobą białą flagę jak pułapkę, zniknęły w okolicach

leżącej nad rzeką altany.

Wszedłem pod jej cienisty daszek i przystanąłem przy grobie, tym wieloznacznym pomniku dla

kwiatów. Zauwa-żyłem, ile pracy włożyły w niego dzieci i jak głęboko na-tchnęło je moje przybycie.
Grób wypełniały martwe sto-krotki i maki, a drewniany krzyż zdobił pasek białego me-talu, będącego
częścią czubka skrzydła cessny. Oderwał go prąd, a woda wyrzuciła blachę na brzeg. Oszołomiony
wonią martwych kwiatów, postanowiłem spocząć w tym luksusowym grobie. Słońce świeciło teraz
dokładnie nad naszymi głowami, a gorąco, uwięzione na samotnej łące, obudziło tysiące żyjących na niej
owadów. Cykady świergotały i skrzypiały, a ważki ociekały elektrycz-nymi błyskami w duszącym
powietrzu. Dziesięć stóp ode mnie, na gałęzi brzozy, siedział niecodzienny w nadrzecz-nym miasteczku
gość - szkarłatna ara, której bajeczne upie-rzenie ledwie wytrzymywało porównanie z widmem zelek-
tryzowanego światła. Łąka została wchłonięta przez samą siebie i rozdęła się każdym soczystym listkiem.
Ułożyłem się dostojnie wśród kwiatów. Słońce grzało moją posiniaczoną pierś, a ja poczułem przypływ
energii seksualnej, która ścigała mnie przez cały dzień. Pomyśla-łem o doktor Miriam i jej matce,
pomyślałem o dzieciach. Musiałem z nimi spółkować, z tymi kołyszącymi się sta-ruszkami i z ciepłą
ziemią, musiałem, jak złoty wąż, zrzu-cić swą lśniącą skórę. Znowu nabrałem pewności, że całą tutejszą
obfitość życia zrodziło moje ciało, emitujące życie poprzez pory skóry i sińce w kształcie dłoni,
odciśnięte na moich żebrach.

Na łąkę weszły dwa daniele. Zaczęły rozgarniać pyska-mi rozgrzaną trawę. Wyobraziłem sobie, że

wstąpiłem w ciała tych bojaźliwych zwierząt. Marzyłem, żeby na nowo zaludnić Shepperton, zasiewając
w łonach niczego nie po-dejrzewających gospodyń domowych całą świtę ekscen-trycznych istot,
skrzydlatych noworodków, przypominają-cych chimery synów i córek, porośniętych czerwonymi i
żółtymi piórami ar. Ich tajemnicze ciała, wyposażone w rogi danieli i łuski pstrąga tęczowego, będą się
trzepotać za szybami wystaw supermarketu i sklepów z artykułami go-spodarstwa domowego.

W poszukiwaniu wina zacząłem myszkować wśród kwia-tów. Po chwili uniosłem w dłoni pierzastą

portmonetkę, którą schowały tu dzieci. Przypomniałem sobie, że doktor Miriam nie dała mi pieniędzy na
bilet powrotny na lotni-sko. Miałem właśnie otworzyć portfelik, gdy okazało się, że trzymam w ręce
jeszcze ciepłe ciało uduszonego szpaka. Wpatrywałem się w jego nakrapiane pióra i zwisła bezwład-nie
szyję, nasłuchując, jak Jamie pohukuje przeraźliwie zza drzew. Podrażnioną słońcem skórę pokryła mi
nagle wy-sypka - na moich ramionach i piersi pojawiły się pręgi, przy-pominające ukąszenia
niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jakaś nieznana istota chciała dzielić ze mną moją skórę. Musiałem ją
zrzucić.

Wygramoliłem się z grobu, strzepując z ramion obłok płatków, i pobiegłem przez trawę ku rzece. Ze

wszystkich stron podrywały się ptaki, setki szpaków i zięb, uciekają-cych mieszkańców obłąkanej
ptaszarni. Jasny, słoneczny niedzielny poranek i podwajające się lato wśród jaskrawych kwiatów
przyciągnęły do parku tłumy gości. W trawie le-żały pary młodych ludzi. Ojciec bawił się z synem
olbrzy-mim pudełkowym latawcem. Trupa aktorów z jakiegoś ama-torskiego zespołu odbywała w

background image

szekspirowskich strojach pró-bę wśród zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urzą-dziło
wystawę pod gołym niebem, choć skromne obrazy utonęły w powodzi chrapliwych wrzasków ary.
Dusząc się w rozgrzanym nie do wytrzymania słońcu, puściłem się ku rzece. Po drodze przewróciłem
jakąś małą dziewczynkę, drepczącą w ślad za białą gołębicą. Dźwig-nąłem dziecko na nogi, włożyłem jej
ptaka w dłonie i popę-dziłem wzdłuż kortów tenisowych. Piłki śmigały jak koń-cówki biczów, żądląc
mnie w oczy. W nadziei, że spotkam Miriam St. Cloud, ruszyłem biegiem między uschłymi wią-zami,
dopingowany okrzykami grupki plażowiczów, siedzą-cych na trawiastym zboczu. Minąłem ich jednym
susem i czując, że płonie mi skóra, wskoczyłem ponad jakimś roz-szczekanym psem do chłodnej wody.

15

PŁYWAM JAK GRENLANDZKI

WIELORYB

Leżałem w szklanym domu, zapadając się przez nieskoń-czone podłogi wodnych kaskad. Nade mną

wznosiło się ilu-minowane sklepienie, jak odwrócona galeria przezroczy-stych ścian, zawieszonych na
powierzchni. Niesione gościn-nym nurtem diatomity zdobiły klejnotami ławice ryb, które podpływały,
żeby mnie powitać. Rozglądałem się za swo-imi rękami i nogami, ale moje kończyny zniknęły - zmieni-ły
się w potężny ogon i płetwy.

Pływałem jak grenlandzki wieloryb.

Schłodzony kojącym strumieniem w tym królestwie wolnym od kurzu i upału, pożeglowałem w stronę

słońca, rozrywając powierzchnię wody w bryzgach piany. Kiedy zawisłem w powietrzu i ukazałem się
oczom setek ludzi na brzegu, doleciały mnie okrzyki zaskoczonych dzieci. Wy-ciągnąłem się i opadłem na
wodę, goniąc światło słońca w szalonym labiryncie. Ponownie wyskoczyłem na po-wierzchnię i
strząsnąłem sznur kropel ze swoich wspania-łych ramion na zachwycone dzieciaki. Kiedy wykonywa-łem
obrót w powietrzu, zza drzew wyłonili się tenisiści, by wiwatować na moją cześć. Jakiś wędkarz sięgnął
do siatki i rzucił mi kiełbia niczym pocisk, który chwyciłem w zęby. Popisywałem się przed nimi, a całe
Shepperton przy-szło, żeby mnie zobaczyć. Miriam St. Cloud stała z matką na trawniku tudoriańskiej
rezydencji, zadziwiona moją śli-ską pięknością. Ojciec Wingate otworzył na plaży gablotę ze swoimi
eksponatami, mając nadzieję, że eksplodująca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jakąś kolejną rzad-
ką skamieniałość, a Stark stał w obronnej pozie na końcu pomostu w swoim wesołym miasteczku.
Obawiał się, że mogę wstrząsnąć jego przerdzewiałymi palami. Chcąc ich nakłonić, by przyłączyli się do
mnie, gnałem w koło we wzburzonej wodzie, goniłem własny ogon ku uciesze dzie-ci, wydmuchiwałem
fontanny piany w obłokach rozsłonecz-nionej mgiełki wodnej i pluskałem się tam i z powrotem po rzece
płytkimi skokami, tkając z powietrza i wody koron-kowy obrus piany.

Zatopiona cessna spoczywała niżej na dnie rzeki, na swoim świetlnym podium. Chcąc wyrwać się

stamtąd na zawsze, popłynąłem w dół rzeki, ku przystani, gdzie nurza-ły się ostre jak brzytwy kile
jachtów, mogące mi przeciąć kręgosłup. Zamierzałem je ominąć i ruszyć do ujścia Tami-zy, na otwarte
morze i polarne oceany z chłodnymi górami lodowymi.

Lecz kiedy po raz ostatni spojrzałem na Shepperton, wzruszyłem się na widok stojących na brzegu

mieszkań-ców miasteczka. Mieli nadzieję, że wrócę, zarówno tenisi-ści, jak szekspirowscy aktorzy,
dzieci i ojciec z synem, ba-wiący się pudełkowym latawcem, który zapadł się w ich ramionach niczym
pusty w środku prezent, jak młodzi ko-chankowie i starsze małżeństwa, i jak Miriam St. Cloud i jej

background image

matka, przyzywające mnie gestem niby postacie ze snu. Zawróciłem i popędziłem z powrotem ku nim,
rozko-szując się radosnymi okrzykami tych ludzi. Jakiś młodzie-niec zrzucił koszulę i spodnie, a potem
skoczył głową w dół do naelektryzowanej wody. Przecięło go kilkanaście świetlnych pręg, a potem
młodzieniec wypłynął na powierzchnię pod postacią wysmukłego i zgrabnego miecz-nika.

Po chwili jedna z kobiet, ubrana w strój tenisowy, zsu-nęła się z wilgotnej od wodnej mgiełki trawy i

skoczyła do rzeki. W nawale bąbelków śmignęła koło mnie jako zwin-ny jesiotr. Śmiejąc się z siebie
nawzajem, jakaś starsza ko-bieta i jej mąż pozwolili się zepchnąć z brzegu grupce mło-dzieży, i wyłonili
się zaraz z rozdartej chmury piany jako para dystyngowanych wargaczy. Kilkanaścioro dzieci wsko-czyło
w bystry nurt i umknęło przede mną pod postacią ła-wicy srebrzystych uklejek.

Ludzie wchodzili do wody wzdłuż całej plaży. Ojciec i matka brodzili w falach, prowadząc za ręce

dzieci, by po chwili zamienić się w rodzinę złotych karpi. Na plaży sie-działy też dwie młode
dziewczyny, które zanurzyły się po pas i zachwycały się eleganckimi ogonami, jakie leniwie wyłaniały
się z ich pokrytych wodą bioder. Zdjęły radośnie koszulki i wyglądały teraz jak odpoczywające syreny o
na-gich piersiach. Pozwoliły wciągnąć się w wodę, którą zle-wałem je delikatnie moim olbrzymim
ogonem, wodę, przy-pominającą koronkową poszwę, narzuconą na dwie nagie kochanki. Gdy włosy
rozpuściły im się w pianie, dziewczy-ny stały się dwoma rozdokazywanymi delfinami i zniknęły w rzece,
pełnej cisnących się wokół szczupaczków i ukle-jek. Jakaś otyła kobieta w kwiecistej sukience runęła
bez tchu do wody i odpłynęła w dal jako stateczna krowa mor-ska. Trupa szekspirowskich aktorów
wkroczyła nieśmiało w niespokojny nurt - kobiety unosiły krynoliny, by nie za-nurzać ich w splamionej
piaskiem pianie, a potem zapadły się pod powierzchnię wody, przemienione w uczestniczki podwodnego
korowodu ławicy anielskich ryb, przystrój o-nych kryzami przezroczystych skrzeli i pierzastymi, deli-
katnymi wąsami.

Na brzegu wciąż wahało się kilka osób. Skoczyłem po-nad zatłoczonymi falami, zachęcając ich, by

porzucili du-szące powietrze. Grupka tenisistów odłożyła rakiety i dała nurka do wody, która uniosła ich
natychmiast pod postacią pięknych białych rekinów. Rzeźnik i jego powabna żona podreptali w dół
trawiastego zbocza, zanurzyli się i odpły-nęli przed siebie jako dwa ogromne żółwie morskie, koły-sząc
pancerzami.

Niemal całe Shepperton dołączyło do mnie, pływając w swym nowym królestwie. Krążyłem wzdłuż

plaży, na któ-rej leżały porzucone rakiety tenisowe, latawiec, grające wciąż odbiorniki radiowe i
zapomniane koszyki, jakie za-biera się zazwyczaj na wycieczki. Na brzegu pozostało tyl-ko kilka osób:
Miriam St. Cloud, jej matka, ojciec Wingate, stojący na plaży, Stark i troje upośledzonych dzieci. Obser-
wowali mnie wszyscy ze znanych mi już stanowisk, ale ich twarze były pozbawione wyrazu, przesłonięte
welonem kro-pelek wody, jak gdyby tkwili w jakimś głębokim śnie, do którego ja nie miałem dostępu.

Wiedziałem, że nie są jeszcze gotowi, żeby się do mnie przyłączyć, i że to oni, nie ja, są pogrążeni we

śnie. Zostawiłem ich i popłynąłem dalej, na rozświetlone słoń-cem wody. Otoczyło mnie wielkie
zgromadzenie ryb, które prowadziły mieczniki, widziałem jednak także stada mor-świnów, łososi,
wargaczy, pstrągów tęczowych, delfinów i krów morskich. Ciągnąc za sobą promienie słoneczne, opa-
dłem na dno. Razem moglibyśmy dźwignąć samolot i po-nieść go w dół rzeki, do ujścia Tamizy i na
otwarte morze - maszyna stałaby się powozem koronacyjnym, w którym powiódłbym mieszkańców
miasteczka ku przepastnym głę-binom ich prawdziwego życia.

Słońce zaczęło przygasać. W odległości kilku cali przez zalaną szybę ujrzałem niewyraźnie

wykrzywioną grymasem, niegdyś ludzką twarz. Wsparty o deskę rozdzielczą spoczy-wał w kabinie

background image

topielec w kasku lotniczym. Otwarte usta zastygły w zdumieniu śmierci, a ramiona trupa pochylały się ku
mnie z prądem rwącym przez drzwi kabiny. Przerażony jego rozkołysanym uściskiem, odwróciłem się i
wpłynąłem na oślep wprost w ogon samolotu. Powie-trze uszło mi gwałtownie z płuc w rozbuchanej
wodzie. Nie byłem już wielorybem, rzuciłem się więc na powierzchnię wśród setek pierzchających na
boki ryb. Z samolotu ode-rwał się kawałek białej tkaniny, który unosił się ku górze przez wodę. Ruszyłem
jego śladem, przedzierając się mo-zolnie na powierzchnię. Chwyciłem powietrze w ostatnim,
wyczerpującym pędzie do słońca.

Obudziłem się na pełnej owadów łące. Leżałem na wil-gotnych kwiatach, wypełniających grób. Troje

upośledzo-nych dzieci przyglądało mi się spośród maków kilka kro-ków dalej. Oblewał mnie pot,
przesiąkający przez mary-narkę i spodnie, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby przemó-wić do dzieci. Mijał
mi dziwny ból głowy. Oddychałem nie-równo, jakby po raz pierwszy usiłując skupić wzrok na ja-skrawo
ubarwionych ptakach i kwiatach na łące. Znów przy-pomniałem sobie o swoich rozbitych ustach i
posiniaczonej piersi, zastanawiając się, czy martwy pasażer cessny, które-go widziałem we śnie,
próbował mnie utopić. Ale mimo całej realności łąki wiedziałem, że ta rozgrza-na trawa, ważki i maki
należą do innego snu, i że moja go-rączkowa wizja, w której pływałem jako grenlandzki wie-loryb,
stanowiła kolejne okno, wychodzące na moje praw-dziwe życie.

Stanąłem na nogi i strzepnąłem płatki z marynarki. Dzieci odeszły dalej, być może poskromione tym,

co zobaczyły. Zaduszony szpak leżał wśród martwych stokrotek. Jamie odwrócił się na swych skutych
klamrami nogach, unikając mojego wzroku, ale jego drobną twarz marszczyła troska, jak gdyby chciał
mnie przeprowadzić przez boży sąd tej wizji. Trzymał w dłoniach martwego wróbla - kolejną sa-kiewką,
którą miał złożyć w grobie.

Gdy dzieci zniknęły, ruszyłem samotnie poprzez późne popołudnie. Ubranie pokrywała mi warstwa

kilku tęcz i kon-fetti płatków, jak gdyby chodziło o uczczenie moich zaślu-bin z łąką. Ludzie wracali znad
rzeki do swoich domów - tenisiści, młodzi rodzice z dziećmi, stare kobiety i ich mę-żowie. Twarze
mieszkańców rozświetlała energia, jakiej ni-gdy przedtem nie widziałem. Kiedy mnie mijali, zauważy-
łem, że mieli mokre ubrania, jakby złapał ich niespodzie-wany deszcz.

16

SZCZEGÓLNY GŁÓD

Dopiero teraz, po tej drugiej wizji, ja i Miriam St. Cloud zaczęliśmy rozumieć, co dzieje się w

Shepperton. Kiedy wyszedłem z parku i dotarłem w pobliże rezydencji, Mi-riam czekała na mnie na
trawniku. Obserwowała, jak idę ku niej przez nasyconą wodną mgiełką trawę, i potrząsała głową na
widok nieodpowiedzialnego pacjenta, który sa-mowolnie naraża zdrowie na szwank. Wiedziałem, że Mi-
riam już się mnie nie boi, ale wciąż ma nadzieję, że wyjadę z tego niegdyś spokojnego miasta.

- Nie mógłbyś pozbyć się tych ptaków, Blake? - Mi-riam wskazała wrzeszczące ptaki morskie,

kołujące nad spla-mioną płatkami piany wodą jak aktorzy w porzuconej fan-tazji, którą zostawiłem leżącą
gdzieś w nieładzie. Do arktycznych mew dołączyło stado fulmarów i kor-moranów - co najmniej
kilkanaście tych ciężkoskrzydłych drapieżników łakomie przeczesywało dziobami rzekę, po-lując z czymś
w rodzaju żałosnej i rozkojarzonej histerii na ryby, które wyczarowałem w swojej wizji. Ale te ryby pły-
wały teraz tylko w słonecznych lagunach mojej głowy. Mimo że przybrała agresywną postawę i gniewała
się, to jednocześnie troszczyła się o mnie tak, jak młoda żona o męża. Byłem pewien, że w jakiś sposób
udało jej się zo-baczyć moją wizję, choćby tylko w postaci przelotnego ob-razu prawdziwego świata,

background image

który z wolna odsłaniałem, roz-suwając kotary, tłumiące dotąd Shepperton i całą resztę tego zastępczego
dominium. Gdy zdjąłem przemoczoną mary-narkę, palce Miriam przebiegły mi przez piersi i plecy w
poszukiwaniu świeżych ran.

- Pływałem w rzece - powiedziałem. - Ty też powinnaś była wejść do wody.

- Przypuszczam, że była cudowna. Masz szczęście, że żyjesz... W rzece był miecznik. - A widziałaś

wieloryba? Potrząsnęła głową, wpatrując się niemal z rozpaczą w rozwrzeszczane mewy.

- Przerażające stworzenia... To ty je tu sprowadziłeś, wiesz? Musiałam podać matce środki nasenne.

Prowadząc mnie w stronę domu, powiedziała spokoj-nie:

- Widziałam jednak coś dziwnego, Blake. Może to był wieloryb. Jakieś wspaniałe zwierzę pływało

w dół i w górę rzeki, jak gdyby usiłowało wyjść na brzeg. Zbłąkane wielo-ryby często wpływają do
Tamizy.

Wzięła mnie za rękę i pomogła mi przejść przez hol, a potem wspiąć się po schodach, obejmując

mnie mocno ramionami. Kiedy rozbierałem siew sypialni, składała moje ubranie żwawymi dłońmi,
niczym żona pragnąca niecier-pliwie zaciągnąć męża do łóżka. Czy wiedziała już, że po-stanowiłem
spółkować ze wszystkimi mieszkańcami Shep-perton? Stałem przed nią nagi, a sińce i rany na moich
ustach i piersi uwydatniały się w elektrycznym świetle bardziej niż kiedykolwiek. Uśmiechając się
uspokajająco na widok jej nieskrępowanego spojrzenia, wpatrywałem się otwarcie w ciało tej kobiety,
od którego biły oszałamiające zapachy. W myślach dedykowałem wszystkie nasze zbliżenia seksu-alne
upośledzonym dzieciom, kobietom młodym i starym, drzewom, ptakom i rybom, i przemianie, jakiej
poddałem to nadrzeczne miasteczko.

- Miriam, czy oprócz mnie w wodzie pływał ktoś jesz-cze?

- Kilka osób... Pięć albo sześć... Kilku tenisistów. I, co dziwne, jeden z miejscowych rzeźników. -1

nikt więcej?

- Blake...

Choć byłem nagi, pozwoliła mi się objąć, wciskając mi dłonie w barki.

- Wszyscy byliśmy całkiem wycieńczeni... Najpierw wy-padek i cały ten koszmar związany z twoim

ocaleniem. Potem burza wczorajszej nocy, dziwne ptaki i te wszystkie ryby... zapowiedzi jeden Bóg wie,
czego. Czasami nie je-stem pewna, czy śnię, czy widzę to wszystko naprawdę. -Miriam... Czy ja nie żyję?
- Nie! - Uderzyła mnie otwartą dłonią w prawy policzek, a potem mocno ścisnęła mi twarz rękami.

- Nie jesteś martwy, Blake. Wiem, że nie. Biedaku, ten wypadek... Z twojej głowy wyłania się coś, co

mnie przera-ża, przekraczasz przestrzeń i czas pod jakimś innym kątem niż my wszyscy. Coś się tutaj
stało, powinieneś wyjechać z Shepperton na zawsze...

Odzyskała równowagę w moich ramionach. - Nie, muszę tu zostać. Chciałbym się dowiedzieć wielu

rzeczy.

- Więc zobacz się z ojcem Wingate. Wiem, że to wszyst-ko głupstwa, ale nie przychodzi mi na myśl

nic innego, co mogłoby ci pomóc.

background image

- Dziś rano ojciec Wingate przekazał mi swój kościół.

- Po co? Co jego zdaniem mógłbyś robić w kościele? - Może by chciał, żebym prowadził ceremonię

zaślu-bin? Szczególnego rodzaju?

Śmiejąc się, Miriam zsunęła moje dłonie ze swojego biu-stu, jak gdyby bała się, że mógłbym ją

przemienić w Dianę 0 tysiącu piersi.

- To dziwne. Czy wiesz, że jako uczennica wyobraża-łam sobie często, że biorę ślub w odrzutowcu?

Wydaje mi się, że zakochałam się w pewnym pilocie, którego zoba-czyłam na Orły, kiedy w podróży z
rodzicami musieliśmy się przesiąść na inny samolot. Z jakiegoś powodu strasznie podobał mi się pomysł,
żeby wziąć ślub dziesięć mil nad ziemią.

- Więc wynajmę jakiś samolot, Miriam.

- Znowu? Nawiasem mówiąc, Stark jest pilotem czy kimś w tym rodzaju. Jak ty.

- Stark nie jest prawdziwym pilotem.

- A ty, Blake?

Odzyskałem już siły po kąpieli w rzece i z łatwością mógłbym ją rzucić na łóżko. Myślałem jednak o

śnie, w którym latałem. Czy ona naprawdę fantazjowała w dzie-ciństwie, że bierze ślub w powietrzu, czy
może ja narzuci-łem jej tę myśl? Chorobliwe, cyklamenowe słońce dotknę-ło jej włosów, drzew w
parku, trawy na podmokłej łące, 1 nawet moja krew nawadniała teraz wszystkie tajemne moż-liwości
życia. Chciałem spółkować z Miriam St. Cloud w powietrzu, żeglować z nią chłodnymi korytarzami
nieba, spłynąć z nią rzeczką na otwarte morze, zatopić prądy na-szej miłości w przypływach i odpływach
oceanu... - Blake!

Wyrwała mi się, oddychając ciężko. Wyszarpnęła ręce i zamierzyła się twardymi pięściami, chcąc

mnie uderzyć w twarz. Wciągała ze świstem powietrze, wpatrując się we mnie z prawdziwym
przerażeniem. Kiedy pobiegła do drzwi, zabolały mnie pokaleczone usta i zrozumiałem, że usiło-wałem
wycisnąć życie z jej płuc, tak jak przedtem z jej matki. Później, siedząc nago przy oknie na krześle z
wysokim oparciem, patrzyłem na spowitą zmrokiem rzekę i wiśnio-wą już wodę, w której skakałem jako
grenlandzki wielo-ryb, a moje śliskie ciało pokrywała piana, przypominająca koronkowe kryzy
szekspirowskich aktorów. Niepokoiło mnie nie to, że najwyraźniej chciałem udusić Miriam St. Cloud,
lecz to, że nie chciałem już uciekać z Shepperton. Czułem się oddany tutejszym mieszkańcom, jak gdybym
był ich plebanem. Niewidzialne moce, które uratowały mnie w samolocie, żądały teraz ode mnie, bym
uratował tych mężczyzn i kobiety przed małomiasteczkowym życiem i ograniczeniami, narzuconymi ich
duchom przez ciało i umysł. W pewnym sensie moja ucieczka z cessny, której zatopione widmo
widziałem w ciemnej wodzie pod oknem, umożliwiła mi wejście w prawdziwy świat, czekający tu za
migawką każdego kwiatu i pióra, każdego liścia i każdego dziecka. Moje sny o tym, że latam jako ptak
wśród ptaków i pływam jak ryba wśród ryb, nie były wcale snami, lecz rzeczywistością, z której wynikał
sen tego domu, miastecz-ka i jego mieszkańców.

Nocne powietrze koiło mi posiniaczoną pierś, a ja wy-czuwałem, że z mojego ciała płynie moc,

wypełniająca całą rzekę i park. Było mi przykro, że przestraszyłem Miriam - chciałem, by była naczyniem
mojego przekształcającego świat pożądania i aby nasze małżeństwo nie było zniewole-niem, lecz

background image

prywatną koronacją. Obserwowałem mrowie drobnoustrojów, rojących się aureolą wokół cessny - były
to morskie stworzenia z jakichś pelagiańskich głębin, które przebyły całe oceany, by wpłynąć do Tamizy i
świecić tutaj dla mnie swoim światłem.

Co do trupa w cessnie, to już nie bałem się tego urojone-go ciała. Właściwie z zadowoleniem

przyjąłem jego wy-zwanie na pojedynek o dominację nad tą rzeką i miastem. Mieszkańcy Shepperton
przez całą noc przechadzali się wzdłuż brzegu. Przyglądali się jaskrawym liściom w parku, które
zdawały się lśnić w ciemności niczym las na obrze-żach tropikalnego miasta. Ojciec Wingate spacerował
po plaży, nad oświetloną wodą, wachlując się swoim słomko-wym kapeluszem. Wrócił do siebie po
naszym starciu w kościele i patrolował brzeg, jak gdyby pilnując, żeby mieszkańcy dali mi odpocząć.
Ponownie wyczułem obec-ność mojej pierwszej prawdziwej rodziny. Wszyscy jej członkowie zachęcali
mnie, żebym się spełnił i do maksi-mum wykorzystał moce, jakie posiadałem. Jednak gdy gospodyni
Miriam przyniosła mi tacę zje-dzeniem, okazało się, że nie jestem w stanie tknąć pieczo-nego mięsa,
które przyrządziła. Choć od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadłem, miałem apetyt wyłącznie na ciało
istot mojego własnego gatunku. I zamierzałem sięgnąć po ich mięso, nie pokaleczonymi ustami, lecz
całym ciałem, całą swoją nienasyconą skórą.

17

POGAŃSKI BÓG

Następnego ranka, u progu trzeciego dnia pobytu w Shep-perton, zacząłem pracować w klinice doktor

Miriam. Kie-dy ruszyłem w drogę przez park, przyszło mi do głowy, że pomimo całego szacunku, jaki dla
mnie żywiła, i pomimo moich własnych mesjanistycznych rojeń, przypadła mi w udziale praca służącego
- miałem sprzątać korytarze i poczekalnię oraz wykonywać polecenia pielęgniarek. Ubie-rając się,
myślałem, by zrezygnować z posady i zdobyć wię-cej czasu na zwiedzanie Shepperton, ale pełna
poświęcenia obecność pani St. Cloud, krążącej opiekuńczo wokół tacy z nietkniętym śniadaniem,
wytrąciła mnie szybko z równo-wagi. Patrzyła na mnie z uśmiechem, ale i odurzeniem, jak gdyby środek
uspokajający, który podała jej córka poprzed-niego wieczora, wciąż jeszcze działał. Czy w jej umyśle
byłem niemowlęciem, zrodzonym dla tej starzejącej się kobiety w łóżku jej zmarłego męża? Wciąż
chciałem się uważać za jej dziecko i odczuwałem mglistą pruderię na myśl o akcie seksualnym z tą
kobietą. Widziałem z okna, jak rozmawia na podjeździe z jakimś młodym dostawcą. Była nim wyraźnie
zainteresowana, toteż poczułem się tak, jak gdyby mnie odtrąciła. Prawiła młodzieńcowi kom-plementy,
dotykając dłońmi jego ramion. Najwyraźniej otworzyłem w prowincjonalnym życiu pani St. Cloud wy-
miar rzeczywistości, którego istnienia nawet nie podejrze-wała.

Byłem jednak wyspany, otoczył mnie wspaniały dzień i powróciła moja pewność siebie. Czułem, że

słońce mi schlebia, podążając w ślad za mną między drzewami jak światło reflektora, tropiące gwiazdę
filmową. Poza tym kli-nika była idealną kryjówką, zwłaszcza na wypadek, gdy-bym nieoczekiwanie
stracił przytomność albo doznał wyle-wu, mogłem więc czekać, dopóki mój umysł nie osiągnie znowu
równowagi, ja zaś nie odkryję prawdziwego zna-czenia rozgrywających się wokoło zdarzeń.
Podejrzewałem, że za moje dziwne wizje oraz zaburzenia czasu i przestrze-ni może być odpowiedzialny
skrzep, ukryty gdzieś głęboko w moim mózgu. Wyczuwałem namiętne podniecenie w roz-jarzonej trawie,
pośród kwiatów, a mój umysł zaczął niepo-kojąco przypominać popiskujące włókno gasnącej żarówki.
Kiedy za moimi plecami wstało słońce, zdawało się wy-lewać z rzeki, zmieniając park i podmokłą łąkę
w siatków-kowe rozlewisko. W wodzie roiło się od wszelkiego rodza-ju ryb. Ławice płoci i szczupaków
pływały wokół zatopio-nej cessny, jak gdyby sycąc się pozostałością mojego snu. Kroczyłem
majestatycznie między drzewami, wyciągając rękę, by chwycić świetliste pyłki. W pobliżu kortów

background image

teniso-wych puściłem się biegiem, gnany niesłychanym natęże-niem światła. Białe linie, wyznaczające
kort, unosiły się kilka cali nad glinianą nawierzchnią, jakby miały za chwilę oderwać się od ziemi i
wzbić pod niebo niczym powietrzna matryca umieszczonej na wysokości oczu pilota deski roz-dzielczej.
Chwytając z trudem oddech, oparłem się o pień orzesznicy, dziwnego gościa w parku, leżącym w
umiarko-wanej strefie klimatycznej. Liście pochłaniał rozświetlony sok, a każdy z przypominających
trąbki kwiatów układał się we własną aureolę. W brzezinie pojawiło się stado jele-ni, obgryzających
elektryczną korę. Krzyknąłem, a wtedy ich zwrócone na mnie oczy zalśniły, jak gdyby całe stado zostało
wyposażone w szkła kontaktowe. Ogarnięte halucynacjami słońce karmiło się niecierpli-wie hiszpańskim
mchem, zwisającym z gałęzi uschłych wiązów. Zdrewniałe czułki lian oplatały spokojne kaszta-nowce i
platany. W ściółce rosły lilie, zmieniające ceremo-nialny park w ogród botaniczny, którym zawładnął
jakiś zwariowany ogrodnik i obsadził go w nocy na nowo. Przeskoczyłem grządkę szkarłatnych
tulipanów, zagłu-szanych kompletnie przez olbrzymie paprocie i wątrobow-ce. Przestraszona ara
nieporadnie wzbiła się w powietrze obok mnie. Lecąc przez park, strząsała pancerzyki światła ze swoich
żółtozielonych skrzydeł. Pięćdziesiąt jardów przede mną, między drzewami, Miriam St. Cloud szła w
kierunku kliniki, otoczona chmarą małych papużek i wilg. Przypominała młodą lekarkę udającą się z
wizytą domową do cierpiącej na nadmierną płodność matki natury. Ucie-szyłem się na jej widok i
poczułem, że przygotowałem tę obfitość życia specjalnie dla niej.

- Miriam!... - Pobiegłem między zaparkowanymi samo-chodami i stanąłem przed nią, wskazując z

dumą wspaniałe listowie niczym kochanek, wręczający bukiet swej wybran-ce. - Miriam, co się stało?

- To drzewo dostało zapewne jakiś preparat wzmagają-cy urodzajność, Blake. - Miriam rzucała

jagody w koronę kasztanowca, do gałęzi którego przylgnęło podobne do małpy stworzenie o krzaczastym
ogonie, zdziwione, skąd wzięło się w tym eleganckim parku.

Miriam machnięciem dłoni zakreśliła koło wokół gło-wy, usiłując powstrzymać rozjarzone

powietrze. - Ary, papużki, teraz małpka... Co jeszcze nam przynie-siesz, Blake? - Podeszła do mnie
bokiem z rękami w kie-szeniach białego kitla. - Jesteś jak jakiś pogański bożek. Pomimo tych
dobrodusznych żartów spoglądała na mnie z niejaką ostrożnością, zastanawiała się nad dwuznaczną
naturą moich wyjątkowych zdolności i wcale nie chciała stanąć z nimi twarzą w twarz.

- Małpka? - Rozpoznawszy zwierzę, podskoczyłem, próbując złapać je za ogon. - Uciekła z zoo

Starka. - Raczej z wnętrza twojej głowy... - Miriam pokazała mi gestem, żebym szedł w stronę kliniki. -
Przyszedłeś tu, żeby pracować... Co ty właściwie umiesz? Czy podejrzewała, że nadal sypiam z jej
matką? Obe-szła trawiasty kraniec parkingu, zerkając na swoje odbicie w błyszczących panelach drzwi i
demonstrując przede mną swe silne biodra i nogi. Co miałem robić? Chciałem krzyk-nąć: „Umiem latać,
Miriam, i umiem śnić! Śnij mnie, Mi-riam!” Byłem zaledwie kilka kroków za nią, kiedy poczu-łem, że
nabrzmiewa moje przyrodzenie. Pogański bożek? Nie wiedzieć czemu podobało mi się to określenie.
Doda-wało mi otuchy.

Ogarnęło mnie nagłe przekonanie: oczywiście, że nie jestem martwy, ale nie jestem też po prostu

żywy! Żyję po dwakroć!

Z trudem panując nad sobą, chwyciłem Miriam za ra-mię, pragnąc podzielić się z nią dobrą nowiną i

wziąć ją w ramiona na tylnym siedzeniu limuzyny, należącej do miej-scowej akuszerki.

- Zaraz, zaraz, Blake...

background image

Odepchnęła mnie, unikając mojego wzroku. Chwyciłem przednią szybę jej kabrioletu, roztrzęsiony

swoją własną sek-sualną gwałtownością. Wpatrując się w ziemię, zauważy-łem pędy jakiejś śmiertelnie
bladej rośliny tropikalnej, wy-rastającej spomiędzy szczelin w popękanym betonie. Jak gdyby w
odpowiedzi na mój seks, pomiędzy nogami roz-kwitały mi mlecznokrwawe kwiaty, przypominające kieli-
chy cudacznych gladioli. Identyczne kwiaty widziałem przed kościołem ojca Wingate.

Wszędzie dokoła jaskrawe fleciki wciskały skrwawione czubki swoich włóczni między koła

zaparkowanych aut, wy-rastając ze śladów moich stóp na obrzeżu trawnika. - Są niezwykłe, Blake... Ojej,
są piękne.

- Miriam... Dam ci wszystkie kwiaty, jakie tylko chcesz! - Unosząc się w duchu nad tysiącami

zapachów jej ciała, krzyknąłem: - Wyhoduję orchidee z twoich dłoni, a z two-ich piersi róże. Będziesz
mogła nosić magnolie we wło-sach!...

- A w sercu?

- Posieję w twoim łonie mięsożerny kwiat!

- Blake... Czy ty zawsze tak się wszystkim ekscytujesz? Wciąż nie rozumiejąc sił, sterujących owymi

seksualny-mi zapalnikami, Miriam uklękła wśród aut i zaczęła zry-wać kwiaty. Już spokojny,
przyglądałem się z dumą, jak ta piękna, młoda kobieta unosi w dłoniach mój seks w kierun-ku kliniki.
Znów dała o sobie znać moc, którą wyczuwałem przez cały dzień, moc, która wstąpiła we mnie podczas
ostat-niej wizji. Po śnie o lataniu zachowywałem się niczym ran-ny ptak, zagubiony w podmiejskim
ogrodzie, tak jak ja uwię-ziony w nijakim miasteczku. Ale po wizji, w której pływa-łem jak grenlandzki
wieloryb, uległem przemianie, mani-festując swój triumf ucieczką z zatopionego samolotu, i te-raz moja
moc karmiła się niewidzialną siłą wielkich oce-anów, sięgających w głąb maleńkiej żyłki tej niewielkiej
rzeki. Wyszedłem na brzeg odrodzony, jak moi ziemno-wodni przodkowie sprzed milionów lat, którzy
wyłonili się z morza, by kroczyć dalej poprzez czekające na nich parki młodej ziemi. Podobnie jak oni,
nosiłem we krwi wspo-mnienia tych mórz, wspomnienia z głębi czasu. Niosłem z sobą majestat
grenlandzkich wielorybów, prastarość i mą-drość wszystkich gatunków waleni.

Tego ranka zacząłem krzątać się dumnie wokół kliniki, z wiadrem i ścierką w ręku. Wywoziłem

wózki pełne brud-nej pościeli do furgonetki, która przyjechała z pralni, i speł-niałem polecenia
recepcjonistek. Przyglądałem się z zado-woleniem, jak Miriam obnosi moje kwiaty po gabinetach
chirurgicznych i ogólnych, zapełniając wazony, które wy-dobyłem dla niej z jakiejś szafki. Rozstawiała
jaskrawe kwiaty mojego seksu wśród pacjentów siedzących w po-czekalni, ciężarnych matek i
bezpłodnych żon. Były tam też dwie podstarzałe kobiety, które widziałem ostatnio, skaczące do rzeki w
mojej rybiej wizji. Zapamię-tałem je dobrze - miejscową fryzjerkę i żonę adwokata, żeglujące dumnie w
tłumie ryb jako część mojej wodnej kongregacji. Siedziały teraz pośród kwiatów, zaabsorbowane
wyłącznie swoimi żylakami żyłami i napadami menopau-zy. Kiedy polerowałem podłogę pod ich
stopami, kobiety nie spuszczały ze mnie oka.

Po pewnym czasie, kiedy skończył się poranny dyżur, doktor Miriam wezwała mnie do swojego

gabinetu, żebym opróżnił tackę chirurgiczną. Na podświetlanym ekranie wisiały rentgenowskie zdjęcia
mojej głowy. Miriam stała plecami do okna. Przeraźliwe światło wypełniało park nie-mal elektrycznym
blaskiem, jak gdyby ekipa filmowa z miejskiej wytwórni rozstawiła wokoło sodowe reflektory. -
Wskaźnik urodzeń wkrótce skoczy tu w górę, Blake... Czy wiesz, że dziś rano niemal każda pacjentka
obsesyjnie rozmyślała o ciąży? Nawet pewna staruszka, która pytała o możliwość sztucznego

background image

zapłodnienia spermą anonimowe-go dawcy.

Miriam zdjęła kitel i obrzuciła mnie zatroskanym, lecz niezdziwionym spojrzeniem. Czy spodziewała

się, że wy-ciągnę członka i wezmę się do roboty? Chciałem ją jakoś uspokoić, dodać jej odwagi, by
mogła stawić czoło mnie i nadchodzącej przyszłości.

Krążyłem wokół Miriam z wiadrem na śmieci. Widok i zapach jej ciała zalewał mi zmysły. Jej jasne

zęby, postu-kujące o siebie, gdy wpatrywała się w zdjęcia, lewe noz-drze wąchające polakierowany
paznokieć, mocne biodra, kiedy kołysała się z boku na bok - wszystko to przyprawia-ło mnie o obłęd.
Chciałem koncesji na jej każdy oddech i na każdą myśl, chciałem zapamiętać jej chichot i roztar-gnione
spojrzenia, wydestylować z jej potu najbardziej za-wistne perfumy na świecie...

- Nie miałaś nigdy dzieci, Miriam?

- Oczywiście, że nie! Choć Stark i ja... - Agresywnym gestem kazała mi odejść, a potem, pod

wpływem nagłego impulsu, ruszyła za mną do drzwi. Przytrzymała mnie za ramię w ostrym uścisku. -
Prawdę mówiąc, odkąd do nas przybyłeś, nie zastanawiam się nad niczym innym. Jestem równie opętana
tą myślą, jak te głupie baby... - Miriam, czy nie rozumiesz?... - Chciałem ją objąć, ale powstrzymała mnie
z nadzwyczajną siłą. - To ten wypa-dek... Ty jesteś...

- Blake, na litość boską... Wczorajszej nocy... Poddałeś się próbie jakiegoś rodzaju śmierci. Dla

siebie czy dla mnie, nie chcę nic o tym wiedzieć.

- To nie była śmierć. - Po raz pierwszy to słowo nie było w stanie mnie przerazić. - To nowe życie,

Miriam. Kiedy wyszła, by wyruszyć samochodem na wizyty do-mowe, zostałem w jej gabinecie i
przyglądałem się badaw-czo zdjęciom rentgenowskim na ekranie - fotografiom mojej głowy, przez którą
przepływało bezustannie światło. Wy-115 dawało mi się, że cały świat zewnętrzny - drzewa, łąka, na
której dzieci zbudowały mi grób, i ciche ulice z uśpionymi domami - to jakby wielki, przezroczysty
obraz, rzucony na ekran świata, przez który nieprzerwaną fontanną przedzie-rają się promienie jakiejś
głębszej rzeczywistości.

18

UZDRAWIACZ

Do południa klinika opustoszała - zostałem tylko ja i recepcjonistka, wolontariuszka, na co dzień

gospodyni do-mowa. Odpoczywałem właśnie w poczekalni, czekając z niecierpliwością, aż Miriam St.
Cloud skończy wizyty do-mowe, gdy do kliniki przyjechała jakaś kobieta z dziesię-cioletnim synem.
Chłopak złamał rękę, próbując wejść na drzewo. Jego matka skarżyła się i neurotycznie biadała, czym
wytrąciła z równowagi recepcjonistkę, usiłującą założyć dziecku prowizoryczne łubki.

Zgnębiony płaczem dzieciaka, wszedłem do gabinetu, żeby zobaczyć, czy mogę im w czymś pomóc, i

zdążyłem usłyszeć gniewną uwagę matki:

- Właził na figowiec przed supermarketem. Zdaje się, że zebrały się tam wszystkie dzieci z

Shepperton. Czy w tej sprawie nie powinna interweniować policja? Dzieci tamują ruch.

Chłopak wciąż płakał i nie chciał nawet spojrzeć na swoje zaczerwienione przedramię, nabrzmiałe

background image

bolesnymi żyłami. Wziąłem go za rękę, żeby pocieszyć malca. Skrzywił się z bólu i wyszarpnął dłoń,
jednocześnie uderzając mnie pię-ścią drugiej ręki w kłykcie. Jedna z ranek natychmiast się otworzyła i na
ramię dziecka spadła kropla krwi, którą chło-piec roztarł sobie na skórze gorączkowym gestem. - Kim
jesteś? Co ty mu robisz? - Matka dziecka usiło-wała mnie odepchnąć, chłopiec przestał tymczasem
płakać. Wydał okrzyk radości. Z dumą pokazał matce szczupłe, nienaruszone ramię, a potem wypadł na
korytarz, i zaczął się bujać na klamkach u drzwi gabinetów. Matka stała zdumiona. Przyglądając mi się
bacznie, po-wiedziała oskarżycielskim tonem: - Uleczyłeś go. - Wyda-wała się zagniewana, tak jak
doktor Miriam, a na jej twarzy pojawił się ten sam odpychający wyraz, jaki widziałem już na obliczach
parafian ojca Wingate.

Kiedy wyszła wraz z dzieckiem, recepcjonistka wskaza-ła mi krzesło Miriam. Wbijając wzrok w

moje zasklepione kłykcie, wilgotne od uzdrawiającej tinktury krwi, zapytała obojętnie:

- Zbada pan teraz pozostałych pacjentów, panie Blake? Godzinę później w klinice uformowała się

dość długa kolejka. Matki z dziećmi, starzec na wózku inwalidzkim, monter telefoniczny z błyskawicą
oparzenia na twarzy, mło-da kobieta z obandażowaną nogą - wszyscy siedzieli cier-pliwie w poczekalni,
podczas gdy ja wciąż pastowałem i polerowałem linoleum. W taki czy inny sposób wiado-mość o
dokonanym przeze mnie cudownym uzdrowieniu rozeszła się po całym Shepperton. Co jakiś czas
przerywa-łem pracę, choć chciałem, by doktor Miriam zastała klinikę w nienagannej czystości, i gestem
zapraszałem do gabinetu kolejnych pacjentów: kilkunastoletnią dziewczynkę z trą-dzikiem młodzieńczym,
stewardessę, cierpiącą na bóle menstruacyjne, i kinowego szwajcara, który miał problemy z
zatrzymaniem moczu.

Odgrywałem przed nimi wszystkimi komedię, badając ich uważnie i nie zwracając uwagi na grymasy,

jakie czyni-li, gdy dotykałem ich upstrzonymi krwią dłońmi. Najwy-raźniej byłem dla nich kimś w
rodzaju niewykwalifikowa-nego szamana - przyciągnęła ich tu jego renoma, ale prze-rażała moja
niehigieniczność.

Nawet kiedy już ich uleczyłem, wciąż patrzyli na mnie z tym samym niesmakiem, jak gdyby urażeni,

że mam nad nimi władzę, i nie chcieli pogodzić się z impulsem, który ich tu przygnał. Zorientowałem się
wkrótce, że dolegliwo-ści tych ludzi są natury umysłowej - fakt, że spadłem z nie-ba, najwyraźniej
zaspokojał jakąś głęboką potrzebę, którą wyrażali poprzez te wszystkie zwichnięcia i wysypki. Więk-
szość chorych figurowała na liście domowych pacjentów doktor Miriam. Gdy pastowałem podłogę
wokół centralki telefonicznej, słyszałem, że lekarka kilkakrotnie dzwoniła, by spytać recepcjonistkę, czy
nie wie, co się dzieje z jej podopiecznymi.

Klinikę opuścił tymczasem mój ostatni pacjent, mecha-nik samochodowy, cierpiący na infekcję gardła

-jego chra-pliwy głos zabrzmiał nieco czyściej, kiedy zaczął mi dzię-kować, obrażony. Za nim, na
zewnętrznych schodach, stał ogon kolejki chorych. Ze swojej tajemnej łąki wróciło troje upośledzonych
dzieci, które teraz snuły się przy drzwiach. Kiedy wróciłem do ścierki i pasty, chłopcy wcisnęli nosy w
szklane panele. David rzucił Rachel szeptem jakąś uwa-gę, a potem uniósł wzrok i z pełną nadziei, acz
mądrą zara-zem miną, przyjrzał się badawczo ogłoszeniom służby zdro-wia, dotyczącym szczepień,
chorób wenerycznych i badań prenatalnych.

Kiedy ścierka i wiadro znalazły się pod kluczem, zaczą-łem się zastanawiać, czy uleczyć dzieci.

Swoje zdolności uzdrowicielskie uważałem za całkowicie oczywiste - były częścią dziedzictwa,
przekazanego mi przez te same, nie-widzialne siły, które sterowały moim wypadkiem. Jedno-cześnie
niemal kręciło mi się w głowie, czułem się jak pan młody przed ślubem, czułem wzbierający głód, żądzę

background image

i moc, jak gdybym miał zaślubić za chwilę całe Shepperton i wszystkich jego mieszkańców.

Dzieci czekały na mnie cierpliwie. Bałem się, choć ży-wiłem dla nich ciepłe uczucia. Bałem się, że

nie uda mi się ich uzdrowić. Bałem się grobu, który dla mnie budowały, a który mogłyby ukończyć o
wiele za szybko z mojego punk-tu widzenia, gdybym przywrócił im pełnię władz cielesnych. -Wejdź,
Jamie. Mam dla was wszystkich prezenty. Da-vid, przyprowadź Rachel.

Twoje oczy, Rachel.

Twoje nogi, Jamie.

Twój mózg, Davidzie.

Stałem w drzwiach, wołając je do siebie. Było to dziw-ne, ale teraz nie chciały do mnie podejść, jak

gdyby oba-wiając się moich darów. Kiedy przyklęknąłem, by przygo-tować trzy krople krwi na
kłykciach, przed wejście do kli-niki zajechał z hukiem czerwony, sportowy samochód. Sie-dząca za
kierownicą doktor Miriam, mocno zdenerwowa-na, wyciągnęła palec w moją stronę.

- Blake... Zostaw dzieci w spokoju!

Zmarszczyła groźnie brwi, zirytowana rozjarzonym po-wietrzem, usiłując odciąć dopływ światła,

lejącego się z drzew i kwiatów w parku. Lśniące powietrze odbijało się nawet w podłogach kliniki, które
pastowałem dla niej z ta-kim oddaniem.

Nie byłem w stanie stanąć oko w oko z tą piękną, młodą kobietą, z którą latałem w snach, wybiegłem

więc z kliniki, porzucając upośledzonedzieci, i ruszyłem między stojącymi na parkingu autami w stronę
rozświetlonego miasteczka.

19

PRZEJRZYJNAOCZY!”

Powietrze skrzyło się od kwiatów i dzieci. Shepperton, zupełnie mimo woli, przekształciło się w

miasto świętują-ce. Mijając otwarty basen, zauważyłem, że wszyscy miesz-kańcy wylegli na ulice.
Pośród tysięcy głosów unosił się duch święta. Słoneczniki i ubarwione krzykliwie rośliny tropikalne o
mięsistych owocach rosły w zadbanych ogród-kach niczym wulgarni, ale szczęśliwi najeźdźcy w jakimś
wyjątkowo konwencjonalnym zdrojowisku. Z neonowych progów nad frontonami sklepów zwieszały się
powoje, cią-gnące swoje leniwe kwiaty pośród ogłoszeń i sloganów re-klamowych, oferujących towary
po obniżonych cenach. Na niebie było gęsto od niezwykłych ptaków. Ary i szkarłatne ibisy obserwowały
miasto z dachu wielopoziomowego par-kingu, a trio flamingów przyglądało się badawczo autom
stojącym przed salonem samochodowym, jak gdyby chcąc, by te błyszczące pojazdy dołączyły do
jaskrawego dnia. Po całym mieście rozlało się przeraźliwe światło, po-chodzące jakby z
rozemocjonowanej palety naiwnego ma-larza dżungli. Basen był pełen ludzi, skaczących do wody
poprzez tęcze podtrzymywane rozjarzoną mgiełką wodną. Nad dachami domów naliczyłem kilkanaście
barwnych la-tawców -jeden z nich miał sześć stóp szerokości i wizeru-nek samolotu na białej tkaninie, z
której był zrobiony. Uznałem, że wszystko odbywa się na moją cześć. Uspo-kojony, że Miriam St. Cloud
postanowiła nie iść moim śla-dem, ruszyłem w stronę centrum. Czułem się dziwnie wspa-niale, dobrze
zdając sobie sprawę, że w pewnym sensie to, co działo się dokoła, stało się możliwe dzięki mnie. Moje

background image

początkowe obawy zniknęły i nic, co mogło się tu zdarzyć, nie zdziwiłoby mnie nawet w najmniejszym
stopniu. Cie-szyłem się poczuciem władzy nad tym małym miasteczkiem oraz przekonaniem, że prędzej
czy później będę parzył się ze wszystkimi ubranymi w letnie, kolorowe sukienki ko-bietami, które
spacerowały teraz wokół mnie, pogrążone w rozmowie. Perwersyjnie odczuwałem ten sam impuls na wi-
dok młodych mężczyzn i dzieci, a nawet psów, biegających wzdłuż zatłoczonych chodników, ale ta
świadomość prze-stała być dla mnie szokiem. Wiedziałem, że mam tu mnó-stwo do zrobienia, że muszę
przeprowadzić w miasteczku wiele zmian, i że dopiero zacząłem.

Myślałem już o mojej następnej wizji, pewien, że wcale nie będzie to sen, lecz wprowadzenie w

rzeczywistość no-wego ładu w imię większego i prawdziwszego planu, w któ-rym nawet
najdziwaczniejsze apetyty i najbardziej niesfor-ne bodźce zyskają prawdziwe znaczenie. Przypomniałem
sobie pocieszającą uwagę ojca Wingate, że nasze przywary na tym świecie to metafory cnót na tamtym.
Ale metafora-mi jakich dziwnych istot były motyle, uśmiechy na twa-rzach dzieci czy donośny krzyk
radości chłopca, którego uleczyłem? Czy one z kolei nie maskowały jakiejś złowiesz-czej prawdy?

Pośrodku głównej ulicy, pomiędzy supermarketem i sta-cjąbenzynową, wyrósł olbrzymi figowiec.

Jego szeroki pień rozszczepił nawierzchnię, rozrzucając wokoło kawałki roz-dartego asfaltu wielkości
włazów do kanałów ściekowych. Rozłożyste gałęzie wisiały nad jezdnią i zakorzeniały się w chodnikach.
Wokół drzewa zebrała się wielka ciżba lu-dzi - matki machały ku wysokim gałęziom, gdzie pośród ar i
papużek siedziało co najmniej trzydzieścioro dzieci. Fi-gowiec zatamował ruch w centrum miasteczka.
Jakiś stoją-cy przy krawężniku samochód znalazł się w pułapce uko-rzeniających się gałęzi,
osiągającychjuż grubość słoniowych trąb. Stary żołnierz z laską w ręku stał przy swoim zaklesz-czonym
pojeździe, krzykiem wydając polecenia żonie, uwię-zionej na tylnym siedzeniu.

Przepychając się przez tłum, zrozumiałem, że ludzie w Shepperton obchodzą lokalne święto.

Zamknięta była na-wet szkoła. Nauczyciele stali przed wejściem, machając na biegnące na końcu dzieci,
które pomykały z wrzaskiem w stronę figowca. Tymczasem sklepikarze starali się jak mogli wykorzystać
zalew klientów. Przed sklepami z go-spodarstwem domowym stały w słońcu szeregi zmywarek do
naczyń, zestawów stereofonicznych i telewizorów, a mię-dzy szafkami bawiły się dzieci i ptaki. Dyrektor
składu meblowego i jego asystenci przygotowywali meblową hur-townię pod gołym niebem,
rozstawiając domowe barki, kanapy i meble do sypialni. Gospodynie domowe, zmęczo-ne ściskiem
panującym na targowisku, pokładały się na głę-bokich materacach niczym wdzięczne turystki. Przed
wejściem do sklepu ze słodyczami grupka dzieci częstowała się leżącymi na ladzie czekoladkami i
batoni-kami, napychając sobie nimi kieszenie, jakby to były nie-słychane skarby. Czekałem, aż właściciel
rozgoni dzieciaki miotłą, ale on rozparł się w drzwiach z dobroduszną miną i rzucał arom orzeszki.

Po drugiej stronie ulicy mieścił się dworzec kolejowy, skąd odjeżdżał właśnie podmiejski pociąg.

Maszynista cze-kał, wychyliwszy głowę z kabiny, i pokrzykiwał na pasaże-rów, rozmawiających wciąż
między sobą na peronie. Były wśród nich sekretarki i maszynistki oraz ubrani w ciemne garnitury, z
teczkami w rękach, kierownicy działów - ich codzienna podróż do Londynu opóźniała się o kilka godzin.
- Blake, ty nic nie masz... - Jakaś dziewczynka o usma-rowanych czekoladą policzkach podsunęła mi
garść słody-czy.

Nasłuchiwałem szumu silników elektrycznych. Kusiło mnie, by rozepchnąć tłum i pobiec do pociągu.

Mogłem na zawsze uciec z Shepperton w ciągu kilku minut. Podziękowałem dziecku i poszedłem na
dworzec, ale kiedy powiodłem spojrzeniem wzdłuż stalowych torów, bie-gnących przez jeziorka
żwirowni na wschód od Shepper-ton, ogarnęło mnie poczucie otchłannego znużenia i całko-witej utraty
zainteresowania światem zewnętrznym. Chcia-łem zostać tutaj i zgłębiać zdolności, którymi zostałem ob-

background image

darzony w chwili wypadku. Wiedziałem już, że moje moce mogą nie sięgać poza obszar miasteczka.
Maszynista wydał gniewny okrzyk i pokręcił ze zdumie-niem głową na widok wiarołomnych pasażerów.
Pociąg od-jechał pusty. Pasażerowie włóczyli się po peronie, wciąż prowadząc niezobowiązujące
rozmowy. Kierownicy rzuci-li teczki na trawiasty brzeg, zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Przypalili
sekretarkom papierosy i rozłożyli się na ciepłej murawie, choć byli to przecież niegdyś zdyscypli-nowani
pracownicy, którzy powinni byli spędzić ten pora-nek w swoich agencjach reklamowych i redakcjach. Za
nimi, w odległości kilku stóp od porzuconych teczek, wyrósł pod płotem gaik jakichś roślin o liściach w
kształcie igieł. Kiedy odwróciłem się plecami do dworca, ludzie za-czynali już spoglądać na konopie
indyjskie i myśleć o cze-kających ich tego popołudnia marzeniach na jawie. Pozostawiłem ich z
przyjemnością w tej sytuacji i kon-tynuowałem obchód Shepperton. Miasto zmieniało się w oczach.
Ludzie mieszkający w pobliżu wytwórni filmo-wej, wylegli do ogródków. Ojcowie zawzięcie pracowali
z synami nad budową wyrafinowanych latawców, jak gdyby chcieli wziąć udział w jakimś powietrznym
święcie. Nie-skazitelne dawniej trawniki i klomby porastała tropikalna flora. Karłowate palmy,
bananowce i lśniące krzewy gu-mowców walczyły w ścisku o dostęp do jaskrawego świa-tła. Lilie i
dziwaczne grzyby pokryły trawę niczym morska roślinność na osuszonym dnie morskim. Powietrze
wypeł-niał krzyk nieznanych mi ptaków. Na dachu supermarketu darły się jerzyki, a białe bociany
klekotały dziobami, przy-glądając się uważnie miastu z proscenium stacji benzyno-wej . Wokół basenu
dreptały trzy pingwiny cesarskie, ściga-ne przez jakieś popiskujące dziecko.

Nikt nie pracował. Ludzie pootwierali drzwi wejściowe do domów i przechadzali się po jezdniach -

mężczyźni z obnażonymi torsami, w szortach, kobiety w swoich naj-bardziej kolorowych letnich strojach.
Małżonkowie wymie-niali się partnerami w przemyślany i sympatyczny sposób. Mężowie podejmowali
pod ręce żony i córki sąsiadów. Na rogu ulicy grupka starych panien pokrzykiwała coś, prze-komarzając
się z przechodzącymi obok młodzieńcami. Widząc, jak tworzą się szczęśliwe pary, pomyślałem o
zbliżającej się radosnej rozwiązłości. Odczuwałem rosnące pożądanie, nie tylko wobec młodych kobiet,
ocierających się o mnie na zatłoczonych ulicach, lecz także wobec idą-cych za mną dzieci, nawet
pięcioletnich, z garściami pełny-mi słodyczy. Zdezorientowany tą złowróżbną, pedofilską żądzą, niemal
nie zdawałem sobie sprawy, że wziąłem za rękę dziewczynkę, ładne dziecko o ciemnych oczach i po-
ważnej buzi, które wciąż usiłowało oddać mi zapas darmo-wych słodyczy, niewątpliwie zaniepokojone
moim wymi-zerowanym wyglądem i posępną miną.

Mrucząc coś niewyraźnie, postanowiłem zabrać ją do parku. Pomyślałem o tajemnej altanie i

miękkim łożu z kwiatów w moim grobie. Nawet jeśli upośledzone dzieci zobaczyłyby nas razem -a w
pewien zdeprawowany spo-sób chciałem, by tak się stało, dla ich własnego dobra - nikt nie dałby im
wiary.

Prowadząc dziecko w tłumie, brzydząc się samym sobą, choć ciągnięty dalej stanowczą ręką

dziewczynki, ujrzałem ojca Wingate, który szedł przez ulicę w moim kierunku. Trzymał w dłoni swój
słomkowy kapelusz i wymachiwał nim na boki jak kontroler lotu na pokładzie lotniskowca, sygnalizujący
nieprawidłowe podejście do lądowania. Zmiarkowałem, że doskonale wie, jakie myśli przebiegają mi
przez głowę, a jednocześnie czułem, że ojciec Wingate nie do końca odnosi się z dezaprobatą do moich
zamiarów i w pewnym sensie uchwycił sekretną logikę perwersyjne-go czynu.

- Chodź tutaj... - Chcąc uniknąć spotkania z księdzem, wciągnąłem dziecko w drzwi salonu

fryzjerskiego. Wszyst-kie fotele były zajęte, a fryzjerzy niczym prestidigitatorzy pracowali szeregiem nad
dziwacznymi fryzurami - wspa-niałą plątaniną piór, jasnych peruk i skrzydeł zaczesanych do tyłu
włosów, przywodzących na myśl ptasie pióra w pta-szarni.

background image

Mieszczący się obok salonu fryzjerskiego butik był na-bity klientkami, jak gdyby wszystkie kobiety w

Shepperton zapragnęły naraz nowej garderoby. Na chodniku widać było wieszaki z sukniami ślubnymi, a
kierowniczka sklepu stała na wystawie, upinając wspaniałą koronkową sukienkę na biodrach
plastikowego manekina. Była najwyraźniej prze-konana, że jest to strój, który każda kobieta wybierze w
pierwszej kolejności. I rzeczywiście, grupka klientek wal-czyła łagodnie o miejsce, by przyjrzeć się
sukience. Gdy gospodynie domowe, sekretarki, kelnerki i postarzałe urzęd-niczki zaczęły ściągać suknie z
wieszaków i prezentować je sobie, dały się słyszeć westchnienia przesadnego zachwytu i ironiczne
chichoty uznania. Kobiety szturchały się, przy-kładały suknie do ramion i pokrzykiwały na mnie wesoło.
Poczułem się jak w świętującym mieście, pełnym moich osobistych oblubienic.

Trzymając mocno niemal zgniecioną rączkę dziewczyn-ki, przypomniałem sobie białe pióra

oszalałych z pożąda-nia ptaków, wrzeszczących wokół mnie. Kobiety, których głosy stawały się coraz
bardziej przenikliwe, kołysały się i pokładały na mnie niczym drżące w rui zwierzęta z dotknię-tego
demencją zoologu. Zasłoniłem oczy przed rozjarzo-nym słońcem. Olbrzymia ara o elektrycznych,
błękitnych piórach przeleciała z wrzaskiem tuż nad moją głową, a po-tem zaczęła metodycznie rozrywać
pazurami markizę, zdob-ną w krwawe pasy. Jakiś chłopczyk o oczach obłąkanego karła cisnął mi w twarz
grzechotkę.

Przyciśnięty do szyby wystawowej, wziąłem dziewczyn-kę na ręce, czując w ustach smak jej

wilgotnego, przestra-szonego oddechu. Zatoczyłem się na składany stolik, zrzu-cając na ziemię tacę ze
sztuczną biżuterią i rozmaitymi świe-cidełkami weselnymi. Kobiety zaczęły przepychać się w moim
kierunku. Dołączył do nich tłum z pasażu handlowe-go, jak podekscytowani goście w święto swojego
patrona, tłoczący się dokoła, by choć przez chwilę zobaczyć święte-go męża.

Usiłując uporządkować myśli, spojrzałem na blokujący drogę figowiec. W jego gałęziach huśtało się

kilkanaścioro dzieci, których sylwetki rozświetlało lśniące listowie jak w animowanym witrażu. Wilgi i
papużki rozpościerały skrzy-dła w tłumie dzieci, a niesamowite pióra ptaków spływały w dół w
powietrzu pełnym zgiełku.

Czułem na skórze napierające na mnie ciała kobiet, któ-rych zapach podrażniał mi sińce na piersi.

Ogarnęła mnie niepokojąca euforia seksualna -byłem jak odurzony jakimś dziwnym głodem. Suknie
ślubne kołysały się wokół mnie w upale, chwiejąc się zgodnym ruchem na wieszakach, które kobiety
podnosiły na wysokość twarzy.

Przez lukę w ludzkiej ciżbie zauważyłem, że Miriam St. Cloud wysiada ze swojego sportowego

samochodu i jak zaczarowana wpatruje się w splądrowane wieszaki ze ślub-nymi sukniami. Dreptałem
między kobietami niczym byk, drażniony przez niewieścich matadorów ze ślubnymi płach-tami, a Miriam
wydawała się zdezorientowana i niepewna - była ostatnią z moich oblubienic, która spóźniła się na
uroczystość. Czy zrozumiała, że uleczyłem jej pacjentów po to, by móc ich zaślubić? Wiedziałem, że
wkrótce będę parzył się z Miriam St. Cloud i wszystkimi tutejszymi miesz-kańcami, z młodymi
mężczyznami i kobietami, z dziećmi i niemowlętami w wózkach. Być może nigdy więcej nie będę jadł,
ale ciała tych ludzi nakarmią mnie ich potem i zapa-chem.

Dziewczynka, którą ogarnęło teraz przerażenie, wyrwa-ła mi się i uciekła w tłum, umykając wraz z

innymi dziećmi pośród pralek i telewizorów. Niemal tracąc przytomność, pogroziłem pięściami
podekscytowanej matce, która porwa-ła dziewczynkę na ręce i wrzasnęła mi coś prosto w twarz.
Zaplątałem się w koronkowy tren jednej ze ślubnych sukni i upadłem wprost pod nogi kobiety.
Wyczerpany wrzawą leżałem w radosnym delirium, zdając sobie sprawę, że lada chwila moje

background image

oblubienice stratują mnie na śmierć. Czyjeś potężne ręce chwyciły mnie nagle w pasie i podź-wignęły na
składany stolik. Tkwiąc jeszcze w objęciach ojca Wingate, oparłem się o szybę wystawową. Pastor
zmiótł nogą na bok sztuczną biżuterię, a potem odepchnął kobiety. Czułem koński zapach potu,
wydobywający się spod jego kwiecistej koszuli. Przyglądał mi się z miną zagniewaną i zarazem pełną
czułości, jak ojciec zamierzający uderzyć syna w twarz. Wiedziałem, że tylko on jest świadom moje-go
rozwiązującego się przeznaczenia, tej immanentnej przy-szłości, w którą miałem lada chwila wstąpić. -
Blake... - Zdawało mi się, że jego głos spływa z nieba.

Zatoczyłem się na księdza.

- Wezwij doktor Miriam. Chcę...

- Nie. Nie teraz. - Ojciec Wingate przygarnął mi głowę do piersi, zmuszając mnie, bym wdychał jego

pot, zdecy-dowany, że nie pozwoli mi uciec przed wizją, której w jego oczach byłem coraz bliższy.

- Blake, posiądź swój świat - szepnął chrapliwie. - Ro-zejrzyj się, jest tu, dokoła ciebie. - Ułożył

dłonie na moich posiniaczonych żebrach, wciskając twarde palce w ślady cudzych dłoni, które po raz
pierwszy przywróciły mnie ży-ciu. - Wstań, Blake. A teraz przejrzyj na oczy! Poczułem jego usta na
swoich rozbitych wargach, sma-kowałem zęby księdza i stęchły aromatu tytoniu w jego ślinie.

20

BRUTALNY PASTERZ

Wszystko wyglądało jak zalane jakimś dziwnym szkli-wem. Tłum cofnął się, a kobiety z dziećmi

odpływały w świetlnym pyle w dal. Miriam St. Cloud stała wciąż po drugiej stronie ulicy, zwrócona
twarzą do mnie, ale zdawa-ła się znikać, jak zagubiona w jakiejś przepastnej fudze. Czułem, że ojciec
Wingate jest gdzieś po mojej lewej ręce i przypatruje mi się niewzruszonym wzrokiem, gestem dło-ni
zachęcając mnie, żebym ruszył naprzód. Jak wszyscy w milczącym teraz pasażu handlowym sprawiał
wrażenie lunatyka, mającego przekroczyć za chwilę próg snu. Zostawiłem ich. Poszedłem w stronę
supermarketu i bi-blioteki. Na chodnikach było już mniej ludzi - w jasnym, nieruchomym świetle
przypominali upiorne manekiny, wy-cofujące się do rozjarzonych ogrodów. Nad całą okolicą
dominowała olbrzymia, organiczna fontanna figowca, któ-ry jako jedyny zachował wyraźne kontury,
albowiem mia-steczko Shepperton zaczęło się rozpływać. Drzewa, park i domy przeistoczyły się w
zatarte wizerunki samych siebie, a ostatnie ślady ich wątłej realności parowały teraz w cie-płym słońcu.

Światło nagle stało się przejrzyste. Znajdowałem się po-środku parku. Tu każdy szczegół był

wyodrębniony z nie-spotykaną wyrazistością - każdy kwiat, płatek i wszystkie liście kasztanowców
zdawały się uformowane indywidual-nie po to, by odpowiadać ostrości mojego widzenia. Da-chówki
domów, stojących setki jardów dalej, zaprawa mu-rarska, spajająca cegły, i wszystkie szyby zostały
wycyze-lowane z jubilerską dokładnością.

Nic się nie poruszało. Wiatr osłabł, a ptaki zniknęły. Byłem sam w pustym świecie, wszechświecie,

stworzonym dla mnie i powierzonym mojej opiece. Wiedziałem, że jest to pierwszy rzeczywisty świat,
cichy park na obrzeżach pu-stego i niezaludnionego jeszcze wszechświata, do którego wkraczałem
pierwszy i dokąd mogłem poprowadzić miesz-kańców owego widmowego Shepperton, które przed chwi-
lą pozostawiłem za sobą.

background image

Nareszcie opuścił mnie strach. Spokojnie, dostojnym krokiem przeszedłem przez park, oglądając się

na ślady moich stóp - pierwsze ślady, odciśnięte w tej soczystej tra-wie.

Byłem królem niczego. Zdjąłem ubranie i cisnąłem je w kwiaty.

Za moimi plecami rozległ się tętent kopyt. Spomiędzy srebrnych brzóz przyglądał mi się daniel. Kiedy

ruszyłem ku niemu, szczęśliwy, że mogę powitać pierwszego towa-rzysza, zauważyłem w lesie inne
zwierzęta, młode i stare sarny i daniele. Cale stado tych łagodnych stworzeń przy-szło tu za mną przez
park. Patrzyłem, jak się zbliżają, i wie-działem, że są trzecią rodziną trójcy żywych istot - ssaków,
ptaków i ryb - które wspólnie rządzą ziemią, powietrzem i wodą.

Pozostało mi już tylko spotkanie ze stworzeniami ognia... Na głowie wyrosły mi jelenie rogi, które

wzbiły się w powietrze spomiędzy spoin kości mojej czaszki. Skubałem miękką skórę trawy, obserwując
młode samice. Moje stado zebrało się dokoła, pasąc się razem w ciszy. Ale w tym momencie po raz
pierwszy nerwowe drgnienie powietrza potrząsnęło liśćmi i kwiatami. Nad milczącym parkiem za-wisł
niemal elektryczny niepokój i wzburzył ciepłe słońce. Gdy prowadziłem stado ku bezpieczeństwu
wyludnionego miasteczka, musnąłem filigranową samicę, a potem posia-dłem ją w spazmie
zniecierpliwienia. Spółkowaliśmy w cęt-kowanym świetle, by po chwili oderwać się od siebie i ra-zem
pokłusować naprzód - pot i nasienie mieszały się w naszych pachwinach, gdy biegliśmy.

Stado pomknęło za mną na drugą stronę drogi i wpadło na puste ulice, stukocząc kopytami pośród

porzuconych sa-mochodów. Zatrzymałem się na przedzie, podniecony wo-nią niewidzialnych
drapieżników, które zapewne obserwo-wały nas z milczących okien i ozdobnych ogrodów, gotowe
złapać mnie za gardło i powalić na ziemię. Chwyciłem na-stępną samicę, którą posiadłem pod
pomnikiem wojennym. Moje nasienie migotało pomiędzy wyrytymi na nim nazwi-skami od dawna
nieżyjących urzędników i robotników. Krą-żyłem nerwowo wśród szeregów aut, parząc się raz po raz z
samicami - spółkowałem z jedną, a potem odrywałem się od niej, by posiąść następną. Nasze odbicia
podskakiwały w szybach wystaw, między piramidami puszek, sprzętem gospodarstwa domowego,
kurtynami zmywarek do naczyń i telewizorami - złowieszczą aparaturą, zagrażającą naszej rodzinie. Moja
sperma zbryzgała wystawę supermarketu, ściekając po sloganach reklamowych i ogłoszeniach o ob-
niżkach cen. Chcąc uspokoić samice, poprowadziłem je dalej, cichymi, bocznymi uliczkami, a potem
znów spół-kowałem kolejno ze wszystkimi i zostawiałem je pojedyn-czo w ustronnych ogrodach, by
mogły paść się w nich do syta.

Ale gdy prowadziłem je na miejsca, na nowo zaludnia-jąc prowincjonalne miasto swoim nerwowym

nasieniem, poczułem, że jestem zarazem mordercą tych istot, i że te ciche ogródki to zagrody jakiejś
olbrzymiej rzeźni, gdzie w swoim czasie poderżnę zwierzętom gardła. Nagle ujrzałem się w roli nie ich
opiekuna, lecz brutalnego pasterza, kopu-lującego ze stadem, które zapędza później do rzeźnickich
zagród.

A jednak w tym zapachu śmierci i nasienia, wiszącego nad wyludnionym miastem, rodził się zaczątek

nowego ro-dzaju miłości. Byłem nasycony i podekscytowany, świadom mocy pozwalających mi władać
drzewami i wiatrem, a ota-czające mnie soczyste listowie, tropikalne kwiaty i ich ła-godne owoce
wypływały z mojego nieskończenie żyznego i płodnego ciała.

Rozmyślając o pewnej samicy, której jeszcze nie udało mi się posiąść, ruszyłem cichymi uliczkami w

stronę par-ku. Przypomniałem sobie, jak Miriam St. Cloud przygląda-ła się w zachwycie swojej sukni
ślubnej. Kiedy mijałem nagi manekin, stojący za splamioną spermą szybą, zwie-trzyłem słodki trop

background image

Miriam, wiodący ku rzece i dalej, ku rezydencji zasłoniętej uschłymi wiązami. Chciałem pochwa-lić się
przed tą kobietą moim zwierzęcym ciałem, wydzie-lającą ostry zapach skórą i olbrzymim porożem.
Posiądę Miriam na trawniku pod oknem pokoju jej matki i będę się z nią parzyć tam, skąd widać
zatopiony samolot. Popołudniowe światło zaczęło blednąc, zmieniając park w siedlisko niespokojnych
świateł i cieni, dostrzegłem jed-nak Miriam, stojącąna trawiastym zboczu pod domem. Przy-glądała mi
się, gdy gnałem między drzewami, sadząc coraz 133 to potężniejsze susy. Widziałem, że jest zdumiona
moją wspaniałością i butą.

Ale kiedy byłem już blisko wiązów, zza ciemnej paproci wyłoniła się jakaś postać, zastępując mi

drogę. Na mgnie-nie oka ujrzałem martwego pilota w rozdartym kombinezo-nie i jego twarzoczaszkę,
przypominającą obłąkańczą la-tarnię. Wyszedł na brzeg, żeby mnie odszukać, nie zdołał jednak dotrzeć
dalej niż do szkieletów tych drzew. Błądził po omacku wśród głębokich paproci, unosząc dłoń w ręka-
wicy, jak gdyby pytał, kto pozostawił go w zatopionej ma-szynie.

Przerażony, uciekłem w popłochu, by schronić się na mojej tajemnej łące. Dotarłszy do grobu,

położyłem się, kryjąc poroże pośród martwych kwiatów.

21

JA JESTEM OGNIEM

Gdy się zbudziłem, łąkę wypełniało posępne światło. Przez park nadchodził zmierzch, a między

drzewami prze-świecały uliczne latarnie Shepperton. Moje poroże, zbry-zgane nasieniem kopyta i
potężne lędźwia zniknęły. Wcie-lony znów w siebie, siedziałem w zalanym szarówką gro-bie. Tajemna
altana upośledzonych dzieci lśniła wokół jak rozświetlona nawa boczna w jakiejś zapomnianej katedrze
w dżungli. Wycisnąłem pot z ubrania. Tkanina usmarowa-na była krwią i ekskrementami, jak gdybym
przez całe po-południe pędził stado dzikich bestii.

background image

Spojrzałem na pełen kwiatów grób, na setki martwych tulipanów i stokrotek, które zebrały dzieci.

Dołożyły do nich kolejne części cessny - fragment czubka prawego skrzydła oraz kawałki tkaniny,
wyrwane z wnętrza kadłuba i wyrzu-cone na brzeg. Dziecięca konstrukcja zaczęła niebezpiecz-nie
przypominać samolot, który jakby odradzał się na nowo wokół mnie.

W głębokiej trawie twarze trojga dzieci połyskiwały ni-czym trzy zamyślone księżyce. Zmartwione

oczy Davida popatrywały spod wielkiego czoła, jak gdyby czekając, aż dołączą do nich nieobecne części
mózgu. Rysy drobnej twa-rzyczki Rachel migotały pośród mrocznych maków niby zapomniany płomień.
Jamie od czasu do czasu pohukiwał w powietrze, przypominając niebu i drzewom, że wciąż jesz-cze
istnieje. Dzieci były smutne, ponieważ wyłączyłem je z mojego nowego świata. Czy wiedziały, że niczym
pogański bóg potrafię przybrać postać dowolnego stworzenia? Czy widziały mnie jako władcę jeleni,
kłusującego na czele sta-da i kopulującego w biegu?

Wstałem i gestem nakazałem im odejść.

- Zabierz Rachel do domu, Davidzie. Jamie, powinni-ście już spać.

Dla ich własnego dobra nie chciałem, by podchodziły do mnie zbyt blisko.

Zostawiłem dzieci w ciemnej trawie przy grobie i ruszy-łem na przełaj przez łąkę w kierunku rzeki.

Nocne wody roiły się od ryb - węgorzy o srebrnych grzbietach, szczupa-ków, złocistych karpi, wargaczy
i małych rekinów. Mrowie planktonu tworzyło gęste ławice. Wyszedłem na piasek i pozwoliłem
wzburzonej wodzie wirować wokół moich bu-tów tenisowych, by spłukać z nich krew i łajno. U moich
stóp wślizgnęła się na płyciznę jakaś olbrzymia ryba. Ob-serwując mnie bacznie, pożarła zmyte okruchy,
a potem wy-cofała się bezszelestnie na głębinę.

Dach cieplarni obsiadły białe pelikany. Wieczorne po-wietrze rozjaśniały od dołu pióra tysięcy

ptaków i jaskrawe płatki tropikalnych kwiatów, które owinęły się wieńcem wokół martwych wiązów,
tworząc ogromną koronę, jaką przez chwilę oglądałem po raz pierwszy, kiedy wydostałem się z
samolotu.

- Ja jestem ogniem... Ziemią, powietrzem i wodą. Z tych czterech królestw realnego świata

wkroczyłem na razie w trzy. Wszedłem już w troje drzwi, pomiędzy ptaki, ryby i ssaki. Teraz pozostało
mi tylko wkroczyć w ogień - lecz postać jakiej to dziwnej istoty, zrodzonej do ognia, miałem teraz
przybrać?

Na metalowych poręczach pomostu, podtrzymującego wesołe miasteczko, zamigotała latarnia

sztormowa, oświe-tlając tysiące ryb w rzece. Stark z latarnią w ręku zeskoczył z wybiegu na ponton
stalowej galary, którą zacumował przy pomoście. Ta stara łajba, którą Stark spłynął tu z prądem z
jakiegoś zapomnianego strumienia, wyposażona była w sprzęt do połowu włókiem, wciągarkę i dźwig.
Nie zważa-jąc na ryby o potężnych grzbietach, tuńczyki i drobne reki-ny, które wyskakiwały z rzeki na
wysokość jego kostek, Stark badał metalowy wysięgnik i pokryte rdzą cumy. A więc zamierzał jednak
podnieść cessnę z dna i zain-stalować ją jako główną atrakcję swojego nie budzącego zainteresowania
cyrku. Skierował latarnię w moją stronę i uderzył mnie snopem światła w twarz, jak gdyby strofując mnie
łagodnie za to, że pozostawiłem zatopiony samolot bez opieki. Widziałem przebiegły wyraz jego twarzy.
Stark wiedział, że toczymy z sobą niezwykły pojedynek. Dałem mu spokój i poszedłem do domu. Drzwi
balko-nowe otwarte były na oścież na ciepło wieczoru, a światło w salonie unosiło się nad płachtami,
mającymi chronić sto-ły i kanapy przed kurzem. Przykryte były także wiklinowe meble w cieplarni, długi

background image

stół jadalny, krzesła i szafki, a lampy stojące i telefony zostały wyłączone.

Czyżby Miriam i jej matka postanowiły wyjechać, tak przerażone moją zwierzęcą przemianą i

czarem, jaki rzuci-łem na Shepperton, że zamknęły dom i uciekły stąd, kiedy spałem na łące? Wbiegając
na okryte mrokiem schody, my-ślałem o Miriam i miejscu, jakie wyznaczyłem jej w moich wspaniałych
planach. Mój pokój był nietknięty, ale sypial-nię Miriam zaatakował jakiś szalony włamywacz. Ktoś za-
rzucił jej kitel na stojące na stoliku lusterko, otworzył le-karską torbę i wytrząsnął zawartość na podłogę.
Pod moimi nogami leżały w rozbitym szkle rozmaite fiolki, strzykaw-ki, stetoskop i plik recept.

Ary trzepotały się pierzaście w ciemności, kiedy scho-dziłem z podjazdu. Za drzewami widziałem

nad basenem słabe światło, migoczące w oknach kościoła. Witraż okna wschodniego został usunięty i
odsłaniał rozjarzone płomie-niem świecy sklepienie sufitu.

Drzwi do zakrystii stały otworem. Księżyc oświetlał ga-bloty ze skamieniałościami. Choć ojciec

Wingate odstąpił mi kościół, przepracował tu ciężko cały dzień, rekonstru-ując prymitywne zwierzę
latające, którego prastare kości znalazł na plaży. Szkielet miał rozpostarte ramiona, zgrab-ne nogi i
delikatne stopy, a jego kości wyszlifował czas. Stworzenie bardziej niż kiedykolwiek przypominało teraz
małego, skrzydlatego człowieczka - być może byłem to ja, ja sam, który przeleżałem miliony lat w
korycie Tamizy, śpiąc, dopóki we właściwym czasie nie oswobodził mnie spadający samolot. A może
cessnę ukradł inny pilot? Na przykład ta widmowa postać, którą widziałem pośród uschłych wiązów...
Czy przybrałem jego postać, wychodząc na plażę z miejsca mojego spoczynku na dnie rzeki? Na podłodze
nawy paliły się świece w lichtarzu. To tutaj poprzedniego dnia ojciec Wingate i ja przyciągaliśmy ławy
do ścian. Za okrytym grubą tkaniną ołtarzem stała pod oknem wschodnim drabina. Ktoś powyjmował
witraże i zrzucił je na posadzkę.

Przy ołtarzu stała w szlafroku pani St. Cloud, gestykulu-jąc niepewnie w migotliwym świetle. Miriam

siedziała spo-kojnie na porysowanej posadzce, wodząc dłonią wśród ka-wałków rozbitego szkła. Pod jej
fartuchem pielęgniarskim widziałem haftowaną spódnicę sukni ślubnej, którą usiło-wała przede mną
ukryć, jakby to był strój oblubienicy, roz-poczynającej nowicjat. Wybierała obojętnie okruchy witra-
żowego szkła - fragmenty rubinowej aureoli, szat apostol-skich, krzyża i stygmatów, niczym elementy
ogromnej ukła-danki, którą zaczęła właśnie porządkować. - Blake, czy mógłbyś mi pomóc...? - Pani St.
Cloud uję-ła mnie za ramię, unikając mojego wzroku, zapewne w oba-wie, że mógłby spopielić jej
źrenice. - Ojciec Wingate zwa-riował. Miriam próbuje teraz poskładać witraże. Siedzi tu już od kilku
godzin. - Pani St. Cloud rozejrzała się bezrad-nie po splądrowanym kościele, a potem zwróciła się do
cór-ki. - Miriam, wracaj do domu, kochanie. Inaczej ludzie pomyślą, że jesteś jakąś obłąkaną zakonnicą. -
Nie jest zimno, mamo. Czuję się absolutnie szczęśli-wa. - Miriam ze swobodnym uśmiechem uniosła
wzrok znad układanki. Wydawała się spokojna, ale świadomie dystan-sowała się od otoczenia,
przygotowując się na spełnienie tej nieznanej jeszcze, gwałtownej obietnicy, jaką im wszyst-kim
składałem. Choć spoglądała z podziwem na moje po-walane ubranie, widziałem, że tylko wysiłkiem woli
po-wstrzymuje chęć, by mnie zaatakować.

- Miriam, jutro znów czeka cię praca w klinice... Ktoś musi się zająć twoimi pacjentami. - Pani St.

Cloud wepchnę-ła mnie w krąg rozbitego szkła. - Blake, Miriam postano-wiła zrezygnować z kliniki.

- Mamo, wydaje mi się, że Blake roztoczy nad pacjenta-mi doskonałą opiekę. Ma dłonie

prawdziwego uzdrowicie-la...

Miałem już wyjść z kręgu odłamków szkła, wziąć Mi-riam w ramiona i zapewnić, że pragnę jedynie

background image

zabrać ją ze sobą do prawdziwego świata, którego drzwi uchylam. Do-piero po chwili zdałem sobie
sprawę, że Miriam siedzi tu nie tylko dlatego, żeby złożyć rozbity witraż, lecz także aby schronić się
przede mną w tym mistycznym kręgu, jak gdy-bym był jakąś wampiry czną siłą, którą należy powstrzymać
archaicznymi symbolami i znakami.

- Zamknęła pani dom... Wyjeżdżacie z Shepperton? - zapytałem panią St. Cloud.

Zakłopotana, wsunęła ręce do kieszeni szlafroka. - Nie wiem, Blake. Nie wiem, dlaczego, ale jestem

pew-na, że wkrótce wszyscy wyjedziemy, może już za kilka dni. Ty też to czujesz, Blake? Widziałeś
ptaki? I te dziwne ryby?

Wydaje mi się, że Natura... Blake?

Czekała, aż się odezwę, ale ja przyglądałem się jej cór-ce, wzruszony lękiem, jaki budziłem w

Miriam, jej odwagą i determinacją, z jaką gotowa była stawić czoło mocom, którymi ją zniewalałem.
Wiedziałem już jednak, że jeśli Mi-riam, jej matka, ojciec Wingate, Stark i troje dzieci opusz-czą kiedyś
Shepperton, to tylko razem ze mną. Później, kiedy odpoczywałem już w sypialni, wychodzą-cej na rzekę,
myślałem o trzeciej wizji, którą ujrzałem tego popołudnia, o wizji, w której występowałem jako władca
jeleni. Choć od trzech dni nic nie jadłem, czułem się nasy-cony i brzemienny, nie jakimś fałszywym łonem
w moim brzuchu, lecz najprawdziwszą ciążą, w której każda komórka mojego ciała, każdy gruczoł i
każdy nerw w moim mózgu, wszystkie kości i mięśnie zaczynały nabrzmiewać nowym życiem. Tysiące
ryb, rojących się w ciemnej wodzie, i jasne niby latarnie pióra ptaków w parku wydawały mi się rów-nie
nasycone, jak gdybyśmy uczestniczyli wszyscy w nie-widzialnej orgii reprodukcyjnej. Czułem, że
zapomnieliśmy o swoich narządach płciowych i zlewaliśmy się z sobą w jedno w ciele nocy, komórka po
komórce. Nabrałem teraz pewności, że moja dzisiejsza wizja nie była snem, lecz kolejnymi drzwiami, do
których wiedli mnie niewidzialni opiekunowie. Najpierw byłem ptakiem, potem rybąi ssakiem, za
każdym razem pozostając częścią jakiejś większej istoty, mającej narodzić się z mojej obecnej po-staci.
Choć wyglądałem jak barbarzyńca, rządzący prowin-cjonalnym miasteczkiem drugorzędny pogański
bożek w wyświechtanym garniturze, splamionym nasieniem i krwią, przepełniało mnie potężne poczucie
zdyscyplinowania i obowiązku. Wiedziałem, że w żadnym wypadku nie po-winienem nadużywać swych
mocy, ala zachować je, bym mógł wykonać zadania, które miały mi dopiero zostać ujaw-nione.

Niczym lokalny duch niewielkiego wodospadu albo pro-gu domostwa, umiałem przybierać postać

najróżniejszych stworzeń. Wiedziałem, że nie uczyniono mnie wszechmoc-ną, kosmiczną istotą,
przenikającą cały wszechświat, lecz drugorzędnym bożkiem, którego władza rozciągała się je-dynie na to
miasteczko i jego mieszkańców, a którego mo-ralny autorytet musiałem dopiero określić i ustanowić.
Wspomniałem poświatę zniszczenia, którą widziałem po-nad dachami domów, i przeświadczenie, że
pewnego dnia wyrżnę tych ludzi w pień. Jednocześnie byłem teraz pewien, że nie chcę skrzywdzić
mieszkańców Shepperton, a jedy-nie wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce, leżące gdzieś nad miastem.
Te paradoksy, podobnie jak moje przerażają-ce pragnienie kopulacji z dziećmi i starcami, podsuwano mi
niczym kolejne sprawdziany.

Cokolwiek się stanie, pozostanę wierny swym obsesjom.

Nie potrzebowałem już snu, usiadłem więc przy oknie. Czy sen nie jest tylko próbą, jaką podejmuje

niemowlę w kołysce, ptak w gnieździe, ludzie młodzi i starzy, aby osią-gnąć ów daleki brzeg, na którym
biegałem dzisiejszego po-południa z danielami? Rzeka pod moim oknem płynęła w kierunku Londynu i
dalej, do morza. Zatopiony kadłub ces-sny rozjaśniały białe delfiny, od których roiło się w wodzie.

background image

Zmieniały rzekę w nocne oceanarium, które wypełniała krew mojego układu krążenia. Plamki światła
migotały w noc-nym lesie na wszystkich listkach jak miniaturowe latarnie, należące do rozczłonkowanych
konstelacji mojego jeste-stwa. Spoglądając na uśpione miasto, poprzysiągłem sobie doprowadzić jego
mieszkańców do szczęśliwego końca i złożyć z tych ludzi mozaikę ich jedynego, prawdziwego „ja” w ten
sam sposób, w jaki Miriam St. Cloud składała frag-menty witraży - chciałem przemienić ich w tęcze,
jakie rzu-cało moje ciało na wszystkie ptaki i kwiaty wokół mnie.

22

PRZEMIANA SHEPPERTON

Następnego dnia zacząłem kształtować Shepperton na swoje podobieństwo.

Zaraz po brzasku stanąłem nagi na trawniku wśród sen-nych pelikanów. Ocknąłem się z głębokiego i

spokojnego spoczynku niemal zdumiony, że otacza mnie nadal cicha sypialnia. Krzesło z wysokim
oparciem, stojące przy oknie, biurko pani St. Cloud, toaletka i wyłożone lustrami szafy pod ścianą
majaczyły słabo w mdłym świetle, jak gdyby dołączały znów do mnie po długiej podróży. Zszedłem z
łóżka na wyłożoną dywanem podłogę, wdzięczny za tę mięk-ką pryzmę i bierne powietrze, nie czyniące
nic, by mnie zaniepokoić. Byłem jak dziecko na wakacjach w hotelu, wszystkimi zmysłami wyczuwałem
najdrobniejsze skazy w kryjącej sufit farbie, widziałem dziwny wazon, stojący na kominku, i wszystkie
ekscytujące możliwości nadchodzą-cego dnia. Szczypała mnie skóra, jak wyjątkowo czuły film
fotograficzny, rejestrujący dotyk śladów światła na cyno-wym niebie nad Londynem. Wczesny świt, który
nadcho-dził w stronę Shepperton, wydobył z mroku maszt jachtu, cumującego w porcie pod Walton
Bridge, pochyłą rampę taśmociągu do transportu piasku przy żwirowni i pioruno-chrony na
galwanizowanych dachach wytwórni filmowej. Każdy z tych obrazów odciskał się na mojej skórze, bę-
dącej częścią otaczającego świata, składającego się na pod-świetlone freski mojej twarzy i dłoni.
Odświeżony tymi dalekimi komunikatami, delikatnymi zapewnieniami dnia, postanowiłem, że na razie nie
będę się ubierać. Oprócz mnie wszyscy jeszcze spali. Wymknąłem się z sypialni na kory-tarz, gdzie
okryte pokrowcami meble zdawały się czekać na swoją kolej, żeby ukonstytuować się na nowo.
Wyszedłem frontowymi drzwiami i ruszyłem ku szarej wodzie przez wilgotny trawnik. Rzeka podbiegła
do mnie, ocierając się o plażę, jak gdyby chciała zrzucić swoje ciemne futro. Na drzewach siedziały
cicho olbrzymie stada ptaków, czekających na znak, którym przywrócę je życiu. Nad podmokłą łąką
sunęły pierwsze promienie światła. Wszedłem na plażę i wzniosłem ramiona ku słońcu. Stojąc tak, nagi,
wiedziałem, że pozdrawiam słońce jak kogoś rów-nego sobie, niby szacownego plenipotenta, którego
wpu-ściłem na swoje terytorium. Odwróciłem się plecami do wznoszącej się tarczy, wstąpiłem w zimną
wodę i zacząłem podziwiać setki złocistych karpi, od których roiło się pod moimi stopami.

Słońce szło moim śladem, gdy opuściłem teren rezyden-cji i wkroczyłem do wyludnionego parku.

Samotny stajen-ny prowadził dużego, zobojętniałego konia do codziennej pracy. Biegłem nago wśród
drzew, udając, że zamierzam pozostawić słońce w najwyższych gałęziach uschłych wią-zów, ale ono
pełzło cierpliwie równym tempem między konarami. Po raz pierwszy od początku pobytu w Shepper-ton
czułem się pewny siebie i wolny, gotów, by cieszyć się nadchodzącym dniem.

Stanąłem przed kościołem, żeby złapać oddech. Przypo-mniałem sobie Miriam St. Cloud, która

klęczała wśród okru-chów witrażowego szkła, podejrzanie spokojnie bawiąc się układanką. Zostawiłem
słońce przycumowane do kościel-nej wieży i wszedłem do zakrystii, gdzie prastare kości skrzy-dlatego
człowieka zdawały się poruszać w świetle. Wciąż nagi, podszedłem do ołtarza. Rozpoznałem wi-szącą w
powietrzu słabą woń. Czułem unoszący się wokoło zapach ciała Miriam, jej ust, piersi i nerwowych

background image

dłoni, go-towych mnie odepchnąć. Chciałem znów wziąć ją w ra-miona i dodać jej otuchy. Wszedłem w
szklany krąg i ują-łem w rękę swojego członka. Czułem, że Miriam mnie masuje, a ja budzę się na mokrej
trawie, po wypadku... Sperma trysnęła mi w dłoń. Przyjrzałem się uważnie ja-snej cieczy i
przypomniałem sobie rzeczną wodę, którą unio-słem do światła. Wyglądała jak skondensowany
wszechświat płynnego pyłu.

Wychodząc z kościoła, strzepnąłem nasienie na bruko-waną dróżkę, biegnącą pod drzwiami zakrystii.

Zatrzyma-łem się na chwilę, przyglądając się modelowi samolotu, sto-jącemu po drugiej stronie basenu,
na terenie wytwórni, a u moich stóp, spomiędzy kamieni, zaczęły wyrastać zielone, flecikowate rośliny o
ząbkowanych liściach i znanych mi już mleczno-czerwonych kwiatach. Wszedłem między nie i ruszyłem
do miasteczka, trzymając wciąż w dłoni na-brzmiałego penisa. Biegnąc pośród drzew, rozmyślałem o
Miriam. W pobliżu kortów tenisowych miałem kolejny wytrysk. Strząsnąłem nasienie na klomby. Niemal
w tej samej chwili wśród dostojnych tulipanów rozwinęła się wspaniała, tropikalna roślinność,
rozrywając wilgotną glebę. Blade listki młodych bambusów drżały na metalowej siatce. Na gałęzi
jednego z wiązów rozwinął się delikatny gobelin hiszpańskiego mchu - drzewo przypomi-nało teraz
trupa, przystrojonego na własną koronację. Du-sicielskie pnącza owijały się wokół zgrabnych pni brzóz
niczym niecierpliwi zalotnicy.

Podniecony własnym seksem, poczułem się beztrosko i wielkodusznie. Głód tymczasem opuścił mnie

całkowicie. Postanowiłem wystraszyć to łagodne miasteczko swoim przyrodzeniem, ale nie chciałem już
kopulować z miesz-kańcami Shepperton, pogrążonymi wciąż we śnie w sypial-niach. Zamierzałem parzyć
się z samym miastem i prze-mienić Shepperton w błyskawiczny raj, bardziej egzotycz-ny niż to, co
pokazują wszystkie telewizyjne przewodniki turystyczne, rządzące dotąd życiem tych ludzi. Zostawiłem
znów słońce, by samo odnalazło drogę przez park, poszedłem na basen i wspiąłem się na wysoką tram-
polinę. Poniżej ujrzałem spokojną wodę i kafle na dnie ba-senu, ozdobione wizerunkami trytonów i
sympatycznych ryb, ale nigdzie nie było widać zatopionych samolotów. Powietrze igrało na mojej
posiniaczonej piersi, przynosząc z sobą z kościoła zapach Miriam St. Cloud. Nasienie tryskało mi w dłoń
przy najlżejszym dotyku. Pozwoliłem perłowej strudze wpaść do wody. Wysadzane klejnotami medaliony
zalśniły na powierzchni - elektrycz-na chemia, falująca tu i tam jak niewidzialny pływak. Po kilku
sekundach wzorzyste kręgi ścięły się w szereg zielo-nych spodków, ozdobionych pośrodku białymi
kwiatami. Kiedy zszedłem z drabinki, powierzchnię wody kryły ol-brzymie lilie, jak gdyby basen był w
rzeczywistości placem zabaw jakiegoś wodnego cherubina.

Odszedłem stamtąd ku centrum Shepperton. Ogromne ramiona figowca opanowały już chodnik przed

budynkiem poczty i stacją benzynową, usiłując jakby wciągnąć mia-steczko do wnętrza nieba. Krocząc
dostojnie pustą ulicą, dotknąłem słupa pierwszej z brzegu latarni, namaszczając ją nasieniem. Jakieś
ogniste pnącze otoczyło natychmiast spękany beton i wzniosło się ku lampie nad moją głową, gdzie
rozkwitło kwieciem w kształcie trąbki. Zachwycony, zacząłem znaczyć pobocze drogi orchide-ami i
słonecznikami. Przed supermarketem posadziłem w ozdobnych urnach szereg mangowców, których
radosne owoce przebijały się przez stosy paczek po papierosach i pryzmy folii, w jaką pakuje się
potrawy barowe na wynos. Na stacji benzynowej spryskałem spermą dystrybutory, a potem lakier
samochodów, stojących przed salonem. Pną-cza, rozwijające się z prędkością mili na minutę, wisiały
niezgłębioną mgiełką nad chłodnicami, chłonęły powietrze poranka i wspinały się na okienne szyby,
oplatając neony i rynny dachowe. W pobliżu dystrybutorów rozkwitły lilie, a węże paliwowe ciągnęły za
sobą soczyste rośliny, przystra-jając się dla pierwszych klientów.

Nad Shepperton roztaczała się już atmosfera karnawału -przygotowywałem trasę triumfalnej procesji

background image

samochodów. Pracowałem pospiesznie, chcąc odmienić miasto, nim prze-budzą się mieszkańcy i
powitają dzień. Przed bankiem i sklepami z gospodarstwem domowym zasadziłem olean-drowe gaje, a w
druty telefoniczne, wiszące nad moją gło-wą, wplotłem kwitnące pnącza, niby czarujące hafty poran-nych
wiadomości. Ich dzwonkowate kwiaty utworzyły łań-cuch dekoracyjnych lampek. Stałem na dachu
wielopozio-mowego parkingu, pozwalając, by moja sperma skapywała na leżące niżej tarasy. Kaskady
trzciny kwiatowej i pozio-mek spływały z betonowych parapetów, zmieniając szary labirynt w radosny,
wiszący ogród.

Wszędzie, gdzie szedłem, rozsiewając nasienie podczas porannego obchodu miasta, pozostawiałem

za sobą nowe życie, które natychmiast wspinało się w powietrze. Popę-dzany wschodzącym słońcem,
które mnie nareszcie dogo-niło, krzątałem się tu i tam po pustych ulicach niczym po-gański ogrodnik,
najmujący światło i powietrze, aby zapeł-nić swój odmieniony Eden. Gęsta, tropikalna roślinność po-
rastała niepokalane żywopłoty kocierpki i ujarzmione traw-niki, a palmy daktylowe oraz krzaki
tamaryszku zmieniły Shepperton w miasteczko, leżące na skraju dżungli. Były to zmiany, które
zauważyłby przypadkowy obser-wator z przyległych pól albo kierowcy jadący autostradą. Kiedy
wróciłem na parking kilka minut po szóstej, stwier-dziłem, że pomalowałem miasto barwami jaskrawej,
rów-nikowej palety - pokryłem je jakby werniksem Amazonii. W ogrodach rosły setki palm kokosowych,
a postrzępio-ne parasole ich liści kołysały się nad kominami. Na każ-dym rogu włócznie bambusowych
gajów przebijały się przez szpary w spękanych płytach chodnikowych. Z dachów bu-dynków wytwórni,
supermarketu i stacji benzynowej liście tropikalnej roślinności lały wokół blask. Nad śpiącym mia-stem
unosiło się słońce, powolny olbrzym, który wspoma-gał mnie na swój ociężały, ale pewny sposób.
Spośród gę-stej flory wyłaniały się tysiące ptaków, składających się na świergotliwy chór ar, kakadu,
krzykliwie upierzonych mio-dojadów i rajskich ptaków.

Stałem przy wejściu na parking, przysłuchiwałem się z dumą temu porannemu gwarowi, i

pomyślałem, że zaimpo-nuję Miriam, kiedy podejdzie do okna i zobaczy, jak przy-stroiłem dla niej dzień.
W miasteczku pojawili się już pierwsi widzowie, którzy podziwiali moje dzieło. Dwaj małoletni
gazeciarze siedzieli na rowerach pod figowcem i wpatry-wali się z rozdziawionymi ustami we wspaniałą
roślinność, żurawie i szkarłatne ibisy, przyglądające im się z góry, z dachu supermarketu. Kiedy mnie
zobaczyli, pochowali się za rowerami i zastygli z przerażenia w bezruchu. Przypusz-czałem, że
przestraszyło ich moje nagie ciało, wzwiedzio-ny członek i lśniące na udach nasienie, ale wtedy zdałem
sobie sprawę, że nie zauważyli mojej nagości, a przeraziły ich tylko olbrzymie sińce na mojej piersi. - Ej,
wy tam, idźcie stąd... Jeżeli zostaniecie, wpadnie-cie w pułapkę. - Podszedłem do nich i wyciągnąłem
rowe-ry spomiędzy korzeni figowca.

Chłopcy nacisnęli na pedały i odjechali, a kiedy byli już poza zasięgiem moich rąk, zaczęli gwizdać i

wrzeszczeć. Na kierownicach rowerów wyrastały kwiaty - orchidee wplatały się w szprychy ich kół i
gazeciarze pędzili pusty-mi ulicami w deszczu płatków.

Listonosz przed bankiem wymachiwał rękami w rozja-rzonym powietrzu, usiłując odpędzić stado

wilg, pikujących z góry ku kolorowym znaczkom na kopertach w jego tor-bie. Kiedy podszedłem bliżej,
listonosz wpadł na mnie ni-czym ślepiec.

- Wcześnie wstałeś. Czy obudziły cię kwiaty? Był zbyt zaskoczony, by spostrzec, że jestem nagi, i

przy-glądał mi się czujnie, gdy podnosiłem z ziemi pakiety li-stów. Mrucząc coś pod nosem, odszedł w
cichą, boczną uliczkę. Z kopert, które trzymał w ręku, wyrastały róże. Zdumiony, wciskał do skrzynek
pocztówki, zwieńczone winoroślą, i formularze podatkowe, udekorowane liliami tygrysimi, a zaspanym
gospodyniom domowym wręczał paczki, porośnięte kwietnymi bukietami. W końcu, aby dopełnić

background image

przemianę prowincjonalnego miasteczka, ruszyłem główną drogą, prowadzącą na obwod-nicę wokół
Shepperton. Na południu rozrzuciłem nasienie u stóp Walton Bridge. Stałem pośrodku głównej drogi,
wio-dącej do Londynu, i nie zwracałem uwagi na donośne klak-sony przejeżdżających kierowców. I w
tym wypadku by-łem pewien, że żaden z nich nie zdaje sobie sprawy z mojej nagości - kierowcy sądzili,
że widzą jakiegoś ekscentrycz-nego wieśniaka, który zamierza rzucić się im pod koła. Kiedy się
odwróciłem, bladozielone pędy bambusa przewierciły już spękany asfalt i drżały piętnaście stóp nad
ziemią, a ich łodygi utworzyły palisadę w poprzek nasypu mostu - leśną ścianę, która miała wkrótce
zatamować ruch samochodo-wy.

Raz jeszcze, na drodze na lotnisko, w pobliżu północnej granicy Shepperton, gdzie zaledwie trzy dni

wcześniej sam się uwięziłem, nadszedł znów czas, by odciąć miasteczko od zewnętrznego świata. Minęli
mnie dwaj podstarzali stró-że, jadący na rowerach. Zaśmiali się dobrodusznie, widząc, że onanizuję się
przy drodze, a słońce czeka cierpliwie na moim ramieniu, aż skończę. Kiedy się obejrzeli, w poprzek
drogi pod moimi stopami wyrastał już gaj karłowatych palm o ząbkowanych liściach.

Gdy wróciłem nad rzekę, Shepperton powracało do ży-cia, a zasłony okienne rozsuwały się na jasny

dzień i ogro-dowe dżungle, porastające podjazdy i dachy garaży. Dzieci w piżamach wychylały się przez
okna, wydając radosne okrzyki i wiwatując na widok tęczowych chmur tropikal-nych ptaków. Przed
wytwórnią filmową mleczarz zaparko-wał pełną butelek furgonetkę i pokazywał palcem olbrzy-mie
paprocie oraz pnące palmy, rozciągające się na budyn-kach studia dźwiękowego. Z taksówki wysiadło
trzech ak-torów, którzy przyglądali się przemianie, jak gdyby bez żad-nych prób mieli odegrać nową
scenę w jakiejś amazońskiej superprodukcji, którą ich obłąkany producent wymyślił so-bie w nocy. Gdy
przechodziłem obok, przyglądali się moje-mu nagiemu ciału i wysmarowanym spermą udom, sądząc
najwyraźniej, że jest to odpowiedni kostium dla ich tropi-kalnej epopei.

Choć byłem niezmiernie zadowolony z poczynionych przygotowań do rozpoczynającego się dnia,

wiedziałem; że to zaledwie początek. Przywróciłem do życia pierwotny las, ale wśród tropikalnych
pnączy i za niesamowitym upierze-niem ptaków czekał na swoją kolej znacznie surowszy świat.
Obserwowałem przechodzącego obok listonosza i przystro-jone w nocne koszule gospodynie domowe,
które wyjmo-wały bukiety orchidei ze skrzynek na listy i uśmiechały się do tych przesyłek od nieznanego
kochanka. Całe miasto stało się moją girlandą dla ich rozgrzanych nocą ciał. Ale był to tylko mój
pierwszy dzień na stanowisku urzę-dującego bóstwa Shepperton, w roli pogańskiego bożka pro-wincji,
którego opisała Miriam St. Cloud. Nasłuchiwałem krakania wielkich ptaszysk i zobaczyłem kondora,
gramo-lącego się na dachu kliniki. Jego pazury chwytały dachów-ki, jak gdyby były to szyje ofiar
drapieżnika. Ptak rzucił mi zmęczone spojrzenie, znudzony uroczystą atmosferą, i cze-kał, aż nadejdzie
wreszcie właściwy moment. Odpędziłem gestem ciężarną łanię i wszedłem do chłod-nego jeszcze lasu.
Ukląkłem na wilgotnej trawie pomiędzy rozświetlonymi drzewami - w uschłych niegdyś wiązach
zaczynało krążyć wątłe życie, a przez ich martwą korę prze-bijały się pierwsze nowe pędy. Poczułem, że
słońce kąpie moje nagie ciało, i ubóstwiłem sam siebie.

23

ZAKŁADAM SZKOŁĘ LATANIA

- Blake, urządziłeś nam cudowny dzień!-Pani St. Cloud stała w swoim ulubionym miejscu w oknie

sypialni. Wska-zała palcem światło, które lało się z drzew okalających brzeg rzeki w Shepperton,
elektryczny brzeg. - To wspaniałe... Zmieniłeś Shepperton w plan filmowy.

background image

Leżałem w ciepłym, porannym powietrzu całą godzinę, a moim ciałem opiekowało się słońce.

Ucieszyłem się na widok pani St. Cloud, tak podekscytowanej, jak przewod-niczka drużyny skautek na
jakimś zlocie. Zatrzymała się u wezgłowia łóżka, niepewna, czy wolno jej wkroczyć w gra-nice
otaczającej mnie aury. Była zadowolona i zarazem zdezorientowana, niczym matka przedwcześnie
rozwinię-tego dziecka, którego zdolności mogły się rozpłynąć w kil-kunastu niespodziewanych
kierunkach. Chciałem się popi-sywać, wyczarować dla niej z niczego wszelkie rodzaje nad-zwyczajnych
skarbów. Choć nadal miałem niewielkie po-jęcie o prawdziwym zasięgu moich mocy, widziałem, że pani
St. Cloud uważa je za oczywiste. Zaufanie, jakim mnie darzyła, było tym, czego potrzebowałem.
Zastanawiałem się jak poszerzyć swoje królestwo, a nawet rzucić wyzwa-nie tym niewidzialnym siłom,
które nadały mi moc. - Widziała pani Miriam dziś rano? -Bałem się, że Mi-riam mogła uciec z
Shepperton, do Londynu i schronić się w komnatach jakiejś koleżanki po fachu, kiedy w tym ma-łym,
nadrzecznym miasteczku będą rozgrywać się dziwne wydarzenia, a wśród pralek i używanych
samochodów bę-dzie szalał jej pogański bożek.

- Miriam jest w klinice. Nie przejmuj się, Blake, wczo-raj wieczorem była zdenerwowana. - Pani St.

Cloud mówi-ła o swojej córce jak o zbłąkanej małżonce, ogarniętej ja-kąś niedorzeczną gorączką
religijną. - Ona cię wkrótce zro-zumie. Ja już cię rozumiem. Ojciec Wingate też. - Wiem. To bardzo
ważne. - Pomachałem ludziom sto-jącym na brzegu od strony Walton, ponieważ pokonali pod-mokłą łąkę,
żeby na własne oczy zobaczyć przemianę Shep-perton. - Zrobiłem to wszystko dla niej. I dla pani. -
Oczywiście, Blake. - Pani St. Cloud ścisnęła mnie za ramiona, chcąc dodać mi otuchy.

Dotyk jej silnych palców na mojej skórze sprawił mi przy-jemność. Zaczynałem już zapominać, że

leżeliśmy razem na tym łóżku, gdy odbywały się moje zastępcze narodziny. Cieszyłem się, że pani St.
Cloud, podobnie jak inni, nie za-uważyła mojej nagości.

Z wody wyskoczył miecznik. Jego biały miecz przebił powietrze w salucie na moją cześć. Rzeka była

pełna ryb, jak oceanarium o nadmiernie rozrośniętym inwentarzu. Nie zwracając uwagi na delfiny,
morświny oraz ławice wiel-kich karpi i łososi, ojciec Wingate siedział na płóciennym krzesełku wśród
sprzę-tu do poszukiwania skamielin i stadka ciekawskich pingwi-nów. Pogrążony w pracy, przesiewał
mokry piach. Razem z nim na plażę przyszły upośledzone dzieci, które wyciągały teraz na brzeg kawałek
skrzydła cessny, wyrzuconego w nocy na płyciznę.

Wszyscy pracowali, jak gdyby zaraz miał się skończyć czas. Przyszło mi do głowy, że zawsze, gdy się

budziłem, zastawałem członków mojej „Rodziny” na swoich pierwot-nych miejscach, jak większość
aktorów, ustawiających się do kolejnego ujęcia w ich imitacji rzeczywistości. Nawet Stark, rozebrany do
kąpielówek, pracował na zrujnowanym pomoście wesołego miasteczka. Poluzował cumy swojej łodzi z
włókiem, gotów wypłynąć zardzewiałym pontonem nad zatopioną cessnę. Dźwig oplatały grube liany,
pokry-wające też diabelskie koło. Stark z maczetą w dłoni ciął pnącza, odstraszając ostrzem obserwujące
go fulmary. Zaniepokojony tą harówką, ująłem pod ramię panią St. Cloud, która uspokajająco przygarnęła
mnie do piersi. - Powiedz mi, Blake... Co dzisiaj dla nas wyśnisz?

- Ja nie śnię.

- Wiem... - Uśmiechnęła się na myśl o swojej niezdar-ności, uradowana uczuciem, jakie dla mnie

żywiła. - To my śnimy, wiem o tym. Ty nam tylko pokazujesz, jak się obudzić. - Kiedy za oknem
przeleciała szkarłatna ara, pani St. Cloud powiedziała z absolutną powagą: - Blake, a może założyłbyś tu
szkołę latania? Nauczyłbyś latać wszystkich mieszkańców Shepperton. Jeśli chcesz, pomówię na ten te-
mat z ludźmi na brzegu.

background image

Rozmyślałem o tej dziwnej, ale brzemiennej propozy-cji, kiedy wkraczałem na trawnik, obserwując

ojca Wingate i troje dzieci, pracujących z zapałem na plaży. Dlaczego ten duchowny renegat tak bardzo
pragnął odkryć szczątki ar-chaicznej, skrzydlatej istoty, pogrążonej w ziemi pod jego stopami?
Uśmiechnąłem się, widząc pełen winy wyraz twa-rzy dzieci, oddających się tajemnemu
przedsięwzięciu,.nie-zgodnemu z duchem dnia. Wciągały kawałek skrzydła ces-sny w krzaki z takim
przejęciem, że i one nie zauważyły mojej nagości.

Nauczyć ich wszystkich latać? Tych upośledzonych dzieci latać nikt nie nauczy, ale jeśli chodzi o

Miriam St. Cloud... Już nas widziałem, lecących razem po niebie nad Shepper-ton, by uciec z tego
niewyszukanego raju. Opuściłem teren posiadłości, otworzyłem furtkę i ruszyłem do parku. Gdy
przebiegałem obok kortów tenisowych, ciepłe powietrze owiewało mi obnażoną skórę, jakby chciało
unieść mnie z ziemi. Musiałem znaleźć Miriam, zanim zacznie rozpaczać nad wszystkim, co zrobiłem.

Wszędzie dostrzegałem grupki ludzi, poruszających się między drzewami. Dzieci ścigały się pośród

klombów kwia-towych, usiłując schwytać kolorowe ptaki. Przez bambuso-wą palisadę, którą zasadziłem
przy moście Walton, przepy-chali się już pierwsi goście, zwabieni do Shepperton nie-zwykłą
roślinnością, porastającą wszystkie dachy, i setka-mi palm, unoszących swoje tropikalne parasole w
prowin-cjonalnych ogródkach. Ludzie wysiadali z samochodów przy drodze wiodącej na lotnisko, by
sfotografować kaktusy i kolczaste opuncje, zakorzeniające się swobodnie w beto-nowym chodniku.

Przed kliniką czekała na mnie długa kolejka pacjentów - starcy z oddziału geriatrycznego, pogryzieni

przez małp-kę, kobieta, która we własnym ogrodzie nadziała się dłonią na bambusowy pal, dwie
nastolatki, chichoczące nerwowo na mój widok, jak gdyby przekonane, że to ja jestem sprawcą ich ciąż, i
pewien młody elektryk, pokiereszowany przez rybołowa, gnieżdżącego się na dachu poczty. Wszyscy
przy-patrywali się mojemu nagiemu ciału bez słowa komenta-rza, przyjmując za oczywiste, że jestem
ubrany. Poczekal-nię wypełniał pluton podstarzałych kobiet, kłócących się niecierpliwie o wyniki swoich
testów ciążowych. Oddane mi klaki erki wbiły wzrok w plamy nasienia, znaczące moje uda. Czy
posiadłem je wszystkie w swojej wizji? Przyglą-dając się ich pulchnym policzkom i zaróżowionym
ustom nabrałem pewności, że wyniki wszystkich testów okażą się pozytywne.

- Panie Blake! Proszę!... - Recepcjonistka przepchnęła się przez ludzką ciżbę w korytarzu i wczepiła

się bez sił w moje ramię. - Doktor Miriam od nas odeszła! Zamknęła gabinet chirurgiczny dziś rano.
Wydawała mi się jakaś dziw-na, i pomyślałam, że może pan...

Wziąłem klucze i wszedłem do gabinetu Miriam. Za-mknąłem drzwi, by odciąć się od gwaru na

zewnątrz, i sta-nąłem nagi w zaciemnionym pokoju. Setki zapachów ciała Miriam i jej najdrobniejsze
gesty wisiały w wątłym świetle jak pieszczota albo podarunek, czekający na mnie, żebym go rozpakował.

Biurko lekarki było uprzątnięte, szuflady opróżnione, a szafki opieczętowane. Na ścianie wisiały

rentgenowskie zdjęcia mojej głowy, zdeformowane klejnoty, przez które przeświecało wciąż upiorne
światło, niczym korona znisz-czenia, którą po raz pierwszy ujrzałem nad Shepperton. Między zdjęciami
znalazłem pocztówkę z wakacji od jej kolegi po fachu i reprodukcję rysunku Leonarda da Vinci,
przedstawiającego Marię Dziewicę, siedzącą na kolanach świętej Anny. Przyglądałem się ich
wężowatym postaciom, ukazanym w niezgłębionych pozach. Czy Miriam ujrzała mój uskrzydlony kształt
w ptasim stworzeniu, emblemacie mojego sennego lotu, który zdawał się wyłaniać z fałd szat matki i
córki, tak jak ja wyłoniłem się spomiędzy Miriam i pani St. Cloud?

- Panie Blake... Czy przyjmie pan teraz pacjentów?

background image

Gorączkowym gestem nakazałem recepcjonistce odejść. - Jestem zajęty. Powiedz im, że jeśli

spróbują, mogą wy-leczyć się sami.

Ja odczuwałem bowiem potrzebę latania. Przedarłem się przez tłum kobiet w korytarzu i wysze-dłem

z kliniki. Potrącali mnie ludzie, którzy usiłowali przy-gwoździć mnie do kolejnych samochodów,
rozszarpując swoje rany i bandaże. Jakaś staruszka uklękła u moich stóp i próbowała utoczyć krwi z
moich kostek. - Zostawcie mnie w spokoju! - Dręczyli mnie, a ja my-ślałem tylko o Miriam St. Cloud,
chwyciłem więc szybę jej kabrioletu, wskoczyłem do środka nad maską i ruszyłem do kościoła.
Usiłowałem zastanowić się, jaki powinien być mój następny krok w procesie przemiany miasteczka.
Choć miałem władzę, odczuwałem mimo wszystko potrzebę sa-mopotwierdzenia, dogłębnego zbadania
własnych możliwo-ści, a nawet sprowokowania samego siebie. Czy przybyłem tu, by wykorzystać tych
ludzi, zbawić ich, ukarać, czy może poprowadzić ku jakiejś seksualnej utopii?... Podniosłem wzrok na
barwną, tropikalną roślinność, po-rastającą gęsto dachy domów, spojrzałem na setki wielkich palm
daktylowych, pochylających się nad kominami, i na zieloną fontannę drzewa figowego. Z
niecierpliwością cze-kałem na kontynuację dnia. Nasłuchiwałem podekscytowa-nych głosów ludzi przed
kliniką, którzy spierali się jak dzie-ci, stojąc wśród samochodów. Chciałem, żeby odkryli swo-je
prawdziwe moce -jeśli istniały we mnie, istniały także w nich. Wszyscy tutejsi mieszkańcy posiadali moc
sproku-rowania maleńkiego Edenu z ziemi pod ich stopami. Chciałem poprowadzić ich do prawdziwego
świata przez wszystkie bariery celne wewnętrznych hamulców i utartych zwyczajów. Jednocześnie, z jak
najbardziej praktycznego punktu widzenia, sądziłem, że będę mógł wykorzystać lud-ność Shepperton nie
tylko w planie ucieczki z miasta i osta-tecznego pokonania śmierci, której już raz udało mi się wy-mknąć,
lecz także rzucając wyzwanie niewidzialnym siłom, które obdarowały mnie niezwykłą mocą. Tymczasem
ode-brałem im już gubernatorstwo miasteczka. Nie tylko pierw-szy ujdę śmierci, lecz również pierwszy
wzniosę się ponad śmiertelność i zwykłe człowieczeństwo, by objąć w posia-danie słusznie
przysługujące mi dziedzictwo boga. Kościół był pusty. Mlecznoczerwone kwiaty mojego sek-su dusiły
ganek i wejście do zakrystii. Barbarzyńskie rośli-ny górowały już wzrostem nad rozczarowanymi
parafiana-mi. Polując wciąż na Miriam, minąłem biegiem basen, kie-rując się w stronę wejścia na
pomost z wesołym miastecz-kiem Starka.

Budka była świeżo pomalowana, a na biurku spoczywał automat do wydawania biletów. Gdy przyjdę

tu po raz dru-gi, Stark będzie czekał w kasie. Włók na zardzewiałym pon-tonie dryfował w odległości
dwudziestu stóp od pomostu, ponieważ Stark przeciął pnącza, oplatające diabelskie koło, karuzelę i
żuraw dźwigu.

Dlaczego jednak mieszkańcy Shepperton, z których wielu pracowało przecież na lotnisku i w

wytwórni filmowej, mieliby się zainteresować brudnym wrakiem cessny? Być może Stark przypuszczał,
że kiedy wieść o moich nadzwy-czajnych mocach i ocaleniu przed śmiercią dotrze do ze-wnętrznego
świata, samolot otoczy aura talizmanu, która nie zniknie nawet po moim odejściu... Obserwowani przez
kamery telewizyjne całego świata, ludzie zapłacą każdą cenę, by dotknąć przesyconych wodą skrzydeł i
zajrzeć do pobielałego kokpitu, z którego wyłonił się kiedyś młody bóg...

Poczułem znów sińce na piersi, niemal już pewien, że to Stark przywrócił mnie do życia. Tylko on nie

wątpił, że umarłem, i że przez wąską szczelinę mojego ocalenia w nasz świat przeciekała inna
rzeczywistość. W ciemności pod klatkami drżały w pyle ptasie skrzy-dła. Drzwiczki otworzyły się
zamaszyście i zobaczyłem sępa, który ze smutkiem dziobał wysypane żwirem dno klatki. Jego towarzysz
skulił się pod stosem starych skrzynek, kry-jąc wytarte pióra przed słońcem.

A zatem Stark pootwierał klatki w swoim mizernym zoo i wypędził jego mieszkańców. Małpka

background image

uczepiła się prętów klatki po zewnętrznej stronie, natomiast szympans siedział samotnie w wagoniku
diabelskiego koła, majstrując swo-imi delikatnymi dłońmi przy pulpicie sterowniczym, jakby chciał
odlecieć ku jakiemuś szczęśliwszemu lądowisku. Zwierzęta wyglądały na głodne, zaniedbane i onieśmie-
lone wybuchającą wokół tropikalną florą. Wiedziałem, że nie należą do mojego odrodzonego Shepperton,
ale było mi przykro widzieć je w tak opłakanym stanie, ukląkłem więc, dotknąłem plam spermy na udach
i przycisnąłem dłonie do ziemi. Kiedy wstawałem, wraz ze mną wzbiło się w górę niewielkie drzewo
chlebowe, którego owoce zawisły na wysokości mojej głowy. Nakarmiłem małpkę, a potem w pobliżu
diabelskiego koła zasadziłem bananowiec dla szym-pansa. Siedział w wagoniku, opuściwszy bojaźliwie
głowę, i obierał z wdziękiem świeże, żółte owoce. Zanim zdążyłem zająć się sępami, usłyszałem
nadjeżdża-jący karawan, którego ochrypły silnik dyszał niczym be-stia. Stark skręcił ciężkim wehikułem
na podjazd, obsypu-jąc mi nogi gorącym pyłem. Teatralnym gestem przygładził jasne włosy i rzucił mi
spojrzenie zza kierownicy, choć nie zauważył, że jestem nagi. Układał już sobie w głowie prze-bieg
pierwszego wywiadu dla telewizji.

Wytrzymałem jego bezczelny wzrok i poczułem, że bu-rzy się we mnie krew. Miałem ochotę spuścić z

ramienia sokoła, młodego zabójcę, który chwyci Starka za gardło w pierwszej chwili życia, albo
wypuścić z mojego penisa ko-brę, żeby wstrzyknęła mu truciznę do ust. Lecz kiedy do niego podszedłem,
ujrzałem z tyłu wozu jakieś zmierzwio-ne, pierzaste, szamoczące się stworzenia. Na stalowych
uchwytach, podtrzymujących trumnę, leżało kilkanaście ptaków, które Starkowi udało się schwytać w
sieć. Na pod-łodze karawanu spoczywały bezradnie ary, wilgi i kakadu - nowi lokatorzy ogrodu
zoologicznego Starka. - Boją się ciebie, Blake. - Otworzył tylne drzwi kara-wanu majestatycznym gestem.
- Całe to towarzystwo schwytałem w ciągu pół godziny. Shepperton zmienia się w obłąkaną ptaszarnię...

Wciąż zachowywał się czujnie i przymilnie, jak gdyby moja rosnąca władza nad tym małym

miasteczkiem i bez-graniczna płodność prowokowały go, żeby tym bardziej rzu-cić mi wyzwanie. W
moim przekonaniu podejrzewał, że owe potargane stworzenia, schwytane w grubą siatkę, są częścią
mnie.

Starając się mnie nie dotykać - czyż nie przemieniłbym go w drapieżnego ptaka, wyposażonego w

ostry dziób i sła-be nogi? - otworzył zastawę i rzucił ptaki w proch pod moimi stopami. Wpatrywał się w
rozciągniętą w sieci zdobycz, w zmaltretowane ptaki, z wyraźną pokusą, żeby zadusić je na miejscu
gołymi rękami.

- Spodoba ci się to, co robię, Blake. Będzie tu stałe ar-chiwum, zawierające po jednym okazie z

każdego gatunku, czyli coś w rodzaju pomnika na twoją pamiątkę. Nie podo-ba ci się ten pomysł? Myślę
już także o delfinarium, dużym na tyle, by można w nim trzymać walenia. A tu będę prze-chowywał
wszystkie ptaki. W wielkiej klatce obok cessny znajdzie się największy z nich wszystkich... król ptaków.
Rozmarzone oczy Starka przebiegły moje ciało w nie-mal erotycznej gorączce.

- Co ty na to, Blake? Nie chciałbyś mieć kondora?...

24

ROZDAWANIE PREZENTÓW

Przysiadłem nagi na pomniku wojennym i postanowi-łem cieszyć się publicznym świętem. Cała

ludność Shep-perton wyległa na ulice, by uczcić jubileuszową uroczystość. Tłum ludzi, wystrojonych w
najlepsze letnie ubrania, kręcił się w centrum miasteczka, zmieniając jego niepozorną, choć główną ulicę,

background image

w udekorowaną kwiatami aleję jakiejś tropi-kalnej metropolii. Ludzie przechadzali się ramię przy ra-
mieniu, pokazując sobie nawzajem pnącza, roziskrzone mchy, zwieszające się z drutów telefonicznych,
oraz setki kokosowych i daktylowych palm. Na gałęziach figowca huśtały się dzieci, a młodzież
buszowała w porośniętych orchideami i dyniowatymi roślinami altanach, w jakie zmie-niły się porzucone
samochody. W ogrodach szalała tapio-ka, wypierając róże i dalie.

Poza tym dookoła roiło się od ptaków. Powietrze przy-pominało kubełek z różnokolorową,

ekstrawagancką farbą, którą ktoś chlusnął po niebie. Na wszystkich parapetach szczebiotały papużki, z
porośniętych dżunglą tarasów wie-lopoziomowego parkingu skrzeczały derkacze, a jerzyki po-krzykiwały
wokół dystrybutorów na stacji benzynowej. Patrząc na nie, odczułem znów potrzebę latania. Jakiś
dziesięcioletni mniej więcej chłopiec wgramolił się na schodki pomnika i usiłował wcisnąć mi w dłonie
model samolotu w nadziei, że go pobłogosławię. Nie zwracałem na niego uwagi - czytałem nazwiska
ludzi, którzy zginęli w obu wojnach światowych, rzemieślników, kasjerów banko-wych, handlarzy
samochodów i techników od dubbingu. Chciałem sprawić, by powstali z grobów, i zaprosić ich na ten
karnawał, wezwać ich z miejsc spoczynku na zapomnia-nych dawno plażach i polach bitewnych. Trudno,
bliżej miałem tych, którzy leżeli na cmentarzu za kościołem. Zeskoczyłem z pomnika i wmieszałem się w
tłum, ucie-szony, że wszyscy są w świetnym nastroju. Na dworcu ostat-ni urzędnicy i przedsiębiorcy
podejmowali bez entuzjazmu kolejną próbę wyjazdu do Londynu. Kiedy podszedłem bli-żej, porzucili
wszelkie myśli o pracy. Rozluźnili krawaty, przewiesili sobie marynarki przez ramiona i zaczęli prze-
chadzać się w świątecznym tłoku, zapominając o konferen-cjach na temat dynamiki sprzedaży i o
posiedzeniach rad nadzorczych.

Przed bankiem było jakieś zamieszanie. Tłum cofnął się, obserwując w milczeniu dwie zakłopotane

kasjerki, które rozstawiały przy wejściu spory stół. Młodsza niemal histe-rycznie wzruszyła ramionami,
kiedy zjawiła się dyrektorka banku z zawierającą gotówkę metalową kasetką. Wysoka, szlachetnie
wyglądająca kobieta o czole uczonej, otworzy-ła kasetkę, ukazując tysiące banknotów -franków, dola-
rów, funtów szterlingów, marek i lirów - poukładanych w pakiety. Zgromadzony przy wejściu personel
przyglądał się dyrektorce z pełnym fascynacji niedowierzaniem, ona zaś zanurzyła głęboko w banknotach
swoje wrażliwe dłonie i zaczęła wykładać pakiety na stół.

Ktoś na mnie wpadł - poczułem podekscytowane ciało mężczyzny, nagie jak moje, jeżeli nie liczyć

kąpielówek. To Stark przeszedł obok, rozpychając ludzi. Trzymał w dłoni zapomnianą siatkę na ptaki i
wpatrywał się w banknoty, kołysząc się z boku na bok jak zaczarowany kochanek. Nie mogąc dotknąć
pieniędzy ani spuścić z nich oka, zamruczał: - Jedzą ci z ręki, mój drogi...

Zaprosiwszy widzów przyjaznym gestem, by podeszli do stołu z pieniędzmi, dyrektorka banku

wróciła do gabine-tu. Nikt nawet nie drgnął, nie będąc w stanie przyjąć tego najbardziej tajemniczego ze
wszystkich darów. Tylko Stark podszedł bliżej, wymachując siatkąjak gladiator. Rzucił mi przez ramię
szalone, konspiracyjne spojrzenie, przypusz-czając widocznie, że ja sprawiłem to wszystko jakąś nie-
zwykłą sztuczką. Szybko zapakował do siatki kilkanaście pakietów, a potem odwrócił się i swobodnym
krokiem wkro-czył w tłum.

Wciąż niezdecydowani, ludzie stłoczyli się wokół stołu. Właściciel wypożyczalni telewizorów wziął

pakiet dolarów i rzucił go młodej dziewczynie jak cukierek dziecku, a po-tem brawurowym gestem
wyciągnął portfel i położył jego zawartość na stole.

Ludzie dokoła zaczęli nagle obdarowywać się nawza-jem pieniędzmi - rzucali monety, książeczki

czekowe, kar-ty kredytowe i kupony loteryjne na zielony ryps, niczym szczęśliwi hazardziści, stawiający

background image

wszystko na pewnik no-wego żywota. Stojąca przy mnie młoda Cyganka z umoru-sanym dzieckiem na
rękach otworzyła torebkę i wyjęła bank-not jednofuntowy, a potem wcisnęła mi go bojaźliwie w dłoń, jak
gdyby przemycała sekretną wiadomość dla nie-znanego kochanka. Oczarowała mnie, chciałem dać jej coś
w zamian, potarłem więc banknot lepkimi od spermy dłoń-mi i wręczyłem jej synkowi, który rozwinął go
w zamyśle-niu, odsłaniając maleńkiego kolibra, unoszącego się w po-wietrzu plamą szkarłatu cal przed
nosem chłopca. - Blake... Tu jest milion lirów.

- Weź wszystko, Blake. To ponad tysiąc dolarów. Wy-starczy, żebyś mógł założyć szkołą latania...

Wszyscy wręczali mi pieniądze i karty kredytowe, klasz-cząc z radości w dłonie, kiedy ja dawałem im w
zamian ptaki i kwiaty, rudziki i wróble, róże i wiciokrzewy. Szczę-śliwy, że mogę ich zabawić,
rozpostarłem ramiona, dotyka-jąc portfeli i książeczek czekowych, a potem odstąpiłem z szerokim
gestem. Wśród rozrzuconych na stole monet po-jawił się paw, majestatycznie rozkładając ogon. W pasażu
handlowym kierownicy sklepów i ich pracow-nicy wynosili towary, by rozdać je przechodniom. Raz po
raz widziałem Starka, który w niebiańskim uniesieniu pchał wyładowany wózek od jednego sklepu do
drugiego. Zapar-kował karawan w bocznej uliczce, koło poczty. Krzyknął na dzieci, żeby mu pomogły, po
czym władował do samo-chodu dwa telewizory i zamrażarką, rozrzucając wokoło garście banknotów z
wypchanej siatki na ptaki. Pozwoliłem mu dalej robić swoje, zadowolony, że wi-dzę, iż Stark czuje się
spełniony. Zresztą w zaistniałej sytu-acji potrzebna była choć jedna osoba, która wykazałaby upodobanie
do dóbr materialnych. Jak gdyby zgadzając się ze mną, życzliwy Starkowi tłum podążał w ślad za nim,
sekundując mu, kiedy wyładowywał karawan odtwarzacza-mi wideo i sprzętem stereofonicznym. Ludzie
w nastroju dobrodusznej ironii dawali mu pieniądze - jakiś mężczy-zna zdjął z ręki złoty zegarek i
wcisnął go w rękę Starkowi, a pewna kobieta zapięła mu pod brodą swój naszyjnik pereł.

W całym Shepperton dochodziło do wymiany darów. Na niegdyś spokojnych, prowincjonalnych

ulicach, zaatakowa-nych przez tropikalny las, rozstawiano kuchenne krzesła i stoły, a na nich zmywarki,
butelki szkockiej whisky, srebr-ną zastawę i kamery filmowe - zaimprowizowane stoiska przypominały
kramy w dzień wiejskiego święta. Kilka ro-dzin wyniosło na ulicę cały swój dobytek. Ludzie stali wśród
własnych mebli z sypialni, rulonów wykładziny dywano-wej i stosów naczyń kuchennych, jak
uszczęśliwieni emi-granci, gotowi porzucić miasteczko, by powrócić do pro-stego życia w okrążającej
ich dżungli. Roześmiane gospo-dynie rozdawały ostatnie zapasy żywności, wciskając chleb, słoje
rozmaitych smakołyków, świeże befsztyki i gicze wie-przowe w okna przejeżdżających samochodów i
autobusów. Zdumieni tak powszechną hojnością, ostatni goście wy-jeżdżali z Shepperton przez kurczące
się szczeliny w bam-busowej palisadzie przy moście Walton i wiodącej na lotni-sko drodze. Obładowani
zdobyczą, oglądali się za siebie jak najeźdźcy, opuszczający miasto, które splądrowało samo siebie.
Nawet zakłopotani kierowcy dwóch radiowozów po-licyjnych, które zabłąkały się na główną ulicę,
wyjeżdżali obładowani prezentami. Na tylnych siedzeniach ich usia-nych płatkami kwiatów samochodów
piętrzyły się, niczym skarby pochodzące z włamania, srebrne zastawy, sztućce, szkatułki z biżuterią i
kasetki z pieniędzmi - rezultat owe-go zagadkowego święta darów.

Przyglądając im się z dumą, zrozumiałem, że chcę po-zostać wśród tych ludzi na zawsze.

25

SUKNIA ŚLUBNA

Znów byłem gotów latać.

Było już południe. Powietrze nie poruszało się, ale moją twarz owiewał dziwny wietrzyk. Skórę

background image

muskało mi tajem-ne tchnienie, jak gdyby wszystkie komórki mojego ciała czekały na końcu
mikroskopijnego pasa startowego. Słoń-ce skryło się za moim nagim ciałem, oślepione tropikalną
roślinnością, która dokonała inwazji na niepozorne, prowin-cjonalne miasteczko. Przystając, ludzie
zaczęli szukać miej-sca na odpoczynek. Matki z niemowlętami porozsiadały się na urządzeniach
gospodarstwa domowego w pasażu han-dlowym, dzieci przycupnęły na gałęziach figowca, a star-sze
małżeństwa odpoczywały na tylnych siedzeniach po-rzuconych samochodów. Wytworzyła się atmosfera
antrak-tu. Gdy szedłem na parking po drugiej stronie ulicy, prowa-dząc swoim śladem grupkę dzieci,
byłem jedynym doro-słym w okolicy, który wciąż się przemieszczał. I nadal nikt nie zdawał sobie
sprawy, że jestem komplet-nie nagi.

Wiedziałem, że wszyscy czekają na kolejny zwrot akcji w moim przedstawieniu. Mówiąc ich

słowami, czekali, aż zacznę ich znowu „śnić”. Przechadzałem się pomiędzy od-poczywającymi
rodzinami, które przed moim przybyciem nie wymyśliłyby nic bardziej ekscytującego niż filmowanie
siebie samych nago we własnych ogrodach. Byłem dumny, że są gotowi powierzyć mi wszystkie rodzące
się możliwo-ści ich życia. Rozdawszy zawartość spiżarni, wkrótce zgłod-nieją głodem, którego nie
zaspokoją owoce mango i chle-bowce, zwieszające się w otoczeniu tropikalnego listowia. Nie wiedzieć
czemu, ogarnęła mnie pewność, że gdy na-dejdzie czas, wykarmię ich własnym ciałem, oni zaś dadzą mi
pożywać siebie.

Otoczony dziećmi, wspiąłem się na dach parkingu i pod-szedłem do betonowego parapetu. W oddali,

za linią parku, skakały w rzece mieczniki, usiłując ściągnąć na siebie mój wzrok i dać mi sygnał, że
powinienem rozpocząć już fazę snu. Wszystkie siły łaskawej Natury zdawały koncentro-wać się na mnie,
gdy stałem nieruchomo ze słońcem u boku. Bambusowe gaje, rosnące u podnórza mostu oraz na dro-gach
na lotnisko i do Londynu, stały się gęstsze. Uformo-wały się w ciężkie palisady, przed którymi musiały
zatrzy-mywać się nadjeżdżające samochody. Pasażerowie wycho-dzili na zewnątrz, starając się nie
zbliżać do kaktusów i kolczastych opuncji. Wiedziałem, że pozostało mi niewiele czasu. Za kilka godzin
Stark zawiadomi stacje telewizyjne i nad Shepperton ściągną reporterzy, a z nimi botanicy, so-
cjologowie i urzędowi psychiatrzy.

Ktoś wcisnął mi w dłoń jakiś niewielki przedmiot. Obok mnie stał chłopiec, który przyszedł tu za mną

spod pomni-ka. Mrużąc oczy, przypatrywał mi się z uśmiechem. - Mam sprawić, żeby latał?

Kiedy chłopiec niecierpliwie przytaknął, uniosłem pla-stikowy model samolotu i powierzyłem go

powietrzu. Lu-dzie musieli schylać głowy, gdy model raptownie skręcał pomiędzy kablami
telefonicznymi, a potem pikował ku ziemi, by zmienić się w szarżującą jaskółkę, przemykającą ponad
dachem poczty.

Dzieci siedzące za mną na dachu wydały radosny okrzyk, i w tej samej chwili kilku rozwrzeszczanych

posiadaczy modeli samolotów wcisnęło mi je w ręce. Kopie myśliw-ców i bombowców spływały z
moich palców, kiedy ciska-łem je na drugą stronę ulicy jak zbłąkane strzałki, które wznosiły się w dal w
postaci czubatych jerzykó w, szpaków i pliszek.

Dzieci przebiegły z piskiem na drugą stronę dachu. Zo-stał tylko Jamie, stojąc nieśmiało w swoich

klamrach orto-pedycznych z domowym modelem samolotu skrytym w dło-niach. David, który gestem
próbował go przywołać, popa-trywał spod masywnego czoła zmartwionym wzrokiem w obawie, że ten
amatorski wytwór nie zdoła sprostać prze-mianie w ptaka.

Czy tylko one, tylko te upośledzone dzieci wiedziały, że jestem nagi?

background image

- Daj mi go, Jamie. Potrafię sprawić, żeby wszystko la-tało. Nie wierzysz?

Czyżby przyniósł mi kolejnego martwego ptaka? Gdy jednak rozłożył dłonie, zobaczyłem, że trzyma

kawałeczek skrzydła cessny, nitowaną płytkę z tej części kadłuba, którą dzieci wciągnęły rankiem na
plażę.

- Jamie! - Chciałem go szturchnąć w głowę, zły na upo-śledzonego chłopca za to, że bawił się ze mną

w tę maka-bryczną grę, ale on czmychnął na skutych klamrami no-gach.

Gdzieś w dole, na ulicy, zabrzmiał ostrzegawczy krzyk, a potem wśród dzieci siedzących w gałęziach

figowca roz-legła się fala chichotów.

- Tutaj, na dole, Blake! - zawołał jakiś głos. - Jest two-ja pierwsza uczennica.

Środkiem usłanej kwiatami ulicy nadchodziła Miriam St. Cloud, ubrana w groteskową, lecz

wspaniałą suknię ślub-ną. Spięta z setek jardów białego tiulu, przypominała ko-stiumy do niektórych
superprodukcji hollywoodzkich z lat trzydziestych.

Miriam ciągnęła za sobą wielki tren, którego rąbek, wy-strzępiony niczym ptasi ogon, niosła mała

Rachel, przymy-kając niewidome oczy, jak gdyby śniła o lataniu. Wystające znad ramion Miriam tiulowe
draperie tworzyły parę ogrom-nych, miękkich skrzydeł, czekających tylko, by wzbić się w powietrze.

Miriam przystanęła na ulicy, jak wielki biały ptak w po-szukiwaniu nieba. Z początku sądziłem, że

znajduje się w transie religijnym, w głębokim stuporze, z którego nigdy jej nie wydobędę. Rozglądała się
wokoło, wśród kwiatów i pnączy pokrywających supermarket i sklepy z artykułami gospodarstwa
domowego. Przyglądała się ptakom siedzą-cym na portyku stacji benzynowej, obserwowana zza przy-
strojonych kwieciem dystrybutorów przez łanię daniela, jak gdyby zastanawiającą się, który z ptaków
zostanie oblubień-cem Miriam.

- Pani doktor, on jest na dachu...

- Na górze, pani doktor...

Ludzie wołali do niej z zaparkowanych aut, wskazując moją postać, rysującą się wyraźnie na tle

nieba. Stałem na dachu parkingu, ale gdy Miriam na dole podniosła na mnie wzrok, zauważyłem, że jest
całkiem przytomna i usiłuje w najzupełniej zdroworozsądkowy sposób nie dać się przy-tłoczyć
przepychowi wiszących ogrodów orchidei i kwit-nących pnącz. Sprawiało mi przyjemność, że podziwia
moją władzę nad powietrzem, ptakami i lasem, choć nadal po-dejrzewała, że jestem intruzem we
właściwym porządku naturalnego wszechświata.

Wiedziałem jednak zarazem, że Miriam spełnia wresz-cie tajemny cel, który sobie wyznaczyła - że

ziszcza sią jej młodzieńczy sen o zaślubinach w powietrzu. Podtrzymując w dłoni skraj sukni ślubnej,
przeszła spokojnie przez obser-wujący ją tłum. Nie krepowała sią wcale, że urzeczywist-nia ten
przyjemny kaprys na oczach swoich pacjentów. Lecz nawet wtedy, gdy Miriam kroczyła stanowczo w
kierunku wejścia na parking, byłem pewien, że na swój ci-chy sposób rzuca mi wyzwanie i wierzy wciąż,
że moje moce są ograniczone, nieskończenie słabsze niż moce jej koron-nego bóstwa. Czyżby próbowała
wystawić mnie na próbą i sprawdzić, czy potrafią nauczyć ją latać? Kiedy wchodziła na schody, wszyscy
zamilkli. Ostatni mieszkańcy okolicznych ulic opuszczali domy i nadchodzili ku nam pod osłoną

background image

baldachimu tropikalnej roślinności. Nawet Stark postanowił odpocząć od radosnej grabieży miasteczka.
Usiadł na dachu karawanu przed budynkiem poczty, otoczony zrabowanymi urządzeniami i kolorowy-mi,
jesiennymi liśćmi opadłych banknotów. Pomachał mi z pewnym siebie uśmiechem, przekonany, że
zadziwią wszyst-kich, cokolwiek zdecydują sią teraz uczynić. Podobała mi sią jego całkowita szczerość.

Na końcu ulicy, pod pomnikiem wojennym, ojciec Win-gate wachlował sobie twarz słomkowym

kapeluszem. Wraz z panią St. Cloud przyszedł tutaj przez park, w towarzy-stwie szofera i gospodyni.
Przywieźli na wózkach trzech starszych pacjentów z oddziału geriatrycznego. Stali teraz razem, a ksiądz
przekonywał panią St. Cloud, że nie zagra-ża mi żadne niebezpieczeństwo -wyglądali jak para rodzi-ców
z prowincji, których sukcesy syna usunąły w cień, lecz którzy mimo to są z niego dumni.

Za moimi plecami doszło do szamotaniny. David wy-rwał sią dzieciom i podbiegł do mnie. Jego oczy

patrzyły z niepokojem spod napuchniętego czoła. Wiedział, że tylko on nie został dopuszczony do
tajemnicy szczęścia dzisiej-szego dnia. Przyniósł mi wystrzępiony biały gałganek na znak pokoju po
okrutnym figlu Jamiego. - Blake... To dla ciebie.

- To prawdziwy skarb, Davidzie.

Rozpoznałem szczątki mojego kombinezonu, kawałek prawego rękawa i pasa. Naciągnąłem

kombinezon na gło-wę i biodra. Ubrany we fragment przeszłości, zwróciłem się ku Miriam St. Cloud.
Dotarła już na piętro i szła wprost na mnie w swojej sukni ślubnej, gotowa na zaślubiny z po-wietrzem.

Na dachu parkingu wzbierał już wiatr, unosząc tren i skrzydła sukni Miriam, chcąc unieść ją w

powietrze. - Czy mógłbyś mnie podtrzymać, Blake? Łapiąc równowagę, wyciągnęła do mnie ręce, niby
nie-śmiała żona cudownego gimnastyka, niepewna, co się za chwilę zdarzy, lecz pewna, że dobrze się
skończy. Poczu-łem ciepły zapach jej ciała i zobaczyłem plamy potu na sukni pod pachami.

- Włożyłeś kombinezon... Jest cały w strzępach. - Wystarczy tego, co zostało, Miriam. A teraz chwyć

mnie za ręce.

Chciałem ją tylko oswobodzić i ulecieć z nią z tego mia-steczka, w którym zostaliśmy uwięzieni.

Chciałem przeka-zać jej wszystkie moje moce, by mogła uciec sama, jeśli ja bym nie mógł.

Trzymając ją za nadgarstki, zaprowadziłem Miriam na skraj dachu. Ujrzawszy ziemię pięć pięter

niżej, Miriam po-tknęła się i rozerwała tren sukni. Jej dłonie trzepotały w powietrzu, aż odnalazły
wreszcie moje ramiona. Milczący tłum rozsiadł się pod drzewami. Przyglądali się nam nawet miejscy
policjanci na rowerach. Z nieba spa-dały bezradnie tysiące ptaków, których skrzydła oszukało powietrze,
nie dające im żadnego oparcia. Unieruchomio-ne na dachach, machały słabo skrzydłami, jak gdyby dając
sobie jakieś znaki. Ary i papużki rozłożyły się szeroko w ścieku pod supermarketem, na proscenium stacji
benzyno-wej leżały płaskonogie flamingi, a wróble i rudziki spadały w znieruchomiałym powietrzu jak
kamienie. Miasto pokrywało teraz zupełnie nowe niebo. Poczułem pod skórą elektryczną gorączkę, jak
podczas poprzednich wizji, i wiedziałem, że oto raz jeszcze wkra-czam przez drzwi mojego ciała w
królestwo rządzone in-nym czasem i przestrzenią.

-Blake, czy my?...

- Tak, Miriam, umiemy latać.

background image

Staliśmy razem na krawędzi dachu, wysuwając stopy za skraj parapetu. Miriam wzięła mnie za ręce i

popatrzyła w dół, na ulicę, pełna obaw, że roztrzaskamy się na śmierć wśród zaparkowanych
samochodów. Ale w ostatniej chwili odwróciła się do mnie z pełnym zaufaniem, pragnąc znów ujrzeć
mój triumf nad śmiercią, którą już raz przecież po-konałem.

-Blake, leć!...

Objąłem ją ręką w pasie i postąpiliśmy krok naprzód, w otwartą przestrzeń powietrza.

26

PIERWSZY LOT

Razem runęliśmy w dół.

Dłonie Miriam chwyciły mnie za pierś, rozrywając mi paznokciami skórę. W górze rozległ się

ostrzegawczy krzyk - ślepy wrzask Rachel.

Chwyciłem nasze spadające ciała i znalazłem dla nich oparcie w powietrzu. W dole, na ulicy, ludzie

rozbiegli się na wszystkie strony. Matki przewracały się o własne dzieci. Miriam i ja zawiśliśmy razem
na długość ramienia od czwar-tej kondygnacji parkingu. Poprzez zasłaniające jej krawędź bugenwille
widziałem samochody stojące w cieniach na po-chyłym tarasie. Biały tren Miriam sterczał nad nim
piono-wo, wznosząc się na wysokość pięćdziesięciu stóp. Wyglą-dał jak olbrzymie, strojne nakrycie
głowy. Uspokoiłem się i znów zacząłem oddychać. Chłodny powiew ogarnął front budynku, pieszcząc tył
moich ud, pier-si i ramiona, a Miriam wciąż wpatrywała się we mnie nie-ruchomo, bez wyrazu, skupiona
na moich dłoniach. Czekałem, aż zacznie oddychać. Czułem, że jej skóra wibruje jak zbyt mocno
obciągnięty bęben. Wysiłkiem woli wszystkie komórki jej ciała przekraczały próg ich prawdzi-wego
królestwa, łącząc się w nim na nowo, cząsteczka po cząsteczce. W końcu uspokoiła się, już pewna
swojego pa-nowania nad powietrzem. Trzymałem ją za race i czułem, że poruszyły się w poszukiwaniu
pulsu moich nerwów i krążącej krwi, jak gdyby Miriam była świeżo upieczonym pilotem, który rozluźnia
wściekły z początku uścisk. Uśmiechnęła się do mnie czule - żona, która uczestniczy we wspólnym locie z
mężem, ale przede wszystkim upra-wia z nim po raz pierwszy miłość seksualną. Wokół nas spadały
ostatnie ptaki.

Delikatnie podźwignąłem Miriam i wzbiliśmy się w nie-bo. Zawiśliśmy na chwilę nad parkingiem,

czekając, by uspokoił się tren. Słońce rozpromieniało draperie sukni, któ-re przypominały rozświetlone
skrzydła, niosące nas w po-wietrzu. Z oddali, mrużąc oczy, przyglądały się nam upo-śledzone dzieci. Na
przemian zaciskały i rozprostowywały swoje małe rączki, próbując ocenić odległość dzielącą nas od
ziemi. Na ulicach kilkusetosobowy tłum pokazywał gwał-townymi gestami, że powinniśmy wracać.
Widzowie bali się, że zanadto zbliżymy się do słońca.

Spojrzałem na nich z góry, rozpoznając wielu znajomych z miasteczka, przesłoniętych teraz lekką

mgiełką, jak gdy-by stali na dnie szklanego jeziora. Moim prawdziwym kró-lestwem było jasne
powietrze, wspólnota czasu i przestrze-ni, w której dzieliliśmy się ciałami z każdym fotonem. Ho-lując za
sobą Miriam, wzbiłem się wyżej, na czysty niebo-skłon, by zabrać ją na wycieczkę po moim dominium.
Jak gdyby stojąc w wagoniku niewidzialnego statku po-wietrznego, lecieliśmy ramię przy ramieniu ponad
dacha-mi tego miasta, wśród dżungli -jaw strzępach kombinezo-nu lotniczego, Miriam w przepysznej
sukni ślubnej. Miała otwarte oczy, choć sprawiała wrażenie uśpionej, ponieważ wpatrywała się we mnie

background image

jak rozradowana dziewczynka, przejęta dziwnym snem, w którym dane było jej przez chwilę oglądać
pierwszą miłość. Miała zimne dłonie i poczułem, że chyba umarła, jej ciało spoczywa gdzieś daleko w
dole, na ulicy, a ja odlatuję w dal z jej duszą.

Poszybowaliśmy nad wytwórnię, gdzie na trawiastych pasach startowych stały stare dwupłatowce.

Tam zawróci-liśmy, obierając trajektorię, którą nadleciał nad Shepperton mój samolot. Resztę świata,
czyli miasteczka w dolinie Ta-mizy, płynącą zakolami rzekę i widoczne w oddali ruchli-we autostrady,
spowijało intensywne światło. Przelecieli-śmy nad pasażem handlowym, supermarketem i budynkiem
poczty, potem nad parkiem i wiązami, aż dotarliśmy na pla-żę, w pobliżu której zatonęła cessna i gdzie
zbudziłem się do swego drugiego życia.

Krążyliśmy nad wodą, a suknia Miriam wyglądała jak duch zatopionego samolotu. Obróciłem ją

twarzą do mnie, ponieważ poczułem, że muszę wziąć ją w ramiona. Położy-ła ręce na moich poobijanych
żebrach, nawet we śnie pró-bując złagodzić mój ból. Kiedy przyciągnąłem ją do piersi, wokół nas
zadrżała aureola światła. Przycisnąłem Miriam do siebie i poczułem dreszcze na jej skórze. Jej twarz do-
tknęła mojej, a wargi kobiety wbiły się w moje pokaleczo-ne usta.

Nasze uśmiechy połączyły się z sobą bez bólu. Chłodna skóra Miriam przeniknęła moją, przędza jej

nerwów rozla-ła się rtęcią w moich nerwach, a fale jej tętnic zalewały ciepłem i uczuciem najdalsze
zakamarki mojego ciała. Po-łączyła się ze mną, gdy się objęliśmy, jej żebra rozpuściły się w moich
żebrach, jej ramiona stopiły się z moimi ra-mionami, a jej nogi i brzuch zniknęły w moim ciele. Po-chwa
Miriam zacisnęła się na moim członku. Czułem w ustach jej język, czułem, że zębami chwyta moje zęby.
Na-sze oczy połączyły się, a źrenice zespoliły się z sobą. Za-mglił się nam wzrok - chimeropodobna
istota wyszlifowa-nymi jak ścianki brylantu oczami widziała tylko zwielo-krotnione obrazy.

Ale po chwili ujrzałem wszystko dokoła dwukrotnie sil-niejszym wzrokiem, patrzyłem bowiem

zarówno swoimi, jak i jej oczami. W obu naszych głowach czułem nerwowe zawroty oraz zaufanie i
miłość Miriam do mnie. Wszystkie kwiaty i liście w parku lśniły teraz jeszcze bardziej przeraź-liwą
jasnością, przypominając las z podświetlonego szkła, wykonany przez mistrza jubilerskiego.

Szukałem jej w powietrzu, ale Miriam zniknęła, ulatu-jąc setkami drzwi mojego ciała. To ja byłem

teraz ubrany w suknią ślubną. Czułem ciężar jej wielkiego trenu i draperii tiulowych, podobnych do
skrzydeł cessny. Zwróciłem się tyłem do rzeki i poleciałem nad parkiem do centrum Shep-perton.
Zawisłem tam nad dachem parkingu, wypełniając suknią rozjarzone słońcem powietrze i demonstrując
mil-czącym ludziom na dole naszą jedność chimery. Kiedy przysiadłem na betonowym dachu, podbiegli
do mnie David i Jamie. Chwycili drżący tren, żeby zatrzymać mnie na dachu niczym dziwny samolot,
który zabłąkał się w przestrzeń powietrzną Shepperton. Stanąłem na krawę-dzi, pozwoliłem skrzydłom
opaść i pomachałem uspokaja-jąco zebranym w dole tłumom. Wydawało mi się, że ich twarze powleka
otępienie, jak gdyby nie potrafili pojąć tego, co widzą. Nawet ojciec Wingate, wachlujący się słomko-
wym kapeluszem, był chyba zadziwiony, jakby rozdarty mię-dzy niewiarą a wiarą. Drogą błądziła pani
St. Cloud, prze-patrując powietrze nad głową. Nie wiedzieć jak, niebo za-podziało gdzieś jej córkę.

Poczułem, że teraz jestem silniejszy, i upewniłem się, że nie tylko żyję, lecz nasyciłem się energią

ducha i ciała Mi-riam. Miałem ochotę zatrzymać ją w sobie, jak księżniczkę zamkniętą we wściekłym
zamczysku mojej duszy. Już się za nią stęskniłem. Wiedząc, że wokół są inni, których mogłem wchłonąć,
by karmić się ich duchami, wkroczyłem na środek dachu. Rozpostarłem ramiona i wy-puściłem Miriam
na rozslonecznione powietrze. Cofnęła się, unosząc z sobą suknię. Jej twarz kryła bla-dość głębokiego
transu i głębokiego snu mojego ciała. Wi-dząc, że Miriam materializuje się, Jamie i David podbiegli, by

background image

ją powitać, a Rachel pomknęła za nimi z niewidomym uśmiechem na ustach. Dzieci wzięły ją za ręce. W
dole eme-rytowany żołnierz zaczął wiwatować i wymachiwać laską. Jego głos chyba wszystkich obudził.
Ludzie pospiesznie zsuwali się z dachów aut i zaczynali rozmawiać między sobą, zrozumiawszy, że pokaz
latania dobiegł nareszcie końca. Przy schodach Miriam rzuciła mi przez ramię spojrze-nie, jak gdyby
widziała mnie po raz pierwszy od początku naszego wspólnego lotu. Uśmiechnęła się i zrozumiałem, że
uznaje moją władzę w powietrzu. Wciąż była blada, jak gdyby jej ciało umierało po trochu, opuszczając
miastecz-ko.

Byłem pewien, że dzięki niej i dążącym ku niebu du-chom mieszkańców Shepperton będę mógł

wreszcie stąd uciec.

27

POWIETRZE PEŁNE DZIECI

- Czy my też umiemy latać, Blake?

- Naucz nas latać...

Kiedy wyszedłem z parkingu, otoczyły mnie grupki dzie-ci. Opędzałem się od nich żartobliwie i

popatrywałem z nie-jaką dumą na usiane kwiatami fasady sklepów i supermar-ketów. Po wielu dniach
wyczerpania poczułem się odmie-niony i odzyskałem pewność siebie. Nie tylko mogłem znów latać, lecz
wchłonąłem także ciało Miriam. Niczym wielki ptak, kopulowałem i odżywiałem się w powietrzu. Czy
mógłbym karmić się mieszkańcami miasteczka i wykorzy-stać ich oczy, języki, umysły i seks, by
skonstruować latają-cą machinę, która mnie stąd uniesie? Nabrałem niemal pew-ności, że moje moce nie
posiadają granic i że potrafię do-konać wszystkiego, na co zdobędzie się moja wyobraźnia. Dzieci
wlokły się z tyłu, kłócąc się między sobą, a ja przystanąłem w pasażu handlowym wśród telewizorów i
mebli do sypialni. U moich stóp zatrzepotało stadko wró-bli, goniących okruch chlebowca. Wszędzie
dokoła ptaki znów wzbijały się w powietrze.

- David! Jamie! - Postanowiłem ich zabawić. - Patrzcie wszyscy na mnie!

Wróble podfruwały wśród banknotów, a ja chwytałem je w dłonie gestem magika. Ptaki zlewały się

szybko z moim ciałem i czułem w przegubach trzepotanie ich maleńkich serc jak szmer nerwowych
pulsów. Dzieci przyglądały mi się z otwartymi ustami, gdy pstryknąłem palcami, wypusz-czając z nich
oszołomionego wróbla samca. Wygładzał zgniecione piórka po napaści młodego sokółą, który sie-dział
na pobliskim samochodzie. Klasnąłem w dłonie, przy-ciągając uwagę ciężkiego ptaka, i poczułem w
łokciach jego oporne szpony, a w plecach potężne skrzydła. Zadziwione tymi rzekomymi sztuczkami,
dzieci zaczęły piszczeć z radości i zakłopotania. Jamie pohukiwał pod nie-bo, ostrzegając je, że jestem
zdolny do wszystkiego. Tylko David zdawał się nie być mnie pewien. W progu supermar-ketu zamruczał
coś do Rachel, jak gdyby nie wiedział, do czego to wszystko prowadzi. Aleja przez następną godzinę
przechadzałem się po moim rewirze niczym prestidigitator, oklaskiwany przez tłum widzów.
Pochłonąłem kilkanaście ptaków, które schwytałem w powietrzu i przepuściłem przez drzwi zapadkowe
swoich dłoni.

Moje ciało stało się rozświergotanym domem dla obłą-kanych, pełnym rozdrażnionych ptaków.

Przystanąłem pod supermarketem, gdy David cofnął się ze strachu i ostrzegł szeptem Rachel. Dzieci
rozwrzeszczały się u moich stóp, kiedy wypuściłem z siebie dwanaście sikorek, tukana i so-koła ze

background image

zmierzwionymi piórami, który przeciął powietrze, odlatując z mojego ramienia z okrzykiem odrazy.
Schyli-łem się i pozwoliłem wygramolić się z moich pleców nie-zgrabnemu flamingowi, wyciągającemu
długie nogi jak nad-wrażliwy kaleka. Dzieci krzyczały przeraźliwie, kiedy ptak wdrapał mi się na
ramiona i odleciał w stronę stacji benzy-nowej. Zakryłem rękami twarz, wyczarowałem z ust koli-bra, a
w trakcie widowiskowego finału uwolniłem ze swo-jego ciała ostatnie ptaki, wypełniając ten handlowy
rewir miasta potopem skrzydeł i piór.

Choć ucieszyłem się bardzo, że zabawiłem dzieci i ich matki, przypomniałem sobie, że chciałem

bawić się kiedyś w Szczurołapa w jednym z londyńskich parków. Czyżby udało mi się w jakimś sensie
przewidzieć, że będę pewne-go dnia posiadał takie moce? Chciałem nauczyć te dzieci latać i wchłaniać
ptaki w swoje ciała, chciałem, by mężo-wie połączyli się w jedno z żonami, młodzieńcy z narze-czonymi,
a dzieci z rodzicami, i aby wszyscy przygotowali się do ostatniego lotu ku nieznanym powietrznym rajom.
Shepperton ogarnęła gorączka latania. Dzieci biegały po pasażu na wyścigi i zadręczały rodziców, by
zabrali je na powietrzną wycieczkę. W drodze powrotnej nad rzekę, koło pomnika, szła już za mną cała
procesja, złożona z kilkuset osób.

Za pomnikiem droga opadała w stronę parku. Tłum roz-czarowanych dzieci i rodziców pobiegł w dół

pochyłości, szarpiąc mnie z tyłu za strzępy kombinezonu. -BlakeL.

- Zostań z nami, BlakeL.

Przebijając się przez tę ciżbę, wsparłem się o głowy dzieci i wzbiłem się w powietrze. Poruszałem

się teraz na czele procesji trzy stopy nad ziemią.

- Weź nas ze sobą, Blake!...

Mogłem nareszcie swobodnie oddychać, więc odwróci-łem się do nich. Krążyłem w powietrzu, a

ludzie krzyczeli do mnie, jak uchodźcy, którzy obawiają się, że pozostaną sami, wydani na pastwę losu w
otoczonym dżunglą mie-ście.

-Dalej! Wszyscy! Lećcie!

Dwóch młodych mężczyzn w kurtkach motocyklowych zaczęło podskakiwać na drodze, usiłując

wznieść się w po-wietrze. Jakaś starsza kobieta mocowała się ze słońcem pa-dającym jej na twarz i
trzęsła biodrami, jak gdyby chciała zrzucić gorset. Wszyscy tańczyli shimmy i skakali wokoło, śmiejąc
się, jak ludzie zaatakowani przez plagę miłych owadów. Tylko dzieci przyglądały mi się poważnym
wzro-kiem. Dwanaścioro z nich zbiło się wokół mnie, chcąc do-tknąć moich stóp.

- Proszę cię, Blake... - dziesięcioletnia dziewczynka o jasnych, związanych w kitkę włosach,

zaofiarowała mi cu-kierek jako łapówkę. Pochyliłem się, wziąłem ją za ramio-na i podniosłem.
Przytrzymując spódniczkę, dziewczynka piszczała z radości i unosiła się swobodnie w rozwrzesz-czanym
powietrzu, a potem schyliła się i pomogła swoje-mu młodszemu bratu dostać się w moje ramiona. Nagle
powietrze zapełniło się dziećmi. Krzyczały prze-raźliwie z radości, spoglądając na swoje fikające
swobod-nie nogi, już dość wysoko nad głowami rodziców. - Saro, uważaj!... W pogoni za córką
zaniepokojona matka uniosła się nad ziemię, wyciągnąwszy ręce w górę. Pedałując wściekle, wzbiła się
wyżej i wzięła córkę w ra-miona, a potem radośnie uśmiechnięta odpłynęła w stronę parku.

Ruszyłem przed siebie, a procesja za mną, przypomina-liśmy więc olbrzymi latawiec, którego ogon

background image

ciągnął się po ziemi. Ci, którzy zostali na dole, wierzgając i podskakując, próbowali wszystkiego, by
unieść się w powietrze. Jakiś młody człowiek oderwał się od ziemi, a po chwili pomógł unieść się w
górę swojej dziewczynie. Stary wiarus z laską wzleciał sztywno w niebo. Odpływając dalej, pomachał
do mnie laską, jak gdyby chciał mi przekazać, że nauczył się już tego i owego o lataniu.

Sunęliśmy do parku, a z bocznych ulic wybiegały całe rodziny, żeby się do nas przyłączyć. Dawni

kierownicy dzia-łów, wagarujący już trzeci dzień, odrzucili teczki, dołączyli do ogona procesji i -chcąc z
nas zadrwić - wzięli się pod ręce, naśladując wysiłki ludzi wierzgających na czele ka-walkady, by
stwierdzić ku swemu zdumieniu, że i oni uno-szą się w powietrzu.

Kiedy dotarliśmy do parku, zdążało już za mną przeszło tysiąc osób. Do procesji przyłączali się

ostatni maruderzy - technicy filmowi, aktorzy w staromodnych pumpach i go-glach, rzeźnik w białym
fartuchu, rozdający resztki mięsa rozradowanej zgrai psów i kotów, i dwóch mechaników w
wytłuszczonych ogrodniczkach, pracowników stacji ben-zynowej.

Z drzwi budki telefonicznej przypatrywał się nam miej-scowy policjant wzrokiem pełnym podejrzeń.

Najwyraźniej zastanawiał się, czy przestrzec mieszkańców, że poważnie naruszają przepis, jakiegoś
średniowiecznego statutu, za-kazujący wszelkich indywidualnych i zbiorowych lotów. Po chwili
usłyszałem jego krzyk. Gdy zorientował się, że zo-stał sam w Shepperton, porzucił swój rower i pobiegł
ra-zem z nami. Z hełmem w ręku wzniósł się niezgrabnie w górę i pożeglował pogodnie na końcu
procesji, niczym straż-nik powietrznego pociągu.

Opustoszałą główną ulicą biegły na końcu procesji upo-śledzone dzieci. Jamie skakał i kręcił się na

swoich klam-rach, jak gdyby była to tajemna katapulta, która pomaga mu zawsze wznieść się w
powietrze. David wlókł się cięż-ko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wytłumaczyć Rachel, dokąd
odeszli mieszkańcy. Niewidoma dziewczynka przechyliła głowę i przycisnęła dłonie do uszu, oszołomio-
na setkami znajomych głosów w górze i piskami innych dzieci, spadających z zatłoczonego nieba.
Poczekałem na nich i wstrzymałem procesję, gdy do-szliśmy do parku. Policjant i aktor pochylili się,
żeby podać im dłonie. David wspiął się w powietrze ostatnim wysił-kiem, otwierając szeroko oczy ze
zdumienia nad nieocze-kiwaną lekkością swojej wielkiej głowy. Następny był Ja-mie, pedałujący
kalekimi nogami w długich, eleganckich krokach. Ale Rachel, zmieszana wieloma krzykami, skrę-ciła w
panice na chodnik i zniknęła gdzieś pośród zmywa-rek i telewizorów. Zanim zdążyłem przyjść im z
pomocą, David i Jamie pomachali mi i zeskoczyli na ziemię, by do-dać otuchy Rachel.

Żałowałem, że muszę zostawić dzieci, ale spoglądałem już w niebo na czekające mnie słońce.

Procesja wzniosła się w powietrze moim śladem jak odrzutowiec przy starcie, obserwowana przez
zaciekawione daniele, pasące się wśród drzew. Słyszałem zdumione westchnienia, kiedy Shepper-ton
opadało pod nami coraz niżej, a w dole ukazało się dłu-gie zakole rzeki. Mieczniki, morświny, delfiny i
ryby lata-jące wyskakiwały ze srebrzystej wody, chcąc nas zachęcić do dalszego lotu.

Już w milczeniu wykonaliśmy szerokie okrążenie na wy-sokości trzystu stóp ponad dachami. Chłodne

powietrze wszystkich uciszyło. Obok mnie płynęły dzieci z rozwiany-mi włosami i twarzami
skierowanymi ku słońcu. Naśladu-jąc mnie, ułożyły ramiona wzdłuż tułowia, tak jak ich ro-dzice, młodzi
i starzy mieszkańcy Shepperton, a wszyscy z tym samym, urzeczonym wyrazem twarzy, jak ludzie bu-
dzący się z długiego snu.

Wkrótce wzbiliśmy się już milę nad Shepperton, tropi-kalne miasteczko, otoczone palisadą

bambusowego lasu i przypominające jakby enklawę Amazonii, przeniesioną w spokojną dolinę Tamizy.

background image

Ulice opustoszały, towarzyszyli mi wszyscy, wyjąwszy starców z oddziału geriatrycznego i członków
mojej rodziny. Ojciec Wingate stał na plaży wśród swoich znalezisk archeologicznych i wymachiwał
słomko-wym kapeluszem, by dodać mi odwagi. Zachwycona pani St. Cloud obserwowała mnie z okna
sypialni, nie wierząc wciąż własnym oczom. Stark wysiadł z karawanu i rozwi-nął baldachim lotni, jakby
miał ochotę przyłączyć się do nas. Nawet Miriam, moja podniebna oblubienica, ubrana wciąż w suknię
ślubną, stała na trawniku wśród niecierpli-wych pelikanów, czekając, aż zstąpię z powietrza, by oca-lić
ją przed tymi ptasimi zalotnikami.

Zatrzymałem procesję dokładnie nad kościołem i odcze-kałem, aż wszyscy zajmą odpowiednie

miejsca. Całe Shep-perton leciało za mną z rozpostartymi ramionami, jak para-fianie, gotowi modlić się
w katedrze mojego powietrznego jestestwa. Ich twarze były pozbawione wyrazu i pogrążone w transie
przebudzenia. Chłodne powietrze szeleściło spód-niczkami dziewcząt i mierzwiło chłopcom włosy. Ich
ro-dzice przyglądali się mojej lśniącej postaci, jak gdyby po raz pierwszy dostrzegając we mnie samych
siebie. Najbliżej mnie unosiła się dziesięcioletnia dziewczyn-ka, która pierwsza dołączyła do mnie w
powietrzu, ściska-jąc wciąż w ręce cukierek. Wziąłem ją za przeguby dłoni i przyciągnąłem do siebie,
delikatnie ujmując dziecko w ra-miona.

- Saro, kochanie... Zbudź się.

Czekałem, aż dziewczynka wypuści z płuc powietrze, stanowczo wstrzymywała bowiem oddech ze

strachu, by nie poślizgnąć się nagle i nie roztrzaskać na śmierć gdzieś na pustej ulicy.

Po chwili, w przypływie zaufania, chwyciła mnie za ręce i przytuliła się niecierpliwie, a ja

przycisnąłem ją do swoje-go nagiego ciała. Chłodne powietrze pędziło wściekle mię-dzy nami,
otwierając setki ujść prowadzących w dół, ku śmierci. Ale słońce zlepiło nasze skóry i wchłonąłem
dziewczynkę w siebie. Poczułem, jak jej serce tłucze się raptownie w moim sercu, a jej płuca pulsują
pod wielkimi kopułami moich płuc. Czułem jej szczupłe ramiona, kierujące moimi ruchami, kiedy
wyciągnąłem race w roz-jarzonym powietrzu, by objąć także młodszego brata dziew-czynki.

- Stephen... Chodź tutaj. - Z mojego gardła wydobył się jej głos.

Chłopiec zawahał się, a w jego okrągłej twarzy odbiło się słońce jak w lustrze. Rzucił się w moją

pierś, jak gdyby wskakiwał do ciepłego basenu. Wcisnął głowę w mój mo-stek, badając dłońmi moje
biodra i brzuch w poszukiwaniu wrót, prowadzących do wnętrza mojego ciała. Uspokoiłem go i
przyjąłem w siebie, połykając usta, chłodne wargi i słodki język chłopca, bo pozwaliłem mu wejść w
moje cia-ło i przeniknąć je na wylot.

Poczułem się silniejszy i wzmocniony tymi małymi du-chami, ruszyłem więc wśród uczestników

procesji, wzywa-jąc ku sobie gestami setki mężczyzn i kobiet, zastygłych z rozpostartymi szeroko
ramionami w płynącym powietrzu. - Emily... Amanda... Bobby... - przygarnąłem szybko pozostałe dzieci,
które podążały za mną przez cały dzień, wchłaniając ich wąskie biodra swoimi biodrami. Ich rodzi-ce
przyglądali mi się z niepokojem, wypuściłem więc dzie-ci ze swojego ciała, dzieląc się na części, niczym
łagodny potwór morski, wypluwający rybki, które zagnieździły mu się w paszczy. Dzieci zawisły wokół
mnie w powietrzu, wy-machując rękami i uśmiechając się, kiedy kolejno znów przyjmowałem je w
siebie.

Lecąc dalej, dotknąłem ramion młodej matki, której syn-ka wchłonąłem. Jej silne ciało chwyciło mnie

w gwałtow-nym niemal uścisku. Czułem jej długie uda, mocne biodra i ostre ukąszenia w moich ustach.

background image

Kości kobiety splotły się z kośćmi jej syna w otchłani mojego szpiku. Jak hipnotyzer wśród śpiącej
publiczności, przygarną-łem resztę mieszkańców miasteczka - starców, staruszki, mężów, żony, policjanta
i emerytowanego żołnierza, ciała ohydne i szczupłe, niezgrabne i pełne wdzięku. Kiedy trzy-mali mnie za
ręce, spostrzegłem w ich oczach zaufanie i dumę z mojej osoby. Wchłonąłem ostatniego z nich, mło-dego
aktora z wytwórni, ubranego w staromodny strój lot-niczy. Objął mnie radośnie, wchodząc w moje ciało
niczym kochanek.

Zostawszy na niebie sam, poruszałem się w powietrzu olbrzymimi krokami. Stałem się archanielskim

stworzeniem o olbrzymiej mocy, na tyle wreszcie silnym, żeby stąd uciec. Daleko w dole widziałem
tysiące zagubionych ptaków, sku-lonych przy ziemi na pozbawionych powietrza ulicach - machały
bezradnie skrzydłami pośród rozrzuconych wokół banknotów.

Krążyłem nad autostradą, gotów wylądować na pobli-skich polach i porzucić moich pasażerów -

chciałem wysa-dzić ich wszystkich na oczach zdumionych rolników w zbo-żu, sięgającym już bioder
dorosłego człowieka. Ale kiedy pędziłem dalej, na północ, pewien dziwny czynnik sprawił, że
zwróciłem się przeciwko samemu so-bie. Wiatr pokładał się na mnie swoim wielkim grzbietem,
wszystkie tkanki, nerwy i krwinki mojego ciała trzymały mnie w uścisku, a wchłonięci ludzie ciągnęli
mnie za serce, przymocowane do sznureczków ich uczuć. Tysiące ludz-kich potrzeb i roszczeń wierności
utworzyło jakby olbrzy-mi wał, wokół którego pędziliśmy w niewidzialnym kręgu. Uniesiony nad
centrum Shepperton, znalazłem się znów nad opustoszałymi ulicami. Zmęczony, zawisłem w bezru-chu
pomiędzy dwiema miękkimi poduchami łagodnych chmur. Ziemia pode mną oddalała się. Niebo
pojaśniało, kiedy szybowaliśmy w chłodnym powietrzu. Czułem, że mieszkańcy spoczywają beztrosko w
moim wnętrzu, jak śpiący pasażerowie we wzbijającym się coraz wyżej wago-niku, napędzanym jakimś
głębokim, wznoszącym się w górę snem. Unosili mnie ku słońcu, pragnąc zagubić się w ko-munii światła.

Podjąłem rozpaczliwą próbę ucieczki, by nie zginąć w ogniu. Szarpnąłem się i zacząłem pikować w

kierunku mo-stu Walton niczym oszalały oblatywacz samolotowy, ale i tym razem powstrzymali mnie
pasażerowie, musiałem więc wrócić po łuku do punktu wyjścia. Rozzłoszczony, skręci-łem raptownie, by
oddalić się od powietrznej masy. Uda-wałem, że chcę się wznieść ku słońcu, a potem runąłem w
wyludniony pasaż, gotów roztrzaskać wszystkich o ozdob-ne kafle i rozrzucić szczątki naszych trupów
pośród sprzę-tów gospodarstwa domowego i mebli.

Ziemia zbliżała się do nas w powietrznym pędzie. W ostatniej chwili poczułem wewnątrz

umacniającą się znów ludzką miłość i czyjąś ciepłą dłoń, która skierowała mnie bezpiecznie ponad dach
parkingu. Wypuszczając z siebie mieszkańców Shepperton jeszcze w powietrzu, porzuciłem wszelkie
próby ucieczki i bez tchu zatrzymałem swój ogrom-ny pociąg tuż przed supermarketem.

Gdy wszyscy radośnie zstępowali z powietrza, ja wspar-łem się bezradnie o jakiś samochód, niczym

obłąkany ma-szynista diabelskiej kolejki, który postanowił w tajemnicy roztrzaskać pasażerów, ale
którego ukoiło jakieś życzliwe dziecko. Cała zdyszana populacja Shepperton lądowała wokół mnie z
przeraźliwie krzyczącymi dziećmi na czele. Stary żołnierz chwiał się niepewnie na nogach, grożąc z
wyrzutem niebu niewłaściwym końcem swojej laski. Go-spodynie domowe, którym kręciło się w
głowach, obciąga-ły spódnice, a młodzi mężczyźni przygładzali włosy. Miej-scowy policjant, zdyszany,
ale o zaróżowionych policzkach, siedział w fotelu przed sklepem meblowym. Wszędzie do-koła ludzie
pokazywali sobie niebo, którego wysokie skle-pienie przecinały wstęgi pary, jakie zostawialiśmy za sobą
w górze - przypominały skomplikowaną „kocią kołyskę”, która zszywała powietrze wedle choreografii
archanielskie-go baletu. Widziałem wyraźnie, że łukowate smugi, zna-czące moje bezskuteczne
usiłowania ucieczki, rozpływają się w niespokojnym powietrzu nad mostem Walton i wy-twórnią

background image

filmów.

Choć odczuwałem złość, wiedziałem, że jestem związa-ny z tym miasteczkiem, ponieważ potrzebują

mnie jego mieszkańcy, którzy coraz powszechniej uznawali, że otwo-rzyłem im drzwi do prawdziwego
świata, i ponieważ ogra-nicza mnie skończony wszechświat mojej własnej jaźni. Lecz kiedy
przyglądałem się tym szczęśliwym, uśmiech-niętym ludziom o dźwięczącej skórze, którzy machali do
mnie, jak przedtem, kiedy szybowałem wysoko nad mia-stem, zrozumiałem, że jeśli chcę odzyskać
wolność, muszę najpierw uciec od nich - uciec od ich opieki i czułości. Mieszkańcy rozchodzili się po
milczących ulicach, za-chęcając przestraszone ptaki pod ich stopami, żeby znów zerwały się do lotu.
Mijając mnie, uśmiechali się nieśmiało ze słodyczą kochanków, znających najintymniejsze miej-sca
mojego ciała. Ich wychłodzona skóra tworzyła koryta-rze zimna w wilgotnym powietrzu tego popołudnia.
Nie było ich jednak tylu, co przed lotem. Dwie matki, którym wiatr owiewał twarze, przeszukiwały
opustoszały już pasaż, zerkając co jakiś czas w niebo, jak gdyby ich dzieci ciągle tam krążyły.

- Saro, zejdź na dół, kochanie...

- Bobby, teraz kolej na ptaki...

Przeszedłem obok nich, nagi pod szczątkami kombine-zonu. Czułem w sobie ciała dziesięcioletniej

Sary, jej bra-ciszka i młodego chłopca. Zazdrosny o wolność tych troj-ga, nie wypuściłem ich, kiedy
wylądowaliśmy. Potrzebo-wałem młodych ciał i dusz, by napełniły mnie siłą. Odtąd już zawsze miały się
bawić w moim wnętrzu i biegać po ciemnych łąkach mojego serca. Nadal nic nie jadłem, choć mijał
czwarty dzień, odkąd przybyłem do Shepperton, lecz kiedy skosztowałem ciał tych dzieci, zrozumiałem,
że to one są moim pożywieniem.

28

KONSUL TEJ WYSPY

Słońce rozpalało niebo żywym ogniem. Wspiąłem się na najwyższy taras parkingu i spojrzałem na

dachy Shep-perton. Barwne lasy na dole roiły się tysiącami ptaków, zmie-niających to szare miasteczko
w tropikalny raj, który z taką łatwością wyczarowałem z myśli. Widziałem jednak nad głową
rozpływającą się sygnaturę, jak gdyby jakiś zgrzy-biały pismak zaznaczył w ten sposób na niebie moją
bez-skuteczną próbę ucieczki. Ktokolwiek zostawił mnie tu w odosobnieniu, uczynił mnie zarazem
konsulem tej wyspy, nadał mi moc latania i przyjmowania postaci wszelkich stworzeń, a także moc
wyczarowywania kwiatów i ptaków z czubków moich palców. Wiedziałem już jednak, jak nikłe są to
moce. Czułem się tak, jak gdyby ktoś lekceważąco skazał mnie na wygnanie do nieznanego, odległego
portu nad Morzem Czarnym i nadał mi prawo zmuszania kamie-ni na plaży, żeby dla mnie śpiewały.

Czy chodziło o to, że miałem się po prostu bawić? Pa-trzyłem, jak nieszczęśliwe matki odchodzą w

dal późnego popołudnia. Jedna z nich przystanęła, by porozmawiać z pawiami, siedzącymi na portyku
banku. Pytała, czy widzia-ły jej synka i córkę, bawiących się wśród chmur, aleja sły-szałem słabe głosy
dzieci tej kobiety w moich kościach. Ostatni mieszkańcy wrócili już do domów porośniętymi dżunglą
ulicami. Nikt nie zauważył, że byłem nagi, sądząc widocznie, że jako pogański bożek ich
prowincjonalnego miasta, urzędujące bóstwo odbiorników telewizyjnych i sprzętów kuchennych, nie
będę ubrany w nic więcej oprócz kostiumu skóry.

Pod moimi nogami leżało splamione spermą ubranie - pozostałość po jakimś zmarłym księdzu, którą

background image

musiały tu przynieść upośledzone dzieci, kiedy zabrałem mieszkańców miasteczka na powietrzną
wycieczkę. Spojrzawszy na ubra-nie, wiedziałem, że już nigdy więcej go nie włożę. Kopnia-kiem
strąciłem spodnie i marynarkę za skraj tarasu, na uli-cę, postanowiwszy, że od tej pory będę chodził
nago, poka-zując tym ludziom swoje ciało, dopóki nareszcie go nie roz-poznają.

To skóra zapewniała mi moc. Im dłużej wystawiałem ją na działanie powietrza i nieba, tym bardziej

rosły moje na-dzieje, że przekabacę je na swoją stronę. Gniewało mnie, że zostałem uwięziony w
miasteczku. Wcześniej czy póź-niej będę musiał rzucić wyzwanie niewidzialnym siłom, które skazały
mnie na wygnanie w Shepperton, i zmierzyć zasoby mojej obłąkanej wyobraźni z ich fantazją. Marzyłem
już, żeby rozciągnąć swoją skromną władzę na świat leżący dalej, na pozostałe miasta w dolinie Tami-zy,
a nawet na sam Londyn. Witałem już niemal kamery telewizyjne i reporterów prasowych. Tropikalny
zmierzch kąpał mi skórę w zielonozłotym świetle, jak gdyby namasz-czając ją dziwnymi żądzami. Ulice
rozświetlały pióra sie-dzących na dachach domów szkarłatnych ibisów, które przy-pominały egzotyczne
latarnie, oświetlające mi drogę. Po-budzony wolą walki, gładziłem się po posiniaczonych że-brach.
Postanowiłem w pełni wykorzystać swoje moce - w razie konieczności nawet na najokrutniejsze i
perwersyjne sposoby, bo wówczas natrafiłbym, być może, na jakieś nie-odkryte jeszcze zdolności, dzięki
którym zdołałbym się uwolnić.

Przechadzałem się w zapadającym zmroku po dachu par-kingu, tej betonowej rampie, z której po raz

pierwszy wzbi-łem się w powietrze. Postanowiłem nie wracać do rezyden-cji St. Cloudów, czyniąc
swoim domem ów labirynt pochy-lonych skośnie kondygnacji.

Pomimo woli zwycięstwa wiedziałem, że mój czas do-biega już chyba końca, i przypomniałem sobie

ostrzegaw-cze wizje holocaustu. Nie zważając na gniew, chciałem za wszelką cenę ocalić tych, którzy
przedtem uratowali mnie, a nade wszystko Miriam St. Cloud. Żałowałem, że nie ma jej tu ze mną.
Myślałem o jej uśmiechu, zapachu, obtartych piętach i połamanych paznokciach - o nieskończonym in-
wentarzu podniet i możliwości. W pewnym sensie klucz do mojej ucieczki krył się wśród pospolitego
żywota miesz-kańców Shepperton. Już przekształciłem ich życie, podwa-żyłem pojęcie małżeństwa i
rodzicielstwa, zmysł oszczęd-ności i dumę z dobrze wykonanej pracy. Musiałem jednak iść dalej, by
podkopać zaufanie między małżonkami, ojca-mi i synami. Chciałem, żeby przekroczyli granice dzielące
dzieci i ojców, gatunki i królestwa biologiczne, świat oży-wiony i nieożywiony. Chciałem zniszczyć
bariery dzielące matki od synów i ojców od córek.

Przypomniałem sobie moją dziwaczną próbę uduszenia pani St. Cloud, niezwykły sposób, w jaki

usiłowałem zgwał-cić niewidomą dziewczynkę, i nieprzytomną młodą kobie-tę, której omal nie
zamordowałem w jej własnym mieszka-niu w pobliżu lotniska w Londynie. Tamte zbrodnie i żądze
stanowiły pierwsze zapowiedzi tych łagodnych sił, które ujawniły mi się w Shepperton. Gdy będąc
uczniem, kopu-lowałem z ziemią, gdy próbowałem ożywić później trupa i kiedy zawładnęła mną obsesja
Szczurołapa, marzącego o jakimś niedalekim raju dla dzieci, przeczuwałem widocz-nie swoje moce,
którymi teraz mogłem się podzielić z miesz-kańcami tego spokojnego miasteczka.

Rozmyślając o pani St. Cloud, mojej adoptowanej mat-ce, z którą dzieliłem łoże, dotknąłem swoich

rozbitych ust. Zapragnąłem nagle, by wszyscy w Shepperton zespolili się z sobą, żeby matki kopulowały z
synami, a ojcowie z cór-kami, i aby wszyscy połączyli się w zamtuzie mojego ciała, jak czynili to z
radością podczas lotu.

Ale nade wszystko chciałem być wielbiony, by czerpać siły z czci mieszkańców i uciec z tego miasta.

Chciałem, żeby czcili mój oddech i mój pot, powietrze, które choć przez chwilę dotykało mojej skóry,

background image

moje nasienie i mocz, odciski moich stóp na ziemi, rany na moich ustach i piersi. Chciałem, by wszyscy
po kolei kładli na mnie dłonie, wte-dy bowiem dowiedziałbym się, kto mnie reanimował. Chcia-łem,
żeby przyprowadzili swoje dzieci do mego labiryntu i żeby oddali mi swoje żony i matki.

Przypomniawszy sobie słowa ojca Wingate, byłem teraz pewien, że grzech na tym świecie jest

metaforą cnoty w innej rzeczywistości, i że uda mi się stąd uciec tylko po-przez najbardziej ekstremalną z
owych metafor.

29

MOTOR ŻYCIA

Dzień płynął ku barbarzyńskiemu wieczorowi. Obserwowałem z dachu parkingu zacieśniającą się nad

miastem kopułę lasu. W prowincjonalnych ogrodach wzra-stały setkami palmy, a ich żółtawe liście
kładły się na sobie, zamykając dachy pod jaskrawym, tropikalnym blaskiem. Wszędzie dokoła roślinność
lśniła niezwykłą poświatą, jak gdyby słońce stało się soczewką, skupiającą na Shepperton całe światło
wszechświata.

Uśmiechnąłem się do gęstego powietrza, rozmyślając o wszystkich niepowodzeniach, jakie spotykały

mnie w prze-szłości - o kłopotach z policją, podłych posadach, i umyka-jących, na wpół spełnionych
marzeniach. Teraz jednak na-tarczywa natura zareagowała na mój widok, powstając ze wszystkich stron.
Okrążały mnie obłoki elektrycznych wa-żek i olbrzymich motyli ze skrzydłami, przypominającymi złożone
do oklasków dłonie. Wszystkie liście, kwiaty i pió-ra szkarłatnych ibisów, stojących niżej, na dachu
stacji ben-zynowej, nasycone były wściekłym światłem. Shepperton zmieniło się w motor życia.

Rosnące na obrzeżach miasta gęste gaje bambusów i opuncji, odcięły drogi do Londynu i na lotnisko.

Pół mili od dworca pociąg do Shepperton stanął bezradnie na to-rach, nie mogąc przedrzeć się przez
kaktusy i karłowate palmy, które wyrosły między podkładami. U stóp mostu Walton czekał szereg
policyjnych radiowozów, których za-łogi usiłowały wyciąć drogę wśród bambusowych palisad,
wyrastających równie szybko, jak szybko je ścinano. Pe-wien strażak z ciężkim toporem w dłoni zaczął
wyrąbywać ścieżkę w gęstwinie twardych bambusów. Po kilkunastu kro-kach otoczyły go świeże pędy i
koronka grubych jak ludz-kie ramię lian, które przywiązały strażaka do prętów tropi-kalnej klatki.
Uwolnili go dopiero wyczerpani policjanci, używając w tym celu ręcznych kołowrotów. Późnym
popołudniem dysk słoneczny dotknął wreszcie leśnej kopuły nad wytwórnią filmów i tropikalne światło
rozlało się krwawą falą po dachach Shepperton. Nad mia-steczkiem krążyły dwa helikoptery, policyjny
Sikorski i ja-kaś mniejsza maszyna, wynajęta przez telewizję. Podglą-dały mnie kamery, a w gęstym
listowiu przetaczały się gło-sy z megafonów. Śmigłowiec klekotał ponad główną ulicą, pięćdziesiąt stóp
nad moją głową, ale chmury ptaków, wzno-szące się i opadające w płynnym powietrzu, zmusiły heli-
kopter do odwrotu. Setki ludzi, machających radośnie ze swoich ogrodów, zdezorientowały członków
załogi. Nagi pod strzępami kombinezonu zasalutowałem im majestatycz-nie z dachu parkingu, a zarazem
labiryntu i wiszącego ogro-du, z którego sprawowałem rządy nad Shepperton. O zmroku, kiedy pod leśną
kopułą sunęły tysiące wi-śniowych i cyklamenowych światełek migotliwych piór dziwacznych ptaków,
na ulicach Shepperton pojawili się pierwsi nadzy ludzie. Trzymali się pod ręce i spacerowali po
małomiasteczkowych chodnikach, uśmiechając się do siebie mimo woli, a ja byłem pewien, że są nadzy -
nie dlatego, że ogarnęło ich nagłe pragnienie odsłonięcia ciała, ale dlatego, że zdali sobie sprawą, iż byli
ubrani. Widzia-łem rodziny z dziećmi, mężów z żonami, starsze małżeń-stwa i bandy młodzieży.
Przechadzali się beztrosko wśród stad wilg, stłoczonych na chodnikach, lub odpoczywali w świetle
zmierzchu na kanapach stojących przed sklepem me-blowym.

background image

Ujrzawszy mnie na dachu parkingu, grupka podstarza-łych kobiet zaczęła wznosić dla mnie w pasażu

handlowym krąg niewielkich kapliczek. Ustawiły przed supermarketem piramidę z pudełek proszków do
prania i miniaturowe ta-bernakulum z pralek i telewizorów. Pochlebiła mi ta ozna-ka wdzięczności,
urwałem więc kilka skrawków nadpalo-nej tkaniny kombinezonu i rzuciłem je nagim kobietom, które z
radością umieściły splamione olejem strzępy w swo-ich kapliczkach, przybierając je kwiatami i piórami.
Przy-glądałem się tym atrakcyjnym samicom, które uwijały się po centrum Shepperton w coraz gęstszym
mroku, budując małe świątynie z puszek po oleju na dziedzińcu stacji ben-zynowej, piramidki z
dezodorantów przed wejściem do dro-gerii i kopce odbiorników tranzystorowych przed sklepami z
artykułami gospodarstwa domowego. Byłem dumny, że sprawuję tu rządy, że jestem miejscowym
bóstwem myjni samochodowej, pralni i wypożyczalni telewizorów. Pobło-gosławiłem ich skromne życie
niemożliwymi snami. Kiedy na porośniętych dżunglą ulicach zapadła noc, wszyscy mieszkańcy
miasteczka zrzucili z siebie ubrania i korzystając z ciepłej aury, przechadzali się pod ulicznymi
latarniami, ubarwionymi magnoliami i orchideami, rwąc kwitnące pnącza i przystrajając sobie nawzajem
ciała łań-cuchami kwiatów. Stary żołnierz z laską, tkwiący przed sklei pem meblowym, odrzucił
tweedową marynarkę i spodnie, sklecił niewielką budkę za kopią zabytkowego sekretarzy-ka i dekorował
w niej ciała nastoletnich dziewcząt, przy-bierając kwiatami ich drobne piersi. Dyrektorka banku, naga
Junona zmierzchu, stała przed bankiem, wśród monet od-bijających kolorowe światła, i rozdawała
kwiaty przecho-dzącym ulicą młodym mężczyznom.

Oba helikoptery wycofały się w ciemność, unosząc swój terkot nad zbiornikami wodnymi i polami

maków. Reflek-tory odległych samochodów ukazywały w swym świetle coraz to inny fragment
bambusowych ostrokołów, otacza-jących Shepperton. Wtedy właśnie, gdy naga pani St. Clo-ud wyłoniła
się z cieni drzewa figowego, zrozumiałem, że narzuciłem wreszcie temu miastu moją zabłąkaną wyobraź-
nię. Pani St. Cloud nie wiedziała, że obserwuję ją z parkin-gu. Szła chodnikiem za grupką młodocianych
chłopców, a na jej białym ciele widać było wciąż sińce, upamiętniające nasz akt seksualny. Choć miała
ciężkie piersi i obwisłe po-śladki, odznaczała się wspaniałą, brutalną pięknością. Centrum miasta
zapełniały setki nagich ludzi, przecha-dzających się tam i z powrotem jak tłum, który wyległ na wieczorną
włóczęgę. Przed stacją benzynową stał ojciec Wingate, nagi, jeśli nie liczyć słomkowego kapelusza - wi-
działem, jak zachwyca się kwiatami i ptakami. Kiedy po-deszła do niego pani St. Cloud, powitał ją
czarującym po-zdrowieniem i zawiesił na jej szyi wieniec hawajski z kwia-tów mirtu. Na mój widok
pomachali mi razem, uśmiecha-jąc się jak goście we śnie, których ktoś trochę wbrew ich woli wciągnął
w jakąś niezwykłą grę.

Ale tylko ja wiedziałem, że są nadzy.

Przez cały wieczór rozradowanymi ulicami przemykała silna i otwarta seksualność, nie odsłaniając

ani razu swoich prawdziwych zamiarów. Przyglądając się tym prostolinij-nym ludziom, zrozumiałem, że
nie zdają sobie sprawy, do jakich ról są przygotowywani w tej niecodziennej i za-pewne demoralizującej
orgii. Chciałem sprowokować wreszcie niewidzialne siły, które podniosły mnie w obecny stan łaski.

Mężowie i żony rozdzielali się bezceremonialnie i spa-cerowali pod ręce z innymi partnerami;

ojcowie igrali z cór-kami w liściastych altanach przed swoimi domami; matki pieściły synów,
przechadzając się po pasażu handlowym. Kilka nastoletnich dziewcząt leżało w nonszalanckich po-zach
ujmujących kurtyzan na stojących przed sklepem me-blowym otomanach, przywołując gestami
przechodzących mężczyzn. Ludzie wchodzili do cudzych domów i zabierali z nich, na co im przyszła
ochota, kobiety stroiły się więc w biżuterię sąsiadek.

Tylko dwoje ludzi nie brało udziału w tych uroczystych igrzyskach. Po zmroku, kiedy zrobiło się zbyt

background image

ciemno, by można było kontynuować prace nad wydobyciem cessny, Stark zacumował swoją bagrownicę
i wrócił do Shepper-ton. Przez całe popołudnie pracował przy kabestanie i dźwi-gu, manewrując
włókiem nad zatopioną maszyną. Skoń-czywszy dzień roboczy, zasiadł za kierownicą karawanu i
grasował po bocznych uliczkach miasta, plądrując domy, opuszczone przez swoich właścicieli.
Patrzyłem, jak ładuje do karawanu zwoje dywanów, telewizory i utensylia ku-chenne, niczym szalony
pracownik firmy przewozowej, ewakuujący samotnie amazońskie miasto, któremu zagraża dżungla.
Przejeżdżając w wieczornym ścisku główną ulicą, pozdrowił mnie otwarcie i bez podtekstów. Jego zoo
stało się nieźle zaopatrzonym magazynem zrabowanych sprzę-tów, a pośród klatek ptaszarni urosła
lśniąca piramida pra-lek i zamrażarek.

Podziwiałem Starka i jego sen o urządzeniach gospo-darstwa domowego, ale myślałem tylko o

Miriam St. Cloud i czekałem na nią w nadziei, że założy dla mnie swoją suk-nię ślubną. Obawiałem się,
że i ona może pokazać się nago na tych wieczornych ulicach. Choć wchłonąłem ją raz w moje ciało, choć
czułem, jak jej kości zderzają się z moimi i jak jej pochwa zaciska się na moim członku, nie pożąda-łem
już Miriam seksualnie, gdyż moje pożądanie zostało wyługowane przez nasz wspólny lot. Chciałem ją
tylko uści-skać w ten sam sposób, w jaki pragnąłem zespolić się ze wszystkimi innymi żywymi
stworzeniami w tym mieście. - Blake, nauczysz nas latać?...

- Nocny lot, Blake... Naucz nas latać nocą. Nastolatki, które rozpierały się na otomanach przed skle-

pem meblowym, przeszły przez ulicę, a ich przystrojone kwiatami ciała lśniły w kolorowych światłach,
lecz mimo chichotów i nieśmiałości również i te dziewczęta nie zda-wały sobie sprawy z tego, że są
nagie. Pomachały do mnie, choć grupka chłopców popychała je w przechadzającym się tłumie.

-Chodźcie tu! -zawołałem. -Pojedynczo... Nauczę was latać.

Kłóciły się między sobą, nie mogąc się zdecydować, która z nich powinna lecieć pierwsza, a wtedy

ponad gwarem ludz-kiej ciżby zabrzmiał kobiecy głos.

- Emily, wracaj do domu! Vanesso, i ty też, trzymajcie się z dala od Blake’a!

Miriam St. Cloud szła przez ulicę od strony supermar-ketu, gestem nakazując dziewczętom odejść.

Była ubrana w swój lekarski kitel, starannie zapięty i zasłaniający bluz-kę. Uśmiechała się twardym
uśmiechem do nagich gapiów, z wyrachowaniem nie okazując zaskoczenia, że nadzy pa-cjenci zebrali się
w mieście, jak gdyby oczekiwali na jakieś nocne badania wenerologiczne.

Miriam nakazała dziewczętom odejść od porośniętych tropikalną dżunglą tarasów parkingu, będącego

labiryntem pnączy i bugenwilli, a potem uniosła wzrok, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Sądząc po
stanowczym wyrazie jej ostro zarysowanego podbródka, postanowiła przezwycię-żyć wszystkie
wątpliwości i zmierzyć się ze mną po raz ostatni. Czy pamiętała, że kiedyś już ze mną latała i że przez
bramę mego ciała przeniknęła na chwilę do innego świata? Ostatnie promienie niewidocznego już słońca
przesunę-ły się nad dachem parkingu. Zostawiłem Miriam, sprzecza-jącą się z młodymi kobietami,
zszedłem o jedną kondygna-cję niżej i czekałem na nią pośród samochodów. - Blake... Nauczysz mnie
latać?

W srebrzystej ciemności, zaledwie kilka stóp ode mnie, stał jakiś nagi młodzieniec. W świetle

ulicznej latarni, od-bijającym się w chromowanych zderzakach, zauważyłem, że bladą skórę chłopaka
poraniły cierniste jeżyny, porasta-jące schody i betonowe tarasy. Pomimo wysiłku, na jaki się
zdecydował, spoglądał na mnie sceptycznie, jak gdyby nie był jeszcze przekonany do mojej mocy latania.

background image

Czekałem, aż podejdzie, taksując w ciemności jego szczupłe biodra i uda.

- Pani St. Cloud kazała mi przyjść do ciebie. Czy tutaj prowadzisz swoją szkołę latania?

Gestem wskazałem mu chromowy mrok. Pożądałem tego młodzieńca. Podniecał mnie zapach strachu

chłopaka, czu-łem w ciemnościach smak jego potu, widziałem ostrą biel zębów, osadzonych w
niepewnych ustach, i blade dłonie, gotowe mnie uderzyć. Pożądałem młodzieńca, ale nie dla jego ciała
czy seksu.

- Dobrze... Nauczę cię latać.

Jego białą skórę pokrywały cętki barwnych latarni ulicz-nych, przypominała zatem kostium arlekina.

W oknach ota-czających nas aut widziałem swoje odbicie, poszarpaną skó-rę kombinezonu, spermę,
perlącą się na moim członku, i gogle, sterczące mi na czole niczym szkarłatne rogi. Wziąłem chłopaka za
rękę i zaprowadziłem między sa-mochodami w głębokie cienie na tyłach kondygnacji. Ob-jąłem go
delikatnie na tylnym siedzeniu jakiejś przystrojo-nej kwiatami limuzyny. Pieściłem nerwową skórę
młodzień-ca i przyciskałem jego zimne ręce do bram mojego ciała. W ostatniej chwili, kiedy opuściłem
go ostrożnie na pier-si, wydał nagły okrzyk strachu i ulgi. Poczułem w swoich nogach jego smukłe nogi,
trzony kości chłopaka utworzyły łubki wokół moich kości udowych, a jego pośladki zespoli-ły się z
moimi dłońmi. Męskość młodzieńca rozpuściła się i stopniała na moim członku. Ciemiączka jego czaszki
otwo-rzyły się znów po raz pierwszy od chwili narodzin. Mozai-ka głowy chłopaka zaczęła przesiąkać
przez szczeliny mię-dzy kośćmi mojej czaszki. Grymas jego wykrzywionego przerażeniem i ekstazą
oblicza poruszał się w moim ciele i niby szpon pochwycił mnie za twarz. Wraz z ostatnim wes-
tchnieniem chłopak zespolił się z moim ciałem jak syn, który odradza się w łonie ojca. Poczułem, jak
jego mocne kości spajają się z moimi, jak jego krew rozlewa się jasną falą w moje żyły, a sperma z jego
jąder pieni się, pędząc bystrym nurtem na spotkanie mojego własnego nasienia. Kiedy spoczywał we
mnie, tracąc swoją tożsamość, zro-zumiałem, że nigdy go nie uwolnię i że jego prawdziwy lot odbywa
się teraz po niebie mojego ciała na tylnym siedze-niu luksusowej limuzyny. Ostatnie pyłki jego jaźni
pomy-kały mrocznymi arkadami mojego krwiobiegu, i dalej, po-nurymi groblami kręgosłupa, podążając
za słabymi okrzy-kami dzieci, które wchłonąłem w siebie tego popołudnia. Jeszcze przez kilka sekund
unosił się we mnie, kiedy ujeżdżałem jego ciało w jego ostatnią noc, a ujeżdżając chłopaka, stałem się
androgynem zwielokrotnionej płci, anielską figurą, wzniesioną na ciele młodzieńca. Wziąłem go w sobie
w ramiona tak, jak gdybym ściskał sam siebie.

background image

30

NOC

Dlaczego słońce nie zatrzymało się dla mnie na niebie? Przez cały wieczór i noc sprawowałem rządy

nad Shep-perton z serca wielopoziomowego parkingu. Na otaczają-cych mnie mrocznych ulicach rządziła
niewinna i jawna ko-pulacja. Całe miasteczko społkowało ze sobą w liściastych altankach, które
wyrastały wśród pralek i telewizorów w pasażu handlowym, na otomanach i kanapach koło sklepu
meblowego i w tropikalnych rajach prowincjonalnych ogródków. Setki par w najrozmaitszym wieku
pieściło się nawzajem, usiłując nauczyć się latać, w przekonaniu, że dzięki okazywanej sobie czułości
odzyskają powietrze. Żadna z tych osób nie była świadoma swojej płci. Czy-ści jak cherubiny, nie
wiedzieli, co dzieje się między nimi w tych tropikalnych altanach. Widziałem panią St. Cloud, błąkającą
się radośnie po pełnych kwiatów ulicach. Brzuch miała umazany smegmą, a piersi posiniaczone dłońmi
mło-dych chłopców. Zobaczyłem też dyrektorkę banku, która, trzymając w ramionach pawia, oferowała
przechodniom pieniądze. I oni nie zdawali sobie sprawy, że są nadzy. Tymczasem ja odpoczywałem w
mroku tylnego siedze-nia limuzyny. Ciało młodzieńca pokrzepiło mnie. Zyska-łem bystrzejszy wzrok, a
moje zmysły odbierały tysiące nie-słyszalnych sygnałów, napływających od wszystkich pta-ków i
kwiatów. Od chwili przybycia do Shepperton nic nie jadłem i teraz byłem pewien, że moim prawdziwym
poży-wieniem są ciała młodych kobiet i mężczyzn. Im więcej ich wchłonę, tym potężniejsze staną się
moje moce. Zostałem uwięziony w Shepperton nie przez tych siedmioro ludzi, będących świadkami
mojego wypadku, lecz przez całą po-pulację miasteczka. Kiedy wchłonę ich wszystkich, stanę się dość
silny, żeby wreszcie stąd uciec.

Leżąc w przystrojonej kwiatami limuzynie, przypomnia-łem sobie przerażające, kompulsywne

reakcje, które prze-pełniały ostatnie lata mojego życia. Marzyłem o przestęp-stwach, zbrodniach,
bezwstydnych aktach zespolenia ze zwierzętami, ptakami, drzewami i ziemią. Molestowałem małe dzieci.
Teraz jednak wiedziałem, że te perwersyjne impulsy nie były niczym więcej jak tylko chaotycznymi
próbami antycypacji tego, co działo się obecnie w Shepper-ton, gdzie chwytałem ludzi, by wchłonąć ich
w moje ciało. Nabrałem już przekonania, że zło nie istnieje, i że nawet impulsy jawnie złe to tylko
nieokrzesane w formie usiło-wania akceptacji wymagań rzeczywistości wyższego rzę-du, istniejącej w
każdym z nas. Akceptując owe perwersje i obsesje, otwierałem bramy, wiodące do rzeczywistego
świata, gdzie wszyscy będziemy latać, przemieniać się wedle życzenia w ryby, ptaki, kwiaty i proch, i
gdzie bę-dziemy mogli połączyć się raz jeszcze z wielką wspólnotą przyrody.

Zaraz po brzasku, kiedy siedziałem wciąż na tylnym sie-dzeniu limuzyny, zauważyłem, że przez szybę

przygląda mi się dwunastoletnia dziewczynka, której udało się jakoś po-konać labirynt i pochyłe
kondygnacje parkingu, porośnięte krzakami jeżyn i bugenwillami.

- Czy ja też umiem latać, Blake?...

Nie zważając na wyczekujące słońce, które zostawiłem samo sobie, by wykonało zadanie

nakarmienia lasu, otwo-rzyłem drzwi i ruchem ręki zaprosiłem ją do środka. Z ner-wowej dłoni
dziewczynki wyjąłem należący do jej brata model samolotu, po czym położyłem go obok na siedzeniu.
Uspokajającym ruchem pomogłem jej wsiąść do samocho-du obok mnie, a potem przyrządziłem sobie z
niej drobne, słodkie śniadanko.

31

background image

PARADA SAMOCHODÓW

Na ulicach zaległa dziwna cisza. Słońce kąpało mi skó-rę na dachu parkingu, a lekki wiatr,

oszołomiony zapachem mimozy i wiciokrzewów, powiewał strzępami mojego kom-binezonu.

Świat zamarł w bezruchu. Dachy porzuconych samocho-dów, rynsztoki pod supermarketem i

budynkiem poczty oraz portyk stacji benzynowej obsiadły tysiące ptaków. Zdawa-ły się czekać, aż coś
się wydarzy. Czy spodziewały się, że będę znów dla nich latał?

Poirytowany ciszą, rzuciłem odpryskiem betonu w sta-do flamingów, stojących wokół fontanny w

pasażu handlo-wym. Ptaki wpadały na siebie, trzepocząc niezdarnie skrzy-dłami w różowym blasku. Po
chwili w uliczce bungalowów spostrzegłem grupkę ludzi, którzy pod osłoną baldachimu tropikalnej
roślinności oddalali się w pośpiechu niczym nadzy spiskowcy, uciekający przez las.

Wiatr niósł w głąb głównej ulicy płatki kwiatów, którym przyglądały się uważnie ptaki. Czekałem, aż

pojawią się mieszkańcy miasteczka. Czy oni się mnie boją? Czy za-uważyli wreszcie, że są nadzy? Czy
Miriam St. Cloud pod-burzyła ich przeciwko mnie i ostrzegła, że jestem zmar-twychwstałym bogiem?
Być może wstydzili się tego, co robili w nocy, i obawiali się, że w każdej chwili mogę opu-ścić parking,
zejść między ludzi, pochwycić ich, drżących w swoich sypialniach, i kolejno wchłonąć wszystkich w sie-
bie.

Ale ja, w gruncie rzeczy, chciałem im tylko pomóc. Pierwszy z popołudniowych helikopterów krążył

nad rzeką w okolicach mostu. Załoga pochylała się nad kamerą filmową. Otaczająca Shepperton
bambusowa palisada li-czyła już pięćdziesiąt stóp wysokości i wyglądała jak płot ze złotych włóczni.
Przez cały ranek helikoptery patrolo-wały obrzeża miasta, powstrzymywane przez chmury pta-ków, które
śmigła maszyn podrywały w powietrze. Kiedy stado podekscytowanych fulmarów wzbiło się w górę pod
krążącym nad nimi helikopterem, z jednej z wyludnionych ulic dobiegł odgłos strzału, a po chwili z
tłocznego nieba niby bomba runął na ziemię jakiś ciężki ptak. Stark z siatką i strzelbą w ręku biegł ku
niemu przez gaje młodych bam-busów. Jasne włosy rozsypywały mu się na karku jak czu-pryna pirata.
Zaniechał prac nad wydobyciem cessny i te-raz już otwarcie polował na ptaki, podążając w ślad za heli-
kopterami patrolującymi miasto.

Stark bez wątpienia bał się, że wszystko to rychło się skończy - że świat zewnętrzny, stacje

telewizyjne, policja, a później legion ciekawskich i wandali wedrze się do Shep-perton i przepłoszy te
egzotyczne stworzenia, zanim on zdą-ży się przygotować na najście intruzów. Zostawiłem go, żeby sobie
polował, zastanawiałem się bowiem, w jaki sposób mógłbym wciągnąć mieszkańców Shepperton w
znacznie rozleglejsze sidła. Rozmyślałem już o mojej ostatniej wie-czerzy. Gdy w końcu pożrę
wszystkich w Shepperton, będę na tyle silny, by ruszyć dalej przez ciche miasteczka doliny Tamizy,
niczym święty duch, który pochłonie mieszkańców Londynu, zanim uda się w szeroki świat.
Uświadomiłem sobie, że zdołałem pokonać niewidzialne siły, które zatrzy-mywały mnie w miasteczku,
przerażone nieograniczonymi mocami, jakie w sobie odkryłem. Byłem pierwszą żywą isto-tą, która
umknęła śmierci i wzniosła się ponad śmiertel-ność, aby stać się bogiem.

Porównałem się w myślach do adwentowego kalenda-rza - uchyliłem drzwi mojej twarzy i

otworzyłem okienka serca, by wpuścić tych prowincjuszy do leżącego dalej praw-dziwego świata.
Zacząłem podejrzewać, że nie jestem zwy-kłym bożkiem, lecz pierwszym, pierwotnym bóstwem, inni zaś
bogowie to zaledwie jego prymitywne zapowiedzi, nie-poradne metafory mnie samego...

background image

- Blake?...

Odwróciłem się, zaledwie rozpoznając swoje imię, i za-uważyłem małego Davida, przypatrującego

mi się przymru-żonymi oczami w jasnym słońcu. Jeżyny poszarpały mu ko-szulę i spodenki, a czoło
podrapały ciernie, gdy wspinał się po schodach. Mimo to udało mu się jakoś zachować orien-tację w
labiryncie kondygnacji i dostać się na dach. - Blake... Rachel i Jamie chcieliby...

Urwał, zapomniawszy, z jaką wiadomością go posłali. Być może dziewczynka odgadła przenikliwie,

że zdefor-mowany umysł Davida może być pasującym do labiryntu kluczem. Rachel i Jamie stali wciąż na
dole, na ulicy. Nie zwracając uwagi na arę, która wrzeszczała na chłopca z por-tyku stacji benzynowej,
jak gdyby zachęcając go, żeby się rozebrał, Jamie pomrukiwał coś do Rachel. Dziewczynka uniosła
drobną rączkę do zdumionej twarzy i słuchała ko-mentarza do tego barbarzyńskiego dnia, nie wierząc
wła-snym uszom.

David z trudem podniósł na mnie wzrok, a jego oczy, osadzone pod ciężkim czołem, usiłowały pojąć,

co robię. Spostrzegłem, że martwi się o mnie, ale unikałem jego kry-tycznych spojrzeń. Czy zdawał sobie
sprawę, że wkrótce opuszczę Shepperton, zabierając z sobą ptaki, a on i jego towarzysze pozostaną sami
w tym milczącym miasteczku, kiedy przyjadą tu ekipy telewizyjne?

Dłoń Davida dotknęła poszarpanego paska mojego kom-binezonu, żeby odciągnąć mnie od skraju

tarasu. Spogląda-jąc na jego drobne ciało i zdeformowaną głowę, poczułem przypływ żalu i czułości dla
niego. Zapragnąłem zabrać chłopca ze sobą i przyjąć go w siebie wraz z innymi dzieć-mi, gdzie mogłyby
bawić się przez całe życie na jednej z tajemnych łąk mojego serca.

Lecz kiedy wyciągnąłem ręce, żeby go dotknąć, David odsunął się ode mnie i uderzył się otwartą

dłonią w twarz, jak gdyby chciał się przebudzić z koszmarnego snu. - Polecisz ze mną, Davidzie...

Kiedy chwyciłem jego pokraczną głowę, gotów przyci-snąć ją do piersi, usłyszałem eksplodującą na

ulicy petardę. Krzyknęło do mnie kilkanaście głosów, a potem rozległ się gwar powracającego tłumu.
Puściłem Davida i wyjrzałem na ulicę, gdzie zbierało się już całe miasto. Setki ludzi na-pływały do
centrum Shepperton z cichych, bocznych ulic. Machali do mnie, rozrzucając dookoła kwiaty i odpalając
petardy. Ich spalone słońcem nagie ciała lśniły okrutnym blaskiem.

Teraz zrozumiałem, dlaczego rankiem wszyscy wymknęli się do domów i czym byli tak zajęci przez

cały dzień - oto grupa techników i aktorów prowadziła toczącą się przez bramy wytwórni procesję
kilkunastu platform do przedsta-wiania żywych obrazów. Mieszkańcy Shepperton wznieśli platformy na
dachach samochodów.

- Blake! - zakrzyknął do mnie wesoło ich przywódca, podstarzały aktor, grywający w reklamach

telewizyjnych. - Wydajemy przyjęcie na twoją cześć! Zejdź na dół i przy-łącz się do nas!...

Aktor wskazał przystrojone platformy, których ładunek przypominał szereg spektakularnych wariacji

na temat la-tania, stworzonych przez scenografów i rekwizytorów. Uj-rzałem olbrzymie konstrukcje z
papier-mache i wikliny, przypominające heraldyczne ptaki, wielkie kondory z bam-busa, udekorowane
tysiącami kwiatów, albo pastisze samo-lotów, dwu- i trójpłatowców, złożonych z części ekspery-
mentalnych modeli maszyn, stojących na terenie wytwórni. Kawalkada samochodów zatrzymała się.
Ludzie czeka-li, aż zejdę z dachu parkingu, żeby ich powitać. Uliczne powietrze, ciężkie zapachem
kwiatów, podnieconych po-południowym słońcem, tworzyło słodkie morze, w którym zawiśliśmy

background image

wszyscy jak we śnie.

- To nasz hołd dla ciebie, Blake. Chcemy podarować ci coś na pamiątkę, gdy będziesz odchodził.

Aktor utworzył przejście w napierającym na mnie tłu-mie, złożonym z nagich księgowych, sprzedawców
butów, programistów komputerowych, sekretarek, gospodyń domo-wych i dzieci. Uradowani moim
widokiem mieszkańcy wy-rywali kwiaty ze swoich girland i obrzucali mnie nimi w nadziei, że dotyk
mojej skóry przemieni je w ptaki. Wszę-dzie dokoła obserwowały mnie kamery, filmujące tę scenę. Ja
jednak byłem zajęty poważniejszymi sprawami. Po-chłaniała mnie kwestia organizacji ostatniego dnia
mojego pobytu w Shepperton. Przemaszerowałem przed szeregiem platform, podziwiając je kolejno.
Pozdrowiłem dyrektorkę banku i starego żołnierza, którzy stali z dumą obok swoje-go dzieła. Ich
platforma, zamontowana na taksówce nale-żącej do miejscowej wypożyczalni samochodów, była naj-
bardziej imponującą konstrukcją ze wszystkich, ekstrawa-gancką, wiklinową strukturą o licznych
skrzydłach, przy-pominającą ekscentryczny wiatrak, przeznaczony do symul-tanicznych lotów we
wszystkich wymiarach czasoprzestrze-ni jednocześnie. Od razu przypadł mi do gustu, wiedziałem
bowiem, że jest w sam raz dla mnie.

Wszyscy czekali, co zrobią. Tysiące rozświetlonych po-południowym słońcem twarzy zwróciło się ku

mnie, kiedy wspinałem się na dach taksówki. Furczały kamery, a na wy-smarowanych olejkami ciałach
pobłyskiwały flesze. Czy mieszkańcy wiedzieli, że zamierzam świętować moje za-ślubiny z miastem,
nasze małżeństwo, które zostanie skon-sumowane w niecodzienny sposób? 1 że za kilka godzin wszyscy
rozpoczną nowe życie na maleńkich przedmie-ściach mojego ciała?

Wsunąłem ramiona w gniazda skrzydeł, a na skronie na-łożyłem hełm. Ogromna konstrukcja

zachwiała się nade mną, ale swobodnie unosiłem jej ciężar na ramionach. Munsztuk i uprząż wciskały się
w moje poranione usta i pierś, i byłem niemal gotów uwierzyć, że miałem już na sobie ten groteskowy
kostium ptaka, gdy po raz pierwszy wleciałem w przestrzeń powietrzną Shepperton. Poprzedzana przez
rozentuzjazmowane dzieci parada ruszyła w kierunku rzeki. Siedziałem na dachu taksówki, podtrzymując
swoje nakrycie głowy. Na wielkich skrzydłach i dziobatym łbie postaci przysiadały dziesiątki drobnych
ptaków - sikorek, strzyżyków i rudzików, których maleń-kie oblicza wyglądały na świat spomiędzy
prymitywnych piór kostiumu.

Procesja dotarła pod pomnik. Towarzyszyły mi wszyst-kie żywe istoty z miasteczka, gromady ptaków,

stada psów, grupki dzieci i jelenie, skaczące w nagiej ciżbie ludzkiej, podążającej za paradą aut. Światło
przybladło. Zmęczone słońce, jak gdyby zdenerwowane, że będzie musiało zoba-czyć, co zrobię z tym
miasteczkiem, wycofało się za zwoje karminowych chmur, wyciekających spoza słonecznej tar-czy. Nad
porośniętymi tropikalną roślinnością dachami za-wisło światło, kładąc się także na piórach flamingów i
pa-pug. Shepperton zmieniło sią w rozgorączkowany ogród zoologiczny. Ta sama niesamowita glazura
kryła nasycone ciała skaczących w rzece ryb i piersi młodych dziewcząt, podtrzymujących mi nogi, gdy
stałem na dachu taksówki. Poprzez ptasi świergot usłyszałem helikopter, przelatu-jący nad wiązami i
rzeką. Obojętna maszyna przedzierała się z trudem przez blednące światło. Terkoczące śmigła he-
likoptera wzbijały w górą burzą liści i owadów. Trzymałem mocno swoje nakrycie głowy i czułem
nacisk śmigieł, ale maszyna zmieniła kierunek lotu i powlokła sią z powrotem nad rzeką. W całym parku
ptaki powoli opadały z nieba. Tracąc w zmiennym powietrzu punkt oparcia, helikopter ześlizgnął sią
bokiem ponad dach kościoła. Silnik maszyny pracował wściekle na najwyższych obrotach. Białe dłonie
pilota szarpały drążki sterownicze jak race zdenerwowane-go żonglera.

Parada samochodów przystanąła w nieładzie. Pośród kół pojazdów pądziły psy i jelenie, a nagie

dzieci podbiegały do matek, potykając sią o żałośnie wyglądające ptaki, któ-rych ciała kryły teraz ziemią.

background image

Tysiące płatków, wyrwanych z wiklinowych skrzydeł, tworzyły wrzący obłok wokół na-szych głów.

- Pani doktor, proszą wracać! - Stary żołnierz rzucił sią naprzód, wymachując laską. Szarpałem swoje

nakrycie gło-wy, które stało siąpotążnym szybowcem, usiłującym unieść mnie w przestworza. W wirze
płatków ujrzałem, że cen-trum parku zostało przekształcone w awaryjne lądowisko. Miriam St. Cloud z
pomocą Davida, Rachel i Jamiego wy-znaczała pochodniami krąg świateł na otwartej trawiastej
przestrzeni.

Zszedłem z dachu taksówki, chwiejąc się pod ciężarem kostiumu. Munsztuk dusił mnie, nie mogłem

więc krzyczeć do Miriam, gdy zdjęła swój biały kitel i zaczęła wyma-chiwać nim szaleńczo w stronę
oddalającego się helikop-tera.

Lecz teraz powietrze znajdowało się pod moją kontrolą. Ciągnąc za sobą tłum, biegłem przez

chłostany płatkami kwiatów trawnik. Obok pędziły setki nagich ludzi, którzy oczyszczali dla mnie
przejście i pokrzykiwali coś do załogi helikoptera, kiedy nieszczęsna maszyna zapędziła się w tornadzie
płatków z powrotem na nasz brzeg rzeki. W mro-ku wirowały strzępy bambusów, wikliny i koronek.
Niesiony teraz na ramionach mieszkańców, korowód plat-form ruszył naprzód, jak gdyby żeglując
poprzez krwawą mgłę.

Poczułem, że ciężar mojego nakrycia głowy zelżał i ode-rwałem się stopami od ziemi. Wkraczałem

znowu w rze-czywisty czas, prowadząc moich wiernych do kościoła. Roz-postarłem ramiona i
popłynąłem naprzód w kostiumie ol-brzymiego ptaka, a Miriam St. Cloud zwróciła się do mnie twarzą w
kręgu światła.

- Blake! - zawołała wśród błysków fleszy aparatów fo-tograficznych, przekrzykując terkot

helikoptera. - Jesteś martwy, Blake!

Próbowała osłaniać dzieci, które czepiały się jej spódni-cy, i wymachiwała swoim białym kitlem, jak

gdyby chciała odstraszyć zbliżającego się diabła, z którym będzie musiała kopulować. Spośród
wszystkich ludzi w Shepperton tylko ona wiedziała, że będzie ze mną spółkować po raz ostatni.

Helikopter wycofał się nad podmokłą łąkę za rzeką. Nie-siony w stronę kościoła, widziałem, jak

biegnący tłum zwalił Miriam z nóg. Przyklękła na trawie, gdzie dopadła ją grup-ka młodych kobiet,
sekretarek, które radośnie zerwały z niej ubranie i przystroiły jej głowę piórami.

Sunęliśmy razem nad parkiem na obłoku płatków i przez otwarte okna wpłynęliśmy do kościoła.

Zawisłem nago obok Miriam St. Cloud. Oboje byliśmy w kostiumach ptaków, a nasze stopy unosiły

się zaledwie kilka cali nad odsłoniętym ołtarzem. Nawę wypełniali od-dający nam cześć mieszkańcy
Shepperton, zbici w groma-dę objętych w uścisku postaci. Szybowali w przejściu, trzy-mając się pod
ramiona, i z rozkoszą filmowali się wzajem-nie podczas swojego ostatniego lotu. Byłem już gotów, by
wchłonąć ich w hostię mojego ciała. Potrzebowałem tych ciał, żeby podtrzymywały mnie w locie i dały
mi moc, dzię-ki której mógłbym wyruszyć stąd w świat, a potem oble-cieć całą planetę, zespalając się ze
wszystkimi żywymi stwo-rzeniami, aż wreszcie wchłonąłbym w siebie wszystkie żywe istoty, wszystkie
ryby i ptaki, wszystkich rodziców i dzieci, ja, jeden chimeropodobny bóg, który zjednoczy w sobie
wszelkie życie.

Miriam St. Cloud wisiała obok mnie z zamkniętymi ocza-mi, jak marzycielka, unosząca się w

background image

najgłębszym transie. Po naszym ślubie miałem ją znać już tylko jako jedno ze światełek w moich
kościach.

Wyciągnąłem ręce, żeby uściskać ją po raz ostatni. Ale w momencie gdy, spojrzałem w jej uśpione

oczy, w drzwiach kościoła pojawił się Stark ze strzelbą w ręku. Podniósł wzrok na wiernych, krążących
w mroku nawy dziesięć stóp nad jego głową, i przypatrzył się olbrzymim, ptasim kostiumom, które
Miriam i ja dźwigaliśmy na ra-mionach. Jego pokryta plamkami potu twarz nie wyrażała nic, ale Stark
ruszał się żwawo, jak gdyby decyzja dojrzała w nim już dawno. Podniósł strzelbę, wycelował najpierw
w Miriam, a potem we mnie, i przestrzelił nam piersi.

213

Po raz drugi w tym tygodniu spadłem na ziemię. Leża-łem konający u stóp ołtarza wśród piór mojego

skrzydlate-go nakrycia głowy, a w górze kołysały się coraz dłuższe wstęgi mojej ciągle unoszącej się w
powietrzu krwi.

32

UMIERAJĄCY LOTNIK

Przesiedziałem tak całą noc, oparty o ołtarz w opusz-czonym kościele. Kwiaty i pióra mojego

nakrycia głowy krępowały mi ramiona. Nie mogłem się ruszyć, podciągną-łem więc bezradnie nogi pod
siebie. Niedaleko, ale poza zasięgiem moich rąk, Miriam St. Cloud leżała na wznak na kamiennej
posadzce. Jej zbielała skóra, z której kula Starka wyssała wszystkie rumieńce, przybrała koszmarny,
szklisty odcień, jak gdyby krew z delikatnych naczyń jej policzków wyparła ropna, żółta woskowina.
Kilka minut po północy wąskie wargi Miriam rozchyliły się, tworząc szerokie roz-warcie - milczące
upomnienie, wykrzyczane do mnie przez martwą lekarkę.

Na początku, kiedy leżeliśmy obok siebie w naszych na-kryciach głów, miałem nadzieję, że Miriam

jeszcze żyje. Kule ze strzelby Starka przebiły nam serca, ale ja już wie-działem, że nie zabije mnie nigdy
ani Stark, ani ktokolwiek inny spośród mieszkańców miasteczka. Myślałem, że moja odporność udzieli
się także Miriam. Ale potem poczułem w ciemności, że zmienia się zapach jej ciała - wyraźna, ostra woń
potu i strumyczka gorącej, kobiecej krwi, ustąpi-ła pleśni pospolitej śmierci.

Wszędzie dokoła leżały odpryski witraży: okruchy apo-stołów, świętych ludzi i zwierząt, w których

odbijały się skaczące w górę płomienie dziesiątek ognisk. Przez otwar-te drzwi kościoła ujrzałem
dżunglę, płonącą w ciepłym, nocnym powietrzu. Tysiące przerażonych ptaków zadygo-tało ze strachu w
gałęziach figowca, kiedy mieszkańcy Shep-perton podłożyli ogień pod stos drewna wśród korzeni. W
całym miasteczku ludzie zrywali winorośle i pnącza z dachów swoich domostw. Wysysali też paliwo z
samocho-dów i oblewali benzyną palmy i tamaryszki, rosnące w ich ogrodach.

Przez całą noc przemierzali stadami miasto, rąbiąc sie-kierami tropikalny las, który miłościwie dla

nich stworzy-łem. Słyszałem krzyki fułmarów, pohukiwanie przerażonych sów i płaczliwe skargi jeleni.
Szkielet skrzydlatej istoty, wiszący na ścianie zakrystii, drżał w płomieniach, jak gdyby prastary
człowiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chciał wyrwać się z muzealnej gabloty i odlecieć w nocną dal.

Zanim nadszedł świt, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opadały na ziemię - przypominały

długie chwasty, wyrastające z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwiące w ciele konającego

background image

byka. Wystrzelona przez Star-ka kula dum-dum trafiła mnie w środek mostka, przebiła pierś i wyszła z
drugiej strony, rozpryskując się na sto ka-wałków, z których każdy niósł okruch mojego serca. Chociaż
wciąż jeszcze żyłem, ogarnęła mnie odrętwia-jąca rozpacz. Wiedziałem, że moje moce zniknęły, a wraz z
nimi zachwyt, jakim się darzyłem, i duma, którą czułem, będąc naczelnym bóstwem tego małego
królestwa, kiedy udowodniłem swoje prawo do wkroczenia w ów prawdzi-wy świat, gdzie znalazłem
się. na krótko po przymusowym lądowaniu w Shepperton. I oto raz jeszcze zostałem ścią-gnięty z
powietrza, dokładnie w chwili moich zaślubin z Miriam St. Cloud.

Wiedziałem już, że jestem winien wielu przestępstw, i to nie tylko przeciwko istotom, które

podarowały mi drugie życie, lecz przeciw sobie samemu - popełniłem przestęp-stwa arogancji i
wyobraźni. Opłakiwałem leżącą obok młodą kobietą i czekałem, podczas gdy moja krew opadała na
ziemię.

O świcie nadeszła grupa obłąkanych lotników.

- To Blake! On jeszcze żyje!

- Nie dotykajcie go!

- Zawołać tu Starka!

Przyprowadził ich stary żołnierz z laską. Wchodzili do kościoła pojedynczo i wciskali się plecami w

kolumny w obawie, że jeśli zbliżą się do mnie, zbije ich z nóg jakiś szalony wir. Twarze sczerniały im od
pożarów tropi-kalnego lasu, a dłonie starli do krwi na trzonach swoich siekier. Podchodzili nieśmiało,
księgowi i urzędnicy ban-kowi, chowając się za siebie. Zniszczyli ubrania, które no-sili poprzedniego
dnia, a dzisiaj przebrali się w kostiumy złupione w wytwórni. Była to mieszanina rozmaitych mun-durów
z powietrznej epopei - stare kombinezony, jakich używano do lotów w otwartym kokpicie, obszyte wełną
kurtki i szerokie w ramionach mundury pilotów linii pasa-żerskich.

Stark przyjechał i rozepchnął ich, gdy wpatrywali się we mnie, wznosząc niepewnie siekiery w

świetle brzasku. Ja-sne włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Był ubrany w lśniący, obcisły
kombinezon pilota szturmowego helikop-tera. Wydawało mi się, że świadomie odgrywa przerastają-cą
go pierwszoplanową rolę anioła śmierci w filmie opo-wiadającym o powietrznym Armageddonie. Stanął
wśród odprysków szkła, mierząc do mnie ze strzel-by, gotów wpakować mi następną kulę w serce. -
Istotnie, żyjesz, Blake. Wiem o tym. - Mówił cicho, niemal cierpliwym tonem. - A w każdym razie nie
umar-łeś... Widziałem już te oczy na plaży...

Zrozumiałem, że Stark nie jest całkiem przekonany, ja-kobym stracił swoje moce, i na poły żywił

nadzieję, że za-chowałem choćby tyle siły, by mógł mnie wykorzystać w nadchodzących wywiadach
telewizyjnych. Chciałem pod-nieść rękę i przebaczyć mu, że do mnie strzelił, ale nie mo-głem się ruszyć.
Proporce mojej krwi wisiały wciąż kilka cali nad ziemią, falując wokół jego stóp, utrzymywane w górze
przez duchy dzieci, które w siebie wchłonąłem. Stark odwrócił się ode mnie i zaczął się przyglądać Mi-
riam St. Cloud. Choć jej usta ziały żółtą szczeliną, a powie-ki Miriam obsiadły gnilne muchy, młoda
kobieta, którą ko-chałem, była wciąż obecna w paciorkach wilgoci wokół li-nii jej włosów, w znamieniu
koło lewego ucha i bliźnie pod brodą, pochodzącej jeszcze z lat dziecinnych. Spracowane dłonie Miriam
kryły ranę w piersi, zaciśnięte wokół roz-bryzgu zakrzepłej krwi jak ręce oblubienicy, trzymające nie-
oczekiwany bukiet mrocznych kwiatów, który przypiął jej do piersi jakiś nieproszony gość.

background image

Stark przyglądał się jej bez śladu żalu, jak gdyby ocalił niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele

bardziej nie-bezpiecznym ode mnie. Pojąłem, że zabił ją, ponieważ bał się, że Miriam mogłaby urodzić
moje dziecko -jakąś zło-wrogą, skrzydlatą istotę, która przyniosłaby im wszystkim zagładę.

Stark splunął na jej stopy i gestem nakazał innym po-dejść bliżej.

- Dobrze... Wynieście go na zewnątrz. Ale uważajcie, gdyby próbował latać.

Przezwyciężyli w końcu strach i wyciągnęli mnie z ko-ścioła. Za progiem ułożyli mnie w drucianym

wózku, który zabrali z supermarketu. Kiedy przewozili mnie obok wy-twórni -groteskowi lotnicy z
martwym kolegą w skrzydla-tym nakryciu głowy - proporce mojej krwi drżały w chłod-nym powietrzu.
Stark biegł przodem, unosząc strzelbę ku posępnym drzewom, gotów załatwić każdego ptaka, który byłby
na tyle nieostrożny, żeby na niego spojrzeć. Wrócił do mnie pędem i odepchnął starego żołnierza, który
trącał mnie laską w głowę.

Nieprzyjaznym, ale pełnym szacunku tonem zamruczał:

- Będziesz latał, Blake. Ty lubisz latać. Nauczę cię latać na lotni.

Podążając wyludnionymi ulicami, minęliśmy pomnik. Na chodnikach leżały dymiące winorośle i

pnącza, wyglą-dające jak kawałki zwęglonego lontu, pozostawione przez zespół minerów, który
nawiedził nocą Shepperton. Główną ulicę pokrywały tysiące zbielałych kwiatów, a pośród spla-mionych
krwią płatków leżały wilgotne pióra zmasakrowa-nych ptaków. Ramiona figowca zwieszały się wciąż
nad centrum miasta, ale liczne ogniska, rozpalone pod ciężkimi konarami, zwęgliły korę drzewa. Między
sczerniałymi ko-rzeniami stały wypalone kadłuby samochodów. Przed supermarketem zebrał się
niewielki tłum - grup-ka mężów o surowych twarzach, połączonych znów ze swy-mi zszokowanymi
małżonkami, a także dzieci i rodziców, ubranych w najrozmaitsze części garderoby, wyciągnięte z puszek
na śmieci i ognisk. Cisnęli się wokół mnie urzędni-cy i sprzedawcy sklepowi, którzy zaledwie kilka
godzin wcześniej żeglowali radośnie wraz ze mną wokół kościel-nej nawy.

Jakaś potargana młoda kobieta w poplamionej sadzą wie-czorowej sukni uderzyła mnie w twarz

ostrymi palcami. - Gdzie jest Bobby? Zabrałeś mi syna!

Wokół mnie rozwrzeszczeli się też inni ludzie, wykrzy-kujący imiona utraconych dzieci.

- On jeszcze żyje! Spójrzcie na jego oczy! Stark odpędził ich ruchem strzelby i sam zaczął pchać

wózek w kierunku parkingu.

- Nie dotykajcie jego rąk! Jest martwy!

Deptali chorągiewki mojej krwi, wypływającej z serca niczym trzepoczący w górze ogon opadłego

latawca. Stary żołnierz ciął wstęgi krwi swoją laską.

- Nie patrz na mnie, Blake! Bo wyrżnę ci oczy! Pośród wysepek sprzętu gospodarstwa domowego i

sy-pialnianych mebli rozbrzmiewał teraz chór głosów. - Odciąć mu ręce! I stopy!

- Odciąć mu członka!

- Nie dotykajcie go!

background image

Spływając plwocinami, siedziałem bezradnie w wózku z poszarpanym nakryciem głowy, które

opadało mi na ra-miona. Stark zerkał w górę, na parking. Wiedziałem, że zamierza zrzucić mnie z
betonowego dachu, przekonany, że tym razem spadnę. Więc nie domyślał się, że ocaleję, nawet jeżeli
zrzuciłby mnie z lotni?

- Stark, potrzebujemy go tutaj. — Stary żołnierz przy-trzymał wózek, sprzeczając się ze Starkiem. -

Nigdy stąd nie uciekniemy bez Blake’a.

Kiedy się kłócili, powędrowałem myślami do wnętrza swoich kości, błądząc po moim wycieńczonym

ciele. Czu-łem piekące plwociny na policzkach i dłoni, a wstęgi krwi szarpały moje serce, targane
dłońmi z tłumu. Stałem się to-temem święta wiosny, pozszywanym w swojej własnej krwi przez te
umorusane, podniecone kobiety. Kiedy znów się zbudziłem, Stark pchał wózek ulicą. Klu-czyliśmy,
skręcając gwałtownie w ponure boczne uliczki. W całym miasteczku wisiały na ogrodowych płotach
szcząt-ki skrzydlatych nakryć głowy, jak gdyby nad Shepperton zestrzelono nocą jakąś powietrzną
armadę. Na progach do-mów siedzieli w kucki ludzie o wymizerowanych twarzach, paląc niewielkie
ogniska z liści palmowych. Niespokojne dzieci wycinały w korze palm jakieś dziwaczne hasła.
Zbliżaliśmy się do bambusowej palisady, za którą leżała otwarta droga, wiodącą do Londynu i na
lotnisko. W nie-przebytej dotąd leśnej ścianie ogień wypalił rozległe szcze-liny. Obserwowali nas
mieszkańcy pobliskiej wioski, któ-rzy wstali z kurami, niewątpliwie zadziwieni widokiem tłuszczy
przebierańców, pchających w wózku poranione ciało skrzydlatego człowieka.

Pognaliśmy przez wyłom w palisadzie. Gdy podniecone okrzyki wokół mnie zamarły, znów ogarnęło

mnie uczucie, którego zaznałem pierwszego dnia w Shepperton. - Dalej! Nie rezygnujcie! Dziś
wieczorem pokażą nas w wiadomościach! - Tłukąc mnie strzelbą po głowie, Stark popędzał zmęczonych
urzędników wraz z ich żonami i dzieć-mi, ale oni kolejno dawali za wygraną i ustawali w tym
zniechęcającym marszu. Dysząc ciężko, odwracali się ku Shepperton, które zaczynało się od nich oddalać
ni-czym miraż, widoczny wiele mil dalej na południe. Poza wyznaczonym przez autostradę obwodem
leżały na hory-zoncie wiejskie domki z czerwonej cegły, tworząc odległą perspektywę, przywodzącą na
myśl wiktoriańskie pocztów-ki.

Stark rzucił strzelbę na wózek w poprzek moich nóg i z krzykiem obrzydzenia skierował pojazd z

powrotem ku Shepperton.

- Na razie możesz nas tu zatrzymać, Blake - powiedział do mnie półgłosem. - Ale zanim to się

wszystko skończy, będziesz jeszcze latał dla stacji telewizyjnych... Przez następną godzinę błąkaliśmy się
po Shepperton posępnymi ulicami w dżungli. Siedziałem na wpół przy-tomny w sklepowym wózku, a
wymęczona trupa prowin-cjuszy w lotniczych strojach kluczyła po częściowo wylud-nionym mieście. Ze
Starkiem na czele popędzili za stację benzynową przez plac parkingowy, leżący zaledwie sto jar-dów od
autostrady. Pokrzykując chrapliwie, sunęli z tru-dem naprzód - niechlujna, lekka brygada, pchająca wózek
po wyboistym gruncie niczym taran, którym mieli nadzieję rozbić mury rzeczywistości, jaką opasałem
Shepperton. Jed-nak po kilku sekundach wlekli się już z trudem po najwięk-szym parkingu świata -jego
pokryta popiołem powierzch-nia sięgała widnokręgu, a samotne samochody dzieliły całe mile pustych
miejsc parkingowych.

Znów odepchnięci, cofnęliśmy się do miasta. Budynek poczty i supermarket uformowały się wokół

nas na nowo. Zdecydowany dowieść, że jego władza nad nową czaso-przestrzenią równa się mojej, Stark
poprowadził nas za sklep meblowy, gdzie raz jeszcze zagubiliśmy się na nieskończo-nym obszarze,
zastawionym meblami pokojowymi i kuchen-nymi, pokrytym archipelagami wysepek sprzętu gospodar-

background image

stwa domowego, ciągnącymi się po linię horyzontu, jak gdyby zawartość wszystkich prowincjonalnych
domostw na Ziemi została wystawiona na sprzedaż w tej bezkresnej oa-zie wszechświata.

— Co z ciebie za pożytek, Blake?

Wpadłszy w rozpacz, Stark przestał się mną intereso-wać. Zostawił swoją trupę przed

wielopoziomowym par-kingiem, ruszył ku figowcowi i zaczął strzelać na oślep w jego gałęzie.
Wycieńczeni mieszkańcy kucali wokół mnie w swoich lotniczych strojach, wyskubując pióra martwych
ar, które spoczywały wśród wilgotnych kwiatów. Odcho-dzili kolejno, aż w pobliżu pozostał już tylko
stary żołnierz 222 z laską. Zanim odszedł, chwycił rączkę wózka i zepchnął mnie w dół ulicy, gdzie
wpadłem prosto na ogrodzenie oka-lające pomnik.

33

OCALENIE

Żyłem i byłem martwy.

Przeleżałem cały dzień w strzępach mojego skrzydlate-go nakrycia głowy, pośród żółknących

wieńców u stóp po-mnika. Wypadłem z wózka na kamienne stopnie, a propor-ce mojej krwi owinęły się
wokół obelisku, pieszcząc na-zwiska kobiet i mężczyzn z Shepperton, którzy zginęli w wojnach za swój
kraj. Nie mogąc się ruszyć, czekałem na panią St. Cloud i ojca Wingate, żeby przyszli i opatrzyli mi ranę,
ale ksiądz i matka Miriam opuścili mnie. Widziałem ich po drugiej stronie parku - ojciec Wingate
pocieszał pa-nią St. Cloud, kiedy wyszli z zakrystii, gdzie leżała Miriam. Zrozumiałem, że postanowili
jej nie grzebać, dopóki nie umrę raz jeszcze.

Tymczasem świat zewnętrzny zdawał się zapomnieć o Shepperton. Samochody sunęły autostradą w

kierunku Lon-dynu, a kierowcy i pasażerowie chyba nie zdawali sobie sprawy z istnienia tego
miasteczka, jak gdyby otaczający Shepperton mentalny parawan odbijał tylko ich przelotne myśli.

Wilgotnym popołudniem na usmolone dymem domy spadł słaby deszcz, którego krople skapywały z

poczernia-łych pnączy i palm. Słyszałem, jak Stark włóczy się po uli-cach ze swoją strzelbą, zabijając te
nieliczne ptaki, które ośmieliły się opuścić swoje kryjówki.

Mieszkańcy Shepperton skryli się w sypialniach, ale o zmierzchu pod pomnikiem zebrała się grupka

kobiet, które zaczęły obrzucać mnie wyzwiskami. Były to matki dzieci, które wchłonąłem w siebie, matki
tych dziewcząt i chłop-ców, których odległe dusze przebiegały mroczne galeryjki głębin mojego ciała i
które utrzymywały mnie przy życiu. Kobiety przyniosły ze sobą śmieci w plastikowych torbach.
Porozrywały swoje kombinezony lotnicze aż po pas, a po-tem obrzuciły mnie gradem odpadków i ciskały
we mnie martwymi ptakami.

Choć mnie nienawidziły, cieszyłem się, że nauczyłem je latać. Dzięki mnie dowiedziały się, jak być

kimś więcej niż sobą, jak przybrać postać ptaka, ryby albo ssaka, i dzięki mnie wkroczyły na krótko w
świat, gdzie mogły zespolić się ze swoimi braćmi, przyjaciółmi, mężami i dziećmi. Leżałem u ich stóp,
skrępowany skrzydlatym nakryciem głowy. Serpentyny mojego serca wzniosły się w zimnym powietrzu i
trzepotały im w twarze, jak zagubione duchy synów i córek tych ludzi.

Wieczorem zobaczyłem lica trojga upośledzonych dzie-ci, które przyglądały mi się w wilgotnym

background image

świetle - wyglą-dały jak małe księżyce, które okrążają się w milczeniu. Kucnęły pośród martwych
kwiatów i ar, żeby bawić się wstę-gami mojej krwi. Rachel pieściła je, mrugając w zachwycie
niewidomymi oczami, i próbowała odczytać ich tajemni-cze kody niczym enigmatyczne wiadomości z
innego wszechświata, zapisane na telegraficznej taśmie mojego serca. David wpatrywał się ponuro w
umierającą dżunglę, kryjącą frontony sklepów, zaintrygowany ich bezcelową przemianą. Tymczasem
Jamie naśladował mnie i przygar-niał do piersi mokre maki, wyciskając z nich palcami sok. Raz
podczołgał się bliżej i położył mi przy głowie martwą wronę, ale wiedziałem, że nie chciał być okrutny.
Po prostu stałem się kaleką, tak jak on.

Pod osłoną nocy dzieci ożywiły się i wciągnęły mnie z powrotem na wózek. Rachel waliła mnie

pięściami w nogi, usiłując przywrócić je do życia.

Na mrocznych ulicach jarzył się blask ognisk, bijących pod niebo z górnych tarasów

wielopoziomowego parkingu. Dzieci powiozły mnie spiesznie za opuszczoną klinikę i dalej, ku swojej
tajemnej łące.

W szarym świetle zauważyłem biały kształt samolotu, który zbudowały mi nad grobem.

34

MGIEŁKA MUCH

Tak więc dzieci zabrały mnie, żebym zamieszkał w gro-bie. Siedziałem jak strach na wróble w

wypełnionej kwia-tami mogile, wyściełanej martwymi ptakami, otoczony szczątkami mojego nakrycia
głowy, trzymającego się wciąż na ramionach i paskach pod moją brodą. Po obu stronach grobu leżały
skryte w ciemności kawałki skrzydeł cessny, które wraz z fragmentami jej przedniej szyby i ogona two-
rzyły prymitywny kadłub. Nawet jedno śmigło zostało wy-rwane z dna koryta rzeki i wywleczone na łąkę.
Spoczywa-ło teraz na trawie u moich stóp niczym pogięty i zardzewia-ły miecz.

W cienistej altanie siedziały dzieci, przypominające ułomne cherubiny w ogrodzie przy kostnicy. Nad

Shepper-ton osiadły niemal dotykalne wyziewy. Drzewa skrył bal-dachim mroku, jak gdyby nad
umierającą dżunglą rozcią-gnął się całun szarości. Światło nie spływało już ze wszyst-kich liści. Ptaki
milczały, schowane wśród więdnących or-chidei i magnolii, których płatki przybrały w śmierci rów-nie
woskowe oblicze, jak policzki Miriam St. Cloud. W górze łopotały poszarpane żagle ciemnych skrzydeł.
Na przyćmionym niebie zbierały się sępy. Lądowały na pożółkłej trawie, by karmić się padliną
wymordowanych ptaków. Na leżącym przede mną śmigle przysiadł mały sęp płowy, zaciskając szpony
wokół obosiecznego miecza. Wszędzie dokoła pojawiała się makabryczna roślinność, a w trawie
buszowały dziwne drapieżniki. Węże wspinały się na brzegi strumyka. Plaga pająków rozsnuwała na
drzewach ropne sieci, osłaniając martwe kwiaty srebrnymi całunami, a zbite w aureolę białe muchy
żerowały nad grobem. Kiedy łąkę wypełnił świt, ujrzałem dzierzbę, która atakowała ostat-nie kolibry,
wbijając je na ciernie kolczastych krzewów. Shepperton stało się obmierzłe, ponieważ zatruła je pły-
nące ze mnie rozpacz. Zaraz po brzasku powróciły dzieci. W nadziei, że przywróci mnie do życia, Jamie
po raz pierw-szy przyniósł mi żywego ptaka - był to zmaltretowany ru-dzik, którego chłopiec puścił
wolno w trawie. Dzieci były nazbyt wystraszone, żeby do mnie podejść, przykucnęły więc w rojącej się
od wszy trawie. Jamie pohukiwał żałośnie sam do siebie, kryjąc głowę w ramionach przed krążącymi w
górze sępami, które czekały, by pożreć moje ciało, choć z niego właśnie powstały. David zakrył dłońmi
oczy Rachel, obawiając się, że nawet ślepota nie uchroni dziewczynki przed widokiem tych wszystkich
okropności. Po bladych ulicach błąkało się kilka osób, przebranych nadal w stroje lotników. Miasteczko

background image

pilotów umierało przeze mnie, a ja z kolei umierałem przez nich.

A jednak wciąż jeszcze żyłem.

Na środku parku sępy szarpały zwłoki padłych jeleni. Stadko ciemnych padlinożerców obsiadło

dystrybutory na stacji benzynowej, a ich przywódca pożerał martwego psa. Szary wiatr poruszał
tysiącami zmiażdżonych kwiatów, podczas gdy ludzie cofali się przed ptakami, obserwując je w
odrętwieniu z progów swoich domów. Uzbrojeni w noże i ogrodowe widły, wpatrywali się uważnie w
głąb parku, gdzie trawę kryły ciała zdychających jeleni. Wśród wycień-czonego stada stał na chwiejnych
nogach pojedynczy sa-miec.

Czekałem, aż przyjedzie policja, która mnie uratuje, bo chciałem się już przyznać, że ukradłem

cessnę. Ale świat utracił zainteresowanie Shepperton, jak gdyby ktoś rozsta-wił niewidzialne parawany
wokół miasteczka. Odjechały ostatnie radiowozy, a załogi telewizyjnych wozów transmi-syjnych
pakowały sprzęt.

Tego popołudnia nie przyleciały żadne helikoptery. Od strony uschłych wiązów dobiegły mnie

podniesione głosy. To grupa myśliwych ze Starkiem na czele wracała z wyprawy nad rzekę, ciągnąc
przez martwe klomby skrwa-wione ciało morświna. Między krzakami potarganych ro-dodendronów
ujrzałem podekscytowaną twarz i rozczochra-ne włosy Starka. Był splamiony krwią. Powiesił zwierzę na
haku przed sklepem rzeźniczym nieopodal pomnika ofiar wojny. Kiedy z bocznych uliczek nadbiegły
wygłodniałe gospodynie domowe, Stark wszedł na blaszaną baryłkę i zaczął wycinać steki z mięsa
morświna.

Masakra nad rzeką trwała całe popołudnie. Wilgotna tra-wa w parku zrobiła się śliska od krwi i

łusek. Banda mor-derców, operująca z pontonu Starka, zakłuwała delfiny, morświny, wargacze i łososie -
tak krwawi lotnicy mścili się na stworzeniach innego żywiołu. Brodząc po pas w wo-dzie, Stark zatłukł
na śmierć białego miecznika, usiłujące-go ukryć się w zatopionym samolocie. Słyszałem w grobie, jak
przyzywa mnie ostatnie światełko jego ducha. Tego popołudnia kwiaty i pióra ulic Shepperton spłynę-ły
krwią. Żądni pożywienia mieszkańcy tłoczyli się w skle-pach rzeźniczych, domagając się z wrzaskiem
surowego mięsa, piętrzącego się na ladach, przy których Stark i jego lotnicy rozdawali ludziom moje
ciało.

W grobie zaroiło się od wściekle bzyczącycłi owadów - padlinożeme osy łamały sobie skrzydła,

cisnąc się żarłocz-nie wokół martwych ptaków, a z mojej skóry zerwała się mgiełka much, która osiadła
na wszystkich żywych i mar-twych stworzeniach w Shepperton.

35

OGNISKA

Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami.

Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i
wchłonął je w siebie żarłocz-nie.

Moja krew unosiła się z otwartego serca wstęgami czar-nej krepy, której serpentyny ciągnęły się w

głąb mrocznie-jącego lasu. Wątłe drzewa pokrywał dziwny grzyb, karmią-cy się azotowym powietrzem.
Nad parkiem zawisły obrzy-dliwe miazmaty, deformujące więdnące kwiecie. Siedzia-łem w kokpicie

background image

samolotu, pełnego martwych ptaków. Ze wszystkich stron otaczał mnie ogród nowotworów. Śmierć
wybiegła ze mnie na milczącą łąkę i ruszyła na ulice miasteczka. Nasłuchiwałem słabego nawoływania
mieszkańców, którzy urządzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.

Późnym popołudniem w altanie pojawił się jelonek, który podszedł do grobu, chwiejąc się na

kościstych jak szkielety nogach. Wpatrywał się we mnie rozbieganymi oczami, nie mogąc skupić wzroku
na mojej rozpływającej się twarzy, a po chwili położył się w ciemnej trawie. Pod okiem sępów,
siedzących na gałęziach nad moją głową, zaczęły groma-dzić się wokół mnie inne zwierzęta - ostatnie
ocalałe stwo-rzenia z tego małego raju, który przyniosłem miasteczku. Pośród maków znalazł się cocker-
spaniel, suczka, która przysiadła, skomląc, obok śmigła cessny. Leciwy szympans, którego nakarmiłem,
gdy Stark porzucił swój ogród zoolo-giczny, przykucnął w trawie, bijąc się rękami po głowie, jak gdyby
w ten sposób chciał wtrącić prawdziwy świat z powrotem na łąkę. Ostatnia przybiegła z przyziemnym
sze-lestem małpka, która wdrapała się na kadłub i uporczywie przyglądała mi się olbrzymimi oczami
przez pękniętą szy-bę samolotu.

Zwierzęta przyszły, żebym je uzdrowił -ja, który usła-łem ulice kwiatami i nakarmiłem zwierzęta

owocami chle-bowca. Siedziałem w kokpicie mogiły, wciąż nie mogąc się ruszyć. Czułem, że zamrożone
żyły w moich ramionach są jak z grafitu. Wycieńczone niebo rozświetlały ogniska, w których mieszkańcy
palili dżunglę, porastającą ich sklepy i domostwa.

Widziałem także członków mojej rodziny - wyglądali jak duchy, stojące na wyśnionym trawniku, i

obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloudów. Ojciec Wingate w nie-skazitelnie czystej sutannie stał w
przesiąkniętej krwią tra-wie. Jego twarz i ręce były wychudzone, i zrozumiałem, że głodził się
specjalnie, by uchronić przede mną swoje ciało. Były z nim dzieci - Rachel spała na stojąco, wsparłszy
gło-wę na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrzałem panią St. Cloud o bladym,
wymizerowanym do kości obliczu. Jej szara koszula nocna przypominała całun, jak gdyby pani St. Cloud
wstała z łoża boleści i chciała mnie poprosić, żebym umarł.

Nawet Stark zajął swoje miejsce w jednym z wagoni-ków diabelskiego koła. Miał na szyi klamrę

barwnej girlan-dy z kolorowych ar i wpatrywał się w zardzewiały ponton, zacumowany nad cessną i
splamiony krwią, która zdawała się wyciekać z kokpitu samolotu.

Wszyscy czekali, aż umrę i ich wyzwolę. Przypomnia-łem sobie obraz zagłady, który zobaczyłem,

kiedy wydosta-łem się z samolotu, wizję własnej śmierci pod rozświetlo-nym ogniskami niebem.
Pomimo tylu wysiłków, by udo-wodnić, kim jestem, stałem się trupem osadzonym w gro-bie.

Spaniel przysunął się bliżej, chcąc mi odebrać resztki sił. Szympans ułożył się na boku w trawie,

wbijając we mnie wzrok. Nie zwracając na nich uwagi, nasłuchiwałem prze-raźliwych krzyków
padlinożerców. Usłyszałem gdzieś bli-sko trzepot sępich skrzydeł i spojrzałem za rzekę w nadziei, że
przybędzie stamtąd helikopter, aby mnie ocalić. Poddawszy się rozpaczy, postanowiłem umrzeć.

36

SIŁA

Choć umierałem, poczułem przypływ sił. Serce ściskała mi nieznana dłoń. Delikatnie ugniatała

porozrywane komory, ułatwiając przepływ krwi. Moja skóra stała się cieplejsza, a zmrożonymi
naczyniami zaczęła znów krążyć krew. W końcu zdołałem unieść prawe ramię. Gdy wyciągną-łem rękę

background image

do siedzącego wyżej na gałęzi sępa, zachęcając go, by karmił się moim ciałem, poczułem znów wokół
ser-ca uścisk nieznanej dłoni, a potem ujrzałem twarz starego szympansa i ciemność w jego szeroko
otwartych oczach. Na moment przed śmiercią małpy poczułem w piersi kolej-ny przypływ sił, jak gdyby
wszczepiono mi serce zwierzę-cia. Usiadłem, a moja pierś dudniła w rytm dziwacznego tętna.
Zobaczyłem ostatnie wierzgnięcie nóg jelenia i mój puls przyspieszył, gdy krew zdychającego rogacza
została przetoczona w moje żyły.

Spojrzałem na swoją nagość pod obszarpanym kombi-nezonem. Moja skóra straciła odcień popiołu, a

kiedy dźwig-nąłem w górę nakrycie głowy, proporce krwi oderwały się od moich blizn i zatrzepotały w
locie wśród potarganych, maków.

Rana przestała mi krwawić. Zwierzęta konały kolejno w trawie wokół grobu. Każde z nich dawało

mi coś swojego - krew, tkanki albo jakiś ważny życiowo organ. Serce szym-pansa biło silnie w mojej
piersi, krew jelenia gnała pustymi żyłami jak wiosenna powódź w labiryncie wyschniętych kanalików,
płuca kapucynki wdychały powietrze moimi ustami, a zamglony mózg spaniela spoczął u podstawy mojej
czaszki, jak gdyby wierne zwierzę podtrzymywało swojego rannego pana.

Zwierzęta konały w trawie wokół mnie, oddając za mnie życie. Po chwili dźwignąłem się na nogi w

kokpicie grobu. Raz jeszcze uwolniłem się z samolotu.

Las pozostawał w bezruchu. Nic się nie działo, liście i trawa zawisły jakby w milczeniu. Czułem

życie, wlewają-ce się we mnie ze wszystkich stron z woli najmniejszych nawet i naj nędzniej szych istot.
Wróble i drozdy przekazy-wały mi swoje maleńkie źrenice, nornice i borsuki odda-wały mi w norach
swoje zęby, wiązy i kasztanowce przeka-zywały mi siłą woli własne soki niczym ponure mamki, le-jące
we mnie mleko. Nawet pijawki na śmigle samolotu, robaki pod moimi nogami i miriady bakterii w ziemi
pełzły olbrzymim zborem poprzez moje ciało. Tętnice i żyły wy-pełniło mi wielkie kłębowisko żywych
istot, które swoim życiem i działaniem dobrej woli przekształcały kostnicę mo-jego ciała. Chłodna
wilgoć ślimaków nawodniła mi stawy, poczułem, jak rozluźniają mi się mięśnie, rozciągnięte ty-siącami
gałęzi, a moje ciało balsamowały ciepłe żyłki mi-lionów liści, wypełnionych słońcem.

Ruszyłem w głąb łąki, otoczony dziwną, świetlną mgieł-ką, jak gdyby moje prawdziwe ja rozpływało

się w powie-trzu i spoczywało w ciałach tych wszystkich stworzeń, któ-re oddały mi część samych
siebie. Odrodziłem się w nich i w ich miłości do mnie. Każdy listek, każde źdźbło trawy, każdy ptak i
ślimak został zapłodniony moim duchem. Las czuł, że poruszam się w jego tkankach coraz szybciej.
Rodziłem się na nowo z naj nędzniej szych stworzeń - z ameb, dzielących się w rozlewiskach na łące, z
hydr i wo-dorostów. Żyłem w skrzeku płazów ze strumyka, opływają-cego łąkę, i byłem psem wodnym w
rzece, zrodzonym z ciała mojej matki - rekina. Ciężarna łania upuściła mnie w głęboką trawę na łące.
Wyłaniałem się ze steku odchodo-wego wszystkich ptaków. Rodziłem się w tysiącu narodzin z ciał
wszystkich żywych istot lasu - byłem własnym oj-cem i stałem się swoim dzieckiem.

37

ODDAJĘ SIĘ

Las znów pojaśniał. Pomiędzy posępnymi niedawno drzewami pobłyskiwały kolorowe kwiaty, a

wśród liści su-nęło znajome światło, jak gdyby boski ogrodnik, nadzoru-jący ten przyćmiony raj, przybył
nieoczekiwanie, spóźnio-ny na początek dnia, i włączył jego światła. W rzece sko-czyła ryba - srebrny
ognik, który rozpalił dzień na nowo. U wylotu łąki klęczały w trawie dzieci. Widziałem ich małe

background image

uśmiechy wśród rozchwianych maków. Wyglądały na wyczerpane, ale zadowolone, jak gdyby zmęczyły
je trudy przekazywania mi za pośrednictwem woli swoich sił, czyli cząsteczek zdeformowanych ciał -
David zapewne próbo-wał przekazać mi stoicyzm, Jamie emocje, jakie budziło w nim wszystko, a Rachel
ciekawość i spokój. Całe Shepperton zdawało się odpoczywać, jak po olbrzy-mim wysiłku. Mieszkańcy
nie próbowali już niszczyć ro-ślinności i rozsiedli się w progach swoich domów, odrzu-ciwszy piły i
siekiery. Obserwowali w milczeniu odradza-jący się las.

Czekało na mnie wszystko. Spojrzałem na swoją pierś, na zagojoną ranę - zniknęła nawet blizna.

Czułem w piersi narządy, które przekazały mi tutejsze stworzenia. Nosiłem w sobie tysiące płuc, serc,
wątrób, mózgów i genitaliów obojga płci, a stałem się tak płodny, że mogłem zaludnić nowy świat, w
który miałem wkroczyć.

Nabrałem pewności, że jednak uda mi się uciec z Shep-perton.

Pokonałem parking pod kliniką. Na tarasie oddziału ge-riatrycznego siedzieli zgrzybiali i kalecy

starcy. Dzieci szły za mną, z pospuszczanymi głowami, pojęły bowiem, że wkrótce je opuszczę.
Zmarszczka pofałdowała masywne czoło Davida, gdy usiłował po męsku zadecydować o ich wspólnej
przyszłości. Twarz Rachel zapadła się w sobie - dziewczynka zamknęła oczy, jak gdyby nie chciała
ryzyko-wać odzyskania wzroku w chwili pożegnania. Tylko Jamie zachował pogodę ducha. Uniósł głowę
i pohukiwał pod nie-bo, sondując je w nadziei, że ześle mu następnego lotnika. Starzec na tarasie uniósł
rękę, pozdrawiając mnie po raz ostatni. Jakaś leciwa kobieta, wyniszczona białaczką, uśmiechnęła się ze
swojej leżanki, dziękując mi za kwiaty w ogrodzie i barwne pióra ptaków.

Wróciłem do dzieci, ponieważ darzyłem je uczuciem. Przyklęknąwszy przed nimi wśród

zaparkowanych aut, wzią-łem Jamiego za ręce. Odczekałem, aż ustały jego nerwowe pohukiwania, wtedy
chłopiec wbił we mnie wzrok. Przez nasze zaciśnięte palce przelałem mu w ciało siłę i zwin-ność, jaką
obdarzył moje nogi umierający jeleń. Oswobodziłem ręce chłopca. Spoglądając mu w oczy, zerwałem z
jego nóg klamry ortopedyczne. Na widok swo-ich kolan Jamiemu zaparło dech w piersi - był zdumiony,
że ma tak silne nogi. Śmiejąc się, kołysał się swawolnie, udając, że zaraz upadnie. Wydał ostatni okrzyk,
dał spokój niebu i ruszył biegiem przez park, przeskakując klomby. Przez cały ten czas Rachel z uwagą
nastawiała uszu, zwróciwszy oczy ku wzburzonej trawie, nie mogła jednak odczytać jej rozbieganych
szyfrów. Przestraszona, cofnęła się przede mną, zdejmując dłoń z ramienia Davida, ale po-tem, w nagłym
przypływie odwagi, podbiegła bliżej i obję-ła moje kolana. Trzymała mnie mocno w ramionach, chcąc
przywrócić mi siłę, którą przelałem w Jamiego. Ująłem jej głowę w dłonie i wcisnąłem ją między swoje
uda, dotykając martwych okien jej oczu. Wraz z niezawod-nym zmysłem kondorów, czubkami palców
przekazywałem jej wzrok sokołów i orłów. Gałki oczne dziewczynki poru-szały się raptownie pod
moimi palcami, jak gdyby raptow-nie śniła teraz wszystkie utracone obrazy dzieciństwa. Czu-łem, jak jej
pobudzone nerwy wzrastają z mózgu niczym łodygi orchidei i rozkwitają delikatnymi płatkami źrenic.
Rozdrażniona sobą, Rachel radośnie kiwała głową na boki, przytłoczona światłem wpadającym w
mroczne komory jej czaszki.

-Tak, BlakeL.

Wyrwała mi się i spojrzała szeroko otwartymi oczami na łąkę, niebo i liście. Po chwili podniosła na

mnie trzeźwy wzrok i przez krótką chwilę ujrzała we mnie swojego ko-chanka i ojca.

Jamie biegał między nami, zawracał wśród samochodów, a potem zaczął tańczyć wokół Davida,

który ze stoickim spokojem tkwił w miejscu. Był szczęśliwy radością swoich towarzyszy, ale nie

background image

rozumiał, co się właściwie stało. Pojąwszy nareszcie, że wkrótce stąd odejdę, Rachel wzię-ła Davida za
ręce i przyciągnęła go do mnie zdecydowa-nym ruchem. Przytrzymałem jego masywną głowę na mo-ich
lędźwiach. Czułem bicie jego silnego serca, pełnego obaw, że jego rolę mógłby przejąć jakiś mózgowy
uzurpa-tor. Przekazywałem mu płatki inteligencji przez spojenia kości jego czaszki, jak cienkie wiązki
światła, które prze-szywały graciarnię mózgu chłopca. Jego umysł odpowia-dał, poruszał się po omacku
wśród gasnących cieni, odbudowując zerwane przewody złącz. Na koniec podaro-wałem mu
zrozumienie, dobry zmysł starych ryb i mądrych węży.

Głowa Davida rozbrzmiewała echem na moich kolanach jak szumiące planetarium astronomicznych

snów. Ode-pchnął mnie, a potem uniósł wzrok z pełnym godności spo-kojem.

- Dziękuję ci, Blake... Czy teraz ja mogę ci pomóc? Odszedł grzecznie i zaczął przechadzać się

bojaźliwie między zakurzonymi samochodami, jak gdyby zakłopota-ny obecnością czujnego i bystrego
lokatora, który zajął miej-sce w jego głowie.

Byłem oszołomiony z wysiłku i zdawałem sobie spra-wę, że moje ciało musi zapłacić za trud,

postanowiłem więc odejść. Do Shepperton w każdej chwili mogli przybyć pierw-si turyści, a za nimi
policja w poszukiwaniu spadłej cessny. Odpoczywałem, wsparty o czerwony kabriolet Miriam St. Cloud,
wspominając młodą lekarkę i pomoc, jakiej mi udzie-liła, kiedy pojawiłem się w miasteczku. W kurzu na
drzwiach samochodu pozostawiła ślady palców - swoją ostatnią za-szyfrowaną wiadomość.

David czekał na mnie. Wzrok mi osłabł, ale widziałem jego jasne, niebieskie oczy, przyglądające się

starcom na tarasie.

— Blake, zanim odejdziesz... - David przemawiał nie-mal dorosłym głosem. — Czy mógłbyś się z

nimi pożegnać? Poszedłem za spokojnym i pełnym godności chłopcem na drugą stronę parkingu i dalej, na
taras. Staruszkowie ma-chali do mnie z leżanek i wózków inwalidzkich, ucieszeni; że mogą siedzieć na
słońcu. Patrząc na te umierające istoty, siedzące na progu własnej śmierci, miałem ochotę odwró-cić się,
uciec i odlecieć stąd nad drzewami na zawsze. Wie-działem, że jeśli przekażę im siłę, którą obdarzyły
mnie ptaki i rośliny, nigdy nie uda mi się wymknąć z Shepperton. Znów miałem tu pozostać, uwięziony.

David czekał na mnie i uśmiechnął się krzepiąco, kiedy zadrżałem. Widział, że gniewam się na

starców, i mnie zo-stawiał decyzję, czy powinienem im pomóc. - Dziękuję ci jeszcze raz, Blake.

Wszedłem na wiodące na taras schody. Sunąłem między leciwymi pacjentami, ujmując ich starcze

dłonie. Chorej na białaczkę staruszce, wyglądającej jak spopielały, uśmiech-nięty tłumoczek, oddałem
swoją krew, dar jeleni i wiązów. Trzymałem jej maleńkie ręce, a krew wpływała w jej ciało przez węże
moich przegubów. David rozpromienił się z zachwytu, kiedy staruszka odżyła na naszych oczach. Jej
ciepłe palce ścisnęły mnie za łokieć.

- Poproszę pielęgniarkę, żeby przyniosła pani kosme-tyczkę, pani Sanders. - David rozdzielił nas i

popchnął mnie do następnego pacjenta.

Zdemenciałemu starcowi oddałem drugą część mojego mózgu, którą dostałem od sokołów i orłów.

Jego roztrzę-siona głowa uspokoiła się w moich rękach, a oczy chorego spoglądały na mnie jak oczy
zaspanego szachisty, rozbły-skujące rankiem na widok zwycięskiego posunięcia. - Jeszcze choć kilku,
Blake.

background image

David podtrzymywał mnie, gdy przesuwałem się mię-dzy wózkami. Zniedołężniałym starowinom,

reumatykom, cukrzykowi i schizofreniczce podarowałem zdrowie i roz-sądek. Wzrok mi się zamglił, gdy
gramolili się w piżamach ze swoich łóżek i wózków inwalidzkich, by zbić się wokół mnie. Zdemenciały
starzec bębnił pięścią w moje ramię, chwytając po raz pierwszy logikę czasu i przestrzeni. Schi-
zofreniczka wyśpiewywała trele dziwnej piosenki pobliskie-mu drzewu. Koronkową skórę kobiety oblał
młodzieńczy rumieniec nastolatki, jak gdybym przemienił staruszkę w jej własną wnuczkę.

David spokojnie prowadził mnie między nimi, a ja roz-dawałem kalekom dary wzroku, rozsądku,

zdrowia i wdzię-ku, rozkładając na części moje ciało i umysł, które gotów byłem przekazać każdemu, kto
czepiał się moich rąk. Na samym końcu podarowałem swój język człowieko-wi choremu na raka ust.

- Blake, byłeś dla nas dobry... - Choć David stał po mojej prawej ręce, jego głos zdawał się

dochodzić z drugiej stro-ny parku, ja zaś straciłem mowę.

Ale oddawałem się im z radością.

38

CZAS ODLOTU

Zostałem sam. Ślepy, niemal zupełnie głuchy i pozba-wiony języka, chodziłem, powłócząc nogami, po

ruchliwych ulicach Shepperton, podpierając się kulą, którą dostałem od jednego z uleczonych przeze
mnie staruszków. Wyczu-wałem dokoła obecność mieszkańców i wiedziałem, że w końcu są szczęśliwi.
Było to dziwne, ale cieszyłem się, że oddałem im siebie, że przekazałem im te właściwości, któ-rymi
ptaki, węże, nornice i wszystkie najdrobniejsze stwo-rzenia ziemne podzieliły się ze mną w ten sam
sposób, w jaki wszechświat dwukrotnie już podzielił się ze mną ży-ciem. Właściwie uciekłem teraz z
Shepperton, pogrążając się w ich ciałach, choć pozostawiłem cząstkę siebie w ró-żowym rumieńcu na
skórze starej kobiety i w jasnych oczach jeszcze niedawno zgrzybiałego starca.

Kilka razy stuknąłem kulą w ziemię i zorientowałem się, że jestem niedaleko supermarketu. Ale

wokół mnie nie było obcych ludzi. Znałem tu wszystkich, ich słabe i mocne punk-ty, zapach ich potu,
znamiona na ich plecach i ubytki w zębach. Byłem ich matką i ojcem, bo wyszli ze mnie, zro-dzeni z
mojego powietrznego ciała.

Dotarłszy do stacji benzynowej, postanowiłem odpocząć wśród dystrybutorów. Moją skórę kąpała

woń tropikalnego kwiecia. Wyczuwałem zbliżające się kroki, jak twarde ostrza na betonowym
dziedzińcu. Kiedy ruszyłem na drugą stronę ulicy, po omacku stukając kulą w ziemię, ludzie szli za mną w
milczeniu. Minęliśmy opuszczone kapliczki pośród wy-sepek sprzętu gospodarczego i zdążaliśmy dalej,
przez plac autokomisu, na otwarty teren w pobliżu autostrady. Zatrzymałem się i usłyszałem wokół siebie
odgłos ryt-micznych oddechów. Czyżby szli za mną zabójcy, którzy za chwilę ukamienują mnie na
śmierć? Byłem im gotów dać, co tylko chcą - moje słabe nogi i ramiona, pozbawione po-wietrza płuca i
niemagiczne już lędźwia. Gdyby zdarli ze mnie ubranie, pozostawiliby w pyle autostrady tylko kłę-bek
splątanych kości.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Poczułem na szyi ciepły oddech. Czyjeś palce badały moje nadgarstki,

ktoś pieścił moją posiniaczoną pierś, ktoś inny gładził powieki moich niewidomych oczu. Ludzie
stłoczyli się przy mnie, dotyka-li mnie, dotykali moich nóg, masowali mi uda, unosili mosz-nę. W moje
wargi wcisnęły się słodkie, kobiece usta. Omal nie zadławili mnie przejawami czułości, jak kochający

background image

ro-dzice, którzy rozmyślnie duszą swoje ułomne dziecko. Ogarnęła mnie jakby wsteczna fala pływowa,
gwałtow-ny odpływ, który zalał moje puste naczynia krwionośne. Po-wietrze pojaśniało. Moje lędźwie i
penis ożyły w dłoniach młodzieńca, którego nasienie ładowało na nowo moje ją-dra.

- Blake!... Otwórz oczy!

Ojciec Wingate i pani St. Cloud uśmiechali mi się pro-sto w twarz. Podobnie jak wszyscy dokoła byli

przebrani w stroje lotników i przypominali wiktoriańskich entuzjastów lotnictwa. Ksiądz zdjął swoją
panamę i posłał ją jednym ruchem nad dachami bezpańskich samochodów, a potem uściskał mnie czule.

- Blake, udało ci się!... - Opuściło go obrzydzenie do samego siebie i nie miał ani jednej zmarszczki

na twarzy, rozświetlonej tym samym wewnętrznym światłem, które prześwitywało z rentgenowskich
fotografii mojej czaszki. Był wesoły i chyba kręciło mu się w głowie, niby młodemu klerykowi,
cieszącemu się jakimś wspaniałym dowcipem nad kieliszkiem mszalnego wina.

Pani St. Cloud przytrzymała w dłoniach moją twarz i pocałowała mnie w czoło. Spostrzegłem w jej

uśmiechu wyraz twarzy Miriam. Rysy oblicza pani St. Cloud ściągnę-ły się i wspięły znów na kości
podbródka i skroni, a jasne włosy spadały jej swobodnie na ramiona. - Blake, nadszedł czas odlotu.
Teraz wszyscy jesteśmy gotowi cię przyjąć.

Moje wciąż na wpół ślepe oczy ujrzały, że dookoła stoją setki ludzi. Przyszli wszyscy, jak zjawy w

białym śnie, po-błyskujące chwilami przez zapylone światło. Wydawali mi się teraz młodsi, niby dzieci
powracające do swoich daw-niejszych jaźni. Była wśród nich dyrektorka banku, sprze-dawca mebli,
kasjerki z supermarketu, księgowi, sekretar-ki, emerytowany wojskowy, aktor z telewizji, który zbudo-
wał moją skrzydlatą maskę, a także kaleki i starcy, którzy odrzucili kule i wózki inwalidzkie. Brakowało
jedynie dzieci i Miriam. Daleko na horyzoncie Jamie i Rachel biegali po parku, goniąc ptaki i motyle.
David też oddalał się ode mnie. Wracając nad rzekę, zatrzymał się pod pomnikiem, żeby obejrzeć się na
mnie z charakterystycznym, mądrym uśmie-chem.

Mój wzrok nabrał ostrości. Poczułem dłonie napierają-cych na mnie mieszkańców Shepperton.

Wszyscy przeka-zywali mi coś własnego, żetony swoich dusz, które przypi-nali mi do serca, jak gdybym
był panem młodym na wła-snym ślubie.

- Blake! Chodź! Nadszedł czas odlotu!

- Popatrz w górą, Blake!

Wołał mnie ojciec Wingate, wzniósłszy swoją silną gło-wę ku słońcu. Pierwsi mieszkańcy -

dyrektorka banku i aktor z telewizji - wzbili się już nad ziemię. Pokazywali na migi, żebym się do nich
przyłączył, wyciągając do mnie ręce. Krążyli w ciepłym słońcu, a ich stopy wzbijały wielką chmu-rę
kurzu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że żywią dla mnie ciepłe uczucia i martwią się o mnie. Ojciec
Wingate oto-czył ramieniem kibić pani St. Cloud, ocierając się kolana-mi o moje ramię.

- Już czas, Blake!

Lecieli dziesięć stóp nad ziemią, trzymając się za ręce. Krążyli wokół mnie, chcąc siłą woli pomóc

mi wznieść się w górę, i w końcu poczułem, że powietrze chłodzi pokale-czone palce moich stóp.
Odrzuciłem kulę i niesiony siłą ich miłości do mnie, wzbiłem się pod niebo.

background image

39

ODLOT

Trzymając się za rozpostarte ręce, sunęliśmy wspólnie po niebie jak olbrzymia, napowietrzna parafia.

Daleko w dole miasteczko zaczęło znów rozkwitać wspaniałym la-sem, jaki zdobił przedtem dachy
prowincjonalnych domów Shepperton. Ciepły wiatr unosił sto różnych zapachów, le-cieliśmy więc jak na
pachnącej chmurce. Szczęśliwi, że je-steśmy razem, utworzyliśmy krąg nad Shepperton, a słońce na
powitanie rozświetlało nam twarze.

Postanowiliśmy, że nim odlecimy na zawsze, złożymy podziękowania miasteczku. Obok mnie lecieli

ojciec Win-gate i pani St. Cloud - rozentuzjazmowana młoda para, roz-koszująca się swoim pierwszym
lotem. Płynęliśmy wzdłuż autostrady, nie przejmując się już, że kierowcy w strumie-niu zdążających do
Londynu samochodów nie mogą nas zobaczyć. Okrążyliśmy betonowy słup, przy którym się za-trzymałem,
usiłując uciec z Shepperton po raz pierwszy, i odbyliśmy małe nabożeństwo dziękczynne nad kamienia-mi
na polu. Złożyliśmy też dzięki wysepkom sprzętu do-mowego, meblom sypialnym, dystrybutorom na stacji
ben-zynowej i skorodowanemu samochodowi, który kiedyś udzielił mi schronienia.

- Do widzenia, Blake... - Pani St. Cloud puściła moją rękę i zaczęła się oddalać. Wyglądała jak

podekscytowana uczennica, która założyła strój lotniczy dla dorosłych. - Pa, Blake!... - zawołało jakieś
dziecko. Była to jedna z kasjerek supermarketu, wyglądająca teraz najwyżej na je-denastolatkę.

- Blake... - Ojciec Wingate ujął mnie za ramiona. Jego szczupłe oblicze nastolatka przypominało

twarz pełnego ani-muszu kleryka. Uściskaliśmy się po raz ostatni, a kiedy wypuściłem go z objęć, jeszcze
przez chwilę czułem na ustach jego młodzieńczy uśmiech.

Zrozumiałem już jednak, że nie mogę odejść razem z nimi. Nauczyłem ich latać, wskazując im

przejście przez drzwi mojego ciała, i teraz już sami odnajdą drogę do słoń-ca. Niektórzy zostali na ziemi
- upośledzone dzieci, ptaki, jelenie, nornice i owady, które tak szczodrze obdarowały mnie sobą. A zatem
będę mógł odejść dopiero wtedy, gdy wyślę ku słońcu ostatnią żywą istotę z miasteczka. Byli już sto stóp
nade mną - przypominali grupę rozra-dowanych dzieci, które wzbijają się pod rozświetlone nie-bo,
trzymając się za ręce.

- Do widzenia, Blake...

Ucichł ostatni głos. Pozostawszy sam na małym skraw-ku nieba, spłynąłem na dół w całkowitej ciszy,

stanąłem na dachu parkingu i wyjrzałem na wyludnione miasto. Wypra-wienie w drogę mieszkańców
Shepperton bardzo mnie zmę-czyło. Zrozumiałem teraz znaczenie tego dziwnego holo-caustu, który
ujrzałem z kokpitu cessny, kiedy mój samolot tonął w rzece. Była to wizja rozświetlonych dusz ludzi z
tego miasteczka, których wchłonąłem w siebie i nauczyłem latać, a z których każdy stał się wstęgą światła
w tęczy, w jaką strojne było teraz słońce.

40

ZABIERAM ZE SOBĄ STARKA

Szedłem opustoszałymi ulicami, przyglądając się swo-jemu odbiciu w szybach wystawowych

supermarketu. Po-rośnięte milczącym lasem ciche uliczki ciągnęły się wśród zapomnianych basenów i

background image

pustych podjazdów. Nad ozdob-nym stawem krążyła mgiełka wodna, a pod ogrodowymi furtkami leżały
porzucone zabawki dziecięce. Ptaki zlaty-wały się ze wszystkich stron, obsiadały dachy i druty tele-
foniczne, i biły się o miejsca na samochodach. Obserwo-wały mnie, czekając na ostatni akt, który dopiero
miał na-stąpić, niepewne, czy pozostawię je tu same. Kondory przy-glądały mi się prastarymi oczami,
unosząc wielkie skrzy-dła, by uspokoić powietrze.

- Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate.

- Odlecieli już, by złączyć się ze słońcem. Ale czy Stark uciekł? Na ziemi pozostała już tylko Miriam,

leżąca w ko-ścielnej zakrystii.

- Miriam! Doktor Miriam!...

Nad wytwórnią filmową krążyły helikoptery. Odwróci-łem się tyłem do supermarketu. Milczące

szkło kryły pla-my mojego nasienia, jak perły rzucone między oferty dys-kontowe. Podrażnione naszym
ostatnim lotem rany i sińce na moich ustach i piersi wyglądały jak rozżarzone węgle. Kiedy dotarłem w
okolice pomnika, usłyszałem radosne głosy trojga upośledzonych dzieci, bawiących się na łące.
Przeszedłem przez parking pod kliniką i ruszyłem w ich stronę po trawniku. Światło bijące z mojego
ciała pobłyski-wało na makach, zmieniając barwę ich płatków z czerwo-nej na złotą i rozpalając pióra
kondorów, które polatywały za mną z drzewa na drzewo.

Przez kilka chwil przypatrywałem się dzieciom, życząc im, by mogły zawsze bawić się na swojej

tajemnej łące. Podbiegły do mnie w podskokach, wtłaczając ekscytację w każdą chwilę czasu. Jamie
wirował między moimi nogami, uciekając przed szybkimi dłońmi Rachel. Zapiszczał, kie-dy wziąłem go
na ręce i uściskałem.

- Nadszedł czas odlotu, Jamie...

Przypatrywał mi się, zaskoczony, a potem chwycił mnie za ramiona. Jego drobne usta pocałowały

mnie w policzek. Jamie odchylił się w tył, na pożegnanie zahuczał ironicznie na świat i osunął się na
mnie, z łatwością przenikając przez moją złotą skórę. Mocne nogi chłopca wierzgnęły po raz ostatni.

Rachel podeszła do mnie bez wahania. Jej zręczne dło-nie rozgarnęły lśniącą trawę, jak gdyby

gospodarowała na łące i chciała utrzymać ją w czystości dla nowych lokato-rów. Przysunęła się bliżej i
objęła mnie w pasie z zasępioną miną.

-Nadszedł czas odlotu dla nas wszystkich, Rachel... Ująłem jej silne ręce i poczułem na wargach

niecierpli-we usta dziewczynki, która wsunęła mi język między zęby. Z ostatnim okrzykiem radości
przeniknęła w moje serce. David czekał już sam w wysokiej trawie. Jego oczy przy-glądały mi się ze
spokojem spod wielkiego czoła. - Nauczę cię latać, Davidzie. Wkrótce nadejdą ludzie, a ty nie będziesz
chciał tu dłużej zostać, kiedy przybędą. - Jestem gotów, Blake. Chcę latać. - Uśmiechnął się do swoich
dłoni, jak gdyby wątpił, że mogą stać się skrzydła-mi, i wskazał stare pudełko po butach, w którym więził
dwie amazońskie ćmy. - Zacząłem je zbierać - oświadczył. -Warto jakoś udokumentować to wszystko. -
Chcesz złapać jeszcze jedną? - zapytałem. - Zacze-kam na ciebie.

Potrząsnął przeczącą głową i otworzył pudło. Patrzyli-śmy, jak trzepotanie ciem wzbija pośród

maków pyłki ku-rzu, niczym złote owady, które rozświetliła moja skóra. David podszedł bliżej. Wsparł
swoją olbrzymią głowę na moich biodrach, obrzucając ostatnim spojrzeniem łąkę, drze-wa i ptaki.

background image

- Do widzenia... Blake!

Chwycił mnie za ręce. Wielka głowa chłopca o otwar-tych spojeniach czaszki wniknęła w moje

ciało, a jego mocne ramiona stopiły się z moimi.

Wzbiłem się w powietrze i wypuściłem dzieci na niebie nad parkiem. Płynęły dalej razem, trzymając

się za ręce, jak we śnie, a słońce na powitanie rozjaśniało im twarze. Moja skóra lśniła teraz tak jasno, że
wysoka trawa i ciemne liście rododendronów stały się prawie białe. Sze-dłem ku rzece jak archanioł,
sunący pośród pogrzebowych ptaków, a światło mojego ciała połyskiwało na pniach wią-zów.

Znalazłem siew pobliżu opuszczonej rezydencji St.Clou-dów. Z wody wyskakiwały setki ryb,

pragnących choć na chwilę wchłonąć moje światło w swoje ciała, i zasmuco-nych, że prawdopodobnie
je opuszczę. Za pasmem białej wody, przy balustradzie wesołego miasteczka na pomoście stał Stark.
Pozbył się już kombinezonu i przewiesił strzelbę przez obnażone ramię. Otoczony przez pelikany i
fulmary, obserwował mnie, idącego przez trawnik. Gdy cisnął strzel-bę do wody, zrozumiałem, że
porzucił wszelką nadzieję prze-ciwstawienia mi się. Słyszał helikoptery, choć pogodził się z tym, że
poruszają się pod innym niebem. Bagrownica zerwała cumy i osiadła na mieliźnie na dru-gim brzegu
rzeki, ale Starkowi udało się w końcu wycią-gnąć na plażę wrak zatopionej cessny. Szkielet samolotu o
połamanych skrzydłach i wybebeszonym kadłubie leżał, czę-ściowo zatopiony, w poprzek piaszczystej
łachy, poniżej trawnika rezydencji St. Cloudów. Białą niegdyś skórę ma-szyny kryła rdza i algi,
splamione olejem, wyciekającym z silnika.

Stark czekał, aż podejdę do cessny i zajrzę do kokpitu, ale ja minąłem obojętnie samolot, wszedłem

na plażę i ru-szyłem przed siebie po piasku. Wspiąłem się po drabinie na rdzewiejący pomost. Moja
lśniąca skóra złociła jednoroż-ce, kładąc na pomalowanych przez Starka przedmiotach jeszcze jaśniejszą
patynę.

Kiedy do niego podszedłem, Stark cofnął się. Zadrżał i ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby prosił

jeszcze o kilka sekund, żeby przygotować się na śmierć, ale potem, widząc, że nie zamierzam go
skrzywdzić, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji.

Szamotaliśmy się przez chwilę wśród odnowionych wa-goników, gdyż silne ręce Starka usiłowały

mnie powstrzy-mać. Spojrzał z rozpaczą na rzekę, chcąc skoczyć w spo-kojną wodę. Ale nigdy nie
dosięgnąłby bezpiecznego brze-gu Walton. Wiedział, że Shepperton zamyka się wokół nas, i że przy życiu
utrzymuje go tu jedynie moja obecność. — Blake!... Wydobyłem dla ciebie samolot! Poczułem, że wtapia
się we mnie, a nasze ciała splotły się ze sobą jak ciała zapaśników, którzy dobrze i od dawna się znają.
Stark w ostatniej chwili podniósł wzrok na weso-łe miasteczko i niedawno pomalowane wagoniki
diabelskie-go koła. Przypominał kilkunastoletniego chłopca, który chciałby przelecieć się po niebie.

Wzniosłem się w chłodne, wyludnione powietrze nad wytwórnią i wypuściłem Starka na spotkanie

słońca.

41

MIRIAM ODDYCHA

Kiedy zostałem wreszcie sam, wróciłem plażą do wraku cessny. Stanąłem na zalanym wodą prawym

skrzydle i przez pękniętą szybę zajrzałem do kabiny. Tak jak przypuszcza-łem, za sterami spoczywała

background image

postać mężczyzny w białym kombinezonie. Tysiące ryb wyskubało ciało z jego twarzy, a nad pustymi
oczodołami pilota zwieszały się szare zasło-ny alg, ale mimo to rozpoznałem czaszkę tkwiącą w roz-
dartym hełmofonie.

Umarły lotnik był moim dawnym ja, które pozostało na dole, kiedy udało mi się wydobyć z cessny.

Pilot siedział za sterami do połowy zanurzony w wodzie, jak gdyby należał jednocześnie do dwóch
światów. Zrobiło mi się go żal, otwo-rzyłem więc drzwi kokpitu i schyliłem się, żeby wyciągnąć szkielet.
Zamierzałem pogrzebać go na plaży i zastąpić nim tamtego skamieniałego człowieka-ptaka, mojego
plioceń-skiego praszczura, wyrwanego z odwiecznego snu przez spadający samolot.

Dźwignąłem go bez trudu, niczym pęk kości w strzę-pach kombinezonu, w którego brakujące części

byłem ubra-ny ja. Było mi bardzo żal tej umarłej istoty - resztek moje-go fizycznego jestestwa, z którego
wyzwolił się mój duch. Trzymałem w ramionach swoje dawne ja niczym ojciec, który niesie na rękach
martwego syna, po raz ostatni roz-grzewając mu kości, zanim zostaną złożone na wieczny spoczynek.

Po chwili jednak kości, które trzymałem w ramionach, poruszyły się, jak gdybym je ożywił.

Poczułem, że jego krę-gosłup sztywnieje mi na piersiach. Dłonie szkieletu wpiły mi się w twarz. Kościste
drzazgi czaszki uderzyły mnie w czoło, a wyszczerbione zęby rozcięły mi usta. Ogarnięty wstrętem,
próbowałem odrzucić szkielet na piasek. W szamotaninie przewróciliśmy się i wpadliśmy do wody
nieopodal zanurzonego ogona samolotu. Zelektryzo-wany wspomnieniem chłodnego strumienia,
kościotrup rozchylił mi ręce i przywarł do mnie kościstymi ustami, usiłując wyssać powietrze z moich
płuc. Gdy jego kruche żebra zespoliły się z moimi, a przypo-minające barwą żużel nadgarstki szkieletu
wcisnęły się w moje ręce, zrozumiałem, czyich to dłoni i ust poszukiwa-łem od dnia, w którym przybyłem
do miasteczka. Sińce były bliznami, które pozostawiło lgnące do mnie w przerażeniu ciało, gdy
oderwałem się od tamtej, umierającej jaźni, i uciekłem z tonącego samolotu.

Leżałem na wznak w wodzie obok białego kadłuba ces-sny, uspokajając moją umarłą jaźń.

Wchłaniałem w siebie moje własne kości, golenie, ramiona, żebra i czaszkę. Wokół mnie pływało
mnóstwo ryb, wyglądających jak klej-noty w pełnej słońca wodzie - była to drobnica, wykarmio-na
mięsem mojego ciała, leżącego od tygodnia na dnie rzeki.

Przywołałem je gestem i brałem ryby w wyciągnięte ręce, wchłaniając znów w siebie kawałki

własnego trupa, które-go te stworzenia nosiły w swoich tkankach niczym perłowy skarb.

Stałem na plaży niedaleko cessny. Fala przypływu wiro-wała wokół samolotu. Jego skrzydła znalazły

się już pod wodą. Chociaż zostałem sam w Shepperton, nie licząc kon-gregacji ptaków i młodej, martwej
kobiety w kościele, wcale nie czułem się opuszczony, jak gdyby połączone znów z sobą połówki mojego
ja zastępowały mi całą ludność mia-steczka.

Zszedłem z plaży i ruszyłem w dół trawiastego zbocza pod opustoszałą rezydencją. Podbiegł do mnie

boczkiem jakiś paw, który rozpostarł z klekotem ogon i zaczął nim wymachiwać w kierunku kościoła.
Obserwowałem rojące się na dachach ptaki. Przyleciały tu ze wszystkich zakąt-ków Shepperton, jak
zniecierpliwieni widzowie, oczekują-cy ostatniego wejścia matadora.

Wkroczyłem na cmentarz i szedłem dalej, ku zakrystii, między grobami. Kolorowe kwiaty, które

wyrosły przed-tem z mojego nasienia, wzrastały znów dokoła, sięgając czerwonymi włóczniami moich
ramion, jak gdyby w po-śpiechu, żeby rozplenić się tutaj, w ziemi umarłych. Staną-łem w progu i
obrzuciłem spojrzeniem ciało Miriam, leżą-ce w szklanej gablocie pośrodku zakrystii. Światło mojej

background image

jaśniejącej skóry połyskiwało na ścianach, oświetlając kręgosłup i kłykcie prastarych kości
uskrzydlonego czło-wieka.

Zerwałem z bioder ostatnie strzępy kombinezonu i zrzu-ciłem je na posadzkę. Przypomniałem sobie,

że Miriam pie-ściła młode kwiaty przed kliniką, zmuszając je, by wciska-ły jej główki między uda, jak
gdyby chciała uwieść całą łąkę. Wydawała mi się teraz niewiele starsza od trojga upo-śledzonych dzieci,
nad którymi sprawowała opiekę, a jej usta i policzki wyglądały równie delikatnie, jak za życia. Stanąłem
przed nią nago i zacząłem ją ogrzewać swoją lśniącą skórą, tak jak ogrzewałem na plaży moją martwą
jaźń. Pomyślałem o stworzeniach, które oddały mi życie, pomyślałem o jeleniu i o starym szympansie.
Ująłem ra-miona Miriam i siłą woli przelałem w nią wszystko, co do-stałem - zarówno moje pierwsze,
jak i drugie życie. Jeżeli zdołałem zmartwychwstać, potrafię również wskrzesić tę młodą kobietę.

Czułem, jak wycieka ze mnie życie. Moja skóra pobla-dła, a jej blask przygasł. Zakrystia znowu

pogrążyła się w mroku. Poświęcałem siebie po raz ostatni. Teraz zostanie mi tylko tyle sił, by wyprawić
Miriam w drogę, zanim po-wrócę w leże kości na plaży. Miriam poruszyła się. Unio-sła prawą rękę i
dotknęła mojej twarzy.

- BlakeL. Obudziłeś mnie... Ja tu zasnęłam!

42

FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW

- Naprawdę nie możemy zostać, Blake? Tu jest tak pięk-nie!

Staliśmy, trzymając się pod ręce, wśród jaśniejących kwiatów na cmentarzu. Śmiejąc się do siebie,

Miriam pod-niosła ręce do jaskrawego słońca.

- Jeszcze troszkę, dobrze?

Przyglądałem się jej z radością, a nad naszymi głowami krążyło stadko kolibrów. Miriam wyszła z

zakrystii ener-gicznym krokiem rozentuzjazmowanej uczennicy o weso-łym spojrzeniu. Dwa dni śmierci
odmłodziły ją, jak gdyby przybyła do tego parafialnego kościółka z jakiegoś now-szego i świeższego
świata.

Uradowała się na mój widok i nago stanęła przy mnie, między nagrobkami. Z zadowoleniem

stwierdziłem, że nie pamięta już o swojej śmierci. Objęła mnie w pasie w na-głym przypływie czułości.

- Gdzie się wszyscy podziali? Gdzie matka i ojciec Win-gate?

- Już odeszli, Miriam. - Poprowadziłem ją między gro-bami do bramy cmentarza. - Stark, dzieci,

wszyscy. Całe miasto.

Podniosła wzrok ku niebu, uśmiechając się do okalają-cej słońce tęczy.

- Widzę ich, Blake... Wszyscy są tam!

Przygotowywałem się już w duchu na jej odejście. Wie-działem, że Miriam wkrótce przeniesie się do

świata, wo-bec którego Shepperton było tylko barwnie wyposażonym, ale jednak skromnym

background image

przedpokojem. Przygarnąłem do piersi nagie ramiona Miriam, wdychałem gorące zapachy jej cia-ła i
liczyłem małe znamiona na skórze. W uchu miała krop-kę zeschłej woskowiny. Zapragnąłem na zawsze
pozostać z tą młodą kobietą tu, w kwiatach, żeby przybierać jej włosy girlandami, powstającymi z mojej
seksualności. Ale wokół nas cisnęły się już ptaki. Siedziały na wszyst-kich parapetach i dachach
budynków wytwórni. Znowu wydało mi się, że miasto jakby zamyka się w sobie i wtła-cza ptaki w coraz
mniejszą przestrzeń. Ogromne kondory spoglądały ku górze, gotowe zdobyć należne im miejsca na niebie.

- Już czas, żebyś stąd odleciała, Miriam. - Wiem. Polecisz ze mną? - Dotknęła mojego czoła, ni-czym

nastoletnia dziewczynka, która bawi się w lekarza i mierzy temperaturę. Zdawało się, że z każdą minutą
ubywa jej rok życia.

Uklękła między grobami i podniosła w dłoniach wycień-czone niesamowitym powietrzem pisklę

drozda, wygląda-jące jak kupka cętkowanych piór ze zwieszoną głową. - Czy będzie miało dość sił, żeby
fruwać? Wziąłem od niej pisklę i ładowałem je przez chwilę moją siłą, siłą rozpiętości skrzydeł fregat,
wypełniającą mi ra-miona. Kiedy pisklę rozłożyło skrzydła w moich dłoniach, poczułem, że wokół nas
wzbiera powietrzny wir. Przez cmentarz przewalało się miniaturowe tornado. Kwiaty o czerwonych
koniuszkach siekły nam ciała miękkimi włócz-niami łodyg, jak gdyby zachęcając nas do wzlotu. Miriam
walczyła z włosami, które powiewały jej nad głową w wi-rze płatków. Niesione trąbą powietrzną pióra
okrążały cmen-tarz, wzbijane wokół nagrobków tysiącami skrzydeł. Wszędzie dokoła zrywały się z ziemi
ptaki. Miriam po-chyliła się ku mnie, a ja chwyciłem ją za ręce. - Już czas, Miriam! Czas do odlotu!

Wzięliśmy się w ramiona, oddając się sobie nawzajem. Czułem jej mocne kości i elastyczne ciało,

pełen miłości ucisk ust na moich ustach i piersi Miriam, zagłębiające się w mojej piersi.

- Blake, weź nas ze sobą! Nawet umarłych, Blake! Zlaliśmy się w jedno z chmurą istot, kłębiących się

na niebie ponad cmentarzem. Płynęliśmy w jasnym powietrzu, wspinając się długimi nawami, wiodącymi
do słońca. Za-prosiliśmy ptaki, by dołączyły do nas, jak mile widziani goście powietrznej uczty weselnej.
Wsuwaliśmy się i wy-suwali z siebie w ciżbie, rozświetlonej ptasimi piórami, przy-pominającej armadę
skrzydlatych, upierzonych chimer, wznoszących się nad dachami opuszczonego miasta. Wi-dząc w oddali
ruch na autostradzie, oswobodziłem Miriam, ozdabiając ją skrzydłami albatrosa, ona zaś obdarzyła mnie
w zamian dziobem i szponami kondora.

Jak okiem sięgnąć, wzbijała się w powietrze olbrzymia panoplia rozmaitych stworzeń. Z rzeki

wyłonił się obłok srebrzystych ryb, przypominający odwrócony wodospad na-krapianych kształtów. Nad
parkiem bojaźliwie unosiły się drżącym stadem jelenie. W górę wzbijały się także nornice, wiewiórki,
jaszczurki, węże i miriady owadów. Połączyli-śmy się po raz ostatni, rozpuszczając się w tej powietrznej
flocie. Wchłaniałem ich wszystkich, stając się chimerą, zło-żoną z istot, które wkraczały do wyższej
rzeczywistości przez bramę mojego ciała. Z głowy wypływał mi nieprze-rwany strumień
chimeropodobnych stworzeń. Czułem, że topnieję wśród tych łączących się i dzielących kształtów, w
których bił jeden puls, jak w wielokomorowym sercu ol-brzymiego ptaka, którego częścią byliśmy teraz
wszyscy. Wreszcie, już pod koniec, powstali z martwych umarli i przyłączyli się do nas, wyczarowani z
grobów na cmenta-rzu, z ciepłej ziemi parku, z pyłu, pokrywającego puste uli-ce, z wilgotnych koryt
strumieni i zapomnianych nor. Nad ziemią snuły się szarobure wyziewy niczym powietrzny całun, który
już, już miał zdusić drzewa i niebo, lecz który po chwili rozświetliły lampy unoszących się nad nim ży-
wych istot.

W ostatnim momencie usłyszałem jeszcze wołanie Mi-riam. Odpłynęła ode mnie jak przez bramę

diademu, przez którą zdążały ku słońcu wszystkie stworzenia, te najmier-niejsze i te najdoskonalsze,

background image

żywe i martwe. - Zaczekaj na nas, Blake...

Stałem na plaży. U moich stóp na mokrym piasku leżały szczątki porwanego kombinezonu. Choć

byłem nagi, skórę wciąż miałem ciepłą, ponieważ ogrzały ją przechodzące przez moje ciało stworzenia,
które rozgrzały we mnie wszystkie komórki, przepływając przez ich paleniska. Unio-słem głowę ku
niebu, żeby zobaczyć ostatnie błyski świa-tła, zmierzającego ku słońcu.

Shepperton ucichło, gdy opuściły je ptaki. Stopy obmy-wała mi opustoszała rzeka, niczym spokojny

śpioch, który niechcący trąca kogoś przez sen. Park był wyludniony, domy puste.

Cessna znów niemal całkowicie znalazła się pod wodą, a szeroka fala zakołysała skrzydłami

samolotu. Na moich oczach kadłub obrócił się i zsunął pod wodną narzutę. Kie-dy zabrała go rzeka,
ruszyłem plażą tam, gdzie spoczywały kości uskrzydlonego stworzenia, którego miejsce miałem za chwilę
zająć. Chciałem się tam położyć, w złożach pra-starych kamieni, jak na kanapie przygotowanej dla mnie
przed milionami lat.

Tam właśnie spocznę, pewien, że któregoś dnia przybę-dzie po mnie Miriam, a wtedy wraz z

mieszkańcami innych miast doliny Tamizy ruszymy dalej w świat. Tym razem zespolimy się z drzewami,
kwiatami, kamieniami, piaskiem i całym światem mineralnym, a potem roztopimy się rado-śnie w morzu
światła tworzącego wszechświat, który odra-dza się z dusz żywych stworzeń, powracających radośnie do
jego serca. Widziałem już, jak wzbijamy się w górę, oj-cowie, matki i dzieci, jak kołyszemy się w locie
nad po-wierzchnią ziemi niby łagodne tornada, zawisłe pod kopułą wszechświata, świętując ostatnie
zaślubiny świata ożywio-nego i nieożywionego, zaślubiny żywych i umarłych.

SPIS TREŚCI

1. PRZYLOT HELIKOPTERÓW 5

2. KRADNĘ SAMOLOT 10

3. WIZJA 17

4. KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ 20

5. POWRÓT Z MARTWYCH 29

6. WIĘZIEŃ AUTOSTRADY 38

7. ZOO STARKA 45

8. POCHÓWEK KWIATÓW 51

9. BARIERA RZEKI 57

1O. WIECZÓR PTAKÓW 64

11. PANI ST CLOUD 67

12. „CZY WCZORAJ COŚ WAM SIĘ ŚNIŁO?” 75

background image

13. POJEDYNEK ZAPAŚNICZY 84

14. UDUSZONY SZPAK 92

15. PŁYWAM JAK GRENLANDZKI WIELORYB 97

16. SZCZEGÓLNY GŁÓD 103

17. POGAŃSKI BÓG 109

18. UZDRAWIACZ 117

19. „PRZEJRZYJ NA OCZY!” 121

20. BRUTALNY PASTERZ 130

21. JA JESTEM OGNIEM 135

22. PRZEMIANA SHEPPERTON 143

23. ZAKŁADAM SZKOŁĘ LATANIA 152

24. ROZDAWANIE PREZENTÓW 161

25. SUKNIA ŚLUBNA 166

26. PIERWSZY LOT 173

27. POWIETRZE PEŁNE DZIECI 178

28. KONSUL TEJ WYSPY 190

29. MOTOR ŻYCIA 194

30. NOC 202

31. PARADA SAMOCHODÓW 205

32. UMIERAJĄCY LOTNIK 215

33. OCALENIE 224

34. MGIEŁKA MUCH 227

35. OGNISKA 231

36. SIŁA 234

37. ODDAJĘ SIĘ 237

background image

38. CZAS ODLOTU 243

39. ODLOT 247

40. ZABIERAM ZE SOBĄ STARKA 249

41. MIRIAM ODDYCHA 254

42. FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW 258

Skanowanie

Skartaris

Wrocław 2004


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ballard J G Fabryka bezkresnych snów
J G Ballard Fabryka bezkresnych snów
Jackie Collins Swiat jest pelen zonatych mezczyzn (P2PNet pl)
Cornwell Bernard Lotr (P2PNet pl)
Katarzyna Pisarzewska Halo,Wikta! (P2PNet pl)
Maxine Barry Ogien i lod (P2PNet pl)
Witold Zegalski Krater czarnego snu (P2PNet pl)
Katarzyna Pisarzewska Wikta,ratuj! (P2PNet pl)
Clive Staples Lewis Z milczacej planety (P2PNet pl)
Symbolika snow Seriaporad pl symbsp
Milena Wojtowicz Podatek (P2PNet pl)

więcej podobnych podstron