Ż
erdzinski Maciej
KORPORACJA WARS 'N' GUNS
Ś
wiaty Aldritcha
Stali obok siebie na granicy dwóch światów. Rosło nad nią białe drzewo, jego liście szemrały pogodnie.
Pośród gałęzi widać było niewielkie kolorowe owoce. Bracia widzieli, jak bledną ich barwy.
Zapragnęli pozostać w ciszy, więc odesłali wiatr w inną stronę.
Nadchodził czas misji.
- Oni są silniejsi, Relphe.- rzekł młodszy z braci. - Teraz, kiedy mogą sięgnąć Ziemi, wszyscy jesteśmy
zagrożeni. Nie będą zabijać kobiet, które nas rodzą. Nie są głupcami. Będą sączyć w nie swoje jady, a one
zaczną rodzić potwory.
Relphe zmrużył oczy.
- I my ich nie rozpoznamy. Bo będą tacy jak my.
- Rzekłeś, bracie - przytaknął Caldrith i wzdrygnął się. Zewsząd nadciągali słudzy Decayro.
Stali więc na pustkowiu, czekając na wrogów i ich myśli były pełne obaw. Mieli zejść na Ziemię, tak
nakazał im Pan, i choć nie zapisano tego w księgach, postanowili zapamiętać swój dotychczasowy świat.
Może w ten sposób pokrzyżują plany wroga, upewnią go w złudnym przekonaniu, że nikt nie jest w stanie mu
zagrozić.
- Czy psy Decayro mogą także pojawić się na Ziemi? - zapytał Caldrith, wskazując palcem w dół. - Czy
kobieta może dać im życie?
Relphe wzruszył ramionami.
- Na pewno nie ta, która da życie nam. A inne? Tego nikt nie wie. Są do nas podobni, więc myślę, że...
Jadą!
Pojawiły się orły, krzyknęły i rozpostarły skrzydła. Nakazali im odlecieć, a sami oparli się o siebie plecami.
Jeźdźcy na czarnych koniach pędzili równiną.
- Czy pamiętasz, co robić na Ziemi? - zapytał Caldrith. - Bo ja mogę zapomnieć.
- Tak - odpowiedział Relphe. - Urodzimy się z łona naszej matki w tej samej chwili. A później, nawet
gdyby nasze drogi się rozeszły, odnajdziemy się. Rozpoznam cię nawet w Piekle, bracie. Pamiętaj, że to ty
wygrałeś ostatnią z naszych gier. Jesteś lepszy. Bez ciebie nasz plan się
nie powiedzie.
- Dobrze, Relphe. - Caldrith złożył skrzydła. - W imię Boga tego świata.
- W imię Jego.
Jeźdźcy Decayro byli już blisko. Bracia słyszeli głuche dudnienie ciężkich kopyt i ochrypłe nawoływania.
Kiedy owoce opadły, a liście białego drzewa skurczyły się na mrozie, Relphe raz jeszcze spojrzał w oczy
Caldritha i dobył miecza.
- Spotkamy się, bracie - wyszeptał ściskając w prawej dłoni rękojeść miecza, a w lewej garść drobnych
owoców. - Kiedy do ciebie dołączę, powiem ci, ile istnień wysłałem w pustkę. A stanie się to pod Drzewem
Ż
ycia, które razem zasialiśmy.
W mroźnym powietrzu na granicy światów zalśniła głownia miecza.
* * *
- A więc to prawda, że chcą nawiązać kontakt? - zapytał Helper.
- Po to tu przylecieli - mruknął barczysty mężczyzna siedzący w rogu stołu. - To nie tajemnica, że jesteśmy
dla nich ciekawym partnerem. Otwarcie mówią o współpracy gospodarczej.
Najstarszy z uczestników narady podniósł się ociężale z fotela. Od kilku już lat sprawował funkcję
najbliższego doradcy prezydenta. Niewiele rzeczy mogło go zadziwić.
- Dziwne - wycedził. - Ziemię odwiedzają Obcy. Nie lądują, ale od razu przystępują do negocjacji. Mówią
jasno: My wam damy to i to, a wy nam dacie to i to. Przepraszają, że dotąd nas unikali. Tak po prostu. Rodzi
się wiele pytań: Co takiego mamy na Ziemi, że są aż tak bardzo zainteresowani współpracą? Jakie możemy
mieć z tego korzyści? Czy nam coś grozi? Dlaczego nie lądują? Dlaczego opowiadają o wojnie, jaką
prowadzą w odległych rejonach galaktyki?
- Dziwne - przytaknął polityk siedzący po lewej stronie prezydenta. - Ale czy nie dlatego są właśnie
Obcymi? Nie możemy ich oceniać posługując się naszymi kategoriami.
- Pieprzysz pan - doradca uśmiechnął się kątem ust. - Trzeba postępować według znanych nam reguł, bo
jaką to niby mamy alternatywę? Umiesz pan grać w ich klocki?
- Jeszcze nie. Ale kto wie, co będzie jutro.
- Jeśli nawet dadzą nam je do ręki, należy pamiętać, że to właśnie oni będą grać w nie najlepiej. – Doradca
usiadł. - Proponuję natychmiast przystąpić do negocjacji. Bez warunków wstępnych. Oni przylecieli tu
załatwiać interesy, zaprosimy ich więc na dobrą kolację i te interesy ubijemy.
Zebrani spojrzeli po sobie. Ich twarze przybladły.
- Dobrze - ponownie zabrał głos siedzący w rogu stołu. - Tylko kto będzie te interesy załatwiał? I co mamy
do sprzedania? Prezerwatywy?
Kilku mężczyzn zaśmiało się, inni popatrzyli na barczystego z niesmakiem.
- Prezerwatywy też. Ale mam inny pomysł – odezwał się Helper.
- Zamieniam się w słuch. - Barczysty postarał się, by zawarta w jego głosie ironia była czytelna.
Helper odsunął krzesło i wyprostował się. Jego potężna postać przesłoniła na chwilę światło. Był spokojny.
- Różne rzeczy mamy na Ziemi. Niektóre z nich wybiorą sobie sami. Ale wydaje mi się, że ci akurat
przylecieli do nas z konkretną propozycją. - Przerwał, a zebrani umilkli. - Nie, proszę panów. - Helper
przeszedł powoli wzdłuż foteli. - Nie powiem tego wprost, przy wszystkich. Panie prezydencie, proszę o
rozmowę w cztery oczy.
Milczący dotąd prezydent nie odpowiedział od razu. Najpierw przechylił głowę w stronę polityka
siedzącego po jego lewej ręce, a potem w stronę drugiego.
- Zgadzam się, panie Helper - powiedział w końcu.
Przez salę przeszedł szmer niezadowolenia. Helper usiadł na swoim miejscu i patrzył, jak członkowie rządu
i doradcy prezydenta jeden po drugim opuszczają gabinet. Czekał cierpliwie, bo upływające powoli minuty
nie odgrywały w obmyślonym przez niego scenariuszu żadnej roli. Miał za sobą kilkanaście długich lat, które
poświęcił na intensywne przygotowania, i jego plan był precyzyjny. Dzisiaj miał wreszcie zrobić ruch, który
zadecyduje o wszystkim.
- Zanim przejdę do rzeczy, panie prezydencie, pozwoli pan, że przypomnę pewną historyjkę - powiedział,
gdy ostatni z wychodzących zamknął za sobą drzwi. – Otóż znam pana mentalność i wiem, że interesy stawia
pan ponad wszystkim. Te korzystne, rzecz jasna.
- Do czego pan zmierza? - zapytał prezydent.
- Do meritum, jak zawsze. Wiem, że dla pieniędzy zamordował pan żonę, a także jej teściową i dziadka.
Tutaj są dowody. Zdjęcia, rozmowy, zeznania żyjących świadków, a także tych, którzy, niestety, opuścili już
nasz padół. Przy pańskiej pomocy, rzecz jasna.
Prezydent odchrząknął.
- Nie wyjdzie pan z pierdla, Helper. Nad naszym niebem krąży statek wielkości Los Angeles, a pan próbuje
mnie straszyć? Cóż za bzdury...
Helper uśmiechnął się i wetknął w usta grube cygaro.
- Niech pan da spokój, prezydencie. Ta teczka to dowód moich kompetencji. Od dziesięciu lat czekam na
odpowiednią chwilę. Ta chwila nadeszła. Nikt nie ma o pańskich sprawkach pojęcia, pański plan był genialny
i tylko ja jeden go przejrzałem. I dlatego ponawiam prośbę o dopuszczenie mnie do negocjacji z Obcymi.
Dam sobie z nimi radę.
Prezydent zmrużył oczy. Miał talent do podejmowania szybkich i trafnych decyzji. I instynkt
samozachowawczy.
- Dobrze. Będzie pan przewodził grupie dyplomatycznej. Teraz szczegóły.
Helper zaciągnął się cygarem.
- Sprzedajmy im broń, jesteśmy w tym dobrzy. Nie znam wprawdzie tych istot, ale znam ludzi i nie
wyobrażam sobie, że ktoś mógłby być lepszy w tej robocie od nas.
Tym razem prezydent milczał nieco dłużej.
Helper patrzył prosto w jego wąskie źrenice, ale już nie zaprzątał sobie głowy dylematami prezydenta.
Każda z jego myśli była daleko stąd.
Czekaj na mnie cierpliwie. Znajdę cię w odpowiednim momencie. Decayro rozpuścił już swoje sługi. To
przez niego rozeszły się nasze drogi. On mi cię zabrał, ale teraz musimy być razem. Decayro rozpoczął
najdoskonalszą ze swoich gier, ale nie wie, że to my odegramy w niej główne
role. Daj mi jakiś znak, bracie. Musimy wygrać ten świat.
Prezydent skinął krótko głową.
- To interesujące.
Park Costiushki oparł się zmianom. Po jego zachodniej stronie biegły tory tramwajowe, po wschodniej
autostrada. Na południu rozciągało się centrum Ecowitak, na północy zaś tory i autostrada zbiegały się w
jedną szeroką Drogę Północną.
Była wiosenna noc. Drzewa w parku wciąż czekały na nowe liście, światło neonowych lamp spływało po
ich mocarnych pniach i ginęło w mroku alejek. Gęste krzewy niecierpliwie wychylały się na asfaltowe dróżki,
na których błyskały kałuże pozostawione przez wczorajszą ulewę. Nad parkowymi stawami unosił się biały
tuman mgły, różowiejący w odblasku jarzeniówek.
Tam właśnie patrzył Thorninger.
Jego dom stał na lekkim wzniesieniu, tuż przy zachodniej bramie parku Costiushki. Miał trzy piętra i
mieszkały w nim trzy rodziny. Nocną porą, kiedy w oknach gasły światła, Thorninger siadał przy jednym z
nich i patrzył na mroczne drzewa. Lubił tak przesiadywać i spoglądać w ciemność.
- Tu się wychowałem - mruknął. - I przez te wszystkie lata niewiele się zmieniło. Gdyby ojciec żył, nie
uwierzyłby, że oszczędzili ten park.
Widział zardzewiałą huśtawkę, maleńki placyk zabaw i pomarańczowe tunele alejek prowadzące do
wnętrza parku niczym nitki uchylające rąbka tajemnicy. Znał je wszystkie. W dzień były wesołe, pełne życia i
słońca, w nocy bardziej prowadziły myśli niż kroki.
Thorninger westchnął. Miał dużo pracy. Czekał na niego stół zastawiony kolacją i komputer, na którym
dopracowywał głos wokalisty. Kilka pokoi dalej spała Jowitay. Nie mieli dzieci. O tym właśnie myślał,
patrząc na zardzewiałą huśtawkę. Na pograniczu światła i cienia. Na skraju parku Costiushki.
Gdyby Thorninger opuścił nieco wzrok, zobaczyłby, że u wylotu jednej z alejek stoi wysoka postać. Oparta
o drzewo, w długim, ciemnym płaszczu, spoglądała w górę. Blada twarz i srebrzyste włosy przechodnia
wpatrzone były w jeden punkt. W okno, przy którym siedział Thorninger.
- Nigdy ich nie dostaniesz - wyszeptał mężczyzna w płaszczu. - Anioł kłamie. Nie są wcale twoje.
Jego splecione dłonie poruszyły się, a on sam zniknął w mroku drzew.
Na pograniczu światła i cienia, kilkanaście minut drogi od centrum Ecowitak, gdzie bary tętniły życiem, a
reklamy pluły kolorowymi obrazami.
- Która jest? - zapytał Bilbodre.
- Dwadzieścia po trzeciej. Idzie wieczór. - Jego żonakrzątała się w kącie zakurzonej kuchni.
- Jaki tam wieczór. Popołudnia jeszcze nie było. - Bilbodre zaczesał włosy i sięgnął po płaszcz. - Czas na
mnie. Nad ranem wrócę.
- Gadać nie musisz. Powiedziałbyś lepiej, że pójdziemy do wnuków albo co. Szwendasz się po nocach jak
włóczykij. Mamy przecie na jedzenie i opał.
Kobieta przysiadła na taborecie i wytarła pomarszczone dłonie w skraj fartucha. W przeciwieństwie do
męża była prawie łysa. Z twarzy wystawał cienki nos, którym poruszała jak węszący pies. Z rzadka tylko
podnosiła wzrok. Niewiele ją interesowało, byle nie przypalić garnków.
- Szukał cię tu ktoś ostatnio - dodała po chwili. - Doktor chyba. Zdziwiony był, że jeszcze żyjesz. W
kartotekach szpitala stoi inaczej. Że niby zmarłeś po zabiegach.
- Bzdury gadasz, matka. - Bilbodre odwrócił się w drugą stronę. - A po parku nie łażę bez powodu. Jedzenie
tam znajduję, akurat na moje schorowane flaki. Najsampierw, kiedy mnie doktory uśmiercali, nic żreć nie
mogłem. Gadali, że raka w brzuchu mam. Że nie pociągnę długo. Zupki mi robiłaś, nie powiem, do zjedzenia.
Ale przecie wszystkie wyrzygałem. Teraz znowu mnie, psiejuchy, szukają? Sam się leczę, tak jak profesor
kazał.
Ugryzł się w język.
- Ten twój profesor - westchnęła kobieta. - O mało co do grobu cię nie wpędził.
- Dobra, dobra. A ten doktorek, co tu był? Aby przepędziłaś go należycie?
- Sam poszedł. Chcieli ci robić ekshumacyję. Dla medycyny. - Stara otarła czoło i pokiwała głową. - Że
niby szukają błędów jakiegoś profesora, choć zmarło mu się daleko wcześniej.
- Tak. - Bilbodre poczuł pierwsze skurcze.
- A ten twój rak to jakaś lipa. Jakby cię chciał zeżreć, już by to zrobił. Pięć lat ciągniesz, choć Bóg mi jeden
ś
wiadkiem, czym ty właściwie się żywisz. A ten doktor był zły. Chciałam za nim iść, ale zniknął za drzwiami
jak nietoperz. Kim on jest? Nie chcę jego pieniędzy. On coś knuje. Mówił o tobie jak o nieboszczyku.
- Tak. To musiał być jakiś uczeń psora. I co ci jeszcze powiem: jak by przylazł znowu, powiedz ino, że już
tu nie mieszkam.
- Na gębie dziwny jakiś jesteś, to i bzdury pleciesz.
Bilbodre raz jeszcze podszedł do spękanego lustra.
Właściwie to i on z trudem poznawał własną twarz. Już po operacjach wyglądał jak chodząca śmierć. Teraz,
nie dość że gęba mi schudła jeszcze bardziej, to i pioruńsko się pozmieniała. Tylko patrzeć, jak pewnego
ranka sam siebie nie poznam, zarechotał w myślach. Oczy mam całe czarne, nic tam w nich nie widać, nawet
ż
arówka się nie odbije, jakby coś chwytało światło i natychmiast je gasiło. Mało tego, w nocy widzę lepiej, w
dzień ledwo-ledwo. Skóra jakaś taka sina. Maska nie gęba, nic dziwnego, że stara na mnie ani spojrzy. I te
włosy; dopiero co prawie żem wyłysiał. Aż tu nagle rosnąć psie juchy zaczęły. I tak rosną i rosną, a grube jak
strąki fasoli.
- Z czego tak się śmiejesz, chłopie? Żyjesz, prawda, ale jaki z ciebie pożytek - kobieta westchnęła ciężko i
wstała z taboretu. - W dzień podsypiasz, w nocy łazikujesz. Ani wnuków nie chcesz oglądać. Ja tam dawno
już gadam, żeby ci ten psychiatryk załatwić. Pigułkami cię podleczą, gorzej przecie być już nie może. Śmiej
się, śmiej.
Bilbodre zaczął się pakować. I śmiał się dalej.
- Ano wesoło mi. Na pamięć mi weszło, jak to ze dwa roki temu kazałem ci obciąć te włosy. Pamiętasz,
jakżem wrzasnął?
Stara nie wytrzymała i jej wargi też skrzywiły się w uśmiechu.
- Jak bym, panie, knura jakiego zarzynała. Różne rzeczy na świecie się wyprawiają, ale żeby włosy kogo
przy strzyżeniu paliły? W imię Ojca i Syna... Co ja z tobą mam. Ino, że to było trzy roki temu, nie dwa.
Bilbodre zapiął torbę i przerzucił ją przez ramię.
- Ty tam już wiesz najlepiej, inaczej być nie może. Ale prawdą jest, że ani jednego kosmyka obciąć się nie
da. Jakby ręce mi odejmowali.
Stara znowu się skrzywiła, tym razem z wściekłością.
- No i mam chłopa wariata. Z siwą głową po nocy lata. Idź już, idź, bo zadzwonię w końcu do tego
psychiatryka. Może cię chociaż obetną.
- Niedoczekanie twoje, kobito. Ale jakby co, to ci dam trochę tych włosów. Za niedługo świecić nam tu
zaczniesz jak żarówka jaka. He, he...
- Ech ty, durna pało. Włosami się nie myśli, oczywista rzecz. Choćbyś nie wiem, jak zarósł, i tak mnie nie
prześcigniesz...
Zamknął drzwi i wyszedł na ulicę.
Mieszkali w biednej dzielnicy. On i jego kobieta, żyli tu już pięćdziesiąt lat. Dzieci z nimi. Wszystkie
wstydziły się swego. Bo i żadne to dziedzictwo, westchnął w myślach. Domy bardziej krzywe niż ta wieża w
Pizie. I nikt ich w zabytki nie wciąga. Chodniki chyba żywe tu mamy. Rosną jak chcą. Raz w górę, innym
razem w dół. Gęby na ulicach mocno podejrzane. Wiatr, zamiast czystego powietrza, gorzałą w nos wieje.
Taka dzielnica. Tu lata gadająca reklama, obok facet mordę moczy w rowie. Tu ci gazetę z żywym obrazkiem
za darmo w łapę wciskają, a za byle bułkę płacić musisz. Żaden burmistrz nie chce tego ruszyć. Czekają, aż
wszystkie jak psy pozdychamy.
Bilbodre zaciągnął kaptur. Było już ciepło; drzewa porosły zielenią, na skrawkach ziemi zdarzały się i
kwiaty. Wiosna przyszła, przyjdzie i lato. Ja tam i tak w kapturze będę w dzień łaził. Policja się czepia.
Ludzie za plecami szeptają. Najgorzej z dziećmi, raz nawet palcami mnie pokazywali samemu dobrodziejowi.
I ten też się śmiał. Że niby święty Mikołaj idzie. A co on tam z poduszkowca widzi? Mikołaj święty saniami
przecie jeździ.
- Tfuu.
Kaptur kapturem, szalik szalikiem, mnie i tak bez różnicy. Nie powiem, czy zimno, czy gorąc. Nie dam
rady tego ocenić, choćby mnie na rożnie piekli. Pewno bez tego raka, co to mnie miał zeżreć.
Przemknął przez skraj ruchliwej ulicy. W szybie zobaczył swoje chude gnaty i wielkie kalosze niosące go
przed siebie. Choć mył je często, nie było tego widać. Jak dziad wyglądam.
- Która to godzina? - zagadnął mijającego go przechodnia. - Będzie już po czwartej?
- Na piątą idzie.
Skinął zakapturzoną głową. Czas jest niezły. Właściwie to wybrał się za wcześnie; do zmroku jeszcze kupa
czasu. Ale tego dnia, Bilbodre obudził się przed świtem. Drżał, czując ogarniający go niepokój. Wiedział, co
to znaczy. Było jedno słowo na nazwanie tego wszystkiego, co od rana odczuwał. I wczoraj, i dwa dni temu, i
jeszcze wcześniej. Od tygodnia nie miał nic w ustach. Był przeraźliwie głodny. Każda część jego
wymizerowanego ciała na różny sposób przeżywała to samo. Głód. Wszechobecny głód. Dawniej, kiedy nie
było już wyjścia, wypijał pół litra i to pozwalało mu dojść aż do parku. Po kryjomu; stara i tak nie rozumiała,
co się właściwie dzieje. Jeszcze by z niego alkoholistę zrobiła. Z czasem głód wycwanił się i trudno było go
oszukać. Teraz i litr by nie starczył.
Bilbodre wszedł na ulicę. Ktoś na niego zatrąbił, ale kiedy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył tylko czerwoną
smugę i jakiś niewyraźny kształt. Nie pomogło mrużenie oczu. Kiedy słońce zmierzało ku zachodowi,
ś
wiecąc prosto w jego twarz, z trudem rozróżniał szczegóły otoczenia.
Podniósł rękę w górę, pomachał nią i przeszedł przez ulicę. Samochód dalej trąbił. Może to nie na niego?
Nieważne. Jestem cholernie głodny. Muszę tam być jak najszybciej.
Za rogiem skręcił na północ. Po chwili zboczył z alei prowadzącej do parku i szedł w kierunku starej
zajezdni tramwajów. W cieniu pordzewiałych wagonów schowało się kilka baraków robotniczych. Zakaszlał,
pukając do drzwi jednego z nich.
- Wejdź, Bilbodre - głos dobiegający z wnętrza był przytłumiony.
Zamknął za sobą drzwi i skłonił się nisko.
- Dzień dobry, panie profesorze.
- Wiem, że się spieszysz. Nie będę cię długo trzymał. Coś nowego?
Profesor przyjrzał mu się uważnie i Bilbodre opuścił wzrok. Podkasał rękaw płaszcza i wyprostował
przedramię.
- Niech pan bierze krew, psorze - mruknął. - Nie czuję się dobrze. Muszę iść jeść.
Profesor wyszedł z cienia. Był starszym, drobnym, grubiutkim człowieczkiem; mimo podeszłego wieku,
nadal żwawym i uśmiechniętym. Bilbodre nigdy by nie pomyślał, że ten dobroduszny z wyglądu lekarz
przeprowadzał zakazane przez prawo eksperymenty na ludzkich zwłokach. Gdyby sam tego nie doświadczył.
- Mów, stary - warknął naukowiec. - Mów albo ci je odbiorę.
- Dobrze. Szukał mnie jakiś lekarz. Był zdziwiony, że żyję. Pan wie, jak jest napisane w szpitalu...
Profesor schował strzykawkę do walizeczki i zgiął jego ramię.
- Nikt za tobą nie szedł?
- Chyba nie.
- Do diabła - warknął profesor. - Idź już do parku. Pojutrze też tam przyjdę.
Bilbodre był pewien, że naukowiec nie mieszka w baraku, tylko gdzieś indziej, ale nigdy nie wyjawił mu
gdzie. Dlaczego? Tego Bilbodre nie potrafił zrozumieć. Profesor nie był poszukiwany. Policja nie poszukuje
zmarłych.
- Do widzenia. - Ukłonił się niezdarnie i wyszedł.
Park Costiushki przywitał go starymi drzewami. Z ulgą umknął przed zachodzącym słońcem w ich
przyjemny cień. Dobrze znał to miejsce. Sam był stary niczym jedno z parkowych drzew. Kiedyś, zanim
przeszedł na rentę, kiedy jego twarz była wesoła i pogodna, często wracał do domu jedną z parkowych alejek.
Pracował przy torach, tuż obok.
- Hm, kiedy to było? Kiedy naprawiałem te cholerniki? Dwadzieścia lat temu? Pewno stara by wiedziała.
Ona wie wszystko. W życiu się roboty nie tknęła, a czas chwyta jak fabryczny zegar.
Bilbodre nieczęsto pogrążał się ostatnimi laty we wspomnieniach. Właściwie w ogóle. Kiedy tylko mógł
jeść, tracił kontakt ze wszystkim, co przeżył. Jakiś inny świat wdzierał się w jego siwą głowę. Tak mu się
przynajmniej wydawało.
- Jeść. Jeść. Jeść. - Tylko to było ważne.
Był w parku. Nic tu się nie zmieniło. Lata płynęły, umierali ludzie, zmieniali się burmistrzowie, a park - w
przeciwieństwie do jego dzielnicy - wciąż pozostawał tak samo piękny. Oparł się miastu. Oparł się torowisku
i autostradzie, które oplotły go z dwóch stron niczym stalowe cęgi. Jedyne, co zmieniono, to lampy. Alejki
pozostały. Drzewa prowadziły je przed siebie.
Nie ruszono kamiennych posągów, coraz bardziej obsranych ptasim gównem. Nie regulowano rowów
przecinających to miejsce, choć dawno przestały pełnić funkcje melioracyjne. Bilbodre cieszył się, że tak jest.
Nie, żeby aż tak się przywiązał. Po prostu łatwo mu było trafić nad staw. Mógłby tam dotrzeć z zamkniętymi
oczami.
- Teraz w prawo. Potem prosto. Potem raz jeszcze w prawo. I już będzie. Na północy, nie tak znowu daleko
od tej uliczki.
Jeszcze tylko te kobiety z wózkami wrócą do domów. Jeszcze tylko dzieciaki odjadą na rowerach. I
samotni, wlokący się powoli mężczyźni znikną z alejek. Za dwie, trzy godziny. Za cztery zrobi się ciemno. Za
pięć wyjdzie księżyc.
Przeszedł go dreszcz podniecenia.
Jedzenie.
- Daj mi tu więcej basów. Dobra. Podkręć nieco flangera. W prawym kanale. W lewym zostaw czysty głos.
Okay. Teraz kompresja.
Thorninger zdjął słuchawki. Robota była skończona. Przynajmniej dla niego. Produkcja nowego idola
wchodziła w końcową fazę. Miał już twarz i głos, to było najważniejsze. Faceci z CBS-u dali zlecenie
Mitsubishi na ciało. Miało być skończone najdalej w przyszłym tygodniu. Mitsubishi robił to bezbłędnie. W
każdym razie implanty były zadowolone.
- Jesteś wolny, Vito - powiedział do technika, który skinął krótko głową, zdjął z siebie plątaninę kabli i
złapał kurtkę.
- Dobra robota, szefie. Głos jest w porządku. Przypasi do muzyki.
Thorninger zaśmiał się.
- Znasz już muzykę? Składamy tego gościa do kupy, ale nie bardzo wiem, co zaśpiewa.
- Ja też tego nie wiem. Ale taki głos na pewno przypasi. Do jutra.
Technik wyszedł.
Thorninger siedział jeszcze chwilę drapiąc się po głowie. Było dobrze po południu, słońce spadło za
parkowe drzewa. Niektóre z nich wypuściły już zielone listki, które teraz skuliły się od nagłego chłodu.
Ludzie wracali ze spaceru, lekki wiatr szarpał ich włosy. Pomiędzy szarymi pryzmami szybko topniejącego,
brudnego, skawalonego śniegu pojawiła się zieleń.
Thorninger odwrócił się do lustra stojącego w kącie studia. Zobaczył w nim siebie dokładnie takiego,
jakiego nigdy nie chciał oglądać. Twarz pokryta bruzdami, zmarszczki w kącikach oczu, wargi wykrzywione
dziwacznym grymasem i okazały nochal, który z powodzeniem można by skrócić o połowę. Pilotki wolał nie
zdejmować, ukrywała już niewiele włosów.
- Jesteś tu? - głos Jowitay wyrwał go z zamyślenia.
Powoli spojrzał w jej stronę. Stała w drzwiach studia, jak zawsze wyprostowana i uśmiechnięta. Brązowe
włosy opadały swobodnie na jej policzki. Czasem, kiedy mówiła, przesłaniały też oczy, ale Jowitay nie
musiała ich odgarniać. Kiedy był w pobliżu, robił to sam.
- Jestem - powiedział. - Skończyłem na dzisiaj.
Zbliżył się do żony, pogłaskał jej szczupły nadgarstek i zaczesał jeden z kosmyków za ucho. Była bledsza
niż zazwyczaj.
- Pójdziemy gdzieś? - zapytała. - Może do parku?
Był zmęczony. Chciał dowiedzieć się czegoś o tych Obcych, którzy od dwóch tygodni wisieli nad Ziemią.
Ale nigdy jej nie odmawiał. Nie chciał i nie potrafił.
- Dobrze.
Jowitay natychmiast wtuliła się w jego ramię.
- Jest jeszcze chłodno - szepnęła. - Ale założymy ciepłe kurtki i jak co roku opowiesz mi o zielonych
liściach.
Thorninger z trudem przełknął ślinę.
- Tak. Powiem ci o nich wszystko, co wiem.
Wszystko, pomyślał, a ty i tak będziesz je widzieć zupełnie inaczej. Jowitay była niewidoma. Nie dane jej
było poznać, czym różni się zieleń wiosny od szaroburych kolorów zimy.
Ach - powiedziała poważniejąc nagle. - Jest jeszcze coś. Miałeś pilny telefon, kiedy pracowaliście z Vito.
Powiedziałem, że nie możesz podejść.
Znowu odgarnął jej włosy.
- Kto to był?
- Nazywa się Helper. Powiedział, że zadzwoni później. I że to ważne.
- Aha.
Wyszli ze studia. Przedpokój poprowadził ich wzdłuż pracowni, sypialni i pokoju gościnnego. Tuż przed
kuchnią Thorninger stanął.
- Helper? Tak powiedziałaś?
- Tak. W co mam się ubrać? Jak tam dzisiaj naprawdę jest?
Oparł się o ścianę i puścił jej ramię. Nie chciał, żeby poczuła, jak sztywnieje.
- Może w tę niebieską kurtkę z grubym zamkiem? Mówiłeś, że ładnie w niej wyglądam.
- Tak. To dobry pomysł.
Cieszył się, że Jowitay nie widzi grubych kropel potu, które nieoczekiwanie zalśniły mu na czole.
Ojciec miał rację. To nie były urojenia. W testamencie kilka razy wspominał o Helperze, tak jakby chciał
Thorningera przed nim ostrzec. Napisał też, że to z powodu Helpera popełnia samobójstwo.
Thorninger powoli sięgnął pod koszulę. Klucze do sejfu spoczywały na swoim miejscu.
Czy będzie chciał czegoś więcej? Dlaczego akurat teraz? Ci Obcy nad Ziemią? Czy to o nich będzie mówił?
Czy może wpadnie jak kiedyś, zapyta sąsiada, co u Thorningera słychać, i pójdzie, aby zniknąć na wiele lat.
Aż do dzisiaj.
- Weź szalik - powiedział z trudem. - Pod wieczór będzie bardzo chłodno.
Już z daleka widać było siwe włosy błyszczące w świetle księżyca. Spadały na płaszcz, czasem lekko
wznosiły się w górę osnuwane mgiełką wydychanego powietrza. Rosa osiadła na płaszczu. Wilgoć szeptała
pośród trawy. Nie wiadomo skąd nadleciały ptaki. Wypadły z nocy, przez chwilę krążyły nad jego głową, a
potem odleciały w ciemność. Po chwili jednak jeden wrócił i trzepocząc skrzydłami, zszedł w milczeniu tuż
nad powierzchnię wody. Zakrakał tylko raz, posępnie, złowieszczo, po czym szybko wzniósł się w górę i
zniknął między drzewami.
Bilbodre splunął pod nogi.
- Kie cholery? W środku nocy nad głową srają.
Stał nad jednym z parkowych stawów. U jego stóp zaczynała się czarna woda. Ciemna, kleista breja, którą
nawet za dnia trudno było zaburzyć. Bilbodre pamiętał, że kiedyś żyły w niej ryby. Jako chłopak chadzał w te
okolice z wędką i wyciągał ze stawu dziesiątki kilkucentymetrowych karasi.
- Ostatnimi czasy nietęgo mi idzie zapamiętywanie - wyszeptał patrząc na swoje buty. - Ale to drzewo
jakby się nieco przechylało. Jakby chciało wyleźć z wody.
Wyrosło na samym środku stawu, pięć metrów od brzegu. Było białe, smukłe, bardziej przypominało
rzeźbę niż roślinę. Bilbodre wyobrażał sobie, że to kobieta pochylona nad wodą, jedną ręką pokazująca coś w
górze, a drugą głaszcząca ciężarny brzuch. Bilbodre'emu wydawało się, że dostrzega zarysy jej twarzy.
Pamiętał, jak przez te ostatnie pięć lat drzewo rosło, coraz bardziej upodobniając się do ciężarnej kobiety.
Jakby coś chciało komuś przekazać.
- Pewnie wkrótce wpadnie w to błocko - zachichotał. - A ono łyknie panienkę jak smakowity kąsek. Taka
rzeczy kolej. Upadek.
Wiedział, dlaczego szukał go ten doktor. O to mu właśnie szło. O zagadkę jego nieśmiertelności. Lepiej,
ż
eby nie dotarł w to miejsce. Pod płytką wodą tkwiło już wiele ciał. Przeważały dzieci, które nie udały się
psorowi, ale było i kilku dorosłych. Tymi ostatnimi Bilbodre musiał się zająć osobiście. Zgubiła ich
ciekawość.
Najważniejszy był i tak ten pierwszy. To z niego wyrosła kobieta-drzewo.
Bilbodre łypnął okiem w górę i zobaczył, jak księżyc rozgania ciemne chmury. Pod buciorami zalśniła
trawa.
- Są - westchnął radośnie. - Niewiele ich, ale są. -
Po to tu przybył. Po żarcie. Kamienne płyty nieregularnie przykrywające ścieżkę osuwały się aż do wody.
Może zepchnął je czas, a może czyjaś świadoma ręka. Pomiędzy nimi rosła młoda trawa i walały się
uschnięte gałązki. Płyty, które miały styczność z wodą, zmieniły swą barwę. One właśnie przykuły uwagę
Bilbodre'a. Tam pochował małego.
- Ładnie - wysapał. - Jest tego trochę.
Grzybki miały kształt pęcherzyków i rozmaite kolory. Najczęściej były białe lub fioletowe, ale zdarzały się
też czerwone. Dojrzewały w czasie pełni i fosforyzowały skąpym światłem. Nie były większe niż pospolite
opieńki.
- Boże - jęknął czując silny skurcz i z trudem powstrzymał wymioty. - Kiedy ja ostatni raz jadłem? Boże...
Zaczął je rwać i łapczywie połykać. Tej nocy najwięcej było fioletowych. Kiedy miażdżył je bezzębnymi
dziąsłami, czuł aromatyczny śluz ściekający po zarośniętym podbródku. Wiedział, że to właśnie ten sok daje
mu życie. To nad nim pracował profesor.
- Będzie sławnym człowiekiem.
Pięć lat temu nie było tu jeszcze żadnych grzybków. Tego małego, który spoczął tu jako pierwszy, profesor
przechowywał najpierw w swoim domu, jakieś kilkaset metrów stąd, tuż przy wejściu do parku Costiushki.
Był jakiś twardy, jakby skamieniały, i nie przypominał ludzkiego płodu. Psor mówił, że taki się urodził.
Kiedy Bilbodre umarł, psor potajemnie przewiózł go do domu i wszczepił cząstkę małego.
- A ja mu się odwdzięczyłem pół roku później - mruknął. Jak tylko psor się powiesił, wykradł ciało i
przyniósł do parku. Mały był już pochowany, a pomiędzy kamiennymi płytami wyrosły fosforyzujące
grzybki. Tak właśnie psor umknął sądom i prokuratorom.
Charczał i jadł coraz szybciej. Nie było ich więcej niż kilkadziesiąt. Spieszył się. Musiał zostawić połowę
dla psora.
Księżyc znów umknął za chmury. W tej części parku noc była czarna. Światło nielicznych latarni
zatrzymały drzewa. Woda pobłyskiwała niemrawo, płyty ledwie było widać.
Bilbodre podniósł głowę. Te grzybki oddały im stracone życie.
- Taki dar... - wyszeptał. - Królewski dar, za nic.
Miewał po nich halucynacje. Zwidywał jakieś ogromne przestrzenie, powietrzne statki płynące pod pełnymi
ż
aglami przez kosmos, trawy rozkołysane ciepłym wiatrem. Podsłuchiwał rozmowy prowadzone w
dźwięcznym języku przy ogniu palenisk i wielkich gromnic.
- Nie możesz już czekać - usłyszał głos.
- Dlaczego? Przecież grzyby wciąż rosną - wymruczał.
- Nie będą rosły wiecznie. Nie mam już tylu sił. Zabierz ze sobą kilka grzybów i idź pod dom przy
zachodniej bramie. Są jej potrzebne. Ona musi wiedzieć. Albo wykop mnie i oddaj bratu.
Bilbodre nie widział swego rozmówcy. Miał przeczucie, że jest on tuż obok, ale nie potrafił go dojrzeć. Stał
na rozległej równinie, a trawy kołysały się uspokajająco. Słyszał szum skrzydeł.
- Kim jesteś? Gdzie jest twój brat? Dlaczego przywołujesz mnie w to dziwne miejsce? - odważył się
zapytać.
Chyba dostrzegł coś tuż nad falującą trawą. Niewyraźny kształt. Ludzki czy ptasi? Z ciała czy z mgły?
- Jestem Caldrith - usłyszał. - Czekam na swój czas. Nie wiem, gdzie jest teraz Relphe. Ale jestem pewien,
ż
emnie szuka.
- Pan profesor nic o tobie nie wspominał. To on mnie leczy. Jemu jestem winien moje życie. -
- Oszukuje cię. Chce mnie wykorzystać do diablich planów. Rób to, co powiedziałem. Może mi zabraknąć
sił.Uwierz albo ci odbiorę owoce drzewa. To ja nimi władam, starcze.
Podobne słowa wypowiedział kiedyś profesor. Pewnego dnia zapukał do drzwi ich chałupy, przedstawił się
i dał starej nieco pieniędzy. Dopytywał się o zdrowie Bilbodre'a. Diagnoza lekarzy była wyrokiem. Chory
unikał jasnej odpowiedzi, ale profesora nie dało się oszukać. Powiedział, że może Bilbodre'a uratować.
- I uratował. Ale już po śmierci.
Nie wiedzieć czemu, profesor nigdy nic nie mówił o skamieniałej istocie, którą kazał Bilbodre'emu
zakopać, a która teraz przemawiała do niego w sennych zwidach. A przecież słyszał ją pewnie i on sam, i ci
wszyscy, którzy jedli grzybki.
- Dlaczego ja? - zapytał patrząc na białe drzewo. - Przecież możesz ożywić tych, co tu leżą. Może oni ci
pomogą.
- Nie będę ich wracał życiu.
- Psor mówił, że tak się stanie. Że grzybi sok może to zrobić.
- Nie, jeśli ja nie będę chciał. Zanieś mnie do jego starego domu. Tam, gdzie byłem wcześniej.
- Przecież ja wiem, że jak cię wykopię, to będzie po grzybkach. Nie jestem głupi. Nie chcę umierać.
Cień przybladł. Może rzeczywiście tracił siły?
Tej nocy Bilbodre długo błąkał się po parkowych alejkach. Jego spierzchnięte usta mamrotały coś pod
nosem, a ręce dygotały mu jak w malignie. Stopniowo przygarbił się, zwalniając kroku. Kiedy znowu widział
przed sobą tylko drzewa, alejki i niebo oświetlone łuną wschodzącego słońca, stanął tuż obok pordzewiałej
huśtawki.
- Ten dom - jęknął. - Znowu tu przyszedłem. Znowu patrzę w to okno.
Na piętrze, tam, dokąd sięgał jego wzrok, poruszyły się żaluzje.
Ktoś stał za szybą. Czy to ta, o której mówił anioł?
Ś
witało.
Thorninger był zmęczony. Od tamtego dnia, kiedy Jowitay powiedziała mu o telefonie, czuł się źle. Nie
mógł sobie znaleźć miejsca, niechętnie opuszczał mieszkanie.
Faceci z firmy nie naprzykrzali się. Kupili od niego nowy głos i uznali, że jest w porządku. Oznaczało to, że
trafił w dziesiątkę. Towar musiał być bardzo dobry, jeśli szef urządzał z tej okazji party. Jutro. Nie mógł nie
przyjść.
Po południu wyszedł na miasto. Chciał wypić filiżankę dobrej kawy i przemyśleć kilka kwestii. Jowitay
została w domu, powiedział jej, że dopracowuje ostatnie szczegóły nowego kontraktu.
- Tak - westchnął. - Daj mi do tej kawy coś mocniejszego. Może być szkocka.
- Nie ma sprawy – mruknął barman.
Łysawy facet siedzący na stołku obok wybełkotał:
- Ale podły dzień, co? Miało już być ciepło, a tu gówno. Znowu leci śnieg z deszczem.
Barman postawił filiżankę i sięgnął po butelkę J & B.
- Pomyliło ci się, Braddie - powiedział powoli. - Dzisiaj nie jest źle. Śnieg padał w zeszły piątek.
- Może i prawdę mówisz co do pogody - chrząknął łysawy. - Ale dzień i tak jest podły. Nalej mi jeszcze
podwójnego.
Barman uśmiechnął się bez słowa.
Thorninger upił kawy i zapalił papierosa. Poruszył swoim dużym nosem, zastanawiając się nad kolejnym
zleceniem, jakie otrzymała firma. Mieli przygotować aktora do nowego serialu science-fiction. Temat był na
czasie. Obcy nad Ziemią, nie do końca jasne negocjacje. Pomyślał o urlopie, Jowitay bardzo chciała wyjechać
z miasta, on też miał dosyć swojego domu. Coś niepokoiło go w parku Costiushki. Mniej chętnie spacerował
alejkami, nie cieszyły go pierwsze oznaki wiosny.
- A ci tam w górze? - znowu odezwał się sąsiad z prawej. - Długo tak będą nad nami krążyć? Skurwysyny
jedne.
Barman uniósł szklaneczkę w kierunku światła.
- Mów ciszej, Braddie. Podobnież słyszą nasze głosy.
Potem, kiedy już wylądują, ma się rozumieć, będą nas karać.
- Co ty powiesz... - Braddie z trudem podniósł głowę.
- To jest aż tak kiepsko?
- Jest gorzej - barman mrugnął do Thorningera. - Mają wprowadzić prohibicję.
- O żesz kurwa. Takie kosmiczne kapusty.
Thorninger dokończył kawę. Myślał właśnie, jaki tu głos byłby dla aktora najlepszy, kiedy ktoś podszedł do
baru.
- Co podać?
- Daj pan jakieś brandy. Z tych lepszych.
Przybyły wgramolił się na stołek po lewej stronie Thorningera. Chwilę posapywał, ugniatając grubaśne
cygaro, a potem odezwał się półgłosem:
- Masz milą żonę, Mercur. Kogoś mi przypomina.
Thorninger powoli odwrócił twarz w jego stronę.
- To pan. Spodziewałem się wizyty w domu.
Helper zaśmiał się.
- Iluż ja się rzeczy spodziewałem, a nic z tego nie wyszło. Wolałem tutaj. Nie chciałem wpadać bez
zapowiedzi.
Thorninger patrzył, jak barman stawia na blacie baniasty kieliszek.
- Dobra. W czym rzecz?
Helper bawił się zapałkami.
- Nie tak szybko. Czy ojciec zostawił jakiś testament?
- Tak. Leży w sejfie. Jest bezpieczny.
- Dobrze. Może się przydać. Pamiętasz, co powiedział twój stary?
Thorninger przełknął ślinę.
- Nie sposób tego zapomnieć, panie Helper. Wiem, że to przez pana się powiesił. Ojciec mówił, że można z
panem ubijać interesy, ale to raczej pan dyktuje warunki. A tego nie lubił.
- Zgadza się - przytaknął Helper. - Twój ojciec był dobrym ginekologiem. Znał się też na interesach. Jego
problem polegał na tym, że po wódce za bardzo eksperymentował. Szukam czegoś, co mi ukradł. Szukam
mojego brata, Thorninger. Pomyśl, gdzie on może być. Mam już mało czasu. Pomyśl, gdzie chadzał twój
stary. I gdzie mógł zakopywać swoje ofiary.
Thorninger pokręcił przecząco głową i przechylił kieliszek. Kiedy ten człowiek oskarżył ojca, stary nigdy
nie doszedł już do siebie. I kiedy przed śmiercią bełkotał coś po pijanemu, to zawsze w jego niezbornych
wynurzeniach pojawiało się nazwisko Helpera.
- Niezłe. - Helper otulił kieliszek palcami i skinął w stronę barmana. Potem znowu popatrzył badawczo na
Thorningera. - Pod koniec tygodnia, w jakieś miłe popołudnie odwiedzę twój dom. Ty spróbujesz oddać mi
brata, a ja opowiem ci pewną historyjkę. Właśnie. Twoja żona...
Thorninger zdusił papierosa.
- Ja wiem, że pan potrafi zrealizować swe cele, panie Helper. Ale niech pan oszczędzi Jowitay. Ona i tak
ma marne życie.
- Nie sądzę.
Helper dopił brandy. Wstał. Światło przybladło, kiedy na barze zadźwięczały pieniądze. Chwilę potem
ogromna postać Helpera mignęła w barowych lustrach.
- Ty - powiedział pijaczek z prawej. - Kto to był ten duży facet? Taką gębę miał dziwną... Może to jeden z
tych, co tam wiszą nad nami, he, he!
Thorninger zdusił przekleństwo.
- Nie - mruknął zapalając kolejny papieros. - Ale wolałbym spotkać stu Obcych niż tego jednego człowieka.
Dziecko podbiegło do babci, złapało tłustą rączką za róg spódnicy, po czym spojrzało w górę.
- Tete?
- Idź do dziadka - powiedziała kobieta. - Ja tam tera gotuję, jeszcze jakim wrzątkiem cię zleję, okrutna
niezdara ze mnie się zrobiła...
Jej sucha dłoń pogłaskała okrągłą główkę, ale dziecko nadal uparcie patrzyło w górę. Unikało drugiego kąta
izby; tego, gdzie było ciemnawo, gdzie pajęczyny czaiły się na ścianach i gdzie siedział stary Bilbodre.
- Nie lubi mnie. Coś czuje - wyszeptał. - Jak ten pies Hirshprugów. Jak te ptaki, co mnie mało nie obesrały
w parku.
Stara Bilbodre zamieszała w garnku i zaświstała przez bezzębne usta:
- Co tam znowu mamroczesz? Może zupy ci przyniosę? Cienka, ledwie co kąsek kury wrzuciłam. Jakoś
przełkniesz.
Wzdrygnął się. Znowu czuł głód, ale nie zupy pragnął. Na samą myśl o jedzeniu flaki mu się skręcały. O ile
jeszcze tam jakieś były. Trzeba czekać na nowe grzybki.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje. Różnie przecie bywało; a to mnie w szpitalu kroili, a to zaraza mnie żarła,
a to mnie z pistoletu postrzelili. Ale tak, choroba, jeszcze się nigdy nie czułem. Włosy mnie bolą. Żyły jakby
gorąc niosą. Chyba już koniec idzie. Trza się z tym pogodzić. I tobie. I mnie.
Stara znowu pogłaskała dziecko.
- Koniec końcem, a do tego parku pewnikiem tej nocy zajdziesz.
- Zabierz dziecko. Sąsiedzi już chyba wrócili z roboty - warknął. - Ani ono ze mną, ani ja z nim dopasować
się nie możemy.
- Dziecko zabiorę. Ale nie bądź taki znowu chytry, bo płacą mi za babkowanie.
- Racja. Grosz się przyda. Sam nie wiem, co gadam.
Wstał z krzesła i powłócząc bosymi stopami podszedł do kranu. Dzieciak natychmiast przylgnął do kobiety,
chowając głowę w fałdy spódnicy. Bilbodre nabrał w dłoń wody i przełknął z wysiłkiem.
- Eh!
Dziecko zaczęło płakać. Kobieta odwróciła się w drugą stronę, chowając małego przed jego wzrokiem.
Odetchnął z ulgą. On też czuł, że przez tego mikrusa coś tam się w nim przełamuje. Jakby to przeklęte ssanie
mogło być jeszcze większe. To pewno ten anioł. Znowu chce mnie pouczać.
- A pójdę. Co mam po nocy na krześle siedzieć i myśleć, czy za dwa tygodnie mnie w ziemi zakopią, czy
już pojutrze... Cholera. Cholera...
- Nie klnij chociaż. Dawniej od dzieci opędzić żeś się nie potrafił, tak do ciebie lgnęły. Bez te włosy
wszystko. Wypij pół litra, wezmę nożyce i po wszystkim będzie. - Kobieta odstawiła parujący garnek i wzięła
dziecko na ręce.
- Głupoty gadasz straszne i tyle. Nie we włosach rzecz.
Dowlókł się jakoś z powrotem w swój kąt i usiadł ciężko. Przez moment zakręciło mu się w głowie. Nagle
zobaczył drzewo rosnące w parkowym stawie. Takie białe i czyste, a rosło przecież na trupach. Coś miało się
rozegrać w tym dziwnym miejscu. Jużci psorek wiedział, gdzie ich grzebać.
- Nie, kurde. Dajcie mi już spokój. Nie mam sił. – Nie widział, jak stara Bilbodre kręci głową i opuszcza
kuchenną izbę. Nie słyszał zamykanych drzwi. - Nie dam rady. Stary jestem.
Psor pewnie go odwiedzi. Wkrótce zażąda zapłaty za te dni, które mu podarował. Będzie chciał go zabić.
Niepotrzebnie żem gadał o tym lekarzu.
Bilbodre otrząsnął się z ponurych myśli. Odruchowo sięgnął po suchary, ale już sam dotyk pieczywa
wzbudził w nim torsje.
Poczłapał do swojego kąta i włączył radio. Spiker gadał o wielkim statku. Niby rząd zaczął już z Obcymi
gadkę. Wszystko szło jak należy. Obcy mieli pokazać, jak wyglądają. Bez lądowania. Mieli swoje sposoby.
Bilbodre zakasłał.
- Wiosna przyszła - mruknął okrywając się kocem. - Co mi tam ci Obcy, panie. Obym tylko lata doczekał.
To było kiepskie party. Tkwił w kącie, popijając kolejnego drinka, w którym więcej było rumu niż coli, i
patrzył przez okno na przejeżdżające tramwaje. Obok siedziała Jowitay. Jej twarz była jak zwykle skupiona i
cicha, ale kiedy tylko zagadywał do niej któryś z gości, natychmiast rozpogadzała się i obdarzała rozmówcę
uśmiechem. Taka była Jowitay. Potrafiła być miła i było to szczere. Thorninger cieszył się w duchu, że
przynajmniej ona miała w sobie tyle pogody. On nie potrafił zaśmiać się z kawału, z którego wszyscy dookoła
się zarykiwali. Nie był w stanie się podnieść i zatańczyć z żoną szefa. Albo uderzyć w plecy Hestblowa,
pochylić głowę i szepnąć mu do ucha, że ta blondynka tańcząca na wprost nich ma nogi dłuższe niż oni dwaj
razem i jeszcze stół, za którym siedzą.
To było kiepskie party. Nie mogło być inaczej. Po kolejnej bezsennej nocy, tuż nad ranem zauważył, że w
jego okno wpatruje się ktoś nieznajomy. Stał przy huśtawce i uparcie wznosił siwą głowę. Któż to był?
Człowiek Helpera czy zwykły włóczykij? Kiedy Thorninger zaparzył w kuchni kawę i wrócił do okna,
tamtego już nie było. Zniknął w brzasku.
Po śniadaniu poszli do ginekologa. Zwykła wizyta, tak myślał. Ubrany w biały garnitur lekarz szybko
wyprowadził go z błędu. Kręcąc z niezadowoleniem głową, poprosił ich do gabinetu, zaczekał, aż usiądą, po
czym mruknął cicho:
- Pańska żona jest w ciąży.
- Proszę?
- Jest w ciąży, ale to nie wszystko. To już dwunasty tydzień.
Odruchowo przesunął na skraj biurka segregator i dodał:
- Nie powinna pani rodzić tego dziecka. Wahania ciśnienia są duże. I skoki, i spadki. Pani serce tego nie
wytrzyma. Mówiłem już wcześniej: Nie powinna pani w ogóle zachodzić w ciążę.
Jowitay odgarnęła włosy z twarzy, jakby przesłaniały jej postać lekarza.
- Ale ja czuję się dobrze.
Ginekolog żachnął się, jego usta wykrzywił grymas.
- Pani wybaczy. To ja oceniam, jak się pani czuje. Żeby mnie państwo źle nie zrozumieli. To jest wasza
decyzja. Moim obowiązkiem jest panią o tym poinformować. Tę ciążę trzeba natychmiast przerwać. Nie jest
mi miło o tym mówić. Ale to mój obowiązek.
Thorninger nie odzywał się. Kochał żonę i wiedział, że lekarz ma rację, ale też zbyt dobrze znał Jowitay, by
zdziwić się, słysząc jej pełen determinacji głos:
- Urodzę to dziecko.
- Niech pani się jeszcze zastanowi. - Lekarz ujął w palce długopis i wymierzył w Thorningera.
- A pan?
- Ja?
- Pan, pan. Proszę porozmawiać z żoną. Jej stan jest kiepski. I będzie się pogarszał. Z dnia na dzień będzie
gorzej. Nie ma mowy o lekach, leki uszkodzą płód.
Thorninger zacisnął zęby. Czuł na sobie spojrzenie lekarza, ale patrzył na dłonie żony. Jak zawsze były
spokojne. Na palcu miała pierścionek, jedyny, który lubiła nosić. Dał jej go cztery lata temu. Tak wtedy, jak i
teraz Jowitay nie denerwowała się. Była już matką, dla niej skończyły się wątpliwości.
- Chodźmy - powiedziała. - Chodźmy do domu, Mercur.
- Macie państwo jeszcze czas - ginekolog nie poddawał się. - Jestem pewien swojej diagnozy, ale to wy
decydujecie. Ja w każdym razie życzę powodzenia.
Thorninger ujął Jowitay pod ramię i wyszli z gabinetu.
Za drzwiami puścił jej rękę.
- Poczekaj tu chwilę.
- Dobrze. Ale ja już postanowiłam.
- Wiem. Tylko małą chwilkę.
Wrócił do gabinetu i zamknął powoli drzwi.
- Czy jest bardzo źle, panie doktorze?
Lekarz nagle wydał mu się zmęczony. Pewnie wolałby powiedzieć, że tak, wszystko jest w najlepszym
porządku, ale w jego oczach można było wyczytać prawdę.
- Bardzo źle. Nie wiem, czy już nie jest za późno. Żona musi iść do szpitala. Ona umrze, proszę pana. Jeśli
zapyta pan o procenty, czego wprost nie znoszę, to tym razem powiem jednak panu, że ma dziesięć po stronie
dodatniej. Mówię takie rzeczy rzadko, ale przez wzgląd na pańskiego nieżyjącego ojca...
Thorninger skinął głową.
- Rozumiem. Do widzenia.
Lekarz ostrożnie odłożył długopis.
- Do widzenia.
Jowitay czekała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Wyszli z budynku, wsiedli do samochodu i
wtedy zapytała:
- Jak to rzeczywiście wygląda?
Uruchomił silnik i ostrożnie wyjechał na szosę. Było słoneczne przedpołudnie i niewiele samochodów
krążyło po mieście. Z rogów ulic krzyczały reklamy gazet i na każdej z nich widniał okręt Obcych, a pod nim
jaskrawy tytuł. To akurat w tej chwili nie interesowało go wcale.
- Masz dziewięćdziesiąt procent, że nie przeżyjesz.
- Dobrze. A o której idziemy na to party? I co właściwie kupimy twojemu szefowi?
Zatrzymał samochód na światłach i pocałował ją.
- Jak zawsze. Dostanie wielką butlę Cuba Libre i pudełko nadziewanych czekoladek.
- To dobry pomysł. Lubi nadziewane czekoladki.
I siedzieli w kącie salonu, szef na przemian tańczył i pożerał słodycze, towarzystwo kręciło się po
pokojach, a za oknem przejeżdżał kolejny tramwaj.
- Co z tobą, Mercur? - Ghonar Hestblow, spec od reklamy, klepnął go w plecy. - Dupa ci do krzesła
przyrosła, czy jak? Ja wiem... Ja cię, stary, znam. To ta blondynka. Mierzysz jej nogi, co?
Thorninger uśmiechnął się z wysiłkiem:
- A jak.
- Ja cię znam, bracie... Ale tym razem miarki ci nie starczy. Za długie, eeh, eh, he, he, hee... co?
- Racja. Coś mi to nie bardzo idzie. - Hestblow był równym facetem. Thorninger wiedział, że można na
niego liczyć. Tym razem jednak wolał się nie odzywać. Bał się, że powie coś głupiego, czego potem będzie
ż
ałował.
- Ty - Hestblow przechylił szklaneczkę. - A może ty o tych Obcych rozmyślasz? Co? Wiszą, skurwysyny.
Tak se wiszą, a my tu w portki sramy. To jest dobre.
Znowu zaczął się śmiać i ten śmiech był tak zaraźliwy, że i on zaśmiał się pod nosem, a potem jeszcze
głośniej.
- Nie? - Hestblow przechylił się przez jego ramię. - Sputniki, rakiety, samoloty, śmigłowce; diabeł jeden
wie, co my właściwie im wysyłamy. I co? I nic. Rząd kombinuje po swojemu. Gadali, że wkrótce będzie po
wszystkim. Zobaczymy kilku Obcych w telewizji. A ja tam w to wszystko, kurde, nie wierzę. Może ich wcale
nie ma, tych Obcych? Może to tylko propaganda, żeby ludzi za mordę lepiej chwycić? Nie daję wiary, że chcą
z nami handlować. Przekupki jakieś czy co...
Jowitay poszła z kimś tańczyć, szef dobrał się wreszcie do długonogiej, inni goście podzielili się na małe,
pogrążone w dyskusjach grupki, a oni dwaj śmiali się coraz głoś-niej.
- Tak to wygląda - powiedział Thorninger. – Powiedz lepiej, czy mamy już jakiś materiał? Trzeba robić
tego gościa do science-fiction. To musi być dobra rzecz. Sprzedawalna.
- Racja - przytaknął Hestblow. - W koprodukcję wchodzą Japońcy. Kupa szmalu, bracie. Ale jest już coś.
Mamy obumarły płód, jakościowa rewelacja. Da się z tego zrobić aktora, materiał pierwsza klasa. Ty
podłożysz mu głos, Mitsubishi znowu zrobi ciało.
- Co mamy? - zapytał Thorninger czując wzbierające mdłości. Zrozumiał, że popełnił błąd, pytając o
materiał.
- Mózg już się podhodował. Jest praktycznie gotów do syntezy z ciałem. Oczy też podrosły na pożywkach.
Słyszałem, że chce współpracować. Nie jest z tych opornych. Zdobyli odpowiedniego malca. Pogadaj o
szczegółach z szefem. Ja robię tylko fotki.
Hestblow śmiał się.
- Jasne. - Thorninger patrzył w okno. Szef uwielbiał takie miejsca. Każde party musiało się odbywać w
samym centrum Ecowitak.
Przejechał tramwaj, a Thorninger pomyślał, że przypomina tłustą larwę. Pełną światła i życia, nie tak, jak to
cholerne miasto. Złoży jajeczka i pojedzie dalej. Na kolejny przystanek.
- Jaja.
- Co mówisz?
- Nic, Ghonar. Pijany jestem.
Hestblow coś tam mamrotał, ale Thorninger nie słuchał, bo nagle przypomniał sobie tę noc w parku i
siwowłosą postać stojącą obok zardzewiałej huśtawki. W chłodzie przedświtu huśtawka zaskrzypiała
przejmująco, a może tylko tak mu się wydawało, bo tego ranka wiatr ustał równie nagle, jak przyszedł.
Nie wytrzymał i poszedł tam rano. Nie było śladów, bo wokół huśtawki rozsypano piach i bawiące się
dzieci zdążyły zrobić swoje. Ale Thorninger pochylił się i szukał wytrwale. Aż znalazł. Kilka kolorowych
kulek. Miały głębokie wysycone barwy i nie były większe od dojrzałych winogron. Nie przypominały
ż
adnego z owoców, które widział wcześniej. Wyglądały jak pestki, a nie owoce czy
szklane paciorki.
- I po cholerę tam lazłem? Po co, u diabła, wziąłem to świństwo do domu? I co to w ogóle jest?
Nie wiedział. Nie chciał tego wiedzieć.
" Pijany jestem. Zalałem się, bracie.
Nie chciał tego wiedzieć.
Nie chciał.
- Wczoraj je tam podrzuciłem. Wie pan, mówię na nie życiorki. Życie mi dają, to i taką nazwę
wykombinowałem.
Helper uśmiechnął się. Bilbodre nie wiedział, co o nim myśleć. Raz wydawało mu się, że jego rozmówca
patrzy nań z troską, innym razem, że z politowaniem. Na policzku Helpera wykwitła brązowawa narośl i
Bilbodre'emu natychmiast skojarzyła się ona z rakiem, który przeżarł jego organizm. Oczy Helpera patrzyły
zwykle w jeden punkt i nie dziwiły się niczemu. Kruczoczarne, starannie przycięte włosy przyprószone były
nad skroniami siwizną i Bilbrode pomyślał, że ich właściciel musiał mieć już z pięćdziesiątkę. Orli nos
władczo opadał nad wargi.
Dziwna twarz, zastanawiał się Bilbodre. Jedno w niej przeczy drugiemu. A może ja już kiepsko widzę.
- W porządku - odezwał się wreszcie czarnowłosy. - Zrobiłeś dobrą rzecz. Czy powiesz mi, gdzie to teraz
jest? Muszę znaleźć to miejsce. Wiem, że to gdzieś niedaleko domu, w którym mieszkał profesor Thorninger.
Stary wzdrygnął się. Tak głupio dał się podejść. Tamten czekał wczesnym rankiem na sąsiedniej ulicy.
Widział, jak wracam z parku. Nijak nie dało się uciec.
- Muszę wpierw zapytać...
- Nie interesują mnie inne ciała, starcze. Nie o to mi idzie. Nie bój się.
Helper wstał. Jego ubranie nie pasowało do izby Bilbodre’a. Meteor w mysiej norze. Brylant w sakiewce
ż
ebraka.
- Skąd pan wiedział, że żyję? - zapytał Bilbodre.
- Sprawdziłem wszystkich pacjentów profesora Thorningera. W jednej z ukrytych kartotek figurowałeś ty.
Po śmierci zniknąłeś z prosektorium, tak samo pół roku później zniknął i on.
Bilbodre skrzywił się. Psor mówił, że nikt do tego nie dojdzie. Że nie zostawił żadnych śladów. Ten facet
musiał się znać na grzebaniu w papierach. Albo jest kimś więcej niż zwykłym, lekarzem.
- Pytałeś o człowieka, który po zjedzeniu życiorków pojawia się w twoich zwidach. I który cię przyzywa.
- Właśnie. Te zwidy mnie męczą.
- To jego szukam. To mój brat, człowieku. On żyje, mogę go uratować.
Bilbodre pokiwał siwą głową.
- Jasne. Ale wtedy z nami koniec. Bez niego nie damy rady żyć.
Orli nos zawisł nad jego głową.
- Z nami? Więc ten skurwysyn gdzieś tu jest... I dalej bawi się w Boga.
Bilbodre struchlał. Teraz jego życie nie było warte nawet jajka karalucha.
- Powiem ci tylko jedno. - Mężczyzna założył rękawiczki. - Rób, co ci każe mój brat. Jeśli go nie będziesz
słuchał, nie poprzestanę na zabiciu ciebie. Wymorduję całą twoją zawszoną rodzinę. I znajomych. Pojawię się
tu wkrótce. Pójdziemy tam razem.
- Tak jest, proszę pana.
Bilbodre skinął głową i patrzył, jak Helper idzie przez kuchnię. Stara łypała z kąta kaprawym okiem.
Mężczyzna uchylił kapelusza i wyszedł. Nie odezwała się ani słowem, kiedy fala światła omiotła ich ciemną
izbę, i milczała do chwili, kiedy przebrzmiał odgłos silnika.
- Poduszkowcem lata. - Wytarła dłonie w fartuch. - Bogaty człowiek ten pan.
- A jakże. Dlatego do mnie przychodzi. Interesy wspólne mamy.
Zamknął oczy i nie słuchał jej zrzędzenia. Chciało mu się spać.
To nie był sen. Jowitay była w ciąży. Dzisiaj mógł przyjść Helper. Jutro zacznie się synteza gwiazdora
filmu SF. Już wiedział, o czym będzie myślał, jeśli ona umrze.
- Znam temat - mruknął.
Jej płód, ich dziecko, może również trafić w ręce bogato producenta. Może zrobią z niego polityka, może
bieacza albo człowieka-ptaka? Albo aktora, który z czasem trafi do kolejnego odcinka ich serialu. Każdy
poroniony płód mógł być wykorzystany do hodowli. On, Thorninger, wiedział o tym najlepiej. Wiedziała i
Jowitay.
Nie chciał nawet z nią rozmawiać. Obrzęki przykryły już stawy skokowe, w moczu było coraz więcej
białka. Jej przyrodnia siostra dzwoniła co godzinę i wrzeszczała do słuchawki, żeby coś wreszcie zrobił. Nie
mógł nic zrobić. Ani on, ani nikt inny. To Jowitay miała zostać matką.
Pozostało mu obserwować wędrówki pająka, który uplótł pajęczynę pomiędzy kaktusem a ścianą. Mijały
minuty.
Czas dłużył się.
Jeszcze kilka godzin. Może Helper przyjdzie dzisiaj wieczorem. Może powie wreszcie, o co mu chodzi. A
co ja mu powiem? Jaki brat? Skąd mam wiedzieć, gdzie stary ich zakopywał, jeśli prawdą jest, że w ogóle to
robił. Skąd oni się znali...
Thorninger postanowił wyjść na spacer. Ocieplało się z każdym dniem i nawet padający deszczyk
przypominał, że to już prawdziwa wiosna. Szybko włożył kurtkę, poprawił pilotkę i przetarł buty.
- Idę na chwilę do parku - zawołał do żony. – Muszę przemyśleć to i owo.
- Dobrze. Ale wracaj szybko.
- Tak. Będę za godzinę. Gdyby przyszedł tu taki duży facet, to znaczy... Wiesz, on jest duży. Nazywa się
Helper. Wpuść go i powiedz, że zaraz wrócę.
- Dobrze. Zapytam go, czy jest duży. - Wyszła z pokoju i zniknęła w kuchni. - Może coś narysuję. Dziś
trochę mi lepiej.
Chciał odpowiedzieć coś wesołego, ale głos uwiązł mu w gardle.
Park Costiushki wydał mu się wesoły i czysty. Z ulgą zagłębił się w szpaler buków i wsłuchał się w szmer
deszczu. Odgłosy miasta cichły z każdym krokiem. Oddychał głęboko.
No to teraz zobaczymy. Nie wiedział, skąd, u diabła, wzięła się ta myśl. Zobaczymy ten cholerny staw.
- Teraz chyba nie będziesz się bał - mruknął pod nosem. - Nie o piątej po południu. - Zaklął w duchu. Byłe
nie wracać do domu. Jeszcze kilkanaście minut. - Dobra.
Skręcił w jedną z alejek. Nogi niechętnie pokonywały kolejne metry. Kolejne metry, które zbliżały go do
miejsca, które omijał od dziecka. Którego nie chciały widzieć jego oczy.
Drzewa znowu zbliżyły się do siebie, tunel nad jego mokrą od deszczu głową zamykał się powoli, konary
splatały swe zielone gałęzie. Zaczął pogwizdywać fałszywie, ale zaraz przestał, bo przypomniało mu się, że
kiedy ogląda jakiś nocny horror, nie potrafi się od tego gwizdu powstrzymać. Teraz nie siedział przed
telewizorem i nie miał w dłoni pilota, którym mógłby zmienić kanał.
- Po prostu spacer - wyszeptał cicho.
Zrobiło się ciemniej. Czasem krople deszczu zbierały się w strużki i spływały po gałęziach wprost na niego.
Inaczej pada deszcz na otwartej przestrzeni, inaczej kiedy idziesz przez las, przemknęło mu przez myśl. To
prawie już. Już prawie jestem.
Potrząsnął głową jak zmoczony pies i zatrzymał się.
Stał nad stawem. Długo nie odrywał wzroku od smolistej tafli wody wcinającej się w kamienisty cokół.
Kiedy to wreszcie zrobił, od razu zobaczył białe drzewo sterczące pośrodku wody.
Nie było go tu dawniej, pomyślał ze zdziwieniem. Drzewo? Tutaj, pośrodku tego bajora?
- Bajoro - powtórzył głośno. - Przeklęte bajoro.
Ostrożnie minął skraj wody. Obszedł staw dookoła i zatrzymał się po drugiej stronie. Dokładnie tam, gdzie
przewrócił się kiedyś na rowerze i spadł w palące pokrzywy.
Dzisiaj, kilkanaście lat później, nie było tu już pokrzyw. Stał na ziemi porośniętej z rzadka kępkami świeżej
trawy. Wokół walały się kamienne płyty.
Poczuł chłód i wzdrygnął się.
- Brrr.
Na ziemi widać było ślady ogromnych buciorów. Może ktoś tu łowi ryby?
Thorninger pokręcił głową. Wszystko wydaje się jasne: facet łowi rybki, a że po nocy i akurat tu? Różni
goście bywają. To pewnie ten siwowłosy dziad, który patrzy w jego okna. To on tu przychodzi. Ma przecież
takie wielkie kalosze.
Nagle spostrzegł coś jeszcze. Małe, oblepione mułem łodyżki, na których pobłyskiwały fioletowe kulki.
Wyrastały spod na wpół zanurzonych w wodzie płyt, z dala od kępek zielonej trawy.
- To przecież te same - powiedział na głos, rozdrażniony ciszą. - Te, które znalazłem pod huśtawką.
Zerwał je wszystkie i schował do kieszeni. Potem podniósł mały kamyk leżący nie opodal. Przez chwilę
trzymał go w dłoni, a potem zamachnął się i rzucił w wodę stawu. Nie w drzewo chciał trafić, ale kamyk
odbił się od wyciągniętej w niebo gałęzi i spadł w wodę, która połknęła ją bezszelestnie i szybko.
- To drzewo... Kogo mi ono przypomina?...
Ruszył szybko wzdłuż brzegu, przedarł się przez krzaki i kiedy wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń,
wyrównał oddech. Było mu gorąco. Pot lepił się za koszulą. Pod domem zdjął pilotkę i przyczesał nieco
włosy. Nie chciał, żeby któryś z sąsiadów wynajmujących pozostałe mieszkania zobaczył go w takim stanie.
Ciężko pokonał schody.
- Cześć, maleńka - zawołał od progu. - Strasznie leje. Ale nie jest wcale tak zimno.
Przynajmniej nie mnie, pomyślał ściągając przemoczone skarpetki. Ubranie rzucił do łazienki. Później
wypiorę. Wieczorem.
- Jowitay? Jesteś w domu?
- Tak - odpowiedziała. - Jestem.
Bogu dzięki. Przez chwilę myślał już, że stało się coś złego.
- Masz dziwny głos, Jo. Wszystko w porządku? - Uporał się ze skarpetkami i ruszył w stronę jej pokoju. -
Pana Helpera jeszcze nie było?
Siedziała pochylona nad szkicownikiem, zasłaniając plecami rysunek.
- Czuję się dobrze. Ale jakoś dziwnie. Ja... Ja znowu rysuję, Mercur. Chyba inaczej niż zwykle.
Kręcił się przez chwilę po pokoju, zastanawiając się, od czego zacząć. Jak jej powiedzieć, żeby przestała
bawić się flamastrami, bo musi spakować rzeczy, wsiąść do samochodu i jechać do szpitala. Jak powiedzieć
jej o krwi w moczu i o tych cholernych obrzękach wokół kostek? Jak zacząć?
- Zobacz. Zobacz, co narysowałam.
Dlaczego znowu zaczęła rysować? Akurat teraz, w jej stanie? Cholera. Cholera.
- Mercur? Jesteś tu?
- Jestem za tobą, maleńka. Musimy poroz...
Poruszyła się. Odgarnęła włosy za ucho odwracając twarz w jego stronę. Skupioną, pogodną. Nie było
wcale widać, że cierpi i jak bardzo jest chora.
Ale nie to przykuło jego wzrok. Z rozpiętego kartonu wychylało się ku niemu drzewo, które przed
niespełna półgodziną widział w parku. Posępne, ale i dumne zarazem. Wyrastało z ciemnej przestrzeni, nad
nim świeciło słońce. Jo nakreśliła obraz pewną kreską, chociaż jej niewidzące oczy nie mogły pokierować
ręką. Dotychczas niczego nie narysowała tak realistycznie, nie potrafiła naszkicować nawet kubka, z którego
piła kawę.
Pod drzewem-kobietą Jowitay coś napisała. Pochylił głowę mrużąc oczy.
Jestem tu, bracie. Spiesz się - odczytał. - Ona już wie. Zgodzi się, jeśli zdążysz. Nie ma innego wyjścia.
Caldrith
I jeszcze niżej:
Kilshi et munn. Pro hame sili.
- Co to jest, Jowitay? Czy on był już u nas w domu? Czy to on kazał ci to napisać?
- Nie - odpowiedziała z trudem. - Samo przyszło. Musisz być cierpliwy, kochanie. Widzę jakieś dziwne
ś
wiatła. Skrzydła wysokiego człowieka... On mówi.
Raz jeszcze spojrzał na karton. I dostrzegł różnice. Kobieta z rysunku nie trzymała dłoni w górze. Obie ręce
splotła na ciężarnym brzuchu. Jej dłonie pokrywały kwiaty. Miała jej twarz. Skupioną, pogodną twarz
Jowitay. To ją przedstawiała ta niezdarna roślinna rzeźba. Stała tam zanurzona w wodzie, Bóg jeden wie jak
długo i przez kogo powołana do życia. Patrzył na nią pół godziny wcześniej i nie wiedział, kogo mu
przypomina. Teraz już wiedział.
- Boli mnie - jęknęła nagle Jowitay. - Brzuch. Już nie wytrzymam.
Znieruchomiał. Przecież to dopiero dwunasty tydzień. Tak powiedział ginekolog.
- Jadłaś coś?
- Tylko te grzybki, które zostawiłeś na lodówce. Ale to chyba nie po nich. Były bardzo smaczne. Chciałam
ci nawet powiedzieć, żebyś kupił ich więcej.
Rzucił się do kuchni. Wszystkie zniknęły. Jowitay zjadła to świństwo, które znalazł przedwczoraj przy
huśtawce.
To samo, które miał w kieszeni.
- Poczekamy. Może przejdzie - powiedział powoli, nie wierząc we własne słowa. - Trzeba do kogoś
zadzwonić. Trzeba powiedzieć o tym dziwnym drzewie. Co się tu dzieje... Gdzie jest Helper? Gdzie on jest,
na Boga?
Jowitay skrzywiła się. Była coraz słabsza.
Z nadejściem nocy deszcz przestał padać. Białe tumany mgły rozpełzły się po opustoszałych alejkach. W
centralnej części parku, tam gdzie było najwięcej neonowych lamp, mgła wiła się bladofioletowymi pasmami,
podchodząc pod mocarne konary dębów. Ptaki stulone na gałęziach drzew pochowały swe głowy w
napuszone pióra skrzydeł. Kiedy ubrany w długi, ciemny płaszcz człowiek mijał dębową alejkę, skuliły się
jeszcze bardziej. Po chwili miarowe człapanie butów przycichło. Krople wody szeleściły pod bezgwiezdnym
niebem.
Bilbodre stanął.
- Tu będzie dobrze - wymamrotał.
Otarł swe siwe włosy i splunął w gęstwinę krzewów. Nie czuł już bólu ani wilgoci nocy. Przez chwilę
wydychał strumyczki pary, a potem stęknął i wsadził łopatę w rozmiękłą ziemię. Kopał miarowo, w
przerwach pokasływał cicho. Ziemia poddawała się ostrzu łopaty. Bardziej oporne były wszędobylskie
korzenie. Musiał przyciskać szpadel butem i sam dziwił się, skąd ma jeszcze tyle siły.
W świeżo wykopanych kupkach ziemi wiły się rosówki.
- Stara miała rację - westchnął. - To jakieś szaleństwo. Ale muszę spłacić dług. To dobra cena za te
wszystkie lata.
Pomyślał o cieniu zawieszonym w świecie zwidów. Po ostatnich życiorkach wydał mu się jeszcze bledszy.
Więc to dla niego to wszystko. On też czeka na pomoc. I trzeba się spieszyć. Profesor z pewnością go zabije.
Wiedział przecież, gdzie jest staw i tamci zakopani. Znajdzie kogoś innego do tej roboty. Ktoś inny będzie
zbierał życiorki i grzebał kolejnych zmarłych.
- Ma już pacjentki - skrzywił się z niechęcią. - Mówił, że będzie je leczyć jak dawniej. Teraz wie już
znacznie więcej o tej genetyce. Będzie wskrzeszał ludzi, a oni za jednego grzybka dziennie będą skamleć u
jego stóp.
Łopata zaskrzypiała na kamieniu. Wyrwał ją i wbił nieco dalej. Weszła gładko. Dół powiększał się.
Bilbodre nie pierwszy raz kopał w parku Costiushki. Jakieś kilkaset metrów stąd, tam gdzie zaatakowali ich
wrogowie, też orał ziemię łopatą. Był wtedy małym łebkiem. Pomagał ojcu przy kopaniu okopów. Nawet
pogoda była podobna.
- Przecie tak to właśnie jest. Jaki początek, taki koniec. - Znowu splunął w krzaki. - Choć wroga nijak nie
widać. Szczęście mamy, dzięki Bogu. Tylko ta zaraza na niebie, panie dziejku...
Mgła dotarła i tu. Miał wrażenie, że wyłazi mu prosto spod kaloszy. Wykopana ziemia dyszała bladą
poświatą. Jeszcze trochę. Jeszcze parę łopat. Stęknął i wypuścił z rąk stylisko.
- Będzie.
Pokasłując pobiegł przez krzaki. Noc wydała mu się nagle krótka.
- Żeby tylko zdążyć.
- Zdążysz, stary. - Zanim jeszcze oślepił go promień latarki, rozpoznał głos profesora.
- Co pan tu... Przecież przyniosę życiorki. Jak zawsze.
- Wracaj w krzaki, stary. - Światło na chwilę zbiegło z jego twarzy, tak żeby mógł zobaczyć, że profesor ma
broń. - Przejrzałem cię.
Bilbodre wzruszył ramionami. Jego włosy zalśniły.
- Nie jestem pana dłużnikiem. Pan uratował mnie, ale i ja pana. Przemyślałem sobie to wszystko. To nie
pan rządzi tym zakopanym. On wciąż żyje. On...
Latarka wyskoczyła do przodu i uderzyła go w twarz.
- Zamknij się. Idź.
Bilbodre otarł krew i ruszył z powrotem. Po chwili doszli do wykopanego dołu. Światło odbijało się od
grudek rozrzuconej ziemi. Mgła zgęstniała.
- Ładnie - wyszeptał złowrogo profesor. - Chciałeś ich tu przenieść? Ich wszystkich, czy może tylko jego?
Sam chciałeś żreć te grzybki? Wiedziałeś, że bez nich szybko zdechnę. Odwaliłeś kawał dobrej roboty,
kopiąc sobie grób. Kawał dobrej roboty...
Bilbodre zamachał dłońmi.
- To nie tak. Jego chciałem zwrócić. A tych innych pochować, żeby spoczywali w pokoju... To wszystko
przestało mi się podobać. Pan mnie oszukał. Był u mnie taki jeden doktor. Ten mały jest jego bratem...
Latarka zakołysała się niespokojnie.
- Więc Helper już wie. - Bilbodre wyczuł w głosie profesora strach. - Wpadłeś, dziadu jeden...
Starzec wyprostował się, jego ciemne oczy znieruchomiały. Włosy opadły na zmęczoną twarz, która nagle
odnalazła upragniony spokój. Uśmiechnął się i otarł spocone czoło.
- Ty stary dziadu...
Bilbodre oczekiwał strzału, ale zamiast niego usłyszał głos Helpera:
- I tak bym cię dostał, Thorninger. Obiecałem ci to, ale wtedy mi uciekłeś, wybierając stryczek.
We mgle zamajaczyła ogromna postać.
- Ty tutaj? - wyjąkał profesor. - Śledziłeś go.
- Tak. Oddaj, co ukradłeś. Mam cię na muszce.
Profesor rozejrzał się, jakby liczył, że z mgły wynurzy się ktoś jeszcze.
- Dobrze - powiedział piskliwie.
Jego małe, tłuste ciało poruszyło się gwałtownie, padł strzał, a potem drugi.
Bilbodre upadł na kolana i z westchnieniem osunął się do dołu.
- Posłuchałem głosu anioła. Szkoda, że moja stara o tym się nie dowie... Spłaciłem dług...
Profesor chwiał się. Helper wyszedł z mgły.
- Tak jak obiecałem - powiedział. - Dopadłem cię.
Thorninger skrzywił się w uśmiechu.
- Zabiłem go... A ty zabiłeś mnie. I nikt ci teraz nie powie, gdzie leży twój brat. Przegrałeś, Helper.
Postąpił dwa kroki naprzód, po czym runął w rozsypaną ziemię.
Helper pokręcił głową i poprawił kapelusz.
- Tak. - Zepchnął ciało profesora do dołu. - Ale ty gryziesz piach.
Odnalazł porzuconą łopatę.
Ziemia powoli wracała na swe miejsce.
Wrony rozleciały się po parku, kracząc chrapliwie.
Nie wchodził tu często. Od czasu śmierci ojca jego gabinet pozostawał zamknięty. Było to duże
pomieszczenie z jednym kwadratowym oknem, dawno wygasłym kominkiem i szeregami zakurzonych
książek. Pod oknem stało proste, surowe biurko, za nim krzesło. Na blacie nadal leżała fajka ojca, jej cybuch
spoczywał na rzeźbionej popielniczce. Nieco wyżej, pod obrazem przedstawiającym jeźdźca na koniu mieścił
się ich rodzinny sejf.
Ostatni raz Thorninger otwierał go pięć lat temu.
- Niewiele się tu zmieniło - powiedział Helper siadając za biurkiem. - Jak gdyby wyszedł po tytoń do fajki.
I po butelkę whisky.
Thorninger odwrócił się do niego plecami.
- Czego pan właściwie chce? Ja nie jestem taki jak ojciec. Staram się panu pomóc, choć moja żona umiera
właśnie w szpitalu.
Helper skrzywił się i ostrożnie potarł guz na policzku.
- Jest pod dobrą opieką. Nic jej nie grozi.
- Skąd pan wie? Czy pan nas śledzi?
Mężczyzna wyjął cygaro. Odczekał chwilę i powiedział:
- Zanim odbiorę mojego brata, chciałbym ci coś opowiedzieć. Nie powtarzaj, proszę, że nie masz czasu.
Jutro o tej porze, powinienem być na orbicie tej planety, a przez te kilkanaście godzin, które mi jeszcze
zostały, mam do zrobienia więcej niż niejedna fabryka przez dwa lata.
Thorninger wzruszył ramionami. Więc jednak jest zaangażowany w sprawę Obcych, pomyślał. To nie
przypadek, że zjawia się właśnie teraz.
- Kiedy moja matka rodziła - Helper bawił się nie zapalonym cygarem - twój ojciec popijał częściej niż
zwykle. Ja przyszedłem na świat w niezłej formie, więc nie udało mu się mi zaszkodzić. Odebrał poród,
zaszył pęknięte krocze matki i napoczął kolejną butelczynę. Wtedy widział mnie po raz pierwszy. Byłem nagi
i bezbronny.
Thorninger usiadł na zakurzonym fotelu.
- Po co mi pan to opowiada?
- Moja matka wróciła do domu - kontynuował Helper niewzruszenie - i zaczęła mnie wychowywać. Kiedy
miałem szesnaście lat, dostała ostrego krwotoku do jamy brzusznej, po którym przywieźli ją do twojego ojca.
Starał się bardzo, ale pech chciał, że znowu był pijany. Matka zmarła. Sekcja wykazała, że przyczyną była
wieloletnia nie rozpoznana ciąża pozamaciczna. Płód skamieniał w okolicy prawej nerki, był to mój brat
bliźniak. Lithopedion, tak to się fachowo nazywa, dawał oczywiste objawy dużego guza, tyle tylko że nie
były one oczywiste dla twojego ojca. Aby zdusić sprawę w zarodku, wykupił ciało mojego skamieniałego
brata z rąk anatomopatologów i przyniósł tutaj. Żył spokojnie, dalej popijając, do czasu, kiedy nie zobaczył
mnie po raz drugi. Byłem znacznie większy niż w chwili porodu i wiedziałem, co mam mówić.
Thorninger drgnął. Zdjął pilotkę i rzucił ją na biurko ojca. Było mu gorąco. Rozpiął kilka guzików koszuli.
- Rozumiem - przytaknął zduszonym głosem. – Zaczął go pan szantażować.
- A skąd. - Helper przypalił wreszcie cygaro. - Przestraszyłem go raczej. Nie mógł przecież przypuszczać,
ż
e wiem o moim bracie. Powiedziałem mu tylko, że brat prosi mnie o pomoc, a ja nie bardzo wiem, co robić.
Twój ojciec nie mógł tego zrozumieć. Nie wierzył, że mamy jakiś kontakt. Myślał, że lithopedion jest
martwy.
- A nie był?
- Nie jest. Przynajmniej dla mnie. Zaczęliśmy razem pracować. Byłem wtedy studentem medycyny.
Podsunąłem twemu ojcu pomysł przeszczepiania mózgów ludzkim płodom. Wiesz najlepiej, jak to się dalej
potoczyło. Pracujesz w tym fachu.
Thorninger zapalił nerwowo papierosa.
- Zajmuję się tylko syntezą głosów. Nie jestem genetykiem.
Helper zaśmiał się sarkastycznie.
- Jasne. Kiedy praca miała się ku końcowi, twój ojciec przestraszył się. W pijanym widzie obmyślił, że chcę
się zemścić za śmierć matki. Ledwie co zostałem lekarzem, a on cwanie oskarżył mnie o szantaż i
wielokrotne nadużycia medyczne. W pewnym sensie dopiął swego. Przenieśli mnie do armii. Ale popełnił
błąd.
- Wiedział o tym.
- Mój brat przygasał w jego sejfie. Twój stary pobierał z niego wycinki mózgu i wszczepiał rozmaitym
zwierzakom. Odkrył, że lithopedion ma zadziwiające możliwości. Regeneruje pobrane zeń tkanki. To był
właściwy klucz. Do tego zmierzałem i ja, ale nie wiedziałem jeszcze, że mój brat leży ukryty w sejfie. Zataił
to przede mną. Mówił, że został pochowany z moją matką, co było kłamstwem.
Thorninger przesunął fotel pod sejf. Wolał nie myśleć, w jaki sposób ten człowiek się o tym wszystkim
dowiedział.
- Mam go panu dać? Jowitay jest w złym stanie...
Czeka na mnie.
- Mówiłem ci, że wiem. Ale ani twój ojciec, ani ja nie powiedzieliśmy ci o najważniejszym. Jeszcze kiedy
pracował ze mną, wszczepił cząstkę lithopediona w macicę niedorozwiniętej umysłowo kobiety. Odkryłem to
przypadkiem i gdy się zorientował, że ja wiem, przestraszył się naprawdę. To był gruby kryminał.
- I co? - Thorninger sięgnął do sejfu. - Przecież wiem, że stary nie był w porządku. Był skurwysynem.
Czego pan chce?
Szyfr był prosty, sześciocyfrowy. Wystarczyło ustawić dzisiejszą datę i przekręcić kluczyk.
- I nic. Kobieta zmarła w chwili porodu, ale dziecko przeżyło. Z czasem dobrałem się twojemu staremu do
dupy, skutecznie zresztą. Cierpiał już na psychozę alkoholową, po części sam się wykończył.
- Pan wie, kim jest to dziecko? To, które powstało z lithopediona?
- Tak.
Thorninger wydobył z sejfu zawiniątko. Wiedział, że w środku jest krótki list i gipsowa skamielina. To miał
być ostatni kawał starego. Ale Helper najwyraźniej też o tym wiedział. Nie dotknął nawet pakunku.
- Nadal sugeruje pan, że to coś żyje? - Thorninger pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Żyje w letargu. I jest tylko jedna droga, żeby z niego wyszedł. Dosyć niebezpieczna, ale istnieje. Czas
odgrywa tu dużą rolę. Przeczuwam, że mój brat gaśnie. Trzeba się spieszyć. Jest znacznie słabszy niż kiedyś.
Thorninger rozsupłał czarną chustę.
- Pan chce zrobić to samo, co zrobił mój stary? Chce pan to zainplantować w kobiecą macicę?
Helper otoczył się kłębem dymu. Czekał.
- Zaraz... - kontynuował Thorninger. - To dlatego mówił pan o tym dziecku. To była dziewczynka... Pan
chce ją odnaleźć i... Ona nie odrzuci wszczepu. Identyczny materiał genetyczny.
- Tak. Ale tym razem chirurdzy genetyczni wszczepią całość. Minęło wiele lat, postęp jest ogromny. Chcę
widzieć mojego brata na tym świecie dokładnie takim, jakim miał być.
- Kim ona jest?
Helper wstał i zasłonił okno grubą firaną. Cygaro dopalało się powoli.
- Traf chciał, że pojawiła się w naszym mieście dopiero po śmierci twego ojca. Jest okaleczona, ten
przeszczep był szaleństwem.
Przerwał i zdusił niedopałek w rzeźbionej popielniczce.
- Mój brat nawiązał z nią kontakt - dodał po chwili. - Ona już wie. Ona czeka na niego, choć nie ma pojęcia,
gdzie twój ojciec go schował. W tym cały problem.
- Żartujesz pan... To jakaś bzdura. To nie może być prawda.
Helper zaśmiał się znowu złośliwie, złowrogo.
- Prawda? A co to takiego?
Pojawiła się po śmierci ojca... Okaleczona. Myśli gorączkowo biegały po głowie Thorningera. O kim ty
mówisz, człowieku... To nie może być prawda.
- Ale jest. To Jowitay jest tą kobietą. Wróciła do domu. Będzie matką i nosi twoje dziecko. Istnieje tylko
jedna szansa, żeby przeżyła ciążę. Wolałem, żebyś o tym wiedział, Thorninger. Jest w szpitalu pod dobrą
opieką. Najlepsi z najlepszych czekają tylko na mnie i mojego brata. Kiedy on przylgnie do ścian jej macicy,
przeżyją oboje. Są tym samym. Potrzebują się.
Thorninger ukrył twarz w dłoniach.
- A co będzie z naszym, z moim dzieckiem? - załkał. - Z tym, które nosi w sobie? Chcesz je zniszczyć? To
po to tu przyszedłeś.
- Nie. Proszę cię o pomoc, Mercur. - Odwinął zawiniątko. - Przecież wiesz, co twój stary trzymał w sejfie.
Nie tego szukam. Ten kawałek gipsu mnie nie interesuje.
- Helper spojrzał gniewnie na szarą skamielinę i mówił dalej:
- Kiedy twój stary zorientował się, czego szukam, ukrył gdzieś lithopediona. I aż do śmierci się nie
przyznał, że to zrobił. Był szalony. Bał się, że przez ten kawałek skamieniałego ciała prawda wyjdzie na jaw.
Ż
e miałbym dowód. Myślał, że chodzi mi tylko o zemstę. Rozumiesz? A mi chodziło o coś więcej: stary
skurwiel ukradł mi brata.
Thorninger zesztywniał.
- I co teraz? Co mam zrobić? Ojciec mówił, że pan może być groźny. Straszył mnie pana nazwiskiem,
wyjąc po nocach.
- Nie bój się. Jestem groźny, kiedy ktoś wchodzi mi w drogę. Ja myślę, że ty coś wiesz. Zastanów się.
Gdzie jest prawdziwy lithopedion? Mój brat musi się urodzić - dodał po chwili ochrypłym głosem. - Jest
jeszcze wiele rzeczy, o których nie wiesz. Jeśli staniesz mi na drodze, dziś, jutro, za rok, zabiję cię jak psa.
Jak twojego ojca. Ale teraz proszę cię o pomoc. Tu jest mój telefon. Masz jeszcze kilka godzin.
Wyszedł z gabinetu, pozostawiając za sobą smród cygara i pustkę.
Thorninger zmrużył oczy.
Mijały minuty.
Mijały godziny.
Raz jeszcze sięgnął do sejfu. Palce jego dłoni niepewnie ujęły kolbę pistoletu.
- Nie dałbym temu rady, Jowitay. To przecież mój stary jest winien. Zaraz, zaraz... - złapał się za głowę. –
Ten staw. Te dziwne rośliny, które zjadłaś. Czemu nie pokazałem mu tej kartki? Ta wiadomość była
przeznaczona dla niego. Nie dla nas. Tak. Mam go.
Przyłożył chłodny metal do czoła. Lufa pistoletu przyjemnie studziła rozpalone myśli.
- Słucham, panie Helper - odezwał się prezydent.
- Za osiem godzin rozpocznę właściwe negocjacje - powiedział Helper krótko. - Najpierw damy im do
zrozumienia, że to my dyktujemy warunki. Przylecieli tu, bo nas potrzebują.
- Co pan zaproponuje?
Helper mocniej ścisnął słuchawkę.
- Broń taktyczną i Najemników. Sądzę, że właśnie tego im brakuje. Broni i dobrze wyszkolonych żołnierzy,
panie prezydencie. Nie damy im tylko broni nuklearnej.
- Dlaczego?
- To my rządzimy w tym biznesie. I tak pozostanie.
Prezydent głośno odetchnął.
- Dobrze - jego głos był stłumiony. - Oczekuję pana u mnie o wyznaczonym czasie.
Rozmowa była zakończona.
Helper spojrzał na zegarek i wykręcił kolejny numer.
- Klinika Thowaidsa - odezwał się gios w słuchawce. - W czym możemy pomóc?
- Z profesorem Zummo, proszę. Czeka na mój telefon.
- Już łączę.
Czekał stukając niecierpliwie palcem. Wreszcie usłyszał niski, spokojny głos.
- To pan, panie Helper?
- W rzeczy samej. Jak ona się czuje?
- Wiem, że pan się spieszy. Powiem krótko. Jeśli nie zdążymy w ciągu czterech godzin, sprawę uważam za
niebyłą. Nie przeżyje.
Helper skrzywił się.
- Dobrze. Do widzenia.
- Do widzenia panu.
Odłożył słuchawkę i podszedł do hotelowego okna. Niżej rozpościerało się Ecowitak. Ulice były
przesłonięte przez powietrzne reklamy, domy świeciły w przedpołudniowym słońcu. Ludzie biegali po
ulicach tak, jak kiedyś biegał tu i on. Widział budynek swojej szkoły, widział maleńkie domki na południe od
centrum. W jednym z nich mieszkał przez siedemnaście lat. Na północy dostrzegł ciemną plamę drzew. Tam
musisz być, wyszeptał w myślach. Przeczuwałeś chyba, że tak się stanie, wtedy, na granicy światów.
Dlaczego cię nie słyszę? Czy dałeś mi choć jeden znak?
- Wolałbym, żebyśmy rozpoczęli tę grę razem, bracie - powiedział przechodząc do przedpokoju. - Nie
potrwa kilka godzin, a dziesiątki lat. Nie udźwignę jej sam.
Kiedy zakładał płaszcz, zadzwonił telefon.
- Tak.
- Wiem, gdzie on jest. Jeśli Jowitay ma dzięki niemu przeżyć, niech pan przyjedzie.
- Dzięki. Zaraz będę.
Więc Thorninger junior nie był taką kanalią, jak jego stary. Grał po właściwej stronie.
Szedł za nim szybkim krokiem. Co chwila wkraczali w inną alejkę parkowego labiryntu; każda była węższa
od następnej, z czasem asfalt zamienił się w wydeptaną ziemię. Widać było, że Thorninger świetnie znał
teren. Nie zawahał się ani razu. Dopiero przed jakimiś szczególnie gęstymi krzakami stanął i spojrzał w
stronę Helpera.
- Czy mówił pan prawdę? O moim ojcu?
- Tak.
Thorninger skinął głową i zdjął pilotkę.
- To tu. Niech pan patrzy.
Rozchylił krzewy i puścił Helpera przodem. Stali nad małym brudnym stawem. Jego czarna woda musiała
kryć wiele tajemnic. Nie było czasu na ich rozwiązywanie. Nie było już czasu na nic.
Ta roślina w kształcie kobiety... Helper zrozumiał, że dotarli we właściwe miejsce. To był znak od
Caldritha.
Jego Drzewo Życia.
- Gdzie? - zapytał krótko.
Thorninger pociągnął go za sobą. W pewnym miejscu pochylił się i pokazał coś palcem.
- Ona zjadła te grzybki. Nieważne w jaki sposób. Nie rozumiem dlaczego... Ale on musi być właśnie tu.
Helper zaczął kopać. Fioletowo białe owoce spłynęły sokiem. Taaak. Zabrał je w drogę. Jednak mu się
przydały.
- Coś tam jest - mruknął. - Niezbyt głęboko.
Zrzucił płaszcz i wsadził ręce w czarną wodę. Namacał owalny kształt. Wiedział już, że to Caldrith.
Odnalazł brata.
Ostrożnie położył go na zielonej trawie. Nie był większy od zaciśniętej pięści. Thorninger przykucnął obok.
Jego duży nos poruszył się nerwowo.
- Czy tego pan szukał?
- Tak. To jest mój młodszy brat.
Grube palce delikatnie rozwinęły nadgniły całun. To, co zobaczyli, przypominało muszlę. Miało kolor biało
szary, gdzieniegdzie prześwitywały niebieskawe żyłki.
Helper uniósł lithopediona z trawy i schował do czarnej walizeczki.
- Skąd wiedziałeś, że właśnie tu? - zapytał patrząc w zwężone oczy Thorningera.
Sięgnął do kieszeni i podał Helperowi zwinięty w rulon karton.
- Ona zjadła te grzybki. Widać tak się miało stać - powiedział cicho, mnąc w dłoniach pilotkę. - Narysowała
to, choć Bóg nie dał jej oczu. To chyba do pana, choć ten sam bóg mi świadkiem, że nie rozumiem, co się
dzieje.
Helper uśmiechnął się wpatrzony w rysunek.
- Czułem, że mnie szuka. Nie mamy czasu. Jeśli zabieg nie zacznie się za dwie godziny, umrze i ona, i mój
brat. Ruszajmy.
Thorninger złapał go za ramię.
- A ten napis na dole w jakimś dziwnym języku? Co oznacza?
Helper odwrócił się powoli.
- Oznacza: „Ten człowiek musi umrzeć". Tak też się stało, ale nie pytaj, o kogo chodzi. Nie żyje już od
dawna.
Thorninger długo patrzył na oddalające się plecy. Kim są ci ludzie? Pełen determinacji i wewnętrznej siły
olbrzym i jego skamieniały brat. Oby tylko zwrócili mi Jowitay. Oby znowu przyszła do domu.
Z zamyślenia wyrwał go cichy plusk. Spojrzał w stronę stawu, dostrzegł, że białe drzewo osuwa się w toń.
Wyciągnięta w niebo gałąź pękła z suchym trzaskiem.
Minęły miesiące. Przeszła wiosna, za nią przeszło lato, nastała jesień. Ogromny statek odleciał tam, skąd
przybył, na jego miejsce przyleciało kilka mniejszych. Bramy światów otworzyły się dla Ziemi. Ludzie dobili
swego najważniejszego targu. Życie potoczyło się zwykłym biegiem.
- Tak właśnie miało być - mruknął Helper. - Potrzebuję cię na te wszystkie lata. Ja i moja korporacja. Ja i
WARS 'N' GUNS.
Wsadził dłoń w rękawice inkubatora i lekko dotknął okrągłego brzuszka.
- Tak, Aldritch - westchnął. - Znaliśmy się wcześniej i znowu będziemy się znali. Po tej stronie tylko ja i ty
będziemy coś pamiętać. Z tych dobrych czasów pełnych wichrów i wielkich czynów. Kiedy czas był tylko
jeszcze jedną zmienną, a my graliśmy w swoje gry. W trakcie jednej z nich przepowiedziałeś to wszystko, a ja
poprzysiągłem, że urodzimy się razem w tym świecie zła. Decayro stanął nam na drodze. Jego psy są
nieustępliwe i będą cię ścigać. Ja przechodzę na ich stronę, tak jak ustaliliśmy wcześniej. Biorę na siebie te
wszystkie śmierci. Te, które już nastąpiły, i te, które dopiero nastąpią.
Noworodek przekrzywił główkę i wyprostował rączki.
- Wiedziałem też, że Jowitay nie przeżyje porodu. Zbyt wiele musiała ci oddać. Nie usprawiedliwia mnie,
ż
e i ona o tym wiedziała. Oszukałem uczciwego człowieka. Zapłacę więc i za to.
Helper przygarbił się jeszcze bardziej. Nowotwór pożarł już połowę jego policzka.
Nadchodziły mroczne dni. Nad nimi ścierały się światy.
Aldritch zamknął usta. Był jeszcze za mały, żeby myśleć o tym wszystkim. Chciało mu się jeść.
* * *
Dzień na wyścigach
- Jest już wśród ludzi - powiedział d'Drizzler. - Tam, gdzie żyje jego brat.
Słudzy wnieśli tacę pełną owoców. Podano wino.
- Nie jest wcale pewne, czy mu się uda – westchnął Hallejo. - Tam, gdzie świeci tylko jedno słońce, łatwo
zgubić drogę. Chmury wiszą nad jego domem.
Stół był długi, ale niewielu gości opierało swe dłonie na aksamitnym suknie. Siedzieli w półmroku, pijąc
wino i słuchając cichego plusku dobiegającego zza okien. Płynął tam strumień, z miesiąca na miesiąc jego
woda stawała się coraz bardziej mętna.
- Relphe musi czekać - powiedział d'Drizzler.
- On czeka, panie. Ale czy nie nazbyt długo został jednym z nich?
- Co masz na myśli, Brandio?
Krasnolud pogładził dłonią brodę i wychylił jednym haustem wino.
- Może przeszedł na stronę tego, którego imię jest przeklęte? Może jest już przeciw nam.
D'Drizzler wstał. Tlące się dotąd świece zapłonęły nagle pełnym blaskiem. Szum strumienia przybrał na
sile.
- Nie. Choć czeka tam sam i słucha rozkazów Pana Rozpadu, wciąż jest moją częścią, tak jak i ten, który
ma do niego dołączyć. Czy potrafisz zmieszać wino z wodą? Wino takiej jakości? Relphe czeka. Jest nas dziś
tylko siedmiu, bo bałem się zaprosić innych. Decayro ma wśród nas swoich ludzi. Wtyka oślizłe palce w
nasze serca, a ja pozwalam mu wierzyć, że wygra, bo jesteśmy sami. Nie wie, kim jest Relphe. Nie wie też
nic o Caldrithu.
- Choć jemu teraz służą - powiedział Hallejo – stoją po naszej stronie. Co będzie jednak, jeśli Caldrith nie
odzyska pamięci? Czy umrze z gniewem w sercu? Tego się boję.
- Oddał życie. Pamięć będzie mu zwrócona - d'Drizzler splótł dłonie. - A kiedy spojrzą sobie w oczy,
Decayro załka bezsilnie. Bestia pozostanie żywa, ale to my będziemy ją karmić.
- Tak więc nie będzie już bestią - przytaknął Hallejo.
Wznieśli w górę puchary.
Wielki wentylator leniwie mielił gorące powietrze. Łopaty wirnika zagarniały je z cichym sykiem i
wyrzucały w noc, gdzie paliły się światła miasta i widać było most zawieszony nad rozmigotaną wodą. Było
parno. Było duszno. Było lato.
Guy Aldritch patrzył na rzekę i czuł krople potu zbierające się na czole. Czekał na burzę, siedząc w
głębokim fotelu przy wygaszonych światłach, a plamy cienia ponuro obrysowywały jego chudy półprofil.
Głowę mężczyzny otaczało sześć monitorów; tylko na jednym z nich przesuwały się jakieś liczby, pozostałe
były wygaszone. Aldritch nie myślał o niczym. Widział, jak kłęby pary wzbijają się znad rzeki w czarne
niebo, by po chwili zniknąć, a potem pojawić się znowu. Wydawało mu się, że oddycha tym samym rytmem.
Kiedy przy jego biurku pojawiło się holo, szybko zamknął oczy. Wentylator nadal wirował, cienie biegały
po pokoju.
- Niech się pan obudzi, Aldritch.
- Nie śpię, szefie.
- Jasne. Dałbym głowę, że znowu kombinuje pan, co by jeszcze poprawić w tym zasranym świecie. Zrobię
panu małą przerwę.
- Są klienci? - Aldritch powoli otworzył oczy.
Holo zamigotało i usiadło w fotelu. Oblicze szefa firmy skryte było pod maską przedstawiającą niewinną
twarzyczkę zdziwionego dziecka, o pulchnych, zaczerwienionych policzkach. Mr. Helper nigdy nie
pokazywał swego prawdziwego oblicza. Mówiono, że jego twarzy nie widział jeszcze nikt. I nie znał jej także
Guy Aldritch.
Helper przytaknął dziecięcą głową.
- Tak. Mamy klientów. Chciałbym, żeby pan osobiście poprowadził sprawę. Pański komputer dostał już
dane; będą tu za kilka minut.
- Tak jest, szefie.
Obraz zniknął bez słowa. Helper cenił sobie każdą chwilę. Im ważniejszy problem, tym krócej mówił.
Aldritch uruchomił kilka przycisków. Wentylator przyspieszył, ściany pomieszczenia zapłonęły stonowaną
poświatą, poprzecinaną płynącymi leniwie strumieniami błękitu. Monitory zadrżały i uniosły się niczym
kwiaty zroszone wiosennym deszczem.
Dlaczego Stary osobiście wniknął w tę właśnie akcję? Rzadka to rzecz widzieć go w moim gabinecie.
Hmmm. Będą kłopoty.
- Cholera - zamruczał pod nosem i w tym momencie drzwi zmieniły kolor. - Proszę wejść.
W progu stanęło trzech Obcych. Byli krępi, zwarci w sobie, z wielkimi rozkołysanymi głowami
przypominającymi łby tapirów. Czaszkę najbliższego porastała siwa szczecina gładko zaczesana do tyłu.
Ten jest najważniejszy, zawyrokował Aldritch.
- Dobry wieczór, panowie. Miło jest mi powitać klientów WARS 'N' GUNS.
Szczeciniasty tapir zachrypiał basowo:
- Witamy pana. Mamy do zrobienia kontrakt. Prosiłbym o jak najszybsze przejście do właściwej procedury.
Obcy podeszli bliżej. Sięgali człowiekowi do pasa, ale byli znacznie szersi w barach. Ich głowy poruszały
się niespokojnie, wydawało się, że znacznie lepiej posługują się węchem niż wzrokiem. Za nimi niespiesznie
wsunął się facet z ochrony, Steve Goblotter.
Aldritch przymknął powieki i uśmiechnął się. Najbliższy monitor wyświetlił kolumny słów.
- Pochodzimy z systemu Aldebarana, układ siedmiu zimnych planet ze słońcem typu li. Zamieszkujemy
czwartą planetę układu. Dokładne dane zostały w sąsiednim pokoju.
- Tak, dotarły już i tu. Proszę dalej. - Aldritch obserwował ekran.
Tapirowaty przysunął się jeszcze bardziej i uniósł wielką głowę. Aldritch poczuł ostry, zwierzęcy zapach i
pomyślał, że jeśli Obcy zdenerwują się jeszcze bardziej, wentylator może temu nie sprostać.
- W naszym świecie nie jesteśmy sami. Żyje też druga rasa, nazywana przez nas Brohantami, co oznacza
plugawość w plugawym. Prowadzimy z nimi wojnę od czasu, kiedy narodził się nasz świat. My nazywamy
siebie...
- Asinami... - Aldritch uruchomił drugi monitor.
- Tak jest - przytaknął tapir, a jego brwi wyskoczyły do przodu jak srebrzysta szczotka. - I właśnie my
chcemy wreszcie końca tej przeklętej wojny. Nikt nie wygrywa, nikt nie ma przewagi. Jad nienawiści trawi
nasze umysły, nie mamy już pomysłów jak żyć, mamy pomysły jak walczyć. Boimy się wroga, a wróg boi się
nas. Przelało się już tyle krwi, że musi się przelać jeszcze po stokroć więcej, żeby to zakończyć. Chcemy
zwyciężyć. Żeby zwyciężyć, potrzeba nam dobrej broni. Waszej broni.
- Oczywiście. Po to panowie tu są - powiedział Aldritch patrząc, jak szczeciniasty Obcy nerwowo
przestępuje z nogi na nogę. - Jaki typ broni interesuje waszą rasę? Dysponujemy szeroką ofertą.
Teraz poruszył się drugi tapir. Miał ogromny ryj z czerwonymi, badawczo świdrującymi rozmówcę
oczkami. Stalowe włosy, przycięte na krótkiego jeża, poruszyły się niespokojnie. Wojskowy, ocenił w
myślach Aldritch. Mundur w oczach, rozkaz w ruchach.
- Chcemy broni atomowej.
Aldritch westchnął i przysiadł na brzegu pulpitu. Szczupłymi węźlastymi palcami zastukał w trzeci ekran.
- Przecież panowie świetnie wiecie. Podstawą działania firmy WARS 'N' GUNS jest bezwzględny zakaz
sprzedawania broni nuklearnej. Od tej reguły nie ma, nie było i na pewno nie będzie wyjątków. Niektórzy
ludzie obdarowali, co prawda, kilka światów głowicami nuklearnymi...- Błysk nadziei w oczkach
wojskowego widoczny był natręt z końca pokoju - ...ale nie były to prezenty, jak pansię domyśla, których by
tam oczekiwano z utęsknieniem.
Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter zaśmiał się chrapliwie. Aldritch popatrzył na
wentylator, ale wirnik pracował tak szybko, że nie było już widać ani rzeki, ani mostu. Jeszcze przed chwilą
ciemny, posępny pokój, teraz bajkowe morze kolorów. To robiło wrażenie.
To przypominało, że choć rozmawiali jak kupiec z kupcem, gdzieś w środku była śmierć i ocean krwi.
Wystarczyło włączyć inne światło i uważniej spojrzeć w tapirze ryje Obcych.
Aldritch wiedział, że nie może tak myśleć. On tylko sprzedawał. Oni zaś kupowali. Na chwilę przymknął
powieki i znowu zobaczył rzekę rozmigotaną światłami miasta.
- Słucham dalszych propozycji. - Woda wydała mu się czerwona i musiał otworzyć oczy.
- Wiedzieliśmy, że nie da się tego od was kupić - wojskowy wzruszył ramionami. - Chcieliśmy po prostu
spróbować. Naprawdę interesuje nas broń biologiczna.
Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową, jak gdyby doceniał przebiegłość ich planu. Dupki, pomyślał.
Zawsze to samo.
- Znakomity wybór - powiedział na głos. – Wybrali panowie stosunkowo tanią i, co najważniejsze,
niezwykle skuteczną formę ataku. Zanim przejdziemy do działu B uzgodnić szczegóły, ustalmy formę
zapłaty...
Gardziel siwego tapira wybrzuszyła się lekko, najprawdopodobniej przełykał ślinę. Ostry zapach przybrał
na sile.
- Zaproponowaliśmy diamenty i zboże. To wszystko, co może zainteresować waszą Ziemię.
- Taaa... - Przez czwarty ekran przeleciały kolorowe kolumny. - Chociaż nie jest tego dużo.
Wystukał szybko kilka danych i patrzył na odpowiedzi komputera. Mieścili się w dolnych granicach normy.
Dobra. Trzeba to brać, Stary nie wszedłby w sprawę, gdyby klienci byli niewypłacalni. Stary w ogóle miał to
do siebie, że kiedy nie poruszał jakiejś kwestii, nie oznaczało to wcale, że kwestia ta jest mało znacząca.
Każdy w firmie wiedział, że najważniejsze było to, o czym w ogóle nie wspominał.
Siwy tapir, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem, wystękał niepewnie:
- W poprzednim pokoju stwierdzono, że mieścimy się w granicach.
Aldritch skinął na Goblottera.
- Tak. W dolnych granicach normy na broń B. Proszę za mną, panowie.
Na piątym monitorze pojawił się czerwony napis: „79,99% wskazuje na program «A Day at the Races».
Powtarzam: 79,99% wska..."
Obcy opuszczali właśnie pomieszczenie, źle skrywając uczucie ulgi, za nimi podążył Goblotter, na końcu
ruszył zamyślony Aldritch. Znowu widział czerwoną rzekę, a łopaty wentylatora przebierały spienione fale,
zamieniając je w purpurową mgłę; gdzieś tam, w jej środku stał Helper i mrugał do niego znacząco.
Aldritch wiedział już teraz, dlaczego szef zdecydował się na tę transakcję.
Szósty monitor pozostawał ciemny.
Winda stanęła. Byli sto metrów pod ziemią, w kompleksie V.
- Czekamy na przejście - zachrypiał Goblotter. - Dwóch ludzi i trzech klientów.
Aldritch przyłożył swój kciuk do ściany. Najbliższy Obcy szarpnął niecierpliwie głową.
- Potwierdzić przybycie grupy operacyjnej – odezwały się ściany.
- Potwierdzam. Grupa 3072. Zadania biologiczne.
- Proszę podać hasło.
Spojrzał w kierunku Goblottera. Tylko ochroniarz je znał.
- Pasikonik i Zuzanna.
- Okay.
Drzwi rozstąpiły się i weszli do śluzy. Chwilę później stanął przed nimi gruby, niezwykle ruchliwy
mężczyzna, poruszył pulchnymi palcami.
- Proszę za mną.
Aldritch szedł ostatni, obserwując zaniepokojonych wszechobecną tu bielą Asinów. Trudno było odnaleźć
w niej własny cień. Nawet jeśli ten cień rósł przez całe życie. Tak jak jego.
W przejściu kolejnej śluzy gruby został w tyle i spojrzał Aldritchowi w oczy.
Aldritch szepnął:
- Daj im wersję Normal z hakiem. Resztę wyjaśni ci szef. Prawdopodobnie „ADATR".
- O żesz kurde - syknął gruby i wyskoczył do przodu.
Otworzyły się kolejne drzwi.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział głośno. - Nazywam się Markie Vanderberg. Mam zaszczyt doradzić
panom wybór odpowiedniego drobnoustroju. Czyż może być coś wspanialszego od tej roboty?
- Nie - warknął wojskowy.
- Ma pan jakieś sugestie, przyjacielu? Chyba zna się pan na rzeczy... - Vanderberg zaśmiał się szaleńczo i
skinął głową.
- To pan jest specem - pokornie odpowiedział Asin.
Biolog zakręcił palcami młynka.
- Właśnie. To ja jestem specem. Bez przydługich wstępów: zapoznałem się już z anatomią i patofizjologią
pańskich wrogów, panie...
- Nie mamy imion. Jedno w dwóch, dwa we wszystkich.
- Oooo... To ci dopiero cudo. Nie musicie pamiętać tych wszystkich cholernych imion. Dobre. Ale do
rzeczy, przyjaciele. Na podstawie danych, wstępnych danych ma się rozumieć, nasz komputer zaproponował
konstrukcję potencjalnego wirusa. Czy któryś z panów jest biologiem?
Trzy tapiry równocześnie podniosły oczy.
- Wszyscy.
- Zatem wszyscy jesteśmy w temacie. – Vanderberg przechylił swą łysą głowę i szybko przebiegł na drugą
stronę pomieszczenia.
Na środku pracowni pojawił się trójwymiarowy obraz.
- Otóż i on. Canceroheparis 5. Jeden z moich maleńkich pupilków. Jest na tyle milutki, że specjalnie dla
was zaatakuje wątroby Brohantów i po krótkim okresie utajenia zastymułuje rozwój komórek
nowotworowych. I, co za tym idzie, zabije ich. Jest zmutowanym dzieckiem hepatitis B i canceroheparis 4.
Co to oznacza? Że jest nieprawdopodobnie odporny na środki cytotoksyczne, termostabilny i szybki.
- Jakie są drogi przenoszenia?
Vanderberg z uznaniem pokiwał palcem i przysiadł na oparciu fotela. Po raz pierwszy uśmiechnął się.
- To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa przenikają do organizmu pozajelitowo, drogą
pokarmową i poprzez kontakty seksualne. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, panowie.
Obcy czujnie nastawili uszu.
- Do Rzymu? - zapytał niepewnie przywódca.
- Tak. Do ciał waszych wrogów. Do ich wątróbek.
Aldritch poczuł ostry zapach wydzieliny Asinów.
- To nam odpowiada - powiedział stalowoszary tapir. - Ale jest jeszcze jeden problem.
- Tak?
- Powiedział pan, panie Vanderberg, że to wyjątkowo zjadliwy wirus.
- Zgadza się.
- Stuprocentowo skuteczny i niezwykle łatwo przenikający do organizmów.
- I to się zgadza.
- W takim razie zabije również i nas.
Naukowiec westchnął z rozpaczą i dramatycznym ruchem wydobył z kieszeni chusteczkę. Przez chwilę
wycierał spocone czoło.
Dobry jest, drań, pomyślał Aldritch. Lepszy niż niejeden aktor. Wie, kiedy zrobić pauzę dla publiki.
- Panowie - kontynuował Vanderberg. - Nie bądźmy dziećmi. One są w naszych domach i daj im, Boże,
zdrowie. Wirus was nie zaatakuje, bo ja wam dam szczepionki. Cały cholerny zestaw odzjadliwionych form
Canc-Hep 5. Możliwość powikłań wyniesie około... - Grube palce przebiegły nerwowo po klawiaturze. - ...
jedną setną promila. To żadna możliwość. Jedyny problem, jaki przed wami stoi, to sprawne przeprowadzenie
akcji masowych szczepień.
Siwy tapir pokiwał dłonią.
- To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolnościach mutacyjnych wirusa? Pan wie, że kiedy Canc-
Hep 5 zmutuje, czeka nas zagłada. Sami nie wyprodukujemy nowej szczepionki.
Oczy Vanderberga zrobiły się okrągłe i spoczęły na Aldritchu, który bawił się nie zapalonym papierosem.
- Dobre, aczkolwiek prostackie pytanie. Widzicie, panowie, podstawą filozofii działania WARS 'N' GUNS,
jest troska o jakość i niezawodność naszych wyrobów. Canc-Hep 5 będzie zablokowany. Ja wyznaczę jego
genetyczną przyszłość. Nasz maleńki bohater nigdy nie zmutuje.
- A te skurwysyny, Brohanci? - zapytał wojskowy. - Jeśli coś wymyślą i opanują epidemię?
- To byłoby możliwe - Vanderberg ujął w dłoń holo wirusa. - Ale powiedziałem przecież, że po wniknięciu
do wątroby ofiary Canc-Hep 5 unieczynnia się. Co nie oznacza wcale jakiegoś letargu. Jest zaraźliwy, potrafi
się mnożyć, ale nie jest zjadliwy. Krótko mówiąc: moją ideą jest zarazić jak najwięcej osobników potajemnie.
Kiedy zaczną chorować, będzie już za późno.
Aldritch uśmiechnął się.
- Panowie, doktor Vanderberg jest wybitnym specjalistą. Lepsze od niego są tylko wirusy, które hoduje.
Zapewniam.
- Nie chcieliśmy nikogo urazić - powiedział szybko wojskowy. - Znamy waszą solidność i kupujemy tego
wirusa. Gdybym jeszcze mógł zapytać o termin dostawy towaru.
Krótkie ręce biologa wykonały skomplikowaną figurę.
- Dostawa leży w kompetencjach pana Aldritcha, termin zaś... Chwileczkę.
Podszedł do jednego z komunikatorów.
- Tu Yanderberg. Dajcie mi kogoś ze Żłobka.
Ż
łobkiem nazywali kompleks laboratoriów, gdzie wylęgały się mikroorganizmy. Aldritch pamiętał
technika, który pierwszy użył tego określenia. Ze trzy lata temu, tuż przed śmiercią technik wydrapał na
ś
cianie powitalny slogan: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ŻŁOBKU. Kiedy Aldritch wszedł do
głównego laboratorium, wisielec miał półprzymknięte oczy i wydawało się, że nadal spogląda na swoje
przedśmiertne dzieło. Nazywał się Chambers i był przyjacielem Aldritcha.
- Tu Sykes.
- Jest nowy do hodowli. Na pożywkach stałych. Plus wersja odzjadliwioną.
- Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz.
- To wasza sprawa. Dzisiaj dostarczę wam model, a za sto dwadzieścia godzin chcę mieć przygotowaną
kolonię. Dziękuję. - Vanderberg odwrócił się do Asinów. - Wszystko gra. Będziecie mieli swoją niewidzialną
armię na orbicie za ziemski tydzień. To bardzo dobry wynik.
Ryje Obcych rozjaśniły się.
- Na razie dziękuję, doktorze - powiedział Aldritch. - Panowie pozwolą. Przejdziemy do działu finansów
uzgodnić resztę szczegółów.
Przyjemnie było patrzeć, jak roześmiane twarze Asinów gasną jedna po drugiej.
Sukinsyny, pomyślał ospale.
Sokół zatoczył kolejny krąg.
Bez najmniejszego ruchu skrzydeł żeglował w swym powietrznym królestwie. W pewnej chwili
znieruchomiał, złożył skrzydła i błyskawicznie opadł na ramię Aldritcha.
Był wielkości zapałki.
Człowiek otworzył oczy i westchnął:
- Co jest... A, to ty, Moseley.
Sokół zakwilił przejmująco.
- Ktoś idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie słyszę. - Niespiesznie przesunął kciukiem dźwigienkę zamocowaną
w oparciu fotela.
Zniknęło niebo i słońce, w zamian pojawiły się ściany.
Sokół poruszył się niespokojnie.
- Okay, Moseley. Obiecuję ci, zaraz spławimy gościa i znowu będziesz latał.
W otwartych drzwiach stanął niski, mocno zbudowany mężczyzna. Zrzucił przemoczony prochowiec i
skinął Aldritchowi głową.
- Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie nadaje się, by ją nagłaśniać szerszymi kanałami
łączności.
- I nie wymaga zwłoki, co?
- Ty to masz łeb. Czekasz na kogoś?
- Za godzinę przyjdzie tu taka jedna. Ale nie jest prawdą, że na nią czekam.
Usiedli przy stole. Twarz gościa przybrała chory, zmęczony wyraz. Potarł zaczerwienione powieki, z
sykiem wypuścił powietrze i zaklął cicho. Nagle znieruchomiał.
- Co tam siedzi na twoim ramieniu, do diabła?
- To Moseley. Poznajcie się panowie. Moseley. Aisenbach.
Zdumiony Aisenbach pochylił się w kierunku ptaka.
- Nie wiedziałem, że hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki mały? Młody?
- To nie kanarek, idioto. To sokół. Kosztował mnie stówkę. Miniaturka jednorazowego użytku, prototyp nie
wdrożony do produkcji seryjnej.
Gość ożywił się.
- Piękny, kurde. Jasne, że sokół... - Jego palec zbliżył się do główki ptaka. - No, bracie, daj się pogłaskać...
W chwilę później ssał rozciętą opuszkę, a sokół machał skrzydłami i posykiwał wojowniczo.
- Dobry Moseley - pochwalił ptaka Aldritch. Wyjął z kieszeni małą czerwoną kulkę i pstryknął w
powietrze. Sokół dopadł ją tuż nad podłogą i odleciał na pobliski barek.
- Mów, Aisenbach. Ta kobieta nie lubi moich przyjaciół.
Aisenbach skinął głową.
- Jestem tu, bo Stary uruchomił „A Day at the Races". Przykra sprawa, ale...
- Czy rząd już się w to zaangażował?
- Tak. Czekają na decyzję szefa.
Aldritch zapalił papierosa.
- Będzie z miesiąc, jak przyszły do mnie te śmieszne ryje. Mówili o drugim gatunku zamieszkującym ich
ś
wiat.
- Dobrze myślisz, bracie. Ci drudzy to Brohanci. Są u nas w firmie. Czekają na ciebie.
Sokół wzbił się w powietrze i zakwilił przenikliwie.
- Słuchaj, Aisenbach. Słuchaj uważnie. - Twarz Aldritcha zniknęła w cieniu i tylko ostry nos, niczym
brzytwa wycelowany był w rozmówcę. - Czy pomogliście tym drugim sukinsynom dowiedzieć się, że ci
pierwsi kupili od WARS 'N' GUNS wirusa?
- Nie. Przeciek poszedł innym kanałem. To nie my. - Aisenbach oblizał grube wargi. - Zresztą, co ja wiem?
Czy ja jestem od tego, żeby wiedzieć? Zapytaj szefa.
- Dlaczego więc Stary uruchomił program?
Aisenbach opuścił wzrok. Podszedł do barku i szybko napełnił szklankę.
- Bo ci drudzy są zdecydowani. A ci pierwsi już kupili. Ta zasrana planetka spełnia nasze wymagania.
Rozumiesz? Kurwa, to jest proste i nie wyszukuj mi tu żadnych przeszkód. Nikt nic nie namieszał. Sami to
załatwią między sobą, zapytasz Dunbara. I odpieprz się ode mnie!
Sokół był zły. Atakował żyrandol i wściekle machał skrzydłami.
Aldritch wstał. Chwilę patrzył niewidzącym wzrokiem, a potem szybko uruchomił projektor. Znowu
ś
wieciło słońce i wiał lekki wiatr. Z pudełka pod stołem wyskoczyło kilka szarych paciorków.
- To myszy. Dla Moseleya.
Sokół krążył wysoko i wypatrywał ofiary.
Na zewnątrz padał deszcz.
* * *
Gdy wszedł do gabinetu Helpera, siedziało tam już sześć osób.
Kobieta o długich sztucznych blond włosach i świetnie zakonserwowanej twarzy nazywała się Phyllis
Ghallagher. Była pierwszym doradcą Helpera w sprawach zwanych potocznie trudnymi. O tym wiedzieli
wszyscy. O tym, że była też pierwszym doradcą szefa w sprawach zwanych potocznie łóżkowymi, wiedzieli
prawie wszyscy.
Mężczyzna siedzący po jej lewej sprawiał wrażenie zrezygnowanego, steranego życiem ojca licznej
rodziny.
Nic bardziej mylnego, pomyślał Aldritch. Robert Coverdayle odsłużył długie lata w Korpusie Najemników,
aż sam został jego komendantem, a tym samym bezpośrednim zastępcą Helpera. Pofałdowaną twarz
znudzonego buldoga zawdzięczał chirurgom plastycznym. Mówiono, że walczył z Obcymi i dla Obcych, a za
jego głowę na wielu światach wyznaczono nagrodę, która wystarczyłaby na sfinansowanie niedużej wojny.
Nie wyglądał na mordercę; jak wyglądał wczoraj, wiedziało niewielu.
Trzecim siedzącym w ciemnej części gabinetu był drobny facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Zarabiał
pieniądze tak wielkie, jak wielki był jego mózg. Mózg logika o niespotykanych zdolnościach przewidywania i
knucia: zaplanować akurat tyle śmierci, ile wymaga kontrakt. Kiedy patrzył w twarz rozmówcy, jego
wyłupiaste, budzące odrazę oczy zdawały się wypływać; umyślnie potęgował ten efekt nosząc staromodne
okulary.
Aldritch darzył go szczególną niechęcią. Dunbar znany był ze swoich sadomasochistycznych skłonności.
Mówiło się, że kiedy nie męczy zwierząt albo nie zabawia się z młodymi chłopcami, jego zdolności
przewidywania raptownie maleją.
Cholerny mały pedał, pomyślał i odwrócił głowę w kierunku czwartego z gości. Nie znał go, ale dostrzegł
plakietkę wpiętą w klapę marynarki i wiedział już, że patrzy na przedstawiciela rządu.
- Jesteś, Aldritch - warknął piąty uczestnik narady. - Cholernie szybko pan się tu zjawił. Siadaj pan i
słuchaj!
Aldritch wzruszył ramionami i nie patrząc na holo Helpera, usiadł w wolnym fotelu.
- Reasumując - powiedziała Phyllis Ghallagher - sytuacja wygląda następująco. Asinowie zaatakowali i
posługując się naszymi mikrorobotami, rozpylili wirusa praktycznie nad całą powierzchnią planety. Ci
drudzy, Brohanci, są już chodzącymi trupami. Do momentu zakonczenia fazy wylęgania nie zostało im zbyt
dużo czasu, a ich jedyną nadzieją jest nasza szczepionka. I po nią tu przylecieli.
- Nie tylko po nią - ospale odezwał się Coverdayle. - Chcą kupić szczepionkę, jak najszybciej zaaplikować
ją swoim współplemieńcom i przeprowadzić kontratak przy pomocy podobnego do Canc-Hep 5 wirusa, który
mają zamiar kupić od naszej korporacji.
Aldritch zapalił papierosa i spokojnie wydmuchiwał strużki dymu, obserwując, jak Anthony Dunbar wierci
się niespokojnie. Wiedział, że wyłupiastooki pedał nie znosi nikotyny.
- To zrozumiałe - warknęło holo Helpera. - Rzecz w tym, że nie mają tylu diamentów i zboża, ile oferują za
tę transakcję. Nie mogą mieć. - Maska pogodnego dziecka spojrzała na Dunbara.
- Tak. To niemożliwe - potwierdził krótko Dunbar.
- Zawyżyli więc swoje możliwości, licząc na to, że nas oszukają. My zaś... - Helper zawiesił głos. - My zaś
mamy niby w to uwierzyć i sprzedać im i szczepionki, i wirusy. I tak też się stanie.
Aldritch przymknął powieki i zdusił papierosa.
- Czy jest pan pewien swego, szefie? - zapytał udając, że nie dostrzega kulki, którą Dunbar rzucił na dywan.
Pochłaniała papierosowy dym.
- Wtedy oni zaatakują tych Asinów czy jak im tam - Helper zignorował pytanie. - Kontynuuj, Dunbar.
- Zaatakują Asinów i załatwią ich. Tamci świetnie się orientują, że WARS 'N' GUNS nie sprzeda im już
nic, bo wiemy, że nie mają na to środków. To jednak nie wszystko. Asinowie, czując się oszukani, nie zapłacą
drugiej raty za Canc-Hep 5. Tu mamy jeden z kluczowych momentów naszej gierki. - Dunbar błysnął z
mroku mocnymi soczewkami i odkaszlnął. - Wszyscy Asinowie padną.
Ten drugi wirus, ten sprzedany Brohantom, załatwi ich dokładnie. Wojna będzie rozstrzygnięta.
Przedstawiciel rządu nerwowo poruszył nogą, po czym wstał. Przez chwilę przesuwał wzrok po twarzach
pracowników korporacji, aż wreszcie jego niebieskie oczy spoczęły na masce Helpera.
- Jak to... po cholerę mnie wezwaliście: .przecież to wasza codzienna robota, gdzie w tym wszystkim klucz
do programu „ADATR"?
- Widzi pan, Anton jeszcze nie skończył – powiedział ze smutkiem Aldritch. - On już taki jest. Niby gada o
czymś banalnym, ale kończy niebanalnie. Niech pan siada i słucha. Zaraz usłyszy pan rzecz najciekawszą.
Mów, Anton.
Karzeł zadygotał wściekle, kiedy usłyszał swoje imię. Nigdy nie przyznawał się do czeskiego pochodzenia.
- Finał zaś będzie taki... - powiedział głosem, w którym można było wyczuć tłumione emocje. - Brohanci
też nie zapłacą. Nie będą mieli czym. I to będzie ich błąd. W kontrakcie mamy zastrzeżone, że nasze
laboratoria robią broń z zabezpieczeniem, my nazywamy je hakiem. Ten hak polega na tym, że jeśli klient nie
płaci, wirus zachowuje się inaczej niż to zostało zapisane w umowie. Mutuje. Tylko jeden jedyny raz, zgodnie
z tym, co wpisał w jego kod nieoceniony Vanderberg. Tym razem nie dostaną od nas szczepionki. Było nie
było, oszukali nas. Złamali
umowę. Śmierć zstąpi do schronów, w których spróbują się ukryć niedobitki Asinów. Ich wirus, Canc-Hep 5,
też zmutuje. To przykre.
Przedstawiciel rządu usiadł na biurku, patrząc z osłupieniem na śmiejącego się Dunbara.
Aldritch pokiwał głową. A więc to tak to wymyślił ten mały pedał. I już w chwili, kiedy Asinowie
przekroczyli progi WARS 'N' GUNS wiedział, jaki los zgotuje im korporacja. On i jego komputery. Miał to w
swoich wypukłych oczach, zanim tamci podpisali kontrakt. Miał w nich wyrok śmierci.
Łatwe. Jakież to łatwe.
- Od strony prawnej rzecz jest bez zarzutu - przyznała niechętnie Ghallagher. - Mamy prawo zabezpieczać
swoje towary... Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podważy naszej wersji zdarzeń, choć do
Federacji wstąpiliśmy całkiem niedawno.
- My zaś uzyskamy nową planetę. Nasze dwie są już przeludnione. Musimy szukać nowych terenów i
ż
aden Obcy nas nie powstrzyma. Federacja przyzna rację Ziemi - dodał przedstawiciel rządu, rozluźniając się
powoli.
- Tak - dziecinna maska wydęła policzki. – Pani Ghallagher?
Phyllis poprawiła swoje perfekcyjne blond włosy. Musiały dużo kosztować. Zbyt dużo, żeby je stracić.
- Jestem za - odpowiedziała zdecydowanie, choć jej oczy patrzyły w okno.
- Coverdayle?
- Tak, proszę pana. Jestem za. - Komendant Korpusu Najemników nie miał wątpliwości, a w jego głosie
wyczuć można było szczerość.
- Pani Holdys?
Milczała dotąd. Miała łysą czaszkę i niewiele do powiedzenia. Kiedy jednak przychodziło do prania forsy
zarobionej na nielegalnie sprzedawanej broni, potrafiła to robić perfekcyjnie. Nawet wtedy rzadko zabierała
głos, ale jak już zabierała, to zawsze z sensem. Była wiarygodna.
- Strona matematyczna naszych domniemań? - zapytała.
Dunbar najwyraźniej czekał na to pytanie.
- Moje komputery dają dziewięćdziesiąt siedem procent. Ja uważam, że sto.
- Zgadzam się.
- Rząd?
- Macie zgodę rządu. - Niebieskooki wzdrygnął się i potarł wysokie czoło.
Głowa Helpera odwracała się całą wieczność.
- Aldritch?
Myślał o rzezi, jaką zgotują na kolejnej planecie. Nie czuł się wystarczająco silny, żeby odpowiedzieć na
pytanie szefa. Może oni wszyscy byli draniami? I Brohanci, i tapirowaci? Może na swój los zasłużyli? Może
jeśli nie my przytkniemy lufy do ich skroni, to zrobią to jacyś inni? Skąd mogę wiedzieć? Czy trudniej podjąć
decyzję, znając skazańca, czy też lepiej zabić nieznajomego?
Nie chcę się do tego mieszać. Już jestem w to wmieszany... Nie chcę, żeby tamci powymierali. Oni i tak
są martwi...
Kiedy rutynowo, dzień po dniu wynajmował płatnych zabójców albo pośredniczył w sprzedaży najbardziej
wymyślnych typów broni, zawsze rozmyślał o tym samym.
Chcą się mordować - proszę bardzo. Życzenie klienta jest dla WAES 'N' GUNS rozkazem. Ale czy tego
sobie właśnie życzyli?
Ktoś chrząknął niecierpliwie i Aldritch natychmiast przypomniał sobie o swoim koncie, na które wpłynie
wkrótce sowita premia. Pracował w najpotężniejszej machinie, jaką kiedykolwiek stworzyła ludzkość. Nie
groziła im plajta. Wręcz przeciwnie - rozwijali się niczym dywan rzucony na stare zmurszałe schody. On
stąpał po nich pewnie. I nie chciał pamiętać o tym, że schody są zmurszałe.
Kiedy przypomniał sobie twarz dziewczyny, którą zostawił w swoim domu, i jej duże wydatne usta,
przemawiające drżącym altem do latającego nad nią Moseleya, odpowiedział beznamiętnie:
- Jestem za, panie Helper.
Szef wyprostował się groźnie.
- Dziękuję państwu. Operację „ADATR" uważam za rozpoczętą. Aldritch?
Zostali sami.
- Słucham, proszę pana.
- Kiedyś nie zastanawiałeś się tak długo. Kiedyś zabijałeś szybciej - mruknął Helper, przypalając cygaro.
- Pewnie tak.
- Nic sobie nie przypominasz, chłopcze?
Odgarnął włosy z czoła i z trudem spojrzał w maskę Helpera.
- Co pan ma na myśli? Nie przypominam sobie, żebym o czymkolwiek zapomniał.
- Jasne - burknął Helper i pokazał mu swoje grube plecy. - Bierz się za tych Brohantów czy jak im tam.
Tylko zrób to dobrze, Aldritch. Bardzo dobrze.
- O, Chryste - westchnął Aldritch jedenaście miesięcy później. - Co te sukinsyny od nas chcą?
Półleżąc w głębokim fotelu obserwował wiadomości dotyczące reklamacji zlecenia na wynajęcie trzech
tysięcy żołnierzy dla owadopodobnych istot z krańca galaktyki. Szło o to, że wysłał tam tysiąc stu
Najemników, a nie trzy tysiące. Uznał, że i tak będzie ich zbyt wielu i jak zwykle miał rację. Zrobili swoje za
wcześnie.
Przypomniał sobie czasy, kiedy był tylko szeregowym Najemnikiem, mieszkał przy ulicznym burdelu i żarł
ciepławe zupy z witaminizowanym makaronem.
Jeszcze pięć lat temu. Nie potrafił w to uwierzyć.
Rozmyślania przerwał cichy sygnał. Szósty monitor przechylił się w jego stronę i wyświetlił czerwony
napis:
„Operacja «A Day at the Races» zakończona. Realizacja - 100%. Skasować wszystkie dane i oczekiwać na
hasło «A Night at the Opera». Koniec."
Siedział przez chwilę bez ruchu. Kiedy znowu otworzył oczy, monitory kołysały się nad jego głową niczym
ż
arłoczne rosiczki, a łopaty wentylatora mieliły strugi krwi. Wszędzie było jej pełno, a każda kropla
przepływała przez jego wypielęgnowane palce.
Wyskoczył zza biurka i wypadł na korytarz. Po chwili dobiegł do najbliższej toalety, wyrzucił z niej
przerażonego Chińczyka i zwymiotował obficie. Kilka razy odetchnął głęboko i wrócił do pokoju.
Usiadł ostrożnie i zaczął czekać.
Czekał na klientów.
Nawrócić Avalon
Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem opadały na ziemię, tworząc kałuże, w
których pobłyskiwało zamglone słońce.
Z zachodu nadszedł wiatr i gorący podmuch przekrzywił ścianę deszczu tak, że krople cięły teraz prosto w
twarz Baldwina Curtisa.
- Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie.
Osłaniając oczy, spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki szarpane wiatrem kołowały nad równiną. Pojawiały
się wtedy, kiedy przychodził deszcz.
Baldwin Curtis stracił nadzieję.
- Tak więc rozpadało się na dobre - westchnął znużony.
Ś
cisnął mocniej łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną zajadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała
wydłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka.
- Shark! Chodź tu, łobuzie!
Z mgły wyłonił się jego pomocnik. Niepewnie stawiał pałąkowate nogi na podmokłym gruncie. Wreszcie
zamarł nad krawędzią wykopu, w którym pracował Baldwin.
- Jestem, panie Curtis.
- Dobra. Zabieraj dupsko. Nabrałeś już wody, nędzniku?
- Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę.
- Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu.
Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę starego androida.
- A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz, „Wodoszczelny Shark", reklamowali. Szybki i sprawny.
Puszczali to w telewizji, panie dziejku, co godzinę. Tak to było.
Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym obawiając się osunięcia ziemi, postanowił wzmocnić szalunek.
Dokręcił kilka dodatkowych rurek i wygramolił się na powierzchnię.
- Co ja się czepiam. Minęło tyle lat. Dawno powinien był zdechnąć.
Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Szybkimi ruchami łopaty uformował ją w zgrabny stożek.
- Sam jestem taki jak on. Albo i jeszcze gorszy. Może tylko bardziej od niego wodoszczelny. No, dosyć
tego.
Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa metry i opleciony siatką rusztowania otwór oczekiwał na
ludzkie zwłoki.
- Jeszcze jeden - westchnął Baldwin.
Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamienie w jego starszej części.
Ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując bez jednego ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał.
Doszedł do grobu, który zaczął kopać Shark.
- Ten cholerny blaszak ładnie się uwinął. Niedużo zostało do roboty.
Po chwili był już w środku; do jednostajnego szelestu deszczu dołączyły miękkie odgłosy wyrzucanej
ziemi.
- Mamy to z głowy, Shark. Przywieźli kryształy?
- Nnnnie.
- Dlaczego się jąkasz?
- To ta woda. Mam kłopot ennnn...
- Okay. Jak tam ze wzrokiem? Popatrz na mnie.
Shark odwrócił swą topornie ciosaną głowę. Blade nie- bieskie oczy przesłoniła mgiełka.
- No, nie jest źle. Odtajasz, synu. Podaj ręcznik.
- Tak jest.
- Dobra. Kolacja gotowa?
Shark zaskrzypiał rozpaczliwie.
- Starałem się, ale coś jest nnnie tak. Nnnic mi już nnnie idzie. Proszę mnnnie sprzedać.
Baldwin roześmiał się ponuro.
- A któż by cię kupił. Zresztą, jesteśmy kumplami. Kumpli nie sprzedaję.
Zjadł szybko papkę wyprodukowaną przez Sharka.
- Jednak pomyślę nad twoją propozycją – warknął ocierając wargi. - Mówiłem ci już, że sól i cukier to
zupełnie różne sprawy.
- Zaparowałem, proszę pana. Nie rozróżniam dokładnie, są bardzo podobne.
- Przynajmniej przestałeś się jąkać. Zjeżdżaj.
Android szybko opuścił kuchnię. Baldwin wziął prysznic i włożył suche ubranie.
Zapadał zmrok i deszcz błyskał teraz fioletową poświatą. Wywoływały ją mikroskopijne grzybnie
wypłukiwane z powietrza.
Podobny obraz przywitał i zachwycił Baldwina, kiedy przybył na planetę. Pamiętał wyniosły
transportowiec ociekający świecącymi strugami deszczu i szereg wychodzących z niego postaci.
Sto tysięcy kolonistów, sto tysięcy ludzi pragnących zacząć od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie miał
wielkich złudzeń. Przyleciał tu jako grabarz, a cóż za życie może mieć taki jak on? Pamiętał swojego ojca,
zapitego przydzielonym przez opiekę społeczną spirytusem, wiecznie zgryźliwego, zmęczonego pogrzebową
codziennością i kurzem cmentarnej ziemi.
- Będziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szkół nie ukończyłeś, przystojny nie jesteś, kasy też nie
masz. Spójrz na mnie: tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat - powiedział kiedyś ojciec. Dawno temu, na
Ziemi.
Baldwin popatrzył w lustro. Zobaczył czterdziestoletniego faceta o niskim czole, obciętych krótko włosach
i długich, zwieszonych niczym u małpy ramionach. Miał duże czarne oczy i zapadłe policzki. Czerwone,
pokryte odciskami dłonie i mocną krępą szyję.
Faktycznie, pomyślał. Kubek w kubek mój stary. Swojej matki nie widział nigdy.
Ale w jednym jego ojciec się pomylił.
Kiedy tylko umarł, Bald wykopał swój pierwszy grób i poszedł do biura News of the Worlds załatwić
papiery kolonisty.
- I kim pan by chciał być w nowym świecie, jakie ma pan kwalifikacje? - urzędnik otaksował go cynicznym
spojrzeniem. - Na ten rok mamy już komplet osadników.
- Nie macie grabarza - odpowiedział pewnie. – Ktoś taki zawsze się przyda, nieboszczyków zawsze będzie
pod dostatkiem. A ludzie nie lubią, kiedy zmarłych oporządzają androidy. Niektórym zabrania tego religia. A
ja jestem grabarzem i mam skromne wymagania.
Urzędnik otrząsnął się z szoku.
- No, tak... Wciągamy pana na listę. Baldwin Curtis, numer sto tysięcy jeden. Grabarz. Tak... No, zaskoczył
mnie pan.
Korporacje budujące miasto wykazały się pełnym profesjonalizmem. Koloniści zasiedlili je, prawie każdy
zatroszczył się, by nadać swojemu nowemu domostwu indywidualne piętno.
Nazywało się Avalon i Baldwin zamieszkał na jego obrzeżach otoczony bezmiarem bagien pociętych
ruinami - jedynymi świadectwami dawno wymarłej cywilizacji.
Nowy cmentarz powstał na resztkach starego.
Planeta przyjęła ludzi łagodnie. Zaadaptowali się szybko i tylko niewielu z nich nie potrafiło się
przystosować.
Dwóch źle zniosło szczepienia, kilku popełniło samobójstwo i ci byli pierwszymi klientami cmentarza. Po
dziesięciu latach sytuacja ustabilizowała się - dziennie kopał groby dla dwóch, trzech, najwyżej czterech
zmarłych; tyle też rodziło się dzieci.
Miasto było dobrą opiekunką; potrafiło perfekcyjnie zadbać o sto tysięcy podopiecznych, zapewniając im
wszystko, czego pragnęli. Praca kolonistów polegała na wydobywaniu i przetwarzaniu bagiennego torfu -
miał jakieś właściwości lecznicze, ale Baldwin nie interesował się
tym. Sam z rzadka odwiedzał Avalon, czując swoją obcość i po trosze wstydząc się swego zawodu. Był
odludkiem. Od ojca różniła go jedynie zadziwiająca niechęć do alkoholu. Cały dwutygodniowy przydział
ostentacyjnie wylewał do ścieku. W ten właśnie sposób oczyszczał się z rodzicielskiego piętna.
- Gęby mamy podobne, to i jakoś się muszę od ojca odróżniać.
Wspomnienia przerwał donośny świst. Na placyku przed domem, w sinej poświacie zmierzchu osiadał
poduszkowiec. Był czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Ta czerń i średniowieczne ornamenty zawsze
napawały Baldwina dziwnym respektem.
Kiedy punktowy reflektor omiótł okna mieszkania, zainteresowanie nowo przybyłymi prysnęło jak mydlana
bańka. Curtis nie przepadał za karawaniarzami. I oni za nim też.
Do domu wszedł pilot.
- Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz - powiedział, patrząc gdzieś przed siebie. Potem rzucił mu formularz i
podrapał się po gładko ogolonym policzku. Baldwin wiedział, że pilot traktuje go niczym nieszkodliwego
płaza i nigdy nie zada sobie trudu, by popatrzeć mu prosto w oczy.
- Dzień dobry. - Powoli podpisał trzy białe druczki. - Czy jutro też pan przyleci?
Karawaniarz wykrzywił się z ulgą.
- Nie ja. Mój android.
- Może zechce pan odpocząć, chętnie zrobię herbaty - drażnił go Baldwin.
- Nie, innym razem, grabarzu.
- Mam świecące ciasteczka.
- Nie, nie...
- A może chciałbyś w mordę? Też nie? Spierdalaj, chłopaczku.
Pilot nie zdążył się nawet zdziwić. Uciekł.
Wszedł Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi swój czarny kadłub i ginie w ścianie deszczu.
- Nazwał mnie blaszaną niedojdą i kopnął - powiedział żałośnie android. - Poskarżę się w swoim związku
zawodowym. Dobrze go pan załatwił, panie Curtis.
- Wszyscy ludzie są podobni, ten nie jest wcale taki najgorszy. To miasto zwariowało, Sharky.
A potem ponownie spojrzał w lustro i dodał:
- Chodźmy po nich.
Stali obok siebie - dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Byli nadzy. Patrząc na ich spokojne twarze, trudno
było uwierzyć, że nie żyją. Doskonale wymodelowane rysy podkreślały piękno kobiety. Nie miała więcej niż
czterdzieści lat. A przynajmniej na tyle wyglądała.
- To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, że w Avalonie nie ma już brzydkich? Każdy wygląda jak
tylko chce, panie dziejku. Spójrz na tych facetów, to prawie bogowie.
Troje ludzi zalanych przezroczystą masą uformowaną w wielościenny kryształ. Wypolerowane krawędzie
lśniły setkami drobnych odblasków. Wyglądali jak motyle uwięzione w kroplach bursztynu.
- A jednak umarli. Nie są więc bogami.
Jutro zepchnie ich w oczodoły grobów i usypie trzy niewielkie kopczyki. Bezimienne, zgodnie z nowym
obyczajem.
- Pamiętam stare trumny, były robione z drewna - wyjaśnił Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymyślili.
Bierzesz przygotowanego gościa, cyk, już jest w krysztale, nie gnije, nie śmierdzi. Wszystko czyste i ładne.
Jak go śmierć zdeformuje, to zalewają kryształ ciemną emalią, tak że nic nie widać. Sprytnie to wymyślili.
Poczuł się nagle stary i zmęczony. Niechętnie popatrzył na swoje ogromne dłonie. Prztyknął palcem w
najbliższy kryształ.
- Idę do Avalonu. Dawno ich nie odwiedzałem.
- Teraz, proszę pana? Doprawdy nie jest to najlepszy pomysł. Zbliża się noc, pogoda...
Poklepał Sharka po szpiczastych ramionach.
- Nie martw się, chłopcze. Nie jestem rozpuszczalny.
- Po co pan tam idzie, jeśli mogę zapytać? - nie dawał za wygraną android. Jego program opiekuńczy
pracował na pełnych obrotach.
- No, niby jak... Zawsze chodzę po to samo.
- Czyżby znowu?
- Tak jest, Shark. Idę po żonę. A nuż się trafi.
W powietrzu wisiała kula. Rozsiewała przydymione światło, niemrawo opadające w dół i gasnące na blacie
niskiego stołu.
Reszta baru tonęła w półmroku. Senną atmosferę podkreślał cichy szelest deszczu mamroczącego coś w
szybach okrągłych okien.
- Jeszcze raz to samo. - Długie, szczupłe palce otoczyły wysoką szklankę.
Natychmiast zjawił się kelner.
- Ale podwójne, malutki.
Android spojrzał z dezaprobatą, wykonał polecenie i oddalił się.
- Dupek - zachichotała Beverly.
- Całkiem ładny - Deborah nadal bawiła się szklanką. Esther w ogóle nie zareagowała. Dzisiejsza dawka
Acid Whisky wprowadziła ją w inny świat.
- Zazdroszczę jej - powiedziała Beverly. - Przynajmniej się nie nudzi.
- Jest skończona. Pije i rzyga. W kółko to samo. Dwa dni temu zrezygnowała z pracy. Jej mąż opuści ją
jutro.
- Pewnie dlatego, że nie zrobiła korekty nosa u Yardleya. Marc 34. Wspaniały model.
- Jesteś naćpana, kochanie - wykrzywiła się Deborah.
- Naćpana...
- Kolejny, pieprzony wieczór - dodała Beverly zrezygnowanym głosem. Złapała strużkę światła i owinęła
nią przegub. - Też się zaleję. - Lodowaty płyn przyjemnie schłodził gardło. Bransoletka znikała powoli.
Nagle poruszyła się Esther. Przycisnęła guziczek w blacie i wokół jej uszu zatańczyły maleńkie głośniczki.
- Teraz dobrze - zamruczała, a jej twarz (Fa i Coty 8) rozchmurzyła się. Śniła dalej.
Wysoki android przemknął w półcieniu. Beverly ruszyła za nim, mocno kołysząc kształtnymi biodrami Sue
17.
- Poczekaj.
Stanął posłusznie.
Dopadła go przed następnym stolikiem, a chwilę później otoczyło ich światło pociągnięte gwałtownym
podmuchem.
- Chcę do toalety. Zaprowadź mnie.
- Oczywiście, proszę pani.
Zaraz potem wszystko zbladło. Kontury przedmiotów ściemniały i zaczęły powoli się rozmywać.
Deborah zaśmiała się cicho. Zaczyna działać, pomyślała.
- Zdrowie młodej pary! - Poziom płynu ubywał w niebezpiecznym tempie.
Tuż przed nią wyrósł mężczyzna. A właściwie jego obraz.
- Czy to miejsce nazywa się „Acid Rest"?
- Tak.
Przetarł zaczerwienione oczy i uśmiechnął się miło.
- Poszukuję mojej dziewczyny, wyszła gdzieś wczoraj i...
- Jak się nazywa?
- F'Cockoter.
Odrzuciła włosy i pokręciła głową.
- Niestety, nigdy jej tu nie widziałam.
- Może przedstawiła się inaczej, jest niską, dobrze zbudowaną brunetką. Często chodzi nie ogolona.
Zakrztusiła się.
- Aha. Nie ogolona, tak pan powiedział?
- Widziała ją pani?
- Muskularna, nie ogolona brunetka... Takiej tu nie było. To nie ta knajpa, przyjacielu. Przykro mi.
Jeszcze raz potarł oczy i zniknął bez słowa.
- Coraz milszy ten wieczór... Prawda, Esther?
Esther zamruczała cicho, po czym głębiej osunęła się w ogromny fotel. Beverly nie wracała.
Chodnik przypominał mackę wypuszczoną przez pełną lęku istotę badającą obcy podmokły grunt. Zaczynał
się nagle, pośrodku bagien, i prowadził do odległego światła. Światłem było Avalon i to ono wypuściło
mackę.
Stanął na sztucznej powierzchni.
- Witaj w mieście. - Niewidoczny strażnik czuwał.
- Taaak. Dawno mnie tu nie było. Ruszaj do centrum.
- Oczywiście, panie Curtis.
Chodnik drgnął i w tym samym momencie maleńki wybuch zalśnił na klapie marynarki Baldwina.
- Co się stało? - zdziwił się człowiek.
- Przepraszam, ale do pańskiej marynarki przyczepił się pasożyt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na
terytorium Avalonu szkodliwych obiektów. Takie są roz...
- Dobra, dobra, po prostu zapomniałem, że jadę do tych dziubasków z inkubatora.
Komputer zbył go milczeniem.
Baldwin patrzył na zbliżające się zabudowania. Nad miastem górowały potężne biurowce, mroczne w
swym ogromie, obrysowane zaledwie mgiełką światła. Część mieszkalna jaśniała tysiącami błysków.
Siedzą w domach, zawsze tak było, praca i do domu, dziady, myślał leniwie.
Chodnik przeciął dzielnicę obiektów wypoczynkowych, równie głuchą i ponurą jak peryferie.
- Stań.
Komputer wykonał polecenie.
- Dalej się przejdę piechotą.
- Czy chce pan osłony przed deszczem?
- Nie.
I tak był mokry. Zeskoczył z taśmy. Przez chwilę miał wrażenie, że zabudowania, na które patrzył,
zadrżały, a ich kontury zaczęły się rozpływać. Może nawet zniknęły.
Otrząsnął się.
Stał przy wielkim kanciastym budynku wyrastającym w niebo fioletowe od deszczu. Podniósł głowę, choć
ś
wietnie wiedział, co zobaczy w górze.
- WAKS 'N' GUNS - odczytał tętniący czerwienią napis. To właśnie ta korporacja sprawowała pieczę nad
Avalonem i zamieszkującymi go kolonistami, to oni organizowali „przeprowadzki". Był tu kiedyś skuszony
zarobkami, jakie oferowali. Ale kiedy mu wyjaśnili, na czym ma polegać jego praca, zrezygnował. Nie chciał
zostać Najemnikiem.
Tuż nad nim przemknął poduszkowiec i Baldwin poszedł dalej. Z rzadka tylko napotykał pojedynczych,
pragnących jak najszybciej dotrzeć do swych domostw mieszkańców Avalonu. Otoczeni parasolami pól
chroniących przed deszczem, albo właśnie wychodzili, albo już znikali w czeluściach bram. Deszcz nie
zachęcał do spacerów.
Większy ruch panował w powietrzu. Setki reklam holograficznych i materialnych przelatywało w różnych
kierunkach, zalewając go potokami jaskrawych barw.
Dobrze, że na noc wyłączają im przynajmniej gadane, podziękował Opatrzności.
Łukowatym mostem dotarł do centralnej ulicy poziomu, na którym się znajdował. Opędzając się od
napierających reklamówek, pchnął drzwi, nad którymi falował napis: „Acid Rest".
- Dobry wieczór, panu - rozległ się dudniący bas kelnera.
Rozejrzał się. Pustawy, kiepsko oświetlony bar bez wymyślnych bajerów. Kilku klientów w rogu sali.
Kobiety?
- Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla normalnych? - mruknął niepewnie.
- Ma pan na myśli heteroseksualistów?
- Mhm.
- Tak, proszę pana.
Uważniej przyjrzał się kelnerowi. Wymuskany w ruchach, spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za
uprzejmy.
- Czyżbyś był androidem?
- Tak jest. Sprowadzonym z Ziemi. Model Slash 22.
- Co to się porobiło...
Kelner odebrał przemoczony płaszcz i zniknął. Baldwin usiadł przy barze.
- Co podać?
- Coca-colę.
Brwi barmana uniosły się w górę.
Te cholerne bydlaki Slash 22 nie potrafią się nawet porządnie zdziwić, pomyślał ponuro. Ze szklanką w
dłoni ruszył w głąb sali.
Kiedy potknął się o pierwszy stołek, zaklął siarczyście i warknął:
- Światło, kurwa. Ale już.
W jednej chwili zapaliły się ukryte lampy.
- No...
I wtedy ją zobaczył. Wstała z fotela w rogu sali. Zdziwione załzawione oczy, kasztanowe włosy i delikatna
twarz. Szczupła, długonoga, w obcisłym T-shircie. Z pewnością android. Slash 22, westchnął w myślach.
Zastanawiała się, jak długo ma jeszcze czekać na Beverly, kiedy usłyszała czyjś krzyk i na sali zrobiło się
jasno. A przecież prosiły o wygaszenie świateł. Cały nastrój prysnął.
Wstała z fotela, chcąc przywołać obsługę i wtedy zauważyła, że na sali pojawił się nowy gość. Zamarła.
Był to potężny, zwalisty mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat. Od razu zorientowała się, że patrzy na
prawdziwe, nigdy nie przerabiane ciało. Toporne rysy twarzy, krótka szyja i te ręce... Zakończone szerokimi
dłońmi zwisały jak u goryla; nawet z odległości pięciu metrów widziała zrogowaciałe, pożółkłe warstwy
naskórka. Równie dziwnie wyglądało jego ubranie. Biała koszula z kołnierzykiem wyłożonym na czarną,
filcową marynarkę. Szerokie spodnie ociekały wodą, ale mimo tego zachowały ostry kant.
- Miło cię poznać, jestem Debbie - powiedziała słabym głosem.
Ruszył się wreszcie i odpowiedział:
- Baldwin Curtis.
Miał niski, szorstki głos, właśnie taki, jaki powinien był, jej zdaniem, mieć.
Ciemne oczy Curtisa zatrzymały się na Esther.
- Zaćpana... Widzę, że dalej pijecie to świństwo. Co jej tak lata koło uszu?
- To głośniki. Ona lubi muzykę. Jest kompozytorką.
Przejechał dłonią po krótkich, mokrych włosach. Pierdoły tam. Zaćpane gówno.
Była przerażona. Cóż to za potwór?! Przypomniała sobie, że na południowym kontynencie budowano
nowe, trzecie miasto.
- Czy przyjechałeś może z tego nowego miasta?
Jakiego tam nowego. Jestem stąd.
- No tak... Nigdy cię nie widziałam. A wyglądasz tak,
ż
e trudno by cię było zapomnieć. - Gdzie ta Beverly? Na
Esther nie ma co liczyć.
Cały czas na nią patrzył. Jego oczy, duże i trochę smutne, kontrastowały z resztą twarzy. Pomyślała, że
stwarza pozory opryskliwego, a w rzeczywistości jest po prostu onieśmielony.
- Gdzie pracujesz, Bald?
Speszył się.
- Na cmentarzu - powiedział stłumionym głosem. -
Jestem grabarzem.
O Boże! Znowu straciła pewność siebie. Grabarz!!!
- Może usiądziecie? Czemu tu tak jasno, do cholery? - Pojawiła się Beverly. - No, co się tak gapisz,
przystojniaczku? Chcesz mnie zjeść?
Usiadł i zanim zdążył opuścić wzrok, obie dojrzały w nim błysk pożądania. Przegrał. Beverly przejęła
kontrolę nad sytuacją.
- Strasznie ponuro wyglądasz, umarłabym od samego patrzenia na ciebie. A tak się składa, że nie
zamierzam na patrzeniu zakończyć. Kelner! Trzy podwójne.
Nawet nie zaprotestował. Potrzebował kobiety.
Ś
wit zastał go na bagnach. Szedł prosto na czerwony okrągły księżyc, gdy promienie światła uderzyły go w
plecy. Drugi księżyc właśnie zaszedł.
Po wczorajszym deszczu nie zostało nawet śladu, wchłonął go łapczywie torf pokrywający równinę grubym
kożuchem.
Kiedy wspiął się na pagórek, dostrzegł swój niski, toporny dom, a powyżej niego cmentarny plac i cienie
starych nagrobków kładące się na jasnym piasku.
Powoli, wbrew sobie, ruszył dalej. Jakoś nie chciało mu się wracać. Przesrał tu całe swoje życie, grzebiąc
tych cholernych truposzów uwięzionych w cholernym, błyszczącym krysztale.
- Powrót świętego, który sięgnął dna - mruknął do siebie i beknął głośno. - Wraca samotny goryl, dobry
samotny goryl. Powiedziały mi, ze wyglądam jak goryl i że to właśnie je bierze. Co za gówno. Odejdź, Shark.
- Odpędził zdziwionego androida i wszedł do domu.
Pokręcił się chwilę po kuchni, przemył przekrwione oczy i zwymiotował.
- A niech mnie diabli, jeśli zmienię sobie facjatę i ciało. Taaakiego...
Shark przyglądał mu się ukryty w cieniu zasłony.
- Co się panu stało? Bardzo źle pan wygląda, całą noc pana nie było.
Baldwin wyrzygał resztki Acid Whisky.
- To dopiero początek, chłopie, teraz odrobię zaległości. Zaległości całego życia.
Poszli do szopy. Baldwin uruchomił nośnik i wziął łopaty.
- Zakopiemy tych trzech. Bierz się do roboty. Potem skoczysz po wódkę.
Pchając przed sobą nośnik z kryształami minął oniemiałego androida.
Pracowali w milczeniu.
- I pomyśleć, że miała pięćdziesiąt lat! – westchnął nagle Baldwin.
- Kto, proszę pana?
- Beverly. Tej drugiej nawet nie pytałem. Pewnie miała ze sto. Tę, którą właśnie zakopujemy, oceniam teraz
na dwieście.
Słońce osiągnęło zenit, ale chmury skutecznie przesłaniały jego blask. Wiał słaby, lodowato zimny wiatr.
Kiedy kopczyki wyrosły nad ziemię, człowiek pochylił się i zasadził trzy małe krzyże.
- Gotowe. Odprawimy formułę.
Udali się na placyk, gdzie tkwił ołtarz wyrzeźbiony w kształcie korony cierniowej. Jedyna rzecz, która
przyleciała ze starej Ziemi. Baldwin osobiście wynegocjował jego transport.
- Czy jesteś przygotowany?
- Tak, proszę pana.
Stanęli plecami do siebie.
- Zaprowadź, Panie, tych troje do swego światła. Ja, grabarz, przyjmuję ich grzechy. Ja, Baldwin Curtis, im
przebaczam.
- W Twoim imieniu - dopowiedział chórem android. Miał takie możliwości. Uruchamiał cyfrowy chorus,
przetwarzając odpowiednio pojedynczy dźwięk, a potem dublował go dyskretnym pogłosem.
- Niech wiatr uniesie ich ziemskie imiona, a ziemia pochłonie ich ziemskie ciała.
- Na wieki wieków - zagrzmiał ponownie chór.
- Na wieki wieków.
Curtis rozrzucił grudki gliny.
- Módl się, synu - pouczył wyraźnie znudzonego androida. Podobnie instruował Baldwina kapłan, kiedy
jeszcze przyjeżdżał na ceremonie pogrzebowe. Później rozpił się straszliwie, coraz bardziej zatracając własną
osobowość. Kapłan miał w sobie ducha eksperymentatora – uwielbiał łączyć narkotyki z alkoholem, w
zupełnie nowatorskich proporcjach. Teraz spoczywał w cieniu tutejszej odmiany wierzby, zalany czerwonym
kryształem oszlifowanym w wyszukane wzory.
Jego rolę przejął Baldwin i od śmierci kapelana sumiennie odprawiał formułę. Miejsce pomocnika mistrza
ceremonii objął Shark.
- Amen.
- Amen.
Wiatr i ceremonia, którą odprawił, oczyściły go. Znowu uwierzył w sens swej misji.
- Zanieś wszystko do szopy - powiedział cicho. - Przejdę się trochę.
- A wódka? - android nie wyłączył swoich modulatorów dźwięku i jego słowo zadudniło gromkim
pogłosem.
- Zapomnijmy o tym, bracie. I wyłącz te cholerne chorusy.
- Tak jest, proszę pana.
Idąc cmentarną aleją, czuł się dokładnie tak, jak powinien się czuć grabarz, który przesrał swoje życie.
Złapał wiszącego w powietrzu liściospora. Lekko przycisnął chitynowy pancerzyk, a wtedy z wnętrza
wyskoczyła chmara syczących zarodników! Za kilka dni wyrosną z nich drobne roślinki, pochłoną
korzonkami wodę i będą przekształcać ją w parę, aż ta uniesie nowe liściospory...
Bez sensu.
Był już na Starym Cmentarzu, tym, który nie należał do ludzi. Potężne kamienne bloki porośnięte rudym
mchem i pocięte korzeniami podziemnych roślin chroniły szczątki pierwotnych władców planety. Bałdwin
wiedział, że przypominali ptaki: wysocy, prawie tyczkowaci, mieli małe głowy i wydatne ostre mostki.
Ich cywilizacja dobiegła kresu kilkanaście lat temu - jakaś wojna czy kataklizm spowodowały, że planeta
opustoszała i korporacja WAKS 'N' GUNS objęła ją w posiadanie.
Pogładził szorstki kamień (nikt nie wiedział, skąd go przywozili) i uśmiechnął się do Sharka. Android
obserwował go niespokojnie.
Wtedy grabarz dostrzegł coś dziwnego. Spod najwyższego z pomników, podmytego niebezpiecznie
wczorajszym deszczem, wysypało się kilka kolorowych kamyków. Ich jaskrawe barwy przyciągały wzrok.
Zaintrygowany podszedł bliżej.
Kiedy pochylił się i sięgał po jeden z nich, zauważył, że u podstawy nagrobka zieje czarna wilgotna dziura.
Pamiętał, że funkcjonariusze WARS 'N' GUNS wydali kategoryczny zakaz rozkopywania Starszych Grobów.
- W końcu to nie ja. Sam się rozkopał...
Sięgnął ręką. Poczuł śliskie obrzydliwe kształty i cofnął dłoń. Chwilę później ujrzał triptidididoka.
- Zabierz go, Shark!
- Jestem, proszę pana. Co mam... Co mam zabrać? - wybąkał android.
- Triptidididoka, idioto!
Zdezorientowany Shark nie zareagował.
- Staram się go dostrzec, proszę pana. Triptidididok? Po prawdzie, nigdy o takim nie słyszałem...
Oczy androida wysunęły się i penetrowały wnętrze grobu.
W tym momencie Baldwin uświadomił sobie, że on również nie ma prawa wiedzieć, jak nazywa się owe
jajowate coś.
Rozsypane kulki, ten otwór i... Zaraz. Czy to czasem nie przynęta?
Ale było już za późno. Dotknął triptidididoka ponownie.
Co się stało?
Ś
wiatło, dokąd ono ucieka... Tak bardzo...
Tak bardzo chciał, żeby wróciło.
Robi się zimno, coraz zimniej... Światło, przypomniał sobie.
Trzeba je odszukać.
Otworzył oczy.
Przed nim stał anioł. Niewysoki, chudy. Prawdziwy anioł, Baldwin był tego pewien.
Anioł zatrzepotał skrzydłami i skulił się jak wielki chory ptak.
- Mój Bóg na ciebie czeka. Chce z tobą porozmawiać.
Rozłożył ręce w zapraszającym geście. Były żylaste i drżały tak, jak drżą ręce starych ludzi.
- Aha. Bóg? - zachichotał grabarz.
- Nie twój. Ale Bóg. Wstań, człowieku i idź przed siebie.
Mimowolnie wykonał polecenie. Gdy zrobił pierwszy krok, znowu coś się zmieniło. Teraz otaczała go
pustynia.
- Jasna cholera. Ja zwariowałem.
- Nie. Rozmawiasz z Bogiem.
Poderwał się gwałtownie. Wciąż nikogo nie widział.
- Jeśli tak bardzo chcesz mnie zobaczyć, oto jestem. Coś zalśniło w powietrzu. Tak jakby szkic do portretu
ż
ywej istoty.
Przypomiał sobie o pogrzebanych w starych mogiłach poprzednich panach wzgórz, na których zbudowano
Avalon - ptakopodobnych stworach z wystającymi mostkami i małymi trójkątnymi głowami.
- Stworzyłem ich na swój obraz i podobieństwo. To odwieczny boski kaprys. Ale teraz nie ma już żadnego
z moich podopiecznych.
- Pozabijali się - Baldwin smętnie pokiwał głową.
- Tak - przytaknął Bóg. - Ciągle toczyli wojny, aż wreszcie się pozabijali. Z waszą pomocą, ale to
nieważne. Nie po to cię tu sprowadziłem.
Kontury Boga rozmyły się.
- Trzeba się ruszać. Starość, chłopcze. Widzisz, oni byli wszystkim, co miałem. Stworzyłem planetę, potem
stworzyłem ich, aby wierzyli we mnie. Wszystko miało swój sens... Był Bóg i były Boże dzieci. Potrzebni
sobie nawzajem. Każdy Stwórca tworzy tylko raz. Ja też tak postąpiłem. Teraz powoli umieram. Umieram, bo
nie ma Boga bez wiernych. To sprzeczność.
- Przecież...
- Bzdura. Wszyscy są śmiertelni. Spójrz, anioły, a miałem ich całkiem wielu, odeszły w niebyt. Z całej
gromady pozostał tylko Naleth, utrzymuję go resztką sił. Wkrótce i on odejdzie. Potem przyjdzie czas na
mnie.
Baldwin sprawnie przywołał na twarz wyraz smutku, był w końcu z zawodu żałobnikiem. Po co mnie tu
ś
ciągnął? Przecież nie jest moim Bogiem.
- No właśnie, synu - zakaszlał Bóg. – Rozumujesz prawidłowo. Jak to mawiają, logicznie. Ale wraz z moją
ś
miercią zniknie wszystko, co stworzyłem. Ta planeta również. Rzecz oczywista, ja, Bóg tej planety, was nie
skrzywdzę. Nie mogę i nie chcę.
Baldwin przypomniał sobie o drobnych zachwianiach obrazu w Avalonie. Nie, to niemożliwe.
- Ależ tak, wasze miasto powstało na gruzach innego miasta. Uwierz mi, to nie było złudzenie. Kiedy czuję
się szczególnie źle, wy odbieracie to na swój sposób. Nie jestem pewien, czy przeżyjecie w próżni -
westchnął Bóg. - To Naleth namówił mnie na spotkanie z tobą. Wykorzystał triptidididoka, niegdyś sługę
Pierwszego Kapłana. Jego rola była szczególna, gdyż zawsze uważałem, że trzeba utrzymywać bezpośrednią
łączność pomiędzy mną a hierarchami mojego kościoła. Łatwiej wtedy ich osądzać i pouczać. Nierzadko też
posyłałem mniejsze triptidididoki, by pełniły swoją misję wśród zwykłego ludu. Poddawałem moich
wyznawców najrozmaitszym próbom, badałem, jak głęboka jest ich wiara. Mniejsze triptidididoki nie
pozwalały im dostrzegać mnie, za to ja potrafiłem przejrzeć ich na wylot. A oni wierzyli. - Wychudzone barki
Boga zadygotały w wyniszczającym go kaszlu. Po chwili Stwórca odchrząknął: - A teraz mam tu ciebie i
widzę, że nie jesteś taki najgorszy. Wręcz przeciwnie, chłopcze... No wiesz, chciałem zobaczyć ludzi z bliska,
ponoć wasz Stwórca wykonał kawał dobrej roboty.
Baldwin otrząsnął się.
- Czy twoja śmierć jest nieunikniona?
- Rzekłeś prawdę, synu. Agonia zaczęła się, gdy wybuchła ostatnia wojna.
- Ale zabijesz także i nas, ludzie nie przeżyją w próżni!
- Doprawdy? Hm, bardzo mi przykro - zasępił się Bóg. - Rozumiesz chyba, że to tylko efekt uboczny.
Powiedziałem ci już: mój koniec jest końcem tego, co stworzyłem. Jestem Bogiem.
Ręka Stwórcy nakreśliła znak. W powietrzu pojawił się wizerunek trzech skrzydeł oplecionych
migoczącym cierniem. Baldwin widział go wcześniej na wielu nagrobkach Starego Cmentarza. Podejrzewał,
ż
e to tutejszy odpowiednik krzyża.
Bóg pochylił się i zawiesił mu na szyi znak swojej męki.
- Na pamiątkę, chłopcze. Polubiłem cię. Czas zakon...
- Poczekaj. Masz już jednego wiernego, ja w ciebie wierzę!
- No tak... - Bóg przytaknął niechętnie. - To miłe z twojej strony, ale jeden to za mało, żeby przeżyć.
- Znajdą się i inni! Na tej planecie jest już kilka miast wybudowanych przez ludzi. Na pewno znajdą się i
inni wyznawcy. Nie możesz się poddać, Boże. Spróbuj!
- On ma rację. Dlaczego mielibyśmy zrezygnować z takiej szansy, panie? - Tuż obok stał Naleth. Trząsł się
z podniecenia.
Zapadła cisza.
Ustał gorący wiatr. Nawet kamień leżący w piasku zdawał się oczekiwać decyzji, jaką podejmie jego pan.
Czekała cała pustynia. Mijały długie minuty.
- Dobrze - powiedział Bóg. - Roześlemy wśród nich mniejsze triptidididoki. Sprawdzę wiarę twoich braci.
Ukrył twarz w dłoniach.
W co się wplątał? Nie potrafił dać wiary całej tej sprawie. Może to sen?
Znak wiszący na szyi - nazwał go skrzydlakiem - i opowieść Sharka potwierdzały fakty. Shark widział jego
zniknięcie. Widział też powrót. Godzinę później.
I co teraz - kiedy pójdę do Avalonu i opowiem tę historię, wyśmieją mnie. Kto uwierzy w Boga-Ptaka?!...
Przecież oni w nic nie wierzą. Od czasu kiedy Zjednoczone Wyznania Jezusa połączyły się z Wyznawcami
Pierwotnych Sił Natury, ludzie przestali traktować religię poważnie.
Cholera z nimi... Dlaczego odroczyłem wyrok? Przecież tak ich nienawidzę. Sam bym chętnie wysłał
mieszkańców Avalonu w próżnię i patrzył jak eksplodują jeden po drugim.
Nagle pomyślał, że niewiara, która go drąży, to efekt działania tutejszego Złego.
I taki przecież musi tu być.
- Shark. Idź do warsztatu.
Android odszedł bez słowa. Od czasu pojawienia się Triptidididoka nie mówił zbyt wiele i Baldwin obawiał
się, że jego tajemnicze zniknięcie, którego Shark stał się mimowolnym świadkiem, mocno nadwerężyło
przemoczoną głowę androida.
Kilka godzin później byli gotowi. Stali przed domem i grabarz odwrócił się po raz ostatni.
- Zawsze chciałem opuścić to miejsce, ale nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to w taki właśnie sposób.
- Nie było najgorzej - wtrącił się płaczliwie Shark.
- Tak.
Chmury wisiały nisko, słońce jeszcze niżej. Nadchodził zmierzch.
- Chodźmy.
Odziany w czarny garnitur i skrzypiące buty człowiek szedł pierwszy. Na koszuli pobłyskiwał mu otoczony
delikatną poświatą skrzydlak.
Drugi kroczył android, trzymając przed sobą ogromny znak męki skrzydlatego boga. Co jakiś czas potykał
się i zataczał, ale zaraz wracał na szlak i uparcie podążał dalej.
Szli, a ich cienie wydłużały się.
Szli do Avalonu.
Szli nawracać.
I chyba nie oni pierwsi szli tam z dobrą nowiną.
Krew i deszcz
- Ale dlaczego?
- Słuchaj pan uważnie, Von Youthe. To był nasz najlepszy rynek. Brali wszystkie nowości, zawsze płacili i,
co najważniejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru kończyć swojej wojny. Gdyby pan wiedział, ile lat to
wszystko trwało i ile od nich wyszarpaliśmy, nie zadawałby pan głupich pytań. Ta wojna nie może umrzeć
tak spokojnie i już my o to zadbamy.
- Więc kto ich pogodził?
- Nareszcie dotyka pan właściwych problemów. Zarówno my, jak i oni, nie przewidzieliśmy, że może tego
dokonać jednostka. Ktoś z thygańskiego sztabu Żółtych zwariował; neurony w jego łepetynie zmieniły swe
połączenia i zamiast wysnuwać nowe wspaniałe plany zmasowanych nalotów, wymyśliły sobie pokój. I on
tego dokonał, do cholery. Nieważne, w jaki sposób. Jest teraz ich duchowym ojczulkiem, tym jedynym, który
wszystko trzyma w garści. Nawiasem mówiąc, dla nas jest po prostu ogniwem, które trzeba skutecznie
przerwać. Tak.
- Któż to taki, panie Dunbar?
- Niepozorny osobnik płci męskiej. Thygańczycy są zdrową, silną rasą, tym większe zdziwienie budzi on
sam. Ihled Ithak jest zreumatyzowanym garbusem pełnym wrodzonych deformacji, a jego umysł przypomina
lecącego nad płonącym lasem ptaka. W każdej chwili może spaść. Bardzo chcielibyśmy mu w tym pomóc.
- Sugeruje pan, że garbus idiota ocalił miliardy istnień i rozbroił całą planetę?
- Dobrze. Widzę, że się pan rozwija, Von Youthe. Otóż ta jego chora głowa ma potworne możliwości oceny
sytuacji. Więcej, może sterować innymi i odczytywać ich jak książkę, jeśli wie pan w ogóle, co to jest.
- Czy ludzie...
- Nie. My jesteśmy dla niego nieosiągalni.
- To prawda - zabrzmiał trzeci głos. - Ale przecież nie musimy tego wszystkiego wyjaśniać temu grubemu
kolesiowi, co, Dunbar? Słuchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy, żebyś się nie interesował, i
chcemy jednego z twoich ludzi, ale o tym za chwilę. Zaprosiliśmy bohaterskiego Ihleda na Ziemię, aby mu
osobiście pogratulować tak wspaniałych dokonań. Nie wzbudzimy niczyich podejrzeń biorąc jeden z twoich
hoteli, w końcu tym właśnie się zajmujesz. On podróżuje bez obstawy, jak przystało na prawdziwego proroka,
cha, cha. Wszystko będzie okay.
- No... A jeśli się nie zgodzę? Nie podoba mi się to.
- Słuchaj, Gruby. Gówno mnie obchodzi, czy ci się coś podoba, czy nie. Ty wiesz i ja wiem, że twoja
pozornie prężna firma upadnie. To tak, jakbyś chodził z otwartymi żyłami. Albo powiesz: „Tak!" i WARS 'N'
GUNS załata ci wszystkie rany, albo powiesz: „Nie!" i dopadnie cię grupa
przyjemnych urzędników. Już my nimi dobrze pokierujemy.
- Nie mam wyboru. Dla dobra...
- Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej pławić się w forsie, i słusznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem,
którego od ciebie pożyczamy.
- Jeszcze nie wiem, kto to jest.
- Prawda, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Nazywa się Gene Astbury i nigdy nie dowie się o tych wszystkich
co mroczniejszych szczególikach całej akcji. Zrozumiałeś chyba, Grubciu?
Eberhard Von Youthe nie odpowiedział.
Siedział z otwartymi ustami i patrzył w twardą twarz Aldritcha.
- Gene Astbury?...
Strumień przecinał ponury płaskowyż niczym żywa, niebieska wstążka wijąca się pośród szarych głazów i
fioletowych krzaczków wrzosu. Zataczał półkola, kreślił dziwne wzory, aż wreszcie dochodził do stromej
krawędzi urwiska, gdzie łączył się z dwoma innymi, i spieniona woda ruszała w dół. U podnóży wzniesienia,
ginąc już w porannych mgłach, wpadał do przycupniętego tu miasteczka, sennego wczesną porą i skulonego
zimnem jesieni. Bystre oczy mogły dojrzeć maleńką tamę zbudowaną na jego północnych obrzeżach.
D'Drizzler miał bystre oczy. Stał nad przepaścią, otoczony delikatną mgiełką mżawki i patrzył. Lubił tę
wczesną godzinę, kiedy ptaki wysuwają głowy spod skrzydeł, a dzikie koty wracają z polowania. Lubił
obserwować budzące się domy i ludzi pocierających rozespane powieki, kulących się z zimna i
wydychających mgiełki pary, takie same jak te, które wydychały w oborach ich
zwierzęta. Wiedział, że z domu stojącego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, parująca jeszcze ciepłym
snem, a jej jasne, proste włosy rozsypią się na szczupłych ramionach. Gdyby zechciał, mógłby dostrzec
wąskie ślady drobnych stóp, które będzie zostawiać na ziemi, aż dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim dłonie.
D'Drizzler pochylił się. Końce długich palców musnęły wzburzoną powierzchnię niesionej wartkim nurtem
wody. Trwał tak chwilę, jak gdyby pochłaniał energię rozedrganej cieczy, znacząc ją jednocześnie krótką
bruzdą.
- Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy głos zabrzmiał fałszywie w nieruchomym
powietrzu.
Nie odwrócił się. Wiedział, kto stoi za nim.
- Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha stać przy urwisku i patrzeć na ludzi. Ja to wiem. Skąd? No, skąd ja
to wiem?
- Idź precz.
- Skąd ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zwłaszcza...
Potrząsnął głową i głos umilkł.
- Powiedziałem: Idź precz.
- Ależ nie, drogi lordzie.
- Nie sądzę, aby twój władca coś o tym wiedział.
Stworzenie poruszyło się. Był to ogromny wij, na wpół zagrzebany w cieniu omszałego głazu. Jego
pierścienie pobłyskiwały matowo, a po ich owalu biegały setki mniejszych osobników szybko poruszając
kosmatymi nogami.
- On wie. On mnie przysłał. Do ciebie, lordzie.
- Po co? - Był zdziwiony, ale nie dał po sobie nic poznać.
Wij zmrużył martwe oczy.
- Naruszasz warunki. Przegraliście. Mimo to nie potrafisz się z tym pogodzić.
- Nie utraciłem mocy. Ja nie przegrałem. Ale przestrzegam tego, co ustalił twój władca.
- Dobrze. Powiem krótko. On wie, że obserwujesz tę dziewczynę i wie, co się z nią stanie. Jeśli wejdziesz w
przeznaczenie, staniesz przed Twarzą Mroku.
Nie drgnął nawet. Milczał.
- A wtedy - wij uniósł swe ciało tak, że jego niby-głowa znalazła się na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy
będziesz z Nim rozmawiał.
- Czy to wszystko, co miałeś mi przekazać?
- Nie... Nie rozmawiał, ale słuchał Go. Bo głos nie przejdzie ci przez gardło.
- Precz, robaku. - Od niechcenia nakreślił znak i patrzył, jak wysłannik Pana Rozpadu znika.
Na wrzosach pozostał obrzydliwy ślad śluzu zmieszany z poranną rosą. D'Drizzler pogładził w zamyśleniu
twarz.
Mżawka zgęstniała.
Lekka bryza przetoczyła się po skałach i dmuchnęła w miasteczko. Na dole zaczął się ruch. Ludzie biegali
w tumanach mgły, szarpiąc ją silnymi ciałami, a opary poddawały się pełnym życia mięśniom.
Patrzył teraz na nią, piękną w swej młodości i prostocie. Była już kobietą, a przecież jeszcze nie tak dawno
temu plotła wianki i oddawała je strumieniowi pieszczącemu jej drobne dłonie. Pamiętał, jak zmarła jej matka
i jak małe dziecko opiekowało się chorym ojcem, który odszedł wkrótce, i jak dziewczynka została
dziewczyną, a kiedy śnieg spłynął z góry - kobietą, silną i czystą. Patrzył, jak cieszy się karmiąc zwierzęta, a
zwierzęta ufnie podchodzą do wyciągniętej ręki. Wszystko wokół niej zdawało się żyć i radować życiem.
Ale d'Drizzler widział więcej. Widział śmierć wypisującą chore wzory na okrągłym podwórzu, widział
smugi cienia spływające wzdłuż grobli. Zostało tak mało czasu. Jej czasu.
Cofnął się trochę i znów była niższa od szarego psa, który cierpliwie znosił jej uściski, pozwalając ciągnąć
się za gęste, splątane kudły. Patrzył, jak ukradkiem wypuszcza królika, którego złowił jej ojciec i cieszy się
wolnością jego długich skoków. I widział, że ojciec cieszy się razem z nią, ale nie mógł tego usłyszeć. W
przeszłości panowała cisza - śmiech i płacz nie miały tu dostępu.
Cofnął się jeszcze dalej, aż krajobraz rozpłynął się, a na wschodzie zalśnił biały pałac. Poszedł tam ciężkim
krokiem, nie zważając na witającą go służbę ani na zapieczętowane listy i czekających posłańców. Zatrzasnął
drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiadł w wyplatanym wikliną krześle. Medytował.
- Co robić, panie? - Pytanie odbiło się od ścian i zamilkło w puszystych arrasach.
Władca Życia nie odpowiedział. Skazany na wieki i skarcony przez siły Rozpadu, błąkał się po labiryntach
Na Wpół Istniejących Krain. Taka była cena klęski, jaką ponieśli w ostatniej bitwie. Śmierć nie mogła
zatryumfować ostatecznie, tu, na granicy świata obok fontanny czasu bijącej w rytmie odwiecznych zmagań
Dobra i Zła.
Obok ludzi.
Władca Rozpadu podyktował surowe warunki. Większości z nich odebrał moc i zostawił w ich szaleństwie
na pastwę rozpusty i uciech. Tym, którzy mogli jeszcze wędrować i zmieniać czas, zabronił kontaktowania
się z ludźmi. Jak dotąd nikt nie odważył się złamać tego zakazu. Elfy przestały śpiewać i trwały w
srebrzystych kokonach, oczekując powrotu Życia. Anioły piły w bezradnej wściekłości, a ich skrzydła
porastały mchem. Siły Dobra pochyliły głowy. Stwórca wciąż nie reagował, widocznie równowaga istniała
nadal. Zresztą On nie ingerował nigdy. Po prostu przyglądał się.
Taaak.
Chłód przeniknął ciało d'Drizzlera. Wiedział, że nie ogrzeje go najżarliwszy nawet ogień trzaskający w
rozbuchanym kominku. Zaciągnął poły długiego czarnego płaszcza i ruszył do ukrytych drzwi. Służba
czekała na korytarzu, pochyliwszy pokornie czoła przed światłem otaczającym ich pana, tak wielka tego
wieczoru była jego moc.
- Wprowadźcie posłańców - rzekł cicho.
Patrzył, jak wchodzi pierwszy; oszołomiony winem, czerwony na twarzy krasnolud o chytrych
rozbieganych oczkach.
- Mój pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosić cię, lordzie, na bal, który odbędzie się w jego podziemnym
zamku...
- Powiedz baronowi, że dziękuję i zapytaj, czy sadło zarosło mu już oczy, a jeśli odpowie ci, że nie, zapytaj,
czy wino wyżarło mu mózg. Jeśli zrozumiałeś moją odpowiedź, w co zresztą szczerze powątpiewam, jesteś
wolny.
Krasnolud podniósł małą głowę i patrzył chmurnie, szarpiąc ceglaną brodę. Nie wiedział, co czynić.
Trzeźwiał.
D'Drizzler zaśmiał się bezgłośnie i skinął dłonią.
- Wprowadźcie następnego.
Był to człowiek, jeden z tych, którzy żyli po tej stronie.
- Nazywam się Gillon, lordzie. Spieszę ci opowiedzieć o poufnej misji...
- Twoja pani specjalizuje się w poufnych misjach. Wszyscy o nich wiemy, ale każdy z osobna i dla własnej
ś
wiadomości. Pozdrów ją ode mnie w imieniu Tego, na którego czekamy. Może to przywróci jej pamięć i
wyostrzy umysł.
Trzecim posłańcem okazał się szpak. Usiadł na oparciu rzeźbionego fotela, pochylił głowę i czekał
cierpliwie.
D'Drizzler patrzył w małe oczy.
- Dobrze. Przemyślę to raz jeszcze, ale decyzję już podjąłem. Pozdrawiam cię, Eisso. Może ty zajmiesz
moje miejsce, kto wie.
Nakarmił szpaka, dmuchnął w jego pióra i otworzył okno.
- Posłaniec mojego brata czekał najdłużej. Nie pierwszy to raz, kiedy najważniejsi zamykają orszak.
Zwołał służbę.
- Podnieście głowy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj zamek przejdzie w wasze władanie. Jedyny, który
może tu przebywać, to mój brat, lord Eisso. Słuchajcie jego rozkazów, jakbym to ja je wypowiadał.
Spozierali z szacunkiem na jego wielkie, okryte płaszczem ciało i szlachetną twarz mówiącą lekko i
swobodnie, a przecież czuli ciężar słów zawisłych w powietrzu. Ich ukochany pan.
- A ty, lordzie? Co z tobą? - zapytał w końcu Stary Borsuk, najodważniejszy ze wszystkich obecnych.
Uśmiech pozostał na twarzy, ale oczy wypełnił smutek.
- Udaję się w długą podróż. Jeszcze tej nocy, mój przyjacielu.
Wbił się w poduszki, ale promyk światła dosięgną! goi tu. Budzik po raz kolejny grał jakąś wstrętną
improwizację z synkopowanym rytmem.
- Trzeba wstać, pewnie dziesiąta. - Leżał jednak dalej, słuchając melodyjki i trzęsąc się z wściekłości.
Wreszcie wyszarpnął spod siebie rękę, odnalazł przycisk i wcisnął go z całej siły.
- O, Boże.
Cisza. Cisza.
Wyobraził sobie, że pada deszcz, jest zimno i ciemno, tymczasem on szczelnie owinięty kołdrą, schowany
przed żywiołami...
Zerwał się z łóżka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to się mogło stać? Znowu przespał pół dnia.
Obrzydliwie jasno świeciło słońce, ludzie biegali po ulicach, załatwiali sprawy, siedzieli w pubach; niektórzy
zdążyli się nawet oszołomić rozmaitymi używkami. A on spał...
Czuł wstręt do siebie, kiedy tak stał przed lustrem, pocierając czerwone powieki. Wyglądał strasznie. W
ś
rodku było jeszcze gorzej. Ach tak, przecież piłem. Mój brzuch. Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ciężka
głowa. Wszystko boli. Pić.
Powlókł się do łazienki. W kuchni zrobił kawę i grzanki z dżemem. O pierwszej osiągnął stan, w którym
potrafił już myśleć.
Muszę zadzwonić do szefa. Może mają coś innego.
Telefon był zablokowany. Rachunki.
- Skurwysyny. Wszystkich stać na holofony, a ja... Nawet telefon - mamrotał bez przekonania.
Bo on, Gene Astbury, dawno pogodził się z losem.
Kopnął truchło androida, zapalił papierosa i wyszedł.
Na ulicy wydawało mu się, że wszyscy patrzą właśnie na niego. O, dopiero teraz wstał, wczoraj znowu pił.
My cię znamy, bratku.
Opuścił oczy. Kiedy znowu je podniósł, spostrzegł, że zawędrował nad stare kanały. Dobrze. Dawno tu nie
byłem. Sauna. Czas zaczynać.
Gdy zbliżył się, holograficzne postacie sięgnęły do drzwi i rozwarły je szeroko. Niezłe. Szmalcowni.
- Słucham pana - zapytał wymuskany droid, taksując go wzrokiem.
- Chciałbym rozmawiać z człowiekiem.
- Jak pan sobie życzy - sprzedawca uśmiechnął się i zniknął za kotarą.
Rozejrzał się. Piękne wnętrze, układy luster, światłowody...
- Pan?
- Gene Astbury. Reprezentuję firmę A Kind of Magie. Chciałbym - przyspieszył widząc zniechęcenie na
twarzy właściciela agencji - zaproponować panu wycieczki. Bardzo proszę.
Drżącymi palcami rozpiął firmową teczkę i wyjął materiały.
- To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, proszę, wersja podstawowa i ta, którą szczególnie polecamy,
standard plus - uśmiechnął się zawodowo, choć wiedział, że wyszło to nędznie; lalkowate oczy i grymas
maski. - Środki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje pan...
Właściciel poruszył się wreszcie.
- To zbyteczne - burknął. - Nie jestem zainteresowany. Ktoś tu zresztą był od was w zeszłym tygodniu...
Taki mały grubas. A może z innej firmy.
Gene pokiwał głową.
- No to nic. Bardzo dziękuję. Gdyby jednak się pan zdecydował, zostawiam informator. Proszę bardzo. Do
widzenia.
Przeszedł ulicę. Za rogiem stanął, dysząc ciężko.
Nie zniosę tego dłużej. A to dopiero pierwsza oferta.
Potrącił go facet z brzuchem świadczącym o zaawansowanej ciąży.
- Spieprzaj stąd, koleś. Albo nie stój na środku.
- Tak. Przepraszam.
Kilka przecznic dalej wypatrzył drugi cel. Lukather & Sons i gustowny złocisty slogan: „Dlaczego Bóg
wybrał za ciebie? To twoje ciało i my ci to udowodnimy."
Zebrał się w sobie i przekroczył próg.
Na wprost niego stało czterech mężczyzn. Wysocy, szczupli i niezwykle przystojni, choć każdy na swój
własny sposób. Pierwszy przypominał greckiego filozofa zaskoczonego w chwili tworzenia, drugi Hindusa
błądzącego w obcym dla przeciętnych ludzi świecie, trzeci - zmęczonego karierą aktora, czwarty zaś był jak
chłopiec stojący przed bramą próżności i głaszczący niepewnie jej klamkę. Mimo tak różnych twarzy
wszyscy oni mieli w sobie coś wspólnego; coś, co łączyło ich w jakiś nierealny sposób.
Co gorsza, spostrzegł, że przypominali także i jego.
Tak. To przecież ja, pomyślał ponuro. W czterech o niebo lepszych wersjach.
Obrazy zniknęły, pozostał tylko ten najgorszy. Oryginał.
- Lukather & Sons witają.
Ś
wiatło przygasło i z cienia wychynęła piękna kobieta.
- Jak się panu podobał nasz pokaz? - Obdarzyła go szerokim uśmiechem.
Nigdy z tego nie wybrnę, odchrząknął w myślach.
- Wyjątkowo. Z tym, że ja w trochę innej sprawie...
- Jak to? Nie chce pan skorygować natury? - Zatrzepotała rzęsami, jakby nie wierząc, że ktoś taki jak on
może w ogóle istnieć.
- Nie stać mnie na to, proszę pani. Otóż ja reprezentuję firmę A Kind of Magie zajmującą się podróżami.
Gene Astbury, do usług.
Otworzył teczkę i wyciągnął materiały reklamowe. Teraz on się uśmiechał.
- Tak. Tu mamy spis...
- Nigdy nie słyszałam o pańskiej firmie - zimno powiedziała kobieta.
Była jeszcze piękniejsza niż przed chwilą. Uśmiechał się dalej.
- To nowa instytucja. Należymy do korporacji WARS 'N' GUNS, chyba pani kojarzy...
- Niestety - powiało lodem.
Uśmiechnął się szerzej.
- Wracając do rzeczy...
- Nigdzie pan nie wróci. Proszę wyjść. Straciliśmy na panu, ten program kosztuje.
- Nikt was nie prosił, Lukather & Sons. Za szybko działacie.
Odwróciła się bez słowa i wniknęła w cień.
Stał jeszcze chwilę chowając foldery i wdychając zapach jej perfum. W końcu wyszedł.
Słońce trafiło go w twarz. Zmrużył oczy usiłując dostrzec, gdzie właściwie jest. Jego wzrok zatrzymał się
na pobliskim neonie. Powyginanym w starym dixielandowym stylu - „The Rest". Poczuł, że jego krok staje
się pewniejszy, a ręce przestają drżeć. Nie będzie trzeciego klienta. Koniec z tym gównem.
Usiadł przy barze.
- Wódkę z lodem.
Barman przyjrzał mu się uważnie.
- Coś pan taki wiesołkowaty, kuliego? - Miał śpiewny wschodni akcent.
Sięgnął palcami kącików ust. Pociągnął w dół.
- Czy teraz lepiej?
Ogień trzaskający w kominku zalśnił na twarzy posążka. Niewielki ołtarzyk podpierał jego proste, długie
nogi, a dostojnie uniesiona głowa chowała się w aureoli kropel deszczu. Takie same krople spływały po
muskularnym torsie. Bóg Wody. Najpiękniejszy i najsmutniejszy. Dla niej.
Sharleen modliła się. Dziękowała za miniony dzień, za to, że jest młoda i silna i że choroby omijają jej dom
z daleka. Rzadko kiedy śmiała o coś prosić. Tyle przecież mogła chcieć; marzenia człowieka latają wyżej od
najśmiglejszych ptaków. Pomyślała o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z której sączyły się jady
zatruwające ciało i błagała swego boga o uzdrowienie starca. Piekarz był dobrym człowiekiem. Pamiętała
jego żylaste, białe od mąki ręce wsuwające do worka chleb, który potem jadła. Nie chciał zapłaty.
- Musisz przetrwać - mawiał. - Zostałaś sama. Musisz, Sharleen.
I rosła niczym młode drzewo, a on zapadał się, w sobie i pochylał ku ziemi.
- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedział jej dwa dni temu. - Jesteś piękną kobietą. I dobrą.
Wstała z dywanika. Za oknami zapadła już ciemność poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mgły.
Słyszała młodzieńców wracających z gospody i cykady zamierające powoli od wieczornego chłodu.
Rozpięła włosy i ściągnęła tunikę. Choć w izbie było ciepło, zadrżała pochylając się nad balią. Zaczerpnęła
przejrzystej wody i zaczęła się myć. Kot siedzący w progu obserwował ją cierpliwie, słuchając, jak śpiewa
cichym, łagodnym głosem przypominającym mu pierwsze dni wiosny.
- Podobam ci się, Blafty? - zaśmiała się patrząc, jak wygina grzbiet i przemyka do spiżarni.
Nie zauważyła tego, co zobaczył kot.
Stojąc tyłem do posążka nie mogła zauważyć. Bóg Wody otoczył się chmurą mżawki.
- Skąd tu tyle pary? - powiedziała półgłosem. - Przecież ta woda była ledwo ciepła.
Wyszła z balii i owinęła się szorstkim ręcznikiem. Chwilę chodziła po drewnianych płytach, potrząsając
głową, aż wreszcie przykucnęła przed kominkiem i rozczesała jasne włosy.
- Blafty?
Podciągnęła ręcznik zakrywając piersi. Jej drobne stopy zostawiały wąskie ślady, z których natychmiast
unosiła się para.
- Blafty, kotku, gdzie uciekłeś? Przecież zawsze byłeś taki posłuszny...
Wiatr uderzył w szybę, załomotał we framugach i pomknął dalej. Coś krzyknęło z grobli.
- Kotku? - Zapaliła przenośny kaganek. - Blafty.
Cienie rzucane przez ogień biegały po ścianach domu, aż zatrzymały się w małej spiżarni. Dobiegł ją
szelest.
- Tu jesteś. - Postawiła kaganek.
Schylając się potrąciła naczynie z przyprawami, które spadło z hukiem i roztrzaskało się. Przerażony kot
wyskoczył z ukrycia. Przewrócił kaganek i uciekł. Oliwa zalała upchane siano, to, które najbardziej lubiły
białe króliki. Buchnął wysoki płomień odgradzając ją od wyjścia.
Ż
ar. Gorąco. Pożar.
- Nie wyjdę. - Skuliła się w kącie i szlochała spazmatycznie. - Nie wyjdę.
Czuła języki szalejącego ognia, zaczynało brakować powietrza. Dusiła się.
- Och nie, chcę wyjść.
- Wyjdziesz.
Płomienie zamarły. Nieruchoma, czerwono żółta kipiel, groteskowa w chwilowej niemocy.
W samym środku ognia pojawił się człowiek smagany strumieniami deszczu i otoczony mgiełką pary. Był
wysoki, choć zdawał się być jeszcze wyższy; tak potężny, że musiała spuścić oczy.
Czuła, że podchodzi. Ujął jej podbródek. Wilgoć i smutek. Dobro.
- To ty, panie - wyszeptała.
- Tak, Sharleen. To ja - jego głos przypominał spadające krople, płynący strumień i jezioro smagane
wiatrem.
- Tamten nie przyjdzie już po ciebie. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Żyj i ciesz się życiem.
Pogłaskał jej policzek i odszedł.
Podniosła głowę. Widziała, jak idzie przez ogień, a deszcz ochrania go niczym stalowe skrzydła. A tam coś
czekało. Czarne i złe, tak straszne, że nie potrafiła określić jego kształtów. Skinęło rozkazująco na Boga
Wody, a ten podszedł posłusznie.
Ogień zgasł, a wraz z nim oni. Pozostał swąd nadpalonych półek, spopielałe siano i kropelki deszczu
spływające po jej wargach.
Chwiejnym krokiem wróciła do izby.
Ołtarzyk był pusty.
Upadł w brudną ziemię.
- Wstań - rzekł Władca Rozpadu.
Z wysiłkiem uniósł się na kolana. Zbierał siły. Wreszcie wyprostował się i podniósł głowę. Spojrzał w oczy
Decayro.
- Jesteś silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny. Niewielu potrafi wytrzymać me spojrzenie. Zwłaszcza w
dniu klęski.
Chciał odpowiedzieć, ale głos nie opuścił jego ust.
- Nie można na mnie patrzeć i mówić jednocześnie. Tylko twój ojciec jest w stanie to uczynić. Tylko on.
Władca Rozpadu zaśmiał się i d'Drizzler opuścił głowę.
- Gdzie go wysłałeś? - zapytał.
- Nie potrafię odpowiedzieć. Kiedyś wróci.
- Wiem.
- Żyjesz zemstą, lordzie. Ale będziesz długo czekał. Bardzo długo.
- Mylisz się. Nie pragnę zemsty. Tylko ty i twoi brudni słudzy jesteście omotani żądzą zemsty. Nie
potrafisz myśleć inaczej. On takim cię stworzył, Decayro.
Ciemny kształt poruszył się.
- Znasz moje imię. Wymówiłeś je, Deszczu. Twoja kara rośnie.
DDrizzler nie drgnął.
- Nie będziesz wędrował z czasem. Te drogi są już dla ciebie zamknięte. Mimo ostrzeżeń uratowałeś tę
dziwkę i zmieniłeś strumień rzeczywistości. Dotknąłeś człowieka, Psie. Złamałeś mój najsurowszy zakaz.
Spójrz, d'Drizzler. Spójrz w przestrzeń. Ostatni raz.
Stali na małej, bagnistej wysepce dryfującej pomiędzy serpentynami światła. Widział poruszające się
obrazy i ludzi zamkniętych w ich ramach. Patrzył, jak rodzili się, zaczynając jednocześnie umierać. Szarpani
uczuciami, zmienni w nastrojach i prawdach, władcy drobnej chwili. Nieubłaganie zmierzali do śmierci,
łudząc się jednocześnie, że potrafią ją pokonać. Miliardy ramek, miliardy momentów i miliardy istnień.
Okrutny los nie pozwalał im zrozumieć.
- Lubisz ich. Znam cię. Ty właśnie najbardziej przypominasz swego ojca. A może nawet samego Stwórcę.
Znowu patrzył mu w oczy. Musiał.
- Dam ci radę. - Władca Rozpadu oplótł go strugami cienia. - Jeżeli jeszcze raz im pomożesz, pojawię się
znowu. Zwiększę karę. Nie będę cię więcej ostrzegał. Pokusa. Moja najwierniejsza służka nigdy cię nie
opuści.
- Ale to nie ty ją wymyśliłeś, Decayro. I nie ty nad nią panujesz.
- To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij karę.
- Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury.
Zapadła nieprzyjemna cisza.
Kiedy odchrząknął, zabrzmiało to jak wystrzał.
- Miał pan pięć miesięcy. Ilu pan zaakwizował? Chyba nietrudno jest panu odpowiedzieć, co?
- Dwóch klientów.
- Z tego pierwszy okazał się oszustem. Koszta materiałów reklamowych przekroczyły wyniki pańskiej
pracy.
Niesłychane.
Eberhard Von Youthe wstał i zaczął spacerować. Był niskim, brzuchatym mężczyzną podpierającym
zmęczone ciało starożytną laską.
Grube palce, niczym białe gąsienice wiły się na jej rączce, raz zaciskając się kurczowo, raz wędrując po
zmyślnej rzeźbie. Kieł słonia. Z klapy jedwabnej marynarki dyskretnie pobłyskiwał złoty znaczek A Kind of
Magie.
- Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy...
- Nie nadaję się do tej roboty. Gdyby pan wiedział, w ilu miejscach byłem.
- Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie Knajpy, bary, restauracje... Nawet teraz drżą panu ręce. - Von
Youthe przygładził białe loki. - Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie wywaliłem, tylko
przenoszę z miejsca na miejsce. Szacunek dla pańskiej zmarłej matki. Tylko to pana ratuje.
Astbury przekręcił się w fotelu.
- Nie potrzebuję litości - żachnął się. - Wywal mnie pan i koniec.
- Pański koniec, z pewnością.
Weszła sekretarka. Miała długie nogi i niosła parującą tackę.
Postawiła filiżankę przed Eberhardem Von Youthe'em i uśmiechnęła się nieśmiało, tak jak to tylko potrafią
kobiety, które wyćwiczyły w sobie nieśmiałość.
- Jest już pan Aldritch.
- Wpuść go.
- Tak jest, proszę pana.
Wyszła nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego.
Ocean przelewający się po jednej ze ścian zatrzymał swe fale.
Pojawił się gość.
Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach, kiedy stawiał długie kroki pochylając przy tym głowę, ale jego
twarz przeczyła pierwszemu wrażeniu - ostre, szczupłe rysy i przenikliwie czarne oczy, które zmierzyły ich
uważnie.
Wyszeptał ochryple:
- Witam panów.
- Dzień dobry, witam serdecznie. - Von Youthe już był przy nim, a sposób, w jaki trzymał laskę, świadczył
o chęci przymilenia się.
- To jest Guy Aldritch reprezentujący WARS 'N' GUNS, a to pan Gene Astbury, mój człowiek. Panowie
pozwolą.
Uścisnął suchą dłoń, nie wstając z fotela. Jego lepiła się od potu.
Kątem oka zauważył, że gość uśmiechnął się ironicznie. Ciemne włosy przecinały mu pasma siwizny. Ale
wciąż był młody. I sławny. Wielki Guy Aldritch, prawa ręka pana Helpera.
Co ja tu robię, zastanawiał się.
Nie znalazł odpowiedzi. Przeczuwał tylko, że nie ma w tym nic z przypadku.
- Przejdę do sprawy. - Aldritch zapalił papierosa i usiadł w najbliższym fotelu. Swobodnie wyprostował
długie nogi.
- Mój przyjaciel będzie tu jutro. Stary, dobry Ihled. Całe życie walczył o słuszne sprawy, aż świat dookoła
niego zmienił się i przyszedł dzień, kiedy nie było już o co walczyć. Nie potrafił się z tym pogodzić. Niewiele
już mu zostało, właściwie tylko pieniądze. Ma ich tak dużo, że zapomniał, do czego w ogóle służą; zresztą
czym są pieniądze dla prawdziwego żołnierza?
- Tak - wtrącił Von Youthe. - Ale czego dotyczy pańska propozycja? Może kawy?
Aldritch odmówił krótkim ruchem dłoni.
Przez chwilę obserwował drobną popielniczkę unoszącą się obok fotela i skwapliwie wchłaniającą niebieski
dym.
Znowu się uśmiechnął.
- Dla nas jednakże pieniądze to przyjemna sprawa. A on chętnie je wydaje. Powiem krótko, jeżeli go dobrze
podejdziecie, gwarantuję, że kupi waszą ofertę. Szuka czegoś nowego, szuka siebie: już bez munduru i
karabinu. Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego świra. Jest klasycznym schizoidem, wyjątkowo trudnym w
negocjacjach. Musicie to załatwić perfekcyjnie; jeżeli wyczuje jakąkolwiek nachalność, stracimy szansę.
- Myślę więc - odczekał chwilę i zwrócił się do Von Youthe'a - ...że obecny tu pan Astbury jest najlepszy w
swoim fachu, czy tak?
Von Youthe postukał w laskę.
- Nie. Zupełnie nie. Ale uważam, że w tej konkretnej sytuacji ma duże szansę. Przeglądałem pańską
psychoanalizę Obcego. Znam swojego pracownika. Jeżeli ktokolwiek może coś tu osiągnąć, to, niestety, jest
to Gene Astbury.
Wciąż nie reagował. Czuł się jak pionek przesuwany po szachownicy w myśl nie znanych mu reguł. Grali o
coś dużego i czuł, jak to coś wypełnia powoli jego głowę. Dlaczego właśnie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie
tłumaczyły niczego. Ale pionek nie może myśleć. Jest po prostu przesuwany. Grają gracze.
- Czy właśnie dokonuje pan swojej sławnej psychoanalizy? - nie wytrzymał. Był cały mokry.
- Pan mnie już ocenił, panie Astbury. Ale to nie jest cyniczny uśmieszek, to po prostu taki grymas. Pan to
chyba zna, a może się mylę. Pragnę jednak udzielić panu kilku wskazówek. Przede wszystkim żadnych pytań
o jego przeszłość. Żadnych. Jeżeli sam zacznie opowiadać, niech pan nie wierzy w żadne słowo... wydaje mu
się, że jest prorokiem czy kimś takim... Biedny stary Ihled. Musi
pan delikatnie motać swoją sieć i przystąpić do akcji, kiedy wszystko będzie gotowe. Bez pośpiechu. Żadnych
używek, on tego nienawidzi.
- Z tego, co zrozumiałem, mam za nim chodzić nawet do sracza... Rzeczywiście: biedny stary Ihled.
Aldritch pokręcił głową.
- Jestem pewien, że nie opuści swojego apartamentu. Zresztą, sam pan zobaczy. Jeżeli się uda, chcemy
czterdziestu procent - wstając zwrócił się do Von Youthe'a.
Von Youthe podskoczył i odprowadził go do drzwi, kłaniając się uniżenie.
- Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co pan wyprawia?!
- Niech cię to nie interesuje, Grubciu. Bardzo ładnie odegrałeś swoją rolę. Reszta należy do mnie. Znam
Astbury'ego lepiej niż on siebie, gra już się rozpoczęła. Jeżeli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji cało, pomylę
się pierwszy raz w życiu.
Von Youthe potrząsnął głową.
- A co do mojej firmy...
- Już nie masz długów, Grubciu. Ta sprawa zahacza o rząd. Jesteś tylko pionkiem.
Aldritch wyprostował się i ruszył w kierunku wyjścia.
Nagle stanął.
- Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Pożyczam sobie twoją sekretarkę.
Gdy wyszedł, Von Youthe przygładził włosy, wziął głęboki oddech i wrócił do pokoju.
Astbury wciąż siedział w fotelu.
Obserwowali się przez chwilę. Przez dłuższą chwilę.
- To twoja ostatnia szansa, synu. Albo będziesz milionerem, albo cię upierdolę.
Trzasnęły drzwi. Został sam.
Wyskoczył zza szafy i szybko przebiegł pomiędzy krzesłami. Znowu był głodny. Dawniej jadał tylko dla
przyjemności, teraz po prostu musiał.
Pokój gościnny. Kuchnia. Otwarta, podziękował Opatrzności. I dokładnie posprzątana. Wspiął się po
przewodzie, z drugiej strony łapiąc firankę. Stół. Zaledwie kilka okruchów leżących na desce podrażniło mu
tylko żołądek.
Nie był w stanie otworzyć lodówki.
Wypił trochę wody kapiącej z kranu i wrócił do pokoju Robbie'ego. Znowu to samo.
Niechętnie sięgnął do schowka, gdzie trzymał wędkę zrobioną parę dni wcześniej z uschniętej gałązki, nitki
i fantazyjnie skręconego drutu. Przytroczył ją sobie na plecach.
Pięć minut później siedział już na kompresorze pompującym powietrze w zielonkawą wodę wypełniającą
akwarium.
Przykucnął ostrożnie na brzegu szyby, ulepił kulkę z kruszyny chleba i zarzucił wędkę. Drobniutki
deszczyk zmącił powierzchnię wody. Tylko to mu zostało. Nawet Decayro nie potrafił odebrać fordowi
d'Drizzlerowi całej jego mocy.
Patrzył, jak przynęta opada i z głębi toni nadciągają rybki. Tłusty, niebiesko czerwony neon zaatakował
pierwszy. Nie, ty nie, pomyślał i szarpnął wędkę. Nie znosił neonków. Chwilę później pojawił się mieczyk,
dorodny samiec z długim bagnetowatym ogonem. Wziął.
D'Drizzler zaciął ostro i poczuł, że go ma. Ostrożnie, by nie zerwać nitki, przyciągnął rybkę do powierzchni
wody. Złapał ją pewnym chwytem pod przednimi płetwami i wyciągnął z akwarium.
Nie było czasu na rozpalenie ognia, w każdej chwili mógł ktoś wrócić.
Wypatroszył rybkę kawałkiem szkła i zjadł na surowo. Pustka w brzuchu zapełniła się. Do wieczora, a
przynajmniej taką miał nadzieję.
Usiadł za szafą i podrapał się po owłosionej piersi.
Przypominał teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych, krótkich palcach, rzadkich włosach i wielkim,
czerwonym nosie. Śmierdział rybą. I nie potrafił wyjść z tego domu. To było najgorsze.
Pół roku. Tak długo już tu siedział. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że będzie liczyć czas.
Beknął głośno i wysikał się.
Obudziły go ciche kroki. Wrócił Robbie.
Postawił delikatnie tornister i zaczął się skradać do pokoju rodziców. Ostrożnie uchylił drzwi i odetchnął z
ulgą. Był sam.
DTJrizzler widział, jak Robbie szybko rozkłada książki, wyciąga zeszyty i ostrzy ołówek. Biedny malec.
Odrabia lekcje, wykorzystując każdą chwilę nieobecności ojca. W wiecznym strachu i oczekiwaniu na skrzyp
zawiasów wieszczący powrót pijaka, odoru spirytusu i nienawiści.
Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upaść na łóżko. Będzie klął, bił i szukał pieniędzy. Aż mama wróci z
pracy, słaba i zmęczona sprzątaniem cudzych domów i wtedy zacznie się prawdziwe piekło.
Jak co dzień.
Pół roku. I choć nikt nie potrafił go dostrzec, d'Drizzler zachował resztki mocy, stłumionej gdzieś na
samym dnie i szczelnie odgrodzonej od pokus.
Pamiętał słowa Decayro.
Złowieszczo zagruchotał klucz. Nikt nie mógł Robbie'emu pomóc. Nikt.
Nabiegłe krwią oczka namierzyły sylwetkę dziecka.
- Przyszedł tatuś, Robbie - zahuczał ochrypły głos. - Ma dla ciebie niespodziankę. No, zgadnij, synku, co
też ci mogłem kupić?
Mały drżał wyczuwając podstęp. Opuścił głowę jeszcze niżej i uparcie patrzył w dywan. Bał się odezwać.
- Co się z tobą dzieje, no dalej. Tatuś ma niespodziankę - pijak podniósł głos i poruszył ramionami. Dłonie
wciąż ukrywał za plecami.
Robbie powiedział cicho:
- Nie wiem, tato. Nie potrafię zgadywać.
Ojciec roześmiał się:
- Każdy umie. Podejdź bliżej.
- Tak, tato.
- Będziesz miał teraz parkę. - Mężczyzna wyciągnął przed siebie ręce.
Trzymał w nich słoik.
W środku pływała mała czerwona rybka. Samiczka mieczyka.
Nie, załkał w duchu d'Drizzler. Nie, to jakiś koszmar...
Ale patrzył, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec Robbie'ego sinieje na twarzy, a oczy wychodzą mu z
obrzękniętych powiek. Widział, jak słoik trzasnął w ścianę i widział, jak chłopczyk patrzy na miotającą się po
dywanie rybkę.
- Sprzedałeś, ty skurwysynu! Sprzedałeś!!! - wrzeszczał pijak. - Mieczyka sprzedałeś! Niech no wróci twoja
matka, to ona tak cię wychowała!
Robbie stał nic nie rozumiejąc.
- Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, gówniarzu. Przepiłeś rybkę!
D'Drizzler wczołgał się pod szafę i zatkał uszy.
Ale słyszał krzyk i widział oczy Robbie'ego.
To Decayro. Piekło.
Słońce spadło za horyzont. Pokój zalała czerwona poświata kładąc purpurowe cienie na twarzy Obcego.
Stał właśnie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury nie potrafił odgadnąć, czy obserwuje przesuwające
się chmury, czy patrzy w swe własne myśli.
Piąty dzień tkwili w jednym z najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. Mimo wysiłków, zmyślnych
planów, całkowitej abstynencji i zimnej krwi nie osiągnął nic. Wystrzelał się ze wszystkich pomysłów,
poruszył tysiące tematów i wciąż znajdował się na pozycji wyjściowej, popadając w beznadziejną depresję.
Klęska.
Cóż to za cholerny dziwak. Przypominał trochę człowieka; może przypominałby go bardziej, gdyby nie ten
ohydny garb i pokręcone dziwacznie kończyny - jak gdyby dziecko dopadło znienawidzoną lalkę i zrobiło z
nią wreszcie porządek.
Mały ponury typior.
Zawsze bał się takich małych mruków. Nigdy nie wiedział, czy to on, czy to oni panują nad sytuacją.
Mrukliwy typior doprowadzał go do różnych stanów. Kilkakrotnie chciał zrezygnować, splunąć mu w oczy i
wrócić spokojnie do domu. Ale to rzeczywiście była ostatnia szansa zarobienia dużych pieniędzy. Wytrzymaj
jeszcze kilka dni. Kilka dni za całe życie.
I wytrzymywał.
Spojrzał w oczy Obcego, starając się coś w nich wyczytać.
Te jego oczy... Setki drobnych sześcianów ułożonych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz mówił o czymś
z podnieceniem, na ich wypukłej powierzchni pojawiały się obrazy. Pozornie nie związane z tematem
rozmowy, kiedy jednak wpatrywał się w nie uważniej, dostrzegał, że kolory i figury przemykające po
sześcianach świetnie oddają emocje i nastrój sytuacji.
Tym razem były szpitalnie białe.
Pustka.
- Czy życzy pan sobie zostać sam? - po raz setny zagadnął swojego podopiecznego.
Strasznie chciało mu się pić i palić.
- Przecież jestem sam.
- Aha.
Powstrzymał się resztką sił.
Jak przeprowadzić transakcję, kiedy kupujący nie zauważa sprzedającego? Aldritch, co on by zrobił? Był
odcięty od świata. Mrukliwy pokurcz miał jakiś popieprzony mózg i łapał wszystkie fale. Przeszkadzały mu
w medytacji. Poprosił o ich wyeliminowanie.
Właściwie czemu ma służyć ta jego izolacja? Przed spotkaniem z przedstawicielami rządu zażyczył sobie
odosobnionego miejsca i jednego człowieka, przypadkowego średniaka. Nie wiedzieć czemu, padło na niego.
Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namieszał? Nic się nie zgadza. Jezu.
Wstał. Uruchomił holoprojektor i od niechcenia wrzucił kilka propozycji. Zabudował nimi pół
pomieszczenia, łudząc się, że pokurcz coś powie. Gdzie tam, łaził wśród nich; mało tego, przełaził przez nie,
skurwiel. Nawet te bunkrowate hotele otoczone zasiekami i najeżone bronią jak niemiecka armia w którejś z
tych zasranych wojen nie wywołały żadnej reakcji.
Czai się, żołnierzyk.
Odważył się włączyć wiadomości. Najwyżej się wścieknie. Trudno.
Patrzył na migające obrazy, nie zastanawiając się nawet, co ogląda. Raz był to nowy rodzaj zboża, innym
razem nowy rodzaj pasożyta zbożowego, a teraz patrzył na jakiegoś szalonego grabarza, który nawrócił całą
bandę kolonistów. Co gorsza, nikt nie wiedział na co.
- Czy zamówić już kolację?
- Nie.
- Korzystając z pańskiej gadatliwości, czy jest pan zainteresowany naszą propozycją? W sumie nigdy nie
pytałem pana o to wprost.
Obcy znieruchomiał.
- Jaką propozycją? - Sześciany zabarwiły się na zielono.
Jak to... Setki razy pieprzył o tym samym, uruchamiał projekty, a ten skurwysyn nawet nie pamięta, o co
chodzi?
- Przecież... Proponujemy zmasowaną wyprzedaż obiektów wypoczynkowych na kilkuset planetach
Federacji. Oczywiście z transportem i z możliwością zrealizowania wszystkich życzeń klientów. Można w ten
sposób przeżyć wiele fascynujących...
- Jutro mam spotkanie z waszym rządem. Czy pan wie, że jestem prorokiem? Niosę pokój.
W duchu Astbury klął straszliwie, ale z ust nie wydobył się nawet syk.
- Nie zależy mi na wygodzie, całe życie walczyłem i zabijałem, czy żołnierz potrzebuje hotelu? Dlaczego
pan tak na mnie patrzy?
Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwarł gębę.
- Chylę głowę przed pańską przeszłością. To zaszczyt być żołnierzem. Proszę jednak pomyśleć o tysiącach
innych... Może oni chcieliby podróżować, smakować czegoś nowego, dotykać innych światów?
Oczy zalśniły bryzgami szkarłatu.
- Chyli pan głowę przed żołnierzem? Przed wojną? Jest pan idiotą.
- Ach ty, proroku. Pierdol się - wyrwało mu się.
W końcu mu się wyrwało.
To dziwne, ale poczuł się znacznie lepiej.
Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową.
- Doskonale. Ihled rozkłada go na części proste, a to oznacza, że zostanie tylko nienawiść. Astbury nie
daruje mu tej męczarni, już teraz biedny Ihled jest dla niego substytutem całego zasranego życia. Nie ma
innych uczuć. Umarły. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wciąż trzyma. Ale już się szarpie, zrywa
kotwicę. Spójrz, Moseley.
Miniaturowy sokół siedział mu na ramieniu i razem obserwowali podgląd apartamentu.
- Bierz się do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak chcesz... Walcz o swoją forsę, przecież wciąż o tym
myślisz. Polubiłem cię, chłopcze. Ale polubię cię jeszcze bardziej, kiedy mnie nie zawiedziesz.
- Nie zawiedzie. - Dunbar pochylił się nad monitorami. - Spójrz na odczyty. To skraj przepaści. Wątpię
natomiast, czy nawiąże z tobą kontakt.
- Zrobi to. Tuż przed wybuchem szaleniec potrzebuje wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a
on Pan Przegrany. Pomyśli, dlaczego ja nie miałbym być Panem Sukcesem? Jeżeli taki gówniarz, Aldritch...
Ale spieprzaj z tymi czujnikami, Dunbar! Wiesz, co będzie, jak ruszy dochodzenie? Żadnych śladów,
ż
adnych albo jesteśmy zgubieni. Agenci Federacji nas znają, ale nie mają nawet najdrobniejszej szpary, aby
wściubić swe nosy. Są bezradni. Wycofaj się i patrz. Jeżeli on go zabije, zwalą się tu setki węszących
cwaniaków.
- Nie bój się, przyjacielu. Znam się na tym lepiej niż ty.
- To możliwe, ale jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim przyjacielem, będą dwie ofiary tej akcji.
Matka leżała pobita, przyciskając do krwawiącego nosa namoczoną chusteczkę. Wokół niej walały się
kawałki potrzaskanych mebli obsypane okruchami szkła, a każdy okruch odbijał światło żarówek, lśniąc
niczym drobne słońce. Setki małych gwiazdek.
To były ich święta, ich Boże Narodzenie.
Ojciec szalał. Wyłamywał właśnie drzwi do łazienki.
W środku, ukryty w butelce, przelewał się jego prawdziwy świat. Wódka. Butelkę ściskał Robbie.
Oddychał spazmatycznie powstrzymując kolejny atak astmy. Widząc, jak ojciec bije matkę, porwał butelkę z
wódką i umknął do łazienki. Dokładnie zamknął się od środka. Drzwi drgały w zawiasach obrysowanych
siatką pęknięć. Odpadał tynk.
- Mam cię, ty gnoju - wysapał ojciec. - Ty mały gnoju.
Robbie cofnął się, aż poczuł chłód lustra. Coraz trudniej nabierał powietrze, a kiedy mu się to udawało, nie
potrafił go wypuścić.
Zaczął charczeć. Płakał.
Drzwi wyskoczyły z zawiasów. Pijak wpadł do środka. Wyglądał strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz,
podbite oczy i strużki śliny ściekające po nieogolonym podbródku. Płaty skóry zwisające z obdartych kłykci
kołysały się tuż przed szyją dziecka.
- Oddaj wódkę, bo cię uduszę.
Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił. Sam się dusił. Widząc, że ojciec sięga po butelkę, zepchnął ją do
wanny.
Roztrzaskała się.
I znowu zaświeciły gwiazdki. Święta.
Ojciec znieruchomiał. Opadł na kolana i zaczął szlochać. Martwe spojrzenie utkwił w kawałkach szkła.
- Nie będzie wódki - powtarzał cicho. - Nie będzie.
Ale nie potrafił w to uwierzyć. Nie chciał. Wreszcie oderwał wzrok od wanny.
- To ty mi ją zabrałeś, skurwielu. To ty.
Złapał ułamaną szyjkę.
- Teraz zapłacisz - wyszeptał.
Uniósł dłoń i w tym samym momencie skamieniał. Ze ścian trysnęła woda. Lodowaty strumień oplótł ciało
pijaka i zamarł, dusząc go w przezroczystej sieci. Skulony Robbie otworzył powieki. Cios nie spadł. Wciąż
ż
ył i nie bardzo rozumiał dlaczego. Patrzył.
- Nigdy tego nie zrozumiesz - powiedział lord d'Drizzler. - Nigdy nie staraj się zrozumieć. Pamiętaj jednak,
ż
e są siły, które potrafią wymierzyć sprawiedliwą karę.
Widział, jak dzieciak rozgląda się, usiłując go odnaleźć, a potem spojrzał za siebie.
Decayro czekał.
- Pokusa. Moja najwierniejsza służka – przywitał d'Drizzlera.
- Nie rozumiesz tego słowa, Decayro.
- Chodź, Deszczu.
Pomknęli przez ciemność. Stanęli w ciemności.
- Znowu naruszyłeś reguły. Obiecałem ci, że zwiększę karę. Tak też się stanie.
- To twoje reguły naruszyłem, a przecież nikt nie bierze ich na poważnie - jego głos snuł się jasnym
pasmem, znacząc ciemność spiralą światła.
Władca Rozpadu zaklął donośnie. Splunął.
- Jesteś o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym razem musisz być silny. Jeżeli się ugniesz, nawet nie
podejrzewasz, co cię czeka.
- Jak ktoś tak ohydny jak ty może jeszcze straszyć? To śmieszne, Decayro.
- Baw więc się dobrze, Deszczu. I racz pamiętać o moich słowach.
Wciąż stał w ciemności.
Władca Rozpadu odszedł. D'Drizzler wyczuwał, że znowu jest uwięziony. W pomieszceniu bez ścian, a
przynajmniej nie potrafił ich namacać. Nie mógł się w ogóle ruszyć. Nie miał nawet ciała.
Ciśnienie klaustrofobicznego strachu dławiło jego umysł; czuł, że w kierunku oczu pędzą setki
błyszczących pocisków i że nie zdoła przed nimi uciec. Coraz szybciej.
Już są.
Opanował się.
Co ze mną zrobił, kim, a może czym jestem?
Chciał krzyknąć, ale zabrakło płuc i gardła, a to, co go otaczało, z pewnością nie było powietrzem.
Coś jednak słyszał. Niewyraźne głosy, dziwnie stłumione, a przecież był pewien, że nie odległością. To w
nim leżała przeszkoda.
Jego własna słabość.
Ale oto coś się zmieniło. Dźwięki nabrały barwy i czystości i wiedział już, że słucha rozmowy.
Rozmówców było dwóch.
Całe życie za trzy godziny. Tyle mu zostało.
Spryskał twarz zimną wodą i przysiadł na wannie. Spokój. Przede wszystkim spokój. Kiedy sklął Małego
Mruka, tamten nawet nie zareagował. Jak gdyby słowa nie opuściły ust. Patrzył wtedy w jego oczy i zobaczył
biel, zupełną pustkę. Przez chwilę myślał, że rzeczywiście nic nie powiedział, ale dobrze wiedział, że było
inaczej.
Teraz znowu miał wątpliwości.
Odwrócił się i poszedł do toalety.
- Aldritch, chciałbym z panem porozmawiać.
- Jestem - cicho odpowiedział wezwany. – Dlaczego użył pan tego połączenia? Mówiłem, że...
- Słuchaj pan. Mam tego dosyć i opuszczam to zasrane miejsce. Nie wiem, po jaką cholerę radziliście mi
łazić za nim krok w krok. On tego nie cierpi.
- Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczegółem w otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale...
- Tak? Znowu chcesz mi doradzać, cwaniaczku?
- Uspokój się. Nie domyśliłeś się jeszcze, że tu nie idzie o żadne hotele? Kogo interesuje parę milionów,
kiedy w grę wchodzą grube miliardy? Zawiodłeś mnie, Astbury. Ty i ten twój gruby szef.
Astbury spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz, a właściwie tylko błyszczące oczy. Reszta ginęła w
półmroku.
- Coś ty powiedział, Aldritch? Chyba coś źle zrozumiałem.
- Wiedziałem, że w końcu nawiążesz łączność. Przewidziałem to. Teraz uważaj. Hotel jest czysty.
Otoczyliśmy go blokadą izolacyjną. To, co usłyszysz, wiem tylko ja i mój szef, pan Helper. Za trzy godziny
wpieprzy się rząd i forsa odpłynie. Twoja forsa również.
- O czym ty gadasz, Aldritch? Radzę ci, wal szybko i prosto. Nie jestem taki bystry, jak by ci się mogło
wydawać. Jestem...
- Zamknij twarz. Specjalnie skierowałem cię na złe tory. Nie mogłeś na to wpaść. Pójdziesz teraz do niego i
zaproponujesz mu program oznaczony symbolem Endonnui. Będziesz handlował tym, co rzeczywiście śni mu
się po nocach, tym, o czym marzy od zawsze.
- Chyba wiem, co masz na myśli...
- Gówno. Nie przerywaj mi. Gdybyś wiedział, że sprzedasz mu cztery tysiące głowic nuklearnych,
popuściłbyś zaraz w gacie. A sprzedasz. Więc nawet o tym nie myśl. Działaj. Wszystkie instrukcje są w
programie. Jedyne, co musisz zrobić, to zapamiętać jego odpowiedź. Program jest zarażony i wirus skasuje go
w piętnaście minut po odczytaniu. Zrozumiałeś?
- Nie. Nie rozumiem, dlaczego ty tego nie robisz. Dlaczego ja? Coś tu śmierdzi, Aldritch. Chcesz mnie
wplątać...
- Idioto. Gdyby ktokolwiek z WARS 'N' GUNS maczał w tym palce, szpicle roznieśliby sprawę po całej
Federacji. Patrzą na nas uważnie. W szczególności na mnie. To jedyna możliwość zarobienia tych pieniędzy.
Pięćset miliardów. Dostaniesz z nich dziesięć milionów, chłopcze.
- Nie, to jakaś paranoja... Ja miałbym sprzedać broń?! Przecież nie potrafię nawet handlować pieprzonymi
hotelami. A co będzie, jeżeli ktoś to wywęszy? Co będzie ze mną?
- Pomyśl lepiej, co będzie ze mną. Ty jesteś tylko pionkiem. Żadna odpowiedzialność, a szansa na dziesięć
milionów. Załatw to, człowieku. Raz w życiu coś załatw. Nigdy nie będziesz żałował. Dziesięć milionów.
Usiadł na sedesie.
Miał rację czując, że wszystko rozgrywa się obok niego. Teraz był w samym centrum. Dostał główną rolę. I
był przekonany, że sprawa jest pewna. Nie słyszał, żeby ktoś taki jak Aldritch potknął się kiedykolwiek. Ten
człowiek był geniuszem. Bogatym geniuszem.
Kapnęła kropla wody.
Druga. Trzecia.
Doliczył do dziesięciu.
- Dobra. Zrobię ci tę przysługę, Aldritch.
- Myślę, że wiesz, co mówisz, synu. Jeżeli masz nerwy, wyrwij je i wywal do sracza. Jesteś teraz
zawodowcem, a tu nie ma miejsca na przestępowanie z nogi na nogę.
- Tak.
- Pamiętaj: Endonnui.
- Tak.
- Spotkamy się za kilka dni. Dziesięć milionów, chłopcze.
- Dunbar, uruchamiaj systemy kasujące. Te dwie kamery, przewody i mikrofony. Za dwadzieścia minut
znikną. Zostawimy tylko tę stacjonarną w apartamencie Obcego.
Dunbar wykonał polecenie.
Aldritch patrzył w swój monitor.
Uśmiechnął się.
- Poszło, pan Helper będzie zadowolony. Teraz to już formalność, niech no tylko Astbury wywoła ten
program. Nie mogę się już doczekać reakcji Ihleda, biedny mały skurwysyn. Przecież on naprawdę jest
prorokiem.
Dunbar podniósł głowę.
- Jeszcze nie widziałem, żeby komuś tak rozbabrać mózg. Bez ingerencji chirurgicznej, oczywiście.
Astbury, Von Youthe, Ihled, wszyscy oni wiszą na twoich sznurkach, to przypomina mi „Punch and Judy",
sam już nie wiem, co jest prawdą.
- Dobra. Przygotowuje się do wyjścia. Spręż się. Musi nadrobić zaległości z kilkunastu lat... Prawda,
Dunbar? Czy to w ogóle istotne? Cóż to jest prawda? Dla Astbury'ego prawdą jest dziesięć milionów i cztery
tysiące głowic nuklearnych, na marginesie: nie jestem pewien, czy tyle w ogóle zostało zrobionych; dla Ihleda
pojęcie prawdy uosabia pokój, a jeszcze piętnaście lat temu był zawodowym mordercą i jego prawdą była
wojna. Po co definiować coś tak śliskiego?
- A dla ciebie, Aldritch?
Aldritch zaśmiał się ochryple.
- Nie znam się na tym. Wierzę tylko w insynuację. To dobre słowo. Endonnui... Tak.
Endonnui. Był gotowy.
Pewnym krokiem wszedł do apartamentu Mrukliwego Gnoma. Zapalił papierosa i dmuchnął prowokacyjnie
w stronę Obcego, który kaszlnął z odrazą.
- Wreszcie raczył pan zauważyć, że w ogóle tutaj jestem. Cieszę się. Mamy jeszcze dwie godziny,
ż
ołnierzu. I pokażę ci twoje marzenia.
Obcy wciąż siedział w fotelu i przyglądał mu się uważnie.
- Czy coś się stało? Nie wygląda pan najlepiej.
- Wszystko okay. Przejdźmy do sprawy.
- Już panu mówiłem, że nie jestem zainteresowany...
Astbury przytaknął.
- Wiem. To były tylko takie małe gry wstępne. - Przeszedł przez pokój i stanął przy holoprojektorze.
Zapalił centralne oświetlenie. Jego blady cień natychmiast pogłębił się i rozlał dookoła stóp.
Poczuł się pewniej.
- Chcę panu zaproponować coś, co nie może wyjść poza ten hotel. Zresztą, rozmawiam przecież z
profesjonalistą.
Oczy garbusa zalśniły niebiesko.
Zaciekawienie, pomyślał Astbury. Wreszcie.
Włączył maszynę i rozstawił monitory. Usiadł przy klawiaturze i zaczął wystukiwać:
E... N... D... O... N...
Ze zdenerwowania potrącił kasetę, na której położył papierosa. Schylając się, żeby go podnieść, spojrzał na
swój cień.
I poczuł raczej, niż zobaczył, że coś się w nim poruszyło.
...N ...U...
D'Drizzler miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale wciąż nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Teraz wiedział
już, w jaki sposób ukarał go Decayro.
Szalony, chory umysł Władcy Rozpadu uczynił go cieniem. Ludzkim cieniem. A właściwie czymś, co żyje
w cieniu.
Jego właściciel wyglądał nędznie. Wymizerowany osobnik o twarzy powykrzywianej przez grymasy i
przedwczesne zmarszczki, stojący na krzywych jak szable nogach i patrzący na świat złym okiem. Wszystko
było w nim powykrzywiane. Popsute.
Niepewny siebie, głęboko schowany w pancerzyku alienacji, zdawał się być na granicy życia i d'Drizzler
miał wrażenie, że nie miałby nic przeciwko, aby ktoś kopnął go w tyłek i pomógł przekroczyć tę cienką linię.
W głowie nieszczęśnika panował zupełny chaos. Rezygnacja mieszała się z iskrami nadziei, skromność
otaczała kule bezczelnych myśli, a wszystko to grzęzło w mule depresji.
Wrak.
Był to inteligentny człowiek. Nawet nieprzeciętnie inteligentny, pomyślał ze zdziwieniem. Tamten poruszył
się i stanęli w lepiej oświetlonym miejscu. Miał jakiś problem. Korzystając z przypływu sił, d'Drizzler głębiej
wniknął w jego umysł.
Po sekundzie wycofał się. Wiedział wszystko.
Skoncentrował się teraz na drugim z nich. Była to istota przypominająca trochę człowieka, a jednak
zupełnie odmienna, postrzegająca ziemski świat tak jak dziecko postrzega mydlaną bańkę. Zniszczony
ż
yciem i chorobami, wieczny buntownik, który odnalazł wreszcie spokój i zatrzymał się po Dobrej Stronie.
Spłacał dług strumieniowi krwi płynącemu w dawnych latach przez jego ręce.
Udało mu się zatrzymać jakąś przerażającą wojnę dziesiątkującą rasę Obcego od setek lat.
I potrafił utrzymać pokój.
Lord dostrzegł, że pomiędzy tymi dwoma myszkuje trzecia siła.
Bezwzględna machina funkcjonująca dzięki tysiącom ludzi i wielkim pieniądzom. Jak dobrze naoliwione
zębate koło, tak wielkie w swej masie i rozpędzie, że nic nie mogło go powstrzymać. Zamiast oliwy tryskała
krew.
Właśnie się rozpędzało.
I ten nieszczęsny człowiek miał być jego wypustką, nieświadomym negocjatorem-mordercą.
Miał zabić Obcego.
Ta śmierć to wojna.
Wojna to pieniądze.
Koło rozpędziło się na dobre.
Człowiek włączył swoje maszyny. D'Drizzler wiedział, co teraz nastąpi. Wpatrywanie się w ekran wywoła
u Ob- cego katatonię. Będzie to seans zabijania, sceny wojenne z jego planety i on sam wydający rozkazy
siepaczom. Jeżeli nawet to przetrzyma, rozczarowany Astbury udusi go w ataku szalu. Ten mężczyzna
przekroczył już granicę. Wykończyli go.
Pod siecią uplecioną z przemyślanych do końca intryg czaiło się zło w swej najczystszej postaci, śmierć
spływająca z brudnych pieniędzy i niewinnych istnień.
To ty, Decayro, przeklęty demonie. Znowu wystawiłeś mnie na próbę...
I dobrze wiesz, co zrobię. Zawsze wiedziałeś.
Przygasły światła.
Centralny ekran wykonał półobrót wyświetlając setki szybko przemykających kolumn. Dwie głowice
generujące obrazy holo wypuściły delikatne smużki kolorów. Pole elektromagnetyczne niczym niewidzialna
sieć wyłapywało pierwsze fragmenty obrazu. Po trzech minutach kreacja
zakończyła się.
Zarówno Astbury, jak i Obcy nie mogli oderwać od niej wzroku.
Astbury ze zdumienia.
To, co unosiło się w powietrzu, zupełnie nie przypominało głowic nuklearnych ani niczego podobnego. Ale
w tym momencie nawet nie pamiętał, po co uruchomił program. Po prostu patrzył.
Ihled Ithak podniósł się z fotela. Zgarbiony starzec o złocistych oczach pełnych światła spływającego z
wysokiej postaci.
Stali pełni zachwytu, przedzieleni wyrzeźbionym w laserowej materii posągiem. Przedstawiał młodą
kobietę, o szczupłych kształtach, jasnych włosach, tak samo prostych jak skromna tunika, która okrywała jej
drobne ramiona. Wąskie stopy obute w sandały i ręce swobodnie opadające wzdłuż wiotkiego ciała. Twarz
dziewczyny, pozostająca w dyskretnej plamie cienia, wydawała się być mokra. Może od deszczu. Może od
łez. Była jak wiatr.
I była piękna.
Pierwszy przemówił Obcy:
- Wypiszę panu czek na dowolną sumę. Pańska oferta to arcydzieło. Muszę mieć tę dyskietkę. Taka czysta i
piękna. Dobra.
Astbury milczał uparcie.
Bał się odezwać, bał się, że zapłacze. Któż tak nim igrał? Aldritch? Bóg? Szatan? Wszyscy go zniszczyli,
ale w końcu dobił targu. Nieważne, w jaki sposób. Nieważne, do kurwy nędzy. Zrobił to.
- Po prostu cud - wyszeptał.
- Tak. To rzeczywiście cud - potwierdził Obcy, wciąż stojąc ze śmiesznie zadartą głową. - Tak powiedziała
wyrocznia: „Zamieszkaj tam z człowiekiem. Zdaj się na przypadek. On ci to da."
Po chwili sięgnął do kieszeni marynarki.
- Ile?
- Szybko ci to poszło, lordzie - zaśmiał się Władca Rozpadu. - Jesteś niezawodny, psujesz wszystkie moje
plany.
D Drizzler milczał. Odzyskał na tę chwilę swe prawdziwe ciało, potężne i piękne i jak zawsze ociekające
wodą.
- Ale prawdziwy plan powiódł się. Ty nim byłeś, Deszczu. Teraz mogę cię ukarać tak, jak chcę.
Najsurowiej jak tylko potrafię. Twój ojciec, gdyby przypadkiem udało mu się wrócić, nie będzie mógł cię
uratować. Nawet on. - Władca Rozpadu skłonił się ironicznie. - Od teraz będziesz umierał. Naprawdę.
Umierał i liczył czas. Sam jeden, a przecież wśród tłumu innych. - Bryznął czernią. -
Nic nie mówisz? Rozczarowujesz mnie, Deszczu. Bluźnij, klnij, błagaj. Wiesz, co cię czeka. Pomyśl o nim.
Dawno temu. Joshua, tak się nazywał.
Milczał. Nie zostało już nic do powiedzenia. - Jak zawsze dumny. Lord d'Drizzler.
A potem odebrał mu wszystko i zrzucił w dół.
- Doskonały kawał, Aldritch - powiedział Helper. - Rewelacja. I po to mnie tu wezwałeś? Czy chcesz może
jeszcze więcej pieniędzy na tę wielką genialną akcję? Mówiłeś coś o pięciuset miliardach zysku. Cóż więc
znaczy ta skromna kwota, którą w to wpakowaliśmy?
Aldritch patrzył na jasnowłosą rzeźbę.
- Stało się coś dziwnego, szefie... Coś bardzo dziwnego.
- Więc teraz będziemy tak stali i obserwowali tych dwóch zadowolonych skurwysynów i tę laleczkę? A
twoje wytłumaczenie brzmi: Coś dziwnego. Daję ci dwa tygodnie przymusowego urlopu. Mój najlepszy
pracownik montuje po nocach holograficzne dziwki. Doskonałe.
- Tak, szefie - podlizał się Dunbar. - Ale tu faktycznie coś się stało.
Aldritch nie mógł oderwać wzroku od rzeźby. - Coś bardzo dziwnego... - powtórzył głośno.
Po chwili dodał cicho:
- Jest bardzo piękna.
Sieć niebieskich żył przecinała pokrzywione dłonie, wyraźnie prześwitując spod szorstkiej, poplamionej
chorobami skóry. Palce były opuchnięte w stawach, a otoczone smugami zadziorów paznokcie połamane.
Stary tatuaż i niezdarne próby nałożenia nowego znaczyły nadgarstek lewej ręki. Białe blizny na
przedramionach chowały się w postrzępionych rękawach starego prochowca.
To były jego ręce. Jego nowe ręce. Te, którymi będzie teraz jadł i żebrał, zasłaniał twarz i zaciągał poły
płaszcza, aż wiatr przyniesie mu wiosnę i ciepło.
Czuł smród alkoholu. Czuł smród moczu. Czuł smród miasta.
Leżał w brudnym zaułku i był człowiekiem. Nie pamiętał starego imienia, nie potrafił przypomnieć sobie
nawet, kto i za co go tu zesłał.
Deszcz siekł jego blade oczy uparcie patrzące w górę, jak gdyby chciał przywrócić im obrazy i
wspomnienia.
Deszcz... Zadrżał, myśląc o tym słowie.
Woda, deszcz.
Deszcz.
Obrócił się, czując szarpiący kości ból i leżał teraz na boku, czekając, aż noc zejdzie w dół i wstanie nowy
dzień, bo nie wiedział, na co jeszcze może czekać. Nie miał dokąd iść. Nie miał o czym mówić.
Obudził go stukot butów. Ktoś go kopnął ciało i zaklął głośno:
- Och, ty gnoju, gdzie leżysz? Potknąłem się o twoje brudne gnaty. Ja nie jestem już gównem. Jestem pan
Astbury, gnoju. I żaden taki nie będzie leżał na mojej drodze - napastnik zachichotał piskliwie. -
Wystarczająco długo podstawiali mi nogi.
Pchnął żebraka, który uderzył w mur i osunął się niczym worek wypełniony szmatami.
- Jak ci zaraz... A zresztą... - Splunął i zataczając się poszedł dalej.
Starzec leżał bez ruchu.
Patrzył na strużkę krwi rozmywaną przez deszcz tak, że stała się w końcu jasna i czysta niczym woda.
Z wysiłkiem podniósł głowę. Znowu widział grube krople spływające z góry.
Z nieba.
Prawie dwa tysiące lat wcześniej na małym ołtarzyku zalśniło światełko. Legenda mówi, że
dziewczyna imieniem Sharleen powiła wtedy dziecko.
Chłopczyk miał niebieskie oczy, a kiedy stał się mężczyzną, spojrzał nimi w oczy swej matki i
odszedł w burzę.
Starzy ludzie zapisali, że zamienił się w deszcz, ale nie jest to prawda.
Bo deszcz był tylko jego sługą.
* * *
Ja, Aldritch
Miejsce spotkania ustalone było od Początku. Tam, gdzie Noc kończyła swój bieg i Dzień zaczynał swoją
drogę, stanęli więc naprzeciw siebie, Pan Rozkładu i Pan Życia.
-
Nic się nie zmieniłeś, Elphotie - powiedział ten pierwszy.
-
To znaczy, że kłamiesz, Decayro. Ciemność pokiwała głową.
-
Nic się nie zmieniłeś.
Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i równi w swych prawach.
-
Ten człowiek nie będzie twoim sługą.
-
Będzie.
-
Wiążę z nim duże nadzieje, Decayro.
-
On będzie w mojej mocy - spokojnie powtórzył Władca Ciemności. Pan Światła opuścił oczy.
-
Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim mógłby być.
-
Nie interesują mnie sprawy życia. Nikt inny nie przysporzy mi tylu śmierci, co ten właśnie śmiertelny. Nie
darowałbym sobie wypuszczenia go z rąk, Elphotie.
-
Nigdy go w nich jeszcze nie trzymałeś. I nigdy go nie dotkniesz. Władca Rozkładu skurczył się w
bezgłośnym śmiechu.
-
Tak bardzo chciałbym skłamać, Elphotie... Tam na dole mrok musnął duszę człowieka.
-
...Ale właśnie teraz dotykam tego, który nazywa się Guy Aldritch i który będzie mi wiernym sługą.
-
Zobaczymy więc, który z nas potrafi nim zawładnąć naprawdę. Idź precz, Decayro.
I odeszli. Każdy w swoją Stronę.
Kiedy the Needle dotarł na szczyt wzgórza, na spotkanie jego szarej, zmęczonej twarzy wytrysnął promień
słońca.Mężczyzna przystanął. Otarł pot spływający po powiekach i spojrzał w dół, tam, gdzie dolina kryła
rzekę, a drzewa świeciły czerwienią wschodu.
- Świta - powiedział cicho.
Stał tak chwilę, a później zaczął schodzić. Jego krok był równy, bez wahania omijał przeszkody. Na brzegu,
gdzieś w dole, miał czekać De Volf. Jeśli jeszcze w ogóle żył. Zapalił papierosa, tłumiąc dłonią płomyk
zapalniczki.
Stado pręgowanych gryzoni przemknęło w kierunku wody i był prawie pewien, że jest tu jakiś cholerny
drapieżnik. One zawsze czyhały na świt i na te biedne roślinożerne szczury spragnione wody. The Needle
zwolnił i rozpiął pochwę noża. Albo De Volf, albo śmierć.
Kiedy poczuł wilgoć wody i zobaczył zgarbioną sylwetkę stojącą na piaszczystym brzegu, runął na kolana i
krzyknął:
- Żyjesz, ty skurwysynu.
Po czym stracił przytomność. Ostatni raz spał czterdzieści godzin wcześniej.
Skończyli jeść i przyglądali się rybom podlatującym nad falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze.
-
Nie wyglądasz dobrze, synu - powiedział w końcu De Volf. The Needle splunął w krzaki.
-
Nigdy nie wyglądałem za dobrze.
De Volf zaśmiał się i jego blada twarz zginęła w zmarszczkach. Przejechał dłonią po krótkich, białych
włosach, tak samo wyblakłych jak jego oczy. Cały był wyblakły. Pieprzony albinos.
-
Paulos i Biosspot są już tylko nawozem. Zostaliśmy my dwaj.
-
Widzę, że potrafisz liczyć do dwóch. To dobrze o tobie świadczy. De Volf przepuścił jego słowa obok
siebie.
- Możesz mnie obwiniać, ale zrobisz to, kiedy wylądujemy na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim
rozkazom i albo będziesz mnie słuchał, albo poderżnę ci gardło.
The Needle skrzywił się i zamilkł.
Załatwię skurwiela przy najbliższej okazji, pomyślał. Na Ziemi. De Volf wstał i wyjął z plecaka kuszę.
- Myślę, że tym razem mnie posłuchasz, chłopie. Wymierzył szybko i zwolnił spust.
-
Tym razem tak. Ale nie zapomnę, kto zabił Biossspota - mruknął the Needle patrząc na konwulsje
pasiastego gryzonia. - Nie znoszę tych szczurów. Same żyły i jądra.
-
Jądra są dobre - zasyczał De Volf. - Chrupiące.
-
Przestań.
Latające ryby coraz śmielej unosiły się w powietrzu, aż wreszcie cień przemknął po falach i z nieba spadł
stożkowaty kształt. Chwilę później odleciał trzymając trzepoczącą zdobycz, a ryby znowu obniżyły swe loty.
-
Kiedy bierzemy rzekę?
-
Jeszcze dziś. W nocy. Dasz radę?
-
Tak. - The Needle wcale nie był tego pewien.
Różnie bywało, ale jeszcze nigdy nie czuł się tak podle. Nawet wtedy, kiedy jadł, wszystko go bolało. Nie
srał z nerwów od tygodnia, teraz już po prostu nie mógł. Skórę zryły mu jakieś cholerne kleszcze. Patrząc na
zadziwiające labirynty wyrzeźbione w przedramionach, zastanawiał się, czy czasem nie są, cholery,
inteligentne.
Przetarł zapuchnięte powieki, w których nie było już rzęs.
- Wszystko będzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz się w tym babramy. Ale De Volf patroszył już szczura
i chyba nawet go nie usłyszał.
Jeżeli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to będzie to ten blady, niewzruszony padalec, pomyślał wściekle the
Needle. Chwilę później znowu zasnął.
Ryby przestały unosić się nad falami, za to odległy śpiew przybrał na sile. De Volf słyszał go teraz
wyraźnie. Pokręcił w zamyśleniu głową i spojrzał na zachód, tam, gdzie chmury kłębiły się nisko, a
pagórzysty teren zdawał się dotykać nieba.
- My dwaj, ten gówniarz pilnujący kibla i jajogłowi. Jakoś nie bardzo mogę wpaść na to, co Aldritch ma
zrobić naprawdę. Ale to już sprawa jego i Mr Helpera. - Potem spojrzał znowu na śpiącego the Needle'a i
uśmiechnął się ponuro.
- On rzeczywiście myśli, że to ja załatwiłem Biosspota. Nie widział przecież, że on sam poderżnął sobie
gardło. Leżałem dwadzieścia metrów obok i też nic nie mogłem zrobić. A ja lubiłem Biosspota.
Zabuczał dzwonek do opiekacza i dwie brązowe kromeczki wyskoczyły na zewnątrz. W powietrzu unosił
się już smakowity zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwlókł się z łóżka. Najpierw wyrzucił grzanki,
potem wylał kawę. Chciał jeść na siłę, ale sama myśl o przełknięciu czegokolwiek skręciła mu wszystkie
flaki.
- Co, do cholery, ze mną jest? - wyszeptał pytanie do małego chomika.
Chomik zaczął miotać się nerwowo, biegając po klatce jak opętany. Zazwyczaj był to spokojny, pewny
siebie sukinsyn, wiecznie kombinujący nowe wersje ucieczek.
- Ty też coś czujesz...
Z trudem zebrał myśli i wystukał siedmiocyfrowy numer.
-
Spadina Hotel, czym mogę panu służyć?
-
To ja - wyszeptał. - To ja, Gus.
- Adrian?! Co się dzieje, człowieku, jest ósma, a ty wciąż siedzisz w domu?! Nie myśl, że... Przestał słuchać
i rozłączył rozmowę .Nie miał siły powiedzieć, że dzisiaj znowu nie przyjdzie
do pracy. Nie miał siły martwić się, że nie zdołał tego powiedzieć.
Słońce świeciło ostrym światłem i dzień rozpoczął się na dobre, ale tego też zdawał się nie zauważać.
Położył się pod parapetem i leżał tam obserwując mrugające światełka telefonu, aż wreszcie otworzyły się
drzwi i stanęła w nich postać. Wydała mu się znajoma. Tak, kiedyś na pewno ją znał.
-
Boże jedyny, co się z tobą dzieje, Adrian? - zapytała, a on widział, jak jej głos eksploduje dziesiątkami
kolorów i spływa po ścianach pokoju.
-
Znowu nie poszedłeś do pracy, dzwonił do mnie Gus. Adrian, chodźmy do lekarza, to się zdarza...
Każdy... Każdy może...
Nie zdziwił się specjalnie, kiedy jej głowa rozmazała się i pozostała wielka, nadęta i pulsująca czerwoną
krwią. Ohydne, grube włosy sterczały jak brudne, pozlepiane ziemią druty.
-
Jak druty - powiedział do niej. - Jesteś jak druty. Chwilę później poczuł się trochę lepiej.
-
To ty, Hazzel. Przepraszam cię... Ale ja nie wiem... Postawiła torby pełne kolorowych pudełek i oparła się
o ścianę.
Była ładną, czterdziestoletnią kobietą o ciemnej skórze i ciemnych oczach. Jej szczupła twarz była zawsze
taka ciepła i dobra. Lubił przytulać jej drobne, kruche ciało, które dało mu siłę na te wszystkie trudne dni i
które dało mu dzieci. Jego żona. I on jej nie poznał.
- Dlaczego wciąż leżysz pod tym oknem, Adrian? Łóżko stoi trzy metry obok. Zadzwonię po lekarza. To
nie może dłużej trwać.
Podniósł się ciężko. Wyglądało na to, że stracił kontrolę nad własnym ciałem. Stało się obce. Nie chciał go.
- Nie. Nigdzie nie dzwoń.
Poprawiła włosy, tak jak to zawsze robiła, kiedy była naprawdę przestraszona.
-
Ale dla...
-
Nie!! ! - ryknął i roztrzaskał półkę z talerzami. - Nie! Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio!
Wariata... Wynoś się. Wynoście się wszyscy, nie mogę już patrzeć na wasze rozdęte, chore łepetyny.
W drzwiach pojawiły się dwie mniejsze istotki, też wielkogłowe, i teraz wszystkie trzy obserwowały go
czujnym wzrokiem.
- Nie dam się, stójcie tak, cholery, stójcie...
Znowu coś roztrzaskał, a tamci trzej eksplodowali feerią kolorów.
Otrząsnął się i widział teraz żonę z dwójką płaczących dzieci. Obejmowała je drobnymi ramionami, a oni
wyciągali do niej swoje małe rączki. Izaak i Steven. Jego świat.
- Cristo. Salva me!... - załkał ochryple. - Ratuj.
Dwa drobne pasikoniki nie chciały ze sobą walczyć. Mimo że Aldritch zapewnił im dogodne warunki do
przeprowadzenia pojedynku, nie były tym zainteresowane.
- A wyglądają tak wojowniczo. Zwłaszcza ten czerwony - westchnął znudzony.
Złowił je godzinę wcześniej w pobliżu statku, gdzie łapały resztki ciepła z nagrzanej słońcem ziemi. Teraz
było już ciemno.
Mniejszy pasikonik wypuścił długą trąbę i zagruchał dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysunął się i
po chwili wszystko było już jasne.
-
To dlatego nie chciały walczyć.
-
Ś
winie - dodał po chwili i wyrzucił je w noc. Uruchomił nadajnik, ale żaden z czterech ludzi
przebywających na zewnątrz nie odpowiedział. Ostatni sygnał przesłał ten albinos, De Volf, i zabrzmiało to
jak ostrzeżenie. Najprawdopodobniej Pannonici.
A on miał siedzieć w statku jeszcze pięć godzin. Pięć cholernych godzin. Potem wykona swój plan, o
którym wiedział tylko on i Mr Helper.
Wyczuwał coś złego, przyczajonego w nocy, i była to jedna z tych myśli, które w świetle dnia pękają jak
mydlane bańki. Ale teraz była noc i strach miał czym oddychać.
- Wojna o Jajo jest już rozpoczęta. Nie wątpię, że Najemnicy Szefa dadzą temu radę, ale niepokoi mnie coś
innego, coś związanego z tym Ptakiem...
Pierwszy Ptak to była historia. Najbardziej intrygująca zagadka Wszechświata. Tajemnica życia w próżni.
Zamyślił się i wspomnienia napłynęły same.
Siedział wtedy przed telewizorem i patrzył w obrzydliwą mordę spasionego spikera, który aż zachłystywał
się z emocji, a pot rozmazywał jego gruby makijaż.
- Na niewielkim księżycu w układzie X ponownie odkryto Krater Wernickego. Przypominam, że jest to już
siedemset trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu zarejestrowany w znanym nam Wszechświecie. Nikt
nie wie, dlaczego ten właśnie element powtarza się w tak różnych przecież miejscach galaktyki. Jedno jest
pewne, właśnie tam składa Jajo albo też to, co możemy nazwać Jajem, legendarny już Pierwszy Ptak, istota
bez wątpienia inteligentna i jedyny zarazem żywy organizm, dla którego naturalnym środowiskiem jest
kosmos.
Spiker przerwał dla podtrzymania napięcia i przewrócił jakąś kartkę.
- Jak dotąd nie udało się nawiązać z nim żadnego kontaktu. Również szczątki znalezionych Jaj nie wniosły
niczego, co tłumaczyłoby zagadkę życia w próżni. Wiemy, że okres składania Jaja jest ściśle związany z
roślinnością porastającą dno każdego z kraterów. I teraz właśnie to, co najbardziej ekscytujące ! Kwiaty Życia
- bo tak właśnie nazywa się owa flora - rosnące w Kraterze Wernickego na księżycu oznaczonym
kryptonimem F-228 wkraczają właśnie w fazę rozrodu. Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, że Pierwszy
Ptak złoży tam swe Jajo w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy.
Na ekranie pojawiły się reklamy kalendarzy, a na twarzy Aldritcha niesmak.
Otworzył puszkę taniego piwa i sączył ją w zamyśleniu. Jakoś nie poruszyli tematów bardziej drażliwych,
pomyślał i odwrócił się do drugiego mężczyzny, który pozostawał ukryty w cieniu, chociaż jedynym, co
tamten miał do ukrycia, była dziecinna maska zasłaniająca jego prawdziwe oblicze. Mr Helper. Szef.
- Poleci was pięciu. De Volf, Paulos, the Needle, Biosspot i ty. Tamtych czterech opuści statek jako grupa
naukowa; De Volf i Paulos będą robić za jajogłowych, Biosspot i the Needle za asystentów. Ty zostaniesz na
pokładzie z prawdziwymi naukowcami.
Aldritch zaśmiał się ponuro.
- De Volf i jajogłowi. Tylko pan mógł wpaść na coś takiego. Ten skurwysyn zabija samym wyglądem. Mr
Helper pokiwał głową i błazeński uśmiech błysnął z ciemności.
- Pozwól, że to ja będę tym od pomysłów, synu. Daję ci pierwszą poważną robotę i jeżeli masz jakieś
opory, chętnie wynajmę cię pająkopodobnym. Im zawsze mało ziemskich Najemników.
Aldritch przełknął nerwowo i piwo stanęło mu gdzieś w przełyku.
-
Słuchaj pan dalej. Na F-228 wylądował przypadkowo czarter wynajęty przez ludzi i Pannonitów i te
właśnie rasy mają prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych zimnokrwistych sukinsynów. Na
pewno będą się starali was załatwić i zrobią wszystko, żeby materiał genetyczny Ptaka był tylko ich prywatną
własnością. My zaś dołożymy wszelkich starań, żeby sytuację odwrócić. W wyprawie bierze udział po
dwudziestu osobników z każdej strony. Negocjacje są zakończone.
-
I ja też jestem zakończony - burknął Aldritch, zastanawiając się nad ewentualnym ryzykiem, jakie niosła
ze sobą wyprawa.
-
Ten Pierwszy Ptak najwyraźniej unika naszego towarzystwa, po cóż więc skurwysyna niepokoić? Niech
sobie lata.
Mr Helper milczał chwilę.
-
Jeżeli jeszcze raz mi przerwiesz, powrócisz do roboty jako Najemnik klasy A to D.
-
Nigdy o takiej nie słyszałem.
-
To znaczy Amused to Death.
-
Aha.
Zapadła ponura cisza.
- Jeżeli ktokolwiek przechwyci materiał genetyczny istoty żyjącej w próżni - kontynuował Mr Helper -
przechwyci tym samym sposób na dominację w Galaktyce. Nie udawaj nawet, że nie wiesz, co to oznacza. Ja
dobrze wiem, co robiłeś przed przystąpieniem do "GUNS'N'WARS".
Aldritch, który właśnie zastanawiał się, jak to możliwe, że Mr Helper nigdy nie zmienia swego głosu, tak
jak gdyby emocje pozostawały poza jego słowami, zmartwiał.
- Nie musisz więc udawać idioty, Guy. Pięć lat temu, kiedy cię przyjmowałem do firmy, znałem cię lepiej
niż ty sam siebie. Teraz znam cię jeszcze lepiej.
Aldritch milczał zaskoczony. Nigdy nie uwolnię się od przeszłości, pomyślał i utkwił wzrok w dziecinnie
uśmiechniętej twarzy.
-
Będzie to wyglądać na samoobronę. Oni zaatakują, a my się obronimy. Wtedy wyruszysz ty z
piętnastoosobową grupą naukowców, spotkasz się z grupą De Volfa i zaczniecie forsować rzekę.
-
Jaką rzekę?
Mr Helper wstał i wyciągnął z ciemnej kasety dwa krążki.
- Masz tu holograficzny przegląd F-228. Jest niewielki, ale zaskakująco pełen niespodzianek. Jak zresztą
każde miejsce, na którym odkryto Krater Wernickego. Występują między nimi cholerne zbieżności i to w
takich dziwnych, nie bardzo zrozumiałych kwestiach, sam zobaczysz.
Aldritch wziął kasety.
-
A co jest na tej drugiej?
-
Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz blokadę informacyjną, nie bądź zdziwiony.
Uruchomisz tę kasetę ponownie po wylądowaniu na F-228. Tam przejrzysz cały materiał. Teraz jest jeszcze
za wcześnie.
-
Problem polega na tym, że nie będę specjalnie zdziwiony, szefie - odpowiedział Aldritch tłumiąc
ciekawość. Postanowił przejąć grę Mr Helpera i przyjmować wszystkie wiadomości ze stoickim spokojem.
-
A to dlaczego?
-
Bo nie stać mnie na holowizor. Jestem tylko biednym Najemnikiem.
-
Bzdura. Już go masz.
Patrzył na szerokie plecy człowieka, który ukrywał swoją twarz pod maską niewinnego dziecka i
zastanawiał się, jaka jest ta prawdziwa. Ta, która żyje pod tą pierwszą. Ta, która wydała mu ten przerażający
rozkaz.
Potem pozostał już sam, aż do świtu, który wsunął się przez uchylone okno i napełnił go wilgotnym
chłodem. A kiedy przyszedł dzień i obejrzał kasety, zrozumiał, że ten chłód nie opuści go już nigdy.
Warkot za oknem przybrał na sile, a potem nagle ustał. Słyszał, jak deszcz łomocze po szybach i dziwił się,
ż
e łomocze też po drzwiach. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku, że to jednak nie deszcz. Wygramolił się
spod kaloryfera i poszedł otworzyć.
Stało tam dwóch facetów w niebieskich uniformach, białych czapeczkach i białych rękawiczkach.
Uśmiechali się i on wiedział dlaczego.
-
Czy pan Adrian Moreno?
-
Tak.
-
Pan zamawiał zestaw do szybkiego murowania. Właśnie go dostarczyliśmy. To te trzy worki.
Nie potrafił odpowiedzieć, po co w ogóle zamówił coś takiego, ale świetnie pamiętał, że tak właśnie było.
Ach, tak. Piwnica.
-
Proszę pana? Coś nie tak?
-
Już dobrze, panowie. Proszę wziąć te worki i zanieść je na dół. Piwnica jest otwarta.
-
Pan jest chory?
-
Nie.
Patrzył, jak schodzili na dół, uginając się pod ciężarem czarnych pakunków i wydawało mu się, że tak
właśnie będą wyglądać ludzie schodzący do Piekła. Po chwili byli już z powrotem. Zablokował im wyjście
zasłaniając ciałem drzwi.
-
A gdzie tamci dwaj? Spojrzeli po sobie niepewnie.
-
Jacy tamci dwaj? - zapytał wreszcie niższy.
Moreno wciągnął głęboko powietrze, zabarwił je i wypuścił.
- Dobra, dobra. Ja to widzę. Widziałem, jak oni wyszli z pańskiej nogi. Tych dwóch pieprzonych gości w
rogowych okularach. Gdzie oni są?
Tamten wciągnął głowę tak, że prawie zupełnie zniknęła w jego szerokich barach.
- Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warknął. - Dostarczyliśmy ci te worki i nie próbuj nas przechytrzyć. Z
drogi, koleś.
Moreno rozszerzył swoje ciało dokładnie tak, że zablokował całą framugę.
-
Najpierw tamci dwaj. A ty się przestań wreszcie zmieniać - powiedział do wyższego. - Nic ci to nie
pomoże.
-
Cholerny pieprzony świrus, Eddie. Co my tu jeszcze robimy. Mamy jechać do Bostonu, a nie srać się ze
ś
wirami. Tego nie ma w kontrakcie.
-
Słusznie, Al - niższy sięgnął kosmatymi ramionami, złapał Moreno za ręce i grzmotnął nim o ścianę.
- Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli.
Tuż za nimi wybiegło tamtych dwóch, niby podobnych, a przecież zupełnie innych. Potem do drzwi
podleciał mały biały ptak, wrzaskliwie wyśpiewując sprośne piosenki, i krążył tam uparcie, aż wreszcie,
znużony, opadł na dywan i zamienił się w białą karteczkę czeku.
- Załatwione - szepnął do siebie Moreno. - Załatwione.
Deszcz przestał padać, było teraz cicho i parno. Powoli zapadał zmrok. Poczuł, że znowu wstrząsają nim
dreszcze i zawlókł się do kuchni. Na stole leżała koperta. Otworzył ją.
Adrian,
Zupełnie nie wiem, co się z Tobą dzieje, dlatego biorę dzieci i jadę do moich rodziców. Jeżeli pójdziesz do
lekarza...
Z wściekłością podarł kartkę.
- Nie jezzzdem chry - dreszcze miotały jego głową tak mocno, że z trudem w ogóle mówił. - Ty, krwo.
Mówią, że to szczury i robactwo pierwsze wyczuwają niebezpieczeństwo. Gówno prawda. Moja żona była
pierwsza. Zabrała dzieci i uciekła. Uciekła, a ja zostałem tutaj sam i nikt już mnie nie obroni przed tym, co
chce we mnie wejść. Nikt mnie nie uwolni.
- Widddocznie tak mbyć - szeptał do swojej twarzy. - Wybrany, jedyny...
Potarł gładki, chłodny policzek i pomyślał, że nie golił się już od pięciu dni. Nic nie wyrosło. Miał przecież
ciemny, gęsty zarost; zazwyczaj golił się dwa razy dziennie. Coś dziwnego działo się też z oczami. Były
większe i bardzo czarne, podbite wałami obrzękniętych powiek. Wargi ścieniały i przypominały dwa cienkie
gumowe paski.
- Wybrany...
Przełknął trochę wody, ale stanęła gdzieś w przełyku i musiał wypluć ją na podłogę.
- Dios estaconmigo... Może nie ten, ale Bóg. Gdzieś w środku.
Przez sekundę pomyślał, że każdy schizofrenik, czubek, czy jak ich tam jeszcze zwać, był tylko próbą,
nieudaną próbą tego, do czego on szedł prosto i pewnie. On nie był wariatem. Ewoluował. Zmieniał się. I coś
mu w tym pomagało.
Pokój falował, a ściany przekrzywiały się, tryskając drobnymi kropelkami powietrza tak, że wirował wśród
nich, sam zamieniony w pęcherzyk wody i nie wiedząc nawet, kiedy spłynął po schodach do piwnicy, gdzie
zaryglował się od środka.
Wtedy znowu się uspokoił, bo przypomniał sobie wreszcie, co ma zrobić.
- Nic z tego. Aldritch nas nie słyszy. Mamy jakieś cholerne zakłócenia. Ja myślę, że to te kwiaty. Czy ty też
słyszysz ten śpiew, De Volf?
De Volf spokojnie zżerał kolejnego pasiastego gryzonia i nawet tu, gdzie stał the Needle, słychać było
chrupot jąder miażdżonych zębami albinosa.
- Aldritch nas nie słyszy - powtórzył i starał się myśleć tylko o tym, bo czuł, że jeszcze chwila i wyhaftuje.
Wreszcie De Volf otarł ręce o trawę i wstał.
- Nie znoszę żarcia z puszek... Masz rację. To te kwiaty. One strasznie sieją. To właśnie dlatego nie
możemy użyć żadnego sprzętu ani nie mogliśmy lądować tuż przy kraterze.
Patrzyli w ciemność rosnącą nad rzeką i słuchali delikatnego zawodzenia dochodzącego z drugiego brzegu.
Słyszeli go już wczoraj, ale z godziny na godzinę przybierał na sile i teraz wydawał się rozbrzmiewać
wszędzie.
-
Co się tam, kurwa, dzieje? - zapytał niepewnie the Needle. De Volf pozostał niewzruszony.
-
Ś
piewają, człowieku. Kwiaty śpiewają.
-
To się zbliża, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy się śpieszyć. Albinos prztyknął papierosem i
niedopałek zatoczył czerwony łuk.
-
Coś tu się faktycznie dzieje. Nie jest dobrze. Rozdzielimy się; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawię się
przez rzekę. Jeżeli to się zacznie bez nas, szef nas załatwi na dobre. Będziesz czekał na Aldritcha i
jajogłowych. Gdyby nie zdążyli, może mnie się uda.
-
Ale co ty właściwie chcesz zrobić, De Volf? Chcesz mu wyrwać to Jajo spod dupy?
-
Ustrzelę jego dupę, jeśli zajdzie i taka potrzeba. A zrobię to dlatego, że Mr Helper odstrzeli moją, jeśli
spieprzę.
The Needle rozdrapał kolejne labirynty oplatające lewe przedramię. Wszystko go swędziało. Nawet jaja. I
ten nieustający śpiew. Wydawało mu się, że rozróżnia jakieś słowa, zdania.
-
Co tu się naprawdę dzieje, ja cię ostrzegam, De Volf, spokojnie. Tamten rozpakował już sprzęt.
-
Wiem tylko tyle, że to się wkrótce zacznie. On tu przyleci tej nocy.
-
Ja myślę, że on tu już jest.
Albinos zwodował mały ponton i rdzawa woda chlusnęła na brzeg. Nadszedł wiatr, a z nim chmury, które
zabrały światło milionom gwiazd. Było zupełnie ciemno.
- Czekaj tu. Zresztą rób, co chcesz.
The Needle nie widział nawet rzeki. Włączył niewielki akumulator, ale żaróweczka zalśniła i zgasła niczym
rubin oświetlony promykiem słońca.
- Trzymaj się, skurwielu! - krzyknął. - Załatw go.
Ciemność odpowiedziała mu wyciem wiatru i hipnotycznym śpiewem kwiatów.
- Trzymaj się - powtórzył już ciszej.
I dobrze wiedział, że mówi to tylko do siebie.
Weź się w garść, chłopie, pomyślał nerwowo zapalając papierosa. Po omacku założył noktowizor. Przez
szkło przeleciały trzy niebieskie paski, a potem eksplodowała feeria kolorów, która oślepiła go na dobre kilka
minut. Z wściekłością zsunął okulary i usiadł na wilgotnej, szorstkiej trawie.
Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiedział, co robić. Cały sprzęt oszalał, on też był tego bliski i sterczał
tu bez sensu licząc na to, że Aldritch zdoła go odnaleźć.
Kiedy wreszcie przemógł się i udało mu się pokonać wiatr, rzucił trochę suchego paliwa i rozpalił ognisko.
Płomień był wysoki i czysty, a ogień zabrał gdzieś te najgorsze myśli.
- No, teraz może mnie dostrzeże. Musi.
Potem znowu odwrócił się w mrok i kiedy pomyślał o De Volfie samotnie forsującym rzekę, przeszedł go
dreszcz. Ten facet był rzeczywiście mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje? Coś przemknęło przez krzaki,
sycząc i piszcząc na przemian, i był prawie pewien, że to coś ucieka od tego cholernego wiatru. Byle dalej od
wyspy z Kraterem Wernickego.
Wszędzie było tak samo - rzeka zamykająca pierścieniem wyspę, na wyspie krater, w kraterze kwiaty. I te
zakłócenia elektromagnetyczne. Ale nigdy nikt nie słyszał śpiewu. Tego nie było w instrukcji. Tego nie
wiedział nawet Mr Helper. Śpiewały coraz głośniej.
-
Kto?
-
Co!
-
Dlaczego?
-
Po co?
-
Z kim?
-
Co robisz?
-
Co robisz?
-
Co robisz?
-
Co ja robię?!
Ś
ciany zadawały dziesiątki pytań, ale udawał, że nie słyszy. Całe życie zadawali mu różne pytania i całe
ż
ycie starał się na nie odpowiadać, tak dobrze, jak tylko potrafił. I zauważył, że im bardziej się starał, tym
gorzej do niego podchodzili.
Ludzie nie lubią, kiedy im się odpowiada. Tak naprawdę wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania.
Kiedy miał osiem lat, wkrótce po tym jak rodzice się rozeszli, zamknął się w sobie i tam już pozostał przez
kilkanaście następnych lat. Pamiętał, jak matka zabrała go do Sacramento, a ojciec pozostał w Nowym Yorku,
i musiał chodzić do nowej szkoły i poznawać nowych kolegów. Nigdy już nie mógł uwolnić się od tego
koszmaru.
Nowi ludzie. Nowe środowiska. Nowe sytuacje. Śmiali się z jego akcentu, śmiali się z tego, że jest taki
mały i śmiali się z jego wielkich, przerażonych oczu. Pewnego dnia spóźnił się na szkolny autobus i patrzył
na chmurę spalin, jaką zostawił za sobą, i nie wiedział, co ma zrobić. Poszedł więc pieszo, błąkając się po
przedmieściach, aż wreszcie zgubił się zupełnie, usiadł na chodniku i zaczął przeglądać jakąś darmową
gazetę. Nie płakał. Właściwie nigdy nie płakał jako dziecko. Po prostu siedział i oglądał sobie tego brukowca
i do dziś zapamiętał zdjęcie nagiej kobiety, chyba pierwsze, jakie w ogóle w życiu widział, zamieszczone na
trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week" .A później faktycznie pojawiły się gwiazdy, a on wciąż tam
siedział i nikt z przechodzących ludzi nie zapytał go ani o to czy się zgubił, ani o to, czy potrzeba mu
pomocy. On nie potrafił zapytać. Nie mógł.
Rano odnalazła go policja i gliniarze mieli wielki problem z wyjęciem gazety z jego zaciśniętych piąstek,
czarnych od taniego druku i lepkich od potu.
I tak było już zawsze, nigdy nie potrafił znaleźć własnej drogi; wszystko, co robił, wydawało mu się głupie
i niewłaściwe. Myślami zawsze biegł gdzieś dalej, a kiedy robił wreszcie ten krok do przodu, głowa robiła
dwa. Rodzina pochłonęła go prawie całkowicie i myślał, że odnalazł swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po
kilku latach odkrył z niesmakiem, że znowu błąka się po innym świecie. I właśnie teraz idę tym
najwłaściwszym szlakiem, tym, na który czekałem całe życie, myślał kończąc powoli pracę. Nikt mi nic nie
zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam. Podszedł do wentylatora, a ręce automatycznie wykonywały swoje ruchy.
Jeszcze tu. Tam. Koniec. Koniec.
Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni mężczyzna, barman hotelu Spadina, kochający mąż i czuły kochanek,
ojciec dwóch przemiłych dzieciaków, trochę rzeźbiarz, trochę pilot, z reguły milczący, poważny facet o
delikatnej twarzy, którą popsuły głębokie bruzdy ciągnące się od nosa aż do podbródka, szczupły i wciąż
silny, nigdy nie ulegający żadnym nałogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - człowiek, który zamurował
się we własnej piwnicy.
Odkąd przyszedł ten wiatr, wydawało mu się, że słyszy jakieś dziwne, monotonne zawodzenie dobiegające
gdzieś stamtąd, gdzie teraz musieli być Najemnicy. Czasami brzmiało to jak śpiew, czasami jak płacz.
- Cóż tam się wyprawia, do cholery? - zapytał siebie samego. - Może Mr Helper udzieli mi kilku złotych
wskazówek.
To chyba teraz nadszedł ten czas.
Wrócił do statku i usiadł w swojej kabinie.
Powoli włożył kasetę do holoodtwarzacza i nie spiesząc się przewinął ją do blokady założonej przez szefa.
Uruchomił mały detektor, który zamrugał żółtym światełkiem, a kiedy przyłożył tam opuszkę swojego
kciuka, na środku pomieszczenia pojawił się człowiek. Aldritch był pewien, że jego twarz chowa się pod
dziecinną maską i że jego głos będzie spokojny.
- Tak więc mamy kłopoty - odezwało się holo. - Jak się domyślasz, spodziewałem się tego. Teraz zacznie
się twoja robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem pewien, że sobie poradzi z Pannonitami.
Bierz jajogłowych i ruszaj szlakiem, który wytyczyli Najemnicy. Około dziesięciu kilometrów od rzeki
musicie opuścić transporter, nie myślę, żeby cokolwiek mogło się tam poruszać. - Mr Helper cofnął się i za
jego plecami wyrósł model F-228.
- Według moich obliczeń będziesz tam za dziesięć ziemskich godzin. Rzekę sforsujecie w trzydzieści minut,
the Needle i Biosspot są prawdziwymi specami w tej robocie. Ale nie wszystko jest takie proste, Guy.
Aldritch wpatrywał się w model księżyca i coś strasznego zaczęło zabierać jego myśli. Zrobiło mu się
niedobrze na samą myśl o tym, co dostrzegł właśnie w tej chwili. To niemożliwe, pomyślał. Chryste, to
niemożliwe.
- Myślę, że już to widzisz, chłopcze. - Mr Helper odsunął się na bok, a model za jego plecami urósł na całą
wysokość pokoju. - Nikt nie wie, o co tu właściwie chodzi. Nikt nie ma żadnych pomysłów, jak to
wytłumaczyć. Ale nie ma mowy o przypadkowym podobieństwie.
Chciał się odwrócić, ale nie potrafił. Czuł, że zaraz oszaleje i znowu spokojny głos Mr Helpera przywrócił
mu odrobinę spokoju.
- Tak to będzie wyglądać o świcie tego dnia. Kiedy promienie słońca padają pod innym kątem, obraz jest
taki, jak to widziałeś setki razy. Po prostu księżyc.
Mr Helper ponownie stanął pomiędzy nim a F-228.
- I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego jeżeli wyczujesz cokolwiek, co cię zaniepokoi, jeżeli wyczujesz
prawdziwe niebezpieczeństwo, nie dopuść do nawiązania kontaktu. To rozkaz rządowy. Jajogłowi myślą
tylko o jednym. Najemnicy wiedzą, co mają robić. Ty zadecydujesz. Nie wiemy, co zniesie ta istota, co
będzie w środku Jaja, ale popatrz jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, że nie możemy ryzykować.
Aldritch nawet nie drgnął, kiedy holo zamgliło się i zniknęło. Stał jak skamieniały i wciąż widział tę twarz.
Precyzyjnie wyrzeźbioną twarz człowieka, który był niczym innym jak północną stroną F-228. Był
spokojny.
Podążał wąską, piaszczystą ścieżką, cały czas pod górę, trochę podlatując, trochę biegnąc, bo wiedział, że
tam gdzieś za horyzontem, odnajdzie wreszcie wodę i zaspokoi pragnienie.
Po obu stronach ścieżki rosło morze delikatnych kwiatów, falujących ospale na wietrze. Widział ich
soczyste kielichy, czuł ich pełne płynów ciała, ale nie potrafił zboczyć z piaszczystej drogi. Nie potrafił, bo
ż
aden z kwiatów nie należał do niego.
Potem przeniósł się z powrotem do tego pomieszczenia, gdzie ściany pokrywał świeży cement. Zebrał
resztki myśli i zadał sobie pytanie, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyje. Powietrze musiało skończyć się już
dawno. Spostrzegł też, że cement porósł jakąś dziwną, mechowatą substancją i był teraz niczym skóra;
szorstka, ale i łagodna zarazem, przyjemna w dotyku i ciepła. Ale jemu było zimno. Lodowaty chłód
wybiegał z palców stóp i pędził po plecach niczym śnieżny pająk zamknięty w pułapce bez wyjścia. W
głowie czuł żar. Ogień trawił jego myśli.
- Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi sangre, sangre do Dios... - splunął w kąt piwnicy
czymś, co na pewno nie było śliną.
To coś przebiegło nerwowo po ścianie i przyczaiło się w kącie pomieszczenia obserwując go sprytnymi
oczkami.
- Pełno tu was, wciąż was tu pełno... Por oue la abandonaste? Padre... Hijo de puta.
Resztką sił powstrzymał się, żeby nie zwymiotować. Starał przypomnieć sobie jeden z tych ciepłych dni, w
których chodził do lasu ze szkicownikiem, przygotowując fragmenty swoich rzeźb, ale i to pochłonął czarny
ogień i ujrzał siebie samego siedzącego w bryle modeliny, a ktoś drugi nakłada już na niego warstwy białego
cementu.
- Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz...
Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywał jego ciało, aż dotarł wreszcie do twarzy i zamknął ją w
cementowym pancerzu.
- Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie widzisz... Ja... Ja się duszę. Rzeźbiarz nie przerywał
pracy.
Przecież to ja, pomyślał. Rzeźbię samego siebie. Ale ta rzeźba żyje, Adrian. Czy nie widzisz, że to ty?
Zawsze ty. Nie oni. Ty. Powietrza.
Wyrwał się wreszcie z tego koszmaru i znowu szedł piaszczystą drogą, wciąż prostą i wciąż ginącą w
mglistym horyzoncie. Wydawało mu się, że morze kwiatów urosło, a jego ścieżka stała się ciaśniejsza i
jeszcze bardziej sucha. Nie było tu słońca ani gwiazd, nie potrafił też powiedzieć, czy to dzień, czy noc. Po
prostu żył. Nie mógł iść do przodu. Do przeznaczenia.
Coś ciągnęło go do piwnicy, tam, gdzie nie było już dla niego powietrza i gdzie setki złośliwych oczek
oczekiwało jego śmierci.
Przemógł to i postawił następny krok. Jeszcze jeden.
Następny.
-
Idę.
-
Idę.
-
Idę.
-
Pić.
Wiatr nie ustawał. Szarpał niskimi drzewami tak mocno, że the Needle czuł ich gałęzie muskające jego
rozwiane włosy. Zapalił nowego papierosa, ale zaraz go wyrzucił. To już dwie godziny, jak tutaj sterczę,
pomyślał i utkwił wzrok w płomieniach.
Siedział w jasnej plamie światła otaczającej ognisko, a wszędzie dookoła było czarno i zimno. Prócz wiatru
i tego przeklętego śpiewu nie słyszał nic. Żadnych odgłosów charakterystycznych każdej nocy. Ani jednego
ptaka, ani jednego błysku drapieżnych oczu. Wszystko gdzieś uciekło. Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De
Volfe dawno już osiągnął krater, gdzie są jajogłowi?
Potarł skronie i wtedy zawodzenie kwiatów zmieniło się. Zaczęły śpiewać wyższym, jeszcze bardziej
narkotycznym głosem i the Needle pomyślał, że teraz to już na pewno zwariuje. Założył hełm De Volfa i
opuścił słuchawki.
- Wyłączcie tę pierdoloną operę! - wrzasnął w stronę rzeki.
Zaczynał podejrzewać, że to nie uszy są odbiornikiem tego dźwięku. Cokolwiek z nimi robił, wciąż słyszał
to samo. Chyba rzeczywiście ocipiałem, burknął w myślach. Ileż jeszcze.
Zachciało mu się spać i żeby oddalić tę myśl, zaczął przypominać sobie ostatnie dwadzieścia godzin.
Opuścili swoje statki i spotkali się u podnóży pierwszego wzgórza. Pannonici byli podenerwowani i ich
małe, bezmyślne twarze wykrzywiał dziwny grymas. Krótko wymienili formalne uwagi i natychmiast ruszyli
do przodu.
The Needle uruchomił swój transporter, a Biosspot dał znak odjazdu. Wszyscy obładowani byli plecakami i
walizami zbudowanymi na wzór tych, które mieli jajogłowi. Oczywiście, zawartość była zupełnie niepodobna
do oryginałów.
The Needle dokładnie widział ze swojej wieżyczki tyczkowate postacie jadące w transporterze przed nim.
Splunął w przelatującego motyla i zapytał:
-
Ilu ich jest?
-
Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdzał coś na mapie.
-
Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone telepatyczne gatunki.
-
Taaa.
Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer pierwszego transportera odmówił posłuszeństwa,
stanęli.
- Uwaga, chłopy - zamruczał w słuchawkach głos De Volfa. - Póki jeszcze mamy łączność. Może teraz.
Setki razy analizowali całą drogę i ten moment wydał im się najbardziej niebezpieczny. I rzeczywiście.
Pannonici wytoczyli się ze swojego transportera i bez żadnej chwili zwłoki otworzyli do nich ogień. Było to
tak głupie, że nie wzięli tego pod uwagę. Spodziewali się jakiejś zmyślnej pułapki, podstępu, wszystkiego,
tylko nie ataku w pełnym słońcu.
Pierwszy dostał Paulos. The Needle widział płomień spalający jego głowę i w tym samym momencie puścił
krótką serię i skosił dwóch Obcych. Dwie sekundy później był już poza transporterem i czołgał się
wprawnymi ruchami na północne wzgórze.
Wtedy po raz pierwszy usłyszał delikatny śpiew dochodzący ze wschodu, a cały ich sprzęt, nie wyłączając
broni stał się kupą bezużytecznego złomu.
The Needle wiedział, że Pannonici mają ten sam problem i wiedział też, że są beznadziejni w walce wręcz.
W przeciwieństwie do nich.
W powietrzu zalśniła czerwona strzała i był to znak, że De Volf załatwił następnego. Potem poszło już
szybko. Mieli takie specjalne kusze i potrafili z nich korzystać. Reszty dokonały noże. Dopali dwóch
ostatnich w małej dolince i zarżnęli jak świnie. Bez skrupułów.
De Volf otarł pęcherze krwi ze swojego ostrza i syknął cicho: - Tylko Paulos. Dobry wynik.
Biosspot splunął mu pod nogi i wrócił do transportera.
- Przecież znałeś go piętnaście lat, ty skurwysynu. Nie żal ci? - zapytał the Needle.
- Ciesz się, że żyjesz, Needle. Ciesz się życiem albo szybko je stracisz. - Albinos kopnął zwłoki Pannonita i
wyjął pudełko papierosów.
Kiedy szkarłat oświetlił jego twarz, the Needle pomyślał głupawo, że to płomyk zapalniczki, Bogu dzięki,
jego ciało wiedziało, że to bzdura.
Rzucił się w dół zbocza i widział stamtąd, jak grupa nowych Pannonitów podpala transporter, a później
Biosspota, który starał się wyjąć ciało Paulosa. patrzył, jak Biosspot pali się żywcem i nic nie mógł zrobić,
jak tylko walić do nich raz po raz z kuszy.
Kilku upadło, dwóch pobiegło w jego stronę. Mieli jakieś dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony
podpalając trawę i krzewy.
Wrzask Biosspota urwał się nagle. The Needle zrozumiał, że to De Volf musiał skrócić jego męki.
Skurwysyn był do tego zdolny.
Tych dwóch zbliżyło się niebezpiecznie, a on nie miał już strzał. Pobiegł zakosami, w dół; prosto na
spotkanie ognia, aż wpadł wreszcie pomiędzy dwa płonące drzewa. zanim zaczęło się tlić ubranie, był już po
drugiej stronie, wdychając smród spalonych rzęs i włosów.
- No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci.
Nie mógł uwierzyć, że tak ich załatwili. Zupełnie nie wiedział, skąd wzięli się ci nowi. Biosspot.
Jego matka wychowała ich razem, po tym jak rodzice the Needle'a zginęli w zamachu bombowym, gdzieś
w Bejrucie. Był jak brat. Kochał go jak brata. Została pustka.
Poczekał, aż tych dwóch wyskoczy z ognia i zanim ochłonęli, rzucił dwa noże i patrzył jak zadrgały w
węźlastych szyjach Obcych. Kiedy upewnił się, że ich czerwone oczy są już martwe, zaczął płakać.
Nie mógł wrócić do góry, pożar wielkimi płomieniami odciął go na zawsze od Biosspota. Na wieczność.
Potrząsnął głową i zaczął znowu myśleć. Przewidzieli taką sytuację, mieli ustalone miejsce spotkania w
przypadku rozbicia grupy. Wbił w lewe przedramię ampułkę sciomedryny i pobiegł na północny wschód.
Znał tu każdy zakątek, ćwiczyli przejście przez F-228 na setkach holograficznych makiet.
Biegnąc zastanawiał się, czy De Volf da radę pozostałym Pannonitom. Jak dotąd był to najlepszy Najemnik
w historii firmy. Biosspot powiedział kiedyś, że w jego żyłach płynie śmierć, a jego głowa to po prostu
snajperski celownik. Biosspot. Co powiedzieć jego żonie?
Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie przestaniesz filozofować; sciomedryna zaczęła
działać. Powoli stawał się ludzką maszyną szukającą pułapek i kombinującą, jak je zastawić. Przez te kilka
godzin będzie prawdziwym drapieżnikiem.
Bezszelestnie przeskoczył gniazdo jakiegoś ptaka i biegł dalej nie zważając na chłoszczące gałęzie i chmary
komarów głodnych krwi z jego ciała.
Miał do pokonania wiele kilometrów. Jego droga okrążała właściwy szlak i według poprzednich
doświadczeń powinien osiągnąć rzekę, kiedy nadejdzie świt. Za kilkanaście godzin. Potem zatracił się gdzieś
w samym sobie.
Po prostu biegł. Biegł. Biegł.
Coś trzasnęło w ciemności i zerwał się na równe nogi.Cholera, chyba zasnąłem, pomyślał patrząc na
wygasające ognisko. Szybko dorzucił kilka kostek paliwa, a kiedy płomień wyrósł w górę, przeszedł na
pogranicze światła i cienia.
Nie ma lepszego celu niż człowiek siedzący przy ogniu w środku nocy.
Szelest powtórzył się. The Needle zwietrzył niebezpieczeństwo; wszystko, co żywe, spieprzyło byle dalej
od tego śpiewu. Cóż więc mogło pozostać prócz dwóch świrniętych ludzi? Może to Aldritch?
Przemknął w ciemności starając się zajść hałasującego od tyłu. Ścisnął zębami nóż, drugi ujął w lewą dłoń.
Zacieśnił krąg poszukiwań.
To gdzieś tu.
Delikatnie odsunął gałąź i coś błysnęło z mroku.
Zbliżył się i ze zdziwieniem podniósł z ziemi hełm, dokładnie taki sam, jaki zostawił w transporterze. Co
się dzieje?
Bezszelestnie wycofał się i podszedł do ogniska na tyle blisko, że mógł odczytać nazwisko właściciela.
Victor Biosspot. No 22 5335. G'NW. Jezus Maria, co się dzieje?
- Aldritch, to ty? - zapytał półgłosem i resztki spalonych włosów zjeżyły mu się na głowie. - Aldritch? Jego
głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie i obco, brutalnie przerywając zawodzenie wiatru i kwiatów.
- Aldritch?
I ktoś wyszedł z nocy, pewnym krokiem zmierzając prosto na the Neddle'a. Widział tylko jedno. Spaloną,
czarną kurtkę, jaką nosili Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jaką nosił Biosspot. Kiedy jeszcze żył.
Siedział w cieniu wysokiego drzewa i patrzył, jak ona odbija piłeczkę płynnymi ruchami rakiety i za
każdym razem ściana oddawała jej uderzenie. Jej jasne, proste włosy rozsypywały się na wszystkie strony, a
jasnobrązowa skóra naprężała się od pracujących mięśni. Widział też jej wargi, pełne i trochę wygięte w dół.
Trochę smutne i trochę wesołe. Tak jak ona.
Przeniósł się do samochodu, patrząc przez zaparowane szyby na jej szczupłą sylwetkę zbiegającą po
schodach szkoły, a potem widział ślady jej butów, które zostawiła w brudnym nowojorskim śniegu.
Zgarnął jeden z nich - szarą, zimną bryłę i trzymał w swojej dłoni, aż zamieniła się w mętną wodę
ś
ciekającą przez palce gdzieś w dół, i kiedy tam spojrzał, zobaczył jej dłoń i to, co błyszczało na jednym z
palców.
Potem porwał go ten zimny wiatr i znowu szedł piaszczystą drogą.
Co jakiś czas napotykał leżące, skulone sylwetki, ale nie potrafił się zatrzymać. Domyślił się, że to właśnie
ci wszyscy, którzy nie doszli. Ci inni, których ludzie nazywają wariatami. W końcu pozostał tylko on sam.
Był przecież tym właściwym. Tym, który dojdzie.
-
Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała matka.
-
Dlaczego zawsze milczysz? - zapytała żona.
-
Dlaczego nie chcesz z nami zagrać? - zapytał Izaak.
Właśnie dlatego. Teraz, kiedy robię to, na co czekałem całe życie, na co czeka każdy nawet o tym nie
wiedząc, wy odeszliście. Już nie jestem sobą. Jestem tylko Jego cząstką. Ja i on. Nie ma Adriana Moreno.
Zaczął płakać.
-
Co ty tu robisz? - zapytała ona.
-
Idę.
-
Co ty tu robisz?
-
Idę.
-
Idę.
-
Idę.
Oddychała głęboko, a jej biały T-shirt unosił się i opadał, razem z piersiami i gładkim, płaskim brzuchem,
razem z przeponą i każdym fragmentem płuca. Razem z nim.
Znowu zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze tak daleko. Zaczynał obawiać się, że nie dojdzie. Tylu zostało po
drodze. Wciąż nie widział końca. Gdzie ja właściwie jestem? W piwnicy? Umarłem? Zmartwychwstałem?
Pytania. Tak, pytania.
-
Pójdziesz do lekarza?
-
Idę.
-
Pójdziesz do lekarza?
-
Idę.
-
Idę.
-
Idę.
Kwiaty mruczały coś do niego łagodnym, cichym głosem. Skinął na nie uspokajająco. Wszystko jest w
porządku.
-
Idę.
-
Idę do was.
Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Rzeczywiście słyszał śpiew dochodzący gdzieś ze wschodu.
Narkotyczne zawodzenie powtarzane setki razy niczym natrętne zaproszenie przejmowało go niechęcią i
chłodem.
- Trzeba będzie jednak skorzystać - westchnął ochryple. - Czas.
Wrócił do statku i już w rękawie zauważył, że światło przygasło zmieniając się z białego w niebieskie.
Nawet tutaj dotarły te zakłócenia. Ekranowane żyły kabli nie na wiele się zdały. Ujął w dłoń komunikator.
- Profesorze Berdowly, wyruszamy za pięć minut. Proszę przygotować zespół. Obowiązuje pełne
umundurowanie. Hełmy. Berdowly był szefem organizacyjnym jajogłowych. Jako wybitny genetyk świetnie
sprawdzał się również w warunkach polowych. Uprawiał triatlon. Zresztą wszyscy oni mieli jakieś
przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wolał nie myśleć, co będzie, jeżeli wpadną w prawdziwe kłopoty. Banda
srebrnogłowych dziadów.
Komunikator mrugnął zielonym światełkiem i oznaczało to, że wiadomość dotarła do odbiorcy. Traktowali
go jak dużego, zwinnego szympansa i nie zdziwił się, że nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Miał to w dupie.
Zapalił papierosa i powrócił myślami do tego, co pokazał mu Mr Helper.
Cokolwiek by to miało oznaczać, problem przerastał ludzkie głowy. To samo musiał dostrzec Mr Helper.
Dostał tę robotę, bo nie było tu mowy o doświadczeniu, dojrzałości, analizie i wszystkich tych pierdołach, z
którymi stykał się na co dzień. Każdy z nich był po prostu dzieckiem, a ta istota była dla nich zupełnie
niezrozumiała, tak jak dla dziecka niezrozumiały jest świat dorosłych.
Dwu-, trzyletnie dzieciaki pędzące w rozszalałym pociągu do zupełnie obcego im świata. Bezradne i małe,
ale już uparte i pewne swych sił.
Tak to musi wyglądać z boku i jeżeli ktokolwiek tak na to spojrzał, to na pewno był to Mr Helper.
Trzema wprawnymi ruchami odblokował system parkowania i transporter wyjechał na zewnątrz. Widział
na monitorze, jak stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrabąszcz przyczajony na ziemi w samym środku
nocy.
Przebiegł korytarz i zaczął zbiegać po schodach. Otworzył hermetyczną śluzę prowadzącą do przedziału
cywilnego. I już wtedy wiedział, że coś jest nie w porządku. Było zaskakująco cicho, a kiedy zobaczył siwą,
równo przystrzyżoną brodę Berdowly'ego wycelowaną prosto w sufit i jego rozcapierzone dłonie rozrzucone
na podłodze, wiedział, jaka jest jej przyczyna.
Leżeli wszędzie, w głównym laboratorium, w swoich kabinach, na korytarzu, nawet w małej kuchni.
Wszyscy tak samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w najróżniejszych pozach, jak gdyby całym
ciałem chcieli złapać ten ostatni łyk powietrza.
- Co zresztą się nie udało - mruknął pod nosem. Był już spokojny. Truciciel dawno opuścił statek.
Ktoś chce przechwycić Jajo, chce zawładnąć światem. Mimo idealnej wręcz selekcji kandydatów do
wyprawy nie udało się. Wpuścili na statek mordercę zawodowca. Ciekawe, kto go wynajął. Aldritch wątpił w
ziemskie pochodzenie jego mocodawców.
- Kurwa, tyle czasu. Straciłem tyle czasu.
Szybko rozpoznawał ich twarze i odhaczał z komputerowej listy. Teraz już wiedział, kogo brakowało. Na to
nigdy by nie wpadł.
- Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza piękna czterdziestka.
Ona jedna traktowała go normalnie. Często wpadała na kawę, rozmawiali wtedy o setkach drobnych
kwestii, a czas niezauważalnie biegł naprzód. Zawsze dziwił go jej spokój i opanowanie. Kiedy po raz
pierwszy zobaczył jej kasztanowe włosy i szczupłe, długie palce, którymi obejmowała parującą filiżankę,
postanowił się za nią zabrać. A kiedy zobaczył ją w płóciennej koszuli, zobaczył też, że pod nią nie miała już
nic i wtedy wzięła go na dobre.
Załatwiła ich wszystkich.
Rozpędził transporter tak szybko, jak pozwalał na to teren i wyrzucił w powietrze czujkę, która oświetliła
ziemię podlatując kilka metrów wyżej przed jego włazem. Włączył komputer i połączył się ze statkiem.
- Do pamięci trwałej. Skrzynka 34. Tu Guy Aldritch, No 20 267. Wykonuję rozkaz oznaczony symbolem
Blue Fly, 2. Nieprzewidziane komplikacje. Wszyscy naukowcy zostali zamordowani. Na pokładzie brakuje
tylko Florence Deepbrow, numer 16. Wszystko wskazuje na to, że jest mordercą. Według moich obliczeń ma
około dziewięćdziesięciu minut przewagi. Zabrała transporter rezerwowy. Widzę podwójny ślad jej gąsienic,
który przebiega dokładnie tak jak mój kurs. Najprawdopodobniej zna parametry drogi do punktu Delta, w
którym mam spotkać grupę De Volfa. Przewidywany czas dojazdu może być znacznie wydłużony.
Zakłócenia EM przybrały na sile i nie sądzę, abym dojechał tak daleko. Bez odbioru. Potwierdzam swoim
kodem.
Wystukał dwanaście cyfr i przyłożył do ekranu opuszkę kciuka. Statek potwierdził przyjęcie informacji.
- No, to zaczęło się na dobre - zapalił papierosa i zmrużył oczy patrząc wprost przed siebie, w wiatr
uderzający rdzawym pyłem w ciemny iluminator, i wiedział, że gdzieś tam na wschodzie De Volf i jego grupa
czekają na śmierć. Śmierć wyprzedzającą go o dziewięćdziesiąt minut.
Znowu powrócił. Skulony w kącie łodzi, patrzył w granatową wodę i na spławik stojący nieruchomo w
gładkiej toni jeziora.
O tej porze nie było już wiatru i nie było też fal. Słońce schowało się za drzewami i widział tylko czerwoną
poświatę, właśnie w tym miejscu, gdzie było jeszcze dziesięć minut wcześniej.
Dwa poduszkowce szybko wracały do brzegu, gdzieś ze wschodu dobiegały pokrzykiwania
rozwścieczonych żeglarzy, których zaskoczyła cisza i musieli teraz wiosłować. Pozostał sam.
Spławik zadrgał nerwowo. Zaczął podrygiwać, raz po raz przytapiając się w wodzie. Serce waliło mu tak
mocno, że bał się, że usłyszy je ryba.
Antena spławika przechyliła się i znieruchomiała.
Zrezygnowała, pomyślał zniechęcony i zapalił papierosa. Zawsze to samo. Na początku wszystko przebiega
O.K. Rozkręca się. Ja się rozkręcam. I wtedy zapala się czerwone światło stopu. Duże stop.
Ale tym razem było inaczej. Spławik zniknął pod wodą pewnym, szybkim ruchem, a on zaciął
błyskawicznie i poczuł ciężar zdobyczy. Jest.
Zwijał żyłkę, popuszczając delikatnie hamulec kołowrotka, kiedy ryba szarpała szczególnie mocno. Nigdy
nie używał grubych żyłek.
Woda była już prawie czarna, mroczna głęboka otchłań, tak bliska i tak daleka zarazem. Podkręcił kilka
metrów.
Patrzył już w to miejsce, gdzie powinna się pojawić. Jeszcze chwila.
I zobaczył twarz swojego ojca. Wściekle wykrzywioną, z nerwowo drgającą powieką, właśnie taką, jaką
zapamiętał, kiedy tata trzasnął drzwiami i wyszedł na zawsze. A teraz przyciągnął go z powrotem.
-
Tato.
-
Tato, zostań. Zostań z nami.
Ojciec wyciągnął rękę, złapał za żyłkę i szarpnął tak mocno, że wypadł z łodzi, prosto w zimną, czarną
wodę, która połknęła go cicho, bez żadnego plusku.
- Moje oczy - wyszeptał. - Estoy dejando de ver... Coś złego płynie po mojej twarzy. Si, yo se. Esto son mis
ojos. Wiem. Oczy. Cristo!...
Nie widział już ojca. Nie było wody. Szedł. Znowu szedł.
Kwiaty witały go teraz głośnym śmiechem, kołysały się na wszystkie strony, a on dostrzegł wreszcie, że
droga ma swój kres. Piach zamienił się w kamień, w szerokie budowlane płyty, przypominające starą, zużytą
szosę. Ta miała miliardy lat.
- Gdzie jest moje ubranie? Jestem zupełnie nagi.
I wtedy zrozumiał, że po tej drodze nie można przejść w ubraniu. Żadna istota nie mogła jej zhańbić
odzieniem.
Na samym końcu stała brama. Nie odważył się nawet pomyśleć, kto ją tu postawił.
- Dlaczego moja droga jest czarna? Dlaczego czerń? Pytanie. On też pytał.
I szedł prosto w bramę. Szedł w czerń.
Czujka wykonała kilka dziwnych ewolucji, zamrugała światłami i spadła, eksplodując białą jasnością.
Transporter stanął. W ostatnim przebłysku ognia wydawało mu się, że zdążył jeszcze coś dostrzec, coś, co
zalśniło refleksem światła odbitym od metalu i zgasło razem ze światłem czujki. Założył hełm i szybko
sprawdził plecak.
- No to ruszamy, panie Aldritch - powiedział spokojnie i wyskoczył na ziemię, która zadrgała pod jego
buciorami.
Latarka jeszcze działała, a kiedy zdechła dwieście metrów dalej, wyrzucił ją w ciemność i biegł niczym
zwierzę, czujnie i szybko, dokładnie tam, gdzie chciał. Powietrze pełne było śpiewu, a wiatr miotał nim na
wszystkie strony tak, że raz słyszał go głośniej, a innym razem wydawało mu się, że cichnie.
Ś
piew był teraz niski i czysty, Aldritch odbierał go każdą częścią swojego ciała, jak gdyby dźwięki
wpełzały w niego przez pory skóry, szarpały się w środku i nie chciały wyjść na zewnątrz.
To już nie potrwa długo, pomyślał i wspiął się na małe wzgórze.
Stał na wprost wielkiej, żelaznej bryły, śmierdzącej spalenizną i śmiercią. Rozpalił małe ognisko i patrzył
na truchło Biosspota, zgięte w kłębek niczym ciało bezbronnego embriona, ale wrażenie to uciekło, kiedy
dostrzegł, że Najemnik wciąż trzyma w ręce nóż, a kiedy zobaczył jego gardło, zrozumiał.
Potem odnalazł Paulosa wyrastającego z wieżyczki transportera niczym bezgłowy posąg. Wokół gąsienic
walały się blade trupy Obcych.
- Nieźle się tu wyprawiało. Mam wrażenie, że the Needle i De Volf dali jakoś radę.
Potknął się. Kiedy podniósł z ziemi ciepły węgielek, wiedział, że i ona tu była. Ciekawe, po co traciła czas?
Zaraz, zaraz...
Przyjrzał się jeszcze raz Biosspotowi. Coś tu nie gra, Aldritch.
Wstrzymując oddech pochylił się nad zwłokami i wtedy dopiero dostrzegł, że Najemnik jest półnagi, a to,
co brał za jego kurtkę, jest czarną, zwęgloną skórą.
Ta kurwa zdarła z niego ubranie, pomyślał i z całych sił napiął mięśnie, starając się opanować. Po co? Na
Boga, po co?
Chwilę później biegł znowu na spotkanie śpiewu i niewiadomego, ale nie bał się, bo sam był teraz śmiercią
i myślał tylko o jednym. Zabić.
Czasem widział jakieś zwierzęta, uciekające w ślepej panice, byle dalej od miejsca, do którego właśnie
zmierzał. Kilka wpadło wprost na niego, ale ani on, ani one zdawały się tego nie zauważać.
Czuł ich ostry, dziki zapach i pomyślał, że jego jest równie mocny i dziki, ale lodowaty wiatr zabierał go
gdzieś daleko wstecz.
Jako dziecko często bawił się ze swoją siostrą i właśnie jedynym, co zapamiętał z tamtych lat, był ciepły,
ziołowy zapach szamponu, którego zawsze używała. Nie bardzo wiedział, dlaczego akurat teraz zaczął o tym
myśleć. Pamiętał też, że zastanawiał się często, czy siostra wie, jak bardzo lubi jej włosy i czy jego pachną tak
samo.
W tamtym dniu podszedł bardzo blisko trumny i starał się wywęszyć, choćby trochę, tak, aby zostało to w
nim na zawsze, ale czuł tylko zapach rozkopanej ziemi.
Matka odciągnęła go do tyłu, a on zaczął płakać, bo zrozumiał, że już nigdy nie zobaczy włosów swojej
siostry.
Przeskoczył strumień, otrząsając się ze wspomnień. Według jego obliczeń powinno już świtać, ale nic nie
wskazywało na to, że słońce znowu przywoła dzień. Wciąż było zupełnie ciemno.
Wydłużył krok i biegł jeszcze szybciej niż dotychczas, bo zdawał sobie sprawę, że liczy się każda minuta, a
minut było coraz mniej.
Cholerna dziwka, pomyślał z wściekłością. Żeby chociaż wiedziała, co się tu naprawdę wyprawia. Żeby
widziała tę twarz. Wzdrygnął się, przypominając sobie wschodnią stronę F-228. Rzeźba była wprost idealna.
Nieludzko doskonała, w spokojnych zimnych rysach, patrzyła na niego półprzymkniętymi oczami i najgorsze
w niej było to, że nie wyrażała żadnych uczuć. Pustka. Chłód.
Tak samo jak ten cholerny wiatr pomieszany ze śpiewem, tak samo nieludzka i zimna.
Potem nie myślał już o niczym aż do momentu, w którym dostrzegł wygasające ognisko, dokładnie tam,
gdzie ustalili wcześniej spotkanie. Punkt Delta.
The Needle leżał w kałuży krwi, zaciskając czerwone dłonie na rękojeści noża wyrastającego z jego
szerokiej piersi. Z ust wychodziły mu pęcherze piany, takie same walały się po ziemi.
Ż
ył jeszcze.
-
Aldritch...
-
Nic nie mów, stary. Co z Pannonitami?
-
Załatwieni... De Volf popłynął. Aldritch... Co ja takiego zrobiłem?... Że on przyszedł tu po mnie...
Dlaczego po mnie... To De Volf...
-
Kto? Co ty mówisz, Needle? Kto po ciebie przyszedł, do cholery?
The Needle uśmiechnął się i pienisty strumyk krwi znowu popłynął po jego wargach.
-
Kto tu był, do cholery?
-
To był on...
-
Ale kto?!
Aldritch widział, jak życie ucieka z oczu Najemnika i widział, że nie da się tego powstrzymać. Cios zadał
zawodowiec.
- Biosspot... Przyszedł tu. Po mnie. Już idę, bracie. Idę. I poszedł.
Następny z najlepszych.
- To nie tak - powiedział cicho Aldritch. - To ta kurwa tu była. Pani profesor ubrana w kurtkę twojego brata.
Dlatego zdarła ją ze spalonych zwłok. Tobie też dała radę. Pozdrów Biosspota i Paulosa. I załatw tam dla niej
rezerwację. Ja jej załatwię podróż.
Potem zakrył jego udręczoną twarz.
W środku było chłodno. Oplótł go cień starych kamieni, czuł ich cierpliwe, wieczne oczekiwanie. Nie
porastał ich żaden mech. Tu nie było kwiatów.
Tylko on stał w tej bramie i widział To, do czego zmierzał. Widział ogromną, przysadzistą postać,
zbudowaną z mozaiki tysięcy istot.
I w tym niewyobrażalnym labiryncie była jedna, jedyna dziura. Wśród tysięcy kolorowych elementów
jeden pozostawał czarny.
Ten, w który miał wejść. Czerń dla czerni. Zło dla zła.
Co? Zło?... On nie był zły. Nie. Na pewno nie.
Każdy człowiek jest zły. To właśnie będzie twój wkład.
Twój udział w Bogu. W nowym, potężnym Bogu.
- Nie idź - powiedziała matka.
-
Nie idź - powiedział ojciec.
-
Nie idź - powiedział Izaak.
-
Nie idź - powiedziała żona.
-
Nie idź - powiedział Steven.
-
Nie idź - powiedziała ona. Nawet ona się odezwała.
Po raz pierwszy wszyscy byli zgodni. Po raz pierwszy i ostatni.
Zaśmiał się. Za późno. Zawsze mnie zwodziliście. Nigdy wam nie uwierzę. Odeszliście. Odeszliście
wszyscy. Zrobił pierwszy krok. Drugi.
I poszedł wreszcie. Dokładnie tam, gdzie było jego miejsce, jego czas i jego przeznaczenie. Nie mógł
inaczej. Nie potrafił.
- Tu będzie mi dobrze.
Powietrzem wciąż szarpał zimny wiatr, ale tafla wody była zupełnie gładka. Aldritch nie wyczuwał
najmniejszej nawet fali i wydawało mu się, że wiosła brużdżą czarną, kleistą maź, zostawiając za sobą
drobne, szybko znikające wiry.
Widział już masyw krateru, wyrastający z wyspy niczym obrzydliwy, mroczny wrzód. Był znacznie
ciemniejszy od nocy, która wciąż zalewała F-228.
Słuchał śpiewu i wiosłował pewnymi, mocnymi ruchami rąk, zastanawiając się, czy To już nadeszło.
Kiedy ponton zaszurał o brzeg, poczuł skurcz w żołądku. No to jestem, pomyślał, po czym wyskoczył do
czarnej wody. Szybko wyciągnął ponton starając się nie robić żadnego hałasu i przyczepił go do karłowatego
drzewa rosnącego w pobliżu plaży.
Kogo zastanę w kraterze - mordercę czy De Volfa? Wyjął kuszę i sprawdził zawartość plecaka. Po krótkim
namyśle wywalił z niego wszystko prócz kilku magazynków strzał i zapasowej kuszy.
I wtedy właśnie ustał wiatr, a z nieba spadło coś biało szarego, coś, co zupełnie nie przypominało żadnej
istoty żywej i czego nie potrafił przyrównać do żadnego z przedmiotów martwych. To coś nie wydawszy
ż
adnego dźwięku zniknęło w głębi krateru.
Chryste, to rzeczywiście nas przerasta, pomyślał biegnąc niczym szaleniec przez łagodne zbocze. Jest
skurwiel.
Przyleciał.
Był chyba dwudziestą istotą w całej galaktyce, która widziała go żywego. To nie były plotki. Pierwszy Ptak
istnieje.
Kwiaty śpiewały nadal swoją schizofreniczną symfonię i czuł, że może jeszcze zdążyć. W szaleństwie,
które go ogarnęło, zupełnie zapomniał o morderczyni, która musiała być gdzieś tam u góry. Jeszcze dwieście
metrów.
Sto.
Pięćdziesiąt.
Stanął na szczycie krateru.
To, co zobaczył sprawiło, że poczuł nagle ciężar całego tego cholernego dnia, całej tej strasznej, nie
kończącej się nocy i nie potrafił nawet ruszyć dłonią. Runął na kolana. Znowu poczuł zapach włosów swojej
siostry.
Łagodne ściany i dno krateru porastały kwiaty, które znacznie różniły się od tych, które widział na
makietach. Były teraz dużo większe, sięgały mu prawie do pasa i każdy z nich prężył się w jakiejś chorej
ekstazie, w jakimś transie, który zdawał się nie mieć początku i nie mieć końca.
Ich grube, sine łodygi tętniły miarowo, opalizując ponurym fioletem tak, że na ich końcach, tam, gdzie
zaczynał się okwiat, zamiast czerwieni normalnego kwiatu wyrastały tysiące twarzy. Nie kończące się morze
głów, z szeroko rozwartymi ustami, śpiewającymi tę pustą, manieryczną pieśń, która zalała prawie cały F-
228.
I nie były to twarze ludzi. Każda z nich była inna; niektóre potrafił nawet rozpoznać, niektóre były mu
zupełnie obce. Widział Esthi, Slo, Pannonita, Virorsha, Spedti i wielu, wielu innych.
Długo jeszcze wodził wzrokiem po tym niesamowitym oceanie, aż doszedł wreszcie do centralnego punktu
krateru, tam, skąd wyrastał potężny, blady kwiat i ten jedyny nie miał żadnej twarzy.
A w jego cieniu siedziało to Coś, co spadło prosto z nieba, szare i zimne, cierpliwie czekające na swój
moment.
Wzdrygnął się i wszedł pomiędzy łodygi. Zanurzył się w tym upiornym świecie i biegł przed siebie,
roztrącając ich rozwarte usta i starając się nie widzieć tych wszystkich martwych oczu.
Tam, na środku, pojawił się niebieski obłok, jak gdyby ten wielki kwiat wypuścił długo powstrzymywany
oddech.
Powoli zaczynał rozumieć.
Wszyscy się pomylili. Wszyscy się, kurwa, pomylili. Nie będzie żadnego Jaja.
Kwiaty przestały nagle śpiewać i biegł teraz w zupełnej ciszy, czując na nogach oślizłe ciała tych
łodygowatych stworów.
Nie zdziwił się, kiedy w tym większym błysnęła jakaś zamglona postać, i z sekundy na sekundę stawała się
coraz wyraźniejsza i coraz bardziej realna. Oto nadchodził ostatni.
- Nie. Zaczekaj.
W biegu załadował kuszę.
- Nie. Jeszcze nie.
Ale tam stała już drobna postać, dygocząc całym ciałem jak nowo narodzony, nieopierzony pisklak.
Tylko, że to nie jest żaden pisklak, pomyślał. To o to tu naprawdę chodzi. Składniki.
Wszyscy oni byli składnikami. Każda z inteligentnych ras, tych wielkich i tych małych, tych
przemierzających kosmos i tych nie potrafiących przepłynąć nawet strumienia, tych zabijających promieniem
lasera i tych, którzy odrąbywali członki kamiennymi toporami, tych dwudziestometrowych i tych
dwudziestocentymetrowych; wszyscy oni służyć mieli tylko jednemu.
I ten Jeden Jedyny, ten, którego tak głupio przezwali Pierwszym Ptakiem, stał spokojnie w dnie krateru i
oczekiwał, aż w jego ciało wtopi się ostatnia cząstka, oczekiwał, aż stanie się doskonały. Czekał na
człowieka.
Dygoczący, nagi mężczyzna zrobił w jego kierunku dwa kroki.
Aldritch stanął i patrzył jak Pierwszy Ptak rozchyla swe jestestwo w niemym oczekiwaniu na ostatniego ze
ś
miertelnych. Zło i zimno.
Coś błysnęło w powietrzu. Coś wpadło w ciało Pierwszego Ptaka. Strzała.
Powoli odwrócił swą ciemną głowę. Aldritch usłyszał kobiecy głos wołający głośno klątwę, a potem
zamieniający się w niezrozumiały bełkot. Nagi mężczyzna znowu zrobił dwa kroki. Stali teraz naprzeciw
siebie. On i Tamten.
Aldritch przyłożył kuszę do twarzy i bez wahania wystrzelił prosto w jego głowę. W tę samą twarz, która
zdobiła wschodnią stronę F-228. W te same półprzymknięte oczy. Mężczyzna zachwiał się i runął na plecy.
Zapadła długa, przejmująca cisza. Kwiaty skuliły się i zadrżały. Ich światło przygasło. Wtedy Aldritch
skrzyżował spojrzenie z tym strasznym cieniem. Usłyszał, jak tamten wrzasnął płaczliwie, głuchym, wysokim
głosem kastrata i zatrzepotał czymś, co rzeczywiście przypominało skrzydła.
Przegrał. Przegrał z tym małym, niepozornym śmiertelnikiem. To, na co czekał od milionów lat, odeszło.
Zabrakło jednego.
Zawył jeszcze raz, bo poczuł, że za tym bladym ssakiem stanęło coś znacznie potężniejszego. Coś, co
przerastało nawet jego.
Nie potrafił zrobić nic więcej. Znowu był tylko wielkim, zadziwiającym zwierzęciem żyjącym w otwartych
oceanach kosmosu i pożerającym zimne światło gwiazd, zawsze samotnie, od Początku do Końca. A miał być
ich nowym Bogiem. Zabrakło zła.
Zabrakło człowieka.
Ciężko poderwał się z ziemi i odleciał w górę.
Jego wrzask długo jeszcze dudnił w powietrzu, a kiedy i to zniknęło, powrócił wiatr szarpiąc włosy
Aldritcha i szarpiąc chmury, które odsłoniły kolejny świt.
Pierwsze drzwi runęły od razu, kiedy kopnął w nie but policjanta.
- Tędy - powiedziała. - W dół.
Zbiegli po schodach i dopadli drugich drzwi, tych od piwnicy.
- To już cztery dni, kiedy wyjechałam. Dzwoniłam tu setki razy. Nikt nie odbierał - szlochała. - Ratujcie go,
panowie. Błagam.
Niski, potężny gliniarz objął ją ramieniem.
-
Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze.
-
Szefie - zawołał inny. - Szefie, te drzwi są zamurowane. Po prostu.
-
Jakżeż, Bob. Co ty wygadujesz, do cholery?
-
Zobacz sam.
Podeszli do drzwi starając się trzymać ją z tyłu.
Widziała, jak opuszki ich palców biegają po framugach. Coś szeptali.
-
Dawajcie ciężki sprzęt. Już. Rozbiegli się po domu.
-
Co się dzieje? Jak to zamurowane?! - teraz wpadła w prawdziwą panikę. - Co z Adrianem?
-
Spokojnie. Proszę się uspokoić.
Ale gliniarz sam się denerwował. Nie powiedzieli jej najważniejszego. Drzwi były zamurowane od środka.
- Dlaczego ja wyjechałam. Co też mnie podkusiło, żeby go zostawić samego...
- Czy pani mąż od dawna był... No, wie pani. Czy był poważnie chory? - zapytał ten niski ocierając
czerwone czoło z kropelek potu.
-
Ależ skąd. Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu. Nigdy wcześniej. Panie sierżancie, czy on żyje?
Policjant pochylił się udając, że czegoś szuka.
-
O, są już chłopcy. Dzwoniliście po straż i karetkę?
-
Jasne, szefie. zaraz tu będą.
-
O.K. Rozwalać.
Dopchała się do nich, ale gruby ponownie odciągnął ją do tyłu.
- Jaką karetkę?! Czy coś mu się stało?
- Wiemy tyle co i pani. Proszę się uspokoić. Wszystko będzie w porządku - powtórzył, ale wiedział, że
ż
aden człowiek nie przeżyje kilkudziesięciu godzin bez powietrza.
Tego był akurat pewien.
Pracowali teraz w milczeniu, co chwila przeciągając jakieś kable i zmieniając sprzęt. Pojawili się strażacy
udzielając fachowych wskazówek.
-
Dobrze to zrobił. Cokolwiek by o nim powiedzieć, znał się chłop na murarce - szepnął brodaty strażak do
szefa gliniarzy.
-
Cicho, człowieku.
W końcu zrobili otwór tak duży, że można było przez niego przejść.
- Wszyscy do tyłu. Pani też. Pani, przede wszystkim. Tam może być gaz - skłamał głupio. - Już. Do tyłu.
Wszedł pierwszy, a oni czekali.
Cisza. Cisza.
- Jezu Chryste - powiedział w końcu. - Jezu Chryste, co tu się stało? - Czy to w ogóle jest piwnica? - dodał
po chwili.
Patrzył na ściany porośnięte grubym kożuchem przedziwnych kwiatów; zwiędłych i szarych, i tam, gdzie
było ich najwięcej, w rogu pomieszczenia, leżała czarna, gładka rzeźba.
-
Pani pozwoli. Wygląda na to, że nie ma tu pani męża. Czy hodowaliście jakieś rośliny? Weszła
prowadzona przez żółtego gliniarza, który nie wytrzymał i zapytał:
-
Czy wy też słyszycie ten cholerny śpiew? To chyba te kwiaty.
-
One są już zdechłe, Roy. Dogorywają. Żółty skinął głową.
-
I śpiew też już zdycha. Swoją drogą... Jak ten gość stąd wyszedł? Przerwał im histeryczny wrzask kobiety:
-
To on. Rany boskie!!! To jest on.
-
Kto? Co się dzieje? - gruby rozejrzał się nerwowo. Wskazała palcem na hebanową rzeźbę.
-
To mój mąż.
Zbliżył się do rogu piwnicy i spostrzegł, że rzeźba była idealnym odwzorowaniem zaginionego.
Niewiarygodnie realnym. Niemożliwym.
Spostrzegł też, że tam, gdzie powinno być prawe oko, widnieje dziura. Coś błysnęło.
Pochylił się i pomacał palcem.
-
Ś
wiatło - warknął. - Roy, dawaj tu światło. Przynieśli ostry reflektorek.
-
Nie.
Patrzyli na jego palec i nikt nie potrafił tego zrozumieć.
-
Boże jedyny - powiedział żółty. - To jest krew.
-
Tak. To jest krew.
Stał nieruchomo, uparcie patrząc we wschodzące słońce, ale przed jego twarzą wciąż pojawiała się twarz
tego nieszczęśnika, którego zabił, bo wiedział, że nie było innego wyjścia.
Kim on był? Czy cokolwiek wiedział? Aldritch szczerze w to wątpił. Nigdy też nie dowie się, jak to
ś
wiństwo ściągnęło go aż tutaj.
Domyślał się już teraz, że na wszystkich poprzednich księżycach, na których odnaleziono Krater
Wernicke'go, widniały podobizny wybranych przedstawicieli innych inteligencji tego Wszechświata. Ten był
ostatni. Ludzki.
-
Dobrześ go załatwił, Aldritch - usłyszał ochrypły syk.
-
To ta dziwka nieźle załatwiła the Needle'a. Załatwiła zresztą prawie wszystkich.
-
Taaak. Nawet mnie. Ale nie zdążyła mnie zabić, bo To przyleciało. Nigdy bym nie pomyślał, że jedna
kurwa może nas wszystkich wykołować.
-
Co z nią?
-
Ocipiała. Bełkocze coś bez sensu.
De Volf stanął obok niego i Aldritch widział jego białe włosy pozlepiane krwią tak, że jedno oko było całe
czarne i nieruchome. Albinos zdawał się nie zauważać rany.
-
No to chodźmy pobrać te próbki i zabierzmy tego golasa. Swoją drogą, skąd ten skurwysyn się tu wziął?
Aldritch nie odpowiedział od razu. Myślał o czymś zupełnie innym.
-
Coś nie w porządku, synu?
-
Zostaw go tutaj. Zostaw te wszystkie pieprzone próbki. Nasza robota się skończyła.
-
Miałeś ciężką noc, jak zresztą każdy z nas. Ale teraz znowu jesteś tylko żołnierzem. Słyszałeś mój rozkaz. I
poszedł przed siebie, ogromny, szeroki, wciąż pewny każdego kroku i każdego słowa. Najlepszy z nich
wszystkich. De Volf. Pochylił się nad zwłokami i jednym szarpnięciem poderwał je z ziemi.
- No to cię mamy, braciszku - syknął cicho.
A Aldritch pokiwał głową i strzelił w jego plecy.
Chwilę później strzelił po raz drugi.
Tamten upadł na kolana. Z wysiłkiem odwrócił głowę.
-
Wybacz, De Volf. Takie były prawdziwe rozkazy. To ten drań, Mr Helper. To tylko pomiędzy nami.
De Volf nic nie odpowiedział. Jego oczy nie wyrażały żadnych uczuć.
-
Wybacz, De Volf. Też byś tak zrobił. Przecież wiesz. Najemnik skinął głową.
-
Dobrze. Zawsze strzelaj w plecy. Tylko...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zwymiotował krwią, a potem wykrzywił cynicznie usta i umarł. Aldritch
zagryzł wargi. Znowu patrzył w słońce.
Patrzył tak długo, aż przestał widzieć cokolwiek poza wielką, czerwoną plamą. Nie czuł już zapachu
włosów swojej siostry i wiedział też, że już nigdy go nie poczuje. Poszedł inną drogą.
- Oto jestem, wy skurwysyny - krzyknął w niebo. - Oto jestem. Ja, Aldritch.
Decayro z zadowoleniem pokiwał głową i wzniósł puchar.
Elfothie nie drgnął nawet. Sprawy miały się dobrze.
Malarze
Elfothie szedł przez most. Jego przęsła brały początek w wysokim zamku, tam, na wzgórzu, gdzie mgły
przesłaniały złe myśli, a noce były ciepłe i krótkie. Most kończył się po drugiej stronie. W mrocznym
królestwie ciemnych sił, pełnym cichych głosów i wosku spływającego po masywnych cielskach gromnic. W
ich to świetle Tamci knuli swe podstępne plany i czekali na czas, w którym noc zalegnie nad całym światem.
Elfothie pochylił głowę. Nie chciał widzieć miejsca, do którego właśnie zmierzał. Patrzył pod nogi, na
równą kostkę ścielącą drogę i widział cienie miarowo rozkołysane rytmem kroków swojego właściciela.
Elfothie zbierał myśli. Nie łatwo było rozmawiać z Tymi, do których nie docierały słowa Pana w
Szarościach.
Z czasem kostka zaczęła porastać kępkami brunatnego mchu i jego cienie zginęły w nim niczym krople
wody rzucone na suchą gąbkę. Mech uginał się pod jego stopami. Był już wszędzie. Most przypominał teraz
stary kanał, w którym płynęła niegdyś rwąca rzeka - był nierówny, ciemny i niechętny podróżnym. Elfothie
wszedł w suche krzaki, a one rozstąpiły się przed nim jak przed ogniem niosącym zniszczenie. Ktoś stał w tej
martwej gęstwinie. Jakaś przygarbiona postać odwrócona do niego plecami, której włosy czepiały się
bezlistnych gałęzi. Jak gdyby to z nich właśnie wyrastały krzaki.
-
Witaj, panie - usłyszał głos niczym trzask zapalanej zapałki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z
Mostu. Czy widziałeś już dzisiejszy księżyc?
-
Nie. Widziałem już dzisiejsze słońce - odpowiedział stając. - Zapewniam cię, Decayro, że świeci jasno i
pewnie.
Zgarbiona postać poruszyła się. Krzaki otoczyły ją jeszcze szczelniej.
-
Słońce, mówisz... Ach, tak. Dawno już nie widziałem tej śmiesznej kulki. Ale nie o tym przecież
będziemy rozmawiać.
-
Nie będziemy w ogóle rozmawiać - głos Elfothie zabrzmiał nieco głośniej. Suche gałęzie wygięły się z
jękiem. - Ja będę mówił, a ty będziesz słuchał.
-
Nie dziwisz się, panie, że czekam tu na ciebie?
-
Nie. Nie ma takiego wśród twoich sługusów, który mógłby powiedzieć do mnie choć jedno brudne
słowo. Tak więc spodziewałem się właśnie ciebie.
Decayro zakaszlał w śmiechu. Czerń zapłonęła nad jego głową.
-
O co ci chodzi, Elfothie? - zapytał po chwili. - Czy nie za często spotykamy się z powodu jednego,
przeciętnego śmiertelnika?
-
Jeśli jest on mały i zwykły, dlaczego i ty tak bardzo się nim interesujesz? Taki robak jak ty niechętnie
wyłazi spod swojego kamienia.
-
A i ty nieczęsto spacerujesz po moście, przyjacielu. Powiedziałem ci już: ten człowiek należy do mnie.
Tak postanowiłem.
Elfothie zmrużył oczy i poprawił szatę. Tamten wciąż pokazywał mu swoje plecy.
- Żaden człowiek nie jest twój, tam, na dole. Będę mówił krótko. Nie osiągniesz swojego celu. Nie dam ci
zniszczyć kolejnego świata. Widzę twoje ohydne plany i widzę nawet to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy
przyjdę tu raz jeszcze.
Decayro pokręcił głową. Splunął przed siebie.
- Jesteś głupi. Takiś pewien swego, a jednak gadasz tu ze mną. Czego więc się boisz? Przecież nie mnie.
Cóż ci mogę zrobić, panie?
Elfothie wyciągnął rękę i dotknął pleców swojego rozmówcy.
- Widzisz? Mogę cię dotykać i mogę cię zniszczyć. Ale boję się, że zginie wielu, zanim powstrzymam
twoje przeklęte plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia, które chcesz pogrążyć w pustce.
Decayro odwracał się powoli.
-
Mamy więc podobne plany - powiedział. - Z tym tylko, że jeśli znowu się wtrącisz, zginie ich znacznie
więcej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich śmierć? Przekładasz ją ponad życie tego jednego?
-
Ty nie chcesz zabić ani jego, ani tamtych. Chcesz ich wszystkich widzieć po twojej, przeklętej stronie.
Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrzeć. Ale ostrzegam cię. Przyjdę tu raz jeszcze i tym
razem nie będę wracał sam. Decayro podniósł swą twarz.
- Dotknąłeś mnie, psie - powiedział z obrzydzeniem. - I zapamiętam, co rzekłeś.
Zniknął bezszelestnie w krzakach.
Elfothie uśmiechnął się. Teraz wiedział już, że jego przypuszczenia były prawdziwe. Decayro wraz ze
swym sługą złapali przynętę. Zbliżali się do pułapki. Gdzieś tam, w pięknym świecie, rodziło się zło.
Tym razem na jego rozkaz.
* * *
Fred Galloon nie znosił ludzi o długich, pociągłych twarzach. Nie cierpiał rozbieganych oczu i grubych
nosów. Nie lubił wąsów opadających na podbródek jak dwie wiązki związanych śmieci. Nienawidził ciągłego
pokasływania. Fred Galloon nie znosił siebie.
Stał na schodach drugiego wagonu, licząc od końca całego składu i patrzył, jak kłęby pary wyrzucane z
komina lokomotywy wzbijają się w niebo.
Niebo planety El Divino.
Galloon nie miał kobiety, ale miał chmury o kształtach piękniejszych niż mógł sobie wyobrazić. Galloon
nie pragnął pieniędzy, nie potrafił nawet o nich myśleć, kiedy wiatr szarpał jego rzednące włosy i uciekał w
górę, prosto w płatki wirujących w powietrzu zarodników. Te zarodniki tworzyły pierwszą warstwę chmur na
El Divino. Tę najpiękniejszą. Różnokolorowa smuga niczym delikatna moskitiera unosiła się nad polami
ciemnych zbóż, a przez nią przebijało się światło południowego słońca. Kiedy wiatr wiał szczególnie mocno,
Fred Galloon widział też drugie chmury. Ich majestatyczne, rybie kształty pełzały powoli po niebie,
wznosząc swoje ciężkie, obrzmiałe wodą brzuchy. Ziemia czekała na deszcz. Pragnęła życia.
Podniósł w górę dłoń. Maszynista zagwizdał i pociąg ruszył. Galloon raz jeszcze spojrzał w niebo, a potem
cofnął się do swojego przedziału. Czekała ich długa podróż. Czekał na nią z upragnieniem; nieczęsto dawało
się uzbierać wystarczającą liczbę podróżnych, chętnych zapłacić każde pieniądze za przejazd po jedynym
kontynencie El Divino. Była to podróż przez krainę sennych marzeń. Tory wiodły po idealnie prostym szlaku
i na jego końcu czekał statek mający zabrać wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta wyruszali teraz.
Tu była jeszcze Ziemia, tam czekało już El Divino.
Galloon zakasłał i usiadł pod oknem. Rozpiął kołnierzyk swojego czarnego munduru. Czekał, aż odjadą te
kilka mil, tyle żeby nie widzieć już budynków i kopuł, z których zbudowali Miasto. Chociaż ludzie je kochali,
jemu przypominało tylko stale pęczniejący wrzód.
- Freddie - zaskrzeczał głośnik w rogu pomieszczenia.
-
Tak? - odpowiedział złoszcząc się, że tak szybko wyrwali go z zamyślenia. - Wiem, co mam robić, panie
Maszynisto.
-
To zrób to zaraz. - Maszynista mówił powoli, cedząc każde słowo. - Pasażerowie na ciebie czekają.
Musisz pamiętać, że jesteś w robocie.
-
Dobra - zakasłał nerwowo. - Idę.
Potarł wąsy i zapiął guzik. Był zły, ale wiedział, że Maszynista ma rację. On nie płacił za podróż. On
pracował. I chociaż w przeciągu tych dziesięciu lat zrobili aż siedem pełnych wycieczek, wciąż wydawało mu
się, że robi to po raz pierwszy. Nie mógł doczekać się następnego razu. Wziął jeden z kilkudziesięciu
przygotowanych plecaków i wyszedł ze swojego pomieszczenia. Minął pierwsze przęsło, za którym
znajdował się już wagon pasażerski. Takich wagonów było razem pięć. W każdym siedziało piętnastu
zwiedzających. Potem jechał trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamykały pociąg - a przed nim sama
lokomotywa.
- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie
państwo najpiękniejsze krajobrazy we Wszechświecie i nikt z was już nigdy do końca życia nie zapomni El
Divino.
Ludzie uśmiechnęli się niemrawo. Pewnie zastanawiają się, jak tu wytrwać do końca, pomyślał
pochrząkując. Czego mogą oczekiwać goście z taką forsą? Co ich skłoniło do tej wyprawy? Pewnie nuda.
Myślą, że widzieli już wszystko. Cały Wszechświat. Mieli swoje statki i pieniądze, które pozwalały im latać
przez Zamieszkany Kosmos. El Divino - dla niego najpiękniejsze z cudów, dla nich tylko kolejny, milionowy
rachunek.
- Przypominam też, że nasza podróż potrwa dziesięć dni i tyle samo będzie nocy - przechylił głowę wodząc
spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Każdy
postój trwał będzie godzinę. Każdy, z wyjątkiem jednego.
Kobieta siedząca na wprost niego uchyliła nieco ogromny wachlarz, który przesłaniał do tej pory jej piękną
twarz. Miała długie uda opięte czarnymi pończochami, a w tych pończochach przesuwały się powoli
pastelowe obrazy. Żyły własnym życiem.
-
Czy mówi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieliśmy tam stanąć na osiem pełnych godzin. Tylko po to
jadę. Galloon skłonił się nisko. Chrząknął.
-
Właśnie. Znakomicie to pani zapamiętała. W piętnastym dniu podróży staniemy na dwadzieścia cztery
godziny. Jeżeli ktoś z państwa będzie miał specjalne życzenie, pociąg można zatrzymać na dłużej.
-
Za odpowiednią opłatą - wtrąciła znowu jasnowłosa dama. - Tak było w reklamówce.
-
I tak też sprawy się mają - skłonił się raz jeszcze. Wiedział, że lubią takie gesty. Płacili również za nie.
-
Czy ten dach cały czas będzie taki przezroczysty? - zapytał kolejny pasażer. Ubrany był w prążkowany
garnitur i złote buciki z wygiętym w górę czubem. - Wie pan, niebo jest przecudne, ale po jakimś czasie może
się nieco znudzić... No, nie?
Galloon zdusił atak wściekłości. Cóż za obmierzły ignorant, pomyślał. Nadęty bufon. Jemu już się pewnie
znudziło.
- Oczywiście, psze pana - chrząknął. - Kiedy tylko zechce pan to zrobić, proszę przesunąć tę małą
dźwigienkę po pańskiej prawej stronie. Dach w pańskiej loży ściemnieje. Proszę spróbować.
Skinął dłonią pokazując dźwigienkę.
Ludzie zaczęli próbować i na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno.
- Tak więc - kontynuował spokojnie - wiedzą już państwo, że wszystko w naszym pociągu zależy od was.
Tuż obok dźwigienki widzicie kilka okrągłych przycisków...
Objaśniał kolejne szczegóły sterowania lożami, wskazywał drogi przejścia, drzwi prowadzące do toalet i
łaźni, ale tak naprawdę patrzył wciąż na bezkresne łany granatowych zbóż i smugi zarodników przesiewające
promienie odległego słońca. Marzył, żeby usiąść już w swojej małej, ciasnej kabinie i zatopić się w
rozmyślaniach. Czekał na to prawie trzy lata. Trzydzieści cztery nie kończące się miesiące. Kilkaset dni
codziennego życia, które wypełniał przeglądaniem starych filmów i zdjęć zrobionych podczas poprzednich
podróży.
Urodził się na sąsiedniej planecie, łysej, pooranej pustyniami El Diablo. W pełni zasługiwała na tę nazwę.
Przeżył tam piętnaście lat i kiedy jego ojciec postanowił, że i on będzie przerabiał wydmowy piasek, wybrał z
banku wszystkie oszczędności i przyleciał na El Divino. Przyleciał tu, żeby podjąć naukę na uniwersytecie. I
dopiął swego. Zdobył wykształcenie i skromne wynagrodzenie.
- Do usług specjalnych - powiedział kończąc pierwszą część prezentacji - mają państwo cztery androidy i
one też są zobowiązane odpowiadać na bardziej szczegółowe pytania tyczące całej podróży. Osobiście je
instruowałem i zapewniam was, że są znakomicie poinformowane. Czy każdy z państwa dostał już
reklamówki?
Przytaknęli ospale.
Galloon przeszedł na drugą stronę wagonu. Odchrząknął.
-
Czy ktoś ma jakieś specjalne życzenia?
-
Tak - odezwał się jeden z pasażerów. - Zapłaciłem już kupę szmalu. Chcę wiedzieć, czy to prawda, że nie
można kupić żadnego z obrazów, już tam, na płaskowyżu? Gotów jestem zapłacić za to drugą kupę szmalu.
Może i jeszcze większą.
Galloon przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna mówił z kąta swojej loży. Był w średnim wieku i wydawał
się być wysoki. Jego garnitur nie należał do najnowszych, nawet stąd widać było, że jest naturalny. Stara,
dobra klasa. Czyżby Ziemianin?
- Drogi panie - powiedział zwracając się w jego stronę. - O tym będziemy mówili już na
miejscu. Maszynista reprezentuje tutejszy Rząd. Zapewniam pana jednak już teraz, że tutejszy
Rząd nie jest właścicielem wytworów tutejszej cywilizacji. Nawet jeśli są one tak piękne.
Mężczyzna skinął krótko głową i odwrócił się w stronę swojego okna. Jakaś szczególnie gęsta chmura
zarodników przepłynęła nad jadącym pociągiem i jego twarz zamieniła się łagodnymi kolorami. Miał ostry
profil i krótkie, równo przycięte włosy. Wyglądał na faceta, który nie odpuszcza zbyt łatwo.
- Wrócę do państwa za chwilę - powiedział Galloon. - Teraz muszę przywitać sąsiedni wagon. Przeszedł
przez śluzę chrząkając półgłosem. Zapowiadała się trudna podróż. Wśród nudziarzy byli i łowcy.
A tych bał się najbardziej. Ci wiedzieli, czego mogą się spodziewać na płaskowyżu El Divino. Przeszedł na
drugą stronę połączenia.
- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie
państwo...
Padał deszcz. Krople wody spływały po ścianie domu, uderzały w poręcz balkonu i spadały na wyciągniętą
dłoń.
-
Może teraz powie mi pan o szczegółach, Mr Helper? - zapytał Aldritch.
-
Tak - odezwał się Mr Helper. - Wejdź do pokoju i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, żebym lubił
przeciągi.
Aldritch zacisnął dłoń i woda trysnęła przez palce.
- To ciepły deszcz - powiedział wchodząc do salonu. - Po prostu ciepły, letni deszcz, szefie.
Mr Helper siedział za swoim biurkiem i przeglądał jakieś wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowała z
grubym, niskim głosem. Nie pasowała do żadnej rzeczy w tym pomieszczeniu. Drażniła sztucznym
uśmiechem. Był zbyt szczery.
- Pojedziesz na wycieczkę. Planeta nazywa się El Divino. - powiedział szef pochylając się nad komputerem.
- Wycieczka polega na jeździe pociągiem, cały czas prosto, z jednym dłuższym postojem. Potem wracacie do
tamtejszego Miasta. Tyle.
To będzie cholernie ciężka robota, jeśli stary gada takie bzdury, pomyślał Aldritch. Zły początek.
- Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubię jeździć przed siebie. Nawet pociągami. Babcia opowiadała mi,
ż
e nie ma fajniejszego widoku niż lokomotywa dmuchająca parą w niebo. To się będzie działo.
Usiadł w jednym z foteli i sięgnął po szklankę soku.
- Na El Divino - Mr Helper zignorował jego cyniczną wypowiedź - żyją tubylcy. O nich właśnie idzie.
Tubylcy mają dwie zalety. Potrafią genialnie malować, w taki dosyć szczególny sposób...
Mr Helper przerwał i zaczął szukać czegoś wśród rozrzuconych papierów na swoim biurku.
-
A ta druga kwestia? - zapytał Aldritch. - Chyba nie chce pan tam mnie wysłać celem zrobienia recenzji
artystycznej.
-
Nie. Ta druga zaleta polega na tym, że mają oni bardzo zbliżony kod genetyczny z nami. Co byłoby
przydatne w wielu sprawach. Na przykład w eksperymentach genetycznych armii. "WARS & GUNS".
Wiesz...
Aldritch otworzył oczy.
-
Nie sugeruje pan chyba, że będziemy wyciągać flaki Obcych i przeszczepiać je w naszych chłopaków?
-
Jeszcze wczoraj może tak właśnie bym powiedział. - Mr Helper wyjął coś czarnego z szuflady biurka. -Ale
oni mają też i inne zalety.
-
Nie. To wam się nie uda - powiedział Aldritch patrząc, jak szef uruchamia mały projektor. - Nie można
eksperymentować z żadnymi istotami inteligentnymi, tym bardziej z humanoidami. Jesteśmy pod specjalną
lupą...
Ś
wiatło przygasło. Z półmroku błysnęła uśmiechnięta, dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrzęsły
się w bezgłośnym śmiechu.
- Jasne - szepnął Mr Helper. - Tylko kto też ci powiedział, że istoty żyjące na El Divino są
inteligentne. Oni po prostu malują. I tyle. Patrz teraz uważniej, Aldritch.
Na środku pomieszczenia zalśniło holo. Mr Helper skierował tam pilota i przesunął je pod okno. Żaluzje
opadły.
- To są właśnie Malarze - powiedział szef. - Patrz. Potem będziesz pytał.
W plamie światła pojawiła się jakaś postać. Wędrowała w kierunku kamery, rosnąc z każdą chwilą i kiedy
stanęła tuż przed nią, Aldritch widział już, że tubylcy z El Divinonie różnią się niczym szczególnym od
przeciętnego człowieka. Malarz był szczupłym, wysokim mężczyzną z grzywą jasnych włosów opadających
na wysokie czoło. Był nagi. Miał wątłą klatkę piersiową i uśmiechnięte oczy. Oczy debila.
-
Oto i on - powiedział Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec.
-
Widzę - powiedział Aldritch.
Malarz minął kamerę nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem. Minął ją jak aktor wyga. Szedł dalej,
przez pustą, mieniącą się przestrzeń, pełną cieni i migotliwych punktów, pełną ciemnej, granatowej trawy i
południowego słońca. Zachowywał się nie jak człowiek, ale jak zwierzę przemierzające swoje terytorium.
Aldritch słyszał szum wiatru kładącego wysokie łany trawy, ale nie słyszał stóp depczących ziemię.
-
To jeden z nich na własnym terytorium - odezwał się Mr Helper. - Dosyć ściśle go przestrzegają. Nie
powiedziałem ci jeszcze, że na całej El Divino żyje zaledwie piętnaście tysięcy tych dziwnych istot. Właśnie
na płaskowyżu, który widzisz. Jeśli jeden z nich przekracza obszar drugiego, właściciel zamawia samicę. Ona
rozstrzyga.
-
Jak? - zapytał cicho Aldritch. - Nie wyglądają na drapieżnych. I skąd ta cholerna nazwa. Jacy z nich
Malarze?
W głowie pojawiało się coraz więcej pytań. Cóż oni znowu wymyślili? Ledwo co doszedł do siebie po
ostatniej wyprawie na księżyc F228. Od tamtego czasu zrozumiał, że są pytania, które na zawsze pozostawały
bez odpowiedzi. Czyżby znowu? Dlaczego znowu ja?
- Miałeś siedzieć cicho, Aldritch - upomniał go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania,
Guy. Taaak.
Dziecinna maska wykrzywiła się w rozpieszczonym grymasie.
- Oni się zabijają. Bezlitośnie. - Mr Helper sięgnął pod biurko i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Kiedy
taki jak ten, na którego właśnie patrzymy, włazi na teren drugiego samca, zaczyna się początek całej
zabawy... Pytasz: jak?
Holo przedstawiało teraz Obcego, który siedział przed wielkim, gładkim głazem i jego dłonie poruszały się
szybko i pewnie, pieszcząc kamienną powierzchnię. Obok Malarza, na udeptanej trawie, leżało kilka
glinianych naczyń. Istotaco chwila nurzała w nich palce i nakładała na głaz rozmazane smugi kolorów.
Powstawał właśnie nowy fresk.
-
Tak - powiedział Aldritch. - Jest interesujące, jak też oni się zabiją. Artyści-mordercy? Sprzeczność,
szefie.
-
Nie, popełniasz tylko kolejny błąd. - Mr Helper zapalił papierosa i pchnął paczkę w jego kierunku. -
Zwierzęta-mordercy. Zabijają, bo muszą. Nie tak, jak my. Widzisz, Aldritch, El Divino mieści tak mało tych
ś
miesznych zwierzaków, bo nie ma na planecie odpowiednich warunków mogących pomieścić ich
wszystkich. Oni potrzebują tych kamieni. Patrz, jak się mnożą. To jest klucz.
Malarz malował coraz szybciej. Kamień lśnił ostrymi barwami. Mieszały się ze sobą tworząc wizerunek
czegoś ponurego, groźnego i pięknego zarazem. Aldritch miał wrażenie, że kamień zaczerpnął nagle życia i
nie jest już tylko szarym głazem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia coś znacznie potężniejszego -
przedstawia tajemnicę pracującego artysty. Nie miał do niej dostępu.
Kamera cofnęła się. Zobaczył drugiego Malarza pracującego nad własnym kamieniem. I jeszcze jednego.
Na przestrzeni mili było ich trzech. Trzech nagich, pochylonych mężczyzn, nurzających wielkie dłonie w
zbiornikach farby.
- Brakuje ci czegoś, chłopcze? - zapytał Mr Helper.
Aldritch pokręcił głową.
- Publiki. Przecież nie malują tych kamieni dla siebie. Mówił pan, że to zwierzęta. Zwierzęta nie pracują
bez sensu. To nie tak.
Mr Helper skinął pilotem. Obraz przeskoczył.
- Racja. Jest i publika.
Dopiero teraz ją dostrzegł. Siedziała zanurzona w trawie i jej włosy miały ten sam, granatowy kolor.
Samica. Patrzyła w skupieniu na trzech pracujących samców. Poruszała powoli wypiętymi pośladkami.
Czekała, aż skończą. To dla niej tworzyli.
Aldritch uśmiechnął się. Sięgnął po paczkę papierosów i wyłuskał z niej jednego. Ciekawe, pomyślał
nerwowo. Jeżeli tak bardzo nas przypominają, i fizycznie, i psychicznie, to dlaczego są tylko zwierzętami?
Pierwszy z tubylców skończył swoje dzieło. Obraz był gotowy. Kamień mienił się w zachodzącym słońcu.
Był to portret. Przedstawiał twarz patrzącą w zachmurzone niebo, a nawet dalej, na coś, czego nie widział ani
Aldritch, ani nawet sam twórca. Coś potężnego było w tej niewiedzy. Malarz ukrył tu wyzwanie. Bezczelne
wyzwanie rzucone wszystkim bogom i każdemu z oglądających. Jak gdyby znał to, czego nigdy nie widział.
Wiedział, na co patrzy ta spokojna, zamyślona twarz.
Samica podbiegła w tamtą stronę. Była pochylona, pomagała sobie przednimi kończynami, a jej rozwiane
włosy muskały sterczące źdźbła trawy. Samiec wyprężył się w oczekiwaniu. Aldritch widział jego
podniecenie.
- Ten skończył pierwszy - powiedział Mr Helper. - Ale czy to dobrze?
Samica obwąchiwała teren. Potem podniosła głowę i spojrzała na obraz. Miała łagodną, delikatną twarz i
wielkie, uważne oczy. Jej piersi zakołysały się uwodzicielsko. Malarz czekał cierpliwie w cieniu kamienia.
Tak jak i jego obraz patrzył w niebo. Był pewien swego.
- Teraz - Mr Helper westchnął. - Patrz uważnie.
Samica skończyła oceniać obraz. Opadła na ręce i podeszła powoli do artysty. Wypięła w jego stronę
gładkie pośladki. Malarz usiadł na jej tułowiu. Zaczęli kopulować. Twarz samicy zmieniała się. Pochylała
głowę, aż zupełnie zanurzyła ją w granatową trawę i wtedy obraz zaczął spływać. Farby topiły się ściekając
grubymi kroplami. Kiedy na kamieniu była już tylko zamazana smuga pełna różnorakich kolorów, samica
wrzasnęła przenikliwie. Samiec opadł znużony.
-
I co? - zapytał Aldritch. - Pornole przestały mnie interesować jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze
zwierzątkami.
-
Patrz dalej.
Malarz podniósł się i podszedł do swojego kamienia.
Samica tylko na to czekała. Skoczyła na niego i razem upadli w trawę. Trysnęła fontanna krwi. Z gardła
Malarza.
-
Pierwszy... - powiedział Mr Helper. - Pierwszy okazał się nie być w jej typie. Zagryzła go.
-
Coś jednak z tego miał. - Aldritch był zdumiony.
-
Może to tak, jak te pieprzone pająki - po kopulacji samica załatwia samca. Co?
-
Nie. Ona idzie oceniać drugi obraz.
Był podobny. Twarz patrząca w niebo. Artysta stał w pobliżu i jego głowa też była uniesiona. Samica
zaczynała węszyć. Jej twarz znowu była piękna i piersi kołysały się podniecająco. Samiec dyszał ciężko. Ten
miał jasne włosy i był szeroki w barach.
Kiedy tylko zobaczył wypięte pośladki, zaskowyczał cicho i skoczył na pochyloną samicę.
-
Jezu - mruknął Aldritch. - Tego też załatwi? O co tu chodzi?
-
Patrz - powtórzył Mr Helper.
Samica krzyknęła, a Malarz stanął pod swoim kamieniem. Nie było już na nim twarzy. Spływał
pomieszanymi kolorami. Po chwili spłynął po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto z gardła swojego twórcy.
Samica podniosła się z trawy ocierając dłońmi wargi. Aldritch zdążył zobaczyć jej karminowe usta i
czerwone zęby. Ona biegła już dalej, tam, gdzie kończył właśnie swoją pracę trzeci z Malarzy. Ten miał
krzywe nogi i owłosioną klatkę piersiową. Spod łysiejącej czaszki patrzyły niebieskie oczy.
- I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapalił kolejnego papierosa. - Taki sobie, łysy i niepozorny
skurwysyn. Takie niby, byle co.
Ale Aldritch widział, że kamień tamtego jest inny. Nie było na nim twarzy patrzącej w niebo. Obraz
przedstawiał zamglony krajobraz, wielką pustą przestrzeń pełną zboża i cieni wędrujących po jego kłosach.
W powietrzu migały zarodniki. Kamera podjechała bliżej. Aldritch zobaczył inne szczegóły tego dzieła. Mały
pagórek i cienką nitkę rzeczki wrzynającą się w granatowe łany i płynącą dalej, tam, gdzie musiało być
morze albo coś jeszcze większego, zapełniającego cały horyzont. Na wprost stał namalowany kamień. Lśnił
czystą szarością. Czekał. Tak jak i jego twórca.
-
Kurwa mać - zaklął. - Ten facet umie malować, szefie. Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on
jest wielki. Cholerny realista.
-
Dobrze, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Dobrze to ująłeś. Realista. I to jaki...
Samica też była chyba zachwycona. Raz zbliżała się do obrazu, raz oddalała. Przechylała głowę i jej
wspaniałe włosy kołysały się na wietrze. Zachodzące słońce błyskało w ich pasmach. Zarodniki wirowały tuż
nad jej głową. Niczym aureola. Były wszędzie. Opadały.
Samiec czekał uparcie. Jego penis sterczał w górę, mięśnie brzucha drżały. Łysa głowa patrzyła błagalnie.
Aldritch słyszał skomlenie.
- I co? - powiedział. - Tego też zagryzie?
Nie zagryzła. Nie wypięła swojego zgrabnego pośladka ani nie opadła na cztery łapy. Po prostu odeszła.
Przez granatowe zboże, kręcąc zalotnie krągłym tyłkiem, jak dziewczyna nieświadomie wabiąca mijanych
mężczyzn, szła ta, która przed chwilą bezlitośnie zamordowała dwóch bezradnych samców, aż zniknęła
zupełnie w wysokiej trawie. Zarodniki opadły. Samiec malarz wrzasnął rozpaczliwie. Jego podniecenie
uciekło. Miotał się przez chwilę po udeptanym zbożu, a potem i on pobiegł przed siebie.
Słońce schowało się za horyzont.
Mr Helper wyłączył holo.
- Taki sobie filmik z przepięknej El Divino - powiedział drapiąc się po swojej masce. - Reportaż z
codziennego dnia planety, na którą polecisz w przyszłym tygodniu.
Aldritch zdusił papierosa.
-
Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie załatwiła tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie
przemawiać zagadkami? Naprawdę nie jestem aż taki bystry. Wciąż to panu powtarzam.
-
Jesteś. Chcę, żebyś myślał. Jeśli podam ci całość jak na talerzu, ty nawet się nad tym nie zastanowisz.
Zjesz to i wysrasz. Taki już jesteś. Musisz sam załapać. Ha, ha... I my zresztą nie wiemy wszystkiego.
Dziecinna twarz śmiała się beztrosko. O tak. Stary znał go najlepiej. Kiedy Aldritch odbierał z kasy swoje
pieniądze, kiedy płacił nimi za kolację swojej kobiety i kiedy kupował nowy dom; wtedy właśnie wiedział, że
te pieniądze, które rozpychały mu portfel na wszystkie strony, dostawał właśnie za to. Miał myśleć. Tak, jak
chciał tego Mr Helper. I tylko w ten sposób.
Podniósł z biurka holo i raz jeszcze wcisnął przycisk odtwarzania. Zafalowało granatowe zboże. Zarodniki
wirowały w powietrzu, a gdzieś wysoko nad nimi płynęły gęste chmury. El Divino była piękna.
Aldritch przesunął dłonią po swoich krótko obciętych włosach. Zasunął nieco dach loży i otrząsnął się ze
wspomnień.
-
Przynieś mi coś do jedzenia - skinął na androida stojącego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jakąś
sałatkę.
-
Jaką, proszę pana? - zapytał natychmiast android pochylając głowę.
-
Już ty dobrze wiesz jaką, łobuzie - odpowiedział. - Już cię nie ma.
-
Tak jest - android udał się do wagonu kuchennego.
Rzeczywiście. Ten wąsaty, chrząkający facecik dobrze je przygotował. Są na każde skinienie
milionerskiego palca. Rzadka rzecz.
Wyciągnął przed siebie długie nogi. W loży było przyjemnie, ani za ciepło, ani za zimno. Zbliżała się
pierwsza noc w tej podróży. Goście z jego wagonu układali się do snu, zamykając swoje pomieszczenia i
zaciemniając okna. Zrobiło się cicho. Aldritch czuł znużenie ostatnimi dniami, ale nie chciało mu się jeszcze
spać. Myśli wciąż grasowały po jego głowie. Nagle zapragnął świeżego powietrza.
Wrócił android i bez słowa podał mu plastykowy talerz.
-
Zapomniałeś o czymś, złociutki - powiedział do niego człowiek. - Hę?
-
Tak jest, proszę pana - giętkie ręce wyjęły coś z kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to się
mogło stać.
Aldritch włożył małą buteleczkę whisky do wewnętrznej kieszeni marynarki.
-
Bystrzak z ciebie - powiedział smakując sałatki. - Możesz wracać.
-
Miło mi było pana obsługiwać.
Aldritch patrzył w jego szerokie plecy, aż ten zniknął w kącie wagonu. Zjadł sałatkę i wyrzucił talerzyk do
kosza.
- Zobaczymy sobie El Divino nocą - mruknął do siebie.
Każdy z wagonów pomyślany był tak, żeby kilku mieszkających w nim pasażerów nie przeszkadzało sobie
nawzajem. Miał tu schody prowadzące na dach wagonu i nie musiał wcale wychodzić ze swojej loży, żeby
dostać się poza jej teren. Wspiął się w górę.
Na zewnątrz było już ciemno. Według miejscowego czasu mijała właśnie jedenasta w nocy. Podszedł do
balustrady i oparł się o poręcz. Wychylił przez nią głowę i patrzył, jak tam, w dole, koła mkną po
metalowych szynach. Słuchał ich miarowego łoskotu i myślał o swoim sokole, którego zostawił na Ziemi pod
opieką Sandy. Sandy była piękną kobietą i kochała go bardziej niż samą siebie. Sama miała znacznie mniej
pieniędzy niż on.
Sięgnął do kieszeni i otworzył buteleczkę. Pociągnął głęboki łyk.
Sandy bała się sokoła. Bała się wszystkiego, czego nie potrafiła zrozumieć. Moseley latał i to ją najbardziej
przerażało. Kiedyś powiedziała mu, że to niemożliwe. Aldritch zaśmiał się ochryple. Zarodniki krążyły nad
jego głową i od razu przypomniał sobie holo Mr Helpera. W rzeczywistości El Divino była jeszcze
piękniejsza. Władze Miasta reklamowały ją w każdym turystycznym folderze, ale zyski z turystów wciąż były
kiepskie. El Divino nie miała bogactw naturalnych. Eksportowała farby malarskie - świetnej podobno jakości,
wyrabiane z granatowego zboża. I mąkę na sąsiednią El Diablo. To właśnie od tej planety była całkowicie
uzależniona gospodarczo. El Diablo, przemysłowy moloch, dominował w systemie Labiossy. Tamtejsze
władze narzucały swoje warunki. I pewnie przez pieniądze burmistrz Miasta wpadł na ten najgłupszy ze
swoich pomysłów, pomyślał pociągając kolejny łyk whisky. Tak głupi, że dotarł aż na Ziemię i rozwścieczył
samego Mr Helpera.
- Hm - westchnął.
Ktoś jeszcze wszedł na dach. Poczuł ciężki zapach perfum. Taki sam, jaki czuł w wagonie, kiedy
przechodził obok kobiety z najpiękniejszymi nogami, jakie kiedykolwiek widział. Opiętymi pończochami
wyświetlającymi pastelowe kadry.
Odwrócił się w stronę nadchodzącej.
-
Pan też nie może spać?
-
Nie. Mogę spać. Ale nie po to tu przyleciałem.
Kobieta oparła się o barierkę. Światło małej latarenki mignęło w jej zielonych oczach.
-
Więc podziwia pan krajobrazy, panie...
-
Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skinął głową. - Whisky?
-
Nie, dziękuję. Nie piję mocnych trunków. Nazywam się Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na końcu.
- Prawdę mówiąc, bardziej interesują mnie pani nogi. Widzę, że zmieniła pani pończochy. Kobieta zaśmiała
się. Nie wyglądała na zmieszaną.
Pewnie każdy mężczyzna mówi jej to samo, pomyślał Aldritch. Dlatego i ja też to powiedziałem. Nie chcę
się specjalnie wyróżniać.
- Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth.
Jej pończochy błysnęły wesoło. Tym razem widział na nich wielkie, mrugające zalotnie oczy. Oczy kobiet
i dziewczyn, śmieszne i wyzywające, rozumiejące i beztroskie, pełne życia i znużone miłością.
Aldritch wiedział, że właścicielka może zmieniać sekwencje obrazów. Oczy mrugały raz szybciej, raz
wolniej. Wprowadzały w szczególny rodzaj transu.
-
I jak się pani podoba El Divino? - zapytał odwracając twarz w drugą stronę.
Przerasta moje oczekiwania. Choć muszę panu powiedzieć, że na początku dnia rozdrażnił mnie nieco
ten wąsaty głupek. Wygląda mi na fanatyka planety. Przyjdzie nam się z nim męczyć przez najbliższy
tydzień. Aldritch westchnął.
-
Racja. Kocha to niebo. Gadał o nim jak o swojej żonie. Muszę jednak przyznać, że dobrze wyszkolił
androidy.
-
Tak - odpowiedziała. - Zgadzam się. Można wiedzieć, skąd pan przyleciał?
-
Oczywiście, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak już mówiłem, jest tu pięknie, ale mnie najbardziej interesuje
płaskowyż Malarzy. Ich dzieła. Tym się zajmuję na co dzień.
-
Ach... Zaraz... Chciał je pan kupić, jak pamiętam?
-
Może jeszcze się uda. Chociaż wątpię. To przecież wszystkie skarby, jakie mają władze Miasta. Magnes
dla turystów.
Zakręcił buteleczkę i złapał w palce jeden z zarodników. Nasionko natychmiast wymknęło mu się z dłoni
dołączając do fruwającego stada.
-
A pani? Skąd pani przyleciała?
-
O, nie mam czym się chwalić. Jestem córką górniczego magnata na El Diablo - pokazała palcem w górę. -
Widzi pan?
-
Co? Pełno tu tych zarodników...
-
Nie - zaśmiała się kobieta. - Wyżej... Taki mały złoty punkcik. To właśnie jest El Diablo.
-
A tak - udał przygłupa wspinając się na palce i kręcąc nerwowo głową. - Jest. Nie wygląda na diabełka...
- Jest gorsza niż sto diabłów. Sucha, wredna planeta.
Aldritch uśmiechnął się.
-
Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie już czas.
-
Ja zostanę - powiedziała Weisblott, a wszystkie, cholerne oczy na jej pończochach zamknęły się. - Do
widzenia.
-
Do jutra - powiedział.
Odnalazł wejście do swojej loży i zszedł na dół. Usiadł w fotelu. Znowu wyjął buteleczkę i postawił ją na
stole.
- Pierwszy błąd, panno Weisblott - mruknął. - Niestety, nie pokazała pani właściwej planety. To nie było
El Diablo.
Ale skąd też możesz o tym wiedzieć, moja piękna. Pochodzisz przecież z Francji i wcale nie mieszkasz na
tej pustynnej diablicy.
- Śmieszne, że i ona przyszła na taras...
Vondę Weisblott wskazał mu palcem Mr Helper. Nieczęsto pokazywał kogoś palcem, chyba że był
szczególnie wściekły. Na przykład wtedy, kiedy ktoś z "WARS & GUNS" opuszczał szyki firmy i szukał
nowej roboty. Na przykład przechodził do powstającej właśnie konkurencji. Na odległej planecie pełnej
wirujących w powietrzu zarodników.
Pociąg pędził przed siebie. Koła łomotały miarowo. Gdzieś tam, gdzie właśnie miało wzejść słońce, czekał
na nich płaskowyż. Bliski i odległy zarazem.
Galloon patrzył w przednią szybę lokomotywy i widział w niej tłustą twarz Maszynisty. Jego małe oczka z
godziny na godzinę stawały się coraz to bardziej czujne. Po łysej czaszce spływały krople potu.
-
Słuchaj, Freddie - powiedział Maszynista.
-
Co?
-
Czy zauważyłeś może coś szczególnego w tych wszystkich, zasranych pasażerach? Wiesz, coś takiego,
czego nie było w nich wcześniej.
Galloon udał, że się zastanawia. On nie był od główkowania. Płacili mu za obsługę. Czasem specjalnie
udawał przygłupa.
- Prawdę mówiąc: tak, panie Maszynisto. Niektórzy są za bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam
wrażenie, że wszyscy czekają na spotkanie z Malarzami. Nie wiem dokładnie, jak to sprecyzować, ale ta
wycieczka jest jakaś inna, jakaś... - zabrakło mu słów i zamilkł zakłopotany.
Maszynista skinął tylko głową. Po chwili poprawił w fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedział:
-
Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek, do cholery, rozumiesz?
-
Tak.
-
Wtedy, wtedy masz zamknąć oczy i trzymać mordę w kubeł. Nawet ja nie chcę o tym wiedzieć. Jasne?
Jasne? Są tu mocniejsi ode mnie. Jasne?
Kiedy Maszynista był szczególnie zdenerwowany, miał w zwyczaju powtarzać te same wyrazy. Galloon
uśmiechnął się w duchu i odchrząknął:
- Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie zawiodło. Coś rzeczywiście się szykowało. - Ja robię swoje
i nic mnie więcej nie obchodzi.
- Dobra - burknął Maszynista. - Możesz wracać. Szykuje się ciężki dzień.
Galloon wyszedł cicho z lokomotywy. Miał takie specjalne przejście mijające wszystkie loże, tak, żeby
nie budzić śpiących pasażerów. Szedł powoli i wbrew postanowieniu rozmyślał o tym, co powiedział mu
wcześniej ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim, staromodnym garniturze.
O co mogło mu chodzić? Skąd wiedział, czym się zajmuję? Pytał mnie, czy jestem gotów pomóc
Malarzom, nawet kosztem czyjegoś życia. A potem wyciągnął małą piersiówkę i wskazał mi palcem tę
ekstrawagancką babkę.
Pannę Weisblott. Tylko ją wskazał. Po co?
Potarł wąsy i przystanął. Jeśli ten Lonelyth od razu zadał mi takie pytanie, to świetnie zdaje sobie sprawę,
ż
e tak właśnie bym zrobił. Musi wiedzieć, że nie ma dla mnie nic bardziej pięknego niż ich obrazy. Musiał
odkryć to, o czym nie wiedział nawet Maszynista.
Chrząknął wchodząc do swojej kabiny. Nie zapalił światła, tylko zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Tam, gdzie brzask rozpływał się powoli w niewidocznych jeszcze chmurach. Pola czekały na słońce. Światło
prowadziło zarodniki na płaskowyż. Tam spadały. Jak kolorowy deszcz, i po części była to prawda, bo ich
spęczniałe skorupki pękały uwalniając glebie strumyki wody. Galloon znał wiele tajemnic El Divino.
-
Teraz słuchaj, przyjacielu - odezwał się nagle czyjś głos. Lonelyth siedział w jego fotelu. Kiedy Galloon
zapalił światło, Ziemianin zmrużył tylko swoje czarne oczy i powiedział:
-
Zgaś to, Freddie. Jeśli będziesz mnie słuchał uważnie, Malarze zostaną na tej planecie. Jeśli nie, nigdy już
ich nie zobaczysz.
W pierwszej chwili chciał go stąd wyrzucić. Był wściekły. Jakim prawem ten facet tak go prześladuje? O co
mu chodzi? Chrząknął nerwowo.
- Niech pan mówi - powiedział zduszonym głosem. - Tylko szybko, bo mam straszną ochotę pana stąd
wyrzucić.
Lonelyth zaśmiał się. Wyglądał na szczerze rozbawionego.
- Drogi Freddie. Nie mnie masz stąd wyrzucać. Jutro, kiedy....
Koła pociągu łoskotały miarowo.
Ale Galloonowi wydawało się, że z każdą chwilą kręcą się coraz szybciej. Prawie tak szybko jak myśli w
jego głowie.
Mr Helper zatrzymał palce na węźle krawata. Bawił się nim przez chwilę, a potem powiedział:
-
Poznajesz ją?
- Tak. Już kiedyś mi ją pan pokazywał. Podobno jest bardzo zdolna.
Mr Helper zakaszlał wściekle.
- O tak. Tego nie można jej odmówić. Pracowała bardzo dobrze. I szybko się uczyła. Dwa lata temu
powiedziałem ci, że wiążę z nią duże nadzieje, Guy.
Aldritch uważniej przyjrzał się hologramowi kobiety.
- Ładna. I co też takiego zrobiła, że pokazuje mi ją pan palcem?
Mr Helper wstał z fotela. Jego szerokie plecy przesłoniły na moment obraz. Chwilę stał w miejscu, a
potem zaczął chodzić po gabinecie.
- Kiedy wysyłałem ją na El Divino, miała za zadanie dobrze poznać tych całych Malarzy i ocenić ich
przydatność w roli dawców. Z czasem zauważyłem, że wyjątkowo chce sprowadzić kilku na Ziemię.
Podkreślała przy tym ich zalety - sprawność mięśni i rozdzielczość gałek ocznych. - Mr Helper wzruszył
ramionami.
Aldritch zawsze podziwiał go za tę pewność i głęboką wiarę w słuszność własnych słów.
-
I została szefem tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to się zaczęło.
-
Tak - przytaknął. - Vonda Weisblott poleciała na placówkę. - I co?
-
Nie - pokręcił głową Mr Helper. - Wystarczył jej rok na obmyślenie własnej firmy. Dogadała się z
burmistrzem Miasta, a facet przystał na jej propozycje. Podobno zresztą to od niego wyszedł szkic pomysłu.
-
Jakiego pomysłu?
-
Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach znacznie więcej niż ujawnili to Ziemi. Coś tu jednak do
nas skapało i połączyłem sobie pewne wypadki. Jej raporty zawsze były perfekcyjne. Pisała, że kilka
budynków zniknęło z powierzchni Miasta. Pisała, że musieli poprawiać tory tej śmiesznej kolei. Pisała o
uaktywnieniu się jednego z wulkanów. Ale nie za wiele pisała o samych przyczynach.
Aldritch czuł, że stary zmierza już we właściwym kierunku.
Rzeczywiście, Mr Helper raz jeszcze włączył holo z obrazem płaskowyżu El Divino.
- Zobacz, Guy. To jest rzeczka. Płynie przez te zboża, omija kamienie i wpada do morza. Patrz uważnie.
Widział właśnie to, o czym mówił szef. Niebieską wstęgę rwącej wody i fale odległego morza. Wstęga
rzeki, morze... Już gdzieś to widziałem, pomyślał pocierając podbródek. Tę pokręconą rzeczkę...
- A teraz raz jeszcze wróćmy do tego trzeciego Malarza. Popatrz, co namalował.
Kamera wychwyciła jego kamień.
Jasne, pomyślał. To ten sam obraz. To właśnie namalował.
-
Poznaję - przytaknął. - Mówiłem, zdaje się, że jest cholernie dobrym realistą. Niewiarygodnie sprawnym.
Mr Helper znowu pokręcił coś przy pilocie.
-
To nie jest tak, Aldritch - mruknął. - On namalował to wcześniej. Nic nie kopiował. Patrz.
Teraz pod oknem zalśniło samo morze. Rzeczka płynęła gdzieś dalej. Nurt wody nie był taki szybki.
Kamień stał w innym miejscu.
-
To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby podobne, co?
-
Nie bardzo.
- Ale to jest to miejsce. Malarz nie oddał więc go takim, jakim widział, ale nieco zmienił. Tu poprawił
rzeczkę, tam przesunął kamień i tak dalej. Prawdziwy problem polega na tym, że to, co narysował ten
skurwiel z zapadniętą klatką piersiową, jest teraz jak najbardziej naturalne. Po prostu zmienił fragment El
Divino. Dokładnie dwadzieścia kilometrów od kamienia, na którym malował.
Aldritch przełknął ślinę. Kropla potu spłynęła po jego czole i ugrzęzła gdzieś pod powieką. Potarł
szczypiące miejsce.
-
Chce pan powiedzieć, że on narysował rzeczywistość? Stworzył ją?
-
Poprawił po swojemu - Mr Helper znowu usiadł w fotelu. Dziecinna maska uśmiechała się szeroko. -
Rzeka nawadnia teraz inną część ziemi. Trafił akurat w te partie, którym groziła susza. Wyregulował to. Od
razu też ci powiem, że inny z nich zmienił całą górę. Bóg jeden wie, po co zresztą, a jeszcze inny przesunął o
trzy kilometry morze. Namalował to na kamieniu i cyk. A przysięgam, że wszyscy razem mają mniej
neuronów niż jeden ziemski przygłup. Nie robią tego świadomie. Raczej instynktownie.
Aldritch złapał następną kroplę potu. Tuż nad powieką. Nawet nie próbował sobie wyobrażać, jaką bronią
mogły być te istoty. Był za to pewien, że panna Weisblott wyobraziła sobie to aż nazbyt dokładnie.
-
Jak oni to robią? - zapytał. - I czym są te kamienie?
-
W istocie nie są kamieniami. Ogólnie - przypominają rośliny. Długowieczne drzewa. Łączą się
korzeniami, te ich korzenie ciągną się zresztą przez cały płaskowyż. Ale to nie od nich zależą zmiany. Wiesz,
skąd to wiemy?
-
Skąd?
-
Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, że Weisblott przytargała tam jednego z Malarzy i zmusiła
go do narysowania innej wersji pewnego wieżowca. I zrobił to. Próbowała zresztą kilkakrotnie. Ostatnim
razem z siedzibą naszej "WARS & GUNS". Zginęło dokładnie czterystu pracowników. Czyli wszyscy.
-
Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wystarczy podsunąć takiemu kartkę papieru, a on już machnie na
niej jeziorko z jeleniem.
Mr Helper zacisnął pełne wargi.
- Nie. Nie rysują żywych istot. I nie rysują na papierze. Ona wycięła jeden z tych kamieni i zasadziła go na
terenie Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamień przyjął się, a Malarz zaczął na nim rysować. Wiesz, co
to oznacza.
Wiedział. Gdyby jakimś cudem udało się jej przetransportować kilka takich par na Ziemię, załatwiłaby
każdy obiekt. Wiedziała, jak namówić Malarza. To musiało być tajemnicą panny Weisblott. Tego nie odkrył
Mr Helper. Wiedział już, po co poleci na El Divino.
-
Jeszcze jedno pytanie, szefie.
-
Musi być trafione.
- Jak to się stało, że Miasto na El Divino wciąż istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli?
Mr Helper znowu się uśmiechnął.
-
Cała ta sprawa zawsze rozgrywała się na płaskowyżu. Tam są kamienie, tam są Malarze i tam też jest
zboże. Wydaje się, że nic więcej ich nie interesowało. Reszta planety przypomina morze albo wyspy pełne
ż
wiru. A oni, ci Malarze, wyjątkowo źle się mnożą. To jest takie status quo. Raj w zamian za stabilność.
Miasto powstało obok ich terenów. Mylisz się też, myśląc o nich jak o nas. Nie działają mściwie. Wszystko
wskazuje na to, że przerabiają płaskowyż celem zapewnienia roślinom życia. Raz ledwie zniszczyli nieco
torów. Przypadkowo zresztą. Ci tubylcy pełnią rolę regulatorów. Podobnie jak i rośliny, które systematycznie
pokrywają warstwami farby.
Tak - powiedział odwracając głowę w stronę okna. Deszcz przestał już padać. Było parno. Noc połknęła
kolejny dzień i Aldritch zaczął się zastanawiać, ile jeszcze takich dni mu zostało. W ilu jeszcze światach
przyjdzie mu zabijać, zmieniać i wprowadzać reguły ludzi? Nie chciał, żeby te parne dni wyssały go z tego,
co wciąż czaiło się pod pobrużdżoną twarzą i niskm, ochrypłym głosem. Nie chciał zastanawiać się nad
ś
wiatem, o którym mówił mu Mr Helper, bo świat ten nie był światem przeznaczonym człowiekowi. I nie
było w nim miej sca na ludzkie pomysły.
- Szefie - powiedział zapalając kolejnego papierosa. - Czego pan właściwie oczekuje? Głowy Weisblott?
Czy głowy gubernatora Miasta? A może oczekuje pan, że załatwię panu najlepszą broń, jaka mogła w ogóle
powstać? Istoty zmieniające rzeczywistość tak, jak im pan każe? Bogowie na pański rozkaz?
Mr Helper wyciągnął dłoń z pilotem. Na środku pomieszczenia ponownie wyrosło holo Vondy Weisblott.
Kobieta ruszała długimi nogami, a jej usta coś mówiły. Przeszła przez całe pomieszczenie i wyszła na balkon.
- Widzisz, Aldritch, i ja potrafię zmieniać rzeczywistość. I ty też możesz to zrobić. Wystarczy, że
coś zaplanujesz. Na przykład podłożysz bombę pod ten budynek, a już jutro ludziom trudno będzie poznać
skrzyżowanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robią to samo. Znacznie prostszą drogą, ale kto wie, czy i
nasze metody nie są jak najbardziej naturalne. Może tego od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz
myśleć.
Dziecinna maska pochyliła się i cień przemknął przez wypukłe policzki.
- Kiedy patrzysz prosto w słońce - powiedział po chwili Mr Helper - widzisz tylko jasną plamę światła.
Kiedy założysz czarne okulary, widzisz już, że słońce jest okrągłe. Co więc jest prawdą? Co zapamiętasz,
jeśli ktoś wybije ci oczy? Tę plamę? Budynek na Main Street czy zgliszcza po wybuchu bomby?
- Zapamiętam tego, który wybił mi oczy - powiedział Aldritch. Mr Helper zaśmiał się i zaczął stukać
pilotem w biurko.
- Lecisz tam po to, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób ona przekazuje im, co trzeba zmienić. To jest rzecz,
która mnie interesuje.
Ręka ruszająca pilotem znieruchomiała, ale stukot pozostał. Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu.
Pociąg mknął przed siebie. Lokomotywa wyrzucała z komina kłęby pary posapując miarowo i Aldritch
wsłuchiwał się w jej oddech, a wiatr szarpał jego ciemne włosy.
Na dachu pociągu zebrało się już kilka osób. Wszyscy byli nieco zmęczeni podróżą, ale tego ranka
pasażerowie znowu się ożywili. Pociąg wjechał właśnie na płaskowyż zamieszkany przez Malarzy.
- Dalej planuje pan kupić te kamienie?
Odwrócił się.
-
Jakie kamienie? - patrzył prosto w oczy panny Weisblott. - Te, na których oni malują?
-
Właśnie. - Oparła się o barierkę i podciągnęła w górę prawe kolano. Stopa dotknęła poręczy.
- Sprawy się skomplikowały. - Udał lekko zmartwionego. Musiał jej pokazać, że tak naprawdę na niczym
mu nie zależy. - Ten facecik z wąsami, Galloon, powiedział mi, że to nie są wcale kamienie. Podobno bardzo
głęboko tkwią w tutejszej glebie. Wie pani, takie dziwne rośliny...
Weisblott pokręciła głową i pozwoliła opaść włosom na swoją twarz. Kilka kosmyków musnęło podbródek
Aldritcha.
- Widzę, że nie traci pan czasu, panie Lonelyth. Może mogłabym panu jakoś pomóc. Mój ojciec ma tu
pewne wpływy.
Twój ojciec nie żyje od ośmiu lat, a ty sama prawie wcale go nie znałaś, pomyślał leniwie Aldritch. I
pewnie nie chciałabyś wiedzieć, że zginął jako Najemnik na jednej z planet systemu Fiob.
Była ostrożna. Bardzo ostrożna. Wiedziała, że Mr Helper wścibi tu swoje okrągłe oko po tym, co się stało z
budynkiem "WARS & GUNS". I dlatego pozorowała swobodną wycieczkę oficjalnym pociągiem Miasta.
Starała się odwrócić uwagę od Malarzy. Ten Maszynista. On na pewno wie znacznie więcej. I pewnie jeszcze
kilku innych.
-
Dlaczego nic pan nie mówi?
-
To przez to niebo - wskazał palcem pastelowe chmury.Słońce raz po raz wychylało się zza chmur i
zarodniki mieniły się w jego promieniach. Koła wagonów stukały miarowo. Wiatr znowu rzucił włosami
Weisblott, tym razem prosto w jego twarz. Ktoś zaśmiał się po drugiej stronie tarasu. Coraz więcej ludzi
opuszczało wnętrza przedziałów. Robiło się tłoczno.
-
Jeśli załatwi mi pani chociaż jeden kamień, będę potrafił się odwdzięczyć - powiedział patrząc, jak spina
włosy złotą klamerką. Właśnie taką miała na holo Mr Helpera.
-
Nie obiecuję - zaśmiała się. - Ale spróbuję.
Uśmiechnął się. Kto wie. Może i uwierzyłbym w ten ciepły głos. Potrafi kłamać.
- Tak - powtórzył obserwując zbliżającego się do nich Galloona. Przewodnik pokasływał, raz po raz
ocierając obwisłego wąsa - Odwdzięczę się.
Galloon stanął przed kobietą. Omiotła go uważnym spojrzeniem. Musiała wiedzieć, że ten śmieszny wąsacz
wie o Malarzach wystarczająco wiele, żeby poświęcić mu chwilę uwagi.
- Pani Weisblott - zakaszlał Galloon. - Są jakieś problemy z drzwiami pani loży. Ktoś chyba przypadkiem
starał się ją otworzyć, zamek sygnalizował mi automatyczną blokadę.
-
Co? - jej ciało sprężyło się w jednej sekundzie. Obcas buta trzasnął w podłogę niczym spadający bicz. -
Ktoś wchodził do mojej loży?!
-
Proszę ciszej. Już mówiłem pani, że to pomyłka. Komuś musiały pomylić się drzwi. To się zdarza. -
Galloon rozkaszlał się na dobre. Proszę zejść ze mną na dół. Odblokuję je tylko w pani obecności.
Aldritch wykrzywił usta osłaniając twarz przed słońcem. Patrzył, jak tamci schodzą w dół i kobieta nic już
nie mówiła, ale nawet stąd widział naprężone mięśnie jej łydek. Po raz pierwszy były nagie. Nie włożyła
swoich ponętnych pończoch.
Galloon dobrze się spisał. Zrobił to, co mu powiedziałem. Jeśli ktoś włamywał się do jej loży, to na
pewno nie byłem to ja. Teraz Weisblott musi uwierzyć, że jestem tylko nieszkodliwym koneserem. Nie
powinna podejrzewać też Galloona. W końcu to on ją powiadomił.
-
Ma pan ogień? - Aldritch zbliżył się do wysokiego mężczyzny z butami fantazyjnie skręconymi w górę.
Na marynarce mężczyzny wisiała inkrustowana lornetka. - Nie mogę jakoś dostrzec androida.
-
Mam - odpowiedział elegant. - Dojeżdżamy, co? Cholera, zupełnie już zgnuśniałem w tym pudle. Patrz
pan, widać już pierwsze kamienie. O, tam.
Aldritch zaciągnął się dymem i spojrzał we wskazanym kierunku.
Były dwa. Wyrastały w niebo z falujących wydm granatowego zboża. Dokładnie takie same, jakie widział u
Mr Helpera. Brakowało tylko Malarzy.
Ludzie zbiegli się na tę stronę pociągu i pokazywali sobie palcami kamienie, przekrzykując się jeden przez
drugiego. Gwar narastał. Chyba nikt już nie siedział na dole.
Kilka minut później minęli pierwszy z nich. Był czysty. Lśnił ciemną szarością, gładki; zdawałoby się
czekający na dłonie artysty.
Nawet gdyby rzeczywiście chciał kupić gotowy obraz, nie miałoby to wielkiego sensu. To, co malowali na
nich tubylcy z El Divino, znikało następnego dnia. A kamień oczekiwał kolejnej kreacji. Nie były to dzieła
trwałe, o czym świetnie musiała wiedzieć Weisblott.
-
Patrz pan - szturchnął go w ramię Elegant z lornetką. - Nic na nim nie ma. Gładki jak dupa. Co to ma
znaczyć?
-
Właśnie - potwierdził Aldritch. - Co to ma znaczyć? Szturcha mnie pan łokciem i nawet nie pożyczy
lornetki. Daj pan spojrzeć.
Stukot kół zagłuszył odpowiedź Eleganta. Lokomotywa gwizdnęła donośnie. Potem raz jeszcze, krócej.
- Szanowni, państwo - rozległ się głos Galloona. Już zdążył wrócić na taras. - Za pół godziny pociąg stanie.
Tubylcy nie są wrogo nastawieni. Prosiłbym jednak o nie drażnienie ich. Musimy poruszać się po ściśle
wytyczonych szlakach. Mają tu swoje tereny.
Aldritch odnalazł w tłumie jego oczy. Galloon mrugnął i potarł wąsa.
- O.K. - mruknął do siebie, a potem szturchnął Eleganta. - No, daj pan już tę cholerną lornetkę. Też
chciałem popatrzeć.
Koła stukały rytmicznie. Za pół godziny wreszcie staną w miejscu.
Aldritch zaciągnął się papierosem.
Zboże było tu nieco niższe. Niebieskie kłosy sięgały kolan. Każde kończyło się kolbą, w której spoczywały
zarodniki; kolby różniły się od siebie odcieniami - niektóre były już zupełnie granatowe, inne miały jeszcze
kolor cyjanu. Wiatr ruszał nimi powoli, a one pięły się ku słońcu. Tak naprawdę to było całe życie El Divino.
I Malarze, i kamienie służyli właśnie jemu. W porze wylęgu, kiedy kłosy przybierały barwę żółtą, kolby
pękały i w powietrze wylatywały chmury zarodników. Wiatr zabierał je w górę i niósł nad płaskowyżem, aż
tam, gdzie ocean dotykał falami lądu. I jeszcze dalej, nad powierzchnię wody i kamieniste wyspy. Zarodniki
spadały do wody. Mało kto wiedział, że w kolbach niebieskiego zboża lęgną się przyszłe ryby, morskie ptaki i
pojedyncze lądowe ssaki. Zboże dawało początek życiu. Było najważniejsze.
Dlatego właśnie Malarze regulowali rzeki i modelowali teren planety. Płaskowyż był najważniejszy.
Służył i sobie, i oceanowi. Na tej pięknej planecie wszystko było harmonijne.
Wszystko, prócz człowieka, pomyślał z goryczą Galloon i powiedział:
-
Proszę jeszcze nie schodzić ze szlaku. Bardzo proszę. Androidy zgłaszają mi, że niektórzy z państwa
notorycznie starają się to robić.
-
O.K. - zaburczał niski brodacz. - Trzeba nam iść prosto, ludzie. Na wszystko przyjdzie właściwy czas. On
otwierał grupę prowadzoną przez Galloona. Tuż obok niego podążała łysa kobieta, górująca nad brodaczem
zarówno wzrostem jak i wagą. Podobno byli małżeństwem, ale Galloon wolał o tym nie myśleć. I tak miał już
dosyć brodacza, nieustannie przytakującego każdemu słowu, które wypowiedział. Brodacz uważał, że jeśli
przytakuje, może również zadawać kłopotliwe pytania.
W tej grupie było ich jeszcze ośmiu. Facet z tymi cholernymi butami z pokręconym czubem, jakaś
podejrzana para - Galloon nie potrafił powiedzieć, kto z nich jest kobietą, a kto mężczyzną, rodzina
przemysłowca z Miasta, kobieta z ruchomymi pończochami. I Lonelyth. Ziemianin Lonelyth. Już sama twarz
tego człowieka wystarczała, żeby popsuć Galloonowi radość spotkania z płaskowyżem El Divino. Jeszcze
nigdy nie widział kogoś o tak smutnym i zarazem bezlitosnym obliczu. Raz przecinały je długie bruzdy,
innym znowu razem wąskie wargi wykrzywiały się w dół ciągnąc za sobą zwoje bladej skóry. Kiedy
Lonelyth pochylał się nad nim i mówił, jego oczy przepełniał smutek, a długie rzęsy ocieniały policzki. Miał
gęste włosy młodego człowieka i siwe skronie człowieka w wieku średnim. Jego głos był cichy i ochrypły, i
wydawało się, że więcej w nim beznadziei niż siły. Ale nie sposób było mu się oprzeć. Mówił dobrze. Za jego
słowami czaiły się nie tylko miliony dolarów. Było w nim coś znacznie więcej.
- Kto zrobił tę ścieżkę? Podobno nie można tu budować - odezwał się znowu dociekliwy brodacz. Jego
ż
ona skinęła krótko łysą głową.
Galloon zebrał rozproszone myśli. Odchrząknął.
-
Jak pan zauważył, poruszamy się wzdłuż rzeki - wskazał palcem rwącą wodę. - Tam dalej zaczyna się
zboże siewne. To dopiero dojrzewa. Nie stwarzamy tu bezpośredniego zagrożenia dla procesu wysiewu.
-
Zgadza się - brodacz musnął dłonią niebieską kolbę.
-
Tak pisało.
- Panie Galloon, kiedy dojdziemy do kamienia? - zapytał ktoś z tyłu. - I czy będzie tam Malarz? Rozpoznał
głos tej kobiety. Wierzył w to, co powiedział mu o niej Lonelyth. Zadawała głupie pytania, a przecież znała
się na Malarzach. Spotkał ją kilka razy w różnych miejscach Miasta. W miejscach związanych z tubylcami.
Galloon widział też, jak rozmawiała z Maszynistą. Widział, jak Maszynista skwapliwie przytakuje każdemu
jej słowu. Potem wezwał go i pouczył. Był zdenerwowany.
- Już wkrótce - powiedział. - Nie potrafię odpowiedzieć, czy będzie tam Malarz. Może będziemy mieli
szczęście, proszę pani.
-
Nie liczę na szczęście - powiedział Lonelyth. Szedł na samym końcu. - Chcę zobaczyć, jak malują.
Galloon stanął.
-
Zobaczy pan.
Rzeka skręcała gwałtownie na zachód. Była szeroka, zarodniki wirowały nad jej powierzchnią i skrzyły się
w południowym słońcu. Tam, gdzie właśnie zmierzali, toń rozlewała się szeroko tworząc rozlewisko.
Ulubione tereny Malarzy. I kamieni. - Jest jeden - powiedział Galloon. Mimowolnie ściszył głos.
Ludzie wyprzedzili go.
- Patrzcie - powiedział facet w zakręconych butach. - Rzeczywiście. Stoi nad jeziorkiem.
Galloon ruszył w tamtą stronę. - Spokojnie. Nie są płochliwi, spokojnie...
Tak. To był samiec. Młody, silny okaz, z długimi włosami opadającymi na opalone ramiona. Patrzył gdzieś
przed siebie, przesłaniając dłonią twarz w ochronie przed oślepiającym słońcem. Pewnie dawno ich już
zauważył, ale nic nie dał po sobie poznać. Po prostu patrzył przed siebie.
Czasem bardziej przypominają mi rośliny niż ludzi, pomyślał. Ten ich bezruch. I dlaczego w ogóle się nie
boją?
-
Można robić fotki? - zapytał Elegant.
-
Jasne. Proszę bardzo.
Zaszumiały kamery.
-
Czy będzie malował? Dlaczego tak stoi? - To był znowu brodacz. - Przecież ma kamień.
Kamień stał nie opodal. Kilkanaście metrów od wody.
Już to panu tłumaczyłem. Oni nie są ludźmi i nie traktują tego tak, jak pan myśli... Malują przed rozrodem.
Jeśli już kiedyś malował, pomyślał, nie może być Trutniem. Truteń maluje tylko raz... Chociaż ten akurat
przypomina mi takiego. Jest wielki i muskularny, nie tak jak tamci malujący naprawdę... Byli już bardzo blisko.
Malarz stał nie dalej jak dziesięć metrów od nich. Galloon czuł jego ostry zapach.
- Dobrze - powiedział. - Stańmy.
Malarz drgnął na dźwięk jego głosu. Powoli odwrócił swą twarz, a potem opuścił dłoń. Miał pełne wargi i
głęboko osadzone, jasne oczy. Szczeknął krótko i podniósł coś z ziemi.
- Co tam ma? - zapytał natychmiast czujny brodacz.
- Jedzenie. Pokazuje nam jedzenie i oznacza to, że zbyt dużo nas tu przyszło, żeby zostać na jego terenie.
Nie wykarmiłby nas.
Ktoś dotknął go w ramię. Lonelyth.
-
Pan chyba wszystko o nich wie - powiedziała Weisblott. - Czy aby nie są niebezpieczni?
-
Nie bardziej niż ta kolba zboża - odpowiedział patrząc na Lonelytha. Ziemianin mrugnął okiem.
Wszyscy goście stali przed nimi.
-
Teraz - powiedział Lonelyth.
Galloon przycisnął krótkofalówkę.
- Teraz - powtórzył cicho.
Nikt nie słyszał. Prócz androida, którego zostawił w pociągu. Android miał teraz otworzyć drzwi kabiny
panny Weisblott i podrzucić tam hologram. Już drugi. Oba dał mu Lonelyth.
-
Samiec, jak się patrzy - powiedziała kobieta. - A gdzie samiczka? Mieszkają razem?
-
Nie - podkręcił wąsa. - Samice nie prowadzą osiadłego trybu życia. Wędrują po płaskowyżu. Nawet,
jeśli mają młode. Widzi pani, samice są czasem niebezpieczne i lepiej by dla nas było ich nie spotkać.
Malarz pokręcił głową. Znowu szczeknął.
Galloon wyszedł na czoło swojej grupy i dał znak, żeby szli za nim. Starał się okrążyć tubylca tak, żeby
mogli zobaczyć kamień. Samiec wodził za nimi głową. Potem westchnął chrapliwie i wszedł do rzeki. Zaczął
pić wodę. Przestali go interesować.
- Eeee - powiedział facet z zakręconymi butami. - Nic tam nie ma. Kamień jest łysy jak, za
przeproszeniem, pani głowa.
Ż
ona brodacza burknęła coś pod nosem.
- Może jakoś by go zachęcić... - Elegancik pociągnął za swoją kozią bródkę. - Znasz pan jakiś sposób?
Zrób pan coś jak rany...
Galloon stanął.
- Nie. Nikt nie wie, jak ich do tego zachęcić.
Stał za plecami Lonelytha, tuż obok zatrzymała się panna Weisblott. Nie musiał wytężać wzroku, żeby
zobaczyć grymas na jej pięknej twarzy. Szydercze wykrzywienie ust. Czyżby Lonelyth mówił prawdę?
Czyżby ona wiedziała?...
Patrzyli w milczeniu na stalowoszarą powierzchnię kamienia. Był spory, przewyższał każdego człowieka.
U jego podstawy skraplała się rosa i drobne kropelki perliły się kolorami tęczy. Jeszcze niżej rosła ostra
trawa. Było tu wilgotno. Wręcz parno. Wszędzie walały się resztki zbiorniczków na farby.
Galloon wziął w płuca głęboki oddech. Patrzył na tajemnicze piękno tego świata, ale myślał o czymś
innym.
O pannie Weisblott, kiedy otworzy drzwi swojej kabiny.
Aldritch zamknął drzwi.
Zasłonił dach loży i usiadł przed oknem. Było cicho, klimatyzacja zabrała lepkie powietrze parnego
wieczoru. Pociąg stał na końcowej stacji; tuż za nią tory zataczały pętlę i wracały do Miasta. Pierwsza
wycieczka na płaskowyż nie dała odpowiedzi. Patrzyli na Malarza i na kamień, później wrócili. Nic się nie
stało.
- Ciekawe, czy wrócimy do Miasta... - mruknął do siebie. - Czy panna Weisblott zgodzi się, żebyśmy
wrócili w komplecie? Wątpię.
Teraz włączyła pewnie już drugie podrzucone holo. To, na którym pojawiał się Mr Helper w całej swojej
okazałości. Aldritch wiedział, co usłyszy kobieta:
"Miło panią widzieć, Weisblott. Cieszę się, że mogę pani zapłacić za tak solidnie wykonaną robotę.
Widzi pani, ja nigdy nie zapominam o wynagrodzeniu. "WARS & GUNS" to bardzo solidna firma. Płaci
nawet za zdradę."
W tym momencie Mr Helper uśmiechał się szeroko. Dla wszystkich, którzy go znali, było jasne, że jest źle.
"Mój człowiek dopilnuje formalności. Nie stanie pani przed żadnym sądem, bo ja nie uznaję cudzych
wyroków. Ja sam sądzę. Jestem już tak stary, że nawet nie pamiętam, kiedy się to wszystko zaczęło. Wiem
natomiast, że mało kto tak się dla mnie napracował... O tak. Kawał roboty, Weisblott."
Aldritch zapalił papierosa i sięgnął po plastykową butelkę. Whisky była ciepła i skrzywił się pociągając
spory łyk.
- "Nie będę pani zawracał głowy. Szanuję cudzy czas." - kamera najeżdżała na twarz Mr Helpera. - "W
pociągu jest z panią Ktoś tak dobry w swoim fachu, że mogę o tym panią po prostu zawiadomić. Jemu to nie
będzie przeszkadzać, a ja nigdy nie uderzam w plecy. A tak dobrze się pani zapowiadała. Żegnam panią."
Aldritch zaśmiał się półgłosem. To nieprawda, pomyślał. Uderza pan w plecy, szefie. Dopiero potem padają
słowa wyjaśnienia. Ja to wiem. Ja wyjaśniam.
Tym razem szło o to, żeby ją sprowokować. Miała wpaść w panikę. Pierwsze holo, które podrzucił Galloon,
przedstawiało muchę miotającą się uparcie na szybie. Za szybą widać było drzewa i niebieskie niebo. Mucha
bzyczała szukając wyjścia. Pocierała nogami i jej skrzydełka szybko młóciły powietrze. Trwało to jakiś czas.
Bzykanie czarnego, błyskawicznie poruszającego się punktu. Potem na szybę padł cień. Mucha
nieruchomiała. Wielka, ludzka ręka spadała na owada. I otwierała okno. Żeby wyrzucić trupka.
Aldritch znowu sięgnął po butelkę. Raz jeszcze spojrzał na plecak. Wszystko było przygotowane. Czekał.
To nie mogło długo trwać. Weisblott musiała coś zrobić. Dlaczego tak zwleka?
Przymknął oczy.
Pisnął głośnik umieszczony nad jego łóżkiem.
-
Tak - powiedział podnosząc zmęczone powieki.
-
Miał pan rację - głos Galloona drżał. - Ona rozmawiała z Maszynistą. Był tam jeszcze ten facet ze
ś
miesznymi butami. Kłócili się czy coś... Nie słyszałem, co mówią, ale widziałem ich przez szybę.
-
Dobrze. A teraz?
-
Zostali w lokomotywie. Ona wyszła. Jakby czekała tylko na świt. Panie Lonelyth, co...
-
Zbieraj się, chłopie. Bez ciebie nie dam rady.
Galloon zakasłał.
-
Niech pan wyjdzie na dach. Tamtędy będzie nam prościej.
Aldritch zablokował zamek loży. Jasne. Teraz wiedział, dlaczego Weisblott tak zwlekała. Światło. Czekała
na dzień. Po chwili był już na dachu. Reszta podróżnych została w lożach, kilkugodzinna wędrówka zmęczyła
wszystkich. Tego ranka nieprędko przyjdzie im ochota na jakąś akcję. Będą spali aż do południa. Na to
musiała liczyć Weisblott. Chciała uderzyć, zanim uderzy on.
- Tutaj, panie Lonelyth - szepnął z jakiegoś włazu Galloon.
Aldritch widział jego przestraszone oczy i zwisające wąsy. Po chwili głowa Galloona zniknęła w
ciemnościach, a on sam zagłębił się w otwór. Wymacał szczeble. W tunelu jarzyły się słabe świetlówki i
dzięki nim widział drogę. Plecak ocierał się o metalowe ściany. Nagle korytarz skręcał i tam czekała już
ziemia. Wypełznął spod wagonu i odetchnął stając pewnie na nogach.
-
Poszła tędy - odezwał się Galloon. Stał kilka metrów dalej i niecierpliwie machał umundurowaną dłonią.
-
Szybko.
Aldritch zagłębił się w zboże.
- Nikt nas nie widział?
-
Chyba nie - odchrząknął Galloon. - Ten tunel wychodzi na południową stronę. Z lokomotywy nic tu nie
widać. Ona też poszła tędy. Musimy się śpieszyć, jeśli w ogóle chce pan ją dogonić.
-
Android - przypomniał sobie Aldritch. - Gdzie jest stewardesa, człowieku? Mówiłem ci, żebyś ją zabrał.
-
Myślałem, że pan żartuje - zasapał Galloon i stanął w miejscu.
-
Nie.
-
Zaraz - przewodnik zaczął manipulować przy swoim nadajniku - B-52. B-52.
-
Słucham, panie Galloon - odezwał się kobiecy głos.
-
Masz wyjść z loży i udać się w stronę tego nadajnika. Tak, żeby cię nikt nie widział. Czy zrozumiałaś?
-
Oczywiście. Wykonuję zadanie.
Dyszeli ciężko. Aldritch zapalił następnego papierosa, a Galloon poprawił czapkę. Widział, jak zbiera się w
sobie:
-
Czy wyjaśni mi pan coś więcej? Wylecę z roboty, jak nam nie pójdzie. Ani chybi Maszynista weźmie
mnie za dupę...
-
To ci nie grozi, przyjacielu - westchnął Aldritch. - Nieboszczyków się nie wyrzuca. Ani nie bierze za
dupę. Teraz słuchaj. Jestem po stronie Malarzy, bracie. Wszystko robimy dla nich. Tamci chcą ich dla siebie.
Chcą końca El Divino.
Wciąż stali w miejscu. Weisblott oddalała się z każdą chwilą.
- A jeśli pan kłamie? - zapytał Galloon. - Skąd mam wiedzieć, czy...
- Chłopie. Za jakiś czas zobaczysz, że i tak uratowałem ci życie.
Coś zaszeleściło. Ze zboża wychyliła się stewardesa.
-
Jestem, proszę pana - powiedziała do Galloona.
- Dobra. Idziemy - oczy Aldritcha napotkały oczy tamtego. Widział w nich strach. Ale wiedział, że to nie o
nich ani nie o swoje życie martwi się ten śmieszny człowieczek. On bał się o Malarzy. O cały ten świat.
Szybko znaleźli jej ślady. Deptała niebieskie łany, wyraźnie się śpieszyła. Była chyba pewna swego,
Aldritch zastanawiał się, czy dobrze odgadł jej zamiary.
Już wkrótce stało się jasne, że kobieta zagłębia się w płaskowyż. Podążali jej tropem, prowadził Galloon.
On znał to miejsce.
-
Panie Lonelyth.
-
Tak?
-
Chyba wiem, gdzie ona idzie. Zmierza do tego kamienia.
Aldritch skinął głową.
-
Też tak myślę. Czy to jeszcze daleko?
- Pół kilometra - Galloon zasapał nerwowo. - Ja myślę, że można by podejść tam z drugiej strony. Jeśli się
nas spodziewa, to na pewno nie stamtąd.
Aldritch stanął. Jakaś szczególnie pełna kolba uderzyła go w brzuch. Dotknął jej ciepłej skórki, czuł
tętniące życiem zarodniki.
- Dobrze. Ale ostrożnie.
Ruszył za przewodnikiem, za nim szedł android. Wciąż nie było widać słońca, ale jego promienie uderzały
w chmury unoszących się zarodników i dzięki temu było już prawie jasno. Nad równiną płynęły świecące
obłoki.
- Niech pan patrzy w niebo, panie Lonelyth - powiedział Galloon. - Czy jest pan w stanie to dostrzec? Co
wy chcecie od tego świata? Co chcecie mu zabrać? Piękno?
Aldritch nie odpowiedział. Nie chciał odpowiadać. Wydawało mu się, że słyszy już rzekę.
-
Ostrożnie - powiedział do Galloona. - Jeśli chce pan mieć te swoje świecące chmury, niech się pan
skoncentruje. Teraz ja będę podejmował decyzje.
-
Mieliśmy rację - odpowiedział Galloon. - Widzę ją.
Aldritch złapał go za ramię i zatrzymał. Ostrożnie rozchylił pędy zbóż. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego
lornetkę.
Weisblott stała przed kamieniem. Pochylała się nad czymś, co leżało na ziemi, a słaby wiatr rozwiewał
jej jasne włosy. Nie od razu dostrzegł Malarza. Siedział w cieniu kamienia i przyglądał się kobiecie. Był
chyba zdenerwowany, jego nozdrza rozchylały się szybko, a ręce drapały pędy zboża.
-
Co ona robi? - zapytał Galloon.
-
Jeszcze nic - odpowiedział ochryple. - Dopiero się zacznie.
I zaczęło się. Obok kamienia wyrosło holo. Weisblott uruchomiła projektor. Aldritch uśmiechnął się. Tak
jest, pomyślał. Chce mnie wyprzedzić. Nie wie, kim jest jej przeciwnik, ale jest pewna, że przebywa w
pociągu. Pociąg jest zagrożeniem.
Widział lokomotywę i wagony. Musiała je sfilmować przed chwilą; stały na swoim torze, ospałe metalowe
cielska, pełne śpiących ludzi i ziemskiego życia. Obce. Pociąg nie pasował do zbóż i chmur płynących nad
horyzontem. Na to liczyła.
- Co tam jest? - zapytał znowu Galloon. - Coś się świeci...
Nie odwracając się podał tamtemu lornetkę.
Chyba wiem, jak ona chce zachęcić Malarza do pracy.
- Rany boskie... Ależ to jest nasz pociąg - powiedział Galloon. - Hologram pociągu. Czy ona... Panie
Lonelyth, ta kobieta zwariowała. Rozbiera się. Ściąga całe ubranie...
Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa.
- Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się rozbierały bez konkretnego powodu. Przynajmniej ja takich
nie znam. A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy do nich panna Weisblott. Zapewniam cię, że wie, co robi.
Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła. Weisblott była już naga. Stanęła w rozkroku przed
Malarzem i pokazała mu hologram. Samiec i samica. Jakież to proste. Jej duże piersi zakołysały się
niespokojnie.
Malarz poderwał się z ziemi. Jego ręce sięgnęły w zboże. Zaczął malować. Na początku były to tylko
kolorowe plamy. Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze sobą mieszać, z szaleńczą zdawało się
szybkością i zamiarem. Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople potu spływały po skórze pleców. W
pewnej chwili znieruchomiał. Kobieta wyprężyła pośladki. Malarz zadrżał i znowu sięgnął po farby.
-
Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon. - Niech pan coś powie...
-
On maluje nasz pociąg. Powiedziałem ci, że ratuję twoje życie. Nie spodziewaj się, że będziemy mogli
wrócić nim do Miasta. Nikt już nie wróci. Wystawiła nas wszystkich na cel.
Galloon zaczął kaszleć.
Malarz powoli kończył. To, co widział na kamieniu Aldritch, nie różniło się już niczym od reszty
płaskowyżu. Zostały chmury, zostało zboże. Zniknęły tory, wagony i lokomotywa. El Divino pozbyła się
obcych. Kamień zatętnił kolorami.
Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło.
- Popatrz sobie - powiedział. - Malarz dostaje właśnie zapłatę. Dobrze się spisał.
Galloon jęknął coś niezrozumiale. To, co zobaczył, odebrało mu resztki spokoju. Spółkująca para.
Człowiek i Obcy.
- Tak właśnie ich do tego zmusza. Coś za coś. Teraz jest dobry moment. Chodźmy.
Galloon nawet nie drgnął. Patrzył w lornetkę jak zaczarowany.
- Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie siłą wyjął z jego dłoni lornetkę. Były wilgotne.
Galloon oklapł. Jeszcze bardziej się przygarbił, jego szczurza twarz pokryła się szarością. Mrugał nerwowo
oczami i patrzył na Aldritcha. Na chwilę przestał kaszleć.
-
Jak ona mogła nas zabić... - powiedział.
-
Jeszcze żyjemy. I to daje nam pewne możliwości.
Huknął strzał. Galloon zasłonił oczy.
- Zabiła go - powiedział Lonelyth. - Musi zachować równowagę. Samice tak właśnie robią z Kreatorami.
Tylko Truteń ma szansę przeżycia. Powinna to zresztą zrobić przed kopulacją, ale widać nie chciała...
Chmury świeciły coraz jaśniej. Wciąż nie widzieli słońca. W zbożu cykały owady.
-
I co teraz? - zapytał. - Co pan chce zrobić?
-
Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na zachód od tamtego kamienia. - Lonelyth spojrzał na
zegarek, a później na niego.
Odwrócił wzrok. Jak ten facet może być taki spokojny... Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. I
jeszcze tego nieszczęśnika.
- Tak - powiedział. - Pół godziny drogi stąd.
Lonelyth skinął głową. Sięgnał do plecaka. Wydawał się myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloon
widział, że na jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek. Mężczyzna z siwiejącymi włosami
poklepał go po plecach.
-
Mamy czas, Freddie. Dlaczego tak mi się przyglądasz?
-
Nie wiem. Kim pan jest?
Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami.
- Jestem Bruce Lonelyth. Ziemianin. A ty, kim ty jesteś, Freddie?
Czarne oczy zmrużyły się. Kpiąco? Nerwowo? Czujnie?
- Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa. - Niech pan powie chociaż tyle. Ja przecież... Pomogłem
panu.
Lonelyth usiadł w zbożu. Przez chwilę bawił się niebieskimi kolbami.
- Pracuję dla pieniędzy. I ja też ci pomogę. Zrobię to tak, że Ziemia przestanie się interesować tymi
golasami. Chcę ich dla siebie, Freddie. Ja mam zadecydować.
Galloon usiadł obok tamtego. Wciąż niewiele rozumiał. Nigdy nie myślał o takich sprawach. Nie
przypuszczał nawet, że są światy, które sięgają po życie innych światów. On miał chmury El Divino i obrazy
tych pięknych istot. Miał swoje marzenia i miał swoje oszczędności. Niczego więcej nie pragnął. Ale nagle
zrozumiał, że to nie wystarcza. Byli jeszcze inni. Czaili się wokół i chociaż on sam nie był dla nich
zagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego, czego pragnął.
Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli tak, a on inaczej? Czy należeli do innych
gatunków?
-
Na co czekamy, panie Lonelyth?
-
Na poduszkowiec. Weisblott musi jakoś wrócić. I widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekran
małego radaru. Mrugało tam zielone światełko. - Nie zobaczą nas, bo siedzimy za nią. Zakłócam zresztą ich
radary. Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na Ziemię. Po prostu wypadek. Tubylcy zniszczyli
pociąg i zabili kilku ludzi. Kto ich wie dlaczego? Tacy już są, sukinsyny. Zmieniają. I panna Weisblott zyska
nieco czasu.
-
W Mieście coś takiego już się stało - nagle przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy. -Zniknęło
kilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec korporacji "WARS & GUNS"... Ale widzę, że i o tym pan
wie.
-
Wiem. Poduszkowiec jest już przy niej. Wsiada. - Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu. - No.
Polecieli.
Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał. Widział białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta. Uderzone
powietrzem zboże zafalowało gwałtownie. Poduszkowiec miał rządowe oznakowania.
- No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał czując rozpacz.
- Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział, ten poduszkowiec reprezentował Miasto.
Lonelyth uśmiechał się.
- Ja jeszcze nie zakończyłem. Mój szef obiecał zapłacić pannie Weisblott. Prowadź mnie do tego drugiego
kamienia.
Wstali ciężko. Skinął na stewardesę i android poszedł za nimi. Pewnie będzie mu potrzebna do
przygotowywania posiłków. Albo zdechniemy wśród tego zboża.
Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich zmęczone oczy. Zapowiadał się piękny dzień. Galloon
wziął w płuca głęboki oddech. Na co tamten jeszcze liczył?
-
To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki.
-
Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth.
-
Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny. Wiem, bo sam leciałem.
-
Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka. Nie
mówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana?
-
Kto? Weisblott?
-
Ta sama.
Pokręcił głową. O czym on gada? Czyżby zwariował, pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża.
Wyszli wprost na kamień. Był duży, chyba większy od poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten.
Malarz siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem. Ten był łysawy, za to jego klatkę piersiową
porastały ciemne, zmierzwione kudły. Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na prawym biodrze. Na ich widok
wstał.
- Jeszcze nie - powiedział Lonelyth. - Jeszcze poczekamy.
Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień. Przystanęli tuż nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce.
Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie. Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba. Rzeka
połyskiwała setkami barwnych cieni.
-
Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie.
Była przyjemnie chłodna.
-
Tak. Już to wcześniej zauważyłem. To chyba przez te zarodniki. Wirują nad głównym nurtem. Tu jakoś
ich nie ma.
Zapadła cisza. Jakiś owad podpłynął do jego dłoni. Był płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzyki
powietrza. Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami. Galloon wyciągnął w jego stronę palec. Owad
znieruchomiał.
-
Dobra - westchnął Lonelyth. - Niech pan przywoła androida.
Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony.
-
Syndie - powiedział. - Chodź tutaj.
Stewardesa stanęła po jego prawej stronie.
-
Słucham, panie Galloon.
-
Nie. Masz słuchać tego pana. Już on ci wszystko powie. Lonelyth wyjął coś z plecaka.
-
Umiesz obsługiwać holo, Syndie?
-
Tak, proszę pana.
-
Dobrze. Idź z tym w stronę tego kamienia. Następne polecenie otrzymasz drogą radiową. Android skinął
głową. Syndie była modelem B52 i oznaczało to, że była zdolna do pełnienia różnych kobiecych zadań.
Konstruktorzy dali jej ponętne ciało i piękną twarz. Miała krótkie, rude włosy i minispódniczkę. I białą
koszulkę z delikatnymi ramiączkami, pod którą prężyły się kształtne piersi. Ruszała się płynnie; jej długie
nogi sprawnie omijały nierówności terenu, a pośladki rytmicznie przyciągały ich oczy. Po chwili zniknęła w
zbożu, żeby minutę później wychynąć z niego dokładnie tam, gdzie stał kamień.
-
Dobrze - powtórzył Lonelyth. - Teraz rozbierz się. Do naga.
-
Jak to... - chciał zaprotestować, ale słowa uwięzły mu w gardle.
Lonelyth podniósł lornetkę.
-
O.K., kochanie. Włącz holo i wyświetl obraz tuż obok kamienia. Potem staraj się zainteresować sobą tego
mężczyznę. Czy zrozumiałaś?
-
Ten mężczyzna jest Obcym - zadźwięczał jej spokojny głos.
-
Wiem. Mimo wszystko zrób to, co ci każę.
-
Zrozumiałam. Jestem już naga i włączyłam holo. Teraz staram się go zainteresować.
Ale nie było to potrzebne. Galloon widział, jak Malarz zrywa się z ziemi. Widział jego łysiejącą głowę i
ręce zagłębiające się w trawie. Syndie wypięła się prowokująco. Uklękła.
- To po to była panu potrzebna Syndie. Zaczynam rozumieć. Pan od razu wiedział.
Nie potrafił dostrzec, co przedstawia holo. Bez lornetki nie był w stanie tego zobaczyć. Co to może być?
- Niech mi pan da lornetkę - poprosił. - Chcę wiedzieć, co tam jest.
- Nie - odpowiedział krótko Lonelyth.
Malarz zaczął już malować.
-
Co tam jest, do cholery? Co pan zmienia? - starał się wyrwać tamtemu lornetkę, ale Lonelyth odsunął go
swoją silną ręką.
-
Uspokój się, przyjacielu.
-
Nie! Niech pan mi to da...
Znowu starał się sięgnąć do twarzy Ziemianina. Wtedy Lonelyth przewrócił go w przybrzeżny piach i
pochylił nad nim swą zmęczoną twarz. Czarne oczy zaczęły rosnąć. Potem rozmazały się. Widział już tylko
czerń. Zalała jego wątłe ciało niczym gęsty asfalt. Niczym czarna woda. Dusił się.
- Nie - usłyszał jeszcze ochrypły głos. Zemdlał.
Aldritch otarł czoło i odgarnął z niego kosmyk włosów. Słońce prażyło przez chmury. Było już prawie
południe.
Przytknął oczy do szkieł lornetki. Malarz skończył.
Skończył obraz i skończył z Syndie.
-
B52 - powiedział cicho do mikrofonu.
-
Tak, proszę pana?
-
Możesz wracać. Zabierz ze sobą holo.
-
Zrozumiałam. Czy mogę zabrać też ubranie?
-
Jasne. Ubierz się, Syndie.
Potem pochylił się i zaczerpnął wody z rzeki. Chlusnął nią w leżącego przewodnika. Galloon otworzył
oczy. Poruszył wąsem. Chrząknął.
-
Już po wszystkim?
-
Tak - odpowiedział patrząc na skrzącą się rzekę.
-
Zaraz przyleci po nas poduszkowiec. Dałem już sygnał chłopakom. Robota skończona.
Galloon zbierał się powoli. Aldritch patrzył, jak otrzepuje swój śmieszny uniform i przygładza resztki
włosów. Kiedy wróciła Syndie, Galloon wciąż przygładzał swoje włosy. Zwlekał z pytaniem.
- Teraz już mi pan powie? Czy dopiero w Mieście? - jego głos był piskliwy. Aldritch potrząsnął niebieską
kolbą. Zagrzechotała.
- Nie ma już Miasta, Freddie. Widzisz, nie mogłem być pewien, gdzie też ona akurat będzie. I kto właściwie
jej pomaga. Hologram przedstawiał całe Miasto. Tak, jakżeście je zbudowali.
Galloon zaszlochał. Jego palce wykrzywiły się konwulsyjnie.
- Nie - wrzasnął. - Nie zabiłeś chyba tych wszystkich ludzi, skurwielu. Powiedz, że nie. To przecież
niemożliwe... Na Boga Jedynego.
Aldritch uśmiechnął się. W jego czarnych oczach nie było już żadnych uczuć. Patrzyły na wirujące
zarodniki.
- Wiedziałem, że w końcu polubisz ludzi - powiedział. - Ale ja zrobiłem tylko to, co chciałeś. El
Divino odetchnęła. Pozostała przy życiu. Mr Helper będzie się musiał poważnie zastanowić. Zza
horyzontu wyskoczył poduszkowiec. Leciał w ich stronę.
Aldritch pstryknął papierosem i wypuścił z sykiem dym. Potem schylił się i sięgnął po swój plecak.
- Koniec - powiedział do Galloona. - Nie byli tego warci, Freddie.
Ale nie wiedział, czy to prawda. Nie wiedział, czy życie każdego z nich liczyło się rzeczywiście mniej niż
ż
ycie Malarzy. Sięgnął szybko w powietrze i złapał jeden z zarodników.
- Może to właśnie ty przeważyłeś szalę, bracie - mruknął do złocistego nasionka. - Tak. Pewnie tak to było.
Poduszkowiec mrugnął światłami. Schodził do lądowania.
Aldritch przekrzywił głowę i mrugnął.
Zarodniki wirowały w powietrzu.
Gdzieś tam, na płaskowyżu, samotna istota malowała kolejny obraz. Ludzie nie byli jej potrzebni. Nie byli
potrzebni nikomu prócz siebie samych.
Domy w mieście
Działo się to w Czasach Upadku, w samo południe jesiennego dnia, który był szary jak dzień poprzedni i
szary jak ranek dnia następnego.
Spotkali się na placu pośród rozrzuconych kamieni, niegdyś podpierających studnię pełną czerwonego
wina, dziś zniszczoną wschodnimi wichrami. Nikt nie pamiętał ich imion. Dwaj byli elfami a trzeci aniołem.
Cała trójka dawno już zapomniała, komu właściwie służyły ich serca, a na kogo ich dłonie podnosiły miecze.
W Czasach Upadku, kiedy Władca Życia błąkał się po nieznanych krainach, nie to miało znaczenie. Liczyły
się gry. Tylko gry.
- Wyrosłem w tej okolicy - westchnął anioł. - Pamiętam jasne włosy matki odbijające się w studni, żaden
wiatr nie śmiał ich ruszyć. Matka śpiewała mi stare pieśni, ale nie mogę sobie przypomnieć słów... Ani
jednego prawdziwego słowa...
Elfy pochyliły głowy.
- Niech przeklęte będą te wspomnienia – powiedział wyższy z nich, skubiąc potarganą brodę. - Są jak
chmury pełne deszczu płynące nad spragnioną pustynią, a my stoimy na piaskach wydm i więdniemy niczym
bezlistne palmy. Jeśli umierać, po co aż tak cierpieć?
- Niech będą przeklęte - przytaknął drugi elf i usiadł na omszałym głazie. - Każda myśl z dobrych czasów
warta jest dziś tyle samo, co srebrna moneta w kraju, gdzie ludzie nie używają pieniędzy ani złota.
Anioł popatrzył na nich i nic nie powiedział. Jego wyblakłe oczy były puste.
- Grajmy, grajmy, niech spełnią się losy, a czas wypełnią posunięcia pionków... - zaśpiewał cicho siedzący
na kamieniu elf. - Czas na grę.
Anioł i drugi elf przysiedli na sąsiednich głazach i zaciągnęli poły długich płaszczy. Dziury pokryły
ś
wietny niegdyś materiał niczym liszaje na ciele chorego. Na butach wędrowców zagnieździł się mech i białe
plamy pleśni.
Choroba niszczyła dusze i niszczyła ubrania. Mówią żebracy: „Jeśli więcej w twym ubraniu dziur niż
materiału, nie pomogą już żadne nici. Zrzuć je z ramion i zakop, a może wtedy uratujesz swoją duszę."
- Widzę już jednego - uśmiechnął się brodaty elf. - Stawiam, że nie ma więcej jak kilkanaście dni. Taaak,
mamy pierwszego.
- Gdzie? - zapytał anioł. - Gdzie jest?
- Przeszedł przez most i zmierza prosto do miasta zła. Pan Śmierci czeka. Stawiam na szybki koniec.
Stawiam na Piekło.
- Nie zgadzam się. - Uszy wyszego elfa poruszyły się niespokojnie, sine usta dmuchnęły kłębem pary. -
Umrze, ale wygra. Śmierć nie jest dla niego czymś strasznym, straszne jest jego życie. Widzicie je?
- Nie mam już tak bystrych oczu jak wy dwaj - westchnął anioł. - Nie widzę nawet tego człowieka... Most
jest pusty.
Brodaty elf wzruszył krępymi ramionami.
- Ślepi odpadają z Gry. Powtarzam: Piekło. Pokusa zeżre go jak płomień świecy zżera ćmy. Dostanie to, na
co zasłużył.
- Mylisz się. - Wysoki elf wyciągnął przed siebie zniszczone buty. - Ten człowiek wygra. Wygrają jego
intencje. Nie ma w nim zła, o którym wciąż myślisz. Umrze, ale nie widzę przed nim Piekła. A jeśli nie ma
Piekła, to znaczy, że wygra.
- Gdzie? Gdzie ten, o którym mówicie... Most przecież pusty... Nikogo tam nie ma. - Anioł rozglądał się
bezradnie. - Most jest pusty...
- On już zszedł z mostu. - Brodaty elf wyłamał z trzaskiem palce. - Idzie prosto do Piekła.
Ś
wiatło południowego słońca zalewało domy, żar spływał z dachów na brudne, pełne śmieci ulice. W nocy
chodziły nimi dziwki, wieczorami pijani żołnierze, a w dzień robotnicy z okolicznych fabryk. Pasy szarego
dymu snuły się w powietrzu niczym szale zapomniane przez diabły i każdego dnia było ich więcej. Czasem
powiało smrodem wypatroszonych ryb, czasem samochodowymi spalinami.
Bernie Floyd założył czarne okulary.
Nie znosił tej dzielnicy. Nie lubił ludzi rozmawiających przyciszonymi głosami w ledwo zrozumiałym
slangu, nie cierpiał ich wychudzonych twarzy i grubych spoconych dłoni. Chciał splunąć na poszczerbiony
krawężnik, ale zrezygnował na myśl, że jego ślina zostanie w tym miejscu.
- Chodźmy, Moon. - Pociągnął smycz. – Spieprzajmy stąd.
Bulterier podniósł głowę. Zawahał się, a potem ruszył do przodu. Chwilowo nie zwracał uwagi na
czteropiętrowe domy, wyrastające z ziemi jak ciemne guzy, ani na rachityczne drzewa pełne szarych ptaków.
- Taaak - westchnął do siebie Floyd. - Ty po prostu na nich sikasz.
Właśnie z powodu psa przyjeżdżał aż tutaj. Mieszkał po drugiej stronie rzeki, w jednej z najbogatszych
dzielnic Ethollet. Jego sąsiedzi wymagali dobrego zachowania i miłych gestów i o ile sam mógł im to
zapewnić, nigdy nie potrafił przewidzieć, co zrobi Moon. Bulterier zaś tylko czekał na okazję, żeby skoczyć
do czyjejś nogi i zatrzasnąć ją w potężnych szczękach. Dokładnie tak, jak to zrobił z nogą syna pana Farrella.
Pan Farrell był zastępcą prokuratora generalnego.
- Chodź. - Floyd znowu szarpnął smycz. – Błagam cię, chodźmy stąd.
Odtąd przyjeżdżał z psem aż tutaj. Parkował poduszkowiec na jednej z obskurnych ulic i szedł z zadartą
głową, dwadzieścia minut w jedną stronę i dwadzieścia w drugą. Byle zobaczyć jak najmniej. I szybko stąd
uciec.
Moon zacharczał. Oznaczało to, że nie jest jeszcze zadowolony. Floyd zaklął ciężko i dał się poprowadzić
w najbliższą wąską uliczkę. Domy były tu wyjątkowo szpetne, a ptaki siedziały na drzewach w zupełnej
ciszy. Stare poniszczone neony skrzypiały zardzewiałymi głosami. Kilka zdezelowanych androidów grało w
karty.
- Wracajmy, Moon. Dam ci dzisiaj podwójną porcję żarcia. I lody.
Bulterier nie zareagował. Jego świńskie oczka patrzyły przed siebie: tam, gdzie uliczka zwężała się jeszcze
bardziej i ginęła w cieniu. Wiatr uderzył smrodem ryb w delikatne nozdrza Floyda.
- Cholera, Moon - skrzywił się mężczyzna. – Dokąd mnie ciągniesz... Mam już tego dosyć, idioto.
Minął ich mężczyzna: niski, chudy, ubrany w sfatygowany, kiedyś zapewne niebieski kombinezon.
Wyblakłymi, pozbawionymi wyrazu oczyma spojrzał na Floyda. Po chwili zamrugał ze zdziwieniem i coś na
kształt uśmiechu przemknęło po jego wargach.
- śmiejesz się ze mnie, co? - zawołał Floyd. - Bo cię psem poszczuję, śmieciu jeden!
Odpowiedziało mu tylko stłumione echo: - ...jeden, eden, den, en.
Pies zawarczał. Uliczka poczęła zakręcać i niczym rzeka wcinała się między brązowe budynki. Ich okna
były teraz nie dalej jak na wyciągnięcie ręki. Floyd miał wrażenie, że dotarł do samego serca dzielnicy
Floghec. Do jej brudnego mózgu.
Nie mógł też odpędzić myśli, że jest otoczony. Te pochylone domy i ten zapach patroszonych ryb...
Właśnie ta część miasta, której nie znosił, uparcie nawiedzała go w czasie snów, szczególnie w wietrzyste
noce.
- Ciekawe, co będzie za tym zakrętem, Moon. Pewnie samo cholerne Piekło. Jeśli teraz nie wrócimy, nie
zobaczysz suki na wiosnę. Już ja ci to załatwię.
Przymknął oczy, starając się nie myśleć o tych, co żyli za tymi oknami. Przecież ktoś tam musiał mieszkać.
Oprócz robactwa.
Zakręt był bardzo głęboki. Floyd wziął szybki, płytki oddech i przyciągnął smycz z Moonem jak najbliżej
siebie. Pies posapywał. Musiał wreszcie poczuć smród.
- Zapomnij o suce, bracie - powtórzył człowiek. - Gdzie my jesteśmy?
Wyszli na prostą. I wcale nie było tu Piekła. Floyd zobaczył raj.
- O, Boże.
Stali na skraju maleńkiego ryneczku pokrytego delikatną, złocistą kostką i klombami pełnymi zielonych,
równo przyciętych krzaków. Ciepłe słońce oświetlało gładką kopułę pałacyku wyrastającego ze środka placu.
Po jego obu stronach postawiono małe kolorowe domki o zabawnych bajkowych kształtach.
Floyd pochylił się i dotknął złocistej kostki.
- To jest prawdziwe, Moon. Gdzieś ty mnie przyciągnął?
- Jest pan cały czas w dzielnicy Floghec - wyjaśnił cichy głos.
Mówiła wysoka, uśmiechnięta kobieta. Stała na werandzie najbliższego domku, a wiatr delikatnie muskał
jej długie rude włosy.
Podszedł bliżej, mocno trzymając smycz. Floyd nie lubił obcych.
- Tutaj? - zapytał przełykając ślinę. - Ależ... Jak to możliwe?
Kobieta uśmiechnęła się. Widział teraz, że jej zęby są białe, a brzoskwiniowa skóra gładka. Miała na sobie
krótką, skromną sukienkę; przemknęło mu przez głowę, że można by ją zerwać jednym szarpnięciem.
- Rozbudowujemy się. Nie wszyscy we Floghec lubią smród ryb i nie wszyscy pracują w fabrykach. Tu
rozpoczyna się budowa nowego miasta. Będzie piękniejsze niż to po drugiej stronie rzeki.
Wyciągnęła rękę pokazując palcem pałacyk. Zrobiła to jak mała dziewczynka chcąca podzielić się z kimś
jakąś tajemnicą; szybko i niecierpliwie, ale jej bujne ciało zafalowało pod sukienką.
- Widzi pan?
- Tak.
- Tam właśnie mieszka pan Decayro. To on płaci za wszystko. On buduje domy. Buduje tanie domy, w
których my wszyscy możemy mieszkać. Dzięki niemu i z nim. Każdy ma pracę, zapewnia nam ją jego
człowiek. Wielki, potężny mężczyzna, nazywa się Helper.
Moon usiadł przed werandą, sapał i wpatrywał się w nogi kobiety. Floyd ponownie przełknął ślinę.
- Hm - powiedział. - Naprawdę nigdy bym nie pomyślał...
- Proszę wejść. Pewnie zmęczył pana spacer przez stare opłotki Floghec. Chętnie panu wyjaśnię, jak do
tego doszło. Pan pewnie z Ethollet?
- Tak. Przyjeżdżam tu z psem. Jest bardzo dziki.
Nim zdążył jej przeszkodzić, kobieta przechyliła się przez werandę i pogłaskała płaską głowę bulteriera.
Moon szczeknął ostro. Najwyraźniej był zadowolony.
- Nie wygląda na dzikiego. No, proszę wejść. Pies może poczekać tutaj.
Kiedy wiązał smycz do złoconej poręczy, zza sąsiedniego domku wyszła starsza para. Byli dostojni jak
państwo Farellowie, ale jakby jeszcze bardziej godni. Mężczyzna uchylił kapelusza, więc także Floyd
odruchowo skłonił głowę. Siwa pani dygnęła skromnie.
Drzwi były otwarte. Kobieta czekała w środku, stojąc przed okrągłym oknem przesłoniętym aksamitną
zasłoną. Światło obrysowało jej postać i Floyd wiedział już, że jest niej coś, czego tak brakowało jego żonie.
Była świeża. piękna. Tak jak piękne może być drzewo i jak nigdy piękny nie będzie samochód.
- Nazywam się Bernie Floyd... - powiedział. - Ja...
A potem podszedł do niej i zrobił to, o czym pomyślał przed chwilą. Sukienka opadła. Kobieta stała drżąc
lekko, a on patrzył w jej ciemne oczy. Widział drobne kropelpotu błyszczące w półmroku i kiedy przytuliła
się do niego, poczuł też jej zapach. Wtedy znowu pomyślał o swojej żonie wymachującej brązową cygaretką i
o włosach jej koleżanek, pełnych żeli i sztuczności.
- Chodź - powiedziała kobieta.
Jej głos odegnał tamte myśli. Osunęli się na dywan. Floyd dyszał ciężko, ściągając garnitur, a kobieta leżała
cicho i gładziła jego twarz.
- Jesteś piękna - wyszeptał. - Gdzie pracujesz? W Ethollet?
- Nie - powiedziała patrząc w okno. - Pracuję dla pana Helpera. Tutaj, każdy z nas pracuje dla pana Hellera
i jego WARS 'N' GUNS. Kiedyś powiem ci o tym więcej. Kiedyś, kiedy zrozumiesz. A teraz nie mów już nic.
Floyd zobaczył ocean i siebie biegnącego wzdłuż zielonych fal. Wiatr szarpał jego włosy, a wilgoć
chłodziła rozpalone ciało.
Biegł coraz szybciej, prawie tak szybko, jakby miał dogonić dwie białe mewy lecące nad jego głową.
Słyszał stopy uderzające w mokry piasek i z każdym krokiem coraz bardziej pragnął wody. Jeszcze kilka
metrów. Jeszcze dwa uderzenia serca. Jeszcze jeden oddech.
I skoczył w morze.
Kobieta krzyknęła.
Było ciemno. Niebo zachmurzyło się, nad Floydem pochylały się przygarbione sylwetki rachitycznych
drzew rosnących wzdłuż ulicy. Obok jego głowy siedział Moon, nieco dalej leżała pusta butelka. Jakiś pijak
ś
piewał sprośną piosenkę. Śmierdziało rybami.
Floyd usiadł z trudem. Chciało mu się wymiotować.
- Co ja tu robię? - wycharczał.
Pies warknął niecierpliwie. Jego smycz była przywiązana do poduszkowca Floyda.
- A może?... - Sięgnął do kieszeni marynarki. - Nie. Portfel był na swoim miejscu. W koszuli brakowało
kilku guzików, sznurówki butów pętały się pod nogami.
Spróbował wstać.
- Więc to prawda. Byłem tam.
Uruchomił cloudyarda i ruszył powoli w stronę mostu łączącego Ethollet z Floghec. Cały czas kręciło mu
się w głowie. Nie mógł zebrać myśli.
Kilkanaście minut później był już przed domem.
- Napadli mnie - powiedział do przerażonej żony. - Psa uśpili. Wszystko będzie dobrze, kochanie.
Ale nie długo. Następnego poranka nie wstał z łóżka. W klinice dostał izolatkę i bez słowa patrzył w okno,
dygocząc w gorączce. Miesiąc później zmarł. Przed śmiercią szeptał o mieście w mieście i o człowieku, dla
którego pracuje młoda piękna dziewczyna. Majaczył też o bajkowym pałacu, do którego idzie, i o trzech
istotach grających w jakąś szaloną grę. Lekarze kręcili głowami, a diagnoza brzmiała: Colagenosis susp.
Cachexia.
Tego dnia w sercu Floghec wyrósł nowy dom. Był okazalszy niż pozostałe, a jego bujny ogród napełniał
radością oczy mieszkańców dzielnicy.
- Pracujesz dobrze - powiedział pan Decayro. – Coraz lepiej. Nasze miasto rośnie.
Kobieta skinęła głową.
- Czy mogę w nim zamieszkać, proszę pana? Poprzedni wydaje mi się teraz nieco mały...
Pan Decayro przygładził siwe włosy.
- Tak. Ten dom jest twój, kochanie. Zobaczmy, kto też zadomowił się w tamtym?
Ujął ją pod rękę i odkłonił się przechodzącej parze.
Na werandzie pojawił się mężczyzna. Jego twarz była spokojna i zamyślona, wystawił ją ku słońcu, mrużąc
oczy.
- Witam w nowym domu - powiedział Decayro. – Jak się miewasz, chłopcze?
Mężczyzna pochylił głowę. Coś jakby cień przebiegło po jego obliczu.
- Dobrze. Ja... Ja chyba długo nie wychodziłem na świeże powietrze. Brakowało mi powietrza, proszę pana.
Bardzo brakowało. I słońca. Ja... Nazywam się Bernie Floyd.
Pan Decayro pogłaskał twarz dziewczyny i milcząc kiwał głową. Nagle rozprostował długie palce.
Chmury przesłoniły słońce. Nad miastem przetoczył się grzmot.
Dziewczyna skuliła się niczym pies i przywarła do swego pana.
- Jesteś głupi, człowieku - wyszeptał pan Decayro. - To nie słońca ci brakowało. Wszystko, czego
potrzebowałeś, to ten dom. Taka jest prawda: potrzebowałeś domu i ja cię przygarnąłem.
Mężczyzna potarł czoło.
- Ale... Ja miałem już dom. A w domu żonę i byłem...
- Byłeś niczym. Byłeś chorym, szwendającym się ciałem i śmieszy mnie, że w ogóle o tym mówimy. Teraz
jesteś we właściwym miejscu. Dostaniesz też pracę, o której marzyłeś. Pan Helper już na ciebie czeka.
Zaczęło padać. Krople deszczu roztrzaskiwały się na bruku wyściełającym rynek, ściekały pomiędzy
kamieniami i pędziły dalej wesołymi strumykami, które porywały pył i brud, gdzieś tam, gdzie krzywe domy
uginały się nad wąskimi uliczkami, a powietrze śmierdziało gnijącymi rybami. Kobieta pochyliła głowę i
patrzyła, jak jej sukienka ciemnieje od deszczu. Stojący na werandzie Floyd widział, że pod tę sukienkę nie
włożyła niczego.
Kobieta uśmiechnęła się.
Floyd przełknął ślinę.
- Gdzie ja jestem? Niech mi pan odpowie... Gdzie ja jestem?
Jego głos wpadł między krople deszczu, a one złapały go i rzuciły na bruk. Jeszcze jeden grzmot załomotał
nad miastem.
- Jesteś w Piekle, mój synu - odrzekł Decayro. - Przecież powiedziałem: w swoim własnym domu.
Jego śmiech przebił się przez deszcz - w górę i wyżej, aż nad chmury i gwiazdy, aż tam, skąd pochodził.
W tej samej chwili, gdzieś daleko stąd śnił mężczyzna. Po raz kolejny był to ten sam koszmar - białe
otoczaki zasypujące drogę. Owalne kamienie, po których stąpał i których pełno było w jego głowie. Wbrew
własnej woli brnął przed siebie. Z każdym krokiem było coraz trudniej. Znowu go zasypywały. Dusił się.
Kamienie przygniatały mu nozdrza. Brakowało powietrza. Były wszędzie.
- Nie! - zerwał się z krzykiem. - Nie chciałem.
Siedział w łóżku. Była piąta rano. Kobieta, z którą spał, wyglądała na przerażoną.
- To tylko taki sen - powiedział Aldritch. – Pewien stary koszmar. Już od dzieciństwa mnie prześladuje.
Wstał z łóżka i otulił się prześcieradłem. Bolały go plecy i twarz. Nie chciał, żeby zobaczyła, że z nosa
kapie mu krew.
Za oknem widział swój ogród i spokojny świt wschodzącego dnia.
Czy to się kiedyś skończy?
Dwie krople wina
Livahett przeszła przez ogród, muskając gałązki delikatnych iglaków. Żywopłot przez chwilę przesłonił jej
postać, ale kiedy tylko weszła na schody, Aldritch zobaczył ją znowu. Miała gęste rozpuszczone włosy,
granatowe niemalże, a jednak biegało w nich więcej światła niż we włosach niejednej blondynki. Wydawała
się bardzo wysoka, choć sięgała mu zaledwie do ramienia; sprawiały to jej długie nogi i szczupłe biodra. A
może to z powodu oczu, dorosłych i poważnych, w których głupie pytania tonęły bezpowrotnie, a mądre
wypływały niczym żaglowce z portu. Miała dopiero dwadzieścia trzy lata. Mógł być jej ojcem, a czuł się jej
bratem. Pięćdziesięcioletni facet potrzebujący mądrości i piękna. Akurat jej mógł powiedzieć w tajemnicy
przed całym światem, że jest nie tylko bogatym skurwysynem, ale i mężczyzną pragnącym powrócić na
korytarze starego liceum.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Dobrze - odpowiedział Aldritch.
Słońce zadrżało na pajęczynie rozpiętej pomiędzy dachem a kolumną werandy. Aldritch zakazał służbie
zrywania pajęczyn. Choć nie lubił pająków, starał się z nimi nie walczyć.
- Liv - powiedział kołysząc się w fotelu. - Gdzie byłaś tak długo?
Usiadła na stopniach i zalotnie przechyliła głowę.
- Czy to ważne? Przecież jestem teraz z tobą.
- Tak - przytaknął.
Nie miał jej na własność. Nie była jego dziewczyną ani żoną. Miała swoich znajomych, nie starał się ich
poznać. Wolał nie patrzeć, jak jeżdżą airlegami, palą jonity i Kochają się z androidami. Nie chciał, żeby pytali
go, czy już kogoś zabił, bo sam specjalnie o tym nie rozmyślał. Nie lubił opowiadać o Obcych, choć dziś,
mógłby już o nich mówić. Zapomniał, jak było kiedyś, pogrzebał wspomnienia wojen i kosmicznych
dziwolągów. Czasem czuł na sobie spojrzenie kogoś z góry, ale nie wiedział, czy to Bóg, czy duchy zabitych.
Było mu to obojętne. Nie wierzył w Boga ani w duchy.
- Śmieszny dzień, kochana - powiedział cicho. – Taki dzień, w którym znajomi zaczynają ci się nisko
kłaniać, a ich żony uśmiechają się szeroko.
- Jest ciepło - powiedziała. - Jest spokojnie, choć już pojutrze będziesz musiał odejść. Czy on dzisiaj
przyleci?
- Nie. On tu przyjdzie.
Pajęczyna była pusta. Wiedział, że jej budowniczy siedzi pomiędzy belką a gałązką winorośli. Pająk nie
musiał czekać w swojej sieci. Tak jak Aldritch nie musiał siedzieć w swojej firmie. Pająk kontrolował każdą
nitkę, holo Aldritcha było pod ręką.
- Chyba polubię pająki. Widzę, że są mi bliskie.
Kobieta wstała i skinęła na lokaja.
- Tak, proszę pani?
- Trochę wody z sokiem. A jemu przynieś szklaneczkę Havana Club. Ma dzisiaj pięćdziesiąte urodziny.
Lokaj skłonił się.
- Wszystkiego najlepszego, proszę pana. Nie wiedziałem.
Aldritch zaśmiał się. Odkaszlnął.
- Przepraszam, George. Powinienem był ci powiedzieć. Weź z barku, co chcesz, i wypij za mnie. W
gabinecie znajdziesz czek na twoje nazwisko. Możesz zabrać rodzinę i wyjechać z tego miasta. Nie zwalniam
cię, ale jedź na tak długo, jak zechcesz. Powiedz innym, że mogą zrobić to samo. Dostaną odprawę.
Lokaj nie wyraził zdziwienia.
- Różnie bywało, proszę pana. W każdym razie dziękuję bardzo. Zaraz przyniosę, co trzeba.
Livahett wskazała palcem niebo.
- Tak. To sterowiec. Znam właściciela.
- Ja też go znam. Jest jeszcze bardziej nadęty niż jego pojazd.
Uśmiechnął się i sięgnął po papierosa.
- Kiedy on już wyjdzie, pójdziemy do Gate 403. Jest tam barman, z którym chciałbym pogadać.
Kobieta odebrała tacę lokajowi i położyła ją na werandzie.
- Nazywa się Jackie. Ja też go znam.
Aldritch wyciągnął dłoń i dotknął jej biodra. Nie znał ciała tej kobiety, choć bardzo go pragnął.
A ona? Czego pragnie ona?
Rum schłodził emocje. Był mocny i pełen smaku. Miał w sobie to, czego od dawna nie było w Aldritchu.
Siłę.
Dunbar poprawił okulary. Ześlizgiwały mu się po nosie, więc nieustannie sięgał do nich dłonią. Tego ranka
pocił się wyjątkowo obficie. Skończył planować dzieło swego życia.
- Dobrze - wyszeptał. - Będzie dobrze.
Siedział w ciemnym pomieszczeniu wynajętym przez faceta, którego najpierw zatrudnił, a potem osobiście
sprzątnął. Przychodził tu popołudniami, czuł się tu bezpiecznie, z dala od miasta i WARS 'N' GUNS. Firma
tolerowała jego schadzki, ale tym razem zostawił kochanków w domu. Te kilka godzin miał dla siebie. I dla
siebie pracował.
- Dobrze - wyszeptał poprawiając okulary.
Jego pomocnik nie odpowiedział.
Dunbar sięgnął po szklankę wody i odwrócił monitor komputera. Raz jeszcze sprawdził wyliczenia.
Wszystko się zgadzało.
Podszedł do modelu holo, który wisiał w środku pomieszczenia. Przedstawiał trzypiętrowy dom,
nowoczesną budowlę pełną okien i wieżyczek, po których pięły się ciemnoczerwone winorośla. Na werandzie
siedziały dwie postaci. Patrzyły w ogród pełen iglaków i kwietnych mozaik. Był i basen w kształcie
nieregularnej plamy. Bvłv rzeźby starych mistrzów. Nie brakowało tam miejsc pełnych światła i ustronnych,
zacienionych zakątków.
Piękny labirynt, owszem, ale i świetna twierdza. Otoczony strzeżonymi wzgórzami, a z góry chroniony
przez mikrosatelity. Dom Guya Aldritcha.
- Tak się zabezpieczył, że nie da rady go podejść. Ale nie trzeba tu cudów. Wystarczy pociągnąć za linkę, a
pająk przybiegnie sam. O, tak. Zupełnie sam. Jak ci idzie?
- Kończę - powiedział pomocnik.
Dunbar spojrzał z uznaniem. Jego pomocnik nie był człowiekiem. Miał małą, płaską głowę otoczoną
szklistym, zielonkawym rowkiem. Tam mieściły się oczy. Ciało było suche, a ręce duże i szybkie. Był nieco
mniejszy od siedmioklasisty, prawie taki sam jak Dunbar. Reprezentował rasę, dla której Dunbar stworzył
plan przetrwania. Czasem, za cichym przyzwoleniem Helpera, zrobiło się coś na boku. Ta rasa miała u
Dunbara dług.
- Dobrze - powtórzył. - Za godzinę będziemy się zbierać.
Płaskogłowy przytaknął. Był przygotowany na śmierć.
* * *
- Znasz mnie? - zapytał Helper.
- Gdzieś już chyba pana widziałem... Nie wiem. Nie pamiętam gdzie. Choć trudno pana zapomnieć... Zaraz,
zaraz...
Helper podszedł do okna i rozsunął żaluzje. Ostre światło dnia spoczęło na jego dziecinnej masce. Była
uśmiechnięta.
- Prawda - przytaknął. - Trudno mnie zapomnieć, Astbury. Za to ja pamiętam ciebie, choć niczym się nie
wyróżniasz. Jak długo już pijesz? Nie w ogóle, tym razem.
Gene Astbury przetarł spoconą twarz. Drżał.
- Miesiąc chyba będzie - szepnął. - Dzień w dzień wypijam butelkę dobrej brandy, potem śnię o kobietach...
W nocy świat coś do mnie szepcze, znowu widzę tego małego typka i sprzedaję oferty A Kind of Magie.
Jezu... Ma pan może jakąś broń?
Helper skrzywił się z odrazą.
- Nie. Chcesz sobie palnąć w łeb?
- Nie. Wiem, że się nie uda. Chcę, żeby to pan palnął mi w łeb.
Z trudem wstał z łóżka, mrużąc podpuchnięte oczy i podszedł do okna. Był łysy i chudy. Od tamtych lat
skurczył się jeszcze bardziej. Helper wiedział, że Astbury cierpi na wrzody, a to, co pozostało z jego żołądka,
podłączono do dalszych partii jelita. Miał nadciśnienie i był alkoholikiem. Jego konto nadal prezentowało się
nieźle. Mógł pić do woli. Chyba nie starał się z tym walczyć.
- Nie zabiję cię, Astbury. Jesteś zbyt żałosny.
Mężczyzna z trudem usiadł na rozgrzebanym łóżku i starał się nie patrzeć na swoje roztrzęsione dłonie.
- W końcu jakoś pan tu, kurwa, wlazł. Naprawdę nie chce mnie pan załatwić? Może jednak, człowieku?
- Zamknij się. Jestem już stary, a to oznacza, że osłonki moich nerwów pękają zbyt szybko. Postawię cię na
nogi, Gene. A potem zaproponuję ci wspólną zabawę. Raz jeszcze.
Ogromna postać skinęła dłonią. Do sypialni wpadło dwóch mężczyzn.
- O, jest was tu więcej, skurwieli. Może wy będziecie bardziej chętni...
Helper przystanął w progu. Tamci dwaj szykowali już kroplówki i venodriver. Leki czekały w walizce.
- Muszę iść, doktorze. Czeka na mnie stary przyjaciel.
- Jasne - wyższy mężczyzna skinął krótko ostrzyżoną głową. - Za dwie godziny będzie odtruty. Jeśli będzie
halucynował, za trzy.
- Dobrze. Wiecie co dalej.
Przeszedł przez hol, aż do drzwi, przy których stanął. Patrzył na swoje lśniące buty i kanty staromodnych
spodni. Wahał się. Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat nie był pewien swego.
- Trzeba spróbować - mruknął. - Teraz albo będzie za późno.
Wyszedł na korytarz.
- W końcu i tak spapraliśmy mu całe życie. Jakiekolwiek było, forsa tylko zrobiła je gorszym.
Na ulicy skinął na kierowcę i odesłał go do bazy. Ochroniarze odlecieli wraz z nim.
Na wzgórza dotarł sam, opędzając się od jakiegoś szalonego androida, który próbował mu wmówić, że
poznaje w nim swego pierwszego pana.
- Niech mnie pan ze sobą zabierze. Błagam – jęczał android. - Jestem błyskotliwy, nie to, co ci nowi. Mam
metalowy korpus. Stara klasa.
- Widzę, synu. Błyszczysz się niczym dupa wysmarowana olejem.
- Niech mnie pan zabierze. Mogę nawet zmatowieć. Dla pana wszystko.
Helper przystanął.
- Dlaczego chcesz iść ze mną? Pełno tu innych ludzi.
- Poznaję pana. Pan jest bogaty, a ja służyłem już u wielu biednych. Wyczuwam w panu dobre serce i gruby
portfel. Pan mi nie poskąpi.
Helper ruszył dalej.
- Dobrze. Dam ci trochę forsy.
- Nie. Sama forsa pogorszy tylko sytuację. Przepuszczę ją z pijakami. Chcę iść do pana na służbę. Pan ma
starą klasę i ja też jestem stary. Dogadamy się.
Helper uśmiechnął się.
- Chodźmy więc. Odwiedzimy mojego przyjaciela, a potem zobaczymy, coś ty za jeden.
Android wyprostował się natychmiast.
- Czy pomóc panu z tą teczką? Nie wydaje się ciężka, ale krępuje jedną z pańskich kończyn.
- Nie - odpowiedział Helper. - Teczka jest lekka, a moje kończyny stare. Mogę ci wszakże obiecać, że
dadzą radę rozkręcić twoją gadatliwą głowę. Trzymaj się więc na dystans i milcz.
Android przytaknął skwapliwie.
- Tak jest.
Przeszli przez opustoszały most i wyszli na tereny strzeżone. Miasto raptownie cofnęło swoje macki,
oddając ziemię w ręce natury. Zeszli z betonu i stanęli na mokrej od rosy trawie. Reklamy zostały w tyle,
przed nimi kłębiły się ptaki. Niewielu mogło tędy chodzić.
Tu mieszkał Aldritch. Za następnym wzgórzem stał jego dom.
- Ostry szef mi się trafił, cholera - wymamrotał android. - Takich właśnie lubię.
Helper tylko spojrzał, android natychmiast opuścił głowę i został dwa metry w tyle. Wiedział, kiedy
zachować dystans.
Aldritch przetarł oczy i przeciągnął się. Dzień miał się ku końcowi. W spokojnym powietrzu unosiły się
ptaki, słońce zawisło nad horyzontem niczym czerwona plama rzucona na granatowe płótno. Wydawało mu
się, że widzi duże białe dłonie trzymające płótno za brzegi, ale były to tylko dwie samotne chmury
przyniesione przez południowy wiatr. Z zewnątrz dobiegał cichy pomruk. Może dzieci sąsiadów bawiły się
modelami sterowców. Może zbliżała się burza.
Opuścił wzrok i gdy sięgnął po kolejną szklaneczkę rumu, fala chłodu przebiegła mu po plecach.
Wzdrygnął się. Znał ten dreszcz. Wiedział, że pojawia się tylko w wyjątkowych chwilach. Kiedy wszystko
wydaje się spokojne i bezpieczne, kiedy światło jest jasne i pewne, lecz coś wypełza z cienia. Coś, co tylko
czeka, żeby zmrużył oczy i wyciągnął się w ogrodowym hotelu.
- Livahett - zawołał. - Hej, Liv?
Nie odpowiedziała. Służba opuściła już posiadłość, w domu pozostali tylko oni. Helper miał nadejść lada
chwila. Zazwyczaj pojawiał się z zachodem słońca. Na pograniczu światła i cienia.
- Gdzie jesteś? - zapytał cicho.
Przebiegł przez taras, minął główne drzwi i wpadł do ogrodu. Nadal był chudy i żylasty, poruszał się
sprawnie, jego ciało potrafiło zapomnieć o kilku wypitych drinkach. Nie wołał już. Okrążył dom i wszedł do
ś
rodka małymi, ukrytymi w liściach winorośli drzwiami. I znowu coś smagnęło go po plecach, dreszcz
powtórzył się. Przemknął na półpiętro. Był bez broni, ale znał swój dom. Wiedział, że w każdej chwili może
po nią sięgnąć.
Przystanął w korytarzu prowadzącym do kuchni, jeśli Liv była jeszcze w domu, to tylko tam. Uśmiechnął
się. Wdusił kciukiem mały przycisk breloczka, z którym się nigdy nie rozstawał.
Korytarz zafalował. Ściany odstąpiły od siebie i uciekły w górę. Wiedział, że w tym momencie cały dom
przeista- cza się w wirujące piekło i nikt, kto nie zna klucza – nikt prócz niego - nie jest w stanie wykonać
nawet kroku. Sam to opracował. Holografy generowały inną rzeczywistość, nie pozostawiając nic z tej, w
której przebywali naprawdę.
- Dlaczego ona nie krzyczy? - szepnął. - Jeśli jest w kuchni, to widzi przecież, co się dzieje?
Przebiegł przez rozedrgany hol, nie zważając na bryły ścian pędzące wprost w jego oczy. Wbiegł do kuchni
i znowu dotknął breloczka. Ściany wróciły na swoje miejsce.
Była tam.
- Wszystko w porządku? - zapytała, trzymając się brzegu baru. Jej dłonie zbielały w kostkach.
- Tak - powiedział. - Chyba tak.
Spojrzała w górę.
- To takie sztuczki, hę? - Jej wargi ułożyły się w krzywy uśmiech, który najbardziej lubił. - Żebym nie
mogła przyrządzić kawy...
Objął ją i zaśmiał się ochryple.
- Przestraszyłem cię. Ale bałem się sam, że coś mogło ci się stać. Miałem przeczucie, wiesz... Nigdy nie
lekceważę przeczuć.
Pocałowała go w policzek i delikatnie uwolniła się z objęcia.
- Dziwny ten twój dom. W różnych bywałam, ale żeby sufit wpadł do filiżanki... Pójdę już. Spotkamy się w
Gate 403, kiedy się nagadacie. Siądę przy barze...
Ktoś jeszcze był w domu. Ktoś szedł w ich stronę, chyba głównym korytarzem. Aldritch położył palec na
ustach dziewczyny i sięgnął do breloczka. Świat rozprysnął się. Coś huknęło w tyle domu.
- Kurwa mać - dobiegł go ciężki głos. - Wyłącz to albo cię zwolnię z roboty.
I drugi, wyższy, piskliwy:
- Jezus Maria. Może niepotrzebnie mnie pan przyjmował. Nie mówiłem panu jeszcze o mojej biednej
rodzinie...
Aldritch zaklął pod nosem. Ściany znowu znalazły się na swoich miejscach.
- Idę, szefie - zawołał i dodał cicho: - Będziemy na tarasie. Przynieś nam kawę i czekaj w Gate 403.
- Dobrze - zaśmiała się. - Fajnie byłoby z tobą zamieszkać. Chcę tu dzisiaj wrócić. Chcę zostać z tobą.
Nie odpowiedział. Nie wiedział, co powiedzieć. Przeszedł do salonu, w którym czekał Helper ze swym
nieodłącznym cygarem.
- Jestem, szefie.
- Miłe powitanie. Lubię takie sztuczki, chłopcze.
Dreszcz znowu przebiegł po plecach Aldritcha. Obok zasłony stał stary metalowy android i rozglądał się
nie- pewnie.
- Dzień dobry, proszę pana - powiedział. – Bardzo piękny dom. Hm. Co by tu jeszcze powiedzieć...
Aldritch uścisnął dłoń Helpera.
- Chodźmy na taras. Jakoś źle się dzisiaj tu czuję.
Helper przyjrzał mu się uważnie. Aldritch znał już tak dobrze jego maskę, że bez trudu rozpoznawał
uczucia, które skrywała. Dzisiaj była bez wyrazu.
- Tak - powiedział Helper. - I ja czuję się nie najlepiej. Myślę jednak, że nie o miejsce tu idzie.
- Doczekałem się - westchnął Dunbar. - Patrzyłem na to ścierwo przez wiele lat. Był czas, kiedy go
kochałem. Były chwile, kiedy go pożądałem. Patrzyłem w te niezgłębione oczy i liczyłem dni. Dni Aldritcha.
Przeszedł przez zaciemnione pomieszczenie i zatrzymał się przy odrapanej ścianie. Wisiało tam pęknięte
lustro; jeszcze z tych czasów, kiedy produkowano szkło. Dunbar spojrzał w swoje odbicie. Jego twarz była
nadal twarzą chłopca, który założył okulary swego ojca, siedząc sam w pustym, zimnym domu. Bez
rodziców, którzy wznosiliby toasty na kolejnym przyjęciu, bez przyjaciół, którzy chcieiby zagrać z nim w
wyścigi poduszkowców. Choć telefon czekał na stole, nie było nikogo, kto by zechciał do niego zadzwonić.
Dywan zdawał się wielkim piaszczystym ogrodem, który bez trudu mógł go wessać w swój labirynt i nie
wypuścić już nigdy. Ta myśl przykuwała go do fotela. Cienie czaiły się za oknem, czekając na jego ruch.
Tylko się rusz, Anthony. Tylko daj nam tę szansę. My wiemy, co zrobić...
Złapał się za głowę.
Matka pochowała wszystkie piloty, żeby nie siedział przed ekranami, tylko uczył się z książek. Myślała, że
wystarczy je zamknąć na kluczyk, a wyrośnie z niego dobry człowiek. Myślała, że jeśli kupi mu syntezator
dźwięku, pokocha muzykę i będzie czuły na ludzką krzywdę. Ojciec pokazywał mu swoje mięśnie i mówił, że
praca fizyczna daje ludziom prawdziwą krzepę. Stukał się też w głowę, kiedy on, Anthony Dunbar, pytał,
czemu takich mięśni nie ma. Dał mu sztangę i sprężyny. Dawał mu też pasem w dupę i garść drobnych na
kino, dał mu jeszcze wiele innych rzeczy, prócz jednej. Wspólnej przygody.
Chodź do nas. Powiemy ci, czego naprawdę szukasz. Dostaniesz nowe życie, nie będziesz czekał na swoich
rodziców. Jesteś taki samotny. Jeszcze bardziej niż my.
Przyjdź do nas.
Dunbar z trudem odwrócił się od pękniętego lustra. Nie chciał przypominania tego, co było dalej. Spojrzy w
przeszłość, kiedy tylko zakończy się ta sprawa. Najle- psze poczeka na koniec.
- Jesteś tam? - rzucił w słuchawkę.
- Tak - natychmiast odpowiedział pilot.
- Dobrze. Kontroluj czas.
- Tego przecież oczekujesz.
Przerwał połączenie.
Usiadł w surowym fotelu i sięgnął po butelkę. Rocznik 24. Czerwone.
Kielich wypełnił się płynem. Myśli wypełniły się spokojem. Słońce zniknęło juz, ale nadal widać było jego
palce wspinające się po wieczornym niebie. Blisko domostwa Aldritcha, kilkadziesiąt metrów nad ziemią
leniwie wirował śmieszny pękaty pojazd. Pilot zabawiał się prostymi ewolucjami, a Aldritch z Helperem pili
mocną wódkę. Igły żywopłotu fosforyzowały miłym blaskiem. Cykady szemrały w trawie.
- Czy to prawda, szefie? - zapytał Aldritch.
- Jasne. Czy złapałeś mnie kiedyś na kłamstwie?
Zaśmiali się. Śmiejemy się nie pierwszy raz, pomyślał Aldritch, ale jeszcze nigdy nie śmialiśmy się
naprawdę razem. Poczuł, że ten stary człowiek właśnie teraz powierza mu dzieło swego życia, czymkolwiek
ono było. WARS 'N' GUNS. Oddaje mu we władanie maszynę, której poszczególne elementy stworzone
zostały w ciągu kilkudziesięciu lat przez miliony istnień. Teraz, kiedy pracowała bezbłędnie, kiedy jej
rozpędzone tryby łapczywie smarowały się krwią maluczkich, kiedy Helper był najgroźniejszą istotą w całym
wszechświecie... Teraz on miał przejąć ster.
- Taaak - zamruczał Helper. - Czas na emeryturę, synu. Myślę, że swoje zrobiłem dobrze i, prawdę mówiąc,
będę to robił nadal. Ale ty rządzisz. Możesz wszystko. Możesz mnie zwolnić. Między nami: myślę, że byłby
to optymalny ruch na początek.
Aldritch zwlekał, Helper pokiwał głową i wyciągnął palec w stronę mroku.
- Coś tam na nas czeka. Spiesz się z odpowiedzią.
- Tak - przytaknął Aldritch. - Coś czeka. Jak gdyby zbudziło się po długiej zimie i teraz patrzyło na mnie z
uśmiechem.
- Nie.
Helper odwrócił swą maskę i sięgnął po kieliszek.
- Zapewniam cię, że To nie potrafi spać. Ma cię na oku zawsze.
Aldritch wypił wódkę i wzdrygnął się. Dreszcz, znowu ten dreszcz.
- Może. Pan zawsze wiedział lepiej. Nikt z nas nie miał pojęcia, kim pan jest, skąd pan przyjechał i
dlaczego robi pan to wszystko. Zbyt wiele razy siedział pan w sprawach tak mrocznych, że ludzkie zmysły
nie rejestrowały ich w ogóle.
- Zbyt wiele razy?... Żeby co?
- Żeby nazwać to przypadkiem. Kim pan jest, panie Helper? Decyzję, czy przejmuję WAES 'N' GUNS
podejmę, jeśli pan odpowie na moje pytanie.
Maska uśmiechnęła się przychylnie.
Aldritch podrapał obolały policzek. Pomyślał o Livalett czekającej w Gate 403 i o tym, co powiedziała tuż
przed wyjściem. Powoli napełnił kieliszki.
Czekał.
- Nigdy o to nie pytałeś. Wielu próbowało, ale nie ty.
- Wiem, że nie odpowiedział pan żadnemu.
Helper przechylił się w jego stronę.
- Czy pamiętasz swoich rodziców?
- Słabo. Ojciec pracował na uczelni, był historykiem. Miał orli nos i wielkie serce. Matka cały czas była
przy mnie. Nie odstępowała mnie na krok i pamiętam, że nieustannie rozmawiała z kimś przez telefon.
Czasem z ojcem szeptali na mój temat. Niekiedy podsłuchiwałem i stąd wiem, że nie byłem ich prawdziwym
dzieckiem.
Helper wyprostował się. Cykady zasyczały nieco głośniej.
- Wiedziałeś!
- Tak. Wiem też, że to z panem rozmawiali. Matka zapisywała wszystko. Mam jej notes. Wiem, że to pan.
Helper splótł dłonie. Blade, wielkie i pierwszy raz drżące ze zdenerwowania.
- Tak. To byłem ja.
Aldritch znowu potarł twarz. Piekła coraz bardziej.
- Tak więc interesował się mną pan od dziecka. Od kilku lat przestałem myśleć dlaczego. Wiem dlaczego.
W jakiś dziwny sposób przewidział pan tę chwilę i tylko Bóg jeden wie jak. Zastanawiam się natomiast, co
nas łączy. Bo coś jest pomiędzy panem a mną.
- Tak. - Helper zapalił cygaro, które błysnęło z mroku czerwonym okiem. - Tak, i to coś spało przez lata.
Nie to, co patrzy na ciebie przez chmury.
Aiaritcn spojrzał na wirujący pojazd, Pilot nadal wykonywał akrobacje.
- Pierwszy raz pomyślałem o panu, kiedy moi przybrani rodzice zginęli w wypadku. Miałem sześć lat i choć
płakałem, kiedy zmarł mój chomik, na ich pogrzebie nie uroniłem łzy. Oszukali mnie, byłem zły, że to nie od
nich dowiedziałem się prawdy. Stałem na cmentarzu, drżałem od chłodu i byłem zupełnie sam, choć otaczał
mnie tłum. Nie wiedziałem, co dalej. Nie miałem nikogo. Kiedy tak stałem i patrzyłem na topniejący śnieg,
nagle odczułem czyjąś obecność. Kogoś, kto jest wszystkim, czego pragnąłem jako malec.
Cygaro rozjarzyło się, ale Helper milczał.
- Myślę, że poczułem pana istnienie. Drugi raz zdarzyło się to, kiedy zobaczyłem pana w pańskim
gabinecie, kiedy podejmowałem pracę w WARS 'N' GUNS. Teraz czuję to po raz trzeci. Kim pan jest?
Stateczek wykonał kolejną śrubę i obniżył lot. Szedł teraz nisko, kilkanaście metrów nad drzewami, na
wschód od domu.
Cygaro Hełpera zatoczyło łuk i spadło do ogrodu. Natychmiast pojawił się blaszany android. Niezgrabnie
zbiegł po schodach werandy, podniósł żarzący się niedopałek, zdusił go na swoim pancerzu, po czym skłonił
się i zastygł bez ruchu.
- Nazywam się Relphe - powiedział stary mężczyzna.
Aldritch zamknął oczy. Przez chwilę nie potrafił zebrać myśli. Czuł, jak w głowie przewalają mu się
kamienie; małe, drobne otoczaki gorące od ognia, który w nim płonął. Policzek szarpał ból. Pod powiekami
przemknęły pochylone sylwetki.
- Relphe - powtórzył z trudem.
Otoczaki przewaliły się. Niepokój pozostał. Nie znał tego imienia. Nie pamiętał, żeby je kiedyś słyszał.
Skrzydła... Skrzydła... Łopot białych skrzydeł. Wielkie, zielone równiny... Istoty przypominające ludzi i
inne... Dobro i Zło... Ogień na drewnianych balach... Zapach rosy błyszczącej na starym kamieniu...
Krasnoludy i elfy...
Huk eksplozji wyrwał go z letargu.
Stateczek spadł kilkadziesiąt metrów od jego posiadłości. Płonął. Ogień odbijał się w ich oczach. Ogień
płonął w jego sercu. Ktoś wołał o pomoc.
- Ten pilot - krzyknął Aldritch. - Pewnie jakiś dzieciak.
Ruszyli przez ogród, a za nimi pobiegł srebrzysty android. Brama uchyliła się bezszelestnie, ich buty
dotknęły ziemi. Helper został w tyle.
Kiedy dobiegł do pojazdu, ogień już przygasał. Pilot leżał kilka metrów obok, z twarzą zwróconą do ziemi.
Był niski - gdyby stanął, sięgałby Aldritchowi do pasa. Jęczał cicho.
Aldritch pochylił się i dotknął jego dymiących pleców.
- Spokojnie - powiedział.
- Jestem spokojny. Umieram. - Pilot zdołał odwrócić głowę i złapał go za dłoń.
Zamiast twarzy kilkunastoletniego wyrostka Aldritch patrzył w poparzone oblicze Obcego. Nim zdołał
wyrwać rękę, poczuł ukłucie.
- Co jest... - warknął zaskoczony.
Obcy splunął czymś czarnym i skonał.
Nadbiegł Helper, a tuż za nim złocisty android.
- Niedobrze - wysapał. - Nie powinieneś był dotykać tego diabła.
Pochylił się i wyjął z dłoni Obcego metalowy przedmiot.
- Strzykawka. Ale niezwyczajna.
Aldritch skrzywił się.
- Coś mi wpieprzył pod skórę. W prawy nadgarstek.
Spojrzeli na siebie w niespokojnym świetle dogasającego ognia. Ciemność przesunęła się w stronę
Aldritcha. Czekała na sprzyjającą chwilę. Tym razem miał jednak pewność, że nie przywołał jej Helper.
Był ktoś jeszcze. Ktoś inny chciał przejąć stery WARS 'N' GUNS.
Aldritch uśmiechnął się.
- Czas na kolejnego kielicha. Spieszmy się, chyba nie zostało mi już za wiele.
Dunbar zdjął pęknięte lustro i ostrożnie położył przed sobą.
- Mam cię - szepnął. - Zamknąłeś się w fortecy, więc zaprosiłem cię na mój teren. Stary jest już stary, a ty
zawsze miałeś wątpliwości. Niby z ciebie taki skurczybyk, a w dziecinny sposób dałeś się przyhaczyć.
Pstryknął paznokciem w szkło kielicha. Wino zalśniło w półmroku. Umoczył w nim palec i dotknął języka.
- Piję twoje zdrowie, Guy.
Kropla szlachetnego trunku uderzyła w blat stołu. Dunbar patrzył na nią przez chwilę, a potem zdjął
okulary. Ujął w dłoń mikrofon.
- Będę z nimi rozmawiał. Nawiąż kontakt.
- Tak jest, proszę pana - odpowiedział piskliwy głos.
Pościel była biała i nie pasowała do jego żylastych dłoni. Gładził ją przez chwilę, patrząc na swoje palce,
które przestały wreszcie drżeć. Za oknem zapadła noc, w jego głowie pojawił się spokój.
- I co, doktorku? - zapytał półgłosem. - Jestem już odtruty?
Mężczyzna czytający gazetę mrugnął okiem.
- Ja myślę. Jedyne, co mam tu jeszcze do zrobienia, to wystawienie rachunku.
Astbury ostrożnie wstał z łóżka.
- Więc wystaw go pan i idź do diabła. Albo nie: Idź do swojego szefa. Myślę, że to wcielony diabeł.
Lekarz zaśmiał się ponuro.
- Widzę, że w tym punkcie mamy podobne zdanie.
Rzucił na biurko rachunek, założył marynarkę i wyszedł.
Astbury został sam.
- Czego oni chcą. Czego, kurwa, ode mnie chcą? - Ukrył w dłoniach twarz.
Płakał często. Kiedy pił, kiedy nie pił. Kiedy opuszczały go kolejne kobiety i kiedy przychodziły nowe.
Kiedy śnił o aniołach i kiedy nawiedzały go koszmary.
- Wszystko jedno. Zrobię, co chcą. Dostanę nowe konto pełne szmalu i jakoś to będzie. Jakoś, kurwa, musi
przecież być.
Na łysej głowie zalśniły kropelki potu.
Otarł je, poszedł do kuchni, gdzie zaparzył kawę i przygotował kilka grzanek. Gene Astbury lubił swoją
kuchnię. Nawet kiedy sprawy szły wyjątkowo podle, mógł usiąść za dębowym stołem, zapalić papierosa i
przyjrzeć się pająkowi, którego umyślnie oszczędził w jednym z kuchennych rogów.
Tak, przyjacielu. Znowu jestem w pajęczynie. Znowu mnie dorwałeś.
Miał czekać na sygnał. Nie pamiętał dokładnie, o czym mówił Helper, ale jedno wiedział na pewno. To
będzie znowu człowiek, o którym śnił po nocach, facet o zmęczonej twarzy i mrocznych oczach. Ten sam,
który bawił się nim jak zabawką, wtedy w hotelu. Mężczyzna, który przywiązał mu do ramion sznurki i
pociągał za nie z wprawą godną mistrza.
Guy Aldritch.
Gene Astbury ostrożnie zapalił papierosa. Wydmuchnął kłąb niebieskiego dymu, a potem schował w nim
głowę. Innej kryjówki nie potrafił wymyślić.
Dom przywitał ich światłem. Helper rzucił ścierwo pilota na werandę i usiadł ciężko. Chwilę później
nadszedł Aldritch.
- Jak?
- Okay - odpowiedział. - Nic się nie dzieje.
Napełnił kieliszki alkoholem i spojrzał przez nie w stronę dogasającego statku.
- To Dunbar - powiedział cicho. - To ten mały pedzio.
- Być może. Hej, ty! - Helper zawołał androida.
- Tak, proszę pana.
- Co myślisz na ten temat?
Android pochylił jajowatą głowę i uniósł w górę dłoń.
- Dobry wieczór, panom - powiedział głosem Dunbara. - Jak miło was widzieć przy kieliszku. Stary mistrz i
jego młody uczeń. Czyż to nie wzruszające?
Helper drgnął.
- Ach tak - powiedział. - To ty podesłałeś mi tę kupę złomu. Sprytnie.
- Bardzo - przytaknął Dunbar. - Nie do pana jednak będę przemawiał. Aldritch, słyszysz mnie?
Aldritch wychylił kieliszek i rzucił nim w złoty pancerz. Szkło rozprysnęło się na piersi androida.
- A jak myślisz, Anton? Co miłego chcesz mi przekazać?
Dunbar zaśmiał się.
- Mój Obcy wkłuł ci kilkaset limfocytów. Nie bój się, Guy. To nie choroba. Ich cytoplazmy wypełnia
ładunek wybuchowy, w jądrach umieściłem detonator. Działa dwojako: albo sam go odpalę, albo nastąpi to
zgodnie z wyznaczonym czasem. Wedle tej drugiej opcji masz jeszcze sto pięćdziesiąt dwie minuty.
Limfocyty płyną sobie w twoim osoczu, a każdy z nich może urwać ci ten twój cholernie pewny siebie łeb.
Dobre?
- Bardzo dobre. - Aldritch zaśmiał się. - Nigdy się lepiej nie bawiłem. Jeśli każdy z nich może urwać mi
łeb, po cholerę wpuściłeś ich we mnie aż tyle?
Android pochylił się i objął go jowialnie.
- Przecież mnie znasz. Aby prawdopodobieństwo niewybuchu było równe zeru, musiałem wstrzyknąć ci
całe stadko. Nie chciałem spartaczyć.
Aldritch popatrzył w maskę Helpera. Nie wyrażała żadnych uczuć.
- Chcesz czegoś? - zapytał. - Mam coś zrobić?
Android wyprostował się.
- Jasne. Masz zabić swojego szefa. Ale to nie wszystko. Musisz jeszcze podpisać oświadczenie, że nie
interesuje cię jego propozycja. Wielki Aldritch nie chce zostać szefem WARS 'N' GUNS.
Android podał mu kartkę papieru.
Aldritch pokręcił głową.
- I to wszystko? Wystarczy go zabić i napisać te kilka słów?
- Tak. To wszystko.
- Gwarancje?
- Ten złocisty android jest przy tobie z dwóch powodów. Abyś mógł ze mną rozmawiać i aby można cię
było odratować. Limfocyty są oznakowane. Jeśli wstrzyknie ci odpowiedni antygen, nastąpi dializa tych
komórek. Trzeba to zrobić piętnaście minut przed wyznaczonym czasem. Moim zdaniem nie później niż za
sto dwadzieścia minut od teraz.
Helper podrapał się po głowie. Dotknął kieliszka swoim grubym palcem i przesunął go o kilka
centymetrów.
- Dunbar? - powiedział.
- Słucham, szefie.
- Nie będę dużo mówił. To sprawa Aldritcha. Jestem za stary, żeby się bać śmierci. Ale też ta właśnie
starość podpowiada mi, że nie byłoby dobrze dopuścić akurat ciebie na moje miejsce. Jestem przerażony taką
wizją WARS 'N' GUNS.
Android usiadł obok niego.
- Niech się pan stara streszczać, Helper. Czas nie jest po stronie pańskiego następcy.
- Już kończę. - Helper spokojnie zapalił cygaro, chwilę smakował dym, potem po raz drugi przesunął
palcem kieliszek. - Pamiętasz jeszcze tę starą sprawę, kiedy gościliśmy na Ziemi pana Ihleda Ithaka?
- Pamiętam. Umiejętnie spierdolił pan niezłe zlecenie. Mogła być broń, dał mu pan holo jakiejś baby. Bo to
nie Aldritch, ale pan. Z czasem nabrałem pewności.
Dziecięca maska skrzywiła się.
- Nie klnij, synu. Idzie mi o tego człowieka. Nie bardzo pamiętam, jak on się...
Android zastukał palcem w stół.
- Nazywał się Astbury. Alkoholik i kukiełka. Chce pan coś na jego temat powiedzieć? - Głos Dunbara stał
się piskliwy.
Aldritch zastanawiał się, do czego Helper zmierza. Dlaczego wspomina stare dzieje, kiedy on, Aldritch, jest
już żywym trupem. Czas. Czas.
- Pieprzyć to - wtrącił się nieoczekiwanie. - Słuchaj, Dunbar. Chcę pogadać z panem Helperem sam na sam.
Daj mi kilka minut.
Android wstał.
- Jasne. Ale pamiętaj, że to nie ja ci daję kilka minut, ale ty sam je sobie odbierasz. Masz ich jeszcze sto
pięć.
Weszli do domu. Kiedy tylko zamknęły się okna i szkło przesłonił barwnik, Helper zaśmiał się półgłosem.
Ogromna postać poruszała policzkami maski. Helper był spokojny.
- Co, zabijesz mnie?
Aldritch spojrzał mu w oczy.
- Może, szefie. Bóg mi świadkiem, że nie wiem, co robić.
Helper przeszedł przez pokój i stanął przy holo.
- Nic specjalnego. Ty nie tyle boisz się zginąć, ile nie chcesz, żeby zabił cię Dunbar. Zastanów się, Guy.
Jest coś jeszcze.
Aldritch wzruszył ramionami. Czuł zmęczenie i bezradność. A wewnątrz pływały te małe skurwysyny.
Bombki. Z trudem zebrał myśli.
- Tak. Jedno wydaje się dziwne. On nie przejmuje się panem. Nie bierze pod uwagę złej wersji wydarzeń:
Ja ginę, pan przeżywa. Nie pana się boi. - Aldritch ze zdumieniem, uniósł głowę.
Helper przytaknął:
- Otóż to. Wie, że umieram. Wie, że od kilkudziesięciu lat nęka mnie rak skóry i stąd ta maska. Wie też, że
ostatnie badania wykazały silną progresję. I nie da rady tego wyleczyć. Przerzuty są wszędzie. Jest ich pewno
więcej niż flaków. Cudem tu stoję i do ciebie mówię. Nawet nie silił się, żeby i mnie wszczepiać te mordercze
kurduple.
Aldritch przyjrzał mu się uważnie. Naraz zrozumiał, skąd to wszystko. W ostatnich tygodniach ten silny i
bezwzględny człowiek zmienił się. Czy rzeczywiście umierał?
- Nie - powiedział. - Pan nie umiera. To blef. Pan podstawił mu te badania.
Helper złapał go za ramię.
- Nieważne. - Włączył holo i wystukał szybko numer.
- Patrz. Stary znajomy.
Przez chwilę nie widzieli nic, a potem w pomieszczeniu pojawił się obraz siedzącego mężczyzny. Był łysy i
palił papierosa. Powoli odwrócił głowę w ich stronę i kiedy tylko zobaczył Aldritcha, uśmiechnął się gorzko.
- Miło pana widzieć. O, Chryste.
Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć. Potem poznał.
- Ha. To ty, Astbury. Wyglądasz jak należy, tylko włosy pogubiłeś.
- Wypadły. Pan za to siwy jak gołąb. Zmarszczony, ale zawzięty. Niby już ma pan swoje lata, ale cholera
wie. Dalej się pana boję. Czego chcecie? Co mam zrobić dla kupki szmalu?
Aldritch spojrzał na Helpera. Co jest? Co ten nieszczęśnik tu robi? Skąd u licha te dziwne posunięcia...
Czas. Jego czas ucieka.
- Nie bój się, Gene. Po prostu przybądź pod ten adres jak najszybciej. Chcę, żebyś zobaczył jeszcze jednego
starego znajomka. - Helper spojrzał na zegarek. - Ale spiesz się, kurwa, bo pan Aldritch wyznaczy ci znacznie
trudniejsze zadanie. Znasz go.
Holo zniknęło.
- Co się dzieje, szefie? Co tu jest grane? - usiadł na przezroczystej kanapie i przejechał dłonią po czole. -
Nalałbym sobie jeszcze jednego, ale szkoda mi czasu...
Czas, czas, myślał przerażony. Czyżby taki właśnie był koniec? Zagmatwany, niepewny i jak zawsze
sprowokowany przez tego człowieka. Kim on jest naprawdę? Czy to on stoi i za tym? Czy w taki sposób
właśnie chciał się mnie pozbyć? Czy powinienem go zabić?
- Spokojnie - powiedział Helper. - Mam prosty pomysł na Dunbara. I być może na te kurduple w twoich
arteriach. Chodźmy.
Android czekał w pozycji, w jakiej go zostawili. Przypominał pomnik postawiony w ogrodzie. Złoty posąg
wbity pomiędzy iglaki.
Noc była czarna i tylko niewiele gwiazd mrugało przez chmury. Być może nie doczeka nawet wschodu
słońca. Czyżby to, które zaszło, było ostatnim w jego życiu? Gdybym wiedział, może przyjrzałbym mu się
uważniej. Może wydałoby mi się inne niż zazwyczaj, może byłoby piękniejsze, a może bardziej smutne.
- Szybko poszło - przemówił android głosem Dunbara.
- I co?
- Ile zostało? - zapytał AIdritch.
- Siedemdziesiąt jeden.
Spojrzał w maskę Helpera. Czekał na jego ruch.
- I co? - powtórzył Dunbar.
- I nic - odpowiedział Helper sięgając po butelkę. - Poczekamy. Czy ty widzisz to niebo, Anton?
Czas, czas. Jak będzie potem? Czy po śmierci... Nie. To Helper. To znowu on.
- Mam pana zabić? - zapytał, zapalając papierosa.
- Rób, co chcesz. Jesteś szefem, Guy. Tak stoi w papierach, chyba że podpiszesz tę kartkę.
Zamknął oczy i znowu widział kamienie. Przewalały się w jego myślach, odsłaniając to coś, co od dawien
dawna było zasypane. Słyszał dziwne dźwięczne głosy, nawo- ływania, łopot skrzydeł...
- Zapomniałem - powiedział. - Muszę iść do domu.
- Po co?
Nie odpowiedział. Ruszył przez taras chwiejnym krokiem. W domu przesunął ręką po blacie baru,
uśmiechnął się do swego odbicia i potrącił zdobione krzesło. Potem, tknięty nagłą myślą, pobiegł do pokoju
na piętrze. Rozsunął drzwi.
Jak zawsze unosił się w powietrzu. Kołował nad dywanem, bardziej przypominającym płaskowyż niż
tkaninę - misterne dzieło zawodowców. Tu nadal był dzień, świeciło przymglone słońce i cumulusy płynęły
po niebie.
- Moseley — zawołał. — Moseley!
Sokół natychmiast opadł na jego ramię. AIdritch spojrzał w czarne oczy, szukając odpowiedzi. Mijały
minuty. Miniaturowy ptak nastroszył pióra. Zakwilił przepraszająco.
- W górę.
Opuścił pokój sokoła mamrocząc pod nosem dziwne słowa.
Zbiegł po schodach. Czas. Czas.
Wziął to, co miał zabrać, i wyszedł na taras.
- Jesteś, Guy - odetchnął z ulgą Helper. – Obawiałem się, że zaszyjesz się w jakimś kącie, aby poczekać na
koniec. Nie tego cię uczyłem, ale choć można wytresować lwa, to kiedy przyjdzie po niego śmierć, zawsze
będzie jej szukał w cieniu.
Aldritch zaśmiał się ponuro.
- Albo więc... - powiedział - nie nadeszła jeszcze ta chwila, albo nie jestem lwem.
Ujął w dłoń podbródek androida i pokazał jego oczom czarny przedmiot.
- Mam pukawkę, Anton. Ale jeszcze czekam. Jeszcze nie wiem, co zrobić. Zaraz, jedną decyzję mam już za
sobą. Usiadł przy stole, położył na nim pistolet i sięgnął po kartkę.
- Podpisuję swoją rezygnację. Myślę, że moja dotychczasowa pozycja jest wystarczająca.
Android odebrał mu papier.
- Dobrze - pochwalił go głos Dunbara, a potem zaśmiał się piskliwie. - Twoje zdrowie, Guy. Mam tu niezły
trunek. Specjalnie na dzisiaj. Wierzę, że razem wypijemy kolejny kielich.
Złocista ręka uniosła się w symulacji toastu.
- Ile jeszcze?
- Spiesz się - powiedział Helper. - Pukawkę już masz.
Ty sukinsynu, pomyślał ospale. Tyle razy mnie wrabiałeś, tyle razy sypałeś mi kwas do cukru. Czego
oczekujesz? Że zaprzyjaźnimy się na koniec? Że cię pogłaskam i pogawędzimy o kobietach? Za te wszystkie
gówna, w które mnie wpakowałeś, należy ci się jeszcze większe gówno. Kulka w łeb. Za De Volfa. Za
Biosspota. Za miasta pełne umarłych. Za każdy z twoich rozkazów. Za moje chore myśli.
- Ile jeszcze? - zapytał zduszonym głosem.
- Dziesięć minut - odpowiedział Dunbar. - Nie wahaj się, Guy. Nie bądź głupi.
Tak. Tym razem trudno byłoby cię nie usłuchać.
Z nienawiścią spojrzał w dziecinną maskę.
- To taka kolejna z pańskich gier? Zabawa z Aldritchem.
Android odliczał monotonnie.
- Jak wtedy powiedziałeś: Relphe? Czy tak się nazywasz?
- Tak.
Znowu usłyszał trzepot skrzydeł. Białych, potężnych, boskich... To imię. I jeszcze jedno. Obok tamtego.
Zaraz, zaraz...
Czas. Czas.
„D"
Czas. Czas.
„R"
„r
Czas. Czas.
- Caldri... - wymamrotał. - Skrzydła. Niebo. Ziemia.
Widział, jak maska Helpera tężeje w napięciu.
- Dwie minuty.
Czas. Czas.
„T"
A Livahett? Czy będą jeszcze razem? Czy poczeka na nich pająk?
Pająk. Niebo. Skrzydła.
Czas. Czas.
Upił nieco wina i ponownie zanurzył w nim palec. Patrzył w lustro.
- Zabiłem ojca. Zabiłem tego gada i był to pierwszy rozsądny ruch w moim życiu. Teraz ci dwaj. Helper
jest skończony, tak czy inaczej. Na Aldritcha przyjdzie kolej. Kiedy tylko zrobi, co trzeba, zajmę się jego
cizią. Ale będzie mi jeszcze potrzebny. Dużo potrafi.
Dunbar poprawił okulary i patrzył, jak druga kropla wina spada na blat. Rozprysnęła się tuż obok pierwszej.
Krew i wino. Krew i deszcz.
- Teraz - powiedział. - Musisz to zrobić teraz. Czas się kończy.
Miał ich w garści. Załatwił ich.
- Wspominałem ci o życiu słusznym i niesłusznym - w głośniku odezwał się nagle Helper. - I nie bez
powodu. Poczułeś wtedy to ukłucie. Krwawił ci palec. Tam, w hotelowym pokoju, przed holo tej kobiety.
Wiesz dlaczego?
- Zamknij się, pan. Nie na pana słowa czekam.
- Ale moje słyszysz. Widzisz, synu. Ja już wtedy wstrzyknąłem ci to samo. Kiedy podawałeś mi dłoń. Od
kilkunastu lat czekałem na ten dzień. Wydawałeś mi się niebezpieczny, więc zabezpieczyłem siebie i firmę.
Masz w żyłach śmierć. Masz to samo, co zaaplikowałeś Aldritchowi. Czyż to nie śmieszne? Limfocyt za
limfocyta.
Dunbar zacisnął zęby. Jego myśli rozbiegły się w popłochu. Pamiętał tamten dzień w pokoju hotelowym i
późniejszą wizytę u lekarza korporacji. Czyżby wtedy mnie załatwili? Czyżby od tylu lat... Zacisnął palce na
ramie lustra. Oszukało go.
Zawył z wściekłości. Przegrał.
Ostatnim obrazem, który mu utkwił w pamięci, były dwie krople wina. Choć bardzo się starał, nie potrafił
oderwać od nich oczu. Do samego końca.
Aldritch nie miał już czasu. Słyszał słowa Helpera, widział lądujący poduszkowiec i androida, który nagłym
ruchem złapał się za głowę.
- Zabiję cię - wycelował w Helpera pistolet. - Teraz. Już.
Helper przycisnął coś w zegarku. Android szarpnął głową i przewrócił się. Słyszeli huk odległej eksplozji
wydobywający się z jego złotych ust. Limfobomba zadziałała.
Z poduszkowca wyskoczył łysy mężczyzna i pobiegł w ich stronę. Szybko pokonał ogród i dysząc stanął
tuż przed nimi.
- Ile jeszcze? - wyszeptał Aldritch. - Zabiję cię.
Ale kiedy pociągnął za spust, mierzył już w niebo. Strzelił dwukrotnie. Za drugim razem zrozumiał:
„H"
„CALDRITH"
Nazywam się Caldrith.
- Czego stoisz, ośle? - Helper krzyknął w stronę oniemiałego przybysza. - Nie poznajesz? To ten twój
zasrany android. Byłeś jego pierwszym właścicielem. Znasz hasło.
Wypowiedz je.
Gene Astbury jęczał z przerażenia. Słyszał wybuchy, strzały, na schodach leżały zwłoki jakiejś obcej istoty,
a za ogrodzeniem leżał wrak statku. Mało tego, tuż pod nogami miotał się jego stary android, którego
kilkanaście lat temu odebrał mu związek zawodowy, bo zwykł się nad nim znęcać, gdy nachodziła go pijacka
chandra. Nie miał nawet na nowe akumulatory. Większą część czasu android przeleżał jak truchło. Kupił go
za pierwszą pensję w A Kind of Magie i zgodnie z zasadami wypowiedział hasło. Odtąd, tylko on, Astbury,
miał nad androidem wyłączną władzę. Takie było prawo pierwszego właściciela.
I nagle tutaj. Po tylu latach.
- Mów, kurwa. Albo cię zastrzelę - ryknął Helper, choć to Aldritch ściskał w dłoni pistolet.
Android nadal trzymał się za głowę. Liczył.
- „Dilaylah" - westchnął Astbury. - Tak jakoś głupio mi się wtedy powiedziało.
Android znieruchomiał, a Helper warknął mu dyspozycję do ucha. Złocisty zerwał się i szybko podbiegł do
siedzącego Aldritcha. Sięgnął do przedramienia człowieka.
Błysnął metal igły.
- Wszystko mi jedno - powiedział Aldritch głośnym głosem. - Przegraliśmy tę grę, Relphe. Nie śmiem
mówić, że jestem twoim bratem, bo przez pięćdziesiąt lat byłem niczym. Zapomniałem. Zapomniałem o
wszystkim. - Android cofnął się, a Aldritch spojrzał na swoje przedramię.
- Jeśli nawet przeżyję, nie będę już pomocny. Zgubiłem się.
Czekał nadal, choć czas przestał płynąć zwykłym nurtem.
A jednak był ponad jego falami, postrzegał go tak samo jak własną dłoń i tak samo jak własnymi palcami
potrafił nim poruszać. Krzyknął.
Echo powróciło i zaszemrało w iglakach. Spojrzeli na siebie. Na niebie pojawił się księżyc. Coś, co czekało
w mroku, zawyło z rozczarowaniem i odeszło.
* * *
Nagle wróciła pamięć. Miliardy strumyczków uwięzionych w ciasnych kanałach w jednej chwili znalazło
wspólne ujście i razem, potężną rzeką wylały się przed jego oczyma. Wszystko, co przeżył przez te
pięćdziesiąt lat, zbladło niczym wypalona słońcem trawa. Nie potrafił zrozumieć, jak mógł poruszać się w
tych biednych wymiarach, nie widząc lasu potężnych drzew, które go otaczały.
Wśród których zawsze mieszkał.
- Idź do domu, Gene - powiedział powoli. - Nic już od ciebie nie chcemy. Zabierz swojego starego
androida, zadzwoń do byłej żony i spróbuj raz jeszcze. I nie myśl, że znowu przywiązałem sznurki do twoich
ramion. Tych sznurków już dawno nie ma. Myślę, że i bez nich dasz sobie radę.
Astbury potarł krzywy nos, wyprostował się nieco i poczłapał przez taras. Jego nogi, niczym sztuczne,
pokonały schody i zaniosły go do wnętrza poduszkowca. Tuż za nim szedł android. Mamrotał cicho:
- Co to się ze mną wyprawia. Tylu bogatych ludzi o mnie zabiega. Pewno przez ten złoty pancerz...
Odlecieli w miasto.
Cykady przestały śpiewać, noc zalśniła gwiazdami.
Chłodne powietrze wpadło w płuca braci, wiatr zatrzasnął drzwi domu. Pająk wybiegł zza belki; szybko
przebierając odnóżami ulokował się w środku pajęczyny. Iglaki zaszemrały spokojnym głosem.
- Tak - powiedział Relphe.
- Tak - przytaknął Caldrith.
Byli razem. Po latach spędzonych w Piekle, spotkali się ci, którzy sami do niego zeszli. Którzy żyli tu po to,
aby niweczyć plany Decayro.
- Dlaczego to robiliśmy? - zapytał Caldrith.
Maska zatrzęsła się w bezgłośnym śmiechu.
- Nie było innego wyjścia. Wokół mnie zgromadziło się całe zło. Każdy padalec pragnął pracować w
WARS 'N' GUNS i wszyscy dostali to, czego chcieli. Stworzyłem największe dzieło Pana Rozpadu, tak aby
myślał, że zawsze już będzie jego. I żeby przestał zajmować się szczegółami. Wszystko, o czym myślał, to
dolewanie kubłów krwi do tej machiny. Przynęta, którą wystawiliśmy, była prosta. Zło zawładnęło Ziemią i
innymi światami. Zło potężniejsze nawet od najprzyjemniejszego z przeklętych snów. Jego snów.
Relphe śmiał się.
- Ale teraz, kiedy się już przebudziłeś, czas na zmianę. Ja splamiłem dłonie. Dobrowolnie oddałem śmierci
swe dni i nie liczę na łaskę. Ja poniosę karę. Choć nigdy, tak naprawdę, nie służyłem Władcy Rozpadu,
jestem przeklęty na wieki. Ty nie byłeś świadom. Do dzisiaj, kiedy stałeś się władcą tego potwora. Decayro
wyje. Odebrałeś mu marzenia. Zło, które zgromadził, poprowadzisz na swój sposób i tam, gdzie zechcesz.
Nie sądzę, żebyś zadowolił tego psa. Przegrał na długie lata. Monopol, który stworzył, przeszedł w twoje
ręce, bracie.
Caldrith zrozumiał.
- Ja nie miałem pamiętać. Nie chciałeś mnie w to mieszać.
- Tak. Podołałem temu, co wspólnie ustaliliśmy kiedyś. - głos Relphe'a nabrał dawnej siły. - Wolałem cię
chronić i uczynić powiernikiem. Umyślnie straciłem brata. To moja wina. Chciałem, żebyś przyszedł na ten
ś
wiat później ode mnie i tak też się stało. Nie dałem ci szansy.
Caldrith pochylił głowę.
- Skazałeś siebie, a ja przejdę do legendy. To o mnie będą mówić elfy, to mnie będą wdzięczni za upadek
Zła.
- W końcu zawsze byłeś lepszy.
Gwiazdy świeciły pełnym blaskiem. Witały narodziny Caldritha, bez smutku patrzyły na starego Relphe'a.
- Popatrz na mnie, bracie - powiedział Relphe. – Taka jest moja twarz.
Zdjął ciężkim ruchem maskę i ostrożnie położył ją na stole. - Czy rozumiesz teraz, dlaczego osłaniałem
swoją twarz?
Caldrith wiedział juz, dlaczego nie mógł jej zobaczyć.
Była zbyt podobna do jego własnej, zwłaszcza teraz, kiedy i on miał siwe włosy. Ostry cienki nos, kąciki
ust sięgające w dół i głębokie bruzdy tnące policzki na mniejsze części. Takie same czarne oczy, silne i
niezgłębione. Tak samo patrzące i w podobny sposób przesłonięte ciężkimi powiekami.
Tak naprawdę wyglądał Helper.
- A jednak widzę różnicę - powiedział Caldrith.
Guz pokrywał skórę prawego policzka. Tkanka nowo tworzących komórek sięgnęła już prawie oka. Jak
szpon odcięty potworowi, który wczepił się w ludzkie ciało i pozostał w nim na zawsze. Rosła. Nabierała sił.
Czerpała z życia, była wysłanniczką śmierci.
- Tak to już jest - westchnął Relphe. - Jeśli żyjesz tak jak oni, podobne są troski i radości. Dotrwałem do
twych pięćdziesiątych urodzin, oddałem ci moje dzieło i w ostatnim starciu zniszczyłem jedynego groźnego
przeciwnika. Ale nie będę się już cieszył. Na to nie starczy czasu.
Caldrith milczał.
Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, bał się, że zabrzmią fałszywie.
Kiedyś, kiedy spacerowali z biegiem rzeki i śmiali się z własnych cieni, kiedy pili grzane wino i czynili
zakłady, który bardziej się spodoba Neomre, kiedy umieli przewidzieć ruch biedronki pasącej się na krzewie
róży, potrafili też długo milczeć. Szum skrzydeł był im cenniejszy niż największe słowa. Bliskość
zastępowała taniec i zabawę. Z wzajemnego zrozumienia i szacunku utkali pajęczynę mocniejszą niż zło
przeklętego Decayro.
Spojrzał na umierającego brata.
Prosto w jego ciemne serce, w którym nadal płynęła jasna krew.
W tę twarz, bliższą mu niż wszystkie, które dotąd widział.
Zatrzepotał skrzydłami.
I nic nie powiedział.
Usiadł za barem i zamówił jeszcze jedną szklaneczkę Havana Club. Barman skinął głową. Nie musiał go
witać ani ściskać jego dłoni. Po prostu odwrócił się i sięgnął do wiaderka z lodem.
- Cześć, Guy - powiedziała Livahett. - Jest późno.
Popatrzył na jej odbicie w barowym lustrze.
- Jest już bardzo późno. A ja nie bardzo wiem, co powiedzieć.
Kobieta uśmiechnęła się i skinęła dłonią mężczyźnie, który siedział obok niej. Mężczyzna wstał, poprawił
krawat i zdusił papierosa. Nie wyglądał na zadowolonego, kiedy wychodził z baru.
- Więc nie mów już nic. Posłuchaj Johna T., który gra na starym fortepianie i popatrz w moje oczy.
Odnalazł je w szybie lustra, pomiędzy butelkami wódki a półką, na której leżały papierosy. Livahett
siedziała za nim, jej oczy miał przed sobą. Opuściła powieki.
- Nie tak. Nie przez lustro, Guy. Popatrz na mnie.
Zrobił i to.
Była czwarta nad ranem.
Ponad czasem i miejscem, w bluesowym barze w centrum miasta odnalazł swoje kolejne dni.
Kiedy miał brata, był samotny. Teraz jego brat umarł.
Lodowiec zdawał się nie mieć końca. Sine niebo dotykało jego skraju, woda siniała a od mrozu przy jego
bokach. Słońce zapomniało o tym miejscu, a księżyc jeszcze bardziej je mroził.
Elfothie ujął w dłoń kawał lodu i patrzył, jak topnieje.
- Nie powinieneś był tego robić - zawył Decayro. - Przysiągłem, że dopóty trwam ja, woda nie będzie
płynąć w moim królestwie. Tu nie ma dla niej miejsca.
Elfothie zaśmiał się.
- Długo błądziłem w labiryntach tej krainy. Pamiętasz jeszcze chwile, kiedy panowałeś nad światem,
Decayro?
Władca Rozpadu zaszeleścił czarnymi skrzydłami.
- Tak było. Tak będzie - zaśmiał się chełpliwie.
- Może. Ale dziś przegrałeś. Wielu oddało życie, aby nadeszła ta chwiła. Wielu potężnych nie będzie się
radować, a niejeden mały nigdy się nie dowie, kto zdusił twoje psy.
Decayro odwrócił z niesmakiem głowę.
- Jesteś niczym - powiedział. - Nie wiesz nawet, jak smakuje mięso. Nie patrzysz, kiedy płynie krew.
Jesteś...
- Nie odeśłę cię stąd precz - przerwał mu Elfothie. - Nie ukarzę twego brudnego cienia, a wynagrodzę.
Popatrz.
Odwieczny mrok poddał się. Słońce rozpaliło chłodne niebo.
- Będziesz tu stał i patrzył, jak rodzi się życie. Będziesz cieszył się trawą, ziemią i ptakiem, który przeleci
nad twą głową.
Decayro szarpnął ciałem w niemym bólu.
- Będziesz też cieszył się deszczem, którym władał mój syn, a którego zabiłeś wśród ludzi. Może woda
oczyści twe przeklęte myśli.
Podniósł dłoń i krzyknął.
Chmury rozjaśniły się. Trzasnął piorun.
Odchodził w ulewie, myśląc o cenie, jaką przyszło im zapłacić.
O krwi, której spłynęło więcej niż spłynie z tego lodu życia.