Wywiad Dariusza Zaborka z Bogusławem Kaczyńskim
Gdy
idę po schodach, nogi muszę stawiać prawidłowo: zaczynam zdrową
- lewą i dostawiam chorą - prawą. Precyzyjnie, bo inaczej nie
nauczę się chodzić. Rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim
"Zakochany
jest nie w operze, ale w sobie". Tak pisali.
-
Nieprawda, nigdy nie byłem w sobie zakochany.
Serio?
-
Naprawdę. Ale bez przerwy mi to wmawiali, przez zawiść. Tak we
mnie strzelali, bo chodziłem w uprasowanych spodniach, w
śnieżnobiałej koszuli, dobrze ostrzyżony. Więc kocha siebie, bo
się dobrze ostrzygł. A ja od dziecka chodziłem do fryzjera.
A
kto panu prasował?
-
Mama, a częściej niania
Pana
wygląd smokingowy był buntem przeciw szarości PRL?
-
Nie, tak mnie ukształtowali rodzice i babka. Że trzeba mieć
maniery. Że człowiek cywilizowany nosi garnitur, koszulę, krawat.
Że myje zęby, ma czyste paznokcie.
W PRL-u wypisywali o
mnie rzeczy nawet dzisiaj wstydliwe. Dla tych, którzy pisali, nie
dla mnie.
Co
takiego?
-
Przypomnę tytuły: "Fanaberie Kaczyńskiego", "Robotnicy
we frakach" - i to poważni publicyści w poważnych gazetach.
To była ich reakcja, że na festiwalu w Łańcucie wprowadziłem
stroje wizytowe. Bowiem na afiszach umieściłem nadruk - propozycję
dla publiczności. Bo jeśli w zamku księżnej Lubomirskiej
występowali wielcy artyści ubrani w suknie, we fraki, ja w
marynarce pluszowej z muszką, były transmisje telewizyjne, to
dlaczego na sali miały siedzieć rozczochrane osoby z główką
kapusty w siatce?
Pisali, że za szybko mówię, bo wtedy
czytano z kartki, a ja całe życie mówiłem z głowy. W telewizji
kartka i prompter dla mnie nie istniały. Miałem sprawność
mówienia i przez lata nie mogli mi tego darować. Albo inny zarzut,
że jeśli zapraszam artystkę, to nie daję jej dojść do głosu,
tylko sam mówię.
Nieraz
miałem takie wrażenie.
-
Ale nie było powszechnie wiadomo, że często moim gościem była
wybitna artystka, która prywatnie okazywała się kompletną
niemową. Jeśli siedziała i milczała, to za nią mówiłem na
temat. Na żywo haftowałem i przeżywałem chwile straszne.
"Dawno
temu Beata Artemska, pocieszając mnie po prasowej napaści,
powiedziała: Miarą twoich sukcesów będzie liczba twoich wrogów.
Jeśli teoria królowej naszej operetki jest prawdziwa, to mogę
stwierdzić, że moja kariera jest ogromna" - mówił pan przed
laty.
-
Nie rozumiałem jej słów w chłopięcej naiwności. Po latach
zrozumiałem, że są prawdziwe.
Dlaczego
miał pan wrogów?
-
Bo byłem inny niż wszyscy i przez życie szedłem jak błyskawica.
W jednym kierunku, w ogromnym tempie pokonywałem trudności.
Po
trupach?
-
Nie, ale niektórzy patrzyli i nie mogli tego przeżyć. Zawiść
ludzka nie zna granic.
Co
pana przeciwników irytowało?
-
Muszka w grochy. Mój sposób wysławiania się. Moja fascynacja
osobistościami. Na tle przaśności PRL byłem nietypowy. Moi
wrogowie nie mogli pojąć, że człowiek apolityczny i niemający
wysoko postawionych rodziców robi karierę.
Po latach,
gdy przestali mnie krytykować - stałem się wzorem. Ja otwierałem
powstający"Teleexpress". Ja otwierałem Program II
telewizji. Ja dostałem pierwszego Wiktora.
Moja droga
artystyczna była trudna. Jestem unikatem, bo w życiu nie należałem
do żadnej partii ani związku zawodowego. Nawet nie należę do
stowarzyszenia dziennikarzy ani do literatów, a napisałem 12
książek.
Nie
jest to bliskie pana naturze?
-
Nie lubię takich zbiorowisk. Wszystko zrobiłem bez protekcji. Gdy
byłem prorektorem do spraw artystycznych Akademii Muzycznej w
Warszawie, co pewien czas zjawiał się ktoś z prośbą o przyjęcie
syna czy córki. Gorzej nie mógł trafić. Bo ja urodziłem się w
Białej Podlaskiej, w rodzinie, która nie miała możliwości
zmajstrować coś przy karierze. Wysiadłem w Warszawie z walizeczką
i nie miałem dokąd pójść. I całe życie przestrzegam: żadnej
protekcji. Bo jeśli zaproteguję osobę z Warszawy, to ta z Białej
Podlaskiej będzie bez szans.
Świat teraz jest mały, ale
kiedyś przyjechać z Białej Podlaskiej do opery w Warszawie i
wrócić do Białej to była wyprawa życia. A rodzice byli na tyle
światli, że wozili mnie z siostrą, i gdy miałem dziesięć lat,
obejrzałem pierwsze w życiu przedstawienie - "Halkę"
Moniuszki - i pamiętam je do dziś. Miłość do opery przejąłem
po ojcu.
"Siedziałem
na stołku równiutko i grałem. Ojciec stał z tyłu i wszystko
kontrolował". Jeśli do tego dodamy, że pana dzieciństwo
upływało przed i w czasie śmierci Stalina, to można zrozumieć,
skąd u pana chęć ucieczki do świata wolności.
-
Nie wzrastałem w oparach Stalina, tylko okupacji. Mój ojciec,
żołnierz Armii Krajowej, po wojnie się ukrywał. Bo gdy ubecy
aresztowali jego kolegę z AK, to uciekał na wieś. Bał się, że
aresztowanego mogą torturować i go wsypie. I co któregoś
zamknęli, to ojciec uciekał, zjawiał się i znów uciekał, i tak
przez lata.
Pokażę panu krzyż, na który w czasie
okupacji masę osób w naszym domu składało przysięgę, gdy
przyjmowali kogoś do AK, bo u nas był punkt kontaktowy. Ojciec
rozmawiał o tym ze mną i z siostrą, kiedy byliśmy starsi, i był
pewny, że nikomu nie powtórzymy. Wspominał też rewolucję
październikową na terenie Rosji, makabryczne historie widziane
oczami dziesięciolatka. Majątek rodzinny poszedł z dymem, dziadek
nie przeżył, a babka z dziećmi w ramach repatriacji przyjechała
do Białej Podlaskiej zza Kijowa.
Mój ojciec przed wojną
pracował w fabryce samolotów w Białej Podlaskiej, którą w czasie
wojny zbombardowano. Po wojnie pracował, gdzie mógł, bo za udział
w AK chciał odwrócić od siebie uwagę, gdzieś się po cichu
przytulić, nie być, nie istnieć. Po ukrywaniu miał taki uraz, że
po wojnie się nie ujawnił. Kiedy powstał ZBoWiD i nawoływano,
mówiłem: "Zapisz się". A on: "Nie", i
powtarzał: "Nigdy nie ufaj komunistom".
Jaki
to miało na pana wpływ?
-
Z siostrą wychowywaliśmy się w ogromnej dyscyplinie i skromności.
Nasza babka, wielka dama, protestowała, gdy opalaliśmy się w
ogrodzie: "Opalenizna przystoi dziewczynie z czworaków".
Wychodziła do ogrodu z parasolką, w ażurowych rękawiczkach i
zajęczą łapką pudrowała twarz pudrem ryżowym. Kawałki ryżu
odpadały jej od nosa. Wyglądała jak zjawa (śmiech). Boże, jak my
wstydziliśmy się kolegów.
Wychowano nas, żeby zakrywać
ciało. Wyjście z łazienki w majtkach było niemożliwością.
Wszystko było zamknięte w pancerzu. To powoduje w człowieku skurcz
na całe życie. Do tej pory mam kompleksy, że nawet u lekarza
krępuję się rozebrać. Mało miałem swobody. Od najmłodszych lat
wszystko musieliśmy robić bez dyskusji.
Ojciec
był despotą?
-
Nie, miał silną osobowość, prawdziwy macho. Bo jak mamie
dokazywaliśmy, to można było dostać ścierką, a gdy nie
pomagało, mówiła: "Przyjdzie tatuś i zrobi porządek".
Ale nigdy nie dostaliśmy lania.
Co
było zamiast lania?
-
Spojrzenie ojca. Gdy mnie posadził przy fortepianie i kazał grać,
nie było mowy, żebym odmówił. Moje dzieciństwo to była praca,
praca, praca. Siedziałem na stołku i grałem bez ustanku. Pamiętam,
w szóstej klasie podstawówki koledzy jechali na biwak i ja
chciałem. Prosiłem ojca, a on: "Wykluczone. Nie umiesz sonaty
Beethovena. Siedź i ćwicz". I dodał swoje sławne
powiedzenie: "Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj". Przez
okno widziałem, jak chłopcy odjeżdżali rowerami. A ja grałem
Beethovena i łzy mi kapały po policzkach.
I niech pan
sobie wyobrazi, że ojciec po 40 latach, tutaj, u mnie, przed samą
śmiercią mi powiedział: "Jak sobie przypomnę, że nie
pozwoliłem ci jechać na biwak, a ty płakałeś, to mi się serce
kraje". Oniemiałem. Bo gdzie mi już ten biwak...
Gdy
w 1953 roku umarł Stalin - ku czci grał pan "Marsza żałobnego"
Chopina?
-
W szkole klasy ustawili parami, powiedzieli: "Stalin nie żyje",
stworzyli atmosferę. Dzieci nie wiedziały, kto to ten Stalin, ale
płakały, że umarł (śmiech). Mnie posadzili przy fortepianie i
byłem przejęty, bo miałem 12 lat, i zagrać "Marsza
żałobnego" Chopina to było coś. Żadna akademia majowa czy
październikowa nie odbyła się bez mojego udziału. Po powiecie
wozili mnie jako sławnego pianistę (śmiech).
W klasie
maturalnej przyjechałem do Warszawy do prof. Pawła Lewieckiego,
który oznajmił, że niewiele umiem i muszę uczyć się grać od
początku. Ta ekspertyza była ciosem dla mojego ojca.
Wyjazd
z Białej Podlaskiej do Warszawy był ucieczką?
-
Nie, szansą nauki u wielkiego profesora. Mieszkałem w Dziekance i
uczyłem się w najlepszej średniej szkole muzycznej im. Chopina
przy Szpitalnej. Przed dyplomem grałem forsownie i puchła mi ręka.
Przed każdym występem całą noc nie spałem i życie zamieniało
się w koszmar. Wiedziałem, że z chorą ręką nie będę
Rubinsteinem. Postanowiłem zdawać na Akademię Muzyczną na teorię
muzyki. Namówił mnie do tego dziekan wydziału prof. Stefan
Śledziński. Słyszał, jak w szkole średniej mówiłem o muzyce:
"Namawiam pana na teorię muzyki. W tej dziedzinie widzę przed
panem przyszłość".
I
się nie pomylił?
-
Nie. Ale dostać się do elitarnej Akademii Muzycznej w Warszawie
było marzeniem ściętej głowy. Większość zdających to byli
protegowani notabli. Liczba przerażająca. Na początku nie zdawałem
sobie z tego sprawy, ale potem widziałem, jak szoferzy przywozili
moje koleżanki i kolegów studiujących, i trzy godziny pod szkołą
czekali w samochodzie służbowym, aż wyjdą, i odwozili ich do
domu. Zorientowałem się, kim są ich ojcowie i matki.
To
były osoby utalentowane?
-
Nieee. Przepadli, nie istnieją.
Pierwsza
gazeta, do której pan pisał?
-
"Dziennik Ludowy", dział kultury kierowany przez Zofię
Dróżdż--Satanowską. To matka chrzestna mojej pracy
dziennikarskiej! W redakcji nazywano ją Rasputin w spódnicy. W
czasie wojny założyła partyzantkę na Wołyniu. To jedna z
najpiękniejszych postaci, jakie w życiu spotkałem. Kobieta
bohater: duża, ładna, czarnowłosa. Była potęgą. Znana,
honorowana, odznaczana.
W 1968 roku, po słynnym
przemówieniu Gomułki, w kilka osób z działu kultury zebraliśmy
się wokół Satanowskiej w naszym pokoju. Zza biurka na cały
korytarz krzyczała: "Dajcie mi kamień!". Była wściekła,
bo tworzyła tę redakcję, i protestowała, że wszyscy polecieli do
naczelnego na zebranie pod hasłem: "Łapać Żydów". Moją
starszą koleżanką z działu, żydowskiego pochodzenia, była
Halina Przedborska, matka Agaty Tuszyńskiej.
Satanowska
pojechała do Gomułki, którego znała osobiście, i rzuciła mu
legitymację partyjną. A Moczarowi legitymację
ZBoWiD-u.
Myśleliście
podobnie jak szefowa?
-
Oczywiście, przecież to byli nasi koledzy. Jak ja mógłbym
wystąpić przeciw Halinie Przedborskiej?
W
1968 roku nie wyjechała z Polski?
-
Nie, została. Nie rozumiałem tego, że inni wyjeżdżali. To było
niemożliwe, że coś ich może spotkać. Takie barbarzyństwo jak
Holocaust tylko raz się zdarzyło. Satanowska miała odwagę
zaprotestować: "Halina Przedborska będzie pisała".
Została i pisała cały czas. Reakcja Dróżdż-Satanowskiej była
głośna w całej Polsce, powiedziała też o tym Wolna
Europa.
Spotkały
ją jakieś szykany?
-
A skąd, naczelny przy niej był nikim. Do emerytury była w
redakcji. Gdy odeszła, to ja też. Jako wolny strzelec w 1968 roku,
kiedy zmarła Ada Sari, napisałem pierwszy artykuł do "Ruchu
Muzycznego". Pisałem do "Opernwelt" w Hamburgu,
"Gente" w Mediolanie, "Hudebni Rozhledy" w
Pradze. A współpraca z magazynem "Sowieckaja Muzyka" w
Moskwie, który miał nakład półtora miliona egzemplarzy, pomogła
mi w karierze. Zamówili u mnie pierwszą recenzję z premiery "Balu
Maskowego" Franco Zefirellego w La Scali.
Ale umówić
się i spotkać z gwiazdami światowymi, jak z Leontyne Price w Nowym
Jorku czy z Jessye Norman w Salzburgu, nie było proste. Żeby
wyjechać, musiałem złożyć podanie o paszport i czekać. Raz w
roku można było wymienić 10 dolarów. Cudem oglądałem świat,
którego częścią się czułem i do którego tęskniłem.
Jak
pan za 10 dolarów przeżył?
-
W Mediolanie dziennie jadłem pół bagietki, pomidora i pół litra
mleka i miło to wspominam, linię miałem jak trzeba. Ale w La Scali
oglądałem wielkie przedstawienia. Po spektaklu z kolegą spaliśmy
na dworcu z torbami pod głową. Rano myliśmy się w dworcowej
łazience i jechaliśmy dalej. Pełen wrażeń wracałem do Polski i
marzyłem o następnym wyjeździe. Teraz, gdy jestem w Mediolanie, z
sentymentem oglądam ławki, na których spaliśmy. I miejsca w La
Scali na ostatnim piętrze, tam była świetna publiczność od lat
15 do 85 - i wszyscy od razu zaprzyjaźnieni.
Pamiętam, w
1978 roku z Nowego Jorku dzwoniłem do żony Jana Kiepury Marthy
Eggerth. Chciałem porozmawiać o ich karierze: "Czy mógłbym
panią prosić o spotkanie w tym lub w przyszłym tygodniu". A
ona: "To niemożliwe, ale niech pan za dwa miesiące przyjedzie
na Hawaje". Mnie zatkało. Mówiła to do kogoś, dla kogo
problemem był wyjazd do Berlina. Podziękowałem i rozmowa skończyła
się na kilka lat. Takie było rozumienie naszych realiów przez
ludzi mieszkających w wielkim świecie.
Czy
w Białej Podlaskiej, a potem w Warszawie czuł pan, że jest przez
otoczenie inaczej odbierany?
-
Czułem moją biedę. Byłem studentem elitarnej uczelni, ale nie
miałem nic. Żeby pójść na pierwszy bal sylwestrowy do
Filharmonii Narodowej - to były najsławniejsze bale w Polsce,
przepiękne - przez cały rok jeździłem pod Warszawę, dzieciom w
domach udzielałem lekcji gry na fortepianie i zbierałem
pieniądze.
Na
garnitur?
-
Na bilet. Garnitur ja miałem zawsze, od dziecka, od małego
chłopca.
W
dzieciństwie i młodości pana stroje to były głównie
garnitury?
-
Tak, i dzisiaj też.
Myślę, że gwiazdy, z którymi się
spotykałem, nie przypuszczały, jak jestem biedny. Przyjąłem
dewizę, której nie żałuję: nigdy nikomu nie powiedziałem o
swoich niedostatkach. Pamiętam bal w Monte Carlo, w Hotelu de Paris,
na którym byli wielcy artyści, arystokraci, bankierzy. Po raucie
pożegnali się ze mną, wsiedli w swoje rolls-royce'y i odjechali. A
ja 40 minut piechotą szedłem do pensjonaciku. Oni by mnie zawieźli,
tylko im do głowy nie przyszło, że przed hotelem nie stoi mój
rolls-royce.
Zauważyłem, że elita świata nie lubi
biedy. Bo bieda śmierdzi. Nie wierzyliby, że biedny znalazł się
wśród nich, to wprawiłoby ich w dobry humor.
Pan
był tam jako dziennikarz?
-
Jako znajomy. Dziennikarzy oni nie przyjmują, w teatrze tak, ale w
kontaktach z tymi osobami dziennikarstwem nie trzeba się reklamować.
Byłem pianistą z Polski.
Informacja, że jestem
Polakiem, robiła nawet karierę. W 1978 roku, kiedy był wybór
Wojtyły na papieża, sześć miesięcy mieszkałem w Nowym Jorku i
reagowali na mnie z ciekawością, że jestem z kraju papieża.
Dostałem wtedy kontrakt z telewizji nowojorskiej, ale nie
podpisałem.
Dlaczego?
-
Przestraszyłem się języka. Niemożliwe jest uczenie się w obcym
języku na pamięć tego, co mam powiedzieć. Gdybym spróbował tam
szczęścia, wynajął dwa pokoje z kuchnią, zrobił kolację, nikt
by do mnie nie przyjechał z ludzi, których spotykałem. Oni
mieszkają przy Piątej Alei i nie jeżdżą byle gdzie.
Wiedziałem,
że język będzie barierą, że zawsze będę przybyszem . Jako
przykład stawiałem sobie życie i karierę Poli Negri. Dopóki film
był niemy, było świetnie. Kiedy narodził się dźwiękowy, było
gorzej. Cudzoziemcy nie wytrzymują tej konkurencji. A żeby w
telewizji prowadzić talk-show, to trzeba sypać jak z rękawa.
Bo
w Polsce pan sypał z rękawa?
-
Już miałem karierę ugruntowaną. Stchórzyłem, przyznaję panu.
Ale dobrze zrobiłem. W Polsce mam swoją publiczność. W sobotę
prowadziłem koncert w Kędzierzynie-Koźlu, na którym występowali
śpiewacy, w hali Azoty były 4 tysiące ludzi. Proszę pana, jak
mnie przywitano, jak mnie pożegnano owacjami na stojąco, było "Sto
lat", to ja bym tego nie miał w Ameryce. Wie pan, jak ludzie
reagują w obliczu mojej choroby? Nie mogłem mówić, łzy mi
napływały, bo ja tego nie oczekuję, nie żądam.
A z
moim udarem było tak: o dziewiątej rano, po kąpieli, po śniadaniu
czekałem w tym fotelu, bo impresario miał mnie zabrać na koncert
do Olsztyna. I w sekundę w głowie coś mi się zamykało, podwójnie
widziałem i zaczynał się paraliż ręki i nogi. Na szczęście
asystentka przyszła
15 minut wcześniej niż zazwyczaj i
dzięki temu udało mi się dojść do drzwi. Powiedziałem: "Dzwoń
po pogotowie", i już był paraliż. Ona mnie przyciągnęła do
fotela.
W szpitalu lekarz wypełniał ankietę, a ja:
"Panie doktorze, muszę jechać na koncert". A on: "Dzisiaj
to pan nigdzie nie pojedzie". Zrozumiałem, że to nie żarty.
Ale myślałem: "Co powie mój impresario? Pierwszy raz w życiu
zawiodłem. Bo na żywo w telewizji miałem
40
stopni gorączki i dobrze poszło. Nigdy niczego nie odwołałem".
Ale udar okazał się silniejszy. Kompletny paraliż prawej strony
ciała. Żeby przełożyć prawą rękę, musiałem lewą dłonią
złapać prawą i przenieść. Panikował pan?
-
Nie zdążyłem, pomógł mi lekarz: "Radzę, żeby pan nie
zadawał sobie pytania: dlaczego mnie to spotkało? Niech pan
pomyśli, jak z tego wyjść". I do dzisiaj nie pomyślałem:
dlaczego?
A
o czym pan myślał?
Jak
się przewrócić z boku na bok. Nie mogłem i pielęgniarki mnie
przewracały. Przeszedłem tortury. Najpierw mnie pionowano - na
minutę ustawiano w maszynie. Bo straciłem poczucie pionu i zdawało
mi się, że stoję krzywo, a stałem prosto.
Myślę, że
przyczyną mojego ataku był silny stres, bo kilka godzin przed
udarem wróciłem od swojej siostry Anny ze Sztokholmu, która leżała
w klinice królewskiej. Była jedyną moją siostrą. A od profesora
dowiedziałem się, że ma nowotwór płuc i to koniec - wyrok
śmierci. Siostra prosiła profesora, żeby mi nic nie mówił, a on
mi powiedział.
I
jak ze sobą rozmawialiście?
-
Żartowałem, nie wychodziło mi i ona to widziała, bo byliśmy
zżyci. Kilka razy dziennie do siebie dzwoniliśmy. Gdy żegnaliśmy
się, mówiłem, że za kilka dni przyjadę i znów będę pół
tygodnia, i tak będę latał do Sztokholmu. Wróciłem w nocy i
myślę: zadzwonię do niej rano. A rano miałem udar. Ale najgorsze,
że nie mogłem zadzwonić, bo po udarze przez trzy tygodnie nie
mówiłem, ale bełkotałem. I zapomniałem, jak się obsługuje
telefon. Więc nasi wspólni przyjaciele dzwonili i mówili jej, że
leżę w klinice na badaniach serca podłączony do aparatów.
Po
trzech tygodniach poprawiło mi się i zadzwoniłem dzień przed jej
śmiercią. Starałem się mówić wyraźnie, ale wyczuła.
Przyznał
się pan?
-
Nie mówiłem, że jestem sparaliżowany, ale wiedziała, bo udar to
nasza choroba rodzinna. Od dziecka wzrastaliśmy w jej atmosferze i
się opatrzyliśmy. Gdybym rozmawiał z kimś przez telefon, od razu
bym wiedział, że jest po udarze. W naszej rodzinie choroby to był
temat tabu. Obowiązywała zasada: ukrywać - nie martwić bliskich,
dzieci. I siostra przede mną ukrywała swój nowotwór, a ja przed
nią swój udar.
Byliście
mocno związani, a ukrywaliście choroby?
-
Ale do głowy mi nie przyszło, że to już. Profesor powiedział, że
to wyrok śmierci i tyle. Myślałem, że wyrok to jest rok. Kto by
myślał, że to koniec, przecież dawali jej lekarstwa.
Pamięta
pan ostatnie słowa, jakie sobie powiedzieliście?
-
"Zadzwonię jutro".
I nie zdążyłem. Śmierć
była pierwsza. Klinika zawiadomiła moich znajomych w Sztokholmie, a
oni zadzwonili do mnie. Przy tej rozmowie był mój lekarz, pani
ordynator, tabletki uspokajające.
Z siostrą
planowaliśmy, że po przejściu na emeryturę wróci do Polski. Anna
była rozwiedziona. Chcieliśmy, jak za czasów studenckich,
zamieszkać razem. Mieliśmy kupić psa i kota.
Był
pan na pogrzebie siostry?
-
A skąd?! Leżałem w łóżku! Nie ruszałem ręką ani nogą!
Siostra jest pochowana w Sztokholmie i moi przyjaciele pojechali na
pogrzeb.
W szpitalu dostawałem od telewidzów,
radiosłuchaczy, a także od osobistości świata, jak kardynał
Gulbinowicz, święte obrazki i do domu przywiozłem kolekcję. Chora
kobieta z innego oddziału przyszła do mnie z obrazkiem ojca Pio.
Mam go przy łóżku. Wie pan, ja mam wiele rzeczy świętych, nie
mówiąc o wizerunkach Matki Boskiej Ostrobramskiej, Częstochowskiej
czy Matki Boskiej z Gwadelupy. Są od telewidzów. Piękne.
Stoją
w punkcie centralnym - na środku stołu w salonie.
-
Ależ oczywiście.
Wzruszająca jest liczba mszy w mojej
intencji zamówionych w Europie. Z Niemiec przysyłano mi obrazeczki
z informacjami, w jakim mieście i o której będzie msza. Dostałem
też ten srebrny breloczek z Matką Boską, który przypiąłem do
telefonu komórkowego.
Po udarze dużo rozmyślałem,
dokonywałem podsumowań. To nie żarty - otarłem się o śmierć.
Mam 66 lat i świadomość, że dane mi było drugi raz się urodzić.
Widziałem, jak inni pacjenci umierali. Dzień, dwa, trzy i koniec.
Ale udawałem, że nie widzę.
Pewnego dnia przyszedł do
mnie znakomity, z Bożej łaski, lekarz, czyta kartę i mówi: "No
brawo! Brawo, panie Bogusławie! Miał pan dzisiaj wielki sukces,
gratuluję". Zapytałem: "Pewnie któryś mój program
powtórzyli?". A on: "Nie. Dzisiaj była kupa".
Zgłupiałem w łóżku z wrażenia. "Panie doktorze, ja miałem
w życiu większe sukcesy". A on: "Nie, pan jest w błędzie.
Ta kupa to największy sukces, jaki się może zdarzyć", i
wyszedł.
Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że
ani Paryż, ani Rzym, ani chiński mur - to wszystko nic. Ważna jest
ta kupa. Następuje przewartościowanie, bo przy paraliżu ciała to
nie jest proste, gdy mięśnie nie pracują.
Zajęcia
terapeutyczne miałem w sali, gdzie były dwa stoliki, i o tej samej
godzinie przychodził 33-latek, który stracił pamięć. Raz na jego
stoliku leżał talerzyk do ciasta. Terapeuta mówi: "Może mi
pan podać talerzyk?". On siedzi. "Proszę podać mi
talerzyk". Nic. "Dlaczego pan nie chce podać mi
talerzyka?". A ten pacjent - docent z Krakowa - mówi: "Bo
tu nie ma talerzyka". Proszę pana, ja sobie tego nie wyobrażam.
Mówiłem do pani profesor: "No co by było, gdybym ja zapomniał
wszystkie śpiewaczki?" (śmiech).
Co
Bóg chciał przez to wydarzenie panu powiedzieć?
-
Chciał mi pokazać, że istnieje przemijanie. Zawsze te myśli od
siebie odganiałem. Jadąc samochodem, nie patrzyłem w stronę
cmentarza. Bóg mi pokazał, że trzeba się oswajać z myślą, że
pewnego dnia przychodzi koniec. Dlatego mniej pracuję, więcej czasu
poświęcam sobie. Sensem jest spotkać się ze znajomymi i
porozmawiać. Od wielu lat był pęd życia.
Pracoholizm?
-
Nieuleczalny. Liczyła się tylko praca. W kółko: dzień i noc,
soboty, niedziele i święta. Pędzenie samochodem po Polsce. Nieraz
w miesiącu trzy przeloty nad oceanem do Stanów i Kanady. Sama
telewizja by wystarczyła, do tego radio, pisanie książek, dyrekcja
festiwalu, koncerty w Polsce - ilość niezliczona, podróże
światowe - ilość niezliczona. Tego nie wytrzymałby koń
pociągowy.
Zawsze
miałem wrażenie, że zachowuje się pan, jakby chciał wyskoczyć z
własnego ciała.
-
Chciałem przeskoczyć siebie samego, ale to mi się nie udało.
Wie
pan, pełnię jeszcze jedną funkcję, bo rodziny piszą maile, że
mają w domu po udarze chorą matkę, męża, syna. I co mają robić?
Udzielam informacji ludzkich, humanistycznych. Piszę o nadziei.
O
co dzisiaj jest pan mądrzejszy?
-
Jest mądre powiedzenie Beethovena: "Spiesz się
powoli".
Zapomniałem o pieniądzach. Znajomi
negocjują, chcą więcej. Upominam ich: "Wyjedźcie do Łowicza,
posiedźcie kilka dni w pięknych wnętrzach. Nie warto walczyć o
pieniądze, bo zdobywa się je w trudzie, a potem i tak trzeba je
zostawić i odejść tak, jak się urodziliśmy".
Wie
pan, zawsze świetnie czułem się w Nowym Jorku, Paryżu, Hawanie.
Kiedy dopadł mnie udar, zdałem sobie sprawę, że można było tam
nie jeździć, nieważne. Ważne jest stanąć na dwóch nogach.
Zrobić krok chorą nogą to umiejętność i ciężka praca. Po
trzech miesiącach wyszedłem z kliniki na Sobieskiego o lasce, sam
schodząc po schodach. Widzę, jak małe dzieci sąsiadów rok temu
wchodziły po schodach, a jak teraz wchodzą - już się nauczyły. I
ja tego się uczę. Gdy idę po schodach, nogi muszę stawiać
prawidłowo: zaczynam zdrową - lewą i dostawiam chorą - prawą.
Precyzyjnie, bo inaczej nie nauczę się chodzić.
Minęło
półtora roku i codziennie w domu mam lekcję z rehabilitantem.
Gdyby pan posłuchał, jak się drę wniebogłosy. Pan by myślał,
że mnie obdzierają ze skóry. Witałem się z panem prawą dłonią
i mogę już coś zrobić w kuchni. Nie mogę jeszcze pisać i
prowadzić samochodu.
Półtora
roku ćwiczy pan w ramach ubezpieczenia?
-
Pan żartuje? Trzeba zafundować sobie prywatne zajęcia, tak jak
lekcje angielskiego czy muzyki. Mimo rekonwalescencji wyjeżdżam na
występy i zarabiam na terapię.
A
jak królowie życia i sceny, których pan opisywał, radzili sobie z
chorobą?
-
Nie pamiętam przypadku, żeby ktoś długo chorował. Umierali
błyskawicznie.
Czego
te gwiazdy pana nauczyły?
-
Podporządkowania życia sztuce. Nie wolno udawać, że się jest
artystą, i być ojcem, mężem i kimś jeszcze. Ma być koncentracja
w jednym kierunku.
A
co z resztą życia?
-
Nie ma. Życie jest na scenie.
Łatwo
tak?
-
Nieee, ale trzeba, żeby mieć efekty artystyczne. Na scenę trzeba
wyjść naładowanym jak akumulator. Iskrzyć.
Nie
odczuwał pan braków w innych kierunkach życia?
-
Nie, scena i sztuka wszystko rekompensuje. Byłem pochłonięty czymś
fascynującym. Pogodziłem się z tym, że nie mam rodziny.
Czy
przez kostyczność wychowania trudno było nawiązywać kontakty
osobiste?
-
Tak, tylko przyznaję: kontakty osobiste to był margines mojego
życia.
Pamiętam, kupiłem sobie pięknego dalmatyńczyka,
który z powodu moich wyjazdów tak cierpiał, że gdy przed kolejną
podróżą pakowałem się, to gryzł walizkę i wył. Moja gosposia
spała w pokoju gościnnym i ten porządny pies ze złości pod
drzwiami robił jej kupy (śmiech).
20
lat temu mówił pan: "Może trzeba było mniej serca ofiarować
św. Cecylii - patronce muzyki, a więcej - ziemskiej istocie".
-
To rozmyślania, bo jakkolwiek bym postąpił, byłbym zadumany, czy
dobrze. Nie ma recepty. Mam za sobą czteroletnie małżeństwo.
Warto
było?
-
Warto, żebym sobie nie wyrzucał, że nie spróbowałem.
Skąd
wzięła się w panu egzaltacja i patos?
-
Z opery. Bo ja od najmłodszych lat oddychałem powietrzem
operowym.
Żałuje
pan, że sam nie śpiewa?
-
Próbowałem jako dziecko i miałem piękny sopran chłopięcy. Ale
na skutek medycznych eksperymentów z penicyliną straciłem
głos.
Pana
specjalność to diwy operowe. Do czego kiedyś społeczeństwu
potrzebna była diwa?
-
Diwa potrzebna jest każdemu społeczeństwu w każdych czasach. Bo
jest uosobieniem koloru, rozmachu, temperamentu, smaku życia. A do
tego wszyscy tęsknią. Żałuję tylko, że dzisiaj diwami nazywają
amatorki, które mają urodę modelek i łączą sztukę z
wyglądem.
To
źle?
-
Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Pytano mnie, co sądzę o Annie
Netrebko, modnej dzisiaj. Powiedziałem, że to śpiewająca modelka.
Bo gdy słucham Marii Callas, mam dreszcze. A kiedy słucham
Netrebko, myślę: "Ładne ma suknie".
Gdy
żyła Callas, ludzie nie sądzili o niej tego, co pan o Netrebko?
-
Absolutnie nie! Poza tym - Maria Callas żyje wiecznie! Bo ciągle
żyje jej głos.
Wielbiciele
Netrebko pewnie myślą o niej to samo co pan o Callas.
-
Mają nieszczęście, bo nie słyszeli gigantów sceny operowej.
Co
charakteryzuje diwę?
-
Głos niezwykły. Jeśli nie wielki, to wyjątkowo piękny. A jeśli
wielki, to w brzmieniu dramatyczny. Osobowość kolorowa, władcza, z
nerwem scenicznym. Wchodzi i liczy się tylko ona. To królowa
sceny.
Na
co może sobie pozwolić?
-
Znałem wielkie gwiazdy i wszystkie były miłe, skromne, czarujące
i nieprawdopodobnie wymagające od siebie i od wszystkich po kolei.
Jeśli ludzie nie spełniają oczekiwań gwiazdy, wybuchają
skandale. Callas była mistrzynią robienia skandali. Żądała od
ludzi doskonałości, a wielu nie było w stanie spełnić jej
oczekiwań.
A
powinny być spełniane?
-
Tak, bo sztuka musi być utrzymana na poziomie najwyższym.
Po
debiucie w operze w Atenach miała zastępstwo w "Tosce" i
charakteryzowała się w garderobie. Ważyła 115 kilo. Tenor, który
miał śpiewać Cavaradossiego, powiedział: "To dzisiaj mamy
śpiewać z tym potworem?". Ona to usłyszała, zdemolowała
garderobę, rzuciła się na tenora i przedstawienie odwołali.
Odmówiła występu, ale miała rację.
Pan
Marię Callas poznał osobiście?
-
Tak, w 1973 roku, na bankiecie w Teatro Regio w Turynie, po premierze
opery "Nieszpory sycylijskie" Verdiego, którą
reżyserowała. Towarzyszył jej wielki tenor Giuseppe di Stefano.
Poznałem też Arystotelesa Onassisa z panią Kennedy, była Liz
Taylor i Richard Burton. Dostąpiłem zaszczytu, bo Callas udzieliła
mi wywiadu. A z dziennikarzami nie spotykała się, miała pretensje,
że robili z jej życia sensację. Myślę, że spotkała się ze mną
ze względu na moją skromność, musiałem dziwnie wyglądać na tle
tamtych osobistości, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Wyglądałem najbardziej elegancko, jak mogłem - w garniturze z MHD,
aksamitnej muszce i butach z Radoskóru.
Był
pan w relacji z kilkoma diwami.
-
Montserrat Caballé to wielkość, z nią łączyła mnie przyjaźń,
poznałem ją w Nowym Jorku. A z polskich gwiazd przyjaźniłem się
z Ewą Bandrowską-Turską, z Wandą Wermińską. Pociągające były
ich osobowości i legendarne kariery.
O
Adzie Sari powiedział pan: "Oszalałem na jej punkcie. A ona
przeglądała się w moich oczach jak w lusterku".
-
Drugiej takiej nie spotkałem na kuli ziemskiej. Byłem młody, nie
znałem świata i nagle spotkanie z kimś wielkim jak epoka. Adę
Sari poznałem przypadkowo, jej studentka miała u maestry lekcję
przed dyplomem i zachorowała pianistka. Poprosiła, żebym jej
zaakompaniował. I wszedłem do zaczarowanego świata. Ada Sari żyła
w drugiej połowie XX wieku, a była przedstawicielką XIX-wiecznej
kultury i elegancji. Miała 80 lat. Zapraszała mnie potem coraz
częściej i snuła opowieści o karierze. Żyłem w świecie, który
przeminął. Zapach i kolor tego świata w jej wspomnieniach ożywał.
Jak?
-
Ada Sari była niezwykła, zaczynając od stroju. Przed wyjazdem do
filharmonii i Teatru Wielkiego, gdzie jej towarzyszyłem, krawcowa
projektowała jej stroje, a szewc z tego samego materiału robił
buciki, zwane prunelkami. Miała ich 40 czy 60 par. Proszę pana - do
każdej sukni prunelki. Na głowę zarzucała czarną woalkę z
czarnymi kropkami, nazywała je muchami. Do tego szal wenecki spięty
na dwa lwy, które w oczach miały brylanty. Na szyi na złotym
łańcuchu zawieszała aparat do patrzenia, bo nie używała
okularów, była to soczewka oprawiona złotem z brylantem w
uchwycie. Dobierała garnitur biżuterii, czyli jeden rodzaj
kamienia: brylanty, szmaragdy albo perły.
Ada Sari żyła
jak w akwarium - sama nigdzie się nie poruszała. W Ministerstwie
Kultury prowadzony był kalendarz jej wyjazdów i minister wysyłał
samochód. Pamiętam, podczas przerwy w Teatrze Wielkim szliśmy
przez hol, ja młodziutki, szczupły chłopiec, ona wielka gwiazda,
trzymała mnie pod rękę, a po obydwu stronach wszyscy gięli się w
ukłonach. Ada Sari kłaniała się uprzejmie, ja pytałem: "Kim
jest ten pan?", a ona uśmiechnięta odpowiadała: "Nie mam
pojęcia", i szliśmy dalej (śmiech). To było jak w operze
"Eugeniusz Oniegin" Czajkowskiego. Ja - Gremin, a Ada Sari
- Tatiana, którzy idą wśród szpaleru na balu. Niezapomniane.
Ona
nigdy nie była w sklepie. Uczennice żartowały: "Maestra, ile
kosztuje jajko?". A ona: "Pięć złotych". A
kosztowało 40 groszy. Jej się myliły waluty, bo ciągle była w
innym kraju. Mieszkała w Mediolanie, a w 1936 roku do Warszawy
przeniosła apartament, który w czasie powstania spłonął - piętro
kamienicy na Rakowieckiej - i dzieła sztuki, i kostiumy,
wszystko.
Coś
jej zostało?
-
200 uczniów, to rekord. Uczyć się śpiewu w Polsce i w Europie i
nie być uczniem Ady Sari to był błąd. Uczyła od przed wojny do
końca życia w 1968 roku. Pamiętam, byłem u niej, kiedy wyjeżdżała
do sanatorium w Ciechocinku. Pytałem, dlaczego jedzie tylko na
tydzień. "Bo na lekcje przyjadą uczniowie z Francji, Austrii,
Czech i muszę ich przygotować na konkursy międzynarodowe".
Ale w Ciechocinku zmarła nagle na zawał serca.
Wyobraża
pan sobie swoją wypowiedź bez przymiotnika: niezwykły albo
rewelacyjny?
-
Nie o wszystkich tak mówię. Ale do audycji spośród tysięcy
wybierałem niezwykłych. Przez 15 lat jeździłem na festiwal do
Cannes i kupowałem rewelacyjnych, bo innych nie angażowałem. A w
życiu codziennym moje oceny są inne, kiedy widzę marność
artystyczną.
Wie pan, gdy obejmowałem Teatr Roma, miał
pustą salę, ludzie nie chodzili, chcieli go zlikwidować. W cztery
lata uczyniłem 103 procent frekwencji. 3 procent to miejsca stojące,
a przepisy nie pozwalają na więcej. Teatr zaczął być oblegany, z
zagranicy przyjeżdżały wycieczki, bo stał się znany w Europie.
Na nikim to nie zrobiło wrażenia. Na świecie taki człowiek byłby
noszony na rękach. W Polsce obojętność.
Z
czego to wynika?
-
Z amatorszczyzny.
Jak
się zostaje dyrektorem teatru?
-
Byłem prorektorem Akademii Muzycznej i przyszedł dyrektor wydziału
kultury z ratusza. Prosił, żebym objął dyrekcję teatru, który
umiera. Teatr przeszedł okropne koleje losu, miasto zabrało go
wojewodzie, czyli przestał być państwowy, aby następnego dnia
sprzedać go biznesmenowi z Londynu, który rządził pół roku,
wziął kredyty i uciekł za granicę. Dowiedziałem się o tym, gdy
już byłem dyrektorem i przedstawiciele banków przychodzili po
zwrot milionów. Przeżyłem chwile grozy. Skierowałem ich do
ratusza - niech spłaca długi. Oni twierdzili, że ja muszę, bo
jest ciągłość instytucji.
A
skąd zarzuty, że za pieniądze teatru kupował pan meble, które
stały się pana własnością?
-
Nie, takiego zarzutu nie było.
A
kilimy?
-
A tak, kilim, to słynna sprawa. Był moją własnością, przeze
mnie kupiony - mam kwit - i wypożyczony teatrowi nieodpłatnie do
końca mojej kadencji. Przestałem być dyrektorem i odwieziono mi go
do domu. Przy okazji rozpętano kampanię, pokazywałem ten kwit w
telewizji, wysyłałem dziennikarzom, ale nikt nie sprostował. Kilim
mam do tej pory, przypomina mi te smutne chwile. Ładny, ale nie
arras wawelski (śmiech).
Pewnego
razu władze PRL uznały, że jest pan autorytetem, który może w
jej imieniu przemówić narodowi do rozsądku?
-
Zawsze odmawiałem występów na tematy polityczne. Odmówiłem nawet
Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. 13 grudnia 1981 roku,
pierwszego dnia stanu wojennego, przyjechał patrol wojskowy: „Proszę
się ubrać, zabieramy pana”. „Dokąd?”. „Nie możemy
powiedzieć”. Pustymi ulicami Warszawy zawieźli mnie do telewizji
na Woronicza. Przed gmachem czołg, korytarze opustoszałe,
wprowadzili mnie do pokoju, a tam siedziało kilku wojskowych.
Generał Żyto wstał i mówi: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie.
Należy łagodzić obyczaje. Polacy muszą się pogodzić. Polacy
muszą mówić jednym głosem”, i tak mówił z 20 minut. Po czym:
„Dlatego prosimy, żeby pan wystąpił w »Dzienniku telewizyjnym «
i wezwał Polaków do jedności”. We mnie piorun strzelił. Ani z
kim się porozumieć, ani zapytać o zdanie.
Wie pan,
dzisiaj wiemy, jak byśmy się zachowali, jesteśmy bohaterami
narodowymi. Ale przywieźli mnie nagle, nie było nikogo, kto by mnie
wsparł. Generał wymienił mi nazwiska osób wybitnych, które się
zgodziły. Oni przed własne oblicze przywozili nas pojedynczo i się
nie widzieliśmy. I wymieniają mi wielkie nazwiska kultury polskiej
- wszyscy to moi znajomi - którzy wystąpią w „Dzienniku
telewizyjnym” i powiedzą do narodu, żeby była jedność. A ja na
to: „Nie przemówię”. „Ale może pan powiedzieć swoimi
słowami”. „Nie mówię o rzeczach, które nie są moją
specjalnością. Mogę przygotować program »Moniuszko na scenach
świata «”. Zorientowali się, że nie ma sensu mnie namawiać:
„Przykro nam, dziękujemy”. Żołnierze odwieźli mnie pod dom. A
moi koledzy, których nazwiska wymienili, wystąpili w
„Dzienniku”.
Ale
w czasie stanu wojennego występował pan w telewizji?
-
Tak, kilka dni po spotkaniu z generałami przygotowałem program
"Moniuszko na scenach świata". A potem fragmenty operowe
Verdiego. Ale mówiłem tylko o muzyce.
Nie
brał pan udziału w bojkocie telewizji?
-
Nigdy tego nie rozumiałem. Uważałem, że w każdym okresie trzeba
występować, tylko robić, co do mnie należy. Wtedy Polakom,
rozdartym i zrozpaczonym, najbardziej była potrzebna muzyka Chopina
i Moniuszki.
Wie pan, dzisiejszy meloman różni się od
tego sprzed stu lat. Idzie do teatru i ma w uszach trzy nieśmiertelne
kreacje wielkich mistrzów, które na świecie mogą zdarzyć się
raz. I oczekuje, że ta dziewczynina czy ten chłopaczyna na scenie w
prowincjonalnym mieście będą mistrzami wszech czasów. Nie będą
i trzeba na to patrzeć ze zrozumieniem.
Gdyby
miał pan możliwość urodzić się i wybrać życie którejś z
diw, którą pan znał, to którą by się pan chciał urodzić?
-
Marią Callas.
A
nie żal by panu było Bogusława Kaczyńskiego?
-
Nie, bo jesteśmy do siebie tak podobni.
Źródło: Gazeta Wyborcza