pilch felietony z polityki










Felietony (niektóre) Jerzego Pilcha z "Polityki"







 
Felietony
(niektóre) Jerzego Pilcha z "Polityki"
 
 
 
 
Polityka - 2001-02-24
 
Jerzy Pilch
Jak powstaje krytyk literacki?
 
1 Podstawowe i rzecz jasna stare pytanie brzmi: czy w ogóle
istnieje ktoś taki, kto został krytykiem literackim, ponieważ marzył o tym
od dziecka? Czy jest ktoś taki, kto od urodzenia pragnął zostać krytykiem
teatralnym? Czy w ogóle można celem życia uczynić pragnienie bycia
recenzentem sztuki obojętnie jakiej? Zapewne nie, ale to, że nie, nie musi być
źle. Rozumowanie moje w żadnym wypadku nie zmierza w sławetnie
trywialnym kierunku, wedle którego krytycy literaccy są niespełnionymi
pisarzami, krytycy teatralni niespełnionymi reżyserami, krytycy filmowi niespełnionymi
filmowcami. Rozumowanie moje nie zmierza w tym jałowym kierunku, tym
bardziej że - bez żadnych wątpliwości - krytykiem zostaje się - tak
jest - z niespełnienia. A rzecz w tym, jak niespełnienie to
zostaje użyte, sfunkcjonalizowane, zwaloryzowane, przekute i przetopione w
prawdziwe pisarstwo krytycznoliterackie. (W końcu spełnionym pisarzem też
się zostaje głównie z niespełnienia). Osobiście bardziej mnie ciekawi
"krytyk z niespełnienia" niż "krytyk z urodzenia". Tym bardziej że
ten drugi w przyrodzie nie występuje wcale.
2 Jak powstaje krytyk literacki? Otóż krytyk literacki powstaje w taki
sposób, w jaki powstaje literalnie wszystko na tym świecie. Powstaje on
mianowicie w sposób przypadkowy, trywialny i bolesny. Na początku,
kiedy krytyk nie jest jeszcze krytykiem, jest on studentem - dajmy na to -
trzeciego roku polonistyki. Studiuje, rzecz jasna, bez najmniejszego zapału, z niesłychanym
zapałem marzy natomiast o karierze pisarskiej. Jego zgromadzony w wykwintnej
kartonowej teczce dotychczasowy dorobek stanowi: kilkanaście (dokładnie
siedem) wierszy, dwa opowiadania (jedno bez zakończenia, drugie bez tytułu),
początek powieści (ściśle: cztery akapity) oraz kilka luźno zapisanych
pomysłów na scenariusz kasowego filmu fabularnego. (Z czegoś trzeba żyć,
a nawet więcej: olśniewającą sprawnością rzemieślniczą trzeba
zarobić na wykwintne warunki, w których w luksusie i spokoju
tworzyć się będzie wstrząsającą lirykę). Krytyk, który nie jest jeszcze
krytykiem, często przegląda się w lustrze i coraz niecierpliwiej
czeka na druk dwóch z siedmiu wierszy, które złożył w (jego
zdaniem nieodpowiedzialnej) redakcji literackiego periodyku
studencko-anarchistycznego. Wiersze się nie ukazują, ale w trakcie
kolejnej, ponaglającej wizyty w nieodpowiedzialnej redakcji jeden z tamtejszych
anarchistycznie zblazowanych redaktorów pyta:
- Czy kolega poeta nie napisałby tymczasem jakiejś recenzji do najbliższego
numeru, bo akurat do najbliższego numeru nie ma żadnych recenzji? - Przyszły
krytyk zastanawia się przez chwilę, czy pisanie i drukowanie recenzji nie
zaszkodzi jego twórczości oryginalnej oraz czy nie uszkodzi jego publicznego
pisarskiego wizerunku. Myśl, że rozmaici wielcy pisarze pisywali recenzje, a nawet
eseje literackie, uspokaja go wszakże i odpowiada pytaniem na pytanie:

- Jakiej recenzji?

- Obojętnie jakiej - odpowiada redaktor.
- Z czego recenzji?
- Obojętnie z czego.
I przyszły krytyk pisze obojętnie jaką, obojętnie z czego
recenzję, nazwisko jego pokazuje się w druku, generalnie jest dobrze,
kariera literacka trochę nietypowo, ale jednak się zaczęła. Są też
pierwsze glorie: w redakcji jego recenzję chwalono niezmiernie.

Dalej wszystko idzie jak z płatka. Do kolejnych numerów niezmiennie
brakuje obojętnie jakich, obojętnie z czego recenzji. On te recenzje
pisze, przychodzi mu to osobliwie łatwo, wkrótce staje się rzeczą dla
wszystkich oczywistą, że jego recenzja musi się ukazać w prawie każdym
numerze, z czasem jego recenzja staje się kluczową rubryką pisma. On sam
zauważa, że teraz nie tylko go w redakcji chwalą, teraz bardzo się też
z jego zdaniem liczą. Teraz jest on już autorytetem. Teraz on już nie
pisze byle jakich z byle czego recenzji. Teraz on już w swych
krytycznoliterackich tekstach dyktuje warunki. Wykwintna, kartonowa teczka
zawierająca twórczość oryginalną raczej nie zmienia swej coraz bardziej
historycznej zawartości, ale jest, ale istnieje. Cienie zawartych w niej
nienapisanych arcydzieł stanowią wzorzec, do którego on (krytyk?) mniej lub
bardziej świadomie przymierza recenzowaną przez siebie twórczość - stąd
w jego tekstach niezmiernie częsty pogardliwy i mentorski ton.
3 Czy tak powstaje krytyk literacki? Oczywiście nie. Tak powstaje
mroczny element bardzo niejasnej odpersonalizowanej, a nawet
zdehumanizowanej masy zwanej mylnie krytyką literacką. W dodatku
"Plus-Minus" "Rzeczpospolitej" dwa poświęcone krytyce
literackiej teksty napisane przez dwu pisujących też poezje (albo na odwrót)
recenzentów. W obu tekstach bez przerwy mowa o krytyce literackiej:
krytyka literacka to, krytyka literacka tamto, krytyka literacka zrobiła,
krytyka literacka zdradziła, krytyka literacka wywindowała, krytyka literacka
zagubiła, krytyka literacka obciągnęła itd. Co to jest krytyka literacka?
Co to jest literatura? - pytał Gombrowicz i odpowiadał: nie ma żadnej
literatury, jest jeden, drugi, trzeci, kolejny pisarz. Co to jest krytyka
literacka? Nie ma żadnej krytyki literackiej. Jest jeden, drugi, trzeci,
kolejny krytyk literacki. Jest? Jest. Dopóki mowa o krytyce jako o niejasnej
masie recenzenckiej, mowa o tym, o czym mowa. Jeśli mowa o krytyce
z prawdziwego zdarzenia (choć z niespełnienia), w każdej
chwili, bez względu na rzekome czy nierzekome kryzysy, sam mogę wyliczyć (co
prawda na palcach jednej ręki, ale to wystarczy) autorów, co w swych
krytykach potrafią dotknąć istoty omawianego tekstu.

4 Z prawdziwego zdarzenia, choć z niespełnienia? Tak, sądzę,
że tak. Klasycy krytyki (choćby Brzozowski, Irzykowski, Wyka, Kijowski,
Puzyna, Błoński, Bereza, Jarzębski, Stala) mieli czy mają swoje wykwintne
(nieraz obfite i wielotomowe) tekturowe teczki z twórczością
oryginalną i w rozmaitym stopniu, w rozmaitej skali i z rozmaitą
- że tak powiem - technologią teczki te na całość ich twórczości wpływają
i twórczość tę określają. Prozy i wiersze przez nich napisane, a także
cienie utworów przez nich nienapisanych są jednak w swym niespełnieniu
paradoksalnym spełnieniem. Nie są świadectwem słabości, są świadectwem
duchowej i pisarskiej siły. Nie są napędem pogardy, ale źródłem
pokory. Nie podszeptują tonu mentorskiego, uczą dialogu z "recenzowanym"
dziełem sztuki. Istotnie: chyba nikt od urodzenia nie marzył o tym, by
zostać krytykiem literackim, raczej marzył o tym, by zostać pisarzem.
Toteż ci, co zostając krytykami literackimi, zostają zarazem (także w swej
twórczości krytycznoliterackiej) pisarzami z prawdziwego zdarzenia - są,
powtarzam, najciekawsi.
 
 
 
 
Polityka - 1999-02-20
 
Jerzy Pilch
Siorbanie jako warunek twórczości

 
Gustaw Herling-Grudziński ma świetny wibrujący głos, Herlingowi, kiedy mówi,
głos intensywnie wibruje. W zeszłym tygodniu, kiedy zaczął mówić o cnotach
w telewizji, głos jego wibrował specjalnie intensywnie, głos mu się
niekiedy nawet dramatycznie łamał, co w końcu nie dziwota, Herling
bowiem wreszcie postanowił publicznie powiedzieć, że Miłosz to głupek. Mówił
też Herling, i to mnie zachwycało, o głupocie innych pisarzy, o głupocie
Koestlera, o głupocie Kotta, o głupocie Andrzejewskiego. W sumie
szkoda, że padło tak mało przykładów, choć z drugiej strony Bogu
Najwyższemu chwała, że w ogóle jakiekolwiek nazwiska tu padły, nie
należy do obyczaju polskiej duchowości nazywanie negatywnych rzeczy po
imieniu, tu trzeba specjalnej odwagi. Podziwiam odwagę Herlinga-Grudzińskiego,
podziwiam ją tym bardziej, że odwaga, z którą mówił o głupocie,
nie była przecież odwagą mędrca, była to raczej chłopięca odwaga. Twarz
pisarza znakomicie fotografowana przez Dariusza Pawelca raz po raz nabierała chłopięcego
wyrazu, wciąż zapalały się w oczach swawolne ognie, cień, co mówię:
cień, blask, blask chłopięcości rozjaśniał oblicze. Sam powrót do chłopięcej
odwagi wymaga odwagi, choć rzecz jasna mogą za tym powrotem stać i inne
desperacje.
Asumpt do rozważań o głupocie, asumpt do wytykania głupoty kolegom
dał Herlingowi główny temat wywodu, jakim była cnota mądrości mianowicie.
Mądrze szło tu autorowi o ten rodzaj życiowej mądrości, co niezależny
jest od wykształcenia, znajomości języków obcych, ilości przeczytanych książek
inteligencji, talentu, pisarskich czy artystycznych kunsztów. Jest to swoisty
rozum instynktowny, który się ma albo nie ma, nabyć go drogą ćwiczeń czy
innych edukacji niepodobna. Moja babka Czyżowa np., która zaledwie posiadła
sztukę czytania, pisania, miała tę mądrość niewątpliwie, Tomasz Mann,
autor znacznej ilości arcydzieł, raczej tej mądrości nie miał, bo przecież,
kiedy czyta się jego "Dzienniki", wyłania się stamtąd wizerunek
wyjątkowo upierdliwej mędy, zajętego wyłącznie sobą potwornego egoisty, ciężkiego
pasażera życia codziennego. Mógłbym zatem niemal z czystym sumieniem
powiedzieć, że moja babka mądrzejsza była od Tomasza Manna, a skoro była
mądrzejsza, należy ją wyżej postawić, także w hierarchii kultury wyżej,
w końcu co z tego, że nie napisała "Doktora Faustusa".
Za pomocą demagogii instant, za pomocą radykalnego, by nie rzec topornego,
przykładu referuję gołym okiem widoczne niebezpieczeństwa. Głupota wszakże
jest niesłychanie łatwopalną substancją, jak się w kim dostrzeże najwęższe
nawet pasmo głupoty i jak się to pasmo nazwie, uruchomi, podpali,
niechybnie spłonie cała reszta, co nie była głupia. W martwym płomieniu
osobistej głupoty autora jego mądre dzieła zebrane również obrócą się w popiół.
Toteż śmiałe mówienie o głupocie, zwłaszcza o głupocie żywych,
wymaga chłopięcej niefrasobliwości, co nie znaczy, że zawsze każda chłopięca
niefrasobliwość wywołuje ogólny pożar wszystkiego.
Gustaw Herling-Grudziński ma niechybnie rację, bo też szczerze mówiąc
niepodobna tu nie mieć racji, bywają pisarze mądrzy i pisarze głupi. To
jeszcze pół biedy, gorzej, że autorami świetnych książek bywają i jedni,
i drudzy, a nawet jakby rzecz sprawdzić statystycznie, to nieubłaganie
wyjdzie, że znacznie więcej świetnych książek jest autorstwa głupków.
Stary problem, a raczej odwieczny fenomen. Pan Bóg faktycznie bardzo
nieraz osobliwe ludzkie naczynia postanowił napełnić literackimi
natchnieniami, wielki poeta, co chyba jest jak anioł, odkłada pióro i zza
biurka wstaje obleśny grubas o ciasnych horyzontach, rasowy epik przy bliższym
poznaniu okazuje się potwornym nudziarzem, subtelny eseista zdziwaczałym
starym kawalerem o piskliwym głosie, sam o nich tymi słowy pisałem,
sam o nich nie tylko "Intelektualistów" Paula Johnsona czytałem,
sam osobiście znałem niejednego wybitnego autora, który poza obszarem
napisanej przez siebie wybitnej książki nie tylko tracił wszelaką wybitność,
zyskiwał też w zamian na debilizmie. Talent bez rozumu - zaiste przypadek
równie częsty, co pożałowania godny. Oczywiście można powiedzieć:
widocznie tak być musi, widocznie konstruując wrażliwe, kreatywne dusze
Opatrzność wyliczyła, że ich kreatywność okupiona być musi taką to a taką
dozą życiowej nieudolności.
Jeśli wybitny poeta siorbie zupę, to z niejakim trudem przychodzi świadomość,
że jego siorbanie jest warunkiem twórczości, myśl o spóźnionej lekcji
kindersztuby, po której siorbanie ustanie wraz z rymotwórstwem, wydaje się
myślą płochą, niestety realność tej myśli nie jest wykluczona, nie da się
nawet wykluczyć, iż siorbanie zupy może być niekiedy uciążliwym elementem
planu Bożego względem poety, "poematy tworzyć będziesz lecz w poniżeniu
siorbania żyć będziesz", w każdym razie są tacy, co bez siorbania
ani linijki nie napiszą.
Ale Herlingowi-Grudzińskiemu raczej nie szło o ten rodzaj głupoty, co
jest formą umysłowego niechlujstwa po godzinach pracy twórczej, jemu szło o immanentny
podział na pisarzy-mędrców i pisarzy-głupców, i niewiele w tym
słusznym podziale jest do uzupełnienia. W końcu wszyscy jesteśmy za mędrcami,
utalentowani głupcy są rodzącą poznawczy popłoch koniecznością i poza
unikaniem towarzystwa nie ma innego sposobu na brednie, jakie nieustannie z chorobliwym
zapałem wygaduje Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Jestem za mędrcami, jestem
za najwyższymi spełnieniami mędrców, jestem za piszącymi mędrcami, choć,
prawdę powiedziawszy, zależy, ile godzin na dobę dany mędrzec jest mędrcem.
Im mniej, tym lepiej, im więcej, tym gorzej, średnio w sam raz. Mędrzec,
co jest mędrcem osiem godzin na dobę, to musi być bardzo przekonywający mędrzec,
mędrzec, co jest mędrcem 24 godziny na dobę, jest jak ten posiadający 100
proc. racji Żyd z pierwszej strony "Zniewolonego umysłu" - książki,
zdaniem Herlinga, choć inteligentnej, to głupiej.
Rzecz prosta, łatwo przypisać Grudzińskiemu najniższe instynkty i wypowiedzi
jego skomentować językiem psychologii urazowej, ale nawet gdyby, nawet gdyby
ten jałowy ruch uczynić, urazy, resentymenty, kompleksy nie likwidują doniosłego
problemu, jakim jest na przykład funkcjonowanie Czesława Miłosza w świadomości
współczesnych mu twórców. Jakie są formy jego obecności w mózgach
kolegów? Jak dramatycznie siedział Miłosz w Herbercie, jak siedzi w Herlingu,
w Różewiczu, w Konwickim? Literatura jako borykanie się z nadmiernością
kolegi, co zaznał spełnienia i na ile to spełnienie jest
niesprawiedliwe; bo tak czy inaczej spełnieniem swoim wymierzone jest przeciwko
innym talentom?
Szeregi problemów są tu do nazwania, esej godny pióra prawdziwego mędrca
jest do napisania, być może pióro Sławomira Mrożka byłoby tu sposobne. Być
może Mrożek piszący tak, jak swego czasu pisał o Tyrmandzie, mógłby
to napisać, w każdym razie Herling Mrożka w poczet mędrców liczy,
Mrożek, zdaniem Herlinga, jest pisarzem, co w prywatnym życiu głupstw
nie wygaduje. I istotnie: jak niejedna anegdota głosi, autor
"Tanga" jest to bardzo małomówny człowiek.

 
 
 
 
Polityka - 1999-08-14

 
Jerzy Pilch
A może byś chciała Polaka?


 





Gdyby Polacy faktycznie (jak wynika z materiału Ewy
Nowakowskiej, POLITYKA 32) zajmowali ostatnie miejsce na liście
najlepszych kochanków świata, nie byłoby najgorzej, w końcu być
najgorszym wśród najlepszych, to i tak jest nieźle. Ale jest
oczywiście gorzej, lista Durexa nie jest listą najlepszych
kochanków świata, brakuje na niej choćby takich potęg
seksualnych, jak doskonali technicznie Hindusi, którzy - jak
wiadomo - uczą się składać litery na Kamasutrze, jak maleńcy
Japończycy, którzy znajomość setek pozycji miłosnych wysysają
z mlekiem matki, czy pałający Arabowie, dla których najskrytsze
obszary erogenne są jak rodzeni bracia. Ostatnie miejsce Polaków
nie jest ostatnim miejscem w pierwszej czternastce, bo nie jest
to pierwsza czternastka. Gdyby obraz erotycznego kunsztu
ludzkości był pełniejszy, nasza lokata byłaby niechybnie niższa.
Wychodzi na to, że ostatnie miejsce w rankingu Durexa to i tak
jest miejsce wysokie.Nie zamierzam rytualnie wydziwiać nad
kolejną, tym razem łóżkową przywarą narodową - odpowiedź na
pytanie: dlaczego Polacy są marnymi kochankami jest mi znana,
toteż bez zbędnej, nie tylko w tym przypadku, gry wstępnej
odpowiedzi tej udzielam.
Otóż generalnie Polacy są słabi w łóżku, ponieważ nie bywają
w łóżku, a jak bywają w łóżku, to nie bywają w tym łóżku,
w którym - jak sobie wyobrażają - chcieliby i powinni bywać.
(Fakt, iż w tabeli Durexa dającej średnią liczbę stosunków
seksualnych rocznie nasi chłopcy zajmują stosunkowo wysokie 5
miejsce, potwierdza moje rozumowanie i pogarsza całą sprawę:
mało, że rodacy robią to źle, to na domiar złego robią to
często). Powtarzam raz jeszcze: Polacy są słabi w łóżku,
ponieważ nie bywają w łóżku, ściślej: nie są wpuszczani do
łóżka, jeszcze ściślej: nie są wpuszczani do łóżka przez osoby,
przez które chcieliby tam być wpuszczani. W ten zresztą sposób
zamyka się kolejny zaklęty krąg naszych losów: Polacy nie są
wpuszczani do łóżka, ponieważ są słabi w łóżku, są zaś słabi
w łóżku, ponieważ nie są wpuszczani do łóżka.
Polak od maleńkości ćwiczony jest rozmaitymi sposobami
w przeświadczeniu, iż świat kobiet jest dlań światem obcym,
wrogim i nigdy nie osiągalnym. Pomijam tu bogatą i wielowiekową
tradycję rozmaitych zakazów, pomijam to, czego na dobrą sprawę
pominąć niepodobna, wbrew pozorom sezonowy kicz przyzwolenia,
rozmaite dostępne teraz brawurowe instruktaże cielesności nie
mają żadnych szans w starciu z wieloletnią represją cielesności.
Na szczęście rzec można: system zakazów systemem zakazów, Polak
zaś Polakiem. Jest on nieudacznikiem erotycznym, ale nie jest
debilem, nie porusza się w labiryncie ograniczeń na oślep, nie
miota się np. pomiędzy prastarym zakazem trzymania rąk pod
kołdrą a postmodernistyczną dyrektywą masturbacji jako rzekomo
świetnym sposobem na skołatane nerwy. Poza tym system zakazów
zarówno Polaka jak i Polki tyczy, w niniejszym tedy rozważaniu,
którego przedmiotem jest ich partnerstwo czy też brak
partnerstwa, można spokojnie ten system po obu stronach
unieważnić.
Kobiety, z którymi Polak chciałby mieć miłość, są dlań od
maleńkości niedostępne i wyniośle, i pogardliwie mówią mu: nie.
To słynne "nie" Polak słyszy przez całe życie, słyszy je od
kiedy zacznie zaznawać pierwszych porywów aż do (nie
pozbawionego w tej sytuacji elementu ulgi) płciowego skonu. Nie.
Nie. Nie. Może byśmy się umówili? Nie. Może byśmy wypili
zapoznawczą lemoniadę? Nie. Może byśmy poszli do kina? Nie. Na
spacer? Nie. Do zoo? Nie. Może byśmy? Nie. Wpadniesz do mnie?
Nie. Usiądziesz? Nie. Kupisz mi loda? Nie.
Koszmar wiecznie zaznawanej odmowy zaczyna się wcześnie.
W przedszkolu dziewczynki, z którymi Polak chciałby się bawić,
nie chcą się z nim bawić, mówią mu: nie. W szkole powszechnej
koleżanki, którym chciałby po lekcjach odnosić tornister, są
niezmiernie nadęte i prychają wrogo i przez cały rok aż do
wakacji mówią: nie. Po wakacjach wprawdzie nie są już tak bardzo
nadęte i nie prychają wrogo, ale za to rychło okazuje się, że
w zamian chodzą już na randki z jakimiś bykami z siódmej klasy.
Iluzji, iż sam kiedyś będzie akceptowanym przez kobiety bykiem
z siódmej klasy, Polak przezornie nie ulega i czyni słusznie,
kiedy w siódmej, a może nawet w ósmej klasie proponuje pewnej
ślicznej szóstoklasistce ciastka albo czekoladę na gorąco,
słyszy pełen okrucieństwa chichot: nie. Dziewczynki ze szkoły
średniej nie są już dziewczynkami, prowadzą swe pełne tajemnic
kobiece życie, ktoś je zabiera do dyskoteki, ktoś do teatru,
ktoś do knajpy na piwo, ktoś, nie on, on nie, on już z wolna
(nigdy jej nie nabywszy) traci umiejętność ułożenia jakiegoś
dorzecznego, skierowanego do kobiety zdania, czułego
zaproszenia, serdecznej propozycji i w gruncie rzeczy nic
dziwnego, że kiedy udaje mu się w końcu coś wybełkotać, słyszy
zasłużone: nie. Na studiach z początku wszystko wygląda znacznie
lepiej, zwłaszcza pewna szczupła koleżanka z roku wygląda
całkiem nieźle i co najważniejsze (nie mówiąc wprawdzie: tak)
nie wypowiada jak na razie sakramentalnego, przeklętego: nie.
Wygląda na to, że zła passa została przełamana, trwa całkiem
przyjemna gra rzekomo przypadkowych spojrzeń, spotkań, dotknięć;
niestety z początkiem następnego roku akademickiego okazuje się,
że minionego lata szczupła koleżanka z roku wraz ze wszystkimi
innymi koleżankami z roku wyszła właśnie za mąż - czyli także:
nie.
Czyż muszę kontynuować ten fatalny życiorys? Czyż muszę
relacjonować wszystkie pożałowania godne przypadki, wspominać
piękne druhny, harcerki co mówiły: druhu nie, i potem
dramatycznie uwieszone na ramieniu druha-kwatermistrza znikały
w przedwieczornej mgle? Spotkane w pociągach dalekobieżnych
pasażerki życia, które mówiły: nie. Nie, niestety, wysiadam na
najbliższej stacji. Cudowne kelnerki, które mówiły: nie. Nie,
proszę pana, dziękuję bardzo, ktoś mnie odprowadza, proszę pana:
nie. Czyż muszę opowiadać dalej? Nie. Nie muszę. Czyż nie jest
wystarczająco jasne, że w tym naznaczonym erotycznym fiaskiem
kraju nawet jak ktoś się urodzi z wrodzoną i chwalebną
umiejętnością brania kobiety w ramiona, przez całe życia
prześladowany i ogłuszany stokroć upiorniejszym od wszelakich
zakazów, obcesowym: nie - traci tę umiejętność. I bez kunsztu,
bez zapału, bez nadziei na strzeliste uniesienia typuje w końcu
coś średniego, ta niepozorna mysza z biura jest przecież całkiem
fajna, co z tego, że ma minus osiem dioptrii, trzeba jakoś
przeżyć, wreszcie zamiast: nie, usłyszeć: tak. Ale niepozorna
mysza minus osiem dioptrii nie jest w ciemię bita, widzi, że
jest średnio i zanim powie: tak, długo bardzo długo mówi: nie.
A potem raz nieopatrznie powiedziawszy: tak, do końca życia
koryguje tę niefortunną literówkę i do końca życia mówi: nie.
Już się nic nie da zrobić, pozostaje jedynie refren ulubionej
wieczornej pieśni: "Przy samowarze stoi moja Masza, ja mówię:
tak, a Masza mówi: nie". Pozostaje refren i pozostają haniebne
ekscesy. Powtarzająca nawet przed wyjazdem swe uparte nie
niepozorna mysza minus osiem dioptrii w końcu wyjeżdża na urlop,
zaś zdesperowany Polak postanawia zaznać, choćby drogą płatnej
miłości, nieosiągalnego przez całe życie piękna kształtów, pełni
zmysłów, damskiej przychylności. Tak. Z bogatej oferty wybiera
uroczą - jak głosi anons - wysoką blondynkę o figurze modelki.
I kiedy za jakiś czas w drzwiach staje przysadzista brunecica
o ciekawie ospowatej cerze, Polak nie jest w gruncie rzeczy
rozżalony, dalej jest rad, że nie usłyszy całe życie ścigającej
go partykuły przeczącej: nie. Tym razem istotnie nie padnie to
słowo, ospowata brunecica ani słowa nie mówi po polsku. Doprawdy
dociekanie dlaczego Polacy plasują się na ostatnim miejscu
w rankingu Durexa wydaje mi się nie tylko zbyteczne, ale
i nietaktowne. W zaistniałej sytuacji należy się raczej cieszyć,
że Polacy są tylko kiepskimi kochankami, nie są zaś w masowej
skali całkowitymi impotentami, seksualnymi samobójcami
i seryjnymi mordercami kobiet. Tak.



 
 
 
 
Polityka - 2003-12-13
 
Jerzy Pilch
Bartoli wskrzesza Salieriego

 
 




W rozgrywce: Mozart kontra Salieri, stanąć po stronie
Salieriego to nie jest specjalna ekstrawagancja. "W dwóch
artykułach z roku 1922 Mandelsztam wyraźnie odciął się od
Mozarta i bez zastrzeżeń stanął po stronie Salieriego" -
wspomina Nadieżda Mandelsztam - a radykalność tej frazy,
zwłaszcza bez uzmysłowienia kontekstu, brzmi tak dosadnie, że aż
komicznie. Z drugiej jednak strony permanentne "uzmysławianie
kontekstu" jest jałowe, męczące i nudne. Orędownicy czy obrońcy
Salieriego mogą bez końca zaklinać, że wiadomości o jego
nienawiści do Mozarta są grubo przesadzone, że jak mu zawidził
talentu, to w gruncie rzeczy dobrze o nim świadczy, bo znaczy,
że rozumiał jego muzykę, że w planie doczesnym zawidzić nie miał
czego, bo w doczesne dostatki, zaszczyty, tytuły opływał
obficie, że nie był żadną miernotą artystyczną, ale całkiem
niezłym kompozytorem, a jak na swoją epokę zupełnie wybitnym,
i że wreszcie sensacyjna wiadomość, jakoby własnoręcznie otruł
Mozarta, to jest zwyczajna historyczna brednia.
Niestety w tym wypadku (i w rozlicznych innych wypadkach) nie
jest tak, jak było naprawdę, ale jest tak, jak się wybitnemu
pisarzowi napisało i tak - w dzisiejszych czasach, specjalnie
tak - jak się wybitnemu reżyserowi sfotografowało. Czyli jest
tak, jak się najsampierw Aleksandrowi Siergiejewiczowi
Puszkinowi, potem Peterowi Shafferowi napisało, i tak, jak się
Miloszowi Formanowi sfotografowało. Przypadek Salieriego jest
królewskim przykładem na siłę słowa i siłę obrazu; w gruncie
rzeczy nie ma co narzekać, że istnieją całe połacie
rzeczywistości nie ujęte przez sztukę i literaturę, jakby cała
rzeczywistość miała podlegać estetycznemu dyktatowi, nie cała -
okazuje się - byłaby piękna.
Teza, jakoby Salieri zabił Mozarta, była tezą morderczą dla
Salieriego, to nie on zabił, on został zabity. Jako pierwszy
zamordował go Puszkin, było to morderstwo dokonane ze specjalnym
okrucieństwem.
W "małej tragedii" pt. "Mozart i Salieri", która ma też być
dysputą o "łotrostwie i geniuszu", wszystko jest z sugestywną
prostotą wyłożone: Salieri jest pracowitym i pobożnym układaczem
nut, Mozart genialnym głupcem, próżniakiem i hulaką, Salieri
rozumie Mozarta i nienawidzi Mozarta, nie pojmuje, jak niebiosa
mogą być tak niesprawiedliwe: "Nieba! Gdzież sprawiedliwość, gdy
najświętszy dar,/Gdy nieśmiertelny geniusz nie w nagrodę/Miłości
gorejącej, wyrzeczenia, trudów żarliwych, modłów jest
zsyłany,/Lecz opromienia głowę szalonego/I lekkoducha...".
Decyzja o otruciu rywala jest głęboko logicznie uzasadniona:
"Cóż z tego, że Mozart będzie żył/I jeśli nowe osiągnie wyżyny!
Czy przez to sztukę podnieść zdoła? Nie/Sztuka upadnie znów, gdy
go nie stanie: Nie pozostawi przecież spadkobiercy./Jakiż
pożytek z niego? Jak Cherubin/Przyniósł nam z nieba kilka
rajskich pieśni,/Nieuskrzydlone by wzbudzić pragnienie/W nas,
synach ziemi i ulecieć potem! A więc ulatuj! Im prędzej tym
lepiej". Sam mord dokonuje się naocznie i w pełnej gali: Mozart
gra - ma się rozumieć - "Requiem" - a ten mu łubudu: truciznę do
kieliszka i Mozart - pa pa - ulatuje.
Ułożony przez Puszkina prawzór został rozwinięty
i uszczegółowiony w sztuce Shaffera, spetryfikowany
i kanonizowany w filmie Formana. Popełnione przez rosyjskiego
poetę morderstwo angielski dramaturg twórczo rozwinął, a czeski
reżyser rozpowszechnił i uczynił wiekuistym.
Powiedzieć, że Salieriemu przyprawiona została gęba
nieudacznika, nienawistnika i skrytobójcy, to nic nie
powiedzieć, on cały, on od stóp do głów stał się nieudacznikiem,
nienawistnikiem i skrytobójcą, każdy jego gest i każde słowo
stało się słowem i gestem nieudacznika, nienawistnika
i skrytobójcy, nawet jego przyodziewek stał się typowym
przyodziewkiem nieudacznika, nienawistnika i skrytobójcy. Przed
takim wizerunkiem nie ma ucieczki, spod takiego brzemienia
niepodobna się podnieść. Głosy obrońców twierdzących, że
historycznie jest dowiedzione, że nie zabił, mogą co najwyżej
brzmieć jak piski jakichś mało wiarygodnych szperaczy
archiwistów. Głosy obrońców twierdzących, że był dobrym
kompozytorem, mogą brzmieć co najwyżej jak falseciki
przerasowionych koneserów o zboczonym guście. - Jak nie zabił,
jak zabił? Jak był dobry, jak był słaby? Przecież na filmie
pokazywali, że zabił i że rzępolił.
Oczywiście, przy okazji została i Mozartowi przyprawiona gęba
"boskiego kretyna", ale ta próba się raczej nie powiodła, w tym
wypadku żadni znawcy nie muszą dowodzić, że autor "Don
Giovanniego" znał się na teorii i rzemiośle, geniusz
skomponowanej przez niego muzyki ma i tę siłę, że ściera w proch
fałszywe mity. Dzieło Salieriego takiej siły nie ma. Swego czasu
słuchałem jakiejś jego muzyki, chyba była to antologia operowych
uwertur, może z płytkim nastawieniem tego słuchałem, może
bardziej na historyczną ciekawostkę niż na sztukę byłem
nastawiony, może wciąż przytłaczającej wizji Formana ulegałem,
ale szczerze mówiąc - i pewnie nawet bez tych wszystkich
zastrzeżeń - ciężko mi było wyzwolić się ze stereotypu, że te
kawałki są czymś więcej niż nudziarstwami bez polotu.
Czyli sytuacja była i jest całkowicie beznadziejna -
Antonio Salieri pierwszy raz zabity w XIX wieku dalej jest
zabity. Wyspekulować taką dla niego szansę, że powstaną
w stosunku do dzieł Puszkina, Shaffera i Formana utwory
polemiczne, stawiające nieszczęśnika w korzystnym świetle
i o porównywalnym polu rażenia, to czysta byłaby - właśnie -
spekulacja. Puszkin, Shaffer i Forman - bardzo ciężko jest
wymyślić (cóż dopiero znaleźć) skład, który mógłby zagrać
przeciw takiej drużynie.
Chyba że się nie tyle wstawi do składu, co cały skład zastąpi
- na przykład - Cecilią Bartoli. Nie daję cisnącej się
z bezwładnością na pióro pointy, że jest, jak bywa
w beznadziejnych sytuacjach: kobieta ocala. Nie daję takiej
frazy, bo słucham, jak na wydanej właśnie płycie Bartoli śpiewa
Salieriego i w kontekście tego śpiewu tym trywialniejszy sam się
sobie zdaję. Głos mezzosopranistki jest jak krew wypełniająca
żyły, światło rozpraszające mrok i raptowny przybór wód
wypełniający suchy potok. Gdybym umiał, prawdziwiej bym o tym
wzmocnieniu, czy zwyczajnie, wskrzeszeniu dzieła Antonia
Salieriego przez Cecilię Bartoli napisał. Ale nie umiem.
Potrafię jedynie przytaczać równie klasyczne, co do cna zgrane
poetyczne klisze. Słucham tej intensywnej i w wielu fragmentach
nie tylko z racji jej zmartwychwstania zachwycającej muzyki
i byłbym gotów o kompozycjach Salieriego opowiadać tak jak
Salieri o Mozarcie. Ale to Salieri znał się na muzyce. Moja
gotowość do zachwytu jest subiektywna, neoficka i może bierze
się stąd, że antagonista Mozarta jest w sam raz na prostotę mego
ucha. Pojmuję przecież, że z faktu, iż wielka śpiewaczka
przywróciła do istnienia jego dzieło, nie wynika, by zostało
przywrócone do istnienia dzieło genialne. Kto wie, może nawet
w śpiewaniu przez Bartoli arii Salieriego jest gest (cień gestu)
niedźwiedziej przysługi. Bo przecież jest to ten rodzaj
wskrzeszania, w którym ta, co wskrzesza, ważniejsza jest od
wskrzeszanego. W końcu nie da się nie odnotować, że płyta,
której słucham w o wiele większym stopniu jest płytą Bartoli niż
płytą Salieriego. Niestety: kto ma pośmiertnego pecha, ten się
potknie nawet przy zmartwychwstaniu.



 
 
 
 
Polityka - 2002-07-13
 
Jerzy Pilch
Boski Janusz

 
 
Książki z racji ich prawdziwości rzadko są zabawne, w
"Fotografiach" Janusza Andermana najzabawniejsza jest ich prawdziwość. Było
dokładnie tak, jak pisze autor: w latach 80. wszyscy go wielbili. W latach
70. też zresztą, i w 90. także, ale lata 80. to była epoka, w której
rencistki w sensie ścisłym rwały dla Janusza Andermana złote zęby.
Nie tylko rencistki i nie tylko zęby. Maria Nurowska z płaczem osłaniała
go przed wojskiem, Adam Zagajewski pożyczał pieniądze, Lidia Ciołkoszowa
przepraszała za nic, Agnieszka Osiecka fotografowała bez końca, Halina Mikołajska
prosiła, by woził ją autem, a jak były awarie, dla rozgrzewki płomiennie
o swym życiu mu opowiadała. Obcy ludzie dwudziestoletnie córki do łóżka
mu pakowali, mieszkańcy Końskich wódkę stawiali mu skrzynkami, co oczywistość,
wtedy każdy chciał się z Andermanem napić. Konwicki mu radził, co
zrobić z prestiżową nagrodą, a Iredyński - jak się bronić
przed pocałunkami Iwaszkiewicza. Tenże Iwaszkiewicz osobiście drukował go w
"Twórczości", a prezes oddziału pisarzy krakowskich dawał mu za to
mieszkanie. Zofia Kuratowska dlań dokumenty fałszowała, Stachura z narażeniem
przemycał go do hotelu, wybitni reżyserzy kręcili według jego scenariuszy
filmy, które z racji ich odwagi przeważnie szły na półkę; zawodowe wróżki
ubiegały się, by móc mu choć trochę powróżyć, pewien doświadczony
adwokat bronił go za darmo, modelki pomagały w występach na estradzie,
uczennica z liceum, w którym udaremniono mu powiedzenie prawdy o Katyniu,
zwróciła się doń o pomoc w sprawie kłopotów z orgazmem,
nawet na nic nieczuły Bohdan Poręba dał się uwieść szczerości jego błękitnego
spojrzenia. Mieszkańcy mazurskiej wioski, w której bywa latem, do dziś
nie mogą przeboleć, że nie uległ prośbom i nie został ich sołtysem,
kielczanie z kolei chcieli mu powierzyć ważne stanowisko na odcinku
lokalnych służb specjalnych... Czar pisarza działa też zresztą odwrotnie:
pewien człowiek - co się z powszechnych uwielbień nie tylko wyłamał,
ale Janusza Andermana na UB wręcz zdradził i świadomie krzywoprzysięsko
o obrażanie szatniarza w restauracji oskarżył - rozpił się
strasznie i wpadł w samobójcze manie.
Wszystkie te i liczne inne fakty skrupulatnie są w
"Fotografiach" odnotowane i nie dziwota, jak się miało tak bogaty życiorys,
jak się wszędzie, gdzie trzeba, wtedy, kiedy trzeba, było, jak się w redakcji
krakowskiego "Studenta" było w najlepszych czasach Studenta, w Wolnej
Europie w najlepszych czasach Wolnej Europy, w Oborach w najlepszych
czasach Obór, a też w Białołęce w jej najciekawszym sezonie
i w emigracyjnym Londynie w całej jego krasie - to doprawdy
nie dziwota, że jak człowiek nawet na oślep do własnego archiwum sięgnie,
raz po raz wyjmuje fotografię, na której albo jest prekursorem podziemia
wydawniczego, albo siedzi obok prymasa Glempa, albo pozuje do rzeźby, która ma
wyobrażać Bolesława Prusa, albo jest uwieczniony, jak go szuka policja
komunistyczna, albo jak sprytnym grepsem ratuje przed tą policją całkowicie
zresztą, jak wynika z koleżeńskiej diagnozy, przez wódkę i kolaborację
strawionego poetę Grochowiaka, albo jak jako jedyny przytomny powątpiewa w porozumienia
gdańskie, albo jak grubo wcześniej komuniści sami przed nim kapitulują i na
skutek jego reportażu wycofują się z poronionej idei studenckich praktyk
robotniczych, albo jak w dzieciństwie jeździ na rowerku tak samo jak
Gombrowicz - w tym zresztą jedynym przypadku autor ma co do własnego
rozpędu narracyjnego wątpliwości: "Nie powinienem tego zdjęcia opisywać
- sumituje się - bo po latach przeczytałem podobny opis u Gombrowicza".
Podobny? Przesada.
Owszem, w pewnej mierze problem nadmierności autora jest
problemem gombrowiczowskim, w przypadku "Fotografii" jest co najwyżej
problem nadto zaszczytnej obecności autora przy wszystkich bez mała
opisywanych epizodach. Choć z drugiej strony, jaki to problem, jak to
wszystko prawda była? Prawdziwość "Fotografii" potwierdzam w całej
rozciągłości i przychodzi mi to tym łatwiej, że sam w tamtych
czasach byłem rencistką, która dla Andermana rwała złote zęby. Nie
tylko rencistką i nie tylko zęby. Proza Andermana, zwłaszcza wydana w 1979
"Gra na zwłokę", była przynajmniej w pewnych kręgach książką
kultową, sam się do tego kultu przyczyniałem, czytałem to (i niektóre
późniejsze opowiadania) z przejęciem i z oddaniem o tym
pisałem.
Jak się wchodzi w literaturę, to równie ważni jak niedościgli
klasycy, na których człowiek się ambitnie wzoruje, są koledzy rówieśnicy,
którzy tę samą rzeczywistość widzą i którzy potrafią ją w jakiś
pokoleniowy sposób, jakimś pokoleniowym, a może nawet i moim, tyle
że jeszcze nieukształtowanym, językiem nazwać. Dla mnie takimi pisarzami
byli w prozie Anderman, w poezji Polkowski. Dodatkowo i osobliwie
fascynujące było to, że metrykalnie mi bliscy, byli w pisarskich spełnieniach
niesłychanie odlegli, ja się dramatycznie ubiegałem, by ujrzeć własne
nazwisko w druku, oni już byli pisarzami całą gębą.
I tyle da się tu powiedzieć. Był okres fascynacji, minął, ja się
zmieniłem, oni się zmienili, świat się zmienił. Nawet mi do głowy nie
przychodzi, by na nich czy na siebie z powodu braku kontynuacji tamtej
zachwycającej przygody kłaść jakieś wyspekulowane powinności. Ani nie
twierdzę z brawurowym ekshibicjonizmem, że ja w tamtych czasach byłem
niedorozwinięty i niewczesne były moje fascynacje, ani uparcie nie trwam
przy swoim i nie utrzymuję, że to oni swoimi dalszymi ciągami nie spełnili
pokładanych w nich nadziei. Jaś Polkowski przestał pisać wiersze i oczywiście,
jakby równie świetne jak wtedy pisał, byłoby wybitnie, ale przecież nie
budzę się co rano w rozpaczliwym oczekiwaniu na nowe wiersze
Polkowskiego. Nie pisze, to nie pisze - jego sprawa. Janusz Anderman postanowił
w "Fotografiach" przypomnieć epokę swej świetności i przynależność
do historii najnowszej wykazać, jego i jego aktualnych czytelników to
sprawa - nie moja. Rzecz jasna w głębi duszy uważam, że jak Pan Bóg
pozwolił być pisarzowi praktycznie we wszystkich możliwych ważnych miejscach
w tym stuleciu, jak rozpiął jego życie pomiędzy myciem w dzieciństwie
auta Józefowi Cyrankiewiczowi (owszem, zdążył autor i z taką,
wielorako w symbole brzemienną, posługą) a męczeństwem księdza
Popiełuszki, które zesłał i po to, by powstrzymać autora przed
emigracją (owszem, pada ten argument), otóż jeśli faktycznie Bóg tak
obficie pisarza obdarzył, to uczynił tak, by ten z wiedzy swej
wszechwiedzącej i obecności wszędobylskiej większy dar czynił, niż
monotonnie zapewniał: tu a tu byłem, tu a tu byłem, a tu a tu
też byłem. A większy dar w literaturze czynić, nie znaczy więcej
pisać, dawać rozległe powieści. Stawianie Andermanowi postulatu jakiegoś
rozmachu epickiego byłoby sprzeczne z jego naturalną, a z czasem
bardzo utrwaloną skłonnością do form właśnie "fotograficznych", akurat
wybór formy jest dobry, ale jakby choć z części tych fotografii
wyretuszować świetlistą, wręcz prześwietloną glorią postać autora, byłoby
tak jak w najlepszych ("Początek roku szkolnego", "Dwieście kobiet
pod sobą", "Kampania", "Żywe kamienie" czy w prawie
czechowowskiej, gdyby nie spaprana końcówka, "Jesieni ormowca")
opowiadaniach tomu - byłoby świetnie. Tak myślę, ale myślę w głębi
ducha. Ani diagnoz, ani ocen szerzej nie rozwijam i nie uzasadniam,
wszelkie spełnienia i niespełnienia "Fotografii" - to, czy są one
zbiorem przeuroczych gawęd, zmarnowaną szansą, świadectwem zwierzęcej tęsknoty
za Peerelem czy manifestem literackiego wyrafinowania, to nie jest - powtarzam
- moja sprawa.
Nie moja, bo ja nie po to przechowuję numer "Twórczości" z "Grą na
zwłokę", by mnie w najnowszej książce autor z szumem informował,
że Iwaszkiewicz go kiedyś osobiście w "Twórczości" drukował. Za dobrze
znam "życie i twórczość" Janusza Andermana, by dla mnie była
przeznaczona podana tam wiadomość, że nazwisko autora jest ujęte w encyklopedii.
Nie są to dla mnie nowiny.
Nowiną jest natomiast dla mnie fakt, że luterski żółty ser (zwany
przez Andermana dowcipnie: "pomarańczowym żółtym serem"), którym w latach
80. w ramach rozlicznych uwielbień ja i cała moja ówczesna rodzina
karmiliśmy naszego niezwykłego gościa - jemu wtedy, okazuje się, nie
smakował. "Nie były to łatwe czasy - pisze Anderman - mnie samemu było
ciężko, gdy za każdą bytnością przy ulicy Nullo (czyli u mnie w Krakowie
- dopisek J. P.) wódkę trzeba było zagryzać pomarańczowym żółtym
serem, dostarczanym hojnie, a bez opamiętania, przez ewangelików
niemieckich, chcących dożywić pogrążonych w niedostatku braci ze
Wschodu. Prawdę mówiąc, za którymś razem miałem już dość tej - jak mówiono
w restauracjach - konsumpcji, odstawiłem pomarańczowy żółty ser z obrzydzeniem
i wtedy właśnie w tę złą godzinę, zdecydowałem się, że
za wszelką cenę muszę Jurkowi Pilchowi znaleźć stałą pracę, która
przyniesie mu parę groszy i odmieni nasze pracowite wieczory". Dalej
idzie opowieść, jak to Anderman zawiózł mnie do Andrzeja Mleczki, jak to
wystarał się dla mnie o pracę w jego Galerii, i jak to ja
kiepsko tę pracę sprzedawcy znosiłem - do tego stopnia kiepsko, że bezpośrednio
z tego powodu, a pośrednio dzięki Andermanowi, musiałem przenieść
się do Warszawy.
W rzeczywistości było rzecz jasna całkowicie inaczej i nie ma to
w dodatku najmniejszego znaczenia. Nie idzie też o to, że ja o generalnej
prawdziwości autobiograficznych wyznań Andermana zapewniając, musiałbym
teraz ich szczegółową, czyli też i generalną wiarygodność
zakwestionować i własną tezę obalić. W literaturze nie jest ważne
jak było, ważne jest jak się napisało. A Andermanowi tak się napisało,
że mnie rozwścieczyło. Nie z powodu przypisywania sobie przez autora
kolejnych zasług, nie z powodu tendencyjnego omijania przezeń moich
prawdziwych kolei, nie z powodu fałszywego opisu Galerii i prostackiej
psychologii (choć oczywiście, autor przekonany przez krytykę, iż jest piewcą
pokracznego losu i potocznego bełkotu, przesadnie dba, by jego postacie były
wyłącznie bełkoczącymi pokrakami), nie z powodu wyciągania jakichś
faktów z rękawa. (Bo przecież nie z pamięci, pamięć epika, zwłaszcza
jak idzie o pamięć obficie w "Fotografiach" opisywanych imprez
towarzyskich, zamierała w trakcie takich wydarzeń - jeśli mnie pamięć
nie myli - mniej więcej po piętnastu minutach). Nie rozwścieczyłem się z żadnego
z wymienionych i z licznych innych wysokich powodów. Co się
Andermanowi napisało, to mnie rozwścieczyło do białości z powodu najwyższego,
z powodu mianowicie sera luterskiego. I o luterski ser tu idzie,
o moją luterską urazę i o moją luterską vendettę. Serek ci
k...a nie smakował? Było nie żreć. A jak się żarło, było nie
pisać. Ze szczerego serca serek serwowałem, a nie z dalekosiężnego
domysłu, że jak nie będzie o czym pisać, to i ser się na temat
nada. Wielbiłem, ale tak daleko uwielbienie moje nie szło. Opisywany przypadek
nie jest intelektualnym dramatem wynikającym z zawiedzionej miłości.
Dzisiejsze ciekawe i do opisania dramaty intelektualne wynikające z zawiedzionych
miłości, to mogłyby być na przykład (są!) dramaty tych, co niegdyś
kochali Adama Michnika, z zawiedzionego uczucia do Andermana dramat wysnuć
trudniej. Toteż - powtarzam - nie o zawiedzioną miłość, a wyłącznie
o spostponowany ser tu idzie.
Jak swego czasu ten kawałek spotwarzający smak ewangelickiego sera jeszcze
w "Gazecie Wyborczej" przeczytałem, solennie przyrzekłem sobie, że jak
godzina wybije, bez względu na układ, sytuację i obyczaj, poczęstuję
żartownisia nie luterskim serkiem, i nawet nie - jak nakazywałaby
logika metafory - własnoręcznie sporządzonym i dobrze przyprawionym
luterskim pasztetem, ale po prostu przemówię doń z luterską troską.
Oto moja, samemu sobie, a pośrednio i tobie boski Januszu, dotrzymana
obietnica.
 

 

 

 

Polityka - 2004-10-09

 

Jerzy Pilch

Buty wypastowane



 

W Polsce jest coraz lepiej, ponieważ podnosi się zarówno stopa życiowa
jak i poziom obyczajowy kloszardów. Nie mam w tej sprawie przekonujących
rezultatów statystycznych, ale mam ten przywilej, że bezkarnie uogólniam własne
spostrzeżenia. Nie muszę dodawać, że są to spostrzeżenia jednostkowe.
Kloszardzi koczujący w wymiernej odległości od całodobowego sklepu spożywczego
przy ulicy Hożej w Warszawie są mi znani z widzenia. Wiedzą, że od czasu do
czasu - zwłaszcza jak widzę, że sytuacja jest dramatyczna - mogą liczyć
na drobne wsparcie; choć sprawiedliwie trzeba przyznać, że zdarzają się nam
i całkiem bezinteresowne wymiany ukłonów. Jak z kolei jest interes, to jest
formułowany wprawdzie fasadowo, ale wymiernie. Kloszardzi z Hożej należą
mianowicie do tej grupy polskich biznesmenów, co wiedzą, iż im ściślej
sformułowane są warunki wstępnego kontraktu, tym lepiej wypada końcowy
rezultat negocjacji. Toteż przystępują do rozmów operując bardzo ścisłymi
danymi: - Kierowniku, brakuje nam do flaszki dokładnie złoty sześćdziesiąt
siedem. Suma bywa oczywiście różna, nigdy wszakże nie przekracza wysokości
dwu złotych i zarazem zawsze zawiera sugestię zaokrąglenia (zbilansowania) w
kierunku tej właśnie liczby. Stąd też dwa złote jest podstawową kwotą
(kwotą matką) ewentualnych dotacji.
Oczywiście bywa, że psuję harmoniczność układu i wręczam złotówkę,
pięćdziesiąt, a nawet - wstyd wyznać - dwadzieścia groszy, ale wówczas
wzrastają koszta niewymierne. W sensie widzialnym wyzbywam się paru groszy,
ale straty moralne, jakie ponoszę będąc przymuszonym do oglądania mimicznego
spektaklu wyobrażającego Alegorię Niepojętego Bólu i Zdumienia, są o wiele
wyższe. Kloszard, na którego dłoni spocznie moneta - dajmy na to - pięćdziesięciogroszowa,
wpierw zastyga niczym porażony gromem krzywdy, stoi niemo i nieruchomo niczym
posąg niesprawiedliwości, przez wiele sekund wpatruje się z mistrzowsko
markowanym niedowierzaniem w nikczemny nominał, następnie jakby przeszywała
go błyskawica najwyższego niepokoju, wolno, niezwykle wolno unosi głowę i
patrzy na mnie rozdzierająco, w jego spojrzeniu jest zarówno poczucie krzywdy
jak i napomnienie, zarówno pogodzenie się z tragicznym losem jak i nadzieja na
jego poprawę - jest to tak sugestywne i tak przeraźliwe, że zaręczam:
lepiej dać więcej, a tego nie widzieć.
Postęp obyczajowy, jaki w ostatnich czasach na przykładzie kloszardów z Hożej
odnotowuję, polega głównie na zmianach językowych oraz widocznym wzroście
etosu. Z inicjalnych formuł proszalnych znika mianowicie do cna zbanalizowana
tytulatura (kierowniku, szefie, sąsiedzie), a zastępuje ją powszechnie przyjęta
forma: pan, panie - to prawda - przez prostoduszny nadmiar kwiecistości
sprawiająca na razie nieco groteskowe wrażenie: łaskawy panie, czy szanowny
pan zechciałby itd.
Kiedy w zeszłym tygodniu wracałem do domu, znalazłem się w wyjątkowo
niezręcznej sytuacji, byłem objuczony ostatnią partią prac konkursowych, dźwigałem
siatkę z podstawowymi artykułami spożywczymi, pod pachą miałem opasły plik
gazet, słowem obie ręce zajęte i właśnie wówczas, w tak operacyjnie
niefortunnym momencie, pod samą już bramą zbliżył się jeden z kloszardzich
liderów i konsekwentnie szerząc nowy wzorzec językowy, zagaił z wykwincją:
- Najmocniej pana przepraszam, ale brakuje nam dosłownie złoty dziewięćdziesiąt
jeden, czy pan byłby łaskaw?
- Przepraszam - odparłem z uprzejmością, choć nie bez pewnej irytacji
- przepraszam, ale jak pan widzi, nie mam wolnej ręki i nie mogę spełnić
pańskiej prośby. Jeśli jednak - dodałem skwapliwie, bo w jego twarzy nie
tylko smutek, ale i gotowość do obrazy ujrzałem - jeśli jednak poczeka pan
kilka minut, to ja zaraz ponownie wychodzę z domu i wówczas będzie mi łatwiej...
On spojrzał na mnie z namysłem i po chwili zapytał:
- Czy aby na pewno? - Oczywiście, zaraz będę z powrotem... Muszę
jeszcze wpaść do pralni - dodałem szczery i przez to, przynajmniej w moim
przekonaniu, w pełni uwiarygodniający mnie konkret. I wtedy lider kloszardów
przybliżył twarz na niebezpieczną odległość i rzekł: - Mogę panu zaufać?
- Tak - wyjąkałem i bez zwłoki poleciałem na górę i wszystko, co
miałem, zostawiłem i z naszykowaną dwuzłotówką jak najrychlej na dół wróciłem
- jego jednak - choć słowo daję, długo nie zabawiłem - już nie było.
Miałem nawet - celem udowodnienia, że mimo wszystko można mi zaufać -
odruch szukania, ale powściągnąłem samego siebie. Mój etos był bez zmian,
jemu wzrastał godność i honor, z jakim olał czekanie, były tego wymownym świadectwem.
W przypadku pucybuta świetnie znanego wszystkim podróżującym popołudniowymi
ekspresami Kraków-Warszawa wzrost obyczajowy i etyczny jest tak daleko idący,
że aż nadmierny. Sympatyczny ów człowiek snadź zbił na czyszczeniu butów
fortunę, o czym świadczy choćby przyodziewek. Któż w końcu widział
pucybuta w kosztownej skórzanej kurtce, któż widział, żeby pucybut swoje
akcesoria trzymał w wytwornym neseserze, jak nie od Baty, to z pewnością od
Wittchena albo na odwrót.
Nigdy nie korzystałem z jego usług, bo sytuacja, w której drugi człowiek
miałby mi czyścić buty, byłaby dla mnie nie do zniesienia pod względem
egzystencjalnym. Tak się wszakże składa, że od awansu Cracovii do pierwszej
ligi moje podróże do Krakowa stały się niepomiernie częstsze i bywa, że
nie ze wszystkim nadążam. Parę dosłownie dni temu w biegu z hotelu do pociągu
nie zdołałem należycie wypastować butów, a bycie w niewypastowanych butach
jest - jak powszechnie wiadomo - absolutnie nie tylko pod względem
egzystencjalnym, ale pod każdym względem nie do zniesienia. Toteż nie
dziwota, że jak tym razem zziajany do pociągu wpadłem i króla pucybutów
zastałem w pierwszej klasie rozciągniętego w sybaryckiej pozie na fotelu -
zgodziłem się. On zapytał: - Czyścimy? A ja nieoczekiwanie odparłem: -
Czyścimy. On spojrzał na mnie opornie, z gnuśnością zwlókł się z fotela
i powiedział z ociąganiem: - W takim razie idę kupić pastę.
Nie pytałem, czy mogę mu zaufać. Wiedziałem, że wróci. Do sąsiedniego
przedziału właśnie wsiadali jego stali klienci - grupa amerykańskich
biznesmenów wprost nienasyconych w glansowaniu butów. Wrócił. Błyskawicznie
- co sprzyjało mi pod względem moralnym - uporał się z moimi trzewikami
i ruszył ku swym głównym obowiązkom. Przez cienką ścianę przedziału słyszałem,
jak przecierając z kurzu, pastując i glansując najdroższe buty świata, z
ich właścicielami nieśpiesznie pogaduje sobie po angielsku. Niespiesznie, bo
do odjazdu było jeszcze dobrych parę minut.
 

 

 

 

Polityka - 1999-12-04

 

Jerzy Pilch

Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym



 
Wczesnym popołudniem w piątek 26 listopada w przejściu
podziemnym pod Dworcem Centralnym pewien sprawiający wrażenie pijanego człowiek
potknął się i jak długi runął na mokre, betonowe schody. Runął - mało
powiedziane - to wyglądało tak, jakby on wpierw pod wpływem jakiejś
niewielkiej eksplozji uniósł się w powietrze, jakby wzleciał, jakby
niewidzialna Boża dłoń postanowiła wreszcie wstrząsnąć jego marnym żywotem,
i ujęła go, i uniosła dobry metr nad ziemię, i z całych
sił - co mówię z całych, z całkiem niecałych sił - cisnęła
nim o ziemię. Kumpel, co temu upadłemu towarzyszył, najprzód był
niezmiernie rad, z podszytym niekłamaną dumą jajcarskim uśmiechem spoglądał
to na leżącego, to na gromadzących się gapiów - nie ma się co jego
tryumfalizmowi dziwić, w końcu to jest wydarzenie, które się będzie
latami przy kielichu wspominać: tak strzelić czachą o beton, w środku
dnia, w centrum Warszawy, w sercu Polski.
Przechodziłem akurat obok i całe zdarzenie od początku dobrze widziałem,
po paru sekundach z głowy leżącego w delikatnym artezyjskim rytmie
jęła buchać krew. Wniebowziętego kumpla ten bujny krwotok jakby jeszcze
bardziej ucieszył, uskrzydlił, wykonał on dziwny prawie taneczny krok, gest
nieczytelny - nie było w gruncie rzeczy wiadomo, czy zabłocone buciory
chce pragmatycznie uchronić, czy facecyjnie zamoczyć w tym, co tak
szparko wypływało z nagle nieszczelnego kolegi.
Elementarna groza sytuacji jawnie docierała wszakże do zawsze tu licznych
przechodniów, ja jak zwykle byłem oniemiały i sparaliżowany ze strachu,
na szczęście w tłumie już było wyraźnie widać kilku skorych do
pomocy ludzi czynu, z głębi tunelu majestatycznym krokiem nadciągali
dwaj strażnicy miejscy. Ruszyłem dalej w swoich sprawach, ruszyłem
dalej, choć przeczucie podpowiadało mi, że wrócę tu jeszcze.
Odkąd obok mojego wieżowca postawiono i oddano do użytku szklisty
masyw Australian Airlines, mogę praktycznie abstrahować od ryzyka otwartej
przestrzeni. Przez niewyszukany labirynt świetlistych pasaży można błyskawicznie
i cały czas w czujnej asyście spowitych w twarzowe czernie i granaty
ochroniarzy dotrzeć bezpośrednio pod Dworzec Centralny, tam zaś - jak
powszechnie wiadomo - o każdej porze dnia i nocy jest wszystko. Jak
zagoniony człowiek - dajmy na to - w niedzielę wieczór przypomni sobie,
że nie tylko nie przeczytał, ale nawet jeszcze nie nabył sobotnich gazet, to
wtedy wiecznie czynne podziemia są jak wielki dar wolności, z którego
obyśmy umieli roztropnie korzystać.
Ale teraz dalej było piątkowe popołudnie, kupiłem gazety, kupiłem
papierosy, po namyśle kupiłem też owoce, co już było ekscentrycznym
przejawem czystej gry na zwłokę. Wróciłem w tamto miejsce, niestety żadnych
poważniejszych nowin, pojawił się wprawdzie funkcjonariusz czystości z wiadrem
i szmacianą miotłą i purpurowobłotną maź zgarniał, ale trud
jego był syzyfowy - tamten co leżał dalej leży i po staremu się
wykrwawia. Kumpel ofiary - trudno powiedzieć, że dalej jest zadowolony, on już
teraz po prostu ze śmiechu kona, chusteczką higieniczną próbuje rannego
opatrywać, krew z włosów, z twarzy, z ortalionowej kurtki
nieporadnie ściera i tak jest samym sobą w roli niesprawnej pielęgniarki
rozbawiony, że się dosłownie zarykuje nieumiarkowanym, spazmatycznym
rechotem. Pomyślałem, że wprawdzie mam niesłychaną słabość do ludzi, których
świat w każdej sytuacji i postaci śmieszy, ale że zarazem ta
akurat postać i ta akurat sytuacja jest wystarczająca. Pełen wewnętrznej
szlachetności i dumy poczułem, że jestem nasycony krwawą fabułą, co
jej przypadkiem w podziemiach Dworca Centralnego zaznałem i ruszyłem
ku domowi.
Jak zwykle jednak skręciłem w niewłaściwy pasaż, po drodze napotkałem
całkowicie mi nieznaną, małą, ale świetnie zaopatrzoną księgarnię, wstąpiłem,
zawarłem znajomość z właścicielem, w sumie zeszło dobre pół
godziny i nie zaskoczę was, jeśli powiem, że w drodze powrotnej
(nie przez samego siebie przecież prowadzony) znów na tamto miejsce trafiłem.
Inna rzecz, że tym razem trudno było nie trafić, kolisko tłumu było wielkie
i gwarne, przy rannym, a może już przy nieboszczyku stali
policjanci, strażnicy, sanitariusze, klęczał przy nim lekarz, podnosił mu
martwą powiekę i wąskim światłem specjalnej latarki próbował przekłuć
mętniejące źrenice. Przez tłum przebijała się bardzo niska i drobna
niewiasta z małym plecakiem na ramionach. Ludzie rozstępowali się, bo
ruchy miała radykalne, słownictwo niezrozumiałe i przykrą tonację głosu.
Gdy była już u celu, jeden z budzących zresztą zaufanie zarówno
obszerną posturą jak i szczerym obliczem policjantów usiłował
powstrzymać ją z całą stanowczością,
- Ile masz lat chłopczyku? - szczeknęła chrapliwie. - Ile masz lat? U nas
żeby zostać policjantem, trzeba mieć osiemnaście lat, a ty masz... -
zawahała się na moment.
- Ciekawe ile? - zapytał z cierpliwą wyrozumiałością budzący
zaufanie policjant.
- Ty masz chłopczyku góra trzy miesiące - wypaliła ona i prześlizgnęła
się pod jego skamieniałymi w osłupieniu ramionami i zakręciła się
jak fryga. Zrzuciła z ramion plecaczek, wydobyła zeń mosiężne wahadełko,
imperialnym gestem odsunęła lekarza, pochyliła się i jęła mosiężnym
wahadełkiem sunąć wzdłuż i wszerz pokrytej zaskorupiałą krwią
ortalionowej kurtki. Tłum zamilkł, dla wszystkich stało się jasne, iż
filigranowa niewiasta, nawet jeśli jest nie całkiem ten tego, ma dar, ma
wielki i niepojęty dar, który pozwoli jej nieomylnie określić, co się
stało leżącemu biedakowi i czy on w ogóle jeszcze żyje. Badała
go długo i dokładnie, a potem wyprostowała się i choć od
najmniejszych ze zgromadzonych była niższa, zdawała się wyższa od najwyższych.
- On nie pił - rozległ się jej głos, który był teraz głosem kapłanki.
- On nie pił, on nie wypił ani kropli. I ktoś go pobił - dodała po
chwili - ktoś go strasznie pobił.
Skamieniały tłum ożywał powoli, jednako powolne co złowrogie było
to ożywienie. - Pobity, pobity - niczym pomruk burzy szedł szept wzdłuż
szeregów, pobity, pobity. Ci, co mieli blednąć, bledli, ci, co mieli gniewnie
zaciskać pięści, gniewnie zaciskali pięści, jak zwykle oniemiały ze
strachu wycofywałem się milimetr po milimetrze.
Następnego dnia w sobotę 27 listopada Dworzec Centralny dalej wszakże
stał nieporuszony jako skała, a w jego podziemiach nie było śladu
ni rewolty, ni linczu. Pytałem sprzedawców i handlarzy z licznie
okalających miejsce wczorajszych wydarzeń barów i sklepików, ale nikt
nic nie wiedział, nikt nic nie umiał powiedzieć. Dopiero właściciel prawie
niezauważalnego stoiska z papierem listowym i fałszywymi starociami
pogardliwie, ale przytomnie machnął ręką.
- Wie pan, pijak jak pijak, krew mu się z przepicia z nosa puściła
i tyle, podobno nawet draśnięcia jednego. Potknął się i w locie
usnął, potem się obudził i poszedł. A pogotowie taką małą
wariatkę z plecakiem zabrało. Szału dostała i krzyczała, że
paromiesięczni przybysze z kosmosu na ziemi w mundury się przebierają
i władzę w Polsce biorą. Wszystko możliwe, wie pan, teraz takie
czasy, że kto wytrzymuje, ten wytrzymuje. A kto nie wytrzymuje, tego od
razu nie ma.
 
 
 
 
Polityka - 1999-10-23
 
Jerzy Pilch
Ciastko z pianą

 

W poprzednim felietonie (POLITYKA 41) dałem mało odkrywczą myśl,
iż istnieją autorzy o ograniczonych możliwościach, którzy brak ten usiłują
nadrobić gorączkowym eksploatowaniem kilku zawsze tych samych chwytów i tematów,
i którzy z lęku przed utratą swej lichej domeny nieustannym wałkowaniem
kilku dyżurnych tematów podtrzymują ich istnienie. Jako przykład takich
tematów - nie trzeba dodawać, że są to zawsze tematy trywialne, podałem
pornografię oraz wnikliwie niedawno omawiany na łamach "Życia"
dorobek wydawniczy Leszka Bubla.

W numerze 239 "Życia" w rubryce przegląd prasy Paweł
Paliwoda obłąkańczo nawiązuje do mojego tekstu i rzecz prosta
desperacko podtrzymuje istnienie tematu Bubla, i co więcej, brawurowo
twierdzi, iż zajmowanie się Bublem może być poważnym zajęciem naukowym. Zaś
mówienie o Bublu może też być dowodem odwagi. "Dlaczego
krytykowanie Leszka Bubla - powiada Paliwoda - miałoby oznaczać, że krytykujący
ma »skalę władania piórem na skalę antysemity Bubla?« Czy entomolog
informujący o jadowitych owadach sam staje się przez to jadowitym owadem?
A nawet gdyby tak było, to dlaczego pan Jerzy Pilch nie powie tego odważnie,
prosto w nos, ludziom z warszawskiego salonu? Tym żonom modnym, które
powtarzają w kółko swoje wiernopoddańcze credo, z nadzieją, że
dostaną w nagrodę ciastko". Rozumiem, że Paliwoda jako badacz Bubla
doznaje w stosunku do obiektu swych badań głębokiej wyższości, jest to
jednak uczucie zbyt daleko idące. W sensie ewolucyjnym Paliwoda bowiem nie
stoi wyżej od Bubla. Jak stoją pod względem intelektualnym, pewne nie jest,
ale ewolucyjnie nie jest tak, że Paliwoda to w pełni ukształtowany homo
z entomologicznym wyższym wykształceniem w dodatku, a biedny
Bubel dopiero co się z poczwarki wykluł i ledwo, ledwo antysemickimi
skrzydełkami robi. Uczony Paliwoda obserwujący przez mikroskop jadowity odwłok
Bubla to jest niestety obraz niesmaczny, nigdy bym nie pomyślał, że
kiedykolwiek będę Bubla bronił, a o tym, że będę Bubla bronił
przed gatunkową degradacją, nawet mi się nie śniło.
Pozostała część wywodów Paliwody jest poza moim zasięgiem. Nie
rozumiem, czego Paliwoda chce ode mnie, nie pojmuję, dlaczego Paliwoda każe mi
pewne rzeczy robić, nie mam zielonego pojęcia, czemu powinienem pewne poglądy
za Paliwodą jak za panią matką powtarzać. Ja zdaję sobie sprawę, że teraz
we własne sidła wpadam, że kolejny raz pisząc o "Życiu" czynię z
"Życia" bez mała swój własny dyżurny temat, że pisząc o Paliwodzie
ściągam sam na siebie domysł, iż mam skalę władania piórem na skalę
Paliwody, iż czyniąc z Paliwody partnera polemiki niezasłużenie Paliwodę
dowartościowuję. Ale rzecz w tym, że nie mam poczucia udziału w jakiejś
polemice, w jakiejś - niechby jadowitej i krwawej - wymianie myśli
czy nawet inwektyw. Czytając wywód Paliwody mam poczucie, że zostałem
osaczony przez mentalność maniakalną. Zjawisko jest raczej z zakresu
medycyny (a może faktycznie entomologii?) niźli publicystyki. Bo niby
dlaczego ja miałbym tyczące Paliwody spostrzeżenia wykrzykiwać prosto w nos
jakimś ludziom salonu, jakimś wiecznie złaknionym ciastek żonom modnym?
Dlaczego Paliwoda domaga się ode mnie odwagi? Może ja nie chcę odwagi? Zwłaszcza
odwagi wedle Paliwody? "Jeszcze w sprawie odwagi - nie ustaje w swym
wariackim nacisku Paliwoda. - Niech Jerzy Pilch spróbuje napisać albo
powiedzieć w swoim środowisku, że straszenie Kościołem i lustracją
to ratunkowe tematy dla lumpeninteligentów. Zobaczymy co się z nim
stanie". Wydawało mi się zawsze, że dowodem odwagi może być w pewnych
okolicznościach wygłaszanie własnych poglądów, Paliwoda uważa, że dowodem
odwagi jest wygłaszanie przez wszystkich i w każdych okolicznościach
poglądów Paliwody. Pomimo pewnych zbieżności jest to jednak różnica. Nie
rozumiem, dlaczego miałbym nie moje poglądy wyrażane nie moim językiem głosić
wszystko jedno gdzie. Nie rozumiem dlaczego dla kaprysu Paliwody miałbym narażać
życie, bo przecież w pogróżce Paliwody ("zobaczymy co się z nim
stanie") jest też nadzieja Paliwody, że mianowicie za głoszenie poglądów
Paliwody można polec męczeńsko. Sto razy mówiłem, że nie ma większej
pychy niż nadzieja na męczeństwo.
Bezwzględny w swych żądaniach Paliwoda posuwa się do tego
stopnia bezwzględności, że nie tylko mnie stawia żądania, stawia on też
żądania mojej babce. "Niech spróbuje - Paliwoda radzi mi, bym spróbował
- niech spróbuje - żartem oczywiście - napisać, że babka ostrzegała go nie
przed księżmi, a przed rabinami". Nie rozumiem, dlaczego miałbym
pisać, że babka ostrzegała mnie przed rabinami, skoro ona mnie przed rabinami
nie ostrzegała. Jak sądzę, mojej babce było niezręcznie ostrzegać mnie
przed rabinami z tego powodu, że wszyscy rabini, z którymi moja
babka miała obfite kontakty, a także wszyscy żydowscy kupcy, z którymi
intensywnie i nieraz burzliwie handlowała, zostali wymordowani w Oświęcimiu.
Wszyscy z wyjątkiem młodego Rotha, któremu jeszcze na początku wojny
udało się uciec.
Dalej Paliwoda tak powiada: "Niech choćby spróbuje (Pilch) komukolwiek
zaproponować publicznie to, co ja jemu w tej chwili proponuję". Nie
rozumiem, dlaczego miałbym komukolwiek proponować publicznie to, co mnie
proponuje Paliwoda, skoro uważam, że to, co proponuje Paliwoda to jest
idiotyzm ciężki i nieczytelny. Paliwoda proponuje mi na przykład, bym
choć raz odważył się zakpić "z ideologicznego idiomu, którego
wierna  adoracja przyniosła mi pieniądze i namiastkę sławy".
Jaki idiom i co Paliwodzie do moich pieniędzy? Pieniądze w fachu
pisarskim zarabia się ciężką pracą, trzeba pracować, trzeba pisać książki,
scenariusze, felietony. Sam Paliwoda, gdyby chciało mu się pracować, też by
mógł trochę grosza przynajmniej na wierszówce zarobić, ale Paliwodzie się
nie chce, Paliwoda jest leniwy, a może przez to, że jest autorem, który
posiada wprawdzie poglądy (mniejsza o to, jakie), ale nie ma zarazem z tymi
poglądami kontaktu, może przez to nie umie sprawnie pracować i zarabiać
i zawistnie drugim do kieszeni zagląda. W każdym razie przejrzałem
kilka numerów "Życia", żeby zorientować się, czy i o czym
dziennikarz ten pisze, i pusto, głucho, ani śladu Paliwody (brak tekstów
jego pióra jest akurat zresztą redakcyjną zaletą gazety) i dopiero we
wczorajszym czy przedwczorajszym "Życiu" trafiłem na parolinijkowy
komentarz Poliwody na temat demografii. Komentarz ten kończy się zdaniem:
"Na ciastka i orzechówkę w niedzielę po kościele wystarczy
dla wszystkich". Co też znowu Paliwoda z tymi ciastkami? Albo żony
modne dostają w tekstach Paliwody jakieś ciastka, albo jakieś ciastka po
kościele tu występują. O mnie Paliwoda w jeszcze innym miejscu
pisze, że "wybrałem w niewoli frykasy", czyli zapewne też
ciastka. Co to jest? Stały motyw ciastka? A może skala władania piórem
na skalę ciastka? A może prościej i ordynarniej: może Paliwodzie
bez przerwy chce się ciastek, a tu grosza na ciastka nie ma? To już
Paliwoda do takiego stadium doszedł, że żadną miarą nie może poskromić własnego
łakomstwa? A może Paliwoda głodny? Może to z głodu Poliwodzie we
łbie się miesza? Niech no Poliwoda zajdzie do nas na salony. Służba
zaprowadzi Paliwodę do kuchni, tam dadzą Paliwodzie jakieś ciastko do
zjedzenia.
 
 
 
 
Polityka - 1999-04-17
 
Jerzy Pilch
Zmierzch myśliciela


 
Na łamach "Życia" (nr 80) Ryszard Legutko słusznie
ubolewa nad stadnością polskiego życia kulturalnego. "W ciągu
ostatnich kilku lat - powiada Legutko - zanudzano nas rozmaitymi gwiazdami: raz
było to pismo »BruLion«, innym razem Marcin Świetlicki, jeszcze innym Jerzy
Pilch. Nie można było otworzyć gazety, by nie przeczytać kolejnych
dysertacji o przełomowej roli »BruLionu«, o poezji Świetlickiego
czy o prozie Pilcha". Otóż istotnie, ile razy w ciągu
ostatnich tygodni, a nawet miesięcy otwieram "Życie", tylekroć
trafiam tam na tekst Ryszarda Legutki, w którym autor ten z maniakalnym
uporem zajmuje się moją osobą. Natarczywość Legutki mierzi mnie i stawia
w kłopotliwej sytuacji, ja bowiem Legutkę cenię. Cenię Ryszarda Legutkę,
choć zarazem sprzyja mi jego niechęć. Na wszelki wypadek objaśniam ten
nieskomplikowany paradoks: cenię Ryszarda Legutkę za jego zalety i równocześnie
zdaję sobie sprawę, że ma on wady, które udaremniają mu nie tylko akceptację,
ale jak sądzę, nawet zrozumienie niektórych prostych wypowiedzi literackich.
Autor ten umie obrócić frazą, dotknąć istoty rzeczy, zwłaszcza na tle
porażonego stadnością (i szeregiem innych dolegliwości) polskiego życia
kulturalnego niektóre jego artykuły bywają wydarzeniami. Przy ogólnej, rzec
chyba nawet można, wirtuozerii intelektualnej Legutko kiepsko jednak słyszy
literaturę, po z natury rzeczy chaotycznych obszarach wszelakiej twórczości
porusza się na oślep, mocny i wyrazisty w dawaniu generalnych
diagnoz, wobec konkretów (zwłaszcza wobec nie pasujących do diagnozy konkretów)
unosi się doktrynalnym gniewem, drzemiący w nim posępny ideolog (by nie
rzec politruk) budzi się zbyt często. Ostatnio w dodatku Ryszard Legutko
w swej publicystyce wyraźnie obniżył loty, jął zdradzać skłonność
do plotkarstwa oraz do ekscytacji wąsko rozumianą seksualnością natury
ludzkiej.
Jakie są powody regresu - nie wiem, być może bierze się to stąd, że
Ryszard Legutko najwyraźniej trwoni masę czasu na zbyteczne lektury, czyta on
wszakże, jak sam wyznaje, wszystkie "recenzje teatralne, filmowe i literackie
w gazetach codziennych oraz w tygodnikach". Przedziera się
(przecież musi to trwać godzinami) przez kolejne strony tekstów o Jarmuschu,
Podsiadle, Świetlickim, Filipiak, Gretkowskiej, a nawet o koncertach
rockowych. Jak wynika z całości wywodu, autor niemało czasu mitręży też
przed telewizorem. Tego rodzaju bezwolna konsumpcja wszystkiego na ogół nie
uchodzi bezkarnie.
Główna teza pomieszczonego w "Życiu" tekstu jest słuszna, tyle
że niedopracowana myślowo. Otóż Ryszard Legutko twierdzi, iż dzisiejszy
obraz kultury polskiej w prasie, radiu i telewizji jest fałszywy i powierzchowny,
stadność odruchów, kolektywistyczne myślenie oraz inwazja ostentacyjnie
bezrefleksyjnej młodzieży do środków przekazu sprawiają, iż powstają
osobliwe hierarchie, marni twórcy zbierają laury, prawdziwe zaś wartości są
pomijane i przez to likwidowane. "Być może - kończy swój szkic
Ryszard Legutko - kultura nasza ma się znacznie lepiej, niż wynika to z relacji
w mediach. Problem w tym, iż coraz mniej jest ludzi, którzy
potrafiliby dostrzec w niej rzeczy prawdziwie cenne, a dostrzegłszy -
interesująco i przenikliwie je opisać. Zwykle niestety tak jest - i nasze
czasy nie stanowią tu wyjątku - iż to, co nie zostało nazwane i opisane,
choćby było najwartościowsze, nie istnieje". Otóż prawdopodobieństwo,
iż w naszych czasach (cechujących się także nieustannym polowaniem na
nowych geniuszy) jakieś prawdziwie doniosłe dzieła zostaną niezauważone i pominięte,
jest nikłe. Sam Ryszard Legutko na wszelki wypadek nie podaje żadnego
pozytywnego przykładu, ewentualne dwa nazwiska prawdziwie wybitnych twórców,
jakie można z jego wywodu wyłuskać, to są: reżyser Lupa oraz filozof
Platon.
Co do Lupy to nie rozumiem, z jakich powodów Legutko podaje go jako
wzorzec twórcy niekultowego, owszem, jeśli istnieje obecnie w Polsce jakiś
twórca prawdziwie kultowy, to jest nim właśnie Krystian Lupa. Przywołanie
autorytetu Platona może, rzecz jasna, budzić wyłącznie aplauz, choć
niepodobna nie pomyśleć, iż filozofowi temu udało się zachować wysoką
pozycję w kulturze niezależnie od poparcia dawanego mu cały czas przez
Legutkę. W każdym razie: bez wielkiego ryzyka twierdzić można, iż dzieła
prawdziwie istotne raczej nie zostaną dziś pominięte ani zapoznane. Na odwrót:
dziełom tym grozi zadeptanie przez pochlebców, mogą zostać zdewaluowane
przez bezmyślnych chwalców, mogą zostać unicestwione przez nadmierną klakę,
mogą zostać zagłuszone przez przesadną owację. Prostej ewentualności, iż
głupio chwalić można i rzeczy dobre, Ryszard Legutko w ogóle nie
rozważa. Kiedy ekscytuje się, tendencyjnie zresztą, jak się zdaje, przez
siebie dobranymi cytatami recenzji teatralnych omawiających przedstawienie
Grzegorza Jarzyny, nie bierze pod uwagę (skądinąd słusznie, bo przecież w teatrze
nie był), iż spektakl osypany pochwałami ignorantów może być wart i prawdziwej
pochwały. Być może są twórcy, co doznają w naszych czasach
upokorzenia publicznej nieobecności, z całą pewnością są jednak też
tacy, co doznają upokorzenia rozgłosu.
Bo w gruncie rzeczy co ma na przykład zrobić autor czytający pozytywną
recenzję z własnego utworu, recenzję, która prócz pozytywnej wymowy ma
jedną wadę, jest mianowicie stekiem niepoczytalnych bredni? Jak na to reagować?
Jak radzić sobie z bełkotem entuzjastów? Dociekliwie analizując
zjawisko fałszywego gwiazdorstwa "Świetlickiego, Jarzyny i innych"
Ryszard Legutko nie bez uszczypliwości napomyka, iż twórcy ci "wciągnięci
zostali, zresztą nie stawiając specjalnego oporu, w grupową celebrację".
A jakiż to specjalny opór mieliby oni stawiać? Bojkot plugawych mediów
ogłosić? Wypowiedzi recenzentów prostować? A może opublikować,
najlepiej na łamach "Życia", gorzki i przejmujący sprzeciw
wobec własnego rozgłosu?
Niewątpliwie mechaniczna adoracja niektórych miernych i rzekomo
kultowych twórców jest objawem tandetności życia kulturalnego. Ale głoszona
przez Legutkę teza, iż rozgłos jest znakiem marności, wzmaga karykaturalność
tego życia. I faktycznie autor zdaje się odczuwać coś na kształt obleśnego
niedosytu karykaturalności. Utyskując na rzekomy zalew nonsensownych
gazetowych komentarzy tyczących kultury odczuwa on snadź ich niedostatek,
ponieważ sam funduje czytelnikom niewybredną interpretację "Dziadów".
"Nie zdziwiłbym się, gdyby w kolejnym przedstawieniu »Dziadów«
jakiegoś utalentowanego reżysera bal u Senatora okazał się znowu
rozbierany, gdyby księdza Piotra i Gustawa łączyły stosunki
homoerotyczne. (...) itd." Jak rozumiem, miał to być przygważdżający
dzisiejszy teatr dowcip. Niestety, zmysł dowcipu czy po prostu poczucie humoru
nie jest - delikatnie mówiąc - mocną stroną Ryszarda Legutki. Jego mocną
stroną jest myślenie, choć rzecz jasna, myśl pozbawiona choćby i poczucia
humoru nie osiągnie nigdy znamion prawdziwej wielkości.
Nieprzypadkowo w kontekście rozważań autora o dzisiejszym
zatracaniu rzeczy prawdziwie cennych mówię o wielkości nieosiągalnej
czy wręcz zaprzepaszczonej. Wszystko bowiem wskazuje, że niegdysiejszą
przecież nie tylko moją nadzieję, iż Ryszard Legutko stanie się kiedyś
istotnym autorytetem, jakimś Wielkim Rozwiązującym myśli współczesnej, otóż
nadzieję tę trzeba na razie odłożyć na bok. Dziś można co najwyżej żywić
jeszcze niejakie złudzenia, iż Ryszard Legutko zaniecha publicystyki, której
główną ostoją bywa uporczywa myśl, jakoby młodzież dzisiejsza była
okropna, i która to publicystyka zresztą poza poszerzeniem myśli głównej
i poza zmianą niektórych generalnych wniosków nie wymaga znaczniejszych
korekt.
PS. W ostatnim odcinku "Dziennika pisanego nocą"
("Rzeczpospolita" nr 73) Gustaw Herling-Grudziński jak zwykle
nakomentowawszy się swych dzieł, nacytowawszy się swych egzegetów,
napomadowawszy się swym mulistym egotyzmem przechodzi do innych spraw, snuje
m.in. refleksje o Jerzym Turowiczu. Biada nad "Tygodnikiem
Powszechnym" praktycznie pozbawionym - jak powiada - w ostatnich
latach "czujnego wglądu owego redaktora" i docieka, jakie
ewentualne decyzje "czynny Turowicz" by podjął albo nie podjął, co
by wydrukował albo nie wydrukował. Gdybań Herlinga kompletnie zresztą nawet
w swym gdybaniu chybionych nie mam rzecz jasna zamiaru prostować. Pamiętam
natomiast, jakie faktyczne decyzje Jerzy Turowicz istotnie podejmował. Ich
dalekosiężnej nieraz trafności - tu Herling ma rację - rzeczywiście może
pismu brakować. Na przykład niewątpliwie trafną decyzją "czynnego
Turowicza" była swego czasu odmowa druku na łamach "Tygodnika"
cyklu pt. "Dziennik pisany nocą" pióra Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
 
 
 
 
Polityka - 2006-01-21
 
Jerzy Pilch
Indeks moich braków



 
Kiedy Marcin Król zaproponował mi, bym napisał felieton o spisie
treści "ResPubliki", poczułem przypływ finezji. Poczułem się jak młody
Brahms, któremu Schumann podaje akord do rozwinięcia, albo jak Lubański, któremu
Szołtysik podaje piłkę. O lekkości! O lekkości myśli, ducha,
idei! Gadaliśmy przez telefon, ale tym bardziej było widać to, co
niewidzialne: Obu nas z Królem niebywałe wyrafinowanie wzięło w posiadanie,
rozumieliśmy się w lot, rzucona przezeń myśl, nuta, piłka, idea była
nie z tej ziemi, frunęła przez przestworza i nie spadała, a my
byliśmy jak ona: wysoko ponad światem.
Cóż tam felieton - myślałem sobie, błogo przeszyty jasnym promieniem
inspiracji - w tak finezyjnej, tak pozornie formalnie błahej, a istotowo
niesłychanie gęstej sprawie jak spis treści kwartalnika "ResPublica Nowa"
za lata 1999-2005 - ja nie felieton, ja obszerny esej ogłoszę. A może
nawet cykl esejów. I trwały pospołu lekkość, finezja, euforia i zachwyt.
Trwały aż do momentu, kiedy zawierający spis treści za lata 1999-2005, a pierwszy
tegoroczny numer "ResPubliki Nowej" do mnie doszedł. Otwarłem, jąłem
pozycja po pozycji studiować - i poległem. Inna rzecz: nie pierwszy raz
poległem pod ciężarem własnej lekkości. Nie pierwszy raz własna finezja
wcisnęła mnie w glebę.
Ach oczywiście nie poległem dlatego, by spis treść "ResPubliki" okazał
się za słaby, za mało inspirujacy, za mało kombinatorycznie wydolny.
Przeciwnie: spis treści "RPN" jest - jeśli można tak powiedzieć -
dobry. Należy się temu spisowi wysoka nota, jest on inspirujący i pod każdym
jednym kreacyjnym względem wydolny. I nie dlatego poległem, by pomysł
Marcina Króla należał do kategorii tych znakomitych pomysłów, które zawsze
będą lepsze, finezyjniejsze i figlarniejsze od swych ucieleśnień.
Owszem, jest to pomysł zapewne lepszy od każdej wersji jego ucieleśnienia.
Owszem, po jego przez naczelnego "RPN" wyartykułowaniu obaj wzbiliśmy się
ponad ziemię, ponieważ obaj wiedzieliśmy, że jest tak błyskotliwie, że
dalszy ciąg już nie ma wielkiego znaczenia. W końcu jak się coś wyraziło
w haiku, to po co to samo rozrzedzać w felietonie. Owszem - ale ja
nie z powodu tych wszystkich zastrzeżeń poległem - poległem, bo
osobiste kompleksy zwaliły mnie z nóg.
Jak powszechnie wiadomo, istnieje kategoria niezmiernie cennych,
doniosłych i ważkich periodyków, których istotą jest to, że nie
podobna ich ani w całości przeczytać, ani definitywnie wyrzucić.
Kolejne numery podlegają wprawdzie dezaktualizacji, ale przeważnie zawierają
choć jeden materiał wysoce uniwersalny i na domiar złego mają pozór
książek. Zasadą ich bytu jest składowanie. Odkłada się je na później, co
jest, ma się rozumieć, utopią czystą. Kategoria "lektury odłożonej na później"
ma tysiąc odmian, każda z nich jest utopijna, lektura pisma odłożonego
na później jest skrajnie utopijna, ale piękna jest to utopia, tak jak piękne
są wznoszące się w coraz, jak się zdaje, rzadszych domach żółte słupy
"Twórczości", szare pnie "Kultury" czy z lekka spiralnie skrecające
i jakby z kości słoniowej uczynione kolumny "Zeszytów
Literackich".
"ResPublika Nowa" należy do kanonu tej architektury, a z racji
swego profilu jest przeze mnie osobiście przechowywana i składowana
szczególnie pieczołowicie, ponieważ np. w przedmiocie zwanym "historia
idei" ja mam lekturę wszystkich, literalnie wszystkich tekstów "odłożoną
na później". Szczerze mówiąc, na dużo później. Nie kokietuję nikogo
swoją ignorancją, ja po prostu nie mam temperamentu do takich rzeczy, ale -
być może dziecinnie - wierzę, że jest to stan przejściowy. W końcu
nie gromadzę tego pisma po to, by po latach odświeżyć sobie publikowane tam
wiersze. Nie nabiera też ono w mym mieszkaniu pozoru wznoszonego z granitowych
tafli postumentu, z racji atawistycznej zmory, by niczego nie wyrzucać.
Kto się wychował w domu ogrzewanym węglowymi piecami, temu przez całe
życie ciężko jest wyrzucić skrawek gazety sprzed miesiąca, jak był to dom
luterski, szkoda gadać. Od lat mieszkaliśmy w krakowskim mieszkaniu, gomułkowskie
kaloryfery prażyły bezlitośnie, ojciec kupował wszystkie możliwe gazety i pisma
i co pewien czas całe kartony tej nienaruszonej makulatury woziliśmy do
Wisły, do starego domu, do starych pieców na podpałkę.
Ciężko było mi wyjść z okowów tej zasady, ale mogę
powiedzieć z podniesionym czołem: odkąd przełamałem tabu i nauczyłem
się nieraz z brawurą przy samym kiosku wyrzucać z "Gazety Wyborczej"
dodatek motoryzacyjny "Wysokie Obroty" - wiem, jak smakuje wolność. Odkąd
co środa, celem wdrożenia się w intelektualne głębie dodatku
"Europa", nabywam dziennik "Fakt", a raczej odkąd co środa
nabywszy dziennik "Fakt" przeglądam dodatek "Europa" i rychło
orientując się, że lektura zawartych tam tekstów musiałaby być w moim
wypadku lekturą odłożoną gdzieś tak do osiemdziesiątki, jak umysłowo w pełni
stanę na nogi, odkąd zatem nie czytam dodatku "Europa", natomiast bardzo
dokładnie w każdą środę czytam pozostałą część dziennika
"Fakt" - życie moje stało się rzekłbym: swobodniejsze. Pokonałem
zmory. I nie z powodu utrapienia zmorami gromadzę "ResPublikę Nową",
ale gromadzę ją w szlachetnej i najszczerszej nadziei, że kiedyś
do tych - jakby to Basia Łopieńska powiedziała - "starych numerów"
wrócę i jeden z fundamentalnych, pomieszczonych tam esejów
wnikliwie, może nawet czyniąc notatki, przestudiuję. Gromadzę, a raczej
gromadziłem je w takiej nadziei. Po przestudiowaniu bowiem spisu treści
"ResPubliki Nowej" za lata 1999-2005 złudy moje zostały obnażone,
a nadzieja pierzchła. Bogactwo tego spisu stało się odwzorowaniem mojej
nędzy, indeks kolejnych pozycji jest indeksem moich braków, bezmiar materiału
zabiera złudzenia, że kiedykolwiek da się w to wejść, nie mówiąc
o przebyciu. Mógłbym oczywiście próbować. Mógłbym punktowo wyławiać
na oko najdonioślejsze rzeczy. Czuję, że na przykład dobrze by mi mogła
zrobić lektura pomieszczonego w jednym ze "starych numerów" tekstu
"O kulturowej tożsamości jako fundamencie wspólnoty politycznej".
Jakby było dla mnie za ogólnie, to mógłbym przymierzyć się do czegoś na
oko konkretniejszego, np. do niechybnie wnikliwego wywodu "Losy sceptycyzmu.
Rozproszenie władzy, a tradycje angielskiej polityki". Jakby i to
nie szło, mógłbym sięgnąć do czegoś na oko lakonicznego i zapoznać
się z niewątpliwą perłą "Entropia w małej demokracji" albo z zapewne
dynamiczną polemiką "Globalizacja kontra chaos". Mógłbym z samych
tytułów osobne, a swawolnie aktualne kalambury składać: Jak
demokratycznie bronić demokracji? Brat instynktownie mógł mieć rację. Ciało
to skandal (zwłaszcza dla liberałów) itd. Mógłbym, ale zastępcze i być
może wzmagające traumę byłyby to działania. Chyba lepiej, jak finezyjną
kategorię lektury odłożonej na później zastąpię równie finezyjną, ale
stabilniejszą tezą: posiadanie (np. "ResPubliki Nowej") jest również
formą lektury. W sensie ścisłym natomiast przeczytałem spis treści.
Zwalił mnie on z nóg. W sensie równie ścisłym.
 
 
 
 
Polityka - 2005-02-26
 
Jerzy Pilch
Epilepsja według Marcina Lutra


 
Nie o demonach w dzisiejszym kazaniu mówić będziemy, nie
o demonach rzekomo trawiących i dręczących Wielkiego Reformatora
ani też nie o demonicznej, ze starożytności się wywodzącej, a przecież
do dziś tu i ówdzie pokutującej, interpretacji epilepsji. Całkowitym
przypadkiem - choć w naszej pysze radzi byśmy powiedzieć: za
sprawą Opatrzności - wpadło nam w ręce dzieło absolutnie wyjątkowe,
wydana mianowicie w ubiegłym roku w Warszawie przez wydawnictwo
Neriton praca pani Jowity Jagli pt. "Boska Medycyna i Niebiescy
Uzdrowiciele wobec kalectwa i chorób człowieka". Ikonografia "Patronów
od Chorób" i "Świętych Miłujących Żebraków" w sztuce
polskiej XIV-XVII w. Obszerna, blisko 400 stron dużego formatu licząca,
doskonale napisana i bogato udokumentowana książka należy do dzieł
egzotycznych, których istnienie z natury rzeczy przeznaczone jest dla
bardzo elitarnych kręgów. Trafiwszy boskim przypadkiem na nie w księgarni,
ma się oczywisty odruch wzmagania jego elitarności, nierozpowszechniania jego
walorów i uroków, a zachowywania ich dla siebie. Krótko mówiąc,
sam fakt, że sami z siebie, bez podpowiedzi znawców, książkę tę
nabyliśmy, daje nam poczucie wyjątkowości. Głosimy przeto chwałę tego dzieła,
bo elitarność nasza elitarnością naszą, a obowiązki wobec parafian
przede wszystkim. Z racji fundamentalnych "Boska Medycyna" zasługuje,
by nawet ci parafianie, co sztuką średniowieczną nie ciekawią się całkiem,
wzięli rzecz do ręki albo przynajmniej z naszej kazalnicy o niej usłyszeli.
Z jednej strony wywód autorki zanurzony jest w dziejach mizerii
ludzkiej cielesności, w historii chorób i historii medycyny i bardzo
rzetelne jest tu rzeczy opisanie. Jak jest mowa o padaczce, to dzieje tej
choroby, jej objawy i sposoby leczenia są udokumentowane. Jak Jagla pisze
o zatruciu sporyszem, to czytelnik dokładnie w sprawie sporyszu,
sposobów szerzenia się zarazy i jej wszelakich objawów zostaje oświecony.
("Częste w średniowieczu mokre i zimne lata sprzyjały rozwojowi
pasożyta, albowiem podczas wilgotnej pogody grzybnia sporyszu wytwarzała
zarodniki konidialne i słodki sok zwany rosą miodową. Pełzające po kłosach
owady zlizywały ów sok przenosząc jednocześnie zarodniki na następne kłosy,
dokonując na wielkich połaciach żyta tzw. zakażenia wtórnego"),
("Niekiedy chorzy niespodziewanie padali na ziemię, zwijali się w kłębek
lub sztywnieli tak bardzo, że uważano ich za zmarłych. Silniejsza odmiana
przybierała postać zgorzelinową. (...) Palce kończyn zarażonych ludzi, ale
także całe kończyny obumierały na skutek skurczu tętnic i przerwania
dopływu krwi. Następnie obumarłe w ten sposób części ciała schły bądź
gniły powodując niewyobrażalny ból i w końcu odpadały") .
Marna biologiczna dola ludzka zostaje następnie w tekście zderzona z duchowością
najwyższą, z duchowością wyposażoną w ozdrowieńcze moce.
Autorka daje brawurową galerię portretów średniowiecznych świętych, co ówczesne
choroby leczyli, przytacza przykłady cudownych uzdrowień i, co jest jej
podstawowym zamiarem, wnikliwie demonstruje przestawienia wszystkich tych patronów
w malarstwie i rzeźbie. Takie rozdziały jak "Święty Sebastian
- Adonis Zadżumionych", "Kacper, Melchior i Baltazar - antyepileptyczni
Magowie", "Historia stomatologii. Święta Apolonia", "Historia
okulistyki. Święta Otylia" przykuwają uwagę nie tylko efektownymi tytułami.
(Sam pomieszczony w książce "Katalog świętych leczących" jest
zajmujący; nas osobiście wzruszył Święty Kwintyn, w licznej galerii
nieraz bardzo wszechstronnych świętych internistów leczących wszelkie
schorzenia i w najrozmaitsze atrybuty wyposażonych - ten
biedak ma, jak się okazuje, bardzo wąską specjalizację - leczy tylko
koklusz i żadnych na dodatek nie nosi atrybutów).
Dzieło pani Jowity Jagli nie jest też - jak można by mniemać - jakąś
profesorską summą twórczości; urodzona w 1972 r. historyczka
sztuki jest osobą bardzo młodą, a jak na bibliografię, którą "Boska
Medycyna" została opatrzona - wstrząsająco młodą. Nie stawiamy
tezy, że sztuka czytania bibliografii, sztuka oceniania dzieła wedle jego
bibliografii jest na wymarciu, myśmy sami o tej sztuce zapomnieli i za
jej przypomnienie też składamy czcigodnej autorce - serdeczne Bóg zapłać.
Skądinąd niektóre przytoczone prace zapierają nam - czcicielom
literatury odjazdowej - dech w piersiach. E. Dorsz - "Robaki
zębowe jako przyczyna bólu zębów w świetle niektórych polskich pism
medycznych XVI-XIX stulecia". E. Gleń - "Stan uzębienia mieszkańców
Krakowa od XI do XVIII". M. Horn - "Epidemie chorób zakaźnych na
Rusi Czerwonej w latach 1600-1647". T. Kozaczek, B. Miszkiewicz - "Opis
stomatologiczny czaszek mieszkańców Tomic z okresu Wczesnego Brązu i Wczesnego
Średniowiecza". Z. Mameła - "Stosunki między aptekarzami i korzennikami
toruńskimi w wieku XVI i XVII". F. Walter - "Wit Stwosz.
Rzeźbiarz chorób skórnych" itd. - nie dla daremnej ekscytacji
przytaczamy kilka tytułów, a dla zobrazowania ogromu i rzetelności
pracy - całość bibliografii obejmuje z górą pół tysiąca
pozycji, w tym liczne obcojęzyczne.
Kiedy wszakże wśród tego z niebywałym wyczuciem i polotem
zestawionego ogromu natknęliśmy się na pracę H.J.Schwagera "Padaczka w nauce
Lutra i teologii ewangelickiej" tłum C. Siemianowski, "Epileptologiia"
1997 nr 5 s. 325-33O - nie tyle dech nam zaparło, co
niesłychanego, graniczącego z konstruktywną histerią, ożywienia
doznaliśmy - niewykluczone, że leczący z takich dolegliwości św.
Cyriak (wśród jego atrybutów - pokonany diabeł) do równowagi nas
przywrócił.
Oto autorka, a my za nią, bez wątpienia do mało, a może
i w ogóle, w teologii ewangelickiej nieznanego epizodu doszliśmy.
Marcin Luter, którego całe pisarstwo jest w gruncie rzeczy z jednej
strony komentowaniem Biblii, z drugiej nieustanną szermierką z szatanem,
bliski był rzecz jasna ewangelicznej wykładni epilepsji jako walki z demonami.
Sam wszakże jego opis - jak pisze Jowita Jagla: napadu
kloniczno-tonicznego, w którym widzi on "ekwiwalent snu", "metaforę",
"tożsamą odmianę bytu" - jest osobliwy. Istotnie. Osobliwy i na
najwyższą uwagę zasługujący. Toteż naszą apologię "Boskiej Medycyny i Niebieskich
Uzdrowicieli" kończymy przytoczeniem wyjętego z niej fragmentu pism
Marcina Lutra - też celem wzmożenia wśród parafian naszych wiedzy, że
słowa jego w żadnych kontekstach blasku nie tracą. "Często - powiada
Luter - przychodzi mi na myśl, że nie zrozumiał jeszcze nikt, jak żyje
człowiek podczas snu. Do codziennego snu jesteśmy tak przyzwyczajeni, że
nawet śmierć określamy często jako sen. Sen jest niejako ucieczką od życia;
nie wiesz, gdzie jesteś i kim jesteś. Kiedy nie śpię, mój duch jest
obecny przy mnie, czuwam i wszystko jest jasne. A kiedy śpię, tracę
wszelką pewność co do istoty miejsca i własnej osoby. Tak jakbym przez
sen przeżywał inny rodzaj życia. (...) W czasie napadu padaczki chorzy
tracą zmysły, popadają w odmienny stan bytu, jak spaleni w ogniu
lub utopieni, nie czują rzeczywistości, nie słyszą ani nie widzą, lecz
nadal żyją sprawiając wrażenie umarłych". Komentując ten wyjątkowy w kontekście
medycznej wiedzy epoki wywód autorka konstatuje, iż nie znalazł on szerszego
oddźwięku. Istotnie nie wszystkie Jego myśli zostały podjęte. Reformatorem
medycyny Marcin Luter nie został, co ma się rozumieć - bracia i siostry
- dla jednych lepiej, dla drugich gorzej. Amen.
 
 
 
 
Polityka - 2005-01-29
 
Jerzy Pilch
Miłość zmysłowa w Bibliotece


 
Jak niedawno doniosła "Gazeta Stołeczna", kierownictwo
Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego postanowiło radykalnie zaostrzyć
regulamin, ponieważ czytający w Bibliotece książki studenci robili też
tam inne rzeczy: słuchali muzyki, gadali przez komórkę, pili piwo, palili,
jedli, spali, uprawiali seks itd. Słowem w BUW kwitło życie we
wszystkich swych przejawach, życie - ma się rozumieć - bywa naganne, ale
dla tych, co mają Bibliotekę za najwyższą formę życia, dla prawdziwych
mieszkańców Biblioteki (zwanej też rzeczywistością) problem regulaminu
Biblioteki jest sprawą wolności.
Nie jestem aż tak szalony, by ostentacyjnie popierać kopulację w cichych
zakamarkach pomiędzy regałami, ale szczerze powiem: zachwyca mnie ona. Zwłaszcza
jak jest dobrze napisana. Tak dobrze, jak uczyniła to opisująca swą
"przygodę z biblioteki" (BUW ogłosiła taki konkurs) "studentka
germanistyki ukrywająca się pod pseudonimem Rafa". "Dla mnie to miejsce
(Biblioteka - J.P.) odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze
swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy
sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te
kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając
ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner - Eschenbach, a z prawej
kilka tomów Roberta Musila". Intensywny fragment i wart - na oko -
klasycznego kontekstu.
Ulubionym - jak powszechnie wiadomo - cytatem piszących o Bibliotece
jest początek "Biblioteki Babel" Borgesa. "Wszechświat (który inni
nazywają Biblioteką) składa się z nieokreślonej i być może
nieskończonej liczby sześciobocznych galerii z obszernymi studniami
wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami itd.".
Od przytoczenia fragmentu tego właśnie tekstu rozpoczyna swój esej "O bibliotece"
Umberto Eco. Finezyjna opowieść mieszkańca wielu (wszystkich?) bibliotek świata
zawiera też szyderczy regulamin Biblioteki wrogiej człowiekowi. Są w nim
np. takie punkty: C - sygnatury powinny być niemożliwe do przepisania. I -
prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycznymi. J -
dział informacji powinien być nieosiągalny. O - niemożliwe powinno być
odzyskanie czytanej książki następnego dnia. R - jeśli tylko się uda, żadnych
ubikacji itd. itp. (Punkty podaję wybiórczo i w skróconej wersji).
Regulamin Biblioteki przyjaznej człowiekowi, za jaką - ma się
rozumieć - opowiada się Eco, byłby - ma się rozumieć - odwrotnością
i rewersem regulaminu represyjnego. Czy w takim regulaminie byłoby
przyzwolenie na uprawianie miłości w Bibliotece, autor nie mówi jasno.
Niejasno i subtelnie jednak mówi, że "biblioteka na miarę człowieka,
to znaczy także biblioteka radosna, zapewniająca możliwość wypicia kawy ze
śmietanką, zapewniająca również to, iż para studentów usiądzie sobie po
południu na kanapie i - nie mam bynajmniej na myśli nieprzystojnego obłapiania
- cząstkę flirtu dopełni, biorąc z półki i odstawiając książki
naukowe; a zatem biblioteka, do której chodzi się chętnie i która
przeobrazi się stopniowo w wielką machinę spędzania wolnego czasu, jak
Museum of Modern Art, gdzie można pójść do kina, przejść się po ogrodzie
i zjeść obiad z dwóch dań".
Jaśniej i mocniej (choć też krócej) kwestię związku życia popędowego
z życiem bibliotecznym Umberto Eco oświetla, gdy wspominając biblioteki
swego życia pisze o zielonych lampach na stołach rzymskiej Biblioteki
Narodowej oraz o "popołudniowych godzinach wielkiego napięcia erotycznego w Sainte
Genevieve lub w Bibliotece Sorbony". Jest to jednak problem odmienny,
problem związku pomiędzy napięciem twórczym a napięciem erotycznym, to
są osobne i obszerne psychologie i nie da się ich sprowadzić do
wzmożonej ochoty na łóżko, jaką, dajmy na to pisarz, miewa w Bibliotece,
a z kolei obecność biblioteki przy łóżku pisarza też niewiele
innych skłonności zdradza, poza skłonnością do wieczornej lektury.
Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie - jak pisze
"Gazeta Stołeczna" - przepełniło czarę goryczy bibliotekarzy BUW i spowodowało
radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa
nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia
Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką),
najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym
razie tylko facet, i to młody, może z beztroską wyznać, iżby dać
sobie miłość, potrzeba "kilka minut."
Trochę też za dobre jest miejsce, w którym Rafa ostatnio się kochała,
bo jeśli studentka germanistyki mości sobie łoże pomiędzy tomami akurat
niemieckojęzycznej (w tym przypadku austriackiej) literatury, to jest w tym
pewien - rzekłbym - nadmiar, zdradzającej wymysł, harmonii. Jakby
germanistka tarzała się pośród woluminów zawierających historię sztuki
meblarskiej albo ekonomii, byłoby prawdziwiej. A nawet piękniej. Dalej.
Jeśli Rafa miała - jak pisze: Ebner - Eschenbach po lewej, a Musila
po prawej, to owszem, jak była obrócona przodem do regału, jest to możliwe
(i tylko wtedy, alfabet zawsze leci do prawej), ale wątpię, żeby Ebner
- Eschenbach była z Musilem na jednej półce, ergo na jednej wysokości.
A nawet jakby, to przecież mało prawdopodobne, żeby wszystko pomiędzy
Ebner a Musilem było szerokie akurat jak Rafa. Ramiona Rafa musiałaby mieć
w takim razie jak cała literatura austriacka od E do M, a to jest
trochę książek. Chyba że ręce też miała rozłożone, ale przecież wtedy
na pewno wspomniałaby o Eliasie Cannetim znajdującym się akurat pod
przedramieniem albo łokciem. (Ewentualność, iż akt miał miejsce pomiędzy
regałami jest - z powodu nikłej dyskrecyjności - nikła).
Słowem księgozbiór, na tle którego Rafa miała miłość, jest
raczej skomponowany niż autobiograficzny - reforma regulaminu w BUW była
niepotrzebna. Tym bardziej że naoczni świadkowie nie potwierdzają. "Sama
stosunku nie widziałam - komentuje na łamach »Gazety Stołecznej« Anna
Gimlewicz z sekcji informacji i dydaktyki BUW - ale zaawansowaną grę
wstępną owszem". Otóż obawiam się, że to, co pani Gimlewicz z sekcji
informacji i dydaktyki BUW bierze za "zaawansowaną grę wstępną", było
zwyczajnym macaniem. Zaawansowana gra wstępna jest zjawiskiem, które widuje się
rzadko. Nawet w kinie. Cóż dopiero w bibliotece. Na wszelki jednak
wypadek proponuję - celem ochrony tej rzadkości - wprowadzenie do
regulaminu punktu zakazującego bibliotekarzom podglądania zaawansowanej gry
wstępnej czytelników. W przyszłości można też będzie pomyśleć o jakichś
przywilejach dla dzieci poczętych w BUW. Np. przyznać im prawo pożyczania
jednej książki więcej - to będą w końcu bardzo przepadające za książkami
dzieci.
 
 
 
 
Polityka - 2004-01-03
 
Jerzy Pilch
Wzrost Franza Kafki


 
Przeczytałem "Koszmar rozumu", biografię Franza Kafki pióra
Ernsta Pavla (wydawnictwo Twój Styl). Nowością, która mną wstrząsnęła,
jest podana w tej książce informacja, iż autor "Przemiany" miał
blisko dwa metry wzrostu. Potoczna wizja Kafki jako osobnika zaszczutego przez
toksycznego ojca, bezduszne biuro, łakome seksu kobiety oraz cały szereg
innych koszmarów była tak dojmująca, iż określała jego fizyczność - myślało
się o Kafce wyłącznie jak o zakompleksionym cherlaku karlego
wzrostu. Koszykarski rozmiar pisarza jest też najwyraźniej fascynujący dla
autora biografii, kilkakrotnie jest o tym detalu, co mówię detalu,
kilkakrotnie jest o tej fundamentalnej sprawie mowa, nie obywa się przy
tym bez pewnych nieścisłości, raz mianowicie biograf mówi, że Kafka miał
blisko dwa metry, innym razem, że miał ponad metr osiemdziesiąt - to
nie jest to samo. Dziesięć centymetrów w dół czy w górę może
nie ma znaczenia w architekturze, w architekturze ludzkiego ciała
taki odcinek ma znaczenie pierwsze.
Zaciekawiać musi w tym kontekście wzrost autora biografii - czy
jest to mianowicie malec, któremu każdy powyżej 180 cm wydaje się olbrzymem,
czy też - bez względu na osobiste parametry - jest to tak
zachwycony tematem swej pracy ekstatyk, że nie szczędzi temu tematowi żadnych,
też wysokościowych przewag. Niestety, ani tego, ile ma wzrostu Ernst Pavel,
ani czy, na przykład, jeszcze żyje, w ogóle niczego z książki o jej
autorze dowiedzieć się nie można, brak choćby dwuzdaniowej noty jest poważnym
uchybieniem wydawcy, któremu wszakże za samo wydanie monumentalnej i klasycznej
pracy należy się szacunek.
Jednej zresztą podstawowej rzeczy o autorze "Koszmaru..." dowiedzieć
się jednak można, otóż po przestudiowaniu książki dowiedzieć się można,
że jest to dzieło człowieka wybitnie inteligentnego, doskonale piszącego i obdarzonego
absolutnym słuchem literackim. Z samych wybranych przez Pavla cytatów ułożyć
można intensywną i wielce wymowną kafkowską antologię. Oto garść wrażeń
z wakacji opisanych w liście do Maxa Broda: "Jeżdżę po okolicy
na motocyklu, dużo pływam, leżę nago w trawie przy jeziorku, chodzę po
parku do północy z dziewczyną, która - co dziwne - we
mnie się zakochała. Kosiłem trawę na łące, grałem w serso, pielęgnowałem
drzewa po burzy, wieczorem zaganiałem krowy i kozy do domu; dużo grałem
w bilard, robiłem długie spacery, piłem dużo piwa, byłem nawet w świątyni.
Jednak większość czasu - sześć dni jak dotąd - spędziłem z dwiema
dziewczynkami, bardzo bystrymi studentkami, bardzo socjaldemokratycznymi. Muszą
mocno zagryzać język, żeby bez przerwy nie wygłaszać jakichś zasad czy
przekonań. Jedna nazywa się A. Druga, H.W., jest nieduża, z wiecznie i transcendentnie
czerwonymi policzkami. Ma bardzo krótki wzrok i nie chodzi tylko o wdzięczny
ruch, jakim zakłada sobie pincez-nez. A nawiasem mówiąc, jego
czubek jest zbudowany z naprawdę pięknych płaszczyzn. Wczoraj w nocy
śniły mi się jej grube nogi w skrócie perspektywicznym". W dobieraniu
takich fragmentów Pavel się lubuje, sprzyjają one jego tezie, że Franz Kafka
przy wszystkich swoich depresjach, lękach, kompleksach i innych
outsiderstwach był w istocie człowiekiem sprawnym, zaradnym, niestroniącym
od uciech życia, wybitnym i nieocenionym pracownikiem Ubezpieczalni, w której
był niezbędny i kierownictwo której nękał nieustannymi żądaniami
podwyżek i urlopów - zastraszeni przezeń dyrektorzy ponoć spełniali
te żądania w mig. Taka wizja silnego Kafki może być zaskakująca tylko
częściowo, pewnego rodzaju literatury nie tworzą słabeusze, ale ludzie
mocni - i to wielorako mocni.
Z rozmaitych rzekomych lęków Kafki Pavel najskwapliwiej obala jego
rzekomy lęk przed kobietami. Owszem, nie tylko fragment przytoczonego listu
dowodzi, iż biedny Franz doskonale sobie w tej materii - i nie
tylko za pomocą olśniewającej sztuki słowa - radził, w biografii
jest też sugestia, iż bywał aktywnym gościem praskich zamtuzów - wszystko
się zgadza: pielęgnował swoją samotność, a nic tak nie wzmaga samotności
jak przelotne związki. Kobiety nie budziły w nim lęku, lęk paraliżujący
budziła w nim myśl o małżeństwie. "Z tych czterech ludzi
- Pavel cytuje list do Felicji - z którymi czuję prawdziwe
pokrewieństwo - mam na myśli Grillpazera, Dostojewskiego, Kleista i Flauberta
- jeden tylko Dostojewski się ożenił, a właściwe wyjście
znalazł może tylko Kleist, gdy pod naporem trudności zewnętrznych i wewnętrznych
zastrzelił się nad jeziorem Wannsee". Upiorny dowcip Kafki polegający na
tym, iż przedstawiając własnej narzeczonej właściwe wyjście Kleista taktownie
zataił przed nią, iż tamten wspólnie z ukochaną kobietą się
zastrzelił, mieści się w mniej lub bardziej świadomym obyczaju
maltretowania przez Kafkę - przeważnie drogą korespondencji - swoich
niedoszłych narzeczonych. Poddana głównie tym zabiegom była Felicja Bauer,
umysłowo sprostała im najlepiej go rozumiejąca Milena Jesenska, fizycznie i duchowo
uniosła ciężar geniusza Dora Dymant - było to na sam koniec,
schorowany czterdziestoletni ważący (przy takim wzroście) niecałe 50 kg
Kafka był już słaby jak kawka, ona miała 19 lat i - sądząc z fotografii
- była krzepką panną.
Bo oczywiście świat nękał pisarza, ale i pisarz nękał świat,
przecież najczarniejsza postać literatury światowej stary Kafka był - to
jasne - toksycznym tatusiem, ale jak on sam musiał dostać w dupę
od piekielnie inteligentnego synka, który wcale się nie kwapił, żeby doszczętnie
chory ojcowski dom opuścić - o tym się nie mówi. Franz
przenikliwie świadom własnych kłopotów z istnieniem ("sam chciałbym
siebie omijać z daleka" albo "nie sądzę, żebym spotkał człowieka,
który by stale, normalnie i to w życiu codziennym był marniejszy
ode mnie") był zarazem nieświadom zabójczej siły swoich gestów i ciosów
- cecha częsta u nadmiernych wrażliwców. Zapisy jego morderczych
reakcji pozwalają domyślać się, jak nieraz trudne musiało bywać jego
towarzystwo. O psio mu oddanym Brodzie potrafił powiedzieć: "Jestem dla
Maksa niejasny, a tam, gdzie jestem dla niego jasny, jest on w błędzie",
co jest oczywiście frazą zachwycającą, podobnie jak zachwycające (zwłaszcza
dla mnie, bo nigdy nie mogłem dojść, na czym polega rzekoma wielkość tego
autora) są zdania Kafki o Martinie Buberze: "W osobistym kontakcie
jest świeży, prosty i wybitny i wydaje się nie mieć nic wspólnego
z tymi miernymi rzeczami, które napisał". Niezłym, naprawdę niezłym
był Franz Kafka pakerem.
Szaleństwo Kafki - arcytrafnie powiada jego biograf - "przybrało
postać rozdzierającej i oślepiającej świadomości. Oczywiste jest, że
Franz przez całe życie cierpiał na nawracające depresje. Miał wszelkie
klasyczne objawy agresji skierowanej do wewnątrz: samobójczą nienawiść do
siebie, dręczące niezdecydowanie, hipochondrię, manipulacyjne użalanie się
nad sobą, niezaspokojoną potrzebę miłości bez nadziei na jej zaspokojenie.
(...) Ale objawy opisują chorobę, nie człowieka. (...) Co więcej, rozróżnienie
między chorobą a zdrowiem w niewyraźnych strefach przygranicznych
zakłada sporą dozę arbitralnego osądu. Nazwanie rozpaczy Kafki depresją nie
jest wyjaśnieniem, a tylko etykietką definiującą to, co wyraźnie
widoczne. Tutaj (...) liczą się nie wspólne cechy z milionami ludzi, ale
to, co sprawiło, że był niepowtarzalny sposób, w jaki on sam potrafił
zmienić swoją walkę w akt najwyższego twórczego spełnienia". Amen.
Słów powyższych wszelkiej maści uzdrawiacze ludzkości, psychiczni doradcy,
spece od słabości i inni znawcy dusz - specjalnie ci, których własna
walka owocuje spełnieniami twórczymi niskich lotów - powinni się
nauczyć na pamięć i klepać je codziennie bez zrozumienia. Bez
zrozumienia - bo są niezrozumiałe. Franz Kafka jest pisarzem trudnym.
 
 
 
 
Polityka - 2002-02-02
 
Jerzy Pilch
Sto aspiryn


 
W "Wysokich obcasach" (nr 4) Roman Pawłowski daje portret
zmarłej samobójczą śmiercią angielskiej pisarki Sary Kane. Do londyńskiego
szpitala, w którym korzystając z chwili nieuwagi personelu wreszcie
skutecznie się powiesiła, przyjęto ją po próbie samobójczej. Diagnoza:
przedawkowanie leków. "Panna Kane połknęła w domu 150 tabletek
przeciwdepresyjnych i 50 nasennych". W innym miejscu artykułu autor
przytacza całe spisy branych przez Kane niepoczytalnych ilości środków
farmakologicznych. "Na końcu listy jest sto tabletek aspiryny i jedna
butelka bułgarskiego Cabernet Savingon rocznik 1986". Przedawkowywanie, które
było zasadą jej egzystencji, przekładało się na pisane przez nią teksty.
Przeczytałem dramat Kane "Zbombardowani". Jest to tekst przedawkowany, jest
on pośrednim wynikiem permanentnego przedawkowywania, jest owocem
przedawkowanego oglądu świata. Na wszelki wypadek wyjaśniam, że nie idzie mi
o prostacką tezę, jakoby Sarah Kane tworzyła swoje utwory w stanie
przepicia, przepalenia albo przećpania. Nie. Jej pisarstwo to jest swoisty
przedśmiertny protokół świadomości wyczerpanej (zapewne także nadmiernymi
dawkami świata), do cna wyniszczonej i domagającej się natychmiastowej
ulgi. Potrzeba doznania natychmiastowej ulgi - to jest sedno mechaniki
wszelkiego uzależnienia. Natychmiast muszę wziąć, bo umrę. W funkcji
natychmiastowej działki przynoszącej natychmiastową ulgę w dramatach
Kane występuje praktycznie wszystko: miłość, kopulacja, tortura, egzekucja,
śmierć. Wszystkie te skądinąd dość krańcowe kategorie oczywiście zawsze
występują w potężnych dawkach, taka jest technologia brania, dawki
trzeba zwiększać, jak miłość to miłość po sto razy wymawiana, jak
kopulacja to kopulacja na sto sposobów uprawiana, jak tortura to tortura na sto
sposobów zadawana. Faktycznie: tu jedna aspiryna nie wystarczy - tu trzeba
stu aspiryn.
Jestem - i to podkreślam na wszelki wypadek - jak najdalszy od tzw.
obnażania sensu dzieła drogą jego tendencyjnie demaskatorskiego streszczania,
ale przecież - jak mówię - "Zbombardowanych" przeczytałem bardzo dokładnie
i nawet gdybym był fanatycznym wyznawcą tej twórczości, nie mógłbym
nie zauważyć, jakie zdarzenia tu po sobie następują. Do hotelowego pokoju
przychodzą Cate i Ian. Ian jest po czterdziestce, ma raka, rewolwer,
nienawidzi mniejszości etnicznych i jest mordercą (być może seryjnym).
Cate ma 21 lat, jąka się, ma poszkodowanego na umyśle brata i jest
dobra. Ian permanentnie pije i nakłania ją do permanentnych kopulacji,
ona odmawia, on w nocy jednak gwałci ją krwawo. Nazajutrz w pokoju
pojawia się niezmiernie głodny żołnierz obcej armii, która, jak się
okazuje, zdobyła właśnie miasto. Żołnierz na znak zwycięstwa staje na łóżku
i sika na poduszki. Niestety jest to tryumf przedwczesny, hotel zostaje
zburzony przez granat moździerzowy i teraz wszyscy są w potrzasku.
Żołnierz dla zabicia czasu snuje żołnierskie opowieści o gwałceniu i mordowaniu,
mówi językiem znanych autorce telewizyjnych relacji z Bośni. Cate
ucieka. Żołnierz robi się coraz bardziej głodny, wpierw dla wstępnej ulgi
kopuluje Iana, potem nabiera tak przemożnego apetytu, że jedno po drugim
wysysa mu oczy i je zjada. Z miasta wraca przemoczona Cate ze
znalezionym niemowlęciem na ręku i patrzy na cały ten bałagan: Ian ma
wyssane i zjedzone oczy, a z żołnierzem też nie lepiej: strzałem
z rewolweru rozwalił on sobie mózg. Niemowlę jest głodne - Ian też
jest głodny. (Słowo głód niestety jest zbyt oczywistym i nieuniknionym
słowem, kluczem tej twórczości). Niemowlę umiera. Cate je zakopuje i wychodzi
w poszukiwaniu pożywienia. Ian niemowlę odkopuje i zjada. Następnie
"umiera z ulgą". Całość kończy się jednak happy endem. Z miasta
wraca Cate z wielką kiełbasą, chlebem i dżinem. Ian choć martwy
jest jednak w pewnym sensie dalej żywy, mianowicie: gada, je i pije.
Wyciemnienie. Otóż, pomimo że dla lakonizmu pomijam rozmaite inne mocne
efekty fizjologiczno-językowe, rozumiem, że to co tu jest, dostarcza bardzo
wyrazistych argumentów antagonistom pisarstwa Kane, którzy powiadają, że
jest to bezładne spiętrzenie bredni, okrucieństwa i wulgarności. Bez
tego rodzaju wrogiego odbioru dramaty Kane obywać się zresztą nie mogą,
konsternacja jest w ich odbiór wpisana immanentnie. Ale i zwolennicy
tej sztuki, którzy powiadają, że trafia ona w istotę rzeczywistości,
bo istotą rzeczywistości są strach, przemoc i wszelkie plugastwo - też
nie mają łatwo. Bez klucza biograficznego, bez jasnego powiedzenia, że
wszelkie te ekstremalne sytuacje to są mieszaniny wizji delirycznych (99 proc.
takich wizji to są krwawe pogonie, tortury i strzelaniny) oraz werystyczny
zapis narkotycznego głodu - nie ma w tym wiarygodności.
Przemoc jest tu wzięta z gazet i telewizji, które owszem
pełne są przemocy, ale prawdziwa dramaturgia nie rodzi się z oglądania
telewizji i czytania gazet. To, że pewien kibic Manchesteru United - jak
pisze Pawłowski - pewnemu przebranemu za kibica tej drużyny policjantowi
"wyssał oko, odgryzł, wypluł na podłogę i tak go zostawił", to
nie jest argument za realizmem "Zbombardowanych". To, że "podczas pisania
»Zbombardowanych« Sarah miała przed oczami fotografię powieszonej na drzewie
kobiety z Bośni" - niczego nie uwiarygodnia, a jest jedynie kłopotliwym
ujawnieniem kulis jej warsztatu. To, że "podczas pisania »Oczyszczonych«
Kane trzymała na półce książkę Rolanda Barthesa o miłości, w której
ten wybitny krytyk literacki porównuje sytuację odrzuconego kochanka do
sytuacji więźnia w Dachau", budzi mieszane uczucia głównie z tego
powodu, że nie jest pewne, czy Kane zrozumiała, o co naprawdę chodzi
Barthesowi.
Wszystkie trzy przykłady pokazują, że pisarka miała w gruncie rzeczy
bardzo wygodną sytuację poznawczą: pełen przemocy obraz świata budowała z medialnych
gotowców i to od razu z historiozoficznym komentarzem. Pomiędzy tymi
gotowcami a rozdygotaną i znieprawioną przez chemię świadomością
istnieje więź mocna, wielkich rzeczy w permanentnej huśtawce
emocjonalnej ani rejestrować, ani tym bardziej tworzyć się nie da, w gruncie
rzeczy jedynie forma teledysku przechodzi jako tako. Dlatego też strach,
przemoc, okrucieństwo są tu podane jak na tacy, żadnej refleksji nad genezami
ani mechanizmami tych zjawisk nie ma, są serie makabrycznych scenek, obóz
koncentracyjny (skrzyżowany z campusem) jest najzupełniej oczywistym
miejscem akcji.
Wystawić jest to pociągająco łatwo, dać tu można prawdziwe
feerie bezkarnej wyobraźni, permanentnie ktoś tu wyskakuje z łachów,
ktoś komuś coś amputuje, ktoś nieludzko krzyczy z bólu, zmieniają się
światła. Poza tym wiadomo: nic tak nie ożywia spektaklu jak samobójczy trup
młodej autorki. Siedzę w teatrze na "Oczyszonych" w reżyserii
Krzysztofa Warlikowskiego i niezmiernie mi żal, że tyle katorżniczego
trudu ludzi teatru idzie w sentymentalny gwizdek: kochaj mnie, zabij mnie,
daj mi pierścionek, najbardziej mi żal nawet nie aktorów, którzy ciągle (z wyjątkiem
Bonaszewskiego - swoją drogą ciekawe, dlaczego on jeden nie?) pokazują co
mają najświętszego, najbardziej mi żal elektryków, którzy ciągle muszą
inne, a to żółte, a to czerwone, a to zielone, światła na
scenę dawać. A w ogóle w sumie dlaczego to jest, rozmaicie w dodatku
oświetlony, obóz koncentracyjny? Jak to dlaczego? Przecież w telewizji
bez przerwy pokazują obozy koncentracyjne... Nie widzisz durniu, że świat
jest jednym wielkim pełnym tortur obozem koncentracyjnym? No nie widzę. Nie
widzę i niestety w ogóle na sztukę "stu aspiryn" jestem
odporny. Po pierwsze znacznie bardziej ciekawiłaby mnie sztuka o facecie,
którego boli po południu głowa i zażywa on dwie aspiryny. Po drugie,
niestety, chłopcy migający światełkami subtelnej fantazji, ja w przeciwieństwie
do was wiem, jaki sto aspiryn ma smak.
 
 
 
 
Polityka - 1999-05-22
 
Jerzy Pilch
Wszystko ułożone i skończone
 
Czy Andriej Tarkowski był geniuszem - nie wiem, on
sam jak się zdaje nie miał nic przeciwko temu: "Rondi nazwał mnie
geniuszem - notuje w "Dzienniku" - no niech będzie, lepszy geniusz od
miernoty, jeśli już mówimy o epitetach". Jeśli nawet nie był
geniuszem, był w nim niechybnie pierwiastek donioślejszy od genialnego
talentu, był w jego posłannictwie artystycznym pewien wyraźny rys świętości.
Inni twórcy, co byli zwykłymi śmiertelnikami, stali odeń niżej i on o tym
wiedział i nawet mu do głowy nie przychodziło, by tę ewidentną różnicę
zamazywać jakąś faryzejską wspaniałomyślnością, fałszywym wyrozumieniem
czy rzekomą cechową solidarnością koleżeńską. Tarkowski był w swoich
sądach bezwzględny, okrutny i czysty. Czy miał skłonność do
pastwienia się nad miernotami zajmującymi się sztuką? Tak, miał taką skłonność
i nie będę ukrywał, że nadzwyczaj jest mi ona bliska. A na cóż
zasługują bezwstydni nieudacznicy literaccy, na cóż zasługują poza
sprawieniem im literackiej kaźni ze szczególnym udręczeniem? "Zacząłem
czytać »Ostrze brzytwy« Iwana Jefremowa. Boże! Czyżby nikt mu nie powiedział,
że jest grafomanem? Czyżby umarł nieświadomy swej nieudolności?"
Nie bez powodu twórca "Stalkera" wpisał samemu
sobie do sztambucha cytat z uwielbianego (nadmiernie i bezkrytycznie -
takie są zasady rzetelnego uwielbienia) Hermana Hessego. "Im ostrzej
i bezwzględniej formułujemy jakąś tezę, tym bezwzględniej domagać się będzie ona
antytezy". Tezą Tarkowskiego była sztuka najwyższa. "Moim celem jest
podniesienie kina do rangi pozostałych sztuk. Uczynienie go sztuką równoprawną
wobec muzyki, poezji, prozy itd.". Antytezą tej tezy okazuje się praktycznie
całe współczesne kino, im jest ono w swej drugorzędności wyraźniejsze, tym
boleśniej i skrupulatniej diarysta protokołuje jego drugorzędność. "Oglądałem
niezwykle ohydny film »Possesion«". "Oglądałem »Tre fratelli« Rosiego. Okropne. Lepsze niż
»Chrystus
zatrzymał się w Eboli«, ale mimo wszystko złe". "Oglądałem
»Czas Apokalipsy« Coppolli. Bardzo kiepski aktor w głównej roli, zła
dramaturgia. Film bez kręgosłupa. Ożywiony komiks". "Oglądałem »Skok
w pustkę« Marco Bellochio. Zimne i oschłe.
Przeintelektualizowane". "Oglądałem film Cassavetesa »Zabójstwo
chińskiego maklera«. Czuje się rękę oczywiście, ale żal mi go aż do łez.
Żal mi tych lepszych: Antonioniego, Felliniego, Rosiego". "Próbowaliśmy
obejrzeć film Woody Allena »Manhattan«. Wyszedłem w połowie. Potworna
nuda i całkowicie pozbawiony wdzięku aktor, który pragnie być czarujący".
"»Amadeusz« Formana dostał osiem Oscarów. I tak nic nie wart. Pod
każdym względem". "»Miasto kobiet« Felliniego - film rzeczywiście
marny".
Ponieważ jak widać krytyka bieżącej twórczości ma w
"Dziennikach" charakter dość wszechogarniający, nie dziwota, iż z czasem
Andriej Tarkowski przestaje się turbować kwestią, jaki i czyjego
autorstwa film jest zły, bo i tak jest zły. W środę 25
czerwca 1980 r. notuje po prostu: "Wieczorem oglądałem film. Bardzo
niedobry". Jest bezlitosny zarówno w stosunku do najbliższych współpracowników
- Sven Nykvist, operator "Nostalgii" "zanim zrozumiał o co chodzi minęła połowa
filmu", jak i w stosunku do własnych egzegetów. "W »LEspresso« jest artykuł
Moravii, widział w Moskwie »Stalkera« i napisał bardzo pozytywną recenzję (...) Przetłumaczono
mi artykuł Moravii: nic nie zrozumiał". Nacje, które są Tarkowskiemu
przychylne, zapewniają mu szmal i doskonałe warunki pracy, niestety nie
mogą liczyć na wzajemność. "Szwedzi są piękni i głupi" -
ten zręczny aforyzm przychodzi Tarkowskiemu na myśl w czasie pobytu w Sztokholmie.
Jedynym reżyserem, którego ceni, jest Francuz Robert Bresson i bardzo
przekonująco o walorach jego filmów Tarkowski nieraz się rozpisuje, ale
przecież gdy w 1983 r. przychodzi do rywalizacji z Bressonem o Złotą
Palmę w Cannes, zachowuje chwalebną przytomność umysłu i odnotowuje
szkodliwość Bressona. "Zaszkodzili mi Bondarczuk i Bresson".
Ceni Sołżenicyna, ale gdy Sołżenicyn zawodzi, nie staje na wysokości
zadania, nie spełnia pokładanych w nim nadziei, nie waha się przed
przelaniem na papier całej pełni skorygowanej opinii o autorze "Denisowicza".
"Nawet nie przypuszczałem, że Sołżenicyn okaże się takim niemądrym,
złośliwym, zazdrosnym, a przede wszystkim nierzetelnym człowiekiem".
Rzecz jasna i wbrew pozorom nawet w tych
sekwencjach pozornie tendencyjnie dobranych cytatów nie ma cienia resentymentu,
urazowości, pychy, zawodowej zawiści, śladu obawy przed artystyczną
rywalizacją. Najjadowitsze nawet opinie Tarkowskiego czyta się tak jak całość
jego intymnych, przedśmiertnych notatek - czyta się je ze ściśniętym
sercem. Bo też nie ma w jego sądach jadowitości samej w sobie,
wszystko jest w gruncie rzeczy podszyte pewnością własnego gestu, choć
i to nie bardzo, bo bezwzględny w stosunku do innych, samemu sobie i własnym
utworom Tarkowski bynajmniej nie folguje. "Widziałem »Rublowa« - notuje we
Włoszech latem 1980 r. - Wszystko to jest bardzo złe. »Solaris«, »Rublow«... Usprawiedliwia mnie jedynie fakt, że inni robią filmy nawet
gorzej niż ja..." Istotnie, za tak wyostrzoną samoświadomością
niepodobna nadążyć zwykłym, a nawet i niezwykłym śmiertelnikom.
Dźwigając kino do absolutnych wyżyn, Tarkowski zarazem
doszedł do kresu tej sztuki, a to, co potocznie określa się mianem sztuki
filmowej, filmów mniej lub bardziej ambitnych, ale jednak przeznaczonych dla
widzów, nie interesowało go zupełnie. Chciał mieć widownię, ale myśl
o zdobywaniu widowni drogą jej jakiegokolwiek uwodzenia była dlań paskudna.
"Oglądałem »Amarcord«. Interesujący film. Ale przede
wszystkim jest to film dla widzów. Kokietuje ich i chłoszcze - pragnie się
podobać". Jeśli jest to wszystko naznaczone jakimś maniakalnym aspektem
(a jest), to niewątpliwie autor "Rublowa" ma rację, kiedy się
określa "maniakiem wolności".
Chciałoby się po lekturze "Dzienników" niemal
odruchowo powiedzieć, że przez założone sobie cele, przez przyjęte kryteria
i przez żelazną konsekwencję ducha Andriej Tarkowski był człowiekiem z innej
planety. Że był to pasażer niekiedy nie do zniesienia dla Ziemian, nie ulega
wątpliwości. "Nie mogę patrzeć na ludzi, którzy wyrażają swoje
uczucia - notuje w ataku nagłej furii. - Nawet najszczersze. Kiedy moi
najbliżsi wyrażają uczucia, jest to ponad moje siły". Miał chłop swoją
szajbę - można powiedzieć. Był odklejony, był nie z tej ziemi. Ale ktoś,
kto rzuciwszy okiem na mało rozgarniętą tłumaczkę potrafi dać wizerunek
jej postaci w paru słowach: "nie ma głowy, myśli skórą"; ktoś,
kto podaną przez radio wiadomość o śmierci imperatora potrafi
skomentować: "Umarł Mao Tse Tung. Błahostka, ale przyjemna"; ktoś
wreszcie, kto zaznał tylu udręk ziemskich - był z tej ziemi.
Pełne udręki było życie Andrieja Tarkowskiego i, jak
powiadam, ze ściśniętym sercem czyta się jego wyznania. Borykał się z władzą,
borykał się z emigracją, zaznawał straszliwej tęsknoty, fizycznego bólu,
krztusił się własnymi nie z tego świata wizjami, realizował je z morderczą
pieczołowitością, mdłe schorowane ciało nie nadążało za potęgą ducha,
a kiedy wreszcie wszystko się ułożyło tak, że żyć nie umierać, stało
się na odwrót. Wszystko się ułożyło i wszystko się skończyło.
Bardzo jest to ziemska fabuła. Ach, oczywiście: on cały czas podczas swego
ziemskiego pobytu w dodatku jeszcze myślał, myślał w sposób
precyzyjny, bezkompromisowy i pełen powagi. To jest cecha tak rzadko
spotykana, że istotnie niepodobna jej nie przypisać atrybutu zaświatowości.
 

 

 

 

Polityka - 1999-09-04
 
Jerzy Pilch
Wikingówny w tańcu
 
W "Gazecie Bielskiej" nr 200 (lokalny
dodatek "Wyborczej") notatka pt. "Satanizm czy obrzędy wikingów?"
"Dwie dziewczyny spod Krakowa - donosi notatka - zatrzymali w środę
wieczorem policjanci w Szczyrku. Nastolatki są podejrzane o praktyki
satanistyczne. - Sprawa nie jest jednak taka jednoznaczna - mówi Jan
Lewandowski, oficer prasowy bielskiej policji. Dziewczyny zwróciły uwagę
policyjnego patrolu swym wyglądem. Czarne buty, czarne spodnie, czarne bluzy »kangurki«
z naciągniętymi na głowę kapturami. Do tego krzykliwy makijaż oraz pełna
magicznych symboli biżuteria na palcach, twarzy i szyi. Policjanci zaczęli
śledzić nastolatki. Robiło się już ciemno, gdy w ustronnym miejscu
rozpaliły ognisko i zaczęły przy nim tańczyć, wbijając w ziemię
odwrócone krzyże. Wtedy zostały zatrzymane. (...) W trakcie wstępnych
przesłuchań nastolatki do niczego się nie przyznają. Tłumaczą, że po
prostu bawiły się przy ognisku. - W ogóle bardzo dużo mówią, żeby
nas zbić z tropu. Po prostu ściemniają - mówi aspirant Lewandowski. Na
pytanie o praktyki satanistyczne, jedna z dziewcząt wyjaśnia, że tańce
przy ognisku nie miały z tym nic wspólnego, raczej nawiązywały do obrzędów
wikingów. W tym miejscu następuje długi wywód o wierzeniach
skandynawskich wojowników. - Ale my i tak się dowiemy, czego chcemy się
dowiedzieć - zapewnia aspirant Lewandowski".
Nie wątpię, że śledczy wyciśnie z małych
zbrodniarek prawdę, jak sok z cytryny. Nie wykluczam, że brawurowa akcja
policjantów ze Szczyrku doprowadziła do ujęcia pary wyjątkowo zwyrodniałych
satanistek, które na niejednym wcześniej rozpalonym w ustronnym miejscu
ognisku niejedno schwytane przez siebie chrześcijańskie niemowlę upiekły i zjadły,
a jak jeszcze nie upiekły i jeszcze nie zjadły, mogły to zrobić
niebawem, tak czy tak, były na złej drodze. Zdaję sobie sprawę, że
wzrasta przestępczość w ogólności, a przestępczość młodych
kobiet wzrasta w szczególności. Wiem, jak wielkie są koszta
transformacji ustrojowej: demokracja rośnie, bezpieczeństwo maleje, policja słabnie,
bandyctwo się nasila. Mam świadomość, iż wokół panuje wiele zła, któremu
wreszcie należy położyć tamę.
Tym niemniej uważam, że chodzenie w czarnych
butach, a nawet chodzenie w czarnych butach oraz równocześnie w czarnych
spodniach w zasadzie nie powinno być ścigane przez prawo. Kto wkłada
czarne buty, czarne spodnie i czarną bluzę z kapturem, ten rzecz
prosta przekracza dopuszczalne normy i działa na granicy prawa, ale mimo
wszystko dalej - że zacytuję aspiranta Lewandowskiego - sprawa nie jest
jednoznaczna. Moim zdaniem o wszystkim w takim przypadku decyduje
kaptur. Jeśli kaptur jest, ale jest opuszczony na plecy, to jest to działanie
na granicy prawa, bez wszakże jaskrawego przekraczania tej granicy. Jeśli
kaptur nie tylko jest, ale jest w dodatku kryminogennie nasunięty na głowę,
jeśli na domiar nie ma wiatru, mamy do czynienia, jeśli nie z samym działaniem
przestępczym, to z ewidentnym działaniem przygotowawczym do popełnienia
czynu przestępczego.
Niestety, czytelna, nieubłagana i rzekłbym:
notorycznie rosnąca lista poszlak wyraźnie się w tym miejscu załamuje i dla
pełni obiektywizmu należy tę nagłą chwiejność odnotować. Weźmy poszlakę
krzykliwego makijażu. Obawiam się, że krzykliwość makijażu jest prawnie
niedefiniowalna. Pojęcie krzykliwego makijażu jest pojęciem relatywnym, to co
dla jednego jest krzykliwe, dla drugiego jest dyskretne i na odwrót. Ja na
przykład uważam, że mój makijaż jest bardzo dyskretny, choć niektórzy
utrzymują (tak jest, wiem o tym), niektórzy moi antagoniści utrzymują,
że przesadzam z cieniami do powiek. Można o takich sprawach
dyskutować, nie wyobrażam sobie wszakże, żeby regulować to ustawowo. Byłoby
to po prostu śmieszne.
Równie słaba, a nawet znacznie słabsza od poszlaki
makijażu jest niestety poszlaka biżuterii. Poszlaka ta jest nie tylko bardzo słaba,
jest ona też bardzo denerwująca. Jak wynika z notatki podejrzane
dziewczyny miały "pełną magicznych symboli biżuterię na palcach,
twarzy i szyi". A niby gdzie - pytam - miały mieć pełną magii
biżuterię, żeby nie wzbudzać podejrzeń? Na pycie?
Dalej również materiał śledczy wygląda, delikatnie mówiąc,
kontrowersyjnie. Rozpalenie ogniska o zmierzchu w ustronnym miejscu
nie jest znowu aż taką sensacją, aż takim naruszeniem legalności. Trudno w końcu,
w trosce o majestat prawa, rozpalać ognisko w samo południe, w centrum
miasta. Tańczyły wokół tego ogniska i wbijały w ziemię odwrócone
krzyże. Ja wiem, że odwrócone krzyże są clou programu i gwoździem do
trumny małych zwyrodnialczyń, ale mimo wszystko coś tu nie pasuje. Wpierw
czujnie idąca tropem zbrodni obława policyjna odnotowuje każdy szczegół,
podejrzane są całkowicie prześwietlone, wiadomo, jaki mają makijaż, jaką
biżuterię, jakie kaptury, a o krzyżach ani słowa. Jeśli miały w swym
satanistycznym ekwipunku plecaki pełne krzyży, które przywiozły do Szczyrku
celem ich splugawienia, to czemu te fatalne toboły nie wzbudziły podejrzeń, a jedynie
pierścionki z czarodziejskim oczkiem? Skąd nagle krzyże? Krzyże deus ex
machina?
Obawiam się, że odwrotnie wbijane w ziemię krzyże
łatwo będzie tu obalić. Obawiam się, że w najlepszym razie jedyną
zbrodnią była tu głupota. Głupota owszem jest zbrodnią, tyle że niekaralną.
Głupstwo też zresztą popełnia policjant, który reaguje na podejrzany wygląd.
Jak się człowiek zacznie zbyt czujnie wpatrywać, to każdy ma podejrzany wygląd,
i ten w krawacie, i ten w okularach, i zwłaszcza ten w sandałach
podejrzanie przewiewnych. Przecież nie można dopuszczać do psychozy. W końcu
idzie jesień i co człowiek ma robić ze swoją ulubioną budrysówką z kapturem?
Kaptur definitywnie odpiąć albo go wybielić jakimś dostępnym dzięki
niepodległości niechlorowym wybielaczem?
Nie podejrzany wygląd rozstrzyga, ale podejrzane
zachowanie, taka jest pierwsza, kanoniczna zasada podstaw do interwencji. Na
przykład: "Podejrzani zwrócili uwagę przechodzącego patrolu swym
podejrzanym zachowaniem. Pomimo późnej pory stali ze łzami w oczach pod
jasno oświetloną witryną sklepu monopolowego". Jak tak, to są podstawy
do interwencji, do spisania, do zatrzymania, a w pierwszej kolejności
do udzielenia pouczenia, gdzie jeszcze jest otwarte. Są podstawy bez względu
na wygląd. Wygląd jest zawsze względny, bo mówiąc szerzej: jakiś wygląd
jest zawsze. Zatrzymane w Szczyrku małolaty wygląd miały kiczowaty, ale
to może być trochę mało, paragrafy estetyczne są wątłe, żeby nie
powiedzieć: nie ma ich wcale.
Tu trzeba bić na co innego, tu trzeba bić na to, że one
same się wkopały po zatrzymaniu. A wkopały się zeznając do protokołu,
że tańce przy ognisku to były tańce wikingów. Otóż wikingowie rytualnie
tańczyli wokół ognisk, na których - tak jest - piekli upolowane przez siebie
wieloryby. Ognisko się tu zgadza, wieloryb nie. Schwytane w Szczyrku
rzekome wikingówny ani jednego wieloryba niestety nie miały przy sobie.
 

 
 
 

Polityka - 1999-03-20
 
Jerzy Pilch
Traktat o predestynacji drobiu
 
Zwyczajem powszechniejszym od zwyczaju zabijania drobiu jest
zwyczaj zjadania drobiu, o której to konsumpcji w dzisiejszej
literaturze głucho. Obiady, owszem, pisarze jadają, jedzenia obiadu nikt
jednak nie opisuje, nie umie opisać.
W "Rzeczpospolitej" (nr 61 dodatek
"Plus-Minus") tekst Anny Frajlich pt. "Zabić koguta". Jest
to esej analizujący dzisiejsze literackie sposoby zarzynania kur oraz dociekający
powodów znacznej - jak się okazuje - we współczesnej prozie częstotliwości
motywu dekapitacji kurczaka. "Widmo kurczaka z odrąbaną głową krąży
po współczesnej prozie (...) Zastanawiające, że obrazy te powtarzają się w utworach
różnych pisarzy. Co właściwie jest ich celem? Czy sprawdzają granice
akceptacji okrucieństwa? Jakie jest ich przesłanie?" - zapytuje autorka i wbrew
pozorom do pytań tych podchodzić należy z powagą.
Moja hipoteza badawcza jest taka: zjawisko uśmiercania kur celem przyrządzenia
z nich na przykład rosołu jest zjawiskiem na tyle społecznie
rozpowszechnionym i zarazem na tyle literacko powabnym, iż nie jest
specjalną osobliwością zauważanie, a następnie odnotowywanie tego
fenomenu w twórczości przez pisarzy, w tym także przez pisarzy różnych.
Co więcej, pisarze na przykład średniego pokolenia mieli niechybnie sposobność,
z racji swego znacznego już doświadczenia biograficznego (choćby podczas
inspirujących wyjazdów na wieś), stykania się z rozmaitymi chałupniczymi
egzekucjami drobiu i nie dziwota, że następnie w aranżacji czy to
naturalistycznej, czy to symbolistycznej (zależnie od indywidualnego
temperamentu) dawali odpowiednie sceny w swoich powieściach. Jak zresztą
wynika z eseju, zarzynania kur doznawali naocznie nawet pisarze
przedwojenni (Uniłowski), czyli można tu mówić o doświadczeniu
ponadpokoleniowym, a nawet uniwersalnie historycznym.
Rzecz jasna istnieją zjawiska społecznie bardziej rozpowszechnione, których
literatura nie utrwala. Na przykład niewątpliwie zwyczajem powszechniejszym od
zwyczaju zabijania drobiu jest zwyczaj zjadania drobiu, o której to
konsumpcji w dzisiejszej literaturze głucho. Dzieje się tak zapewne z racji
wyczerpania albo nieumiejętności obsługi wielkiej konwencji realistycznej,
obiady, owszem, pisarze jadają, jedzenia obiadu nikt jednak nie opisuje, nie
umie opisać. Zabijanie kury jest widać w ordynarności swej
atrakcyjniejsze od jej subtelnego spożywania. Być może jest to istotnie
literacko powabne, być może jest w takiej scenie początek metafory,
figura innych egzekucji, przestroga przed pierwszym ciosem, przed pierwszym
krokiem na "stromej ścieżce krwi". Być może. Mnie się wszakże
wydaje, że kurczaka trzeba zarżnąć, przyrządzić i zjeść, a początków
rzeczy zasadniczych szukać gdzie indziej. Jak mawiali starzy wiślańscy mędrcy:
szukać trzeba tam, gdzie jest schowane. Zabijanie kury jako źródło refleksji
moralnej albo jako początek terroru - proszę bardzo, ale są i inne źródła,
i inne początki.
Opowiem o tym inną, własną opowieść  z zakresu zwierzęcej
martyrologii. Z męczeństwem zwierząt obcowałem przez całe dzieciństwo.
Stary dom w Wiśle oszańcowany był zabudowaniami przedwojennej rzeźni i choć
po wojnie rzeźni już nie było, była ona nadal, wszystkie pomieszczenia,
szlachtownia, wędzarnia, funkcjonowały bez zarzutu, cały sprzęt był na
chodzie, pistolety, wyciągi, haki, koryta, palniki, nawet maszyny do wyrobu kiełbasy
zostały bez uszczerbku zachowane. Toteż wszystkie okoliczne, mniej lub
bardziej pokątne "zabijaczki", świniobicia tu się odbywały, tu
wybijała godzina luterskich cieląt, tu stary Markowczan jednym wprawnym ruchem
skracał męczarnie ochwaconych albo dychawicznych koni.
Przez kuchenne okno widać było podwórze wyłożone polnymi kamieniami, po
tych kamieniach nieludzko silni czeladnicy wlekli na rzeź zwierzęta, całą
tamtą epokę, wszystkie tamte zimy stałem przy kuchennym oknie, kot Głupielok
siedział na ramieniu. Przez pięć, a może przez siedem lat słuchałem
skowytu zwierząt, które zaraz miały zostać zabite, bo taki był porządek świata.
Od czasu do czasu pokryte łuskami brunatnego lakieru drzwi szlachtowni zamykały
się, zapadała cisza. Rzecz jasna, jako dziecko słabe, chorowite, zezowate i wydelikacone
przedwczesną lekturą dzieł Fryderyka Schillera byłem chroniony przed zbytnim
wtajemniczeniem w tamte kaźnie, z fragmentów układałem całość,
ktoś biegł przez podwórze, ktoś nie domknął drzwi, rozpłatane wnętrzności
jak odwrócony gobelin majaczyły w głębi, blaszane wiadro przechylało
się niebezpiecznie, woda była inna, ruda nić na śniegu, ktoś długo mył ręce.
Z czasem wyobraźnia przywykła do rzeźniczych rytuałów masarskich
obrzędów, chyba przestawałem słyszeć przedśmiertne rzężenia zarzynanych
bydląt i chyba istotnie przestałbym je słyszeć, gdyby nie paroksyzm
strachu, śmiertelny skurcz mięśni, nastroszone futro siedzącego na ramieniu
kota Głupieloka. On słyszał, w nim był strach pobratymczy, nigdy nie uśpiony,
a może początek strachu, bo może prawdziwy strach, może początek
prawdziwego zwierzęcego strachu nie jest w zarzynanym bydlęciu, ale w drugim
stworzeniu, które słyszy tamten nie swój skowyt? Szukać trzeba tam, gdzie
jest schowane.
Pilnie chroniony przed bezpośrednim dostępem do kaźni już wtedy byłem na
marginesie życia, to jeszcze pół biedy, ale byłem też na marginesie śmierci,
to jest znacznie trudniejsze do zniesienia, nie było mnie, ale przez raz jeden
dostąpiłem wtajemniczenia, raz zostałem wezwany. Jakimś zaszczytnym zbiegiem
okoliczności nikogo nie było w domu, żadnych mężczyzn i moja święta
babka Czyżowa wezwała mnie do pomocy w szlachtowaniu indyka - w końcu
bagatelna kaźń. Dopiero w wiele lat później, jak powiada klasyk, miałem
się przekonać, że tamten indyk był wielkości małego fiata. Dopiero wiele
lat później, na razie leżałem na nim całym ciałem, przede mną dosiadała
go babka, on niemalże swobodnie rozpościerał skrzydła, możliwość, iż
uniesie nas na grzbiecie niczym Żar-ptak nad obłoki, możliwość taka w realny
sposób nie zachodziła, ale w jakiś sposób można było ją brać pod
uwagę. Babka nożem nie dość ostrym piłowała gardło, wkrótce czerwona kałuża
wokół nas śmiało się rozpostarła, teraz wyglądało jakbyśmy na
pierzastym lewiatanie płynęli przez czerwone morze, kury się zeszły i swoje
jeszcze nie odrąbane głowy w górę podnosiły i krew jego piły. O niczym
wtedy nie myślałem poza tym, żeby indyk niemal jak Rasputin odporny na śmiertelne
razy wyzionął wreszcie ducha, żeby skończyła się karykaturalna makabra.
Potem, po latach, kiedy to szlachtowanie  jako rzecz godną opisania
rozważałem, byłem pewien, że napiszę o ostatnim spazmatycznym skurczu
stygnących pode mną wnętrzności, które całym swoim spanikowanym ciałem
czułem. Byłem pewien, że tak to napiszę, choć leżałem na nim i nie
czułem nic. Nie czułem nic, tak jakbym sam nie żył albo jakby obecny w prozie
motyw zarzynanego ptaka domowego jeszcze przed zarżnięciem był martwy.
 
 
 
 
Polityka - 2000-07-08

 
Jerzy Pilch
Mgła nad Łopuszną
 
Kiedy Tischner przychodził do "Tygodnika Powszechnego", siadał
zawsze w sekretariacie naprzeciw pani Kasi i wtedy na ogół dość
ospałe redakcyjne życie ulegało wzmożeniu. Albo - można też powiedzieć
- całkiem zamierało, bo wszyscy się koło Niego skupiali. Nawet sławna
Marzanka - swego czasu gwiazda korekty oraz marketingu, na sam widok tego kapłana
mobilizowała się pod względem cielesnym, co było swoistym paradoksem, bo
przecież to ona (miała wyłącznie ten atrybut) bywała źródłem tego typu
mobilizacji. Słowem: skoro Tischner działał nawet na Marzankę - jest to
niezbity dowód, że działał on na wszystkich.
Teraz jego wielcy i prawdziwi przyjaciele, znamienici rozmówcy i ci
wszyscy, co byli naprawdę blisko Niego, zapewne więcej powiedzą o naturze
Jego charyzmy, choć charyzma to nie jest to słowo. Jakim słowem dałoby się
opisać magnetyczną siłę tego człowieka, nie wiem. W końcu ani osobiście
zbyt wiele razy z Nim nie rozmawiałem, ani pism jego nie znam na wylot. Myślę,
że jednym z powodów, dla których uwaga wszystkich skupiała się na Nim,
mógł być po prostu Jego niepospolity dar narracyjny. Wszystko, co mówił,
obracało się w opowieść, nie w anegdotę, ale w literaturę.
Gęba góralskiego anegdociarza przyrasta doń na trwałe i, owszem, były ku
temu słyszalne powody. Ale przecież kiedy On opowiadał najprostsze rzeczy, o tym
na przykład, jak w listopadzie jechał do Łopusznej, jak mijała Mu
droga, jaka mgła była po drodze i o tym, jak w tej gęstej jak
mleko mgle na moście w Łopusznej stali górale i rozmawiali, i on
jadąc wolno słyszał, co oni mówią ("o kurwa, Józek jedzie!"); w każdej
takiej z pozoru byle jakiej historii była poważna wbrew pozorom historia.
Bo On po prostu byle jak nie umiał mówić.

Był - jak powszechnie wiadomo - księdzem wysoce niekonwencjonalnym, tak
niekonwencjonalnym, że budziło to, jak się za starej Polski mówiło: w tak
zwanych określonych kręgach wściekłość i furię. Ktoś mógłby
powiedzieć - wystarczyłoby być choćby i w połowie tak
niekonwencjonalnym jak Tischner, a i tak budziłoby to rozmaite opory
i kontrowersje. Otóż jest, czy byłby to sąd mylny. Prawdziwa
nikonwencjonalność musi być wielka, bo tylko wielka niekonwencjonalność
staje się wartością nie do podważenia. I w tym właśnie sensie
niekonwencjonalny Tischner był tak mocny, że w sposób istotny
praktycznie nikt nie miał szans, by stać się Jego realnym przeciwnikiem. Jemu
- po prostu - nikt nie mógł podskoczyć. Jemu - jak się zdaje - nie mógł
podskoczyć nawet Ojciec Święty.
Zaprosił pewnej zimy redakcję "Tygodnika" do Łopusznej i gdyśmy
tam wreszcie (mgła była po drodze) dotarli, ujrzeliśmy bez śladu
rozczarowania Jego mityczną krainę. Nie przypadkiem i nie z niezręczności
używam słowa "rozczarowanie", bo jak się zna jakieś sprawy tylko z opowieści,
a potem poznaje je naocznie, często to właśnie słowo, jeśli nawet nie
pada, przychodzi człowiekowi do głowy. Ale wtedy w Łopusznej wszystko było
naprawdę. Majestatyczna siedziba Wielebnego (taką miał ksywę w
"Tygodniku", tak w każdym razie mówiła o Nim Kasia, a to w końcu
było rozstrzygające), obłoki Tatr na horyzoncie i słynna bacówka, w której
lubił pracować i w której usłyszał przez radio wiadomość o wyborze
papieża Wojtyły. Rozpisywanie się o mitycznych górskich krajobrazach, o Jego
tamtejszych zakorzenieniach miałoby może w tym miejscu i sens, ale
nie dotykałoby chyba sedna rzeczy. Bo na mnie osobiście sprawiło wówczas
największe wrażenie to, że po raz pierwszy w życiu ujrzałem lud kochający
swojego kapłana. Przecież ci łopuszańscy górale wręcz Go uwielbiali.
Uwielbiali Go nawet nie jako księdza, ojca, brata czy największego
przyjaciela. Gołym okiem było widać, iż darzą Go oni tym niepojętym
uczuciem, jakim darzy się najbliższego na ziemi człowieka.
Tak jest: był Józef Tischner wybitnym kapłanem, filozofem, publicystą, mędrcem,
pisarzem. Jego imponujący dorobek jest i będzie miarą Jego wielkości.
Mam wszakże głębokie przeświadczenie, że najprawdziwszą miarą Jego
niezwykłych sił duchowych, Jego - niech będzie - charyzmy było to, że
Jego po prostu kochali górale z Łopusznej.

Był popularny i powszechnie znany, niektórzy powiadali: nadmiernie. (W Polsce,
jak wiadomo, sukcesu się nie wybacza). Moim zdaniem w popularności
Tischnera znacznie więcej było dobra niż niejasności, więcej powiem, w tej
popularności było samo dobro. Ksiądz-szołmen to brzmi ryzykownie, ale ksiądz-mędrzec
wirtuozersko radzący sobie z mediami zdarza się raz na stulecie, a może
jeszcze rzadziej. On zresztą istotnie z profesjonalną nieraz wprawą umiał
w pewnym sensie sterować swą popularnością. Jak się zdaje, niemałą
część tej popularności zawdzięczał faktowi, że zwłaszcza jak na kapłana
operował polszczyzną w bardzo szerokim zakresie.
Sam na sobie swobody i piękna Jego polszczyzny zaznałem.
Pewnego razu w "Tygodniku" podszedł do mnie i powiedział: "Wy mi się,
kurwa, lutrze czy kalwinie coraz bardziej podobacie". Zaznawszy aż takiej
chwały (którą, co tu kryć, z całą niestosowną pyszałkowatością
teraz powtarzam), schyliłem się wtedy kornie i zapytałem: - Czy ksiądz
profesor mógłby mi to dać na piśmie? - Przynieś kartkę - On odparł i nie
bez głębokiego zadowolenia z własnej swawoli, niczego nie pomijając,
utrwalił miłe mi zdanie na piśmie, i dla wzmożenia efektu złożył
pod tą frazą podpis: Józef Tischner.
Oprawiłem rzecz jasna ten tekst w szkło i powiesiłem na ścianie
w moim boksie w "Tygodniku" i może nawet dalej on tam wisi. Bo
jakimś niewyjaśnialnym trafem tego silnie niekonwencjonalnego autografu nie
zabrałem ze sobą. I na pewien sposób - niech zostanę dobrze
zrozumiany - nie żałuję tego. Bo tak czy tak - tamto jego żartobliwe
zdanie wielka mgła (gmła - jak on po góralsku lubił mówić) spowija. Za
mgłą jest redakcja, do której przychodził i w której wtedy wzmagało
się lub zamierało życie, za mgłą jest ból i rozpacz (sam teraz zza
siedmiu gór i zza siedmiu mgieł piszę), za mgłą jest Łopuszna.
Turowiczowie, Pszon i Tischner ruszają bardzo mglistym rankiem ku pustej
bacówce. Idą powoli, rozmawiają, słychać głos Tischnera.

 
 
 
 
Polityka - 2000-06-10

 
Jerzy Pilch
Leibniz w pizzerii
 
Mniejsza o to, z jakich powodów od dłuższego czasu
poszukuję książki pt. "Wyznanie wiary filozofa" Gottfrieda Wilhelma
Leibniza, mniejsza o to, dlaczego chcę mieć ten legendarny tom i szczerze
powiem mniejsza nawet o to, czy go kiedykolwiek porządnie i ze
zrozumieniem przeczytam. W każdym razie przebieg wydarzeń jest następujący:
jak zwykle idę Świętokrzyską. To znaczy: nie tak całkiem jak zwykle, bo
widzę, że w jednym miejscu, już blisko Nowego Światu, jest na Świętokrzyskiej
coś całkiem niezwykle nowego - nowa pizzeria mianowicie. Dawniej była tam sławna
knajpa U Matysiaków, a teraz proszę: całkiem nowa pizzeria.
Zafrapowany nowością podchodzę bliżej i nie doznaję zawodu: pizzeria
jest nie tylko nowa, jest ona też niezwykle nowoczesna. Z frajerską
ciekawością zaglądam do środka przez panoramiczną szybę i ciekawość
moja nie tyle wzrasta, doznaje ona wręcz szoku poznawczego. Otóż na jednej z olbrzymich
ścian lokalu najwyraźniej widnieje olbrzymi regał wypełniony w dodatku
olbrzymią ilością książek. Nowoczesność plus nowatorstwo plus tradycja
plus niekonwencjonalne rozwiązanie wystroju; coś dla ducha i coś dla ciała,
pomyślałem proroczo i sam sobie nie zdawałem sprawy, jak dalece myśl
moja była prorocza.
Nie muszę dodawać: natychmiast wchodzę do środka, nie muszę dramatyzować:
na pierwszy rzut oka widzę stojące na półce "Wyznanie wiary filozofa" i to
egzemplarz, sądząc po grzbiecie, w bardzo dobrym stanie. Lecę do obsługi,
dopytuję się, czy istnieje jakakolwiek możliwość nabycia, błagam, oferuję
bajońskie sumy, ale najwyraźniej widzę, że obsługa przygląda mi się jakoś
dziwnie, szczerze mówiąc widzę, że obsługa patrzy na mnie jak na głupka.
Ponieważ do tego rodzaju spojrzeń jestem silnie przyzwyczajony, wracam do regału,
by raz jeszcze mityczny tom na spokojnie obejrzeć. Wyjmuję Leibniza z półki
i widzę, że jest on owszem w dobrym stanie, posiada wszakże jeden
defekt, jest mianowicie za wąsko obcięty, tak, by elegancko mieścił się w płytkim
regale. I widzę, że wszystkie książki są identycznie, równiutko do
mniej więcej siedmiocentymetrowej szerokości obcięte tak, by pasowały, widzę,
że cała ta pizzeryjna biblioteka składa się ze zgrabnie wychlastanych tomów,
że nawet opasłe encyklopedie, których tu również nie brakuje, przeistoczone
zostały w małe, cudne tomiki.
I tyle. Dalej w gruncie rzeczy nie ma o czym mówić.
Wiadomo w końcu, że tradycja niszczenia książek to jest długa i istotna
dla ludzkości tradycja. Ewentualną nowością może być fakt, że o ile
w dawnych dobrych czasach książki bywały na przykład palone na stosach,
bo zawierały jakieś wrogie treści, o tyle księgozbiór w pizzerii
na Świętokrzyskiej został zniszczony dla piękna. Przecież o nic innego
tu nie idzie jak o piękno, jak o to, by ściana pięknie wyglądała,
o to, by tworzące tę ścianę tomy też pięknie i harmonijnie wyglądały.
Przecież twórcom ich rąbania na ćwierci iść musiało tylko o to, by równo
oberżnięty Szekspir schludnie wyglądał, by Fredro mu dorównywał, by cała
rzesza innych autorów też tu pasowała. Intencja szlachetna, zwłaszcza jeśli
idzie o autorów poślednich, na Świętokrzyskiej zyskali oni szansę dorównania
klasykom rozmiarem oberżnięcia. I jaka tu gigantyczna praca została
wykonana! Przecież te kilkaset równo przyciętych książek trzeba było
wpierw nabyć, potem starannie wymierzyć, potem zawieźć do tartaku, potem
jeszcze pracę pilarzy sowicie opłacić, bo w końcu każde dziecko wie,
że książki się przycina trudniej nawet od bukowych desek, tu trzeba pił
tarczowych o bardzo specjalnych parametrach.
Owszem, są czytelnicy co samym wodzeniem oczami po literach, samym duchowym
miętoszeniem lekturę - jakimś cudem - fizycznie unicestwiają, ale co
innego - że tak powiem - "czytanie dotykowe", co innego zamierzona kaźń.
Książka niezbicie jest także przedmiotem i tak jak prawie z każdym
przedmiotem można z nią zrobić prawie wszystko: podeprzeć mebel, napalić
w piecu, zdzielić w łeb krnąbrnego gnojka. Ale takie przedmiotowe
jej okaleczenie, by okaleczona przestając być książką dalej i jakby
jeszcze złudniej udawała książkę, jest krwawą perwersją wyższego rzędu.

W tekście zatytułowanym "O kulcie książek" Jorge
Luis Borges przytacza zdanie Mallarmgo, iż "wszystko na świecie istnieje
po to, by skończyć się książką". W myśli tej idzie głównie o to,
że wszelkie dopusty boże, nieszczęścia i upokorzenia, jakich zaznaje
ludzkość, być może są zsyłane po to, by mogły stać się opiewane w książkach.
Muszę wyznać, iż na rozważanie ciekawego paradoksu, czy ćwiartowanie książek
może stać się tematem opiewanym w książkach, nie mam teraz
najmniejszej ochoty. W tym przypadku nie wydaje mi się to godne nawet
felietonu. Toteż piszę to co piszę z niejakim obrzydzeniem, toteż
opuszczając pizzerię na Świętokrzyskiej nie zdobyłem się na jakże
facecyjne pytanie, czy aby obsługa nie dysponuje obciętym fragmentem Leibniza,
bo jakby był, to przecież pracowicie strona po stronie na powrót przyspawałbym
go do reszty za pomocą taśmy klejącej. W moich stronach obowiązuje
wprawdzie bliska mi zasada, że "sranda musi być choćby starkę wieszali"
(w wolnym przekładzie: "zabawa musi trwać choćby babcię trzeba było
powiesić"), ale zasada: "sranda musi być choćby bibliotekę piłą rżnęli",
jest w jakiejś mierze trudniejsza dla mnie do przyjęcia.
A poza tym, bo ja wiem? Może się to komuś istotnie podoba? Może na
przykład zawiadowcy lokalu wolą te przycięte na kształt miniaturowych klocków
bloczki makulatury od normalnych książek? W końcu "Koń wielki w mniemaniu
mieszkańca Walii wydaje się bardzo mały Flamandowi". Powiada tak oczywiście
nie kto inny jak zwężony na Świętokrzyskiej do siedmiu centymetrów
Gottfried Wilhelm Leibniz.








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Planowanie przestrzenne a polityka
Zasady ustroju politycznego państwa UG 2012
Choresterol nie jest groźny margaryna art Polityki
Polityka Gospodarcza
Nauka o polityce
Karwat Polityka jako festiwal hipokryzji
Mysl Ekonomiczna i Polityczna 2 O Pietrewicz
02 Życie polityczne
ABC UE Wspólna polityka transportowa Unii Europejskiej (2002)
Geneza polityki spójności Unii Europejskiej prezentacja

więcej podobnych podstron