Siła w służbie dobrej woli
LEOPOLD UNGER
http://www.tygodnik.com.pl/kontrapunkt/28-29/unger.html
Tomahawk to, w narzeczu indiańskim, jak wszystkim wiadomo z lektury Karola Maya, mała
siekierka służąca niepoprawnym Siuksom do walki wręcz, a przede wszystkim do
skalpowania bladych twarzy. Tomahawk to także jedno z niewielu bogactw tradycji
indiańskiej, jakie pozostały w języku amerykańskim po zagładzie kulturowej
czerwonoskórych. Dziś „Tomahawki”, rakiety samonaprowadzające się, służą m.in. do
„skalpowania” terrorystów.
70 „Tomahawków” (po 600 tys. dolarów sztuka) zostało, jak pamiętamy, niedawno wystrzelonych na
bazy terrorystów w Afganistanie i na fabrykę w Chartumie, mającą produkować elementy składowe broni
biologicznej i chemicznej. Operacja amerykańska przeprowadzona była w odwecie za zamachy bombowe
na ambasady USA w Kenii i Tanzanii, w których zniszczone zostały oba budynki oraz, co ważniejsze,
zginęły setki ludzi, Amerykanów i autochtonów, białych i czarnych.
NOWA WOJNA ŚWIATOWA
Debatę na temat samej operacji mamy już poza sobą. Dojść do akcji musiało. I to wcale nie dlatego, że
prezydent Clinton chciał w ten sposób zatrzeć ślady po plamie na sukience panny Lewinsky. Jasne,
chodziło także i o to. Ale stawka była jednak większa od plamy. Przy pomocy „Tomahawków” Clinton
zawiadamiał swoich poddanych, że prezydent jest w „owalnym gabinecie” nie tylko ze względu na pannę
Lewinsky, i że pisanie własnej wersji Kamasutry w niczym nie ograniczyło jasności jego myśli i
skuteczności jego działania. I tu jest sedno rzeczy. Opinia publiczna w Ameryce (choć nie Kongres USA)
skłonna jest mianowicie wybaczyć Clintonowi młodzieńcze igraszki z ponętną urzędniczką, nie
wybaczyłaby natomiast prezydentowi, gdyby pozostawił bez riposty mordowanie swoich dyplomatów.
Riposta USA wobec zamachów terrorystycznych musiała być i była imperialna. Nawet jeżeli uznać, i
słusznie, że Clinton to nieuleczalny dziwkarz, to przecież żadne, nawet najsłynniejsze dziś cygaro świata,
nie mogło zwolnić Clintona z obowiązku użycia innych „cygar” – „tomahawków” w obronie tego, co on
uważa za interes USA i, powiedzmy to od razu, sporej części reszty świata.
Stany Zjednoczone jako supermocarstwo musiały zareagować na miarę zagrożenia: zdaniem
Waszyngtonu, terroryzm to wypowiedzenie wojny w skali świata. Clinton zawiadamiał więc świat (tylko
bardzo nieliczne rządy były uprzedzone o rajdzie), że Waszyngton jest z powrotem i że wszelkie
biadolenia na temat zaniku amerykańskiego „leadershipu”, sparaliżowanego rzekomo przez jakiś
podejrzany krawat, przestały być aktualne. Terroryści są uprzedzeni: „ŕ la guerre comme ŕ la guerre”, w
żadnym sanktuarium nie będą już mogli spać spokojnie. W sumie, choć nie było to powiedziane explicite,
prezydent proklamował nową politykę USA walki z terroryzmem: żadne państwo udzielające schronienia
terrorystom (lista jest znana) nie powinno się czuć bezpieczne.
Clintonowi zadano poprawne pytanie: po co wydawać miliardy dolarów rocznie na zbrojenia, jeżeli cały
ten arsenał ma nie służyć obronie interesów USA? Wniosek się narzucał: akcja „Tomahawków” nie może
pozostać jednorazowym aktem zemsty, a stanowi zapowiedź stałej strategii wobec zjawiska terroryzmu.
Lekcja jest podwójna. Po pierwsze, tu nie chodzi o prywatną wojnę USA z Osmanem bin Ladenem,
szefem antyamerykańskiej siatki terrorystycznej (notabene byłym stypendystą CIA w Afganistanie,
odpowiedzialnym m.in. właśnie za zamachy na ambasady), a chodzi o nową formę wojny światowej.
Wystarczy przypomnieć jej nie-amerykańskie „epizody”: gaz sarin w metrze w Tokio, bomba (i ponad
100 zabitych) przed siedzibą organizacji żydowskich w Buenos Aires, wybuchy w autobusach w Tel
Awiwie, masakry w Algierii, mord na dyplomatach irańskich w Afganistanie, no i „last but not least”,
nasza europejska specyfika, to znaczy terror w kraju Basków i w Irlandii Północnej.
Po drugie, sama siła wojny z terroryzmem nie wygra. Potrzebna jest także mądra dyplomacja. Pytanie,
czy taka „gra” jest możliwa i, przede wszystkim, czy jest skuteczna? Odpowiedź jest prosta: dla tak
pojętej walki z terroryzmem alternatywy nie ma. Parafrazując Pascala, powiedzieć można bowiem, że
siła bez dyplomacji to coś w rodzaju terroru „ŕ rebours” i że dyplomacja bez siły to farsa. Co więc robić,
jak zapytał już kiedyś Lenin, znany nam twórca czystej postaci terroru państwowego? Bez wpadania w
zawiłości teorii, mogą zachodzić trzy główne „hipotezy robocze”.
NAFTA – NIE KREW
Pierwsza, to starcie z terroryzmem „sponsorowanym” przez normalnie funkcjonujące państwa,
dysponujące prawem głosu w ONZ, terroryzmem stawiającym do dyspozycji zamachowców
infrastrukturę, transport, pieniądze, fałszywe paszporty i walizę dyplomatyczną. W tej strefie, na razie i
w zasadzie, skuteczna jest głównie siła. Zachodzi naturalnie ryzyko ewentualnego odwetu, ale, i taka
jest właśnie filozofia USA, jego koszty są na pewno niższe niż koszty zaniechania i braku riposty. Nie
uprzedzając wypadków, terroryzm nie zniknie, można jednak zauważyć, że po epizodzie w wykonaniu
„Tomahawków” pan bin Laden na razie się nie ujawnił, że rzekomo sam Afganistan poprosił go o
„dyskrecję”, że, żeby sięgnąć nieco wstecz, pułkownik Kadafi jednak się wyraźnie uspokoił po rajdzie
samolotów amerykańskich, podobnie jak Iran po zniszczeniu przez armadę USA sporej części jego floty
wojennej.
Iran zresztą może także pomóc w sformułowaniu drugiej szkoły myślenia. Bez wpadania w pułapkę
naiwnej euforii, warto, jako dowód na skuteczność powiązania siły z dyplomacją, zacytować aferę pod
nazwą „fatwa na Rushdiego”. 24 września, oficjalnie, głosem swojego ministra spraw zagranicznych
Kamala Karaziego, rząd Iranu „zdesolidaryzował” się wobec „fatwy”, czyli wyroku śmierci wydanego na
pisarza angielskiego Salmana Rushdiego, autora „Szatańskich wersetów”, książki uznanej przez
przywódcę irańskich szyitów ajatollaha Chomeiniego za bluźnierczą wobec islamu. Sytuacja jest
niebanalna. Z jednej strony, interes (polityczny, dyplomatyczny i gospodarczy) państwa irańskiego
nakazuje mu wyjście z izolacji, likwidację ciężkiej hipoteki „fatwy”, bez czego nie będzie zniesienia
sankcji gospodarczych ani nawiązania normalnych stosunków ze światem. Stąd, po 10 latach obrony
fatwy, minister irański nagle, w Nowym Jorku, ogłosił, że rząd Iranu nie ma zamiaru ani godzić na życie
Rushdiego, ani nawoływać nikogo, aby wykonaniem wyroku się zajął. Ładnie... Z drugiej jednak strony,
„określone”, to znaczy fundamentalistyczne koła w Teheranie, dały natychmiast do zrozumienia, że
„fatwy” odwołać nie można, że chodzi tu o religijną decyzję imama Chomeiniego, którą, ewentualnie,
tylko on sam mógłby odwołać, no, ale on już nie może. Żeby rozwiać wątpliwości ewentualnych rycerzy
fatwy, fundacja o nazwie „15-Kordad” oznajmiła w Teheranie, że ofiarowana przez nią premia w
wysokości 2,5 miliona dolarów za zamordowanie Rushdiego ciągle jest do dyspozycji i czeka na
odważnego.
Na miejscu Rushdiego, który po deklaracji irańskiego ministra dał wyraz radości, że znów się może czuć
wolnym człowiekiem i ogłosił triumf swobody myślenia i wypowiedzi, byłbym ostrożniejszy. Sprawa
„Szatańskich wersetów” wydaje mi się daleka od happy-endu. Fanatyzm w połączeniu z milionami
dolarów stanowi ogromne niebezpieczeństwo. Z tą różnicą, że w razie czego, rząd irański będzie mógł
powiedzieć, że to sprawa religijna i że on za ewentualną zbrodnię odpowiedzialności nie ponosi. „Kolega
– powiedzą – poza naszą kontrolą.” Z czym naturalnie zgodzą się natychmiast rządy zachodnie: to wszak
nie krew pisarza, a nafta rządzi światem.
Także przykład Taslimy Nasreen, pisarki z Bangladeszu, bijącej się o równouprawnienie kobiet, również
oskarżonej o bluźnierstwo wobec islamu, zmuszonej do ukrywania się i ściganej przez islamskich
fundamentalistów, powinien łagodzić radość świata z rzekomego „nawrócenia” niektórych ajatollahów.
NADZIEJA
To cudowne „nawrócenie”, czyli zwyczajny przykład cynicznego pragmatyzmu, nasi naiwni starają się
wytłumaczyć w racjonalny sposób. Wykazują mianowicie, że to nie fatwa, a jej likwidacja oddała
przysługę sprawie islamu, że fatwa wyrządziła islamowi większe szkody niż książka Rushdiego. Mają
rację, z podwójnym zastrzeżeniem. Po pierwsze, rozumowanie to nie odnosi się do fanatycznego
pojmowania islamu czy religii w ogóle. Fanatyczny, to znaczy fundamentalistyczny, w tym przypadku
muzułmański, terroryzm religijny nie jest pojęciem racjonalnym i terrorystów racjonalnymi argumentami
przekonać się nie da. Pozostaje siła.
Po drugie jednak, terroryzm nacjonalistyczny czy religijny, ale nie fanatyczny, da się, być może, pokonać
kombinacją siły i dyplomacji. I to jest, czy może być, trzecia szkoła myślenia, która, znowu być może, da
się sprawdzić w Europie. Oba bieżące procesy normalizacyjne, rozpoczęte w Hiszpanii proklamowaniem
przez Basków jednostronnego bezterminowego zawieszenia broni, a w Irlandii Północnej „traktatem z
Wielkiego Piątku”, pozwalają żywić nadzieję, że absolutnie bezsensowne przelewanie bratniej krwi ma
się w Europie Zachodniej (no bo Bośnia czy Kosowo, to także Europa, ale inna) ku końcowi.
Jasne, między katolickimi Baskami w Hiszpanii a katolickimi Irlandczykami w Ulsterze zachodzą spore
podobieństwa (i w ideologii, i w metodach), ale także, naturalnie, spore różnice. Większość Basków
popiera aspiracje do jak największej autonomii (a nawet niepodległości) ich trzech prowincji, podczas
kiedy zjednoczenie wyspy nie ma poparcia większości mieszkańców Irlandii Północnej. Konstytucja
hiszpańska z 1978 roku nadaje regionom, gdzie Baskowie są w większości, znacznie szersze uprawnienia
niż Wielka Brytania była kiedykolwiek gotowa przyznać mniejszości katolickiej w Irlandii Północnej. Ale
Baskowie chcieli „brać wszystko” i dlatego terroryzm ETA trwał długo jeszcze po uchwaleniu konstytucji,
podczas kiedy irlandzka IRA (z jednym straszliwym wyjątkiem) zawiesiła terror po umowie podpisanej w
Wielki Piątek w pałacu Stormont, niedaleko Belfastu.
Różnice są więc poważne. Ale, w jednym temacie, terroryzmu mianowicie, podobieństwo jest
zasadnicze: w obu państwach w ogóle, a zwłaszcza, bo to ważniejsze, w obu regionach dotkniętych
plagą, większość mieszkańców odrzucała terroryzm. Stąd, ze wszystkich miejsc na świecie, gdzie
terroryzm religijny czy nacjonalistyczny siał i sieje śmierć i zniszczenie, tylko w tych dwóch rejonach
zachodniej Europy można dziś mówić poważnie o nadziei, tylko tu zda być może egzamin skuteczności w
wojnie z terroryzmem kombinacja mądrze dozowanej siły z inteligentną dyplomacją.
W obu krajach z różnym napięciem trwała wojna religijna i domowa, padały ofiary niewinne,
przypadkowe i bezsensowne. W obu przypadkach Descartes miał rację: ludzie tutaj tak bardzo tkwili w
historii, że nie widzieli, co się działo wokół nich. Świat szedł naprzód, Ulster i Baskowie stali w miejscu.
Europa się jednoczyła, Ulster i Baskowie krwawili.
Nic nie jest pewne. Tak jak fatwa nad Rushdiem, tak fatum krwi bratniej ciągle wisi nad Baskami i
Irlandią. Ale jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to ETA i IRA przejdą do historii jako wielka lekcja polityki.
Jaka?
EUROPEJSCY „TERRORETYCY”
Życie ludzkie jest najważniejsze, więc zacząć trzeba od stwierdzenia, że ostatnie wydarzenia w obu
krajach kładą kres wojnom, w których padły setki, a nawet tysiące ofiar. Pewnie, wszystko jest
względne. 100 ofiar np. rocznie w Irlandii czy dziesiątki u Basków, to mniej niż czasem w ciągu dnia, ba
w ciągu jednej „operacji” islamistów w Algierii. To prawda, ale baskijskie czy irlandzkie ofiary to były
nasze ofiary, ważniejsze, europejskie, zachodnie, chrześcijańskie, to były, ba, są, a może i jeszcze będą,
ofiary naszego europejskiego „cywilizowanego” chrześcijańskiego fanatyzmu, zaślepienia, nienawiści.
Islamscy mordercy z Algierii nie dają nikomu lekcji tolerancji. Europa Zachodnia nie przestaje udzielać
lekcji zgody, kończenia waśni etnicznych, religijnych i wszystkich innych w Bośni, Izraelu i w ogóle...
To Europa przecież ten nowoczesny terroryzm wymyśliła. Nie tu miejsce, i nie moja rola, na pisanie jego
historii, ale warto przypomnieć, że to Europejczyk Karl Heinzen napisał w opublikowanym w 1849 roku
pamflecie, zatytułowanym krótko „Morderstwo”: „Bądźmy szczerzy i uczciwi: morderstwo to
najważniejszy czynnik postępu”. Że Pol Pot, względnie biorąc „najskuteczniejszy” terrorysta w historii,
też był produktem europejskiej ideologii, wytworem bełkotliwego dyskursu z okresu stalinowskiej wersji
komunizmu paryskiego. To w Paryżu Pol Pot dowiedział się, że cel uświęca środki, że terror, gwałt i
morderstwo są w służbie rewolucji usprawiedliwionym środkiem do celu. Rozmaici Pol Poty, o różnych
kolorach skóry, uczyli się na Europejczykach. Na twierdzeniu Marksa (potem je porzucił), że tylko
rewolucyjny terror potrafi przyspieszyć śmierć starego społeczeństwa, na leninowskiej tezie o
czerwonym terrorze wobec białego terroru, na trockistowskiej apologii gwałtu, filozofii Nietzschego i
poplątaniu Marcuse’a. Na prostackich wersjach „salon-bolszewików”, m.in. Frantza Fanona i jego
„ewangelii” „Les damnés de la terre”, z przedmową samego mistrza Sartre’a i pochwałą idei „gwałtu
zorganizowanego i kierowanego (...) jako siły oczyszczającej jednostkę”, uwalniającej ją „z jej
wszystkich kompleksów niższości”. Terror, według jego „teoretyków”, to jedyna siła, która niszczy nie
tylko byt, ale także instynkt moralny człowieka, tylko terror potrafi przekonać masy, że to nie jakieś
inteligenckie biadolenia Hobbesa czy Locke’a na temat „umowy społecznej” i procesu politycznego jako
zasadniczego mechanizmu cywilizacji, ale siła i gwałt są najbardziej skutecznym sposobem
rozwiązywania konfliktów społecznych. „Tylko gwałt potrafi wyleczyć nasze rany” – powiedział (jeżeli
dobrze pamiętam) Sartre. Terror, w pojęciu jego zwolenników: bandy Baader-Meinhof, morderców z
„Czerwonych Brygad” czy z „Czarnego Września”, miał zastąpić wszelką procedurę demokratyczną. I,
przez długi czas, próbował zastąpić.
Czy możemy do tej listy dopisać ETA i IRA? Czy też możemy je już z tej listy skreślić? Podczas pisania
tych słów doszła do mnie depesza o wizycie Gerry Adamsa, przewodniczącego Sinn Fein, politycznej
reprezentacji IRA, w Bilbao, stolicy kraju Basków, na zaproszenie Herri Batasuna, politycznego skrzydła
ETA. „Nikt nie powinien się obawiać pokoju” – powiedział Adams do Basków i do... Hiszpanów,
przestrzegając przed zmarnowaniem szansy „spotkania nadziei i historii”. Adams wykazał tym cytatem
znajomość poezji Seamusa Heaneya, irlandzkiego laureata literackiego Nobla, ale także znajomość
psychologii. Na zakończenie wizyty bowiem odwiedził, żeby to tak określić, swego przyjaciela Karmelo
Landa, jednego z byłych przywódców Herri Batasuna... w więzieniu Basauri pod Bilbao.
Powitanie Adamsa na lotnisku w Bilbao wygłoszone zostało w języku baskijskim, niepodobnym do
żadnego innego. Swą odpowiedź Adams wygłosił w języku irlandzkim (gaelickim, z rodziny celtyckiej).
Trudno o dwa bardziej oddalone od siebie i mniej powszechnie zrozumiałe języki w Europie. A jednak się
rozumieli.
W tym spotkaniu „ostatnich terrorystów” w Europie tkwi coś ogromnie symbolicznego. Pytanie, czy tkwi
w tym także coś bardzo realnego? Czy grozi nam nowe rozczarowanie, czy też otrzymaliśmy dowód, że
kiedy siła jest w służbie dobrej dyplomacji i dobrej woli, to kompromis jest zawsze możliwy, że w
demokracji wszystko jest możliwe? Nie tylko w Hiszpanii czy w Ulsterze. I nie tylko w odniesieniu do
terroryzmu.
Leopold Unger
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji „TP”.