Unger L , Siła w służbie dobrej woli

background image

 

Terroryzm

 

O terrorystach ­metafizykach u Dostojewskiego

Siła w służbie dobrej woli

 

LEOPOLD UNGER 

 

 

Tomahawk to, w narzeczu indiańskim, jak wszystkim wiadomo z lektury Karola Maya, mała siekierka 
służąca niepoprawnym Siuksom do walki wręcz, a przede wszystkim do skalpowania bladych twarzy. 
Tomahawk to także jedno z niewielu bogactw tradycji indiańskiej, jakie pozostały w języku amerykańskim 
po zagładzie kulturowej czerwonoskórych. Dziś „Tomahawki”, rakiety samonaprowadzające się, służą 
m.in. do „skalpowania” terrorystów. 

70 „Tomahawków” (po 600 tys. dolarów sztuka) zostało, jak pamiętamy, niedawno wystrzelonych na bazy 
terrorystów w Afganistanie i na fabrykę w Chartumie, mającą produkować  elementy składowe broni biologicznej i 
chemicznej. Operacja amerykańska przeprowadzona była w odwecie za zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii 
i Tanzanii, w których zniszczone zostały oba budynki oraz, co ważniejsze, zginęły setki ludzi, Amerykanów i 
autochtonów, białych i czarnych. 

NOWA WOJNA ŚWIATOWA 
Debatę na temat samej operacji mamy już poza sobą. Dojść  do akcji musiało. I to wcale nie dlatego, że prezydent 
Clinton chciał w ten sposób zatrzeć ś lady po plamie na sukience panny Lewinsky. Jasne, chodziło także i o to. Ale 
stawka była jednak większa od plamy. Przy pomocy „Tomahawków” Clinton zawiadamiał swoich poddanych, że 
prezydent jest w „owalnym gabinecie” nie tylko ze względu na pannę Lewinsky, i że pisanie własnej wersji Kamasutry 
w niczym nie ograniczyło jasności jego myśli i skuteczności jego działania. I tu jest sedno rzeczy. Opinia publiczna w 
Ameryce (choć  nie Kongres USA) skłonna jest mianowicie wybaczyć  Clintonowi młodzieńcze igraszki z ponętną 
urzędniczką, nie wybaczyłaby natomiast prezydentowi, gdyby pozostawił bez riposty mordowanie swoich 
dyplomatów.
Riposta USA wobec zamachów terrorystycznych musiała być  i była imperialna. Nawet jeżeli uznać, i słusznie, że 
Clinton to nieuleczalny dziwkarz, to przecież żadne, nawet najsłynniejsze dziś cygaro świata, nie mogło zwolnić 
Clintona z obowiązku użycia innych „cygar” – „tomahawków” w obronie tego, co on uważa za interes USA i, 
powiedzmy to od razu, sporej części reszty świata.
Stany Zjednoczone jako supermocarstwo musiały zareagować  na miarę zagrożenia: zdaniem Waszyngtonu, terroryzm 
to wypowiedzenie wojny w skali świata. Clinton zawiadamiał więc  świat (tylko bardzo nieliczne rządy były uprzedzone 
o rajdzie), że Waszyngton jest z powrotem i że wszelkie biadolenia na temat zaniku amerykańskiego „leadershipu”, 
sparaliżowanego rzekomo przez jakiś podejrzany krawat, przestały być  aktualne. Terroryści są uprzedzeni: „ŕ la 
guerre comme ŕ la guerre”, w żadnym sanktuarium nie będą już mogli spać  spokojnie. W sumie, choć  nie było to 
powiedziane explicite, prezydent proklamował nową politykę USA walki z terroryzmem: żadne państwo udzielające 
schronienia terrorystom (lista jest znana) nie powinno się czuć  bezpieczne.
Clintonowi zadano poprawne pytanie: po co wydawać  miliardy dolarów rocznie na zbrojenia, jeżeli cały ten arsenał 
ma nie służyć  obronie interesów USA? Wniosek się narzucał: akcja „Tomahawków” nie może pozostać jednorazowym 
aktem zemsty, a stanowi zapowiedź stałej strategii wobec zjawiska terroryzmu.
Lekcja jest podwójna. Po pierwsze, tu nie chodzi o prywatną wojnę USA z Osmanem bin Ladenem, szefem 
antyamerykańskiej siatki terrorystycznej (notabene byłym stypendystą CIA w Afganistanie, odpowiedzialnym m.in. 
właśnie za zamachy na ambasady), a chodzi o nową formę wojny światowej. Wystarczy przypomnieć jej nie­
amerykańskie „epizody”: gaz sarin w metrze w Tokio, bomba (i ponad 100 zabitych) przed siedzibą organizacji 
żydowskich w Buenos Aires, wybuchy w autobusach w Tel Awiwie, masakry w Algierii, mord na dyplomatach irańskich 
w Afganistanie, no i „last but not least”, nasza europejska specyfika, to znaczy terror w kraju Basków i w Irlandii 
Północnej.
Po drugie, sama siła wojny z terroryzmem nie wygra. Potrzebna jest także mądra dyplomacja. Pytanie, czy taka  „gra” 

jest możliwa i, przede wszystkim, czy jest skuteczna? Odpowiedź jest prosta: dla tak pojętej walki z terroryzmem 

alternatywy nie ma. Parafrazując Pascala, powiedzieć  można bowiem, że siła bez dyplomacji to coś w rodzaju terroru 
„ŕ rebours” i że dyplomacja bez siły to farsa. Co więc robić, jak zapytał już kiedyś Lenin, znany nam twórca czystej 
postaci terroru państwowego? Bez wpadania w zawiłości teorii, mogą zachodzić  trzy główne „hipotezy robocze”. 

 

NAFTA – NIE KREW 
Pierwsza, to starcie z terroryzmem „sponsorowanym” przez normalnie funkcjonujące państwa, dysponujące prawem 
głosu w ONZ, terroryzmem stawiającym do dyspozycji zamachowców infrastrukturę, transport, pieniądze, fałszywe 
paszporty i walizę dyplomatyczną. W tej strefie, na razie i w zasadzie, skuteczna jest g łównie siła. Zachodzi 
naturalnie ryzyko ewentualnego odwetu, ale, i taka jest właśnie filozofia USA, jego koszty są na pewno niższe niż 
koszty zaniechania i braku riposty. Nie uprzedzając wypadków, terroryzm nie zniknie, można jednak zauważyć, że po 
epizodzie w wykonaniu „Tomahawków” pan bin Laden na razie się nie ujawnił, że rzekomo sam Afganistan poprosił go 
o „dyskrecję”, że, żeby sięgnąć  nieco wstecz, pułkownik Kadafi jednak się wyraźnie uspokoił po rajdzie samolotów 
amerykańskich, podobnie jak Iran po zniszczeniu przez armadę USA sporej części jego floty wojennej.
Iran zresztą może także pomóc w sformułowaniu drugiej szkoły myślenia. Bez wpadania w pułapkę naiwnej euforii, 
warto, jako dowód na skuteczność  powiązania siły z dyplomacją, zacytowa ć  aferę pod nazwą „fatwa na Rushdiego”. 
24 września, oficjalnie, głosem swojego ministra spraw zagranicznych Kamala Karaziego, rząd Iranu 
„zdesolidaryzował” się wobec „fatwy”, czyli wyroku śmierci wydanego na pisarza angielskiego Salmana Rushdiego, 
autora „Szatańskich wersetów”, książki uznanej przez przywódcę irańskich szyitów ajatollaha Chomeiniego za 
bluźnierczą wobec islamu. Sytuacja jest niebanalna. Z jednej strony, interes (polityczny, dyplomatyczny i 
gospodarczy) państwa irańskiego nakazuje mu wyjście z izolacji, likwidację ciężkiej hipoteki „fatwy”, bez czego nie 
będzie zniesienia sankcji gospodarczych ani nawiązania normalnych stosunków ze światem. Stąd, po 10 latach 
obrony fatwy, minister irański nagle, w Nowym Jorku, ogłosił, że rząd Iranu nie ma zamiaru ani godzić  na życie 
Rushdiego, ani nawoływać  nikogo, aby wykonaniem wyroku się zajął. Ładnie... Z drugiej jednak strony, „określone”, 
to znaczy fundamentalistyczne koła w Teheranie, dały natychmiast do zrozumienia, że „fatwy” odwołać  nie można, 
że chodzi tu o religijną decyzję imama Chomeiniego, którą, ewentualnie, tylko on sam mógłby odwołać, no, ale on już 
nie może. Żeby rozwiać  wątpliwości ewentualnych rycerzy fatwy, fundacja o nazwie  „15­Kordad” oznajmiła w 
Teheranie, że ofiarowana przez nią premia w wysokości 2,5 miliona dolarów za zamordowanie Rushdiego ciągle jest 
do dyspozycji i czeka na odważnego.
Na miejscu Rushdiego, który po deklaracji irańskiego ministra dał wyraz radości, że znów się może czuć  wolnym 
człowiekiem i ogłosił triumf swobody myślenia i wypowiedzi, byłbym ostrożniejszy. Sprawa „Szatańskich wersetów” 
wydaje mi się daleka od happy­endu. Fanatyzm w połączeniu z milionami dolarów stanowi ogromne 
niebezpieczeństwo. Z t ą różnicą, że w razie czego, rząd irański będzie mógł powiedzieć, że to sprawa religijna i że on 
za ewentualną zbrodnię odpowiedzialności nie ponosi. „Kolega – powiedzą – poza naszą kontrolą.” Z czym naturalnie 
zgodzą się natychmiast rządy zachodnie: to wszak nie krew pisarza, a nafta rządzi światem.
Także przykład Taslimy Nasreen, pisarki z Bangladeszu, bijącej się o równouprawnienie kobiet, również oskarżonej o 
bluźnierstwo wobec islamu, zmuszonej do ukrywania się i ściganej przez islamskich fundamentalistów, powinien 
łagodzić  radość ś wiata z rzekomego „nawrócenia” niektórych ajatollahów. 

 

NADZIEJA 
To cudowne „nawrócenie”, czyli zwyczajny przykład cynicznego pragmatyzmu, nasi naiwni starają się wytłumaczyć 
w racjonalny sposób. Wykazują mianowicie, że to nie fatwa, a jej likwidacja oddała przysługę sprawie islamu, że 
fatwa wyrządziła islamowi większe szkody niż książka Rushdiego. Mają rację, z podwójnym zastrzeżeniem. Po 
pierwsze, rozumowanie to nie odnosi się do fanatycznego pojmowania islamu czy religii w ogóle. Fanatyczny, to 
znaczy fundamentalistyczny, w tym przypadku muzułmański, terroryzm religijny nie jest pojęciem racjonalnym i 
terrorystów racjonalnymi argumentami przekonać  się nie da. Pozostaje siła.
Po drugie jednak, terroryzm nacjonalistyczny czy religijny, ale nie fanatyczny, da się, być  może, pokonać  kombinacją 
siły i dyplomacji. I to jest, czy może być, trzecia szkoła myślenia, która, znowu być  może, da się sprawdzić  w 
Europie. Oba bieżące procesy normalizacyjne, rozpoczęte w Hiszpanii proklamowaniem przez Basków jednostronnego 
bezterminowego zawieszenia broni, a w Irlandii Północnej „traktatem z Wielkiego Piątku”, pozwalają żywić  nadzieję, 
że absolutnie bezsensowne przelewanie bratniej krwi ma się w Europie Zachodniej (no bo Bośnia czy Kosowo, to 
także Europa, ale inna) ku końcowi.
Jasne, między katolickimi Baskami w Hiszpanii a katolickimi Irlandczykami w Ulsterze zachodz ą spore podobieństwa (i 
w ideologii, i w metodach), ale także, naturalnie, spore różnice. Większość  Basków popiera aspiracje do jak 
największej autonomii (a nawet niepodległości) ich trzech prowincji, podczas kiedy zjednoczenie wyspy nie ma 
poparcia większości mieszkańców Irlandii Północnej. Konstytucja hiszpańska z 1978 roku nadaje regionom, gdzie 
Baskowie są w większości, znacznie szersze uprawnienia niż Wielka Brytania była kiedykolwiek gotowa przyznać 
mniejszości katolickiej w Irlandii Północnej. Ale Baskowie chcieli „brać  wszystko” i dlatego terroryzm ETA trwał długo 

jeszcze po uchwaleniu konstytucji, podczas kiedy irlandzka IRA (z jednym straszliwym wyj ątkiem) zawiesiła terror po 

umowie podpisanej w Wielki Piątek w pałacu Stormont, niedaleko Belfastu.
Różnice są więc poważne. Ale, w jednym temacie, terroryzmu mianowicie, podobieństwo jest zasadnicze: w obu 
państwach w og óle, a zwłaszcza, bo to ważniejsze, w obu regionach dotkniętych plagą, większość  mieszkańców 
odrzucała terroryzm. Stąd, ze wszystkich miejsc na świecie, gdzie terroryzm religijny czy nacjonalistyczny siał i sieje 
śmierć  i zniszczenie, tylko w tych dwóch rejonach zachodniej Europy można dziś mówić  poważnie o nadziei, tylko tu 
zda być  może egzamin skuteczności w wojnie z terroryzmem kombinacja mądrze dozowanej siły z inteligentną 
dyplomacją.
W obu krajach z różnym napięciem trwała wojna religijna i domowa, padały ofiary niewinne, przypadkowe i 
bezsensowne. W obu przypadkach Descartes miał rację: ludzie tutaj tak bardzo tkwili w historii, że nie widzieli, co się 
działo wokół nich. Świat szedł naprzód, Ulster i Baskowie stali w miejscu. Europa się jednoczyła, Ulster i Baskowie 
krwawili.
Nic nie jest pewne. Tak jak fatwa nad Rushdiem, tak fatum krwi bratniej ci ągle wisi nad Baskami i Irlandią. Ale jeżeli 
wszystko pójdzie dobrze, to ETA i IRA przejdą do historii jako wielka lekcja polityki. Jaka? 

EUROPEJSCY „TERRORETYCY” 
Życie ludzkie jest najważniejsze, więc zacz ąć  trzeba od stwierdzenia, że ostatnie wydarzenia w obu krajach kładą 
kres wojnom, w których padły setki, a nawet tysiące ofiar. Pewnie, wszystko jest względne. 100 ofiar np. rocznie w 
Irlandii czy dziesiątki u Basków, to mniej niż czasem w ciągu dnia, ba w ciągu jednej „operacji” islamistów w Algierii. 
To prawda, ale baskijskie czy irlandzkie ofiary to były nasze ofiary, ważniejsze, europejskie, zachodnie, 
chrześcijańskie, to były, ba, są, a może i jeszcze będą, ofiary naszego europejskiego „cywilizowanego” 
chrześcijańskiego fanatyzmu, zaślepienia, nienawiści. Islamscy mordercy z Algierii nie dają nikomu lekcji tolerancji. 
Europa Zachodnia nie przestaje udzielać  lekcji zgody, kończenia waśni etnicznych, religijnych i wszystkich innych w 
Bośni, Izraelu i w ogóle...
To Europa przecież ten nowoczesny terroryzm wymyśliła. Nie tu miejsce, i nie moja rola, na pisanie jego historii, ale 
warto przypomnieć, że to Europejczyk Karl Heinzen napisał w opublikowanym w 1849 roku pamflecie, zatytułowanym 
krótko „Morderstwo”: „Bądźmy szczerzy i uczciwi: morderstwo to najważniejszy czynnik postępu”. Że Pol Pot, 
względnie biorąc  „najskuteczniejszy” terrorysta w historii, też był produktem europejskiej ideologii, wytworem 
bełkotliwego dyskursu z okresu stalinowskiej wersji komunizmu paryskiego. To w Pary żu Pol Pot dowiedział się, że cel 
uświęca  środki, że terror, gwałt i morderstwo są w służbie rewolucji usprawiedliwionym środkiem do celu. Rozmaici Pol 
Poty, o różnych kolorach skóry, uczyli się na Europejczykach. Na twierdzeniu Marksa (potem je porzucił), że tylko 
rewolucyjny terror potrafi przyspieszyć ś mierć  starego społeczeństwa, na leninowskiej tezie o czerwonym terrorze 
wobec białego terroru, na trockistowskiej apologii gwałtu, filozofii Nietzschego i poplątaniu Marcuse’a. Na prostackich 
wersjach „salon­bolszewików”, m.in. Frantza Fanona i jego „ewangelii” „Les damnés de la terre”, z przedmową 
samego mistrza Sartre’a i pochwałą idei „gwałtu zorganizowanego i kierowanego (...) jako siły oczyszczaj ącej 

jednostkę”, uwalniającej ją „z jej wszystkich kompleksów niższości”. Terror, według jego „teoretyków”, to jedyna 

siła, która niszczy nie tylko byt, ale także instynkt moralny człowieka, tylko terror potrafi przekonać  masy, że to nie 

jakieś inteligenckie biadolenia Hobbesa czy Locke’a na temat „umowy społecznej” i procesu politycznego jako 

zasadniczego mechanizmu cywilizacji, ale siła i gwałt są najbardziej skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów 
społecznych.  „Tylko gwałt potrafi wyleczy ć  nasze rany” – powiedział (jeżeli dobrze pamiętam) Sartre. Terror, w 
pojęciu jego zwolenników: bandy Baader­Meinhof, morderców z „Czerwonych Brygad” czy z  „Czarnego Września”, 
miał zastąpić  wszelką procedurę demokratyczną. I, przez długi czas, próbował zastąpić.

Czy możemy do tej listy dopisać  ETA i IRA? Czy też możemy je już z tej listy skreślić? Podczas pisania tych słów 
doszła do mnie depesza o wizycie Gerry Adamsa, przewodniczącego Sinn Fein, politycznej reprezentacji IRA, w 
Bilbao, stolicy kraju Basków, na zaproszenie Herri Batasuna, politycznego skrzydła ETA. „Nikt nie powinien się 
obawiać  pokoju” – powiedział Adams do Basków i do... Hiszpanów, przestrzegając przed zmarnowaniem szansy 
„spotkania nadziei i historii”. Adams wykazał tym cytatem znajomość  poezji Seamusa Heaneya, irlandzkiego laureata 
literackiego Nobla, ale także znajomość  psychologii. Na zakończenie wizyty bowiem odwiedził, żeby to tak określić, 
swego przyjaciela Karmelo Landa, jednego z byłych przywódców Herri Batasuna... w więzieniu Basauri pod Bilbao.
Powitanie Adamsa na lotnisku w Bilbao wygłoszone zostało w języku baskijskim, niepodobnym do żadnego innego. 
Swą odpowiedź Adams wygłosił w języku irlandzkim (gaelickim, z rodziny celtyckiej). Trudno o dwa bardziej oddalone 
od siebie i mniej powszechnie zrozumiałe języki w Europie. A jednak się rozumieli.
W tym spotkaniu „ostatnich terrorystów” w Europie tkwi coś ogromnie symbolicznego. Pytanie, czy tkwi w tym także 
coś bardzo realnego? Czy grozi nam nowe rozczarowanie, czy też otrzymaliśmy dowód, że kiedy siła jest w służbie 
dobrej dyplomacji i dobrej woli, to kompromis jest zawsze możliwy, że w demokracji wszystko jest możliwe? Nie tylko 
w Hiszpanii czy w Ulsterze. I nie tylko w odniesieniu do terroryzmu. 

Leopold Unger

Tytu ł i śródtytu ły pochodz ą  od redakcji  „TP ”.

 

 
 

  

  
  
  
  
  
  

do góry

  

© 2000 Tygodnik Powszechny

Szczegółowe informacje o Redakcji

; e ­mail: 

redakcja@tygodnik.com.pl

background image

 

Terroryzm

 

O terrorystach ­metafizykach u Dostojewskiego

Siła w służbie dobrej woli

 

LEOPOLD UNGER 

 

 

Tomahawk to, w narzeczu indiańskim, jak wszystkim wiadomo z lektury Karola Maya, mała siekierka 
służąca niepoprawnym Siuksom do walki wręcz, a przede wszystkim do skalpowania bladych twarzy. 
Tomahawk to także jedno z niewielu bogactw tradycji indiańskiej, jakie pozostały w języku amerykańskim 
po zagładzie kulturowej czerwonoskórych. Dziś „Tomahawki”, rakiety samonaprowadzające się, służą 
m.in. do „skalpowania” terrorystów. 

70 „Tomahawków” (po 600 tys. dolarów sztuka) zostało, jak pamiętamy, niedawno wystrzelonych na bazy 
terrorystów w Afganistanie i na fabrykę w Chartumie, mającą produkować  elementy składowe broni biologicznej i 
chemicznej. Operacja amerykańska przeprowadzona była w odwecie za zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii 
i Tanzanii, w których zniszczone zostały oba budynki oraz, co ważniejsze, zginęły setki ludzi, Amerykanów i 
autochtonów, białych i czarnych. 

NOWA WOJNA ŚWIATOWA 
Debatę na temat samej operacji mamy już poza sobą. Dojść  do akcji musiało. I to wcale nie dlatego, że prezydent 
Clinton chciał w ten sposób zatrzeć ś lady po plamie na sukience panny Lewinsky. Jasne, chodziło także i o to. Ale 
stawka była jednak większa od plamy. Przy pomocy „Tomahawków” Clinton zawiadamiał swoich poddanych, że 
prezydent jest w „owalnym gabinecie” nie tylko ze względu na pannę Lewinsky, i że pisanie własnej wersji Kamasutry 
w niczym nie ograniczyło jasności jego myśli i skuteczności jego działania. I tu jest sedno rzeczy. Opinia publiczna w 
Ameryce (choć  nie Kongres USA) skłonna jest mianowicie wybaczyć  Clintonowi młodzieńcze igraszki z ponętną 
urzędniczką, nie wybaczyłaby natomiast prezydentowi, gdyby pozostawił bez riposty mordowanie swoich 
dyplomatów.
Riposta USA wobec zamachów terrorystycznych musiała być  i była imperialna. Nawet jeżeli uznać, i słusznie, że 
Clinton to nieuleczalny dziwkarz, to przecież żadne, nawet najsłynniejsze dziś cygaro świata, nie mogło zwolnić 
Clintona z obowiązku użycia innych „cygar” – „tomahawków” w obronie tego, co on uważa za interes USA i, 
powiedzmy to od razu, sporej części reszty świata.
Stany Zjednoczone jako supermocarstwo musiały zareagować  na miarę zagrożenia: zdaniem Waszyngtonu, terroryzm 
to wypowiedzenie wojny w skali świata. Clinton zawiadamiał więc  świat (tylko bardzo nieliczne rządy były uprzedzone 
o rajdzie), że Waszyngton jest z powrotem i że wszelkie biadolenia na temat zaniku amerykańskiego „leadershipu”, 
sparaliżowanego rzekomo przez jakiś podejrzany krawat, przestały być  aktualne. Terroryści są uprzedzeni: „ŕ la 
guerre comme ŕ la guerre”, w żadnym sanktuarium nie będą już mogli spać  spokojnie. W sumie, choć  nie było to 
powiedziane explicite, prezydent proklamował nową politykę USA walki z terroryzmem: żadne państwo udzielające 
schronienia terrorystom (lista jest znana) nie powinno się czuć  bezpieczne.
Clintonowi zadano poprawne pytanie: po co wydawać  miliardy dolarów rocznie na zbrojenia, jeżeli cały ten arsenał 
ma nie służyć  obronie interesów USA? Wniosek się narzucał: akcja „Tomahawków” nie może pozostać jednorazowym 
aktem zemsty, a stanowi zapowiedź stałej strategii wobec zjawiska terroryzmu.
Lekcja jest podwójna. Po pierwsze, tu nie chodzi o prywatną wojnę USA z Osmanem bin Ladenem, szefem 
antyamerykańskiej siatki terrorystycznej (notabene byłym stypendystą CIA w Afganistanie, odpowiedzialnym m.in. 
właśnie za zamachy na ambasady), a chodzi o nową formę wojny światowej. Wystarczy przypomnieć jej nie­
amerykańskie „epizody”: gaz sarin w metrze w Tokio, bomba (i ponad 100 zabitych) przed siedzibą organizacji 
żydowskich w Buenos Aires, wybuchy w autobusach w Tel Awiwie, masakry w Algierii, mord na dyplomatach irańskich 
w Afganistanie, no i „last but not least”, nasza europejska specyfika, to znaczy terror w kraju Basków i w Irlandii 
Północnej.
Po drugie, sama siła wojny z terroryzmem nie wygra. Potrzebna jest także mądra dyplomacja. Pytanie, czy taka  „gra” 

jest możliwa i, przede wszystkim, czy jest skuteczna? Odpowiedź jest prosta: dla tak pojętej walki z terroryzmem 

alternatywy nie ma. Parafrazując Pascala, powiedzieć  można bowiem, że siła bez dyplomacji to coś w rodzaju terroru 
„ŕ rebours” i że dyplomacja bez siły to farsa. Co więc robić, jak zapytał już kiedyś Lenin, znany nam twórca czystej 
postaci terroru państwowego? Bez wpadania w zawiłości teorii, mogą zachodzić  trzy główne „hipotezy robocze”. 

 

NAFTA – NIE KREW 
Pierwsza, to starcie z terroryzmem „sponsorowanym” przez normalnie funkcjonujące państwa, dysponujące prawem 
głosu w ONZ, terroryzmem stawiającym do dyspozycji zamachowców infrastrukturę, transport, pieniądze, fałszywe 
paszporty i walizę dyplomatyczną. W tej strefie, na razie i w zasadzie, skuteczna jest g łównie siła. Zachodzi 
naturalnie ryzyko ewentualnego odwetu, ale, i taka jest właśnie filozofia USA, jego koszty są na pewno niższe niż 
koszty zaniechania i braku riposty. Nie uprzedzając wypadków, terroryzm nie zniknie, można jednak zauważyć, że po 
epizodzie w wykonaniu „Tomahawków” pan bin Laden na razie się nie ujawnił, że rzekomo sam Afganistan poprosił go 
o „dyskrecję”, że, żeby sięgnąć  nieco wstecz, pułkownik Kadafi jednak się wyraźnie uspokoił po rajdzie samolotów 
amerykańskich, podobnie jak Iran po zniszczeniu przez armadę USA sporej części jego floty wojennej.
Iran zresztą może także pomóc w sformułowaniu drugiej szkoły myślenia. Bez wpadania w pułapkę naiwnej euforii, 
warto, jako dowód na skuteczność  powiązania siły z dyplomacją, zacytowa ć  aferę pod nazwą „fatwa na Rushdiego”. 
24 września, oficjalnie, głosem swojego ministra spraw zagranicznych Kamala Karaziego, rząd Iranu 
„zdesolidaryzował” się wobec „fatwy”, czyli wyroku śmierci wydanego na pisarza angielskiego Salmana Rushdiego, 
autora „Szatańskich wersetów”, książki uznanej przez przywódcę irańskich szyitów ajatollaha Chomeiniego za 
bluźnierczą wobec islamu. Sytuacja jest niebanalna. Z jednej strony, interes (polityczny, dyplomatyczny i 
gospodarczy) państwa irańskiego nakazuje mu wyjście z izolacji, likwidację ciężkiej hipoteki „fatwy”, bez czego nie 
będzie zniesienia sankcji gospodarczych ani nawiązania normalnych stosunków ze światem. Stąd, po 10 latach 
obrony fatwy, minister irański nagle, w Nowym Jorku, ogłosił, że rząd Iranu nie ma zamiaru ani godzić  na życie 
Rushdiego, ani nawoływać  nikogo, aby wykonaniem wyroku się zajął. Ładnie... Z drugiej jednak strony, „określone”, 
to znaczy fundamentalistyczne koła w Teheranie, dały natychmiast do zrozumienia, że „fatwy” odwołać  nie można, 
że chodzi tu o religijną decyzję imama Chomeiniego, którą, ewentualnie, tylko on sam mógłby odwołać, no, ale on już 
nie może. Żeby rozwiać  wątpliwości ewentualnych rycerzy fatwy, fundacja o nazwie  „15­Kordad” oznajmiła w 
Teheranie, że ofiarowana przez nią premia w wysokości 2,5 miliona dolarów za zamordowanie Rushdiego ciągle jest 
do dyspozycji i czeka na odważnego.
Na miejscu Rushdiego, który po deklaracji irańskiego ministra dał wyraz radości, że znów się może czuć  wolnym 
człowiekiem i ogłosił triumf swobody myślenia i wypowiedzi, byłbym ostrożniejszy. Sprawa „Szatańskich wersetów” 
wydaje mi się daleka od happy­endu. Fanatyzm w połączeniu z milionami dolarów stanowi ogromne 
niebezpieczeństwo. Z t ą różnicą, że w razie czego, rząd irański będzie mógł powiedzieć, że to sprawa religijna i że on 
za ewentualną zbrodnię odpowiedzialności nie ponosi. „Kolega – powiedzą – poza naszą kontrolą.” Z czym naturalnie 
zgodzą się natychmiast rządy zachodnie: to wszak nie krew pisarza, a nafta rządzi światem.
Także przykład Taslimy Nasreen, pisarki z Bangladeszu, bijącej się o równouprawnienie kobiet, również oskarżonej o 
bluźnierstwo wobec islamu, zmuszonej do ukrywania się i ściganej przez islamskich fundamentalistów, powinien 
łagodzić  radość ś wiata z rzekomego „nawrócenia” niektórych ajatollahów. 

 

NADZIEJA 
To cudowne „nawrócenie”, czyli zwyczajny przykład cynicznego pragmatyzmu, nasi naiwni starają się wytłumaczyć 
w racjonalny sposób. Wykazują mianowicie, że to nie fatwa, a jej likwidacja oddała przysługę sprawie islamu, że 
fatwa wyrządziła islamowi większe szkody niż książka Rushdiego. Mają rację, z podwójnym zastrzeżeniem. Po 
pierwsze, rozumowanie to nie odnosi się do fanatycznego pojmowania islamu czy religii w ogóle. Fanatyczny, to 
znaczy fundamentalistyczny, w tym przypadku muzułmański, terroryzm religijny nie jest pojęciem racjonalnym i 
terrorystów racjonalnymi argumentami przekonać  się nie da. Pozostaje siła.
Po drugie jednak, terroryzm nacjonalistyczny czy religijny, ale nie fanatyczny, da się, być  może, pokonać  kombinacją 
siły i dyplomacji. I to jest, czy może być, trzecia szkoła myślenia, która, znowu być  może, da się sprawdzić  w 
Europie. Oba bieżące procesy normalizacyjne, rozpoczęte w Hiszpanii proklamowaniem przez Basków jednostronnego 
bezterminowego zawieszenia broni, a w Irlandii Północnej „traktatem z Wielkiego Piątku”, pozwalają żywić  nadzieję, 
że absolutnie bezsensowne przelewanie bratniej krwi ma się w Europie Zachodniej (no bo Bośnia czy Kosowo, to 
także Europa, ale inna) ku końcowi.
Jasne, między katolickimi Baskami w Hiszpanii a katolickimi Irlandczykami w Ulsterze zachodz ą spore podobieństwa (i 
w ideologii, i w metodach), ale także, naturalnie, spore różnice. Większość  Basków popiera aspiracje do jak 
największej autonomii (a nawet niepodległości) ich trzech prowincji, podczas kiedy zjednoczenie wyspy nie ma 
poparcia większości mieszkańców Irlandii Północnej. Konstytucja hiszpańska z 1978 roku nadaje regionom, gdzie 
Baskowie są w większości, znacznie szersze uprawnienia niż Wielka Brytania była kiedykolwiek gotowa przyznać 
mniejszości katolickiej w Irlandii Północnej. Ale Baskowie chcieli „brać  wszystko” i dlatego terroryzm ETA trwał długo 

jeszcze po uchwaleniu konstytucji, podczas kiedy irlandzka IRA (z jednym straszliwym wyj ątkiem) zawiesiła terror po 

umowie podpisanej w Wielki Piątek w pałacu Stormont, niedaleko Belfastu.
Różnice są więc poważne. Ale, w jednym temacie, terroryzmu mianowicie, podobieństwo jest zasadnicze: w obu 
państwach w og óle, a zwłaszcza, bo to ważniejsze, w obu regionach dotkniętych plagą, większość  mieszkańców 
odrzucała terroryzm. Stąd, ze wszystkich miejsc na świecie, gdzie terroryzm religijny czy nacjonalistyczny siał i sieje 
śmierć  i zniszczenie, tylko w tych dwóch rejonach zachodniej Europy można dziś mówić  poważnie o nadziei, tylko tu 
zda być  może egzamin skuteczności w wojnie z terroryzmem kombinacja mądrze dozowanej siły z inteligentną 
dyplomacją.
W obu krajach z różnym napięciem trwała wojna religijna i domowa, padały ofiary niewinne, przypadkowe i 
bezsensowne. W obu przypadkach Descartes miał rację: ludzie tutaj tak bardzo tkwili w historii, że nie widzieli, co się 
działo wokół nich. Świat szedł naprzód, Ulster i Baskowie stali w miejscu. Europa się jednoczyła, Ulster i Baskowie 
krwawili.
Nic nie jest pewne. Tak jak fatwa nad Rushdiem, tak fatum krwi bratniej ci ągle wisi nad Baskami i Irlandią. Ale jeżeli 
wszystko pójdzie dobrze, to ETA i IRA przejdą do historii jako wielka lekcja polityki. Jaka? 

EUROPEJSCY „TERRORETYCY” 
Życie ludzkie jest najważniejsze, więc zacz ąć  trzeba od stwierdzenia, że ostatnie wydarzenia w obu krajach kładą 
kres wojnom, w których padły setki, a nawet tysiące ofiar. Pewnie, wszystko jest względne. 100 ofiar np. rocznie w 
Irlandii czy dziesiątki u Basków, to mniej niż czasem w ciągu dnia, ba w ciągu jednej „operacji” islamistów w Algierii. 
To prawda, ale baskijskie czy irlandzkie ofiary to były nasze ofiary, ważniejsze, europejskie, zachodnie, 
chrześcijańskie, to były, ba, są, a może i jeszcze będą, ofiary naszego europejskiego „cywilizowanego” 
chrześcijańskiego fanatyzmu, zaślepienia, nienawiści. Islamscy mordercy z Algierii nie dają nikomu lekcji tolerancji. 
Europa Zachodnia nie przestaje udzielać  lekcji zgody, kończenia waśni etnicznych, religijnych i wszystkich innych w 
Bośni, Izraelu i w ogóle...
To Europa przecież ten nowoczesny terroryzm wymyśliła. Nie tu miejsce, i nie moja rola, na pisanie jego historii, ale 
warto przypomnieć, że to Europejczyk Karl Heinzen napisał w opublikowanym w 1849 roku pamflecie, zatytułowanym 
krótko „Morderstwo”: „Bądźmy szczerzy i uczciwi: morderstwo to najważniejszy czynnik postępu”. Że Pol Pot, 
względnie biorąc  „najskuteczniejszy” terrorysta w historii, też był produktem europejskiej ideologii, wytworem 
bełkotliwego dyskursu z okresu stalinowskiej wersji komunizmu paryskiego. To w Pary żu Pol Pot dowiedział się, że cel 
uświęca  środki, że terror, gwałt i morderstwo są w służbie rewolucji usprawiedliwionym środkiem do celu. Rozmaici Pol 
Poty, o różnych kolorach skóry, uczyli się na Europejczykach. Na twierdzeniu Marksa (potem je porzucił), że tylko 
rewolucyjny terror potrafi przyspieszyć ś mierć  starego społeczeństwa, na leninowskiej tezie o czerwonym terrorze 
wobec białego terroru, na trockistowskiej apologii gwałtu, filozofii Nietzschego i poplątaniu Marcuse’a. Na prostackich 
wersjach „salon­bolszewików”, m.in. Frantza Fanona i jego „ewangelii” „Les damnés de la terre”, z przedmową 
samego mistrza Sartre’a i pochwałą idei „gwałtu zorganizowanego i kierowanego (...) jako siły oczyszczaj ącej 

jednostkę”, uwalniającej ją „z jej wszystkich kompleksów niższości”. Terror, według jego „teoretyków”, to jedyna 

siła, która niszczy nie tylko byt, ale także instynkt moralny człowieka, tylko terror potrafi przekonać  masy, że to nie 

jakieś inteligenckie biadolenia Hobbesa czy Locke’a na temat „umowy społecznej” i procesu politycznego jako 

zasadniczego mechanizmu cywilizacji, ale siła i gwałt są najbardziej skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów 
społecznych.  „Tylko gwałt potrafi wyleczy ć  nasze rany” – powiedział (jeżeli dobrze pamiętam) Sartre. Terror, w 
pojęciu jego zwolenników: bandy Baader­Meinhof, morderców z „Czerwonych Brygad” czy z  „Czarnego Września”, 
miał zastąpić  wszelką procedurę demokratyczną. I, przez długi czas, próbował zastąpić.

Czy możemy do tej listy dopisać  ETA i IRA? Czy też możemy je już z tej listy skreślić? Podczas pisania tych słów 
doszła do mnie depesza o wizycie Gerry Adamsa, przewodniczącego Sinn Fein, politycznej reprezentacji IRA, w 
Bilbao, stolicy kraju Basków, na zaproszenie Herri Batasuna, politycznego skrzydła ETA. „Nikt nie powinien się 
obawiać  pokoju” – powiedział Adams do Basków i do... Hiszpanów, przestrzegając przed zmarnowaniem szansy 
„spotkania nadziei i historii”. Adams wykazał tym cytatem znajomość  poezji Seamusa Heaneya, irlandzkiego laureata 
literackiego Nobla, ale także znajomość  psychologii. Na zakończenie wizyty bowiem odwiedził, żeby to tak określić, 
swego przyjaciela Karmelo Landa, jednego z byłych przywódców Herri Batasuna... w więzieniu Basauri pod Bilbao.
Powitanie Adamsa na lotnisku w Bilbao wygłoszone zostało w języku baskijskim, niepodobnym do żadnego innego. 
Swą odpowiedź Adams wygłosił w języku irlandzkim (gaelickim, z rodziny celtyckiej). Trudno o dwa bardziej oddalone 
od siebie i mniej powszechnie zrozumiałe języki w Europie. A jednak się rozumieli.
W tym spotkaniu „ostatnich terrorystów” w Europie tkwi coś ogromnie symbolicznego. Pytanie, czy tkwi w tym także 
coś bardzo realnego? Czy grozi nam nowe rozczarowanie, czy też otrzymaliśmy dowód, że kiedy siła jest w służbie 
dobrej dyplomacji i dobrej woli, to kompromis jest zawsze możliwy, że w demokracji wszystko jest możliwe? Nie tylko 
w Hiszpanii czy w Ulsterze. I nie tylko w odniesieniu do terroryzmu. 

Leopold Unger

Tytu ł i śródtytu ły pochodz ą  od redakcji  „TP ”.

 

 
 

  

  
  
  
  
  
  

do góry

  

© 2000 Tygodnik Powszechny

Szczegółowe informacje o Redakcji

; e ­mail: 

redakcja@tygodnik.com.pl

background image

 

Terroryzm

 

O terrorystach ­metafizykach u Dostojewskiego

Siła w służbie dobrej woli

 

LEOPOLD UNGER 

 

 

Tomahawk to, w narzeczu indiańskim, jak wszystkim wiadomo z lektury Karola Maya, mała siekierka 
służąca niepoprawnym Siuksom do walki wręcz, a przede wszystkim do skalpowania bladych twarzy. 
Tomahawk to także jedno z niewielu bogactw tradycji indiańskiej, jakie pozostały w języku amerykańskim 
po zagładzie kulturowej czerwonoskórych. Dziś „Tomahawki”, rakiety samonaprowadzające się, służą 
m.in. do „skalpowania” terrorystów. 

70 „Tomahawków” (po 600 tys. dolarów sztuka) zostało, jak pamiętamy, niedawno wystrzelonych na bazy 
terrorystów w Afganistanie i na fabrykę w Chartumie, mającą produkować  elementy składowe broni biologicznej i 
chemicznej. Operacja amerykańska przeprowadzona była w odwecie za zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii 
i Tanzanii, w których zniszczone zostały oba budynki oraz, co ważniejsze, zginęły setki ludzi, Amerykanów i 
autochtonów, białych i czarnych. 

NOWA WOJNA ŚWIATOWA 
Debatę na temat samej operacji mamy już poza sobą. Dojść  do akcji musiało. I to wcale nie dlatego, że prezydent 
Clinton chciał w ten sposób zatrzeć ś lady po plamie na sukience panny Lewinsky. Jasne, chodziło także i o to. Ale 
stawka była jednak większa od plamy. Przy pomocy „Tomahawków” Clinton zawiadamiał swoich poddanych, że 
prezydent jest w „owalnym gabinecie” nie tylko ze względu na pannę Lewinsky, i że pisanie własnej wersji Kamasutry 
w niczym nie ograniczyło jasności jego myśli i skuteczności jego działania. I tu jest sedno rzeczy. Opinia publiczna w 
Ameryce (choć  nie Kongres USA) skłonna jest mianowicie wybaczyć  Clintonowi młodzieńcze igraszki z ponętną 
urzędniczką, nie wybaczyłaby natomiast prezydentowi, gdyby pozostawił bez riposty mordowanie swoich 
dyplomatów.
Riposta USA wobec zamachów terrorystycznych musiała być  i była imperialna. Nawet jeżeli uznać, i słusznie, że 
Clinton to nieuleczalny dziwkarz, to przecież żadne, nawet najsłynniejsze dziś cygaro świata, nie mogło zwolnić 
Clintona z obowiązku użycia innych „cygar” – „tomahawków” w obronie tego, co on uważa za interes USA i, 
powiedzmy to od razu, sporej części reszty świata.
Stany Zjednoczone jako supermocarstwo musiały zareagować  na miarę zagrożenia: zdaniem Waszyngtonu, terroryzm 
to wypowiedzenie wojny w skali świata. Clinton zawiadamiał więc  świat (tylko bardzo nieliczne rządy były uprzedzone 
o rajdzie), że Waszyngton jest z powrotem i że wszelkie biadolenia na temat zaniku amerykańskiego „leadershipu”, 
sparaliżowanego rzekomo przez jakiś podejrzany krawat, przestały być  aktualne. Terroryści są uprzedzeni: „ŕ la 
guerre comme ŕ la guerre”, w żadnym sanktuarium nie będą już mogli spać  spokojnie. W sumie, choć  nie było to 
powiedziane explicite, prezydent proklamował nową politykę USA walki z terroryzmem: żadne państwo udzielające 
schronienia terrorystom (lista jest znana) nie powinno się czuć  bezpieczne.
Clintonowi zadano poprawne pytanie: po co wydawać  miliardy dolarów rocznie na zbrojenia, jeżeli cały ten arsenał 
ma nie służyć  obronie interesów USA? Wniosek się narzucał: akcja „Tomahawków” nie może pozostać jednorazowym 
aktem zemsty, a stanowi zapowiedź stałej strategii wobec zjawiska terroryzmu.
Lekcja jest podwójna. Po pierwsze, tu nie chodzi o prywatną wojnę USA z Osmanem bin Ladenem, szefem 
antyamerykańskiej siatki terrorystycznej (notabene byłym stypendystą CIA w Afganistanie, odpowiedzialnym m.in. 
właśnie za zamachy na ambasady), a chodzi o nową formę wojny światowej. Wystarczy przypomnieć jej nie­
amerykańskie „epizody”: gaz sarin w metrze w Tokio, bomba (i ponad 100 zabitych) przed siedzibą organizacji 
żydowskich w Buenos Aires, wybuchy w autobusach w Tel Awiwie, masakry w Algierii, mord na dyplomatach irańskich 
w Afganistanie, no i „last but not least”, nasza europejska specyfika, to znaczy terror w kraju Basków i w Irlandii 
Północnej.
Po drugie, sama siła wojny z terroryzmem nie wygra. Potrzebna jest także mądra dyplomacja. Pytanie, czy taka  „gra” 

jest możliwa i, przede wszystkim, czy jest skuteczna? Odpowiedź jest prosta: dla tak pojętej walki z terroryzmem 

alternatywy nie ma. Parafrazując Pascala, powiedzieć  można bowiem, że siła bez dyplomacji to coś w rodzaju terroru 
„ŕ rebours” i że dyplomacja bez siły to farsa. Co więc robić, jak zapytał już kiedyś Lenin, znany nam twórca czystej 
postaci terroru państwowego? Bez wpadania w zawiłości teorii, mogą zachodzić  trzy główne „hipotezy robocze”. 

 

NAFTA – NIE KREW 
Pierwsza, to starcie z terroryzmem „sponsorowanym” przez normalnie funkcjonujące państwa, dysponujące prawem 
głosu w ONZ, terroryzmem stawiającym do dyspozycji zamachowców infrastrukturę, transport, pieniądze, fałszywe 
paszporty i walizę dyplomatyczną. W tej strefie, na razie i w zasadzie, skuteczna jest g łównie siła. Zachodzi 
naturalnie ryzyko ewentualnego odwetu, ale, i taka jest właśnie filozofia USA, jego koszty są na pewno niższe niż 
koszty zaniechania i braku riposty. Nie uprzedzając wypadków, terroryzm nie zniknie, można jednak zauważyć, że po 
epizodzie w wykonaniu „Tomahawków” pan bin Laden na razie się nie ujawnił, że rzekomo sam Afganistan poprosił go 
o „dyskrecję”, że, żeby sięgnąć  nieco wstecz, pułkownik Kadafi jednak się wyraźnie uspokoił po rajdzie samolotów 
amerykańskich, podobnie jak Iran po zniszczeniu przez armadę USA sporej części jego floty wojennej.
Iran zresztą może także pomóc w sformułowaniu drugiej szkoły myślenia. Bez wpadania w pułapkę naiwnej euforii, 
warto, jako dowód na skuteczność  powiązania siły z dyplomacją, zacytowa ć  aferę pod nazwą „fatwa na Rushdiego”. 
24 września, oficjalnie, głosem swojego ministra spraw zagranicznych Kamala Karaziego, rząd Iranu 
„zdesolidaryzował” się wobec „fatwy”, czyli wyroku śmierci wydanego na pisarza angielskiego Salmana Rushdiego, 
autora „Szatańskich wersetów”, książki uznanej przez przywódcę irańskich szyitów ajatollaha Chomeiniego za 
bluźnierczą wobec islamu. Sytuacja jest niebanalna. Z jednej strony, interes (polityczny, dyplomatyczny i 
gospodarczy) państwa irańskiego nakazuje mu wyjście z izolacji, likwidację ciężkiej hipoteki „fatwy”, bez czego nie 
będzie zniesienia sankcji gospodarczych ani nawiązania normalnych stosunków ze światem. Stąd, po 10 latach 
obrony fatwy, minister irański nagle, w Nowym Jorku, ogłosił, że rząd Iranu nie ma zamiaru ani godzić  na życie 
Rushdiego, ani nawoływać  nikogo, aby wykonaniem wyroku się zajął. Ładnie... Z drugiej jednak strony, „określone”, 
to znaczy fundamentalistyczne koła w Teheranie, dały natychmiast do zrozumienia, że „fatwy” odwołać  nie można, 
że chodzi tu o religijną decyzję imama Chomeiniego, którą, ewentualnie, tylko on sam mógłby odwołać, no, ale on już 
nie może. Żeby rozwiać  wątpliwości ewentualnych rycerzy fatwy, fundacja o nazwie  „15­Kordad” oznajmiła w 
Teheranie, że ofiarowana przez nią premia w wysokości 2,5 miliona dolarów za zamordowanie Rushdiego ciągle jest 
do dyspozycji i czeka na odważnego.
Na miejscu Rushdiego, który po deklaracji irańskiego ministra dał wyraz radości, że znów się może czuć  wolnym 
człowiekiem i ogłosił triumf swobody myślenia i wypowiedzi, byłbym ostrożniejszy. Sprawa „Szatańskich wersetów” 
wydaje mi się daleka od happy­endu. Fanatyzm w połączeniu z milionami dolarów stanowi ogromne 
niebezpieczeństwo. Z t ą różnicą, że w razie czego, rząd irański będzie mógł powiedzieć, że to sprawa religijna i że on 
za ewentualną zbrodnię odpowiedzialności nie ponosi. „Kolega – powiedzą – poza naszą kontrolą.” Z czym naturalnie 
zgodzą się natychmiast rządy zachodnie: to wszak nie krew pisarza, a nafta rządzi światem.
Także przykład Taslimy Nasreen, pisarki z Bangladeszu, bijącej się o równouprawnienie kobiet, również oskarżonej o 
bluźnierstwo wobec islamu, zmuszonej do ukrywania się i ściganej przez islamskich fundamentalistów, powinien 
łagodzić  radość ś wiata z rzekomego „nawrócenia” niektórych ajatollahów. 

 

NADZIEJA 
To cudowne „nawrócenie”, czyli zwyczajny przykład cynicznego pragmatyzmu, nasi naiwni starają się wytłumaczyć 
w racjonalny sposób. Wykazują mianowicie, że to nie fatwa, a jej likwidacja oddała przysługę sprawie islamu, że 
fatwa wyrządziła islamowi większe szkody niż książka Rushdiego. Mają rację, z podwójnym zastrzeżeniem. Po 
pierwsze, rozumowanie to nie odnosi się do fanatycznego pojmowania islamu czy religii w ogóle. Fanatyczny, to 
znaczy fundamentalistyczny, w tym przypadku muzułmański, terroryzm religijny nie jest pojęciem racjonalnym i 
terrorystów racjonalnymi argumentami przekonać  się nie da. Pozostaje siła.
Po drugie jednak, terroryzm nacjonalistyczny czy religijny, ale nie fanatyczny, da się, być  może, pokonać  kombinacją 
siły i dyplomacji. I to jest, czy może być, trzecia szkoła myślenia, która, znowu być  może, da się sprawdzić  w 
Europie. Oba bieżące procesy normalizacyjne, rozpoczęte w Hiszpanii proklamowaniem przez Basków jednostronnego 
bezterminowego zawieszenia broni, a w Irlandii Północnej „traktatem z Wielkiego Piątku”, pozwalają żywić  nadzieję, 
że absolutnie bezsensowne przelewanie bratniej krwi ma się w Europie Zachodniej (no bo Bośnia czy Kosowo, to 
także Europa, ale inna) ku końcowi.
Jasne, między katolickimi Baskami w Hiszpanii a katolickimi Irlandczykami w Ulsterze zachodz ą spore podobieństwa (i 
w ideologii, i w metodach), ale także, naturalnie, spore różnice. Większość  Basków popiera aspiracje do jak 
największej autonomii (a nawet niepodległości) ich trzech prowincji, podczas kiedy zjednoczenie wyspy nie ma 
poparcia większości mieszkańców Irlandii Północnej. Konstytucja hiszpańska z 1978 roku nadaje regionom, gdzie 
Baskowie są w większości, znacznie szersze uprawnienia niż Wielka Brytania była kiedykolwiek gotowa przyznać 
mniejszości katolickiej w Irlandii Północnej. Ale Baskowie chcieli „brać  wszystko” i dlatego terroryzm ETA trwał długo 

jeszcze po uchwaleniu konstytucji, podczas kiedy irlandzka IRA (z jednym straszliwym wyj ątkiem) zawiesiła terror po 

umowie podpisanej w Wielki Piątek w pałacu Stormont, niedaleko Belfastu.
Różnice są więc poważne. Ale, w jednym temacie, terroryzmu mianowicie, podobieństwo jest zasadnicze: w obu 
państwach w og óle, a zwłaszcza, bo to ważniejsze, w obu regionach dotkniętych plagą, większość  mieszkańców 
odrzucała terroryzm. Stąd, ze wszystkich miejsc na świecie, gdzie terroryzm religijny czy nacjonalistyczny siał i sieje 
śmierć  i zniszczenie, tylko w tych dwóch rejonach zachodniej Europy można dziś mówić  poważnie o nadziei, tylko tu 
zda być  może egzamin skuteczności w wojnie z terroryzmem kombinacja mądrze dozowanej siły z inteligentną 
dyplomacją.
W obu krajach z różnym napięciem trwała wojna religijna i domowa, padały ofiary niewinne, przypadkowe i 
bezsensowne. W obu przypadkach Descartes miał rację: ludzie tutaj tak bardzo tkwili w historii, że nie widzieli, co się 
działo wokół nich. Świat szedł naprzód, Ulster i Baskowie stali w miejscu. Europa się jednoczyła, Ulster i Baskowie 
krwawili.
Nic nie jest pewne. Tak jak fatwa nad Rushdiem, tak fatum krwi bratniej ci ągle wisi nad Baskami i Irlandią. Ale jeżeli 
wszystko pójdzie dobrze, to ETA i IRA przejdą do historii jako wielka lekcja polityki. Jaka? 

EUROPEJSCY „TERRORETYCY” 
Życie ludzkie jest najważniejsze, więc zacz ąć  trzeba od stwierdzenia, że ostatnie wydarzenia w obu krajach kładą 
kres wojnom, w których padły setki, a nawet tysiące ofiar. Pewnie, wszystko jest względne. 100 ofiar np. rocznie w 
Irlandii czy dziesiątki u Basków, to mniej niż czasem w ciągu dnia, ba w ciągu jednej „operacji” islamistów w Algierii. 
To prawda, ale baskijskie czy irlandzkie ofiary to były nasze ofiary, ważniejsze, europejskie, zachodnie, 
chrześcijańskie, to były, ba, są, a może i jeszcze będą, ofiary naszego europejskiego „cywilizowanego” 
chrześcijańskiego fanatyzmu, zaślepienia, nienawiści. Islamscy mordercy z Algierii nie dają nikomu lekcji tolerancji. 
Europa Zachodnia nie przestaje udzielać  lekcji zgody, kończenia waśni etnicznych, religijnych i wszystkich innych w 
Bośni, Izraelu i w ogóle...
To Europa przecież ten nowoczesny terroryzm wymyśliła. Nie tu miejsce, i nie moja rola, na pisanie jego historii, ale 
warto przypomnieć, że to Europejczyk Karl Heinzen napisał w opublikowanym w 1849 roku pamflecie, zatytułowanym 
krótko „Morderstwo”: „Bądźmy szczerzy i uczciwi: morderstwo to najważniejszy czynnik postępu”. Że Pol Pot, 
względnie biorąc  „najskuteczniejszy” terrorysta w historii, też był produktem europejskiej ideologii, wytworem 
bełkotliwego dyskursu z okresu stalinowskiej wersji komunizmu paryskiego. To w Pary żu Pol Pot dowiedział się, że cel 
uświęca  środki, że terror, gwałt i morderstwo są w służbie rewolucji usprawiedliwionym środkiem do celu. Rozmaici Pol 
Poty, o różnych kolorach skóry, uczyli się na Europejczykach. Na twierdzeniu Marksa (potem je porzucił), że tylko 
rewolucyjny terror potrafi przyspieszyć ś mierć  starego społeczeństwa, na leninowskiej tezie o czerwonym terrorze 
wobec białego terroru, na trockistowskiej apologii gwałtu, filozofii Nietzschego i poplątaniu Marcuse’a. Na prostackich 
wersjach „salon­bolszewików”, m.in. Frantza Fanona i jego „ewangelii” „Les damnés de la terre”, z przedmową 
samego mistrza Sartre’a i pochwałą idei „gwałtu zorganizowanego i kierowanego (...) jako siły oczyszczaj ącej 

jednostkę”, uwalniającej ją „z jej wszystkich kompleksów niższości”. Terror, według jego „teoretyków”, to jedyna 

siła, która niszczy nie tylko byt, ale także instynkt moralny człowieka, tylko terror potrafi przekonać  masy, że to nie 

jakieś inteligenckie biadolenia Hobbesa czy Locke’a na temat „umowy społecznej” i procesu politycznego jako 

zasadniczego mechanizmu cywilizacji, ale siła i gwałt są najbardziej skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów 
społecznych.  „Tylko gwałt potrafi wyleczy ć  nasze rany” – powiedział (jeżeli dobrze pamiętam) Sartre. Terror, w 
pojęciu jego zwolenników: bandy Baader­Meinhof, morderców z „Czerwonych Brygad” czy z  „Czarnego Września”, 
miał zastąpić  wszelką procedurę demokratyczną. I, przez długi czas, próbował zastąpić.

Czy możemy do tej listy dopisać  ETA i IRA? Czy też możemy je już z tej listy skreślić? Podczas pisania tych słów 
doszła do mnie depesza o wizycie Gerry Adamsa, przewodniczącego Sinn Fein, politycznej reprezentacji IRA, w 
Bilbao, stolicy kraju Basków, na zaproszenie Herri Batasuna, politycznego skrzydła ETA. „Nikt nie powinien się 
obawiać  pokoju” – powiedział Adams do Basków i do... Hiszpanów, przestrzegając przed zmarnowaniem szansy 
„spotkania nadziei i historii”. Adams wykazał tym cytatem znajomość  poezji Seamusa Heaneya, irlandzkiego laureata 
literackiego Nobla, ale także znajomość  psychologii. Na zakończenie wizyty bowiem odwiedził, żeby to tak określić, 
swego przyjaciela Karmelo Landa, jednego z byłych przywódców Herri Batasuna... w więzieniu Basauri pod Bilbao.
Powitanie Adamsa na lotnisku w Bilbao wygłoszone zostało w języku baskijskim, niepodobnym do żadnego innego. 
Swą odpowiedź Adams wygłosił w języku irlandzkim (gaelickim, z rodziny celtyckiej). Trudno o dwa bardziej oddalone 
od siebie i mniej powszechnie zrozumiałe języki w Europie. A jednak się rozumieli.
W tym spotkaniu „ostatnich terrorystów” w Europie tkwi coś ogromnie symbolicznego. Pytanie, czy tkwi w tym także 
coś bardzo realnego? Czy grozi nam nowe rozczarowanie, czy też otrzymaliśmy dowód, że kiedy siła jest w służbie 
dobrej dyplomacji i dobrej woli, to kompromis jest zawsze możliwy, że w demokracji wszystko jest możliwe? Nie tylko 
w Hiszpanii czy w Ulsterze. I nie tylko w odniesieniu do terroryzmu. 

Leopold Unger

Tytu ł i śródtytu ły pochodz ą  od redakcji  „TP ”.

 

 
 

  

  
  
  
  
  
  

do góry

  

© 2000 Tygodnik Powszechny

Szczegółowe informacje o Redakcji

; e ­mail: 

redakcja@tygodnik.com.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Unger L , Siła w służbie dobrej woli(1)
Ludzie-dobrej-woli, Dokumenty 1
69 LUDZIE DOBREJ WOLI ZNAJDĄ DROGĘ DO ZBAWIENIA
Psalm dobrej woli
Lecz ludzi dobrej woli Nasz Dziennik, 2011 02 03
15 Siła woli
Pokocham ją siłą woli, parapsychologia
wychowanie01 sila woli, zeszyty szkoleniowe Młodzieży Wszechpolskiej
sila woli, pliki zamawiane, edukacja
SILA WOLI U OSOB UZALEZNIONYCH wpisane
15 Siła woli
14 Siła woli
Sila woli Wykorzystaj samokontrole i osiagaj wiecej
14 Siła woli cd
ZMIERZCH 14 SIŁA WOLI

więcej podobnych podstron