Zoszczenko Michaił Punkt widzenia

background image

Zoszczenko Michaił

PUNKT WIDZENIA

background image
background image

PRZEDMOWA

Taki ze mnie człowiek, że wszystko mogę... Jeśli kto zechce, mogę uprawiać ziemię

według wymagań najnowszej techniki albo zatrudnić się jakim bądź rzemiosłem - wszystko
mi się w ręku pali i zwija.

A względem abstrakcyjnych materii - na ten przykład opowiadanie jakieś złożyć czy

jakąś delikatną sprawę rozpatrzeć - proszę bardzo - dla mnie to nawet całkiem proste i
przewspaniałe.

Przypominam sobie, że nawet ludzi leczyłem.
Był na ten przykład pewien młynarz; Chorobę miał taką, co się nazywa dusznica.

Leczyłem tego młynarza. Jak go leczyłem? Może na niego tylko spojrzałem. Spojrzałem i
powiadam: tak, powiadam, twoja choroba nazywa się dusznica, ale się nie martw i nie
obawiaj - to choroba mało-wiele niebezpieczna i prawdę mówiąc - to dziecinna wprost
choroba.

No i co? Zaczął się mój młynarz od tej pory zaokrąglać i różowieć, a dopiero później

przydarzyła mu się życiowa przeszkoda i żałobny wypadek...

Niektórzy to mnie nawet podziwiali. Instruktor Ryło jeszcze w miejskiej milicji też

bardzo mnie nawet podziwiał. Przychodzi do mnie, bywało, jak do serdecznego przyjaciela:

- No co - powiada - Nazarze Iljiczu towarzyszu

background image

Sinicbriuchow, nie masz przypadkiem podpiekanego chlebka?
Chlebkiem go na ten przykład poczęstuję, a on siada . - pamiętam - do stołu, pogryzie, poje i
rączki o tak rozłoży:
- Tak - powiada - patrzę na ciebie, panie Siniebriu- chow, i słów mi wprost brak: aż mnie
dreszcz przechodzi, co z ciebie za człowiek. Ty nawet - powiada - państwem w razie czego
zarządzisz.

Ha-ha - dobry był człowiek z instruktora Ryły, serdeczny.
Albo znowu poprosi, żeby mu opowiedzieć coś z życia. No to opowiadam.
Tylko bezwarunkowo względem państwa nigdy nie miałem takiego wyrachowania:

wykształcenie mam, powiem po prostu, nie żadne tam, ale domowe. A w chłopskim życiu
człowiek ze mnie całkowicie wartościowy. W chłopskim życiu jestem bardzo pożyteczny i
zorientowany.
Te różne chłopskie sprawy rozumiem na wylot. Raz spojrzę i już wiem, co i jak.
Tylko przebieg rozwojowy mojego życia jest trochę inny.

Żyłbym sobie teraz na ten przykład całkiem przyjemnie, a tymczasem chodzę po prośbie

po różnych zatraconych miejscach, jak nie przymierzając święta Maria Egipcjanka.

Ale nie bardzo się tym martwię. Teraz byłem w domu i nie - już mnie chłopskie życie nie

porywa.

Co tam można zobaczyć? Nędza, marnota, słaby i rozwój techniki. Co do butów na ten

przykład.
Miałem buty, nie zapieram się, i spodnie miałem, nawet bardzo znakomite spodnie. I
wyobraźcie sobie — przepadły na amen, na wieki wieków, we własnym rodzonym domu.
A te buty przez dwanaście lat nosiłem, można powiedzieć, na własnych rękach. Ledwie jaka
wilgoć czy słota, zzuwam buty i walę skroś błoto... Szanuję.
I przepadły...
A teraz co mnie czeka? Teraz względem butów dla mnie mogiła.
Za niemieckiej kampanii wyfasowałem kamaszki - ale to lichota. Aż patrzeć smutno. A teraz
już tylko czekaj, człowieku. No, dobrze, jeśli się przydarzy wojna, może wydadzą. Ale nie,
nic z tego, mojego rocznika już nie wezmą i nie mam tu żadnych widoków.
A wszystko to bezwarunkowo przez ubóstwo i słaby rozwój techniki.
A te moje opowiadania są, bezwarunkowo, wzięte z życia i wszystko to najprawdziwsza
prawda.
1921
ZDARZENIE Z WIELKIEGO ŚWIATA
Nazwisko mam nieszczególne - to prawda: Sinieb- riuchow Nazar, po ojcu Iljicz.
Ale co tam o mnie mówić - ja jestem w życiu osobą całkiem postronną. Przydarzyło mi się
jednak wiel- koświatowe zdarzenie i prze? to może moje życie popłynęło w różne strony,
całkiem jak woda z garści j§ między palcami umknęło i nic nie zostało.

background image

I więzienia zaznałem, i śmiertelnego przestrachu, i wszelkiej ohydy... A wszystko przez to

wielkokwiatowe zdarzenie.

Miałem bardzo serdecznego przyjaciela. Okropnie wykształcony człowiek, powiem po

prostu, że cały w talentach. Jeździł po różnych zagranicznych państwach w randze
kamerdynera, nawet rozumiał chyba po francusku i pił zagraniczne trunki, a sam z siebie był
taki jak ja - zwyczajnie szeregowy gwardzista pułku piechoty.

Na niemieckim froncie w ziemiankach opowiadał bardzo przedziwne zdarzenia i różne

takie historyczne kawałki.

Wiele od niego skorzystałem. Wiele się od niego dowiedziałem i doszedłem do takiego

położenia, że mi się różna ohyda przydarzyła, ale duch we mnie dopotąd mocny.

Wiem: Pepin Mały... Spotkam na ten przykład kogoś i zapytam: a kto to taki Pepin Mały?
1 od razu mam całe wykształcenie człowieka jak na dłoni.
Tylko nie w tym rzecz.
Będzie temu... ile?... może ze cztery lata. Wzywa mnie dowódca kompanii, z szarży -

porucznik gwardii i książę wasza wysokość. Niczego sobie. Porządny człowiek.

Wzywa. Tak a tak, powiada, bardzo cię, powiada, Nazarze, szanuję i całkiem z ciebie

wspaniały człowiek. Oddaj mi, powiada, jeszcze jedną przysługę.

Dokonała się, powiada, rewolucja lutowa. Ojca mam podstarowatego i bardzo się niestety

niepokoję względem nieruchomego majątku. Jedź, powiada, do starego
księcia, do rodzimego majątku, oddaj mu ten właśnie liścik do jego własnych rodzonych rąk i
wysłuchaj, co powie. A małżonce mojej, pięknej Polce Wiktorii Kazi- mirównie, do samych
nóg upadnij i dodaj jej ducha siakim-takim słowem. Wykonaj to, powiada, na Boga żywego,
a ja - powiada - uszczęśliwię cię pieniężnie i puszczę na urlop poza terminem.

- Dobra - odpowiadam - książę wasza wysokość, dziękuję za przyobiecankę, co się tylko

da - wszystko wykonam.

I aż mi serce gra z ochoty: ech, myślęsobie, jak by to zrobić. Dobrze byłoby, myślę,

dostać urlop i majątek.

A książę wasza wysokość był ze mną, można powiedzieć, na równej życiowej stopie.

Szanował mnie z przyczyny nie bardzo nawet znacznego wydarzenia. Pewno, że dokonałem
bohaterskiego czynu. Co racja, to racja. '

Stoję raz spokojniuśko na warcie przed ziemianką księcia na froncie niemieckim, a książę

wasza wysokość bawi się z przyjaciółmi. A z nimi razem-zapamiętałem sobie — siostrzyczka
miłosierdzia.

No i oczywiście: burza namiętności i rozkiełznana bachanalia... A książę wasza

wysokość, sam w sobie pijaniuśki, odśpiewuje pieśni.

Stoję. Aż tu nagle słyszę hałas w przednich okopach. Hałasują tak nerwowo, a Niemiec

przecież bezwzględnie siedzi cichuśko, i wtem powiało na mnie jakby atmosferą.

Ach ty, myślę, taka nie taka - gaz!
A zapowietrzenie takie lekuśkie idzie na naszą rosyjską stronę.

fcr

background image

Biorę najspokojniej maskę Zielińskiego (z gumą) i wbiegam do ziemianki...

- Tak a tak, wołam, książę wasza wysokość, dychaj przez maskę - puścili gaz. Okropna

się w ziemiance zrobiła zgroza. Siostrzyczka miłosierdzia plask i leży jak nieżywa padlina.

A ja księcia waszą wysokość wywlokłem na dwór i ognisko rozpaliłem według

regulaminu.

Rozpaliłem... Leżymy i ani drgniemy... Czekamy, co będzie... Oddychamy.
A gaz... Niemiec to chytra kanalia, ale i my bezwarunkowo znamy się na delikatnej

robocie: gaz nie ma prawa osiąść przy ogniu.

Gaz kręci się tędy i owędy, wymacuje nas... Z boku i z góry lezie a lezie kłębami,

wyniuchuje... A my sobie leżymy i oddychamy przez maskę... Jak tylko gaz przeszedł,
widzimy, żeśmy żywi. Książę wasza wysokość porzygał tylko co nieco, skoczył na równe
nogi, za rączkę mnie ściska i podziwia.

r- Teraz - powiada - ty dla mnie, Nazarze, jesteś jakby pierwszą osobą na świecie. Chodź

do mnie za ordynansa, uciesz moje serce. Będę się o ciebie troszczył.

Dobra. Przeżyliśmy we dwójkę cały rok wprost przewspaniale.

I wtedy właśnie to się stało: śle mnie wasza wysokość w rodzime strony.

Spakowałem swoje manatki. Wykonam, myślę, co mam nakazane, a potem - do swoich.

Tak czy owak
w domu bezwarunkowo żonkę mam niestarą i chłopaczka. Ciekaw byłbym, myślę, ich
zobaczyć.

No i oczywiście odjeżdżam.
Dobrą. Przybyłem do miasta Smoleńska, a stamtąd wybornym sposobem pasażerskim

statkiem w rodzime strony starego księcia.

Idę sobie i zachwycam się. Przepiękny książęcy zakątek i śliczny, zapamiętałem, tytuł -

willa ^Igraszka".

Rozpytuję się: czy tu, mówię, zamieszkuje stary książę wasza wysokość? Ja, powiadam,

względem całkowicie pilnej sprawy z własnoręcznym listem z armii czynnej. Taką jedną
babinę rozpytuję.

A babina na to:
- O, tam - powiada - stary książę chodzi smutny po ścieżkach.
Bezwarunkowo: po ogrodowych ścieżkach chodzi sobie wasza wysokość.
Wygląd, widzę, ma wspaniały - dostojnik, najjaśniejszy książę i baron. Brodzisko razem z

bakami ma bielusieńkie. Sam choć starsza wy, ale widać, że mocny w sobie.

Podchodzę. Melduję po wojskowemu. Tak a tak, powiadam, dokonała się rewolucja

lutowa, wyście, powiadam, podstarowaci, a młody książę wasza wysokość przebywa w
zupełnym rozprzężeniu uczuć z powodu nieruchomego majątku. Osobiście, powiadam, jest
żywy i cały i bardzo się interesuje, jak się powodzi młodej małżonce, pięknej Polce Wiktorii
Kazimirow- nie. No i oddaję sekretny liścik.

Więc on przeczytał ten liścik.

background image

~ Chodźmy - powiada - miły Nazarze, na pokoje. Ja, powiada, bardzo się teraz wzburzyłem...
A tymczasem - masz, weź rubla z dobroci serca.
Wtedy weszła i ukazała mi się młoda małżonka Wiktoria Kazimirowna z dzieciątkiem.
Chłopczyka miała, takiego mlecznego ssaczka. Pokłoniłem się niziuśko i wypytuję, jak się
miewa dzieciątko, a ona jakby spochmurniała.
-

Bardzo - powiada - jakiś niezdrów: nóżkami wywija, brzuszek mu puchnie - lepsze idą

do ziemi.
-

Mój Boże - powiadam - i wy, wasza wysokość, zaznajecie takiego zwykłego ludzkiego

nieszczęścia.
Pokłoniłem się jeszcze raz i proszę, żebym mógł odejść z pokojów, bo rozumiem całkowicie
swoje położenie i stanowisko.
Pod wieczór ludzie książęcy zebrali się na wieczerzę. A ja razem z nimi.
Pojadamy sobie, gawędzimy. A ja naraz zapytuję:
-

Jak tam - mówię - czy dobry jest stary książę wasza wysokość?

- Niczego sobie - mówią - dobry, tylko bez żadnej wątpliwości niedługo go zabiją.
- Ojej - mówię - a co on zrobił?
- Nie - mówią - nic takiego nie zrobił, to całkiem wspaniały książę, ale chłopi z okazji

rewolucji lutowej burzą się i coś kombinują, bo okazują niezadowolenie. Bo nie widzą w tym
odmiany dla swego losu.

Tu zaczęli mnie, bezwarunkowo, wypytywać o rewolucję. Co i jak.
- Ja - powiadam - jestem człowiek nieoświecony. Ale dokonała się, powiadam, rewolucja

lutowa. Co

racja, to racja. I obalili cara i carycę. Co zaś do dalszej przyszłości - jeszcze raz powiadam,
nie jestem oświecony. Ale myślę, że dla ludzi wyniknie stąd znaczna korzyść.

Tutaj powstaje jeden, zapamiętałem, ze stangretów. Bardzo rozzłoszczony człowiek i

dopieka mi do żywego.

-

Dobra - mówi - niech będzie rewolucja lutowa. Ale jakaż jest ta rewolucja? Nasz

powiat, jak chcesz wiedzieć, jest cały nieoświecony. Nie powiedziane jest, co i jak, i kogo
bić. Czy to, powiada, jest dopuszczalne? I jaka ma być korzyść? Ty mi powiedz, jaka
korzyść? Kapitały?

-

Może - powiadam - także kapitały. Tylko że po co kapitały? Pewno wam grunt

przypadnie.

-

A po kiego mi licha — wścieka się - twój grunt, skoro ja jestem stangret? Co?

-

Nie wiem-powiadam-nie jestem oświecony. Nie mój interes.

A on na to:
-

Nie na próżno - powiada - chłopi się kłopoczą, co i jak... Sołtysa Iwana Kostyla pobili

całkiem za nic, a księcia, skoro to obszarnik, to już bezwarunkowo załatwią.

Tak właśnie pogawędziliśmy przyjemnie do wieczora, a wieczorem wzywa mnie wasza

wysokość.

Usadził mnie, pamiętam, w fotelu i wypowiada do mnie następujące słowa:
-

Ja - powiada - powiem ci, Nazarze, wprost: nie lubię oczu mydlić, jest tak a tak,

chłopi jak nie dziś, to jutro przyjdą spalić majątek, więc trzeba' by uratować choć jaką
odrobinę. Z ciebie, powiada, bardzo wierny

background image

człowiek, a ja, powiada, nie mam się na kogo zdać... Ratuj, powiada, sytuację w imię Boże.

Ujmuje mnie wtedy za rączkę i prowadza po pokojach.
-

Popatrz - powiada - tu są saskie czernione srebra i drogocenne górskie kryształy, i

wszelkie, powiada, złote luksusy. Popatrz, powiada, ile znakomitego dobra, a wszystko
bezwarunkowo pójdzie na zmarnowanie do wszystkich diabłów.

Otwiera szafę i aż go żal ściska.
-

No tak - mówię - wasza wysokość. Sytuacja jest trochę niebezpieczna.

A on na to:
-

Wiem - powiada - że trochę niebezpieczna. I dlatego wyświadcz mi, powiada, miły

Nazarze, przedostatnią przysługę: weź, powiada, łopatę i skop mi ziemię w gęsiami. W nocy,
powiada, pochowamy, co się da, i udepczemy własnymi nogami.

-

Cóż - odpowiadam - wasza wysokość, choć ze mnie człowiek nieoświecony, to fakt,

ale przecie w chłopskiej doli żyć nie chcę. I chociaż nie bywałem w zagranicznych
mocarstwach, ale przez mego serdecznego przyjaciela, szeregowego gwardzistę pułku pie-
choty, kulturę znam. Utin się nazywa. Ja bezwarunkowo zgadzam się, powiadam, na tę
sprawę, bo, powiadam, jeśli to saskie czernione srebro, to według zagranicznej kultury
całkiem nie sposób, żeby je zmarnować. I z tego powodu zgadzam się na taką kulturalną
propozycję, by ukryć te kosztowności.

I tutaj sprytnie zwracam rozmowę na historyczne kawałki.
Doświadczam go, kto to taki Pepin Mały.
16
Wtedy właśnie wasza wysokość okazał całe swoje wysokie wykształcenie.
No dobra...
Nadeszła noc i chyba zasnął najostatniejszy kundel... Biorę łopatę i idę do gęsiarni.

Wymacałem miejsce. Kopię.

I tylko robi mi się tak jakoś nijako. Lezie mi do głowy wszelkie paskudztwo i wszelaka

niedorzeczność.

Co nacisnę łopatę i odrzucę ziemię - pot na mnie bije i ręka mi się trzęsie. I coraz to

zwidują mi się zmarli nieboszczycy...

Pamiętam, jak na austriackim froncie kopaliśmy okopy i znaleźliśmy martwego

austriackiego trupa...

Oglądamy go: pazury nieboszczyk ma okropnie długie, dłuższe niż palec. Och, myślimy

sobie, znaczy się, że one rosną w ziemi po śmierci.

I taki nas, za przeproszeniem, strach obleciał, że aż patrzeć przykro. A jeden gwardzista

łaps i łaps za nóżkę to nieżywe austriackie ciało... Dobry, powiada, zagraniczny but, na
pewno austriacki... Podziwia go i przymierza w myślach, i znowu łaps i łaps, aż mu nóżka
została w ręku.

Taak. I takie właśnie trupie paskudztwo przychodzi do głowy, ale kopię co sił i

przymuszam się. Aż tu nagle coś zaszurało w rogu. Wtedy aż przysiadłem.

Patrzę: wasza wysokość lezie z latarką - niepokoi się.
- Oj - powiada - czyś ty, Nazarze, umarł, że tak długo kopiesz? Bierzmy, powiada,

szybciutko kuferki i sprawa skończona.

Przynieśliśmy, pamiętam, dziesięć okropnie ciężkich kufereczków, przysypaliśmy ziemią

i udeptali nogami.
nor I MIIZDiea Ł
•vfska i Torasi

background image

Rankiem przynosi mi wasza wysokość dwadzieścia pięć rubelków, zachwyca się mną i ściska
mi rączkę.
-

Oto - powiada - masz tu liścik do młodej waszej wysokości. Tutaj jest plan ulokowania

skarbu. Kłaniaj się, powiada, jemu, znaczy synowi, i przekaż mu rodzicielskie
błogosławieństwo.
Obaj żeśmy się jeden drugim nazachwycali i rozeszli.
Pojechałem do domu... Ale o tym nie ma co nawet mówić.
W domu pobyłem ledwie dwa miesiące i wracam do pułku. Tam się dowiaduję, że dokonały
się, powiadają mi, nowe rewolucyjne wydarzenia, znieśli honor wojskowy i wszystkich
oficerów przegnali precz z podziękowaniem. Wypytuję: gdzie się podziewa taka jedna wasza
wysokość?
| Wyjechał - mówią mi - a dokąd - tego nie wiadomo. Zdaje się, że do starego tatusia - do jego
majątku.
- No dobra...
No to ja do sztabu pułku.
Zjawiam się według regulaminu służby wewnętrznej . Tak, a tak - melduję - przybywam z
bezterminowego urlopu.
A dowódca z wyboru, chorąży Łapuszkin - trzask mnie w ucho.
1 Ach ty - powiada - sługusie książęcy, zdejmuj, powiada, sobaczy synu, pagony wojskowe!
“Nieźle | myślę sobie - bije chorąży Łapuszkin, swołocz jedna..."
I Ty i powiadam - po gębie nie bij. Pagony zdejmę - na to zgoda, ale bić się nie pozwolę.
No dobra.
Dali mi bezwarunkowo dokumenty na całkowite zwolnienie i - zjeżdżaj 1 powiadają - gdzie
pieprz rośnie.
A pieniędzy, pamiętam, nic mi już nie zostało, tylko podarowany rubel zaszyty w ciepłej
kamizelce.
“Pójdę | myślę sobie - do miasta Mińska, coś zdobędę, a potem poszukam waszą wysokość. I
obdarzy mnie on przyobiecanym kapitałem."
Idę sobie bez pośpiechu przez las - a tu słyszę, że ktoś mnie woła. Patrzę, a to ludzie z
przedmieścia. Włóczęgi bose. Żebraczkowie.
-

Dokąd - wypytują mnie - tak sobie idziesz, wojaku?

Odpowiadam chytro pokornie:
-

Idę sobie - mówię - do miasta Mińska za swoim osobistym interesem.

-

Taak - powiadają - a powiedz no, co tam masz w swoim plecaku?

-

Nic takiego - odpowiadam - siakie takie swoje łachy.

- Och | powiadają - łżesz, małowarty chłopie!
- Nie, najprawdziwszą prawdę powiadam.
-

No więc, skoro do tego przyszło, okaż dokumentnie swoje łachy.

-

Oto - okazuję - ciepłe onucki, oto zapasowa błuza od munduru, siakie takie spodnie...

- A czy masz - wypytują mnie - pieniądze?
-

Nie - mówię - wybaczcie malowanemu chłopu, ale pieniędzy nie przyoszczędziłem.

Jeden tylko taki ryży żebraczek, cały w piegach, powiada:
i Co mamy go agitować: stawaj (znaczy się do

background image


mnie), stawaj choćby pod tamtą brzozą, to cię na miejscu ustrzelimy.
Patrzę - ale nie, on nie żartuje. Bardzo się zaniepokoiłem i śmiertelnie na duchu upadłem, ale
odpowiadam niehardo:
-

Po co? - odpowiadam - odnosić się z takimi słowami? Ja, powiadam, wcale i całkowicie

na to się nie zgadzam.
-

A my - powiadają - o zgodę ciebie pytać nie będziemy, my na twoją niezgodę

gwiżdżemy. Stawaj i już.
-

No dobrze - mówię - a czy wam z tego rozstrzału przyjdzie jaka korzyść?

-

Nie, korzyści - powiadają - żadnej w tym nie ma, I ale my, powiadają, z samej

waleczności urządzamy W rozstrzały, żeby podtrzymać wewnętrznego ducha.
Przerażenie mnie opadło śmiertelne, a życie kusi S rozkoszami. I popełniłem wtedy
przestępstwo kry mi- I nalne.
-

Na zabicie - powiadam - nie daję zgody, ale Ja posłuchajcie mnie tylko, serdeczni

żebraczkowie: mam ■ ja przy sobie bezwarunkowo tajemnicę i plan ulokowa- ■ nia skarbu
waszej wysokości.
I doręczam im list.
Oni czytają i bezwarunkowo: gęsiarnia... saskie II srebra... plan ulokowania.
Wtedy oprzytomniałem; droga, myślę, niekrótka, to J dam nogę.
No dobra.
A włóczędzy na to:
-

Prowadź nas - powiadają - jeśli już na tym stanę- 9 ło, do planu ulokowania. Tu,

powiadają, pachnie ty- 3
siącami. Bogu dziękować, żeśmy ciebie nie ustrzelili.
Bardzośmy długo szli, może przez dwie gubernie, tu lasami, tam opłotkami, aleśmy doszli
wreszcie do książęcej willi “Igraszka". Tylko nogi dać nie mogłem, bo mi ręce i nogi wiązali
na noc.
Doszliśmy.
“No - myślę sobie - nieszczęście gotowe - przestępstwo kryminalne przeciwko waszej
wysokości."
Ale dowiadujemy się: stary książę wasza wysokość na śmierć zabity, a piękna Polka Wiktoria
Kazimirow- na zwolniona precz z majątku. Zaś młody książę przyjeżdżał tutaj na mały
tydzień i zdążył prysnąć w nieznanym kierunku.
Obecnie zaś w majątku obraduje, powiadają, komisja.
No dobra.
Zdobyliśmy narzędzia i przed nocą poszliśmy na książęce obejście.
Pokazuję włóczęgom:
-

Oto - powiadam - podwórze waszej wysokości, oto obora, oto wszelkie

przybudóweczki, a oto...
Tylko patrzę - nie ma gęsiami.
Tak jakby gdzieś tu powinna być, ale jej nie ma.
Tfu, myślę, co to za nowe zwyczaje.
Idziemy z powrotem.
-

Oto - powiadam - podwórze waszej wysokości, oto obora...

Nie ma gęsiami. Gęsiami po prostu nie ma. Włóczędzy zaczęli się gniewać. A ja żem całe
obejście przeszukał pełzając na brzuchu i patrzę, jakby tu odzyskać wolność. Ale włóczędzy
chodzą za mną - boją się, że ucieknę.

background image

Padłem wtedy na kolana:
-

Wybaczcie - powiadam - małowartemu chłopu, siła niewidzialna nas zwodzi. Nie mogę

rozpoznać miejsca ukrycia.
Zaczęli mnie wtedy bić włóczęgowie narzędziami po j brzuchu i po wnętrznościach. Więc
krzyk podniosłem i bardzo okropny.
No dobra.
Zbiegli się chłopi i komisja.
Wyjaśniło się: skarb waszej wysokości był, ale gdzie | jest - nie wiadomo.
Zacząłem przysięgać na wszystkie świętości - nie 1 wiem, powiadam, co i jak, mam
przykazane oddać! liścik, a zamieszany nie jestem.
Póki się chłopi naradzali, co i jak, wzeszło słońce. -1
Rozglądam się: jasno jest i bezwarunkowo nie ma j gęsiami. Widzę, że ktoś rozebrał
gęsiarnię. “No -•! myślę sobie - tajemnica się zachowała. Teraz, Nazarze] Iljiczu panie
Siniebriuchow, trzymaj język za zębami."]
Ale komisja bardzo się zapaliła. I jakiś, pamiętam,! radziecki komisarz ryczy na całe gardło i
aż na mniej napiera.
-

Popatrzcie - mówi - rzućcie okiem na pańskiego] sługusa. Już dość dawno dokonała się

rewolucja, a oni ciągle jeszcze zachowuje swoje uczucia i zamiary i nie; chce wskazać, gdzie
znajduje się obszarniczy dobytek.! Oto jak go książęta całkowicie otumanili!
Ja powiadam:
-

Może tu nie ma żadnego otumanienia. A może ja z tą rodziną byłem jak swój. Byłem dla

nich jak członek] rodziny.
Jeden z komisji odzywa się:

-

Jeśli ty pochodzisz z ich rodziny, to my ci już pokażemy, gdzie raki zimują. Stań sobie

pod szopą, a my cię zaraz wyślemy w podróż do nieba.

Ja się odzywam:
-

Pod szopą stawać się nie zgadzam. A wy - powiadam - nieprawidłowo rozumiecie

moje poglądy. Nie było tak, żebym się w ich familii urodził, ale po prostu, powiadam, czasem
do nich zaglądałem. A względem ich rzeczy szukajcie według planu po wszystkich szopach.

Wszyscy oczywiście rozbiegli się po szopach, a w tej samej chwili włóczęgowie zbili się

w gromadkę, skoczyli przez płot i dali nogę.

No i oto ludzie kopią w szopach - zamieszanie jest okropne, ale nic się bezwarunkowo nie

znajduje.

Nagle jeden z komisji, taki najbardziej namolny, powiada:
-

Oni tu mieli jeszcze gęsiarnię. Trzeba będzie kopać w tym miejscu.

Na te słowa aż mi dech zaparło.
“No - myślę sobie - znaleźli. Książę - myślę sobie - teraz mi głowę urwie."
Zaczęli kopać w tym miejscu, gdzie była gęsiamia. I nagle widzimy, że tam nic nie ma.

Co to ma znaczyć?

“Czy może być - myślę - żeby książę wasza wysokość, ten stary gaduła, zmienił miejsce

ukrycia skarbu?" To mnie po prostu nawet uraziło.

Wtedy sam własnoręcznie przeszedłem z łopatą po wszystkich miejscach. Tak, widzę, że

nic nie ma. “Na pewno zresztą - myślę - przyjeżdżał tutaj młody książę wasza wysokość i on
na pewno namówił staruszka, żeby

background image

zakopał w innym miejscu, a może nawet, żeby wywiózł wszystko do miasta. Ale numer."
Wtedy jeden z komisji mówi do mnie:
-

Ty naumyślnie nas zwodzisz. Chcesz zachować pański dobytek.

Ja na to:
-

Przedtem może nawet chciałem zachować, ale teraz już nie, ponieważ ta światowa

familia dopuściła się względem mnie braku zaufania.
Ale oni już się ze mną nie ceregielili, związali mi ręce, niegroźnie chlasnęli po gębie i
odwieźli do więzienia. A potem przez rok trzymali na społecznych robotach za ukrywanie
szlacheckich kosztowności.
Oto jakie mi się przydarzyło światowe wydarzenie. I przez nie moje życie popłynęło w różne
strony, i przez nie doszedłem do więzienia i żebraczego przeznaczenia, i wiele się
napodróżowałem.
WIKTORIA KAZIMIROWNA
W Ameryce nie bywałem i, prawdę powiedziawszy, nic o niej nie wiem.
A co do zagranicznych mocarstw, to wiem co nieco o Polsce. I mogę ją nawet zdemaskować.
Podczas wojny z Niemcami trzy razy przechodziłem przez polską ziemię... I bez wątpienia
poznałem tę narodowość...
Nie, to narodowość całkowicie zbyt dumna. A pośród niej ludność płci żeńskiej szczególnie
zadziera nosa.
Tymczasowo pewnego razu spotkałem jedną polską
panienkę i zakochałem się w niej, i przez to taką poczułem do Polski sympatię, że, myślę
sobie: lepszej narodowości nie ma na świecie.

I takie mnie, wprost powiem, opadło zachwycenie, takie bielmo na oku, że co ona, ta cud

piękności, powie, to ja wykonuję.

Zabić człowieka, powiedzmy, nie potrafię - ręka mi zadrży, a dla niej zabiłem, i jeszcze

jednego starszawego młynarza też zabiłem. Chociaż nie własną ręką, ale przez chytry
osobisty pomyślunek.

A sam, aż żal pomyśleć, uwijałem się koło niej lekkomyślnie, niby narzeczony, bródkę

nawet przystrzygłem i całowałem jej podłe rączki.

Jest takie polskie miasteczko - Krewo. Na jednym końcu jest górka - tam się okopali

Niemcy. Na drugim końcu - też górka, tam myśmy nakopali okopów, i to polskie miasteczko
Krewo leżało sobie w dolince między okopami.

Polscy mieszkańcy oczywiście uciekli, a poniektórzy gospodarze, którym smutno było

porzucić dobytek - zostali. I aż dziwnie pomyśleć, jak oni tam żyli.

Kule nad nimi gwiżdżą a gwiżdżą, a oni żyją sobie po dawnemu.
Chadzaliśmy do nich w goście.
Bywało, idzie człowiek na zwiad albo na czujkę i po drodze bezwarunkowo zajdzie do

polskiej chałupy.

Najwięcej chodziło się do młynarza.
Był taki stary młynarz. Jego baba powiadała: ma on- gada - kapitał w gotowiźnie, tylko

nie powie, gdzie. Obiecał niby to powiedzieć przed śmiercią, a tymczasem czegoś się stracha
i kryje.

A młynarz faktycznie ukrywał się z gotowizną.

background image

W serdecznej rozmowie wszystko mi powiedział. Powiedział, że życzy sobie pożyć przed

śmiercią w całkowitym zadowoleniu rodzinnym.

- Niech się oni - powiada - ze mną takim owakim mało-wiele pocackają, bo jak tylko

powiem im, gdzie są pieniądze, obedrą mnie jak z łyka, porzucą za miły grosz, choć to
rodzeni krewniacy.

Rozumiałem tego młynarza i wyrażałem mu swoje współczucie. Współczułem mu, ale co

to za rodzinne zadowolenie, skoro chorobę ma taką, dusznicę, i paznokcie, przyuważyłem,
ma już sine.

No dobrze. Cackali się ze staruszkiem.
Stary wścieka się i wymyśla Bóg wie co, a oni tylko mu w oczy patrzą, tylko się przed

nim trzęsą, dygoczą, czy czego nie wyzna o pieniądzach.

A miał ten młynarz rodzinę: babę staruchę i nie rodzoną córeczkę, przepiękną panienkę

Wiktorię Kazi- mirownę.

Opowiedziałem światowe zdarzenie o skarbie księcia waszej wysokości - wszystko

szczera prawda: i o żebrakach, i że mnie bili podręcznymi narzędziami, tylko nie było
tamtego razu przepięknej Polki Wiktorii Kazimi- rowny. Była wtedy inna osoba, także chyba
Polka, małżonka młodego księcia waszej wysokości. A co się tyczy Wiktorii Kazimirowny, to
znajdować się tam wówczas oczywiście nie mogła. Była kiedy indziej i przy innej okazji...
Ona, ta Wiktoria Kazimirowna, była córeczką starego młynarza.

A jak się to stało? Od pierwszego dnia nawiązały się między nami nader przyjemne

stosunki... Raz, pamiętam, przyszliśmy do młynarza. Siedzimy, urządzamy chichy-śmichy, a
Wiktoria Kazimirowna, spostrze-
26
gam, cały czas się do mnie klei: to, wiecie, ramionkiem, to nóżką.

- Ho, ho - cieszę się - co za interesująca okoliczność.
A sam się tymczasem pilnuję, oddalam się od niej i przemilczam.
A potem ona bierze mnie za rękę i patrzy na mnie z przyjemnością.
- Ja - powiada - panie Siniebriuchow, mogłabym nawet pana pokochać (tak właśnie

powiedziała). I już coś czuję w piersiach. Tylko, powiada, mam do pana malutką prośbę:
poratuj mnie pan na rany boskie. Pragnę, powiada, odejść z domu do miasta Mińska albo do
jeszcze innego polskiego miasta, ponieważ - sam pan widzisz - marnuję się tu psu na budę.
Mój ojciec-stary młynarz - ma gotówkę, więc trzeba się dowiedzieć, gdzie ją trzyma.
Potrzebuję gotówki. Ja, powiada, nie nadużywam przeciwko ojcu mojego uczucia, ale on nie
dziś, to jutro bezwarunkowo umrze; chorobę ma taką- dusznicę - i boję się, że nic nie powie o
gotówce.

Zacząłem okazywać zdziwienie, a ona aż pochlipuje, zagląda mi w oczy i patrzy na mnie

z przyjemnością.

- Ach - powiada - Nazarze Iljiczu, ach, panie Siniebriuchow, z pana to najinteligentniejszy

tutaj i najprzyjemniejszy człowiek i jakoś to pan urządzi.
No dobrze. Wymyśliłem taki sposób: powiem staruszkowi, że z miasteczka Krewo mają
wszystkich wysiedlić... On bezwarunkowo wydostanie swój majątek... No i wtedy
przymusimy go do podziału.

Przychodzę do nich na drugi dzień, bródkę, wiecie, przystrzygłem, włożyłem świeżą

bluzę wojskową, słowem, zjawiam się jak uroczysty narzeczony.
27

background image

-

Zaraz, powiadam, Wiktoreńko, wszystko będzie wykonane.

Podchodzę demonstracyjnie do młynarza.
-

Tak a tak, powiadam. Teraz, powiadam, na pana, staruszku, koniec i kropka. Jutro

wyjdzie rozkaz: z powodu działań wojennych wysiedlić wszystkich mieszkańców miasteczka
Krewo.
Och, jak nie zadrży tu mój młynarz, jak nie poderwie go na łóżku... I tak jak stał, w samych
gaciach - szast za drzwi, słowa nikomu nie mówiąc.
Wyszedł na dwór, a ja ostrożnie za nim.
A pora była nocna. Księżyc. Każde ździebełko widać. A idzie on cały w bieli jak jakiś
szkielet. A ja kryję się za komórką.
A Niemiec, pamiętam, coś wtedy popukiwał. Ledwo przeszedł starowinka kilka kroków, i
nagle jak nie jęknie. Jęknie i za pierś się chwyta. Patrzę, a po tej bieli krew kapie.
“No, myślę sobie, zaszło nieszczęście - kula."
Patrzę, a on odwrócił się, opuścił ręce i - do domu.
Tylko widzę, że poszedł jakoś niesporo. Nóg nie ugina, sam nieruchawy, a krok ma ciężki.
Podbiegłem ku niemu, sam się boję, łaps go za rękę, a ręka już ziębnie, patrzę: a on już nie
dycha - nieboszczyk. I, wiedziony niewidzialną siłą, wszedł do domu, powieki ma
opuszczone, a jak stąpił na podłogę, to podłoga zadudniła - ziemia nieboszczyka przyzywa.
W domu podnieśli krzyk, rozstąpili się przed trupem, a on śmiertelnym krokiem doszedł do
łoża i tu go ścięło.
I taki na chałupę padł strach - siedzimy i aż oddychać nijako.

Tak oto zmarł przeze mnie młynarz i zginął na wieki wieków jego kapitał w gotowiźnie.
Okropnie się w tym momencie zasmuciła Wiktoria Kazimirowna. Płacze i płacze już cały

tydzień P tonie we łzach.

A jak przybliżę się do niej, to mnie odpędza i patrzeć na mnie nie może.
W ten sposób minął, pamiętam, tydzień - wreszcie do niej przychodzę. Widzę, że już po

łzach i że traktuje mnie nawet romansowo.

-

Coś ty - powiada - narobił, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow? Ty, powiada,

wszystkiemu jesteś winien, to teraz cierp. Tyś - powiada - doprowadził do zguby mojego
ojca. I na skutek tego straciłam absolutnie je30 pieniądze. A teraz wydobądź mi choć spod
ziemi jakąś niewielką gotówkę, bo jak nie, to - powiada g będziesz dla mnie najgorszym
zbrodniarzem i pójdę sobie, wiem już dokąd, do wojskowości - zapraszał mnie na ukochankę
chorąży Łapuszkin i przyobiecał nawet złoty zegarek z bransoletką.

Pokiwałem gorzko głową, że niby skąd taki jak ja ma wziąć gotówkę, a ona zarzuciła na

ramiona trykotażowy szal i pokłoniła mi się nisko:

-

Pójdę - powiada — bo czeka na mnie chorąży Łapuszkin. Żegnaj pan, z łaski swojej,

Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow!

-

Stój - powiadam - stój, Wiktorio! Daj mi trochę czasu, tę rzecz trzeba przemyśleć.

-

A co tu - powiada - jest do myślenia? Idź i ukradnij choćby spod ziemi, tylko spełnij

moją prośbę.

I olśniła mnie oto pewna myśl.
Na wojnie - myślę sobie - wszystko jest możliwe. Jak

background image

już na to poszło, to gdy Niemcy ruszą może do ataku - pomyszkuję po kieszeniach. I niedługo
nadarzyła się okazja.
Mieliśmy w okopach armatkę. Ech, jakże jej tam - pod tytułem Hotchkiss. Morska armatka
Hotchkiss.
Lufkę miała cieniuteńką, a pocisk taki minimalny, że aż patrzeć głupio. A strzelała, niestety,
nie- słabo. Strzeli i tak mierzy, aby rozwalić jak najwięcej.
Miała swego dowódcę - podporucznika marynarki Winczę. Podporucznik niczego sobie, ale
drań. Bić - to nawet nie bił, ale karniaka dawał za byle co.
A bardzośmy lubili tę armatkę i zawsze stawialiśmy ją w naszym okopie.
Tu, powiedzmy, kulomiot, a tam - kilka nawtyka- nych w ziemię chojaków i - armatka.
Bardzo ona dokuczała niemieckiej armii. W polski kościół biła w samą kopułę, bo siedziała
tam niemiecka czujka.
W kulomioty także biła.
I po prostu nie dawała Niemcom wyjścia do życia.
Ale zdarzył się raz przypadek.
Wykradli Niemcy nocną porą główną jej część - zawór. A do tego zabrali kulomiot. I aż dziw
pomyśleć, jak się to stało. Był całkowity spokój. Ja bezwarunkowo udałem się do Wiktorii
Kazimirowny. Wartownik przy armatce zadrzemał, a jego pomocnik, taka parszywa nędza,
poszedł do dyżurnego plutonu. W karty tam rżnęli.
No dobra. Poszedł sobie.
Tylko że gra on w karty, wygrywa i, psi syn, nie zainteresuje się i nie popatrzy, co się stało.

A stało się to, że Niemcy zgrandzili zawór od armatki.
Dopiero nad ranem pomocnik poszedł do armatki i widzi: leży wartownik,

bezwarunkowo utrupiony, a dokoła - fakt kradzieży. Co też się wtedy działo!

Podporucznik marynarki Wincza naskaku je na mnie niby jaki tygrys, cały dyżurny

pluton stawia pod broń i każdemu każe wziąć w zęby po karcie, a pomocnikowi wartownika -
trzy karty w wachlarz.

A pod wieczór jedzie i gorączkuje się wasza ekscelencja generał. Niczego sobie, dobry

generał. No, wiadomo, nie zanadto. Spojrzał na pluton i złość mu przeszła. Trzydziestu
chłopa jak jeden, a każdy trzyma w zębach po karcie. Uśmiechnął się generał.

- Wystąpcie - powiada - najpierwsze orły, zróbcie skok na Niemców, niszczcie

zagranicznego wroga.
Wystąpiło, pamiętam, pięciu, a ja z nimi. Generał wasza ekscelencja zachwyca się nami.
-

Lećcie nocą, powiada, najpierwsze orły. Przetnijcie niemieckie druty, wyniuchajcie

jakikolwiek bądź kulomiot i jeśli się nadarzy - zawór od armatki.

No dobra...
Poszliśmy, kiedy ściemniało. Ja poszedłem jak do tańca. Po pierwsze, miałem zamiar

osobisty, a prócz tego, miejcie na widoku, nie dbałem o swoje życie. Mnie się, wiecie,
fartowny los trafił.

W tysiąc dziewięćset pewno szesnastym, jak sobie zapamiętałem, chodził taki czarny,

ludzie mówili, że to był rumuński chłop. Z ptakiem chodził. Na piersi miał klatkę, a w klatce
- nie papuga, bo papugi są zielone, ale

background image

w ogóle jakiś przyzwrotnikowy ptak. I ten nauczony drań dziobem los każdemu jednemu
wyjmował - a mnie, pamiętam, sądzona planeta Rak i życie do dziewięćdziesięciu lat.

I różne tam jeszcze były poszczególne przepowiednie, że już zapomniałem, co i jak, ale

wszystko spełniło się kropka w kropkę.

I tu przypomniałem sobie te wróżby, i poszedłem, powiem otwarcie, jak na zabawę.
Podeszliśmy do niemieckich drutów. Ciemnica. Księżyca jeszcze nie było. Wycięliśmy

spokojnie przełaz. Zleźliśmy do niemieckich okopów. Przeszliśmy z pięćdziesiąt kroków -
proszę bardzo - stoi kulomiot.

Przychyliliśmy do ziemi niemieckiego wartownika i zatłamsiliśmy na miejscu...
Bardzo to dla mnie było nieprzyjemne, było mi nijako i w ogóle, wiecie, nocna mara. No

dobra.

Zdjęliśmy kulomiot z kół, każdy wziął swoje: ten koła, tamten skrzynkę amunicyjną, a

mnie, pamiętam, podsunęli największy, jaki był, ciężar - trzon kulomiotu. Prawie że cały
kulomiot.

I taki, żeby się rozpękł, był cholernie ciężki; tamci prawie luzem, krok za krokiem, aż

znikli mi z oczu, a ja sapię - szamoczę się, ponieważ przypadł na mnie taki ciężar.
Powinienem czołgać się do góry, ale patrzę - rów łącznikowy... To ja hyc do rowu
łącznikowego. A wtem zza rogu nagle wyłazi Szwab, takie wielkie chłopisko, takie byczysko,
i karabin trzyma gotowy do strzału. Rzuciłem kulomiot i też zmierzyłem do niego z karabinu.

Tylko czuję, że Niemiec chce strzelić, głowę mam na muszce.
Inny by się spietrał, inny - och, jak by się spietrał, a ja nic - stoję, nawet nie drgnę. A

gdybym tylko odwrócił się plecami albo szczęknął zamkiem - to bezwarunkowo byłby ze
mną koniec.

Tak oto stoimy jeden naprzeciw drugiego, a między nami wszystkiego pięć kroków. Jeden

się drugiemu przygląda i czeka, kto da nogę. A wtem Niemiec jak zadygoce, jak się obróci do
tyłu... I wtedy do niego strzeliłem. I przypomniałem sobie, jaki miałem zamiar osobisty.
Podczołgałem się do niego, pogrzebałem mu w kieszeni - paskudna robota. No, ale nic -
przemogłem się, wyjąłem portfel ze świńskiej skóry, wyjąłem zegarek w futerale (wszyscy
Niemcy noszą zegarki w futerale), zadałem sobie kulomiot na ramię i chodu na górę.
Doszedłem do drutów - nie ma przełazu. I czy to podobna po ciemku go znaleźć?

Zacząłem przedzierać się przez druty - trudno idzie. Lazłem z godzinę albo więcej,

poszarpałem sobie całe plecy, a ręce pokaleczyłem do cna. A jednak przelaz- łem. Tutaj
wreszcie odetchnąłem, zaległem w trawie, zacząłem sobie ręce opatrywać, bo krew aż sikała.

I całkiem zapomniałem, niech mnie diabli, że jestem jeszcze po niemieckiej stronie, a tu

już świta. Chciałem pobiec, ale Niemcy narobili nagle alarmu - ujawnili widocznie u siebie
okoliczność zajścia, zaczęli ostrzeliwać Rosjan i, wiadoma rzecz, gdybym zaczął się czołgać,
to natychmiast by mnie przyuważyli i utłukli.

A miejsce, jak się rozejrzałem, było całkiem odsłonięte i dalej nawet trawy nie było -

łyso. A do chałup będzie ze trzysta kroków.
3 - Punkt widzenia
_____
IPP. w fy.

background image

No, myślę sobie, koniec i kropka, leż teraz, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow, i dziękuj

trawie za ratunek. Dobra jest. Leżę.

A Niemcy możliwe, że się bardzo obrazili: nasi gwizdnęli im kulomiot i utłukli dwóch

bez żalu i przyczyny. Mszczą się, strzelają, powiem wprost, bez opamiętania.

Koło południa przestali strzelać, ale, patrzę, jak tylko się ktoś uwidoczni po naszej,

rosyjskiej stronie- to tam właśnie celują. No, myślę sobie - to znaczy, że bezwarunkowo
czuwają i że trzeba leżeć do wieczora.

Dobra jest.
Leżę godzinę. Leżę dwie. Zwracam uwagę na portfel - pieniędzy w nim sporo, ale

wszystkie zagraniczne. Zachwycam się zegarkiem. A słońce razi w głowę na całego, że
ażprzymdlałem. A przy tym pragnienie. No to zacząłem rozmyślać o Wiktorii Kazimirownie,
ale patrzę - z góry na mnie kruk nalatuje.
Leżę żywy, a on pewno myśli, że to padlina, i nalatuje.
Sykam na niego po cichutku: - Psss - powiadam. - Wynocha, a niechże cię szlag trafi!
Macham ręką, a on może nie wierzy, bo nalatuje prosto na mnie.
I taki ptasi piekielnik siada mi prosto na piersi, a złapać go nijak nie mogę, bo ręce mam tak
pokaleczone, że się nie zginają. A on w dodatku cholernie wali dziobem i skrzydłami.
Co go odpędzę, to się podrywa i znowu siada obok,
a potem znowu na mnie się zamierza i aż syczy. Krew, ścierwo, czuje na ręku.

No, myślę sobie, przepadłeś, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow! Kula cię ominęła, a tu

ptasi piekielnik, Boże przebacz, zmarnuje człowieka bez powodu.

Niemcy bezwarunkowo zaraz przyuważą, co się stało tutaj, za drutami. A stało się to, że

kruk człowieka pożera za życia.

Długo się tak szarpaliśmy. Ja wciąż staram się go uderzyć, tyle że na Niemców uważam,

a sam mało nie płaczę. Ręce mam pokiereszowane - krew z nich uchodzi, a ten jeszcze na
dodatek szczypie. I taka mnie złość na niego wzięła - ledwo się na mnie zamierzył,
krzyknąłem na niego: a kysz, wołam, parszywy draniu!

Krzyknąłem i bezwarunkowo Niemcy od razu usłyszeli. Patrzę - jak żmije czołgają się

Niemcy do drutów.

Zerwałem się na nogi - i chodu. Karabin tłucze mnie po nogach, a kulomiot ciągnie ku

ziemi. Tu Niemcy zawrzasnęli i zaczęli do mnie strzelać, a ja nawet nie padam na ziemię -
biegnę.

I szczerze mówiąc, nie wiem, jakim cudem dobiegłem do pierwszych chałup. Dopiero jak

dobiegłem, patrzę - z ramienia krew płynie - czyli że jestem ranny. Teraz już za chałupami
krok za krokiem dowlokłem się do swoich i zwaliłem się bez życia. A ocknąłem się,
pamiętam, w taborze, w ambulansie pułkowym.

Chwytam się od razu za kieszeń - zegarek jest, a portfela ze świńskiej skóry ani widu.

Albo go zostawiłem na miejscu - bo przez kruka nie mogłem schować, albo wykradli go
sanitariusze.

Gorzko zapłakałem, machnąłem na wszystko ręką i zacząłem poprawiać się na zdrowiu.

Poza tym dowia

background image

duję się, że u chorążego Łapuszkina przebywa tu, w taborze, piękna Polka Wiktoria
Kazimirowna.
No dobra.
Minął może tydzieó, dali mi świętego Jerzego i w takiej postaci przychodzę ja do chorążego
Łapuszkina.
Wchodzę do chałupy.
-

Moje najniższe - powiadam - waszej wielmożnoś- ci, moje najniższe, i owszem, piękna

Polko Wiktorio Kazimirowno!
Patrzę, a oboje wpadli w pomieszanie. A on wstaje i ją zasłania.
-

Czego - powiada - sobie życzysz? Ja cię już dawno przyuważyłem, że pod oknami

łazisz. Wynoś się stąd - powiada - do diabła.
A ja pierś wypinam i tak dumnie odpowiadam:
-

Choć pan - powiadam - jesteś przy stopniu oficerskim, ale sprawa jest niestety cywilna i

mam prawo porozmawiać jak każdy jeden. Niech ta piękna Polka - powiadam - sama między
nami wybiera.
Jak on na mnie wrzaśnie:
-

Ach ty - zawołał - taka i owaka nędzo! Jak ty śmiesz tak się wyrażać... Zdejmij,

powiada, Jerzego, bo cię zaraz z pewnością uderzę.
-

Nie - odpowiadam - wasza wielmożność, ja zażarcie walczę i krew przelewam, a pan -

powiadam - mnie nie dosięgniesz.
A sam tymczasem skoczyłem do drzwi i czekam, co powie ta piękna Polka.
Ale ona milczy i chowa się za plecami Łapuszkina.
Westchnąłem nader gorzko, splunąłem, śliną na podłogę i poszedłem sobie.

Ledwo wyszedłem za drzwi, słyszę tupot czyichś nóżek.
Patrzę: biegnie Wiktoria Kazimirowna, szal trykota- żowy spada jej z ramion.
Podbiegła do mnie, wczepiła się w rękę ostrymi pazurkami i słowa nie może wymówić.

Ale po małej chwilce całuje mnie przepięknymi usteczkami w rękę i tak się odzywa:

- Niziutko kłaniam się panu, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow... Niech mi pan

przebaczy, takiej a takiej, ale różne losy nam pisane...

Chciałem paść w tej minucie przed nią, chciałem powiedzieć coś wyjątkowego, ale sobie

wszystko przypomniałem i przemogłem się w sobie.

- Nie ma dla ciebie przebaczenia, piękna Polko, na wieki wieków amen.

DIABELSTWO

Na swoje życie uskarżać się nie mogę. Życie miałem, szczerze powiem, wprost

wspaniałe.

Tylko żadną miarą nie mogę, przyuważcie sobie, osiąść na jednym miejscu i zażywając

spokoju gładzić się po brodzie.

Wciąż mi się przydarza coś osobliwego... Do swojej fantazji zaufania nie mam, ale

najpewniej stoi mi na zawadzie jakieś diabelstwo.

Rachowałem sobie, że na przykład z wojny niemieckiej zwolnię się do domu. W domu,

myślę sobie, została cała gospodarka. A tu nie, wszystko zwaliło się na mnie, powiem
szczerze, bez żadnej mojej winy. Wiem, co to

background image

więzienie i żebracze przeznaczenie, tak że nawet zmuszony byłem nająć się za parobka do
swego przyjaciela od serca. I to, przyuważcie sobie, mając całkowicie własne rodzinne
gospodarstwo.
Tak już jest. Przy całkowitym gospodarstwie nie mam teraz ani chaty, ani gęsi siodłatej. Takie
to sprawy!
A stało się to tak:
Z więzienia zwolnili mnie, powiem szczerze, całkiem na goło. Z więzienia wyszedłem
rozzuty i rozebrany.
No, myślę sobie, gdzież ja się taki goły podzieję - jak tu do domu iść? Muszę się w Pitrze
obsprawić.
Wstąpiłem do milicji miejskiej. Służę miesiąc i dwa, wciąż pełen utrapienia, patrzeć - a tu
prawie dwa lata zeszło od zakończenia niemieckiej kampanii.
No, myślę sobie, czas jechać, aby tylko uzbierać trochę grosza.
I takie mi się przydarzyło spotkanie.
Stoję sobie raz na placu Urickim, patrzę, a tu wali na mnie jakiś w sukiennych bryczesach.
-

Poznajesz - pyta - Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow? To ja, twój przyjaciel od serca.

Patrzę: faktycznie - gęba znajoma. Przypominam sobie: bezwarunkowo to przyjaciel od
serca, nazwiskiem Utin.
Zaczęliśmy wspominać kampanię, zaczęliśmy się radować, a on, widzę, dumny z czegoś,
bierze mnie za rękę.
-

Chcesz - powiada - poznać mój życiorys? Jestem komisarzem i mam całkiem znakomite

stanowisko w sowieckim majątku ziemskim.
- No cóż - powiadam - drogi mój przyjacielu Utin,
każdy po swoje, z każdego,.powiadam, człowieka inny pożytek. A ty, człowieku, masz duże
zdolności i wspominam po dziś dzień różne twoje historyczne opowieści i przeżycia. I o
Pepinie Małym też pamiętam. Wielkie ci dzięki!

A on nagle wpadł w wielki zachwyt nade mną.
-

Chcesz - powiada - to jedź do mnie, będziemy żyli rączka w rączkę i po przyjacielsku.

-

Dziękuję - powiadam, drogi przyjacielu Utin, rad bym, ale muszę się spieszyć do

mojej rodzinnej wioski.

A on wyjął skądeś skórzany portfel i wygrzebał z niego dziesięć stów.
-

Masz - powiada - bierz, jeżeli już tak. Jedź do swojej rodzinnej wsi albo wydaj

inaczej - mnie teraz wszystko jedno.

Wziąłem pieniądze i adres.
“No cóż - myślę sobie - i ja dla niego też niemało zrobiłem, a tu całkiem niezła okazja -

pojadę na razie do swojej wsi. A potem się zobaczy. Może rzeczywiście pogoszczę pod tym
adresem. Podziękować Utinowi - myślę sobie - odwdzięczył mi się za moje starania."

To prawda: na froncie zawsze go kryłem. Tam, powiedzmy, natarcie albo zwiad, a ja walę

prosto do dowódcy plutonu. Tak i tak, powiadam, Utina żadną miarą nie trzeba posyłać. Nie
daj Boże, trafi go kula, a to przecie człowiek kształcony i razem z nim przepadnie duża
wiedza.

I przy mojej pomocy wzięli go na skoczybruzdę i tak oto przez całe życie, to znaczy przez

całą niemiecką kampanię, mierzył kroki do szwabskich okopów.

Tak odbyło się to nasze spotkanie i wkrótce potem

background image

zebrałem się w drogę i pojechałem w moje rodzinne strony.

I oto, pamiętam, podchodzę marszowym krokiem do swojej wioski, raduję się byle

śmieciem, zachwycam ' się, ale patrzę - naprzeciw mnie wlecze się pop, niechże go licho.

No, myślę sobie, teraz nieszczęście gotowe. A sam, niby nic, podchodzę do niego.
-

Szanowanie - powiadam - ojcze Sergiuszu! Piękny dziś mamy dzień.

A on jak ode mnie odskoczy.
-

O-jej-jej - mówi - czy to doprawdy ty, Nazarze Iljiczu Siniebriuchow, czy też mi się

twoja postać majaczy?

-

Tak - powiadam - doprawdy, ojcze Sergiuszu, ale cóż to się, powiadam, stało -

niechże mi na Boga ojciec \ odpowie.

-

Jakże - powiada - co się stało? Ja za twoją duszę odprawiam mszę żałobne i wszyscy

mamy cię za zmarłego nieboszczyka, a ty, popatrzcie, żyjesz... A twoja małżonka, powiada,
wyobraź tylko sobie, jest już nawet po sowieckim ślubie z jegorem Iwanyczem.
-

O-jej-jej - odpowiadam - cóżeście ze mną zrobili! Bardzo się zdenerwowałem i aż

dygocę.

No, myślę sobie, gotowe nieszczęście. Nic więcej nie powiedziałem do popa i pognałem

do domu.

Wbiegam do własnej, przyuważcie sobie, chałupy, patrzę, a oni tam już siedzą we dwoje:

moja baba Matriona Wasiljewna Siniebriuchowa i Jegor Iwanycz. Popijają herbatę.
Pokłoniłem się nisko.

- Niech się wam - powiadam - słodko pije! tk> lu się

takiego przydarzyło, Jegorze Iwanowiczu Kłopow, nie dręczcie mnie na litość boską.

A sam nie mogę już dłużej ścierpieć i wypatruję po kątach swoich gratów.
- No i - patrzę - łaska boska, jest i kuferek, i wiszą moje rodzone spodnie, i szynel -

wszystko jest na swoim miejscu.

Tylko że nagle podchodzi do mnie Jegor Iwanycz i rączką zaczyna wymachiwać mi przed

nosem.

- Ty - powiada - nie dotykaj rękami cudzych rzeczy, bo nie odpowiadam za siebie.
- Jak to - nadmieniam - co za obce rzeczy, Jegorze Iwanyczu, jeżeli to pod każdym

względem moje spodnie. O, tu nawet, popatrzcie - chemiczny podpis: En Siniebriuchow.

A on na to:
- Nie ma tu twoich portek i być nie może - tu, powiada, wszystko jest moje do spółki z

Matrioną Wasiljewną.

A sam ujmuje Matrionę Wasiljewnę za łokieć i za rękę i wyprowadza, na ten przykład, na

środek chałupy.

- To - powiada - jestem ja, a to moja regularna małżonka, szanowna Matriona Wasil

jewna. I wszystko bez żadnych wątpliwości regularnie i według prawa.

Tu Matriona Wasil jewna pokłoniła mi się i powiada:
- Tak jest, to najprawdziwsza prawda. Idź sobie z Bogiem, Nazarze Iljiczu Siniebriuchow,

i nie wtrącaj się, na miłość boską, do postronnego szczęścia.

Znowu się zdenerwowałem, widzę, że wszystko mi się zmarnowało, i uderzyłem tego

Jegora Iwanycza. A uderzyłem, powiem szczerze, nie ze złości i nie za

background image

mocno, a tak, dla własnego honoru. A ta żmija naumyślnie upadła na wznak. Nogami wierzga
i rzyga krwią.

-

O-jej-jej - woła - mordują!

Zaczęli schodzić się chłopi. I przewodniczący też przyszedł. Nazwiskiem Riucha. Zaczęli

krzyczeć, zaczęli podnosić z podłogi Jegora Iwanycza...

Ale tu patrzę, że wielu ma dla mnie podziw i trzyma moją stronę, a nawet podjudza

względem Jegora Iwanycza.

-

Pobij - judzą - Jegora Iwanycza, to my, powiadają, kupą mu jeszcze dołożymy i nawet

może zdarzyć się mimowolne zabójstwo. A wtedy twoja była żona, Ma- triona Wasiljewna,
będzie wolna.

Ale widzę, że przewodniczący Riucha poszeptał trochę z Jegorem Iwanyczem i

podchodzi do mnie.

-

Czego ty, powiada, zakłócasz tutaj nieporządek? Co ty się, taka twoja nie moja,

wystawiasz przeciwko -nam? My już teraz kontr twoją rewolucję dobrze znamy i nawet
jakby co, to mam świadków.

Widzę, że chłop ma za złe, i spokojniutko mu tłumaczę:
-

Ja - powiadam - nie zakłócam nieporządków. Ani trochę. Ale, powiadam, jakże to tak,

jeżeli to moje łachy, to mam się przecie prawo do nich dotknąć. A portki, powiadam, są moje,
popatrzcie - chemiczny podpis.

A ten padalec wyjmuje jakiś tam papier i czyta.
-

Nie - powiada - nic z tego nie będzie. Lepiej byś, powiada, poszedł sobie, gdzie oczy

poniosą. Sam rozważ: sąd, sprawa, karne śledztwo, na wszystko to zejdzie rok albo dwa, a
żreć przecież faktycznie musisz.
A do tego może się okazać, że jesteś dezerterem z frontu pracy.
I tak obrócił całą sprawę, że pokłoniłem się niziutko wszystkim obecnym.
-

Zgoda - odpowiadam■- pójdę, gdzie oczy poniosą. Żegnajcie na zawsze! Tylko niech mi

jeszcze odpowie Matriona Wasiljewna, gdzie jest mój synek rodzony, chłopczyna Ignaś?
A ta ropucha odpowiada łagodnym głosem:
-

Syn wasz, chłopczyna Ignaś, jeszcze łońskiego roku zmarł na hiszpańską chorobę.

Zazgrzytałem zębami, rozejrzałem się po wszystkich czterech kątach - widzę, że wiszą
wszystkie moje sercu miłe łachy, pokłoniłem się po raz drugi i wyszedłem jak najspokojniej.
Wyszedłem za wieś. Siadłem sobie na pieńku. Mar- kocę się. Ale czuję, że ktoś ociera mi się
o nogi.
I widzę, że ociera mi się o nogi nieduża biała suczka. Ogonkiem kręci, popiskuje, w oczy mi
patrzy i uwija mi się przy nodze.
Zapłakałem gorzko i głaszczę suczkę.
- Gdzie my się, suczko, pytam, oboje podziejemy?
A ona jak nie za wyje, jak nie zaskuczy, jak nie
zakręci zadem, aż mi dreszcz przeszedł po ciele z niepojętego lęku.
Spojrzałem na nią jeszcze raz i aż zadrżałem.
“Skąd się - myślę - wzięła ta suczka? - Jak tylko sobie to pomyślałem, zerwałem się szybko i
chodu od niej. - Ehe - myślę sobie - to nie bez przyczyny, to może właśnie jest moje
diabelstwo w postaci niedużej suczki."
Idę szybko, ale patrzę - biegnie za mną.

background image

Schowałem się za drzewo, a ona coraz to niucha jakąś trawkę, poniuchała i, widzę,

znalazła mnie, znowu uwija się u nogi i patrzy mi w oczy. Taki mnie strach obleciał, że za
krzyczałem na głos i zacząłem uciekać.

Biegnę po lesie - aż trzeszczy dokoła, a ona za mną w skok pędzi i dogania mnie.
Ile czasu biegłem - nie pamiętam, ale słyszę jakby głos wewnętrzny, który prosi:
- Padnij... pa-adnij...
Upadłem na ziemię, zanurzyłem głowę w trawę i zaczęło mi się coś majaczyć. Czy to

wiatr zaszeleści w górze, czy złamie się gałązka - mnie tak czy inaczej wciąż się wydaje, że
dogania mnie suczka i za chwilę chwyci zębami, a może nawet przegryzie gardło i będzie
chłeptać moją krew.

Tak oto przeleżałem godzinę, a może dwie, nie śmiem unieść głowy, aż zacząłem tracić

przytomność.

Nie wiem, może w tym momencie zasnąłem, tyle że wstaję rano, patrzę: a suczka ociera

mi się o nogi. A we mnie nie ma już nijakiego strachu i nawet pojawił się jakiś wewnętrzny
śmiech.

“Przecież to - myślę - psina z mojego podwórza. Może nie chciała zostać z Kłopowem i

przylgnęła do mnie jako do swego prawowitego pana."

Pogłaskałem suczkę, ale sam faktycznie jeszcze mam obawy.

- No - powiadam - musimy iść. Mam, powiadam, takiego przyjaciela od serca, Utina. I do
niego właśnie pójdziemy. Będziemy z nim żyć rączka w rączkę i po przyjacielsku. Chodź ze
swoim prawowitym panem.

Tak jej powiedziałem, jakby wczoraj nic między

nami nie zaszło. Wstaję i idę sobie spokojniutko. Ona bezwarunkowo za mną.
Przychodzę na ten przykład do jakiejś wsi i pytam:
-To - powiadają - jest bardzo daleko i trzeba tam iść może z pięć dni.
-

O-jej-jej - powiadam - co ja teraz zrobię? Jeżeli tak, powiadam, to dajcie mi pół

bochenka chleba.
-

Coś ty - mówią - nieznajomy przechodniu, tu dokoła wszyscy głodują i sami by wzięli,

gdybyś dał.
Tak więc nic mi nie dali, a w następnej wsi też nie dali i poszliśmy całkiem głodni z tą moją
suczką.
A w dodatku, nie pamiętam już gdzie, przyczepił się do nas taki przeogromny pies.
I tak oto idziemy we trójkę, ja głoduję, a psy faktycznie niuch tu, niuch tam i znajdują sobie
pożywienie.
Tak głodowałem w te dni, niech je diabli, że zacząłem żreć wszelkie paskudztwo i blekoty, i
nawet, pamiętam, zeżarłem żabę.
Teraz, choćby mnie nawet ozłocili - do ust bym tego nie wziął, a wtedy zjadłem.
Było to, jak pamiętam, pod koniec drogi. Pod wieczór, na ten przykład, bardzo osłabłem,
zacząłem zbierać różne grzyby i jagody, a wtem patrzę: skacze żaba.
I przypomniałem sobie, jak mówił mój przyjaciel od serca, że w obcych krajach faktycznie
jedzą te żaby i że na smak są one lepsze od jarząbków. I ponoć sam jadł i chwalił sobie.
Złapałem więc żabsko i pourywałem mu łapy. Rozpaliłem ognisko i na rozgrzany kamień
położyłem te łapki, aby się upiekły.

background image

A jak się upiekły, to dałem jedną suczce, a ta zżarła jakby nigdy nic. Zacząłem jeść i ja.
Smaku, powiem otwarcie, nie było w tym żadnego, tylko w ustach obrzydliwość.
Może trzeba ją było jeść z solą - nie wiem - ale do ust już więcej tego nie wezmę.
Ale tę żabę jednak zjadłem. Porzygałem co nieco. Zagryzłem jeszcze grzybkami i

powlokłem się dalej.

Nie pamiętam, jak długo szedłem, aż wreszcie doszedłem tam, gdzie potrzeba. Pytam:
- Czy tu mieszka przyjaciel od serca Utin?

-

Tak - powiadają - faktycznie tu mieszka przyjaciel od serca Utin. Wejdźcie do tego

domu.
Wchodzę ja do domu, a suczka, przyuważcie sobie, wije mi się u nóg, a psisko idzie za nią. I
oto wchodzi do lokalu przyjaciel od serca i wyraża zdziwienie:
-

Czy to naprawdę ty, Nazarze Iljiczu towarzyszu Siniebriuchow?

-

Tak jest - powiadam - bezwarunkowo. A bo co? - powiadam.

-

Nic takiego - powiada. - Ja cię - mówi - nie przepędzam i nic naprzeciw tobie nie mam,

ale w ogólności jakże to tak? Ja tu już mam tatusia na pomieszkaniu. I mój tatuś na pewno
będzie przeciwny. To bardzo niezgodliwy staruszek. A osobiście, powiada, to cieszę się
nadzwyczaj i jestem uszczęśliwiony z twojego przybycia.
Na to ja mu z dumą odpowiadam:
-

Nie - odpowiadam - drogi mój przyjacielu Utin, widzę, że nierad jesteś, ale, powiadam,

przyszedłem tu nie w gości i nie po znajomości. Przyszedłem tu,

powiadam, nająć się za roboczego parobka, ponieważ nie mam teraz ani chaty, ani gęsi

siodła tej. Utin pomyślał.

- No - powiada - niech będzie. Żebyś wiedział, że nie ma na świecie lepszego ode mnie

człowieka. Dla każdego jestem, powiada, jak ojciec rodzony. Ja cię, powiada, doskonale
urządzę. Stawaj do roboty w moim gospodarstwie. Tak właśnie powiem tatusiowi.

I nagle, przyuważcie sobie, z bocznych drzwi wchodzi taki jeden staruszek. Taki

czyściuteńki starowina. Bluzę nosi niebieściuchną, pasek ma bezwarunkowo jedwabny, a za
paskiem - chusteczkę do nosa. Smarka się w nią delikatnie albo też twarzyczkę sobie nią
ociera. A nóżkami to tylko tak przebiera po podłodze, tak szura, padalec, nowymi
kamaszkami.

-

No i podchodzi do mnie.

- Jestem - powiada - tatuś Utin. Po kiego licha, powiedz, przypętałeś się tu z psami?

Upraszam pamiętać, powiada, że ja psów nie lubię, nie znoszę i nienawidzę. Wszędzie
paskudzą i mogą ugryźć.
I widzę, że co i rusz próbuje szturchnąć nogą moją suczkę.

I od razu mi się okropnie nie spodobał, i suczce mojej, widzę, też się nie spodobał, ale

odpowiadam mu tak:

-

Nie - powiadam — nie obawiaj się, staruszku, one nie gryzą...

Ledwo to powiedziałem, gdy suczka moja jak nie warknie, jak nie skoczy na staruszka i

nie chwyci go zębami za lewą rękę, że się aż przewrócił. Podbiegliśmy do staruszka... Wtem
patrzę, a moja suczka uciekła. Pies, faktycz-

background image

nie, został, pies, przyuważcie sobie, nie przepadł, a suczki nie ma.

Ludzie mówili potem, że podobno widzieli ją na podwórzu, że podobno gryzła kość, ale

to chyba wątpliwe, nie wiem, nie widzi mi się to... To bardzo dziwna sprawa...

No więc zbliżyliśmy się do staruszka. Wezwano felczera, felczer obejrzał rankę.
-

Tak - powiada - jest to psie ugryzienie niedużej suczki. Ranka jest nieduża. Malutka.

Nie zaprzeczę. Ale, powiada, nauka jest tu całkowicie bezsilna. Trzeba zawieźć staruszka do
Paryża, bo suczka pewno była wściekła. A tam zrobią mu operację.

Staruszek usłyszawszy to zadrżał i popatrzył na mnie.
-

Bijcie go! - zawołał. - To on poszczuł suczkę, on nastawał na moje życie. Oj-jej-jej,

powiada, umieram i przykazuję wam przed śmiercią: pędźcie go stąd na zbity łeb.

-

No, myślę sobie, ale sobie nieszczęścia napytałem przez tę białą suczkę. Nie na

próżno przestraszyłem się jej w lesie.

Wtedy podszedł do mnie przyjaciel od serca Utin.
-

Tu - powiada - na lewo są drzwi. Od tej chwili nie ma między nami przyjaźni.

Wziąłem ze stołu skibkę chleba, pokłoniłem się na wszystkie cztery strony i poszedłem

sobie spokojnie.
ZAKAZANE MIEJSCE

Wielu takich jak nie przymierzając i nie ja chodzi od czasu niemieckiej kampanii po

rosyjskiej ziemi i nie wie, czego by się uchwycić.

I słusznie. Czego ma się uchwycić człowiek, jeśli każdy przedmiot, zwróćcie z łaski

swojej uwagę, nawet świńskie koryto ma swoje przeznaczenie, a człowiekowi jego celowe
przeznaczenie jest niewiadome? I przez to człowiek sam musi sobie znaleźć, czego by się
uchwycić.

I przez to właśnie od początku niemieckiej kampanii wielu takich chodzi po ziemi

rosyjskiej nie rozumiejąc, co i jak.

Takich ludzi widywałem niemało i nie pozwolę nimi gardzić. Taki człowiek to dla mnie

najdroższy druh i najlepszy przyjaciel. Ponieważ taki człowiek szuka własnej celowości. I ja
także tego szukam. Ale nie mogę znaleźć, ponieważ zdarzają mi się różne klęski, historie i
przypadki.

Są oczywiście takie zakazane miejsca, gdzie oprócz takich jak ja chadzają jeszcze inni.

Łobuzy. Ale takiego okropnego łobuza ja dostrzegam od razu. Tylko spojrzę i widzę, co z
niego za człowiek.

Ja ich chyba rozróżniam nawet po chodzie, po najmniejszym choćby znaku.
Pamiętam, spotkałem takiego człowieka. Przez niego też mi się przydarzyła

nieprzyjemność. A spotkałem go w lesie.

Wyobraźcie sobie, tu stoi pień, a on siedzi na pniu. Siedzi i na mnie patrzy.

4 - Punki widzenia
49

background image

A ja idę, wiecie, tak odważnie, jakbym go w ogóle nie zauważył.
A on się nagle do mnie odzywa:
- Ty - powiada - kim jesteś?
Więc mu odpowiadam:
-

Niech się pan - mówię - nie przestrasza, bo ja idę ot tak sobie do jakiejś tam wsi w

urodzajne okolice za roboczego parobka.
-

Ale - powiada - głupi (czyli o mnie). Po co ty idziesz na roboczego parobka, jeśli ja

pragnę może zrobić z ciebie człowieka? Ty, powiada, od razu mi się spodobałeś z
zewnętrznej powierzchowności i biorę sobie ciebie na kompana. Wielkie szczęście ci się
trafiło.
Więc przysiadłem się do niego.
-

Coś ty? - odpowiadam. - Mnie by się - mówię - mój ty miły przyjacielu, bardzo przydały

jakie buciki.
p Hm - powiada - buciki... Też mi dziwo... Z tym, powiada, problem jest większy. Z tym jest
nawet bardzo wielki problem.
I sam jakoś tak dziwnie podśmiewuje się, okiem do mnie mrugiem mruga i ciągle przemawia
dość chytrymi słowami.
Patrzę ja na niego: chłop z niego potężny i okropnie wysoki, a włosy, zwróćcie uwagę,
zewsząd mu rosną, całkiem, jak by tu powiedzieć - leśny człowiek. I rękę też ma osobliwą.
Prawą rękę ma całkiem zwyczajną, a na lewej ręce nie ma palców.
-

Cóż to - wypytuję - przyjacielu, względem palców na wojnie ucierpiałeś?

- Ależ nie - okiem mruga - po co od razu na wojnie.
To, powiada, miałem małą sprawę. Kryminalno-poli- tyczną. Dziabnęli mnie przypadkiem
siekierą.

-A jaki to - wypytuję - niech się pan nie obrazi, był przypadek?
-A przypadek - powiada - był bardzo zwyczajny: nie pchaj łap na cudzy stół, gdy siekiera

ostra.

Wtedy spojrzałem na niego jeszcze raz i dostrzegłem, co to za człowiek.
Więc trochę onieśmieliło mnie i mówię:
- Nie - powiadam - miły mój przyjacielu. Mnie z tobą nie po drodze. Płyniemy różnym

kursem. Ja, powiadam, miej to pan na uwadze, nie pójdę na sprawę kryminalno-polityczną.
Jestem człowiekiem, powiadam, dosyć łagodnym i potrzeby mam nieduże. I proszę, żebyś
mnie pan zostawił w spokoju w mojej dalszej drodze.

Tak mu to wszystko opowiedziałem, wstałem i poszedłem.
A on do mnie woła:
-Więc na to wychodzi, żeś dureń i stara dziurawa szmata (czyli o mnie). Wynocha, mówi,

zjeżdżaj, pókiś cały.

Ja bezwarunkowo za brzózkę, za sosenkę, byle dalej.
No więc, pamiętam, przyszedłem do wsi i wybrałem najbogatszą chatę. Wstąpiłem.

Myślę sobie - najmę się tu za parobka. Karmić będą pewnie nieźle. Bo mocno osłabłem. No i
wstąpiłem.

A mieszkał tam chłop Jegor Sawicz. I taki przepięknie rozmowny chłop z tego Jegora

Sawicza, że aż dziw pomyśleć. Posadził on mnie, na ten przykład, przy stole, poczęstował
chlebkiem.

background image

- Tak - odpowiada - to się da zrobić. Wezmę cię na robotnika. Proszę bardzo. Względem

czego innego - nie wiem, może - ale co do tego - to dla twojej największej przyjemności
mogę zrobić. Interesów tutaj mam niedużo i nawet całkiem za mało, a w ogóle roboty u mnie
prawie nie ma, ale za to będę się miał z kim słowem przerzucić. Bo moja baba całkiem głupia
i durnowata. Tylko by cały czas piła i żarła, i o życiu wróżyła z kart. Tylko sobie wyobraź.
Więc powiem wprost, że ciebie wynajmę z nie lada przyjemnością. Tylko, powiada, mity
mój, według sumienia ci powiem, że miejsce tu u nas zakazane. Wielkie tu mnóstwo ludzi
popsutych do szpiku kości. Włóczęgi wszelkie chodzą tam i z powrotem pod sztandarem
bandytyzmu. Nawet pop tutejszy też utonął dobrowolnie, a latem na ten przykład mamę
mojej baby zabili z przypadku. Tu, mój przyjacielu, okolice są całkiem zakazane. Śmierć
chodzi tam i z powrotem i wymachuje swoją kosą. Ale jeśli nie jesteś bardzo strachliwy, to
pozostań.

Tak pogawędziliśmy sobie do wieczora, a wieczorem jego baba podaje jedzenie.
Przypiąłem się do gorącego, a ów Jegor Sawicz mówi i mówi, i aż śpiewa o różnych tam

interesach, interesi- kach, i cały czas sprowadza rozmowę na najokropniejsze przedmioty i
przygody, a sam drży i cały jest w strachu.

Opowiedział mi on wtedy, pamiętam, wydarzenie

0 tym, jak zabili babcię Wasylisę. Jak babcia Wasylisa przysiadła przy kupce śmieci, a ten
zabójca wali w nią
1

wali z rewolweru, i cały czas, wiecie, obok celu. Tylko raz trafił, a potem wszystko

szło obok.

A sprawa była taka:

Przyszli do niego, na ten przykłady dwaj i usiedli przy stole bez słowa. A babcia Wasylisa,
świętej pamięci, żmija była, nie babcia.
No dobra. Babcia Wasylisa widzi, że tak śmiało usiedli, więc do nich:
-

Wy - powiada - czerwoni może albo z pewnością biali?

Tamci uśmiechnęli się pod nosem i mówią:
-

A ty, mamusiu, zgadnij. Jeśli zgadniesz, poczęstujemy cię wieprzowym szpikiem, a jeśli

nie, to bardzo przepraszamy, ale wyślemy na tamten świat. Życie teraz nie ma dokładnie
określonej wartości, a to dla nas będzie jakby ciekawa zabawa, która nam doda ochoty do
dalszej podróży.
Babcia Wasylisa przestraszyła się i zadygotała. Najpierw powiedziała tak, a potem owak.
Tamci mówią:
-

Nie, mamusiu, nie zgadłaś. My z zielonej armii. Idziemy przeciwko białym i przeciwko

czerwonym pod hasłem: “Hej, dopal się, łuczywo moje".
Wtedy wzięli babcię za rękę i zastrzelili ją na podwórzu.
I kiedy Jegor Sawicz o tym opowiedział, zrobiłem mu wymówkę.
-

Cóżeś ty - wymawiałem mu - za babcią się nie wstawił? To zupełnie niedopuszczalne

zjawisko.
A on na to:
-

Tak - powiada - niedopuszczalne, wiem to, ale, powiada, gdyby ona mi była rodzoną

matką - to owszem, to ja jako człowiek bardzo wybuchowy może bym go nawet zębami
zagryzł, ale ona przecież nie była

background image

mi matką rodzoną, to matka mojej baby. Sam wyrozu- muj, po co się miałem pchać?
Już się z nim nie sprzeczałem, sen mnie zaczął morzyć, a on cały jak w ogniu i sam siebie na
straszne rzeczy podjudza.
-

Chcesz - powiada - to ci jeszcze o popie opowiem? Bardzo to, mówi, wspaniałe życiowe

zjawisko.
-

No cóż - odpowiadam - mów, jeśli tak ci pasuje. Ty, powiadam, jesteś teraz gospodarz.

Zaczął on wtedy opowiadać o popie, jak pop utonął.
- Żył sobie - mówi - pop Iwan i, wyobraźcie sobie...
Mówi to, a tu słyszę, że ktoś puka do drzwi i głosowy
bas pyta, czy może wejść.
I oto, wyobraźcie sobie, wchodzi ten sam bez palców, wita się z gospodarzem i do mnie cały
czas mrugiem mruga.
-

Zezwólcie - powiada - przenocować. Nocka, powiada, ciemna, więc się boję. A

człowiek ze mnie zamożny. Mogą mnie okraść.
I sam, ropucha jedna, śmieje się.
A Jegor Sawicz w myślach aż podskakuje.
-

Niech będzie - mówi - iiiech będzie. Ja mu o popie też opowiem... Żył sobie, powiada,

jeden pop i, wyobraźcie sobie, że w nocy zawył u niego pies...
Spojrzałem wtedy na bezpalcego, a ten się podśmie- wuje, gadzina jedna. A sam wyciąga
srebrną papieroś- niczkę i zapala papierosa.
“Ale - myślę sobie - złodziej i Sybirak. Nie inaczej, tylko kogoś wypatroszył. Ale ładną rzecz
zwędził."
A ta rzecz to całkowicie luksusowa wielkopańska papierośnica. Zapamiętałem, że tam na niej
był jakiś owad, jakaś świnka czy literka.

Zonieśmielałem znowu i mówię, żeby się podtrzymać na duchu.
- Tak - powiadam - co do psa, to ty, Jegorze Sawiczu, mówisz słusznie. To nieprawda, źe

śmierć jest w postaci staruchy z kosą. Śmierć to coś takiego malutkiego i kosmatego, toczy
się i podśmiewa. Dla człowieka jest niewidzialna, a pies na ten przykład widzi ją, i kot też
widzi. Pies, kiedy zobaczy, pysk trzyma przy ziemi i wyje, a kot parska i sierść się na nim
stroszy. A ze mnie, mówię, taki człowiek, że choć śmierci nie dojrzę, to mordercę widzę z
daleka i na ten przykład złodzieja także.

I przy tych moich słowach spojrzałem na bezpalcego. Tylko spojrzałem, a na podwórzu:
- Uuu... uuu...
Pies zawył, a my ażeśmy się skulili. Śmierci się nie boję, śmierć nawet bardzo dobrze

znam z wojskowej powinności, ale Jegor Sawicz to osoba cywilna i prywatna.

Kiedy Jegor Sawicz usłyszał “uuu...uuu...", to cały aż poszarzał niczym lunatyk, zaczął

się miotać i do mojego ramienia przypadł.
-

Och - powiada - jak sobie chcecie, ale to bezwarunkowo pod moim adresem. Och,

powiada, to na mnie kolej. Nie zaprzeczajcie.
Patrzę, a ropucha bezpalca też siedzi przestraszona.

Jegora Sawicza pocieszam, a bezpaley powiada:
-

Z jakiej by - powiada - przyczyny śmierć miała tutaj chodzić? Chodźmy, powiada,

układźmy się jak najszybciej do spania. Jutro ja (przyuważcie to sobie) muszę wstać skoro
świt.
55

background image

“Och - myślę - ale chytry chłop, jak wymownie wyraża swój zamiar. Ty mu tylko

zaśniesz, a on ciebie może siekierą ciach, i skoro świt wywędruje."

Nie, myślę, ja mu nie zasnę, nie taki ze mnie ciemniak.
No dobra. Pies bezwarunkowo przycichł, my ułożyliśmy się do spania, gdzie kto mógł, a

ja, pamiętam, umieściłem się na podłodze.

I nie wiem już, jak to się stało, może się gorącego za dużo najadłem, ale się zdrzemnąłem.
I oto przywidziała mi się we śnie taka sytuacja. Śni mi się, że siedzimy przy stole tak jak

przedtem i nagle widzę, że po podłodze zaczyna się toczyć coś ciemnego i kosmatego na
kształt szczura. Dotoczyło się to do Jegora Sawicza i nagle skoczyło mu na kolana, a bezpal-
cy śmieje się nachalnie... I nagle słyszymy chóry anielskie śpiewające i dziecina jakby
maluśka taka w naguś- kiej postaci objawia się i przede mną na baczność staje, i rączyną mi
salutuje.

A mnie jakoś onieśmieliło i mówię:
-Czego - powiadam - potrzeba ci, niewinna dziecino? Odpowiedz mi w imię Boże.
A ona jakby się nachmurzyła i paluszkiem niewin- niuśkim ukazuje na bezpalcego.
Tu się obudziłem. Obudziłem się i dygóężę. Sen, myślę sobie, proroczy. Dobrze o tym

wiedziałem.

Podszedłem najcichszym sposobem do Jegora Sawicza, a sam się aż chwieję.
-

Jak tam - zapytuję - czy żyjecie? - powiadam.

-

Żyję - mówi - a bo co takiego?

-No - mówię - uściskaj mnie, jam twój wybawca, chłopów obudź, trzeba związać

bezpalcego sybirskiego
zbrodniarza, ponieważ on z całą pewnością chciał cię zarąbać siekierą.

Obudziliśmy chłopów, zaczęliśmy wiązać bezpalcego, a on, gadzina jedna, udaje, że nie

wie, o co chodzi.

-

Co - mówi - czyście się blekotu objedli? Mnie, powiada, takie zabójstwo nawet w

myślach nie postało. A co się tyczy mojej srebrnej papierośnicy, to jej nie ukradłem, ale
zarobiłem. I mogę, powiada, powiedzieć gospodarzowi w tajemnicy, czym się zatrudniam.

Tu nachyla się do Jegora Sawicza i coś mu szepcze.
Widzimy, że Jegor Sawicz śmieje się i weseli, i tak mi s odpowiada:
-Ja - powiada - na robotnika ciebie nie wezmę. Ty, powiada, tylko naród wprawiasz w

zamieszanie. Ten bezpalcy człowiek to wspaniały człowiek. To jest zagraniczny sprzedawca.
On dla nas, głupich, przenosi zza granicy spirytus, wódkę, koniak i tak dalej.

“No - myślę sobie - znowu mi się wydarzył przypadek. Tym razem, myślę, sen mnie

oszukał. Nie tego, myślę, dopatrzyłem się we śnie, czego trzeba. A wszystkiemu, myślę,
winna jest moja wyobraźnia plus gorące jedzenie. Trzeba mi, myślę, znowu iść na
poszukiwanie spokojniejszego miejsca, gdzie jedzenie jest dobre, a ludzie nie tacy źli."

Zebrałem swoje manatki i poszedłem.
A Jegor Sawicz bardzo szlochał.
-

Wprost - powiada - nie wiem, kogo się teraz trzymać, żeby cokolwiek opowiedzieć.

Odprowadził mnie ze dwadzieścia wiorst od zakazanego miejsca i cały czas opowiadał

różne różności.

background image

ARYSTOKRATKA

Grigorij Iwanowicz głośno westchnął, wytarł brodę rękawem i zaczął opowiadać:
-

Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych

pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem | taka arystokracja to dla
mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.

Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z

nią i prowadzałem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko to się stało. Właśnie w teatrze
ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.

A zapoznaliśmy się na podwórzu naszego domu. Na zebraniu. Patrzę, stoi taka jedna

wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.

-

Gdzie - powiadam - obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?

-

Pod siódmym - powiada.

-

Proszę bardzo - mówię - niech sobie obywatelka mieszka.

I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod

siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak

background image

powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko
działa?

-Tak - odpowiada - działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w

ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła odpowiadać ze
szczegółami. Wodociąg - powiada - działa, dziękuję bardzo, Grigorij Iwanowiczu.

Potem poszło energiczniej - zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a

ona poleca ująć się pod rękę. Ujmuję ją pod rękę i wlokę się jak szczupak po piasku. A co
mam do niej mówić - nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.

Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan,

powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.

-To można — powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a

drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.

Nie popatrzałem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na

górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie.
Pomarkociłem się, pomarkoci- łem i zszedłem w dół. Patrzę - a tu antrakt. A ona się w
antrakcie przechadza.

-Moje uszanowanie - powiadam.
-Dzień dobry.

-

Ciekawe - powiadam - czy funkcjonuje tu wodociąg?

-

Nie wiem - powiada.

I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie
stoi półmisek. A na tym półmisku - ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj nie dorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
-

Jeśli - powiadam - ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja

płacę.
- Meręi - powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja
niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy -
tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękiem. Ale milczę. Taka burżujska
nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
-

Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.

A ona powiada:
-

Nie.

I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie - powiada - przyzwyczajona jestem. i

background image

I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź - powiadam - nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie
nachodzę.
- Kładź - powiadam - do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie - udaje głupiego.
-

Należy się - powiada - za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.

-

Jak to - mówię - za cztery?! Skoro czwarte spoczywa na półmisku.

-

Nic podobnego - odpowiada - choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest

nadgryzione i ma ślad od palca.
-

Jak to - powiadam - nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.

A bufetowy zachowuje się neutralnie - i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a
drudzy - że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę - ludzie się
śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczyłem pieniądze - akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie - powiadam - obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się dojeść* I tu się napatoczył jakiś facet. _ Dawaj - powiada -
ja dojem. I dojadł, łajdak. Za moje rodzone pieniądze. Wróciliśmy na przedstawienie.
Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
-

To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.

A ja na to:
-

Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.

W ten sposób żeśmy się rozeszli. Nie podobają mi się arystokratki.
1923
DRWA
I nie raz, i nie dwa wspominam święte słowa - drwa
- A. Blok
Do tego prawdziwego wydarzenia doszło na Boże Narodzenie. Gazety drobnym drukiem
zaznaczyły w kronice wypadków, że stało się to tam a tam.
A ja jestem człowiekiem ciekawym. Nie poprzestałem na oschłej notatce w gazecie.
Pobiegłem pod wyszczególniony adres, znalazłem sprawcę wydarzenia, zdobyłem jego
zaufanie i poprosiłem, żeby jak najdokładniej naświetlił mi tę całą sprawę.
S - Punkt widzenia
65

background image

Przy butelce piwa cała ta sprawa została naświetlona.
Czytelnik jest istotą nieufną. Pomyśli sobie: ale facet łże na okrągło.
A ja, czytelniku, nie kłamię. Ja, czytelniku, i teraz mogę spojrzeć w twoje jasne oczy i

powiedzieć: “Nie kłamię". A w ogóle ja nigdy nie kłamię i staram się pisać niczego nie
zmyślając. Po prostu brak mi wyobraźni i dlatego nie lubię marnować swojej cennej energii
życiowej na jakieś fantazje nie z tego świata. Wiem, drogi czytelniku, że życie jest o wiele
ważniejsze od literatury.

A więc, posłuchajcie, proszę, niemal opowieści wigilijnej.
“Drwa - powiedział mój rozmówca - to rzecz drogocenna. Szczególnie kiedy spadnie

śnieg i mróz dociśnie, nie ma na świecie nic lepszego niż drwa.

Drwa można nawet podarować na imieniny.
Liza wiecie Ignatiewnie podarowałem na urodziny wiązkę drew. A Piotr Siemionycz, jej

małżonek, człowiek gwałtowny i wybuchowy, pod koniec przyjęcia rąbnął mnie, sukinsyn,
polanem po głowie.

- To - powiada - nie dziewiętnasty rok, żeby dawać w prezencie drwa.
Ale pomimo to nie zmieniłem poglądu na drwa. Drwa - to rzecz drogocenna i święta.
I nawet kiedy człowiek przechodzi ulicą, na przykład koło płotu, a mróz bierze ostro, to

mimo woli poklepuje ręką drewniany płot.

A złodziej drzewny to specjalna klasa. Kieszonkowiec przy nim to drobnospołeczna

płotka.

Złodziej drzewny to ryzykant. I za jednym zamachem nigdy nie da się rozpoznać.
A złapaliśmy złodzieja całkiem przypadkowo.
Drwa złożone były na podwórzu. I te społeczne drwa zaczęły znikać. Co dzień trzy czy

cztery polana manka. A Sierioga Piostrikow spod czwartego żołądkuje się najwięcej.

-

Trzeba - powiada - po kolei dyżurować. Bo inaczej - powiada - w żaden sposób

złodzieja się nie przy łapie.

Wszyscy się zgodzili. Zaczęliśmy dyżurować. Dyżurujemy po kolei, a drwa giną.
Tak mija miesiąc czasu. Aż przychodzi do mnie mój siostrzeniec, Miszka Własow.
-

Ja jestem - powiada - jak wujkowi wiadomo, członkiem związku chemików. I mogę

wujkowi w trybie rodzinnym za psi grosz odpalić dynamitowy nabój. A wujek, powiada,
niech wsadzi ten nabój do polana i czeka. My, powiada, w Pietrozawodzku zawsze w swoim
domu tak robimy i złodzieje tego się boją i nie kradną. To jest, powiada, środek pierwsza
klasa.

-

Przynieś - powiadam - psi synu. Jeszcze dziś założymy.

Przynosi.
Wydrążyłem w polanie szparę i załadowałem nabój. Zaklinowałem. I niedbale rzuciłem

polano na stos drew. I czekam, co z tego wyniknie.

Wieczorem zdarzył się w domu wybuch.
Ludzie śmiertelnie się powystraszali - myśleli Bóg wie co, a ja wiedziałem dobrze i mój

siostrzeniec Miszka też wiedział, w czym rzecz. A rzecz w tym, że nabój wybuchł pod
czwartym, w piecu Sieriogi Piostrikowa.

Nic na tę okoliczność Piostrikowowi nie powiedziałem, tylko z żalem popatrzałem na

jego podłą twarz

background image

i zrujnowane mieszkanie, i na kupę cegieł zamiast pieca, i na połamane drzwi - i wyszedłem
bez słowa.
Ofiara była tylko jedna. Sublokator Sieriogi - inwalida Gusiew - umarł z przestrachu.
Rąbnęło go cegłą po łbie.
A sam Sierioga Piostrikow i jego najprzewielebniej- sza mamusia do tej pory mieszkają w
ruinach. I całą rodzinką po Nowym Roku staną przed sądem za kradzież i przepadek drew.
Jedno tylko jest przykre i krzywdzące, że teraz Miszka Własow, ten sukinsyn, przypisuje
sobie wszystkie zasługi.
Ale ja na sądzie powiem, jakież to są te jego zasługi, jeżeli ja sam polano wydłubałem i nabój
założyłem?
Niech sąd uzna, jakie kto miał zasługi."
ZŁODZIEJE
Jakoś dużo się teraz, obywatele, namnożyło złodziei. Rąbią wszystko dookoła, co im wpadnie
w rękę.
Po prostu trudno znaleźć teraz człowieka, któremu nic nie ukradziono.
Mnie również niedawno świsnęli walizeczkę nie dojeżdżając do Żmerynki.
I co na ten przykład robić z tą klęską społeczną? Ręce złodziejom wyrywać czy co? '
Powiadają, że dawniej w Finlandii obcinali złodziejom ręce. Rąbnie coś, powiedzmy, jakiś
fiński towarzysz, to zaraz mu ciach i chodź, sukinsynu, bez ręki. Za to ludzie tam teraz zrobili
się całkiem pozytywni. Mówią, że tam można nawet nie zamykać mieszkania.

A jeśli na ten przykład jakiś obywatel zgubi na ulicy portfel, to nawet portfela nikt nie
weźmie. Ale położą na widoku na słupku i niech sobie leży do skończenia świata... Tacy
głupi!

No, powiedzmy, pieniądze z portfela to chyba wezmą. Tak już nie może być, żeby nie

wzięli. Tu nie wystarczy, że się obetnie ręce, tu gdyby nawet głowy odrąbywać - to by też
chyba nie pomogło. No, ale pieniądze - to rzecz nabyta. Jak został portfel, to i tak łaska
boska.

Jakby nie było, nie dojeżdżając do Żmerynki rąbnęli mi walizeczkę, i to tak faktycznie na

czysto. Ze wszystkimi bebechami. Nawet rączki od walizki nie zostawili. Myjka była w
walizce - pięć groszy warta - to nawet myjkę. I na co tym łobuzom myjka?! Przecież rzucą,
łajdacy. Ale gdzie tam! Razem z myjką rąbnęli.

A najważniejsze to, że przysiada się do mnie wieczorem w pociągu jakiś obywatel.
-

Bądźpan - powiada - łaskaw jeździć tu ostrożniej. Tu, powiada, złodzieje wściekle

grasują. Po prostu naskakują na pasażerów. .

-

To - mówię i mnie nie przeraża. Ja, mówię, zawsze kładę się uchem do walizki.

Usłyszę.

On powiada:
1 Nie chodzi o ucho. Tu, powiada, są tacy spryciarze, że potrafią zdjąć ludziom buty. Cóż

dopiero jakieś tam ucho.

-

Bufy - powiadam - mam ciasne. Nie zdejmą.

-

No - on na to - niech pana diabli. Zrobiłem swoje - uprzedziłem. A pan jak sobie chce.

Przy tych słowach zacząłem drzemać.
Wtem, nie dojeżdżając do Żmerynki, jak mnie ktoś

background image

po ciemku nie szarpnie za nogę. Słowo daję, o mało nie wyrwał... Jak się nie zerwę, jak nie
rąbnę złodzieja po ramieniu. On jak nie skoczy w bok. Ja za nim z górnej półki. Ale biec nie
mogę.

Dlatego, że mam do połowy ściągnięty but i noga pęta mi się w cholewie.
Narobiłem krzyku. Poruszyłem cały wagon.

- O co chodzi? - pytają.

- O mało mi - powiadam - obywatele, butów nie świsnęli.
Zacząłem wciągać but, patrzę - nie ma walizki. Znów zacząłem wrzeszczeć.

Zrewidowałem wszystkich pasażerów - ale walizki nie ma.

Na najbliższej dużej stacji poszedłem do Wydziału Specjalnego i zameldowałem. No to

wyrazili współczucie, zanotowali. Mówię do nich:
-

Jeżeli go złapiecie, to wyrwijcie mu do diabła ręce. Śmieją się.

- Dobrze, dobrze - powiadają - wyrwiemy. Tylko połóż pan na miejsce ołówek.
I faktycznie, po prostu nie wiem, jak się to stało. Ale wziąłem ze stołu ich atramentowy

ołówek i wsadziłem do kieszeni.

Agent powiada do mnie:
- Nam, powiada, choć to wydział specjalny, w krótkim przeciągu czasu pasażerowie

rozkradli cały przybór do pisania. Jeden sukinsyn wyniósł nawet kałamarz. Z atramentem.

Przeprosiłem za ołówek i wyszedłem. “No tak - myślę sobie - jak zaczną u nas obcinać

ręce, to będzie do licha inwalidów. Nie opłaca się."
A zresztą trzeba coś wymyślić przeciwko tej klęsce.
Chociaż przychodzi czasami do głowy taka śmiała myśl, że życie z każdym rokiem staje się
coraz lepsze i wkrótce będzie może całkiem dobre. A wtedy może nie będzie złodziejów.
W ten sposób rozwiąże się cały problem. Zaczekajmy.
KARUZELA
No cóż, braciszkowie, trzeba będzie przez pewien czas zaczekać z tą bezpłatnością. Nie
można tak od razu.
Powiedzmy na ten przykład, że wszystko jest bezpłatne. Ale my nie znamy żadnej miary.
Myślimy, że jeżeli bezpłatnie, to huzia, chłopaki, całą bandą.
Pewnego razu podczas święta pierwszomajowego postawiono na placu karuzelę. No,
wiadomo, ludzie zwalili się tłumnie. A wtem zjawił się jakiś facet. Ze wsi widocznie.
- Jak tam - pyta facet - bezpłatnie kręcą?
- Bezpłatnie!
Siadł ten facet na karuzelę, na drewnianego konia, i tak długo się kręcił, aż cały zesztywniał.
Zdjęli go z karuzeli, położyli na ziemi - nic takiego, złapał oddech i przyszedł do siebie.
- Jak tam? - pyta. - Jeszcze kręcą?
- Kręcą...
-

No, powiada, to ja jeszcze raz... Bezpłatnie przecież.

background image

PSI WĘCH
W mieszkaniu kupca Jeriemieja Babkina zwędzono tutro na szopach.
Zamakał kupiec Jeriemiej Babkin. Żal mu, widzicie, futra.
— Futro, obywatele - powiada — było nader znakomite. Szkoda. Pieniędzy nie pożałuję, ale
znajdę przestępcę. Plunę mu w pysk.
I wezwał Jeriemiej Babkin psa z kryminalnego wydziału milicyjnego. Przychodzi taki facet
w cyklistów- ce, w owijaczach, a z nim pies. Wielkie takie psisko - brązowe, pysk ostry i
niesympatyczny.
Naprowadził ten facet swego pieska na ślady przy drzwiach, powiedział ,,pss" i usunął się.
Pies powąchał powietrze, obwiódł wzrokiem tłum (wiadomo, ludziska się zebrali) i nagle
podchodzi do babki Fiokły spod piątego, i wącha jej podołek.
Babka w tłum. Pies za spódnicę. Babka w bok - pies za nią. Schwycił babkę za spódnicę i nie
puszcza. Runęła babka na kolana przed agentem.

-Zgadza się - powiada - wpadłam. Nie wyprę się. I, powiada, pięć wiader zakwasu - to

prawda. I aparat - to faktycznie. Wszystko, powiada, znajduje się w łazience. Prowadźcie
mnie na milicję.

No, ludzie, wiadomo, aż jękli.
-

A futro? jg pytają.

Znów położyli na ziemi.
Chlustało z niego jak z wiadra.
No to, braciszkowie, trzeba będzie poczekać.
-

O futrze - powiada - nic nie wiem, a'co do reszty - to fakt. Prowadźcie mnie i ukarajcie.

No to wyprowadzono babkę.
Znowu wziął agent swoje psisko, znów naprowadził mu nos na ślad, powiedział “pss" i
usunął się.
Powiodło psisko oczami, powąchało bezwonne powietrze i nagle podchodzi do obywatela
administratora domu.
Zbielał administrator na twarzy i upadł na wznak.
-

Wiążcie mnie - powiada - dobrzy ludzie, świadomi obywatele. Zebrałem, powiada,

pieniądze za wodę i te pieniądze wydałem na moje namiętności.
No, wiadoma rzecz, mieszkańcy rzucili się na administratora i zaczęli go wiązać. A
tymczasem psisko podchodzi do obywatela spod siódmego. I szarpie go za portki.
Zbladł obywatel i ukląkł przed ludem.
-

Jestem winien - powiada - winien jestem. To fakt, powiada, że w książeczce pracy

podskrobałem rok... Ja, stary koń, w wojsku powinienem być i bronić ojczyzny, a tymczasem
mieszkam pod siódmym i korzystam z elektryczności i innych usług miejskich. Bierzcie
mnie!
Ludzie stracili głowę.
“Co to, myślą sobie, za zadziwiający pies?"
A kupiec Jeriemiej Babkin zamrugał oczami, rozejrzał się dookoła, wyjął pieniądze i podaje
je agentowi.
| Zabierz - powiada - swoje psisko do łysego diabła. Niech przepadnie, powiada, moje futro
na szopach. Pies z nim tańcował...
A psisko już jest. Stoi przed kupcem i wierci ogonem.

background image

Stracił głowę kupiec Jeriemiej Babkin, odszedł na bok, a pies za nim. Podchodzi do niego i
wącha jego kalosze.
Zabełkotał kupiec i zbladł.
-

No, skoro tak - powiada - to Bóg prawdę widzi. To ja właśnie jestem sukinsynem i

szubrawcem. A futro, bracia kochani, nie jest moje. Futro zwędziłem swojemu bratu. Łkam i
płaczę!
Ludzie zaczęli uciekać w rozsypce. A psisko nawet nie ma kiedy wąchać powietrza,
schwyciło dwóch czy trzech - który się tam nawinął po drodze - i trzyma.
I ci też się pokajali. Jeden państwowe pieniądze przepuścił w karty, drugi własną żonę
stuknął żelazkiem, a trzeci powiedział coś takiego, że nawet powtórzyć trudno.
Rozbiegli się ludzie. Opustoszało podwórze. Pozostał tylko pies i agent.
I oto nagle podchodzi pies do agenta i macha ogonem.
Pobladł agent i ukląkł przed psem.
-

Gryźcie mnie - powiada - obywatelu. Ja na wasze psie wyżywienie, powiada, dostaję

trzy czerwońce, a dwa sobie biorę...
Co było dalej - nie wiadomo. Na wszelki wypadek jak najszybciej zwiałem.
1923
BABA
Sędzia uważnie przygląda się oskarżonym. Jest ich dwoje - mąż i żona. Samogoniarze.

-

No to jak - pyta sędzia - znaczy się, że oskarżony nie przyznaje się do winy?

_ Nie - odpowiada oskarżony - nie przyznaję się. Ona jest wszystkiemu winna. I ona niech za
to pokutuje. Nic o tym nie wiem...
-

Pan pozwoli - dziwi się sędzia - jakże to tak? Mieszka pan z żoną w jednym lokalu i nie

wie o niczym. Nie wie pan nawet, co robi pańska żona.
-

Nie wiem, obywatelu sędzio... Ona wszystkiemu winna...

-

Dziwne - powiada sędzia. - A co powie oskarżona?

-

To prawda, panie naczelny sędzio, fakt... Jestem wszystkiemu winna. Mnie proszę

ukarać... On nie ma z tym nic wspólnego...
-

Obywatelko - powiada sędzia - jeżeli chce pani osłaniać swojego męża, to nic z tego.

Sąd i tak rozezna się we wszystkim. Przedłuża pani tylko rozprawę... Niech pani sama powie:
przecież nie mogę uwierzyć, że pani mąż mieszka w jednym lokalu i o niczym nie wie... Cóż.
to, nie żyje pani z nim czy co?
Oskarżona milczy. Mąż kiwa radośnie głową.
-

Nie żyję z nią - powiada - właśnie, właśnie: nie żyję. Niektórym się zdaje, że z nią żyję,

a ja nie... Ona jest wszystkiemu winna...
- Prawda to? - pyta sędzia oskarżoną.
-

Szczera prawda... Mnie proszę ukarać, on z tym nie ma nic wspólnego.

-

No proszę! - powiada sędzia. — Nie żyjecie ze sobą... Cóż to, niezgodność

charakterów?
Oskarżony kiwa głową.

background image

-

Charakterów, obywatelu sędzio, i w ogóle... Ona jest i starsza ode mnie, i...

-

Jak to starsza? - pyta oskarżona. - Jesteśmy z nim rówieśnikami, obywatelu sędzio...

Jestem starsza wszystkiego o miesiąc.

-

To prawda - powiada oskarżony - wszystkiego o miesiąc. To się zgadza, obywatelu

sędzio... No, ale dla baby każdy miesiąc to tyle, co rok. Jak się ma czterdziestkę...

-

Nie mam czterdziestki. On kłamie, obywatelu sędzio.

-

A choćby i nie, to dla baby trzydzieści dziewięć to też poważny wiek. I włosy bądź co

bądź siwe pod czterdziestkę, i w ogóle...

-

Jakie znowu w ogóle? - oburza się oskarżona. - Dokończ! Co masz mi przed ludźmi

ubliżać. Jakie w ogóle?

Sędzia uśmiecha się.
-

Nic nie szkodzi, Marusieńko... Ja tylko tak. W ogóle powiadam, że... i skóra już nie

taka, i zmarszczki, jeżeli, powiedzmy, ma się czterdziestkę... Nie żyję z nią, obywatelu
sędzio...

-

Ach tak! - krzyczy oskarżona. - Skóra ci nie w smak? Zmarszczki ci się, psia mordo,

nie podobają? Przed ludźmi chcesz mi ubliżać... On wszystko kłamie, obywatele sędziowie!
Żyje ze mną ten łajdak. Żyje. A aparat do pędzenia sam kupował... Ja dla tego łajdaka żyły
sobie wypruwam, ratuję go, a on, widzicie państwo! Ubliża mi. Razem niech nas ukarzą...

Oskarżona płacze, głośno wycierając nos w chustkę. Oskarżony patrzy na żonę

ogłupiałym wzrokiem. A potem macha ręką z rezygnacją.

- Baba to baba, cholerna baba... Niech już tam, obywatelu sędzio... ja też... Ja też jestem

winien. Niech już tam... U-u, ścierwo... Sędzia naradza się z ławnikami.
ZDARZA SIĘ

Waniusza Lediencow dostał robotę. Szczera prawda. Pracuje teraz w zjednoczeniu.
I kto by to pomyślał! Nie miał facet ani protekcji, ani szczególnych znajomości, ani też

stosunków organizacyjnych. Nic z tych rzeczy. No i patrzcie! Pracuje.

A mówi się, że wszędzie tylko kumoterstwo i protekcja i że ktoś obcy nigdzie nie da rady

się zahaczyć. Czyste łgarstwo!

Wani uszka Lediencow nie miał w calusieńkim zjednoczeniu ani jednych znajomych

pleców. Nie tylko nie miał, powiedzmy, jakiegoś wybitnego odpowiedzialnego znajomego,
ale w ogóle nikogo. Znał tam jednego bezpartyjnego tragarza, i to dniówkowego. A czy dużo
może ułatwić dniówkowy tragarz?

I oto Waniuszka Lediencow przychodzi pewnego razu do tego tragarza. Stawia mu dwa

piwa i powiada:
-

No to, widzisz, bracie! Protekcji, sam wiesz, nie mam żadnej, do komórek

organizacyjnych nie należę - pomóż więc w miarę możności.
Tragarz na to:
-

Wątpliwe, kochany, czy potrafię ci w czymś pomóc. Nie da rady przecież tak ciach-

mach, bez protekcji. Sam rozumiesz.
Ale dziw, jak składnie wszystko sie złożvło. W ze

background image

szłym roku tragarz przewoził meble księgowemu ze zjednoczenia.
-

Tak a tak - powiada - szanowny towarzyszu księgowy. Przewoziłem wam swego czasu

meble. Niczego szczególnego nie połamałem, z wyjątkiem jednej nóżki od umywalki.
Wsadźcie, gdzie się da, Waniuszkę Lediencowa. Protekcji łajdak nie ma. Nie ma żadnego
sposobu. Do komórek organizacyjnych nie należy. Facet po prostu marnuje się bez protekcji.
Księgowy na to:
-

Bez protekcji, kochany, nic się chyba nie zrobi. Na dobre, powiada, nic ci nie mogę

obiecać.
Ale taki zdarzył się Waniuszce wprost szczęśliwy traf. Taki mu, łajdakowi, wypadł
szczęśliwy horoskop.
Na drugi dzień na ten przykład przychodzi księgowy do dyrektora handlowego, podsuwa mu
papierek do podpisu i mówi:
| Wiecie, towarzyszu dyrektorze, teraz to bez protekcji grób-mogiła.
- A bo co? - pyta dyrektor.
-

A bo tak - powiada księgowy, jg Jest tu i pałęta się taki jeden chłopak bez protekcji, i nie

może nigdzie się wkręcić. A my też wątpliwe, czy damy radę gdzieś go wepchnąć.
-

No pewno - powiada dyrektor - jak tu bez znajomości wepchnąć takiego drania. Marny

jego los bez protekcji.
A wtem wchodzi dyrektor administracyjny.
- O czym mowa? - pyta.
-

Bo widzicie, towarzyszu dyrektorze administracyjny, jest ru jeden chłopak pod

nazwiskiem Ledien-
cow, nie ma, łajdak, żadnej protekcji, nie może się nigdzie dostać, tylko się tu pałęta.

Dyrektor administracyjny powiada:
| No to niech przyjdzie do nas. Zobaczymy. Nie można przecież, obywatele, żeby

wszystko było po znajomości. Trzeba przecież uszanować także jednostkę i bez protekcji.

No więc uszanowali.
A mówi się, że wszędzie jest kumoterstwo i protekcja. A przecież zdarza się...

OFIARA REWOLUCJI

Jefim Grigoriewicz zdjął but i pokazał mi nogę. Na pierwszy rzut oka nic w niej nie było

szczególnego. Dopiero przy uważnym zbadaniu można było ujrzeć na pięcie zagojone
zadraśnięcia i podrapania.

i Goją się! - powiedział z żalem Jefim Grigoriewicz. 1 Nie ma rady - bądź co bądź to już

siódmy rok.
A co to takiego? - zapytałem.

- To? I powiedział Jefim Grigoriewicz. - To, szanowny towarzyszu, ucierpiałem podczas

październikowej rewolucji. Teraz, gdy minęło już sześć lat, to każdy, wiadomo, chce się
podłączyć, a ja faktycznie brałem udział w rewolucji i, że tak powiem, krew przelewałem, i
własne życie narażałem...

No, ale ja mam bądź co bądź wyraźne dowody. Dowody nie kłamią... Chociaż w fabryce

nie pracowałem, szanowny towarzyszu, i z pochodzenia byłem mieszczaninem miasta
Kronsztadu, to przecież los mnie w swoim czasie naznaczył, bo bvłem ofiara rewo-

background image

łucji. Zostałem, szanowny towarzyszu, przygnieciony przez maszynę.

Tu Jefim Grigoriewicz popatrzał na mnie tryumfująco i owijając nogę w onucę mówił

dalej:

-

Tak jest, zostałem przygnieciony przez maszynę. Przez ciężarówkę. I nie tak jak

każdy inny przechodzień albo też jakiś pieszy z powodu braku uwagi albo słabego wzroku,
wprost przeciwnie - ucierpiałem we właściwych okolicznościach i przez samą rewolucję. Czy
pan nie znał przypadkiem byłego hrabiego Orie- szyna?

-

Nie.

-

No więc to tak... Służyłem właśnie u tego hrabiego. Jako froter... Chcesz, człowieku,

czy nie chcesz a dwa razy trzeba im zaciągnąć podłogę. I raz, wiadomo, z woskiem.
Hrabiowie bardzo lubili, żeby było z woskiem. A po mojemu to gwizdać na to. Tylko zbędny
wydatek.

No to zdarzył się, wie pan, taki wypadek: wyfrotero- wałem im podłogi, powiedzmy, w

poniedziałek, a w sobotę zrobiła się rewolucja. W poniedziałek im wyfrote- rowałem, w
sobotę rewolucja, a we wtorek przybiega do mnie ich portier i wzywa: •

-

Idź - powiada - wołają cię. Hrabiemu, powiada, coś skradziono i wyniesiono, a ciebie

podejrzewają. Prędzej!

Narzuciłem marynarczynę, przegryzłem coś na drogę - i do nich.
Przybiegam. Wpadam naturalnie na pokoje.
Patrzę - a tu sama była hrabina ciska się w ataku histerii i wali piętami w dywan.
Zobaczyła mnie i powiada przez łzy:

80
J Ach - powiada - Jefimie, komsi-komsa, czy to nie wy rąbnęliście mój damski zegarek
dziewięćdziesiątej szóstej próby, wysadzany brylantami?
| Co też pani - powiadam - co też pani, była hrabino! Na co mi, powiadam, damski zegarek,
skoro jestem mężczyzną? To śmieszne, powiadam. Przepraszam za wyrażenie.
A ona łka.
-

Nie - powiada - nic, tylko wyście rąbnęli, komsi- -komsa.

A wtem wchodzi sam były hrabia i tak przemawia do wszystkich obecnych:
-

Jestem - powiada - człowiekiem bogatym i dla mnie wasz były zegarek to tyle, co plunąć

i rozetrzeć, ale, powiada, ja tej sprawy tak nie zostawię. Ręki, powiada, nie chcę paskudzić o
wasz pysk, ale skieruję do ukarania, komsi-komsa. Wynoś mi się stąd, powiada.
No to ja faktycznie popatrzyłem w okno i wyszedłem.
Przyszedłem do domu, położyłem się i leżę. I okropnie mi tęskno ze zmartwienia. Ponieważ
nie wziąłem tego ich zegarka.
I leżę ja dzień, i dwa - pokarmy przestałem spożywać i wciąż myślę, gdzie też mógł się
zapodziać ten ich wysadzany zegarek.
A wtem - piątego dnia - jak mnie coś rąbnie w głowę.
, ,Rety - myślę sobie - przecież ja ten ich zegarek sam wsadziłem do pudełka z pudrem.
Znalazłem na dywanie, pomyślałem, że to medalion, i wsadziłem."
Narzuciłem w tvm momencie na siebie marynarczy-
6 - Punkt widzeniu

background image

nę i nawet nie pojadłszy wybiegłem na ulicę. A mieszkał ów były hrabia na ulicy Oficerskiej.
I otóż biegnę ja po ulicy i ogarnia mnie jakiś niejasny niepokój. Cóż to, myślę sobie, ludzie
tak dziwnie chodzą bokiem, jakby się bali karabinowych wystrzałów i artylerii?
Pytam ja przechodniów. Odpowiadają: rewolucja październikowa.
Przyspieszyłem kroku - i na Oficerską. Przybiegam do domu. Stoi tłum. A obok stoi maszyna.
I od razu mnie jak gdyby olśniło: żeby tylko-myślę - nie wpaść pod maszynę. A maszyna
stoi... No, dobra. Podchodzę ja bliżej i pytam:
- Co tu się odbywa?
-

A to - powiadają - my poniektórych arystokratów wsadzamy do ciężarówki i

aresztujemy.
I wtem widzę - prowadzą. Byłego hrabiego prowadzą do maszyny.
Przepchnąłem się przez tłum i wołam:
-

W pudełeczku - wołam - jest pański przeklęty zegarek! W pudełeczku z pudrem.

A hrabia, ścierwo, ani kizty uwagi na mnie i siada do maszyny.
Skoczyłem ja bliżej do maszyny, a ta, przeklęta, jak nie zazgrzyta w tej samej chwili, jak
mnie nie pchnie kołami w bok.
“No - myślę sobie - już jest jedna ofiara." Tu Jefim Grigoriewicz znowu zdjął but i zaczął
niechętnie oglądać blizny na stopie. Potem znowu włożył but i powiedział:
-

Więc, jak widzicie, szanowny towarzyszu, ja też w swoim czasie ucierpiałem i jestem,

że tak powiem,
KREWNIAK

Całe dwa dni Timofiej Wasiljewicz poszukiwał swojego bratanka Sieriogę Własowa. A

znalazł go na trzeci dzień przed samym odjazdem. Spotkał go w tramwaju.

Wsiadł Timofiej Wasiljewicz do tramwaju, wyjął dziesiątaka, chciał go podać

konduktorowi, ale patrzy, cóż to takiego? Osobistość konduktora tak jakby całkiem znajoma.
Popatrzył Timofiej Wasiljewicz - ależ tak! Tak jest - Sierioga Własow we własnej osobie jako
konduktor tramwajowy.

-

Ha! - zawołał Timofiej Wasiljewicz. - Sierioga! Czyś to ty, przyjacielu serdeczny?

Konduktor zmieszał się, poprawił bez widocznego powodu bęben z biletami i powiedział:
-

Zaraz, stryjku... dokończę tylko rozdawania biletów.

-

Dobra jest! Można - powiedział radośnie stryjek. - Zaczekam.

Timofiej Wasiljewicz roześmiał się i zaczął wyjaśniać pasażerom:

ofiarą rewolucji. Wiadomo, wcale się tym nie przechwalam, ale nikomu nie pozwolę ze siebie
kpić. A tymczasem przewodniczący spółdzielni mieszkaniowej wymierza mój pokój w
sążniach kwadratowych i jeszcze w dodatku to miejsce, gdzie stoi komoda. I jeszcze się
naśmiewa: pod komodą, powiada, macie około pół sążnia podłogi. A cóż to za pół sążnia,
jeżeli to miejsce zajęte jest przez komodę. A komoda należy do gospodyni.

background image

-To mój rodzony krewniak, Sierioża Własow. Syn brata Piotra... Siedem lat nie widziałem

tego sukinsyna...

Timofiej Wasiljewicz spojrzał z radością na bratanka i zawołał do niego:
- A ja cię, Sierioga, przyjacielu serdeczny, już dwa dni szukam. Po całym mieście łażę. A

ty tutaj! Konduktor... A ja chodziłem według adresu. Na ulicę Razno- czynną. Nie ma
takiego, odpowiadają. Wyprowadził się. Dokąd, pytam, wyprowadził się, odpowiedzcie mi,
powiadam. Jestem jego rodzonym krewniakiem. Nie wiemy, powiadają... A ty tutaj - za
konduktora jesteś czy co?

- Za konduktora - odpowiedział cicho bratanek. Pasażerowie zaczęli ciekawie przyglądać

się krewniakom. Stryjek uśmiechał się radośnie i z lubością patrzał na bratanka, a bratanek
był wyraźnie zmieszany i świadomy, że wykonuje obowiązki służbowe, nie wiedział, co ma
mówić i jak się zachować wobec stryja.

-Znaczy się - znowu powiedział stryjek - za konduktora jesteś. Na tramwajach?
- Za konduktora...
- Powiedz, co za przypadek! A ja Sierioga, drogi przyjacielu, wsiadam do tramwaju,

patrzę - cóż to takiego? Osobistość konduktora tak jakby całkiem znajoma. A to ty. Ach, tę
twoją piąte przez dziesiąte... No, cieszę się... No, bardzo mi przyjemnie...
Konduktor podreptał w miejscu i naraz odezwał się:
-

Trzeba płacić, stryjku... za bilet... Stryjek daleko?...

Stryjek roześmiał się radośnie i klepnął konduktora po torbie.

jt Zapłaciłbym! Bóg mi świadkiem! Gdybym pojechał innym numerem albo może

przepuścił wagon - to na pewno bym zapłacił. Straciłbym tę forsę. Ach, tę twoją piąte przez
dziesiąte!... A jadę, Sierioga, przyjacielu serdeczny, do dworca.

-

Dwa przystanki - powiedział markotnie konduktor patrząc w bok.

-

Nie, a co ty ? - zdziwił się Timofiej Wasiljewiczm - Tyś to naprawdę?

-

Trzeba płacić, stryjku - cicho odezwał się konduktor. - Dwa przystanki... Ponieważ

jako że nie można darmo jeździć bez biletu...

Timofiej Wasiljewicz zacisnął z urazą wargi i popatrzył na bratanka surowo.
-

Ty co - od rodzonego stryja? Ze stryja chcesz zedrzeć?

Konduktor markotnie popatrzył w okno.
-

Spekulujesz - powiedział ze złością stryjek. - Ja cię, sukinsyna, siedem lat nie

widziałem, a ty co? Pieniędzy za jazdę żądasz. Od rodzonego stryja? Ty nie machaj na mnie
rękami. Choć jesteś moim rodzonym krewniakiem, ale się twoich rąk nie zlęknę. Nie machaj,
nie rób wiatru przed pasażerami.

Timofiej Wasiljewicz poobracał dziesiątkę w ręku i wsadził ją do kieszeni.
-

Cóż to jest? - zwrócił się Timofiej Wasiljewicz do publiczności. - Od rodzonego stryja

żąda. Dwa przystanki, powiada...

-

Trzeba płacić - niemal z płaczem powiedział bratanek. - Niech się towarzysz stryjek

nie gniewa. Bo to faktycznie nie mój tramwaj. To państwowy tramwaj. Ludowy.

background image

-

Jak ludowy - oświadczył stryjek - to mnie to nie dotyczy. Mógłbyś, sukinsynu,

uszanować rodzonego stryja. Powiedziałbyś: niech stryjek schowa swoją ciężko zarobioną
dziesiątkę. Niech stryjek jedzie na zdrowie... Tramwaj się od tego nie rozpadnie. Jechałem
niedawno pociągiem... Konduktor żaden krewniak, a jednak powiada: proszę bardzo,
powiada, Timofieju Wasiljewiczu, co się będziemy liczyć... Niech pan siada. I dowiózł
mnie... i żaden krewniak... Tyle że znajomy ziomek. A ty co - rodzonego stryja... Nie
dostaniesz pieniędzy.

Konduktor otarł czoło rękawem i nagle zadzwonił.
1 Towarzysz stryjek opuści wagon - rzekł oficjalnie bratanek.
Widząc, że sprawa przyjmuje poważny obrót, Timofiej Wasiljewicz plasnął w ręce, znów

wyjął dziesiątkę i znowu ją schował.

-

Nie - powiedział - nie mogę! Nie mogę ci zapłacić, smarkaczu. Raczej wysiądę.

Timofiej Wasiljewicz uroczyście i z oburzeniem wstał i skierował się do wyjścia. Po

czym odwrócił się.

-

Stryja... rodzonego stryja wypędzasz - powiedział z wściekłością Timofiej

Wasiljewicz. - To ja cię, smarkacza... ja cię, sukinsyna... ja cię rozstrzelać za to mogę... Ja
mam w Smolnym duże chody.

Timofiej Wasiljewicz spojrzał na bratanka druzgocącym spojrzeniem i wysiadł z

tramwaju.
AKTOR

To opowiadanie jest samą prawdą. Zdarzyło się to w Astrachaniu. Tę historię opowiedział

mi pewien aktor-amator.

Oto jego opowiadanie.
“Pytacie mnie, obywatele, czy byłem aktorem? No, byłem. Grałem w teatrze. Stykałem

się z tą sztuką. Ale to bzdura. Nic w tym nie ma godnego uwagi.

Faktycznie, jeśli się głębiej zastanowić, to w sztuce tej można znaleźć wiele dobrych

stron.

Wychodzę, powiedzmy, na scenę, a publika patrzy. A wśród publiki znajdują się znajomi,

krewni ze strony żony, współobywatele z mojej kamienicy. Patrzę, a z parteru mrugają do
mnie, że niby trzymaj się, Wasia, wal na całego. A ja im daję różne znaki, że niby spokojna
głowa, obywatele. Wiem, co trzeba. Zęby na tym zjadłem.

Ale jeśli zastanowić się dębiej, to nic w tym zawodzie nie ma dobrego. Krwi sobie

człowiek tylko napsuje.

Na ten przykład wystawialiśmy sztukę «Kto wi- nien?» Z pozaprzeszłego życia. Bardzo

mocna rzecz. Tam, znaczy się, w którymś akcie, bandyci obrabowują kupca na oczach
publiczności. Wszystko wychodzi bardzo naturalnie. Kupiec, znaczy się, krzyczy, wierzga
nogami. A jego tymczasem obrabiają. Straszna sztuka.

Tak więc wystawiliśmy tę sztukę.
Ale tuż przed przedstawieniem taki jeden amator, który grał kupca, zdrowo sobie popił. I

w rozgrzanej atmosferze tak się łajdak rozłożył, że, widzimy, nie da rady grać roli kupca. I
kiedy tylko podejdzie do rampy, umyślnie przydeptuje nogą żarówki.

background image

Reżyser Iwan Pałycz powiada do mnie:
- Nie da rady - powiada - wypuścić go w drugim akcie. Powydusza, sukinsyn, wszystkie

żarówki. Może, powiada, ty zamiast niego odegrasz? Durna publiczność nic nie zrozumie.

Ja na to:
- Ja, obywatele, nie mogę ani rusz podejść do rampy. Nawet nie proście. Ja, powiadam,

zjadłem tylko co dwa arbuzy. Głowa mi nie pracuje.

A on powiada:
- Ratuj, bracie. Chociaż na jeden akt. Może później tamten artysta trochę się pozbiera. Nie

zrywaj, powiada, akcji oświatowej.

No więc jednak uprosili mnie. Wyszedłem przed rampę.
I wyszedłem, jak wypadało ze sztuki, tak jak stałem, we własnej marynarce i w

spodniach. Tyle że cudzą bródkę sobie przykleiłem. I wyszedłem. A publiczność, choć durna,
od razu mnie poznała.

- A - powiadają - Wasia wyszedł! Trzymaj się, wal na całego...
Ja na to:
- Nie ma innej rady, obywatele, tylko muszę się trzymać, skoro nastał ów krytyczny

moment. Artysta, powiadam, jest pod wielką muchą i nie może podejść do rampy. Rzyga.

Zaczęła się odsłona.
Gram w odsłonie kupca..Czyli że krzyczę i wierzgam na bandytów nogami. Wtem takie

mam samopoczucie, że któryś z amatorów faktycznie zapuszcza mi grabę do kieszeni.
-

Złapałem się za marynarczynę. I chodu od artystów.

Wyrywam się im. Walę prosto w mordę. Słowo daję!
-

Nie zbliżać się - powiadam - hołoto, proszę po dobroci.

A ci, jak wypadało ze sztuki, naskakują i naskakują. Wyjęli mi portfel (osiefnnaście
czerwońców) i zamierzają się na zegarek.
Krzyczę nieswoim głosem:
-

Na pomoc! Obywatele, przecież to faktycznie rabunek.

I na skutek tego uzyskuję całkowity efekt. Durna publiczność klaszcze z zachwytu. Krzyczy:
-

Bij, Wasia, bij. Nie daj się, kochaneńki. Wal tych draniów po łbach!

Krzyczę:
-

Nic nie pomaga, chłopaki!

I sam trzaskam po pyskach, aż dudni. Widzę, że jeden z amatorów krwią broczy, a inni,
łajdaki, nabrali upodobania i napierają.
-

Chłopaki - krzyczę - co się dzieje? za jakie takie winy mam cierpieć?

W tej samej chwili reżyser wysuwa się zza kulis.
-

Zuch z ciebie, Wasia - powiada. - Rólkę wyciągasz aż miło. Wal dalej.

Widzę, że krzykiem nic tu nie zwojuję. Bo cokolwiek krzyknę, wszystko układa się ściśle
według sztuki. Klęknąłem.
-

Kochani - powiadam. - Panie reżyserze, Iwanie Pałyczu - powiadam. - Już dłużej nie

dam rady! Spuszczajcie kurtynę. Ostatnie - powiadam - oszczędności wygarniają całkiem na
serio!

background image

Tu różni teatralni fachowcy słyszą, że to idą słowa nie według sztuki, i wychodzą zza

kulis. Sufler też, dzięki Bogu, wyłazi z budki.

-Coś tak jakby - mówi - faktycznie, szanowni obywatele, wygląda, że rąbnęli kupcowi

portfel.

Spuścili kurtynę. Przynieśli w dzbanuszku wody. Dali mi pić.
- Kochani - powiadam. - Panie reżyserze Iwanie Pałyczu - powiadam. - Co tu się -

powiadam - dzieje? Ze sztuki wypadło - powiadam - że-ktoś mi wyciągnął portfel...

No więc zrobili amatorom rewizję. Tyle że forsy nie znaleźli. A pusty portfel ktoś

podrzucił w kulisach. Pieniądze całkiem przepadły. Jak kamień w wodę. A wy powiadacie -
sztuka? Wiem! Grałem!"
ŻYCIE W BOGACTWIE

Samodzielny rzemieślnik-introligator Ilja Iwanycz Spiridonow wygrał na kupon pożyczki

państwowej pięć tysięcy rubli w złocie.

Najpierw Ilja Iwanycz chodził całkiem oszołomiony, rozkładał ręce, potrząsał głową i

powtarzał:

- To ci dopiero... To ci kawał... Cóż to się dzieje, kochani?...
Potem, oswoiwszy się z tym bogactwem, Ilja Iwanycz zaczynał obliczać, ile i czego może

kupić za te pieniądze. Ale wypadało mu tak dużo i tak wspaniale, że Spiridonow machał ręką
i dawał spokój obliczeniom.

Po starej przyjaźni Ilja Iwanycz wstępował do mnie ze dwa razy dziennie iza każdym

razem bardzo dokład
nie i z coraz to nowymi szczegółami opowiadał, jak dowiedział się o swojej wygranej i jakich
tego szczęśliwego dnia doznał dziwnych przeżyć.

-

No a co ty teraz właściwie będziesz robił? jf pytałem. - Co chcesz kupić?

-

No, coś tam kupię - mówił Spiridonow. - Kupię na przykład opału. W gospodarstwie

faktycznie potrzebne są nowe garnki... Spodnie oczywiście kupię...

Ilja Iwanycz otrzymał wreszcie z banku cały plik nowych banknotów i znikł jak kamfora.

Nie zjawiał się u mnie ponad dwa miesiące.

Pewnego razu jednak spotkałem Uję Iwanycza na ulicy.
Nowy jasnobrązowy garnitur wisiał na nim jak worek. Różowy krawat wydymał się i

łaskotał go w podbródek. Ilja Iwanycz, spluwając ze złości, co sekundę go obciągał. Widać
było, że i garnitur, i przyciasna kamizelka, i wspaniały krawat przeszkadzają człowiekowi i
wytrącają go z równowagi.

Sam Ilja Iwanycz bardzo schudł i zmizerniał. Cerę miał żółtawą i nieświeżą, a pod

oczami dużo drobnych zmarszczek.

-

Jak idzie? - zapytałem.

-

No cóż - powiedział z przygnębieniem Spiridonow. - Żyje się. Pałac jakiś tam

kupiłem... A tak w ogólności to mi trochę nudno.

-

Dlaczego?

Ilja Iwanycz machnął ręką i zaprosił mnie do piwiarni. Tam obciągając różowy krawat

Ilja Iwanycz powiedział:

-

Wszyscy powtarzają: burżuje, burżuje... Że to niby burżujom życie idzie jak po maśle.

No a ja sam na

background image

ten przykład bywałem burżujem i kapitalistą... I gg w tym za przyjemność?

- Bo co?
- No bo jakże - powiedział Spiridonow. - Porachuj pan sam. Krewniaków mam i

powinowatych, własnych i ze strony żony - a ze wszystkimi się pożarłem. Pokłóciłem się. To
będzie raz. Do sądu ludowego ciągali mnie czy nie? Ciągali. W sprawie obywatelki Bykowej.
Sprawa dopiero będzie. To, powiedzmy, dwa... Zona, czyli małżonka, Maria Ignatiewna, całe
dnie pod rząd siedzi na kuferku i płacze... To już będzie trzy. Złodzieje wyważali mi drzwi do
mieszkania czy nie? Wyważali. Drzwi nie wyważyli, ale czy ja mam przez to kłopot? Mam.
Siedzę teraz w mieszkaniu jak uwiązany. A kiedy człowiek siedzi w mieszkaniu, to też żle, bo
mu kradną drzewo na podwórzu. Kupiłem cały metr. Teraz trzeba pilnować.

Ilja Iwanycz z rozpaczą machnął ręką.
- I co ty teraz będziesz robił? - zapytałem.

-

Nie wiem - powiedział Ilja Iwanycz. - Nic, tylko się powiesić... Kiedy pierwszego dnia

dostałem pieniądze, to od razu zaczęły się wszystkie nieszczęścia... Żyłem sobie spokojnie i
bez kłopotów, a tu się zwaliło ze wszystkich stron.
Kiedy wtarabaniłem się z forsą do mieszkania, od razu wiedziałem, że coś jest nie w
porządku. Krewni kotłują się po mieszkaniu. To nie ma nikogo, to znów od razu rozsiadają
się na wszystkich krzesłach. Gratulują.
Oczywiście dałem każdemu po dwa ruble, niech się zabawią.
A Miszka, braciszek żony, najbardziej się kołomąci.

| To trochę wstyd, powiada, odpalać po dwa ruble, kiedy, powiada, ma się taką forsę.
Od słowa do słowa, pięścią w stół i awantura gotowa. Już nie wiadomo, kto kogo bije. A

Miszka zdjął z wieszaka moją jesionkę i wyszedł.

Więc pożarłem się z krewniakami. Zacząłem żyć sam, bez nikogo.
Nakupiłem, oczywiście, wszelakiego dobra. Kupiłem garnki, kupiłem na dwa lata kaszy

jaglanej. Zacząłem rozmyślać, w co jeszcze władować forsę. Patrzę, żona się po
gospodarstwie kręci i nie ma dożywotnio ani chwili wypoczynku.

“To nie w porządku - myślę sobie. - Chociaż to baba, ale przecież równouprawniona.

Stop, myślę sobie. Najmę jej do pomocy jakąś niedużą dziewczynkę. Niech dziewczynina
pitrasi żarcie."

No i nająłem dziewczynę. Dziewczynina gotuje kaszkę, a żona ma wolne, siedzi sobie

całe dnie na kuferku i płacze. Kiedy pracowała, to była wesoła, a teraz siedzi i płacze. Jej się,
mój drogi, zaczęły w tym wolnym czasie przypominać wszystkie nieszczęścia, i jak tatuś jej
umarł, i jak za mąż za mnie wyszła... Z tego ciągłego świętowania zaczęły jej przychodzić do
głowy różne głupstwa.

Dałem, oczywiście, małżonce pieniędzy.
- Skocz sobie - powiadam - czy to do świetlicy, czy do teatru. Sam bym z tobą poszedł,

ale muszę przecież przypilnować drew.

Baba pobeczała się i poszła do świetlicy. Zaczęła grać w loteryjkę. Za dnia płacze, bo ma

wolne, a wieczorem gra. A ja pilnuję drew. A dziewczynina pitrasi żarcie.

A potem wstąpił do mnie przewodniczący i powiada:

background image

-

Cóż to takiego - powiada - sukinsynu, wyzyskujesz nieletnich? Dlaczego, pyta,

dziewczynka Bykowa nie jest zgłoszona do ubezpieczalni? Ja, powiada, podam cię do sądu
ludowego i nie popatrzę, że wygrałeś forsę...

Ilja Iwanycz znowu machnął ręką, poprawił krawat i zamilkł.
-

Kiepsko - powiedziałem.

-

No pewnie, że kiepsko - ożywił się Ilja Iwanycz. Siedzę, powiedzmy, przy piwie i w

piersi mnie ssie. Może, myślę, właśnie ściągnęli moje drzewo. Albo może dobierają mi się do
mieszkania... A tam nowy samowar. I siedzieć się odechciewa, i iść się nie chce. Bo co w
domu? Zona, oczywiście, pewnie sobie popłakuje. Dziewczynka Bykowa też płacze - boi się
sprawy w sądzie... Miszka, brat żony, na pewno kręci się koło mieszkania i tylko patrzy, jak
by wleźć... Ech, bodaj- bym tych pieniędzy nigdy nie wygrał!

Ilja Iwanycz zapłacił za piwo i ze smutkiem uścisnął mi dłoń. Chciałem go czymś

pocieszyć na pożegnanie, ale nagle zapytał:

-

A tego... Prędko będzie nowe losowanie? Dobrze by było znowu strzelić tysiączek dla

równego rachunku...

Ilja Iwanycz podciągnął swój różowy krawat i skinąwszy mi głową, z pośpiechem ruszył

w stronę domu.
NIEWIERNY TOMASZ

Foma Kriukow trzy lata nie otrzymywał od syna listów, a tu, proszę - przyszło dla was,

Fomo Pietrowi-
czu, pięć rubli z miasta Moskwy od rodzonego syna.
“Patrzcie no - myślał Foma przyglądając się wezwaniu. - Inny syn to by pewno trzy ruble
odpalił i starczy. A tu, proszę - pięć rubeliansów. Przy takim obrocie rzeczy rubelka można
nawet przepić."

Foma Kriukow wyparzył się w łaźni, włożył czystą koszulę, wypił pół butelki samogonu i

pojechał na pocztę.

“Patrzcie, ludzie - myślał Foma po drodze - pięć rubli! I cóż to się nie zdarza na świecie!

Święty Boże! Carów nie ma, nic takiego nie ma, chłop przy władzy... Syn może nawet
państwem rządzi... po pięć rubli ojcu odpala... A może ludzie kłamią, jeśli chodzi o chłopów?
Może syn za numerowego służy w hotelu?"

Foma przyjechał na pocztę, podszedł do kontuaru i położył zawiadomienie.
-Pieniądze - powiedział Foma - mam dostać pieniądze od syna.
Kasjer pogrzebał w papierach i położył na kontuarze pół czerwońca.
-

Tak - rzekł Foma. - A listu do mnie syn nie pisze? Kasjer nic nie odpowiedział i

odszedł od kontuaru. “Nie pisze - pomyślał Foma. - Może później napisze. Można poczekać,
jeżeli, powiedzmy, są pieniądze."

Foma wziął pieniądze, popatrzył na nie ze zdumieniem i nagle uderzył dłonią w kontuar.
-Hej, wy tam! -zawołał Foma. -Jakie pieniądze mi wtryniasz, popatrz?!
-Jakie pieniądze? - rzekł kasjer. - Nowe pieniądze...
- Nowe? - spytał Foma. - A może one są lipne albo

background image

co? Myślisz, że jak człowiek wypił trochę, to mu wszystko można wtrynić? Znaki gdzie tu
są?
Foma popatrzał pod światło, pokręcił w ręku, a po- tern znów popatrzał.
-

Co? - powiedział ze zdziwieniem Foma. - A któż to tam jest? Kto tam jest wyrysowany...

Czy to nie chłop czasem? Chłop. Jak mi Bóg miły, chłop. Co? Znaczy się, że ludzie nie
kłamią. Chłop wyrysowany na pieniądzu. Czyżby nie kłamali? Czyżby chłop miał taką
władzę?
Foma znowu podszedł do kontuaru.
-

Powiedzcie mi - rzekł Foma - kto tu wyrysowany? Wybaczcie tamte słowa...

-

Idź już, idź sobie! - rzekł kasjer. - Dostałeś pieniądze i idź do diabła... Gdzie

wyrysowany?
- A na pieniądzu!
Kasjer popatrzał na chłopa i rzekł uśmiechając się:
-

Chłop wyrysowany. Ty, najjaśniejszy panie, zamiast cara wyrysowany jesteś.

Zrozumiałeś?
-

Co? - powiedział Foma. - Chłop? I dlaczegóż to ja nic o tym nie wiem i nic nie

słyszałem? I ziemię orzę. I wszyscy u nas orzą i nie wiedzą.
Kasjer roześmiał się.
-

Jak mi Bóg miły - rzekł Foma - rzeczywiście ludzie potwierdzają: powiadają, że

działacze teraz są z chłopów. I chłopi są w poważaniu. A jak jest w rzeczywistości, czy to
prawda, czy też ludzie kłamią - to nie wiadomo... Ale jeżeli na pieniądzach jest portret...
Możliwe, żeby nie kłamali?
-

No idź sobie, idź - powiedział znowu kasjer. - Nie pętaj się tutaj.

pieniądze z portretem, ha... A ja, miej to na uwadze, tych tam carów przedtem też nie
lubiłem... Jak mi Bóg miły.--

Foma ze smutkiem spojrzał na rozgniewanego kasjera i wyszedł.
,,Powiedzcie, proszę - myślał Foma - portrety wprowadzają... Czyżby chłop miał mieć

carskie poważanie?"

Foma popędził konia, ale pod lasem nagle zawrócił i pojechał do miasta.
Zatrzymał się przy stacji kolejowej, przywiązał konia do płota i wszedł do środka.
Było prawie pusto. Przy drzwiach, podłożywszy sobie pod głowę worek, spał jakiś

mężczyzna w miękkim kapeluszu.

Foma kupił sobie pestek za dwie kopiejki i siadł na parapecie, ale posiedziawszy chwilę

podszedł do śpiącego i nagle zawołał:

- Hej, kapeluszowy, złaź z ławki! Ja chcę usiąść... Mężczyzna w kapeluszu otworzył oczy,

popatrzał ze zmieszaniem na Fomę i usiadł. I ziewając, i popluwając zaczął skręcać sobie
papierosa.

Foma siadł obok niego, odsunął worek i ze smakiem zaczął zajadać pestki, spluwając

łupiny na podłogę.

“Nie kłamią - myślał Foma - bądź co bądź widać poważanie. Słuchają się. Przedtem to

może by nawet dali po pysku, a tu słuchają się, boją się. Widzieliście, jak to się wszystko
stało, całkiem niedostrzegalnie... Powiedzcie z łaski swojej... Nie kłamią."

Foma wstał z ławki i z satysfakcją przeszedł się po sali. Potem podszedł do kasy i zajrzał

do okienka. - Dokąd? - zapytał kasjer.
7 - Punkt widzenia
97

background image

- Co dokąd?
- Dokąd bilet, barania głowo?
-

A donikąd - rzekł obojętnie Foma przyglądając się pomieszczeniu kasy. - Mogę ja

popatrzeć na kasę od środka czy nie?
-

A jak donikąd - rzekł kasjer - to nie ma co pchać się po próżnicy z pyskiem.

-

Z pyskiem? - zapytał Foma z obrazą. - Do kogo tak mówisz?

-

Widzieliście go, pijana morda 1 - powiedział z oburzeniem kasjer. - Też mi tu będzie do

okna zaglądał... Diabeł zatracony...
Foma pochylił się do okienka i nagle plunął na kasjera i szybko poszedł do wyjścia..
Schwytano go, gdy odwiązywał konia. Wyrywał się i wrzeszczał, usiłował nawet ugryźć
stróża w policzek, ale go nieubłaganie zawlekli do dyżurnego milicjanta.
Tam, uspokoiwszy się nieco, Foma usiłował coś wytłumaczyć, wymachiwał rękami,
wyjmował z czapki banknot i proponował, by milicjant na niego spojrzał.
Ale tamten, co chwila maczając pióro w kałamarzu, pisał protokół o czynnym znieważeniu
kasjera w trakcie pełnienia obowiązków służbowych. A także i o tym, że Foma, wyraźnie w
stanie nietrzeźwym, gryzł w zamkniętym lokalu pestki i pluł na podłogę.
Foma postawił pod protokołem krzyżyk i wzdychając, i kręcąc głową wyszedł z lokalu.
Odwiązał konia, siadł na wóz, wydostał z czapki banknot i popatrzał na niego. Potem
machnął ręką i rzekł:
- Kłamią, dranie...
I popędził konia do domu.
ŁAŹNIA
Podobno, obywatele, w Ameryce mają doskonałe łaźnie.
Przychodzi tam na ten przykład obywatel, wrzuca bieliznę do specjalnej skrzynki i idzie się
myć. Nawet nie raczy się zaniepokoić, czy kto tego nie skradnie, czy to nie zginie, numerka
nawet nie bierze.
No, może tam czasem jakiś nerwowy Amerykanin powie łaziebnemu:
- Good bye, że tak powiem, przyuważ pan.
I tyle.
Wykąpie się taki Amerykanin, wraca, a tu mu podają czystą bieliznę - wszystko wyprane i
wyprasowane. Onuce po prostu bielsze od śniegu. Gacie zaszyte i załatane. To mi życie!
A u nas łaźnie też są niczego sobie. Ale gorsze. Chociaż umyć się też można.
Tylko z numerkami u nas krucho. Zeszłej soboty poszedłem do łaźni (przecie, myślę sobie,
do Ameryki z tym nie pojadę) - dali mi dwa numerki. Jeden na bieliznę, drugi na palto i
czapkę.
A gdzie goły człowiek numerki podzieje? Prawdę powiedziawszy, nie ma gdzie. Kieszeni nie
ma. Dokoła - tylko brzuch i nogi. Czyste skaranie z tymi numerkami. Do brody ich przecie
nie przywiążę.
No to przywiązałem do każdej nogi po numerku, żeby nie zgubić obydwu. Wchodzę do łaźni.
Numerki akurat po nogach biją. Aż przykro chodzić. A chodzić trzeba. Bo przecież potrzebny
jest szaflik. Co to za kąpiel bez szaflika? Tylko skaranie boskie.

background image

Szukam szaflika. Patrzę, a tu jeden obywatel w trzech szaflikach się myje. W jednym stoi, w
drugim łeb mydli, a trzeci przytrzymuje lewą ręką, żeby mu kto nie ściągnął.
Ciągnę ja za trzeci szaflik, chciałem między innymi dla siebie go wziąć, ale ten obywatel nie
puszcza.
-

Co to - powiada - cudze szafliki kradniesz? Jak cię łupnę tym szaflikiem w ślepia, to się

przekonasz.
A ja mu na to:
-

To nie carski ustrój, powiadam, żeby .szaflikami się ciskać. Co za egoizm, powiadam.

Przecież inni, powiadam, też chcą się umyć. To nie teatr, powiadam.
A ten odwrócił się tyłem i nic tylko się myje.
“Nie będę, myślę sobie, stał mu nad głową. Teraz, myślę, on na złość trrzy dni będzie się
mył."
Poszedłem dalej.
Po godzinie patrzę, a tu jakiś facet zagapił się i wypuścił z rąk szaflik. Może pochylił się po
mydło albo zamyślił się - nie wiem. Ale wziąłem sobie ten szaflik.
Teraz mam już szaflik, ale nie mam gdzie usiąść. A co to za mycie na stojaka? Czyste
skaranie.
No dobrze. Stoję na stojaka, trzymam szaflik w ręku i myję się.
A dokoła, mamo jedyna, każdy osobiście sam pierze. Jeden pierze spodnie, drugi trze gacie,
trzeci jeszcze coś innego wykręca. Ledwo się człowiek umył, znów jest brudny. Pryskają,
dranie. A hałas taki od tego prania, że myć się odechciewa. Nie czuje człowiek, co namy- dla.
Czyste skaranie.
“No, myślę sobie, niech ich szlag trafi. Domyję się w domu."
Idę do rozbieralni. Wydają mi bieliznę na numerek, patrzę - wszystko moje, tylko spodnie nie
moje.
_ Obywatele - powiadam. - Moje miały tutaj dziurkę. A na tych, patrzcie, gdzie jest dziurka.
A łaziebny odzywa się:
_ My, powiada, dziurek nie pilnujemy. To nie teatr _ powiada.
Niech i tak będzie. Wkładam te spodnie i idę po palto. A palta mi nie chcą wydać - żądają
numerka. A numerka zapomniałem na nodze. Trzeba się rozbierać. Zdjąłem spodnie, szukam
numerka — a numerka nie ma. Sznureczek na nodze jest, a papierka nie ma.- Papierek się
rozmydlił.
Podaję łaziebnemu sznureczek, a on nie chce wziąć.
-

Według sznurka, powiada, nie wydaję. W ten sposób, powiada, każdy obywatel może

sobie naszatko- wać sznurków - tak że palt nie nastarczy. Zaczekaj, powiada, kiedy się
publika rozejdzie, to wydam, co zostanie.
Ja mu na to:
-

Braciszku, a jak zostanie jaka lichota? To nie teatr, powiadam. Wydaj, powiadam,

według znaków szczególnych. Jedna kieszeń podarta, drugiej brak. Względem guzików,
powiadam, górny jest, na dolne nie licz.
No i jednak wydał. Ale sznurka nie wziął.
Ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Wtem przypomniałem sobie, że zapomniałem mydła.
Znowu wracam. W paltach nie wpuszczają.
- Trzeba się rozebrać - powiadają.
Ja na to:
- Ja się, obywatele, nie mogę trzeci raz rozbierać.

background image

To nie teatr, powiadam. Jeśli tak, to zwróćcie choć

:

koszt mydła. Nie chcą zwrócić.

Nie - to nie. Poszedłem bez mydła. Czytelnik oczywiście może wyrazić zainteresowanie:

a która to łaźnia? Gdzie się mieści? Pod jakim adresem? Która łaźnia? Zwyczajna.
Dziesięciokopiejkowa.
NERWOWI

Niedawno w naszym wspólnym mieszkaniu wydarzyła się awantura. I to nawet nie

awantura, ale cała bijatyka. Na rogu Ocznej i Borowej.

Bili się, wiadomo, z duszy serca. Inwalidzie Gawriło- wowi omal ostatniego łba nie

urwali.

A wszystko z tego głównie powodu, że ludzie bardzo się zrobili nerwowi. Wychodzą z

nerwów z byle jakiego głupstwa. Gorączkują się. I przez to biją się ciężko, jak we mgle.

Niby to wiadomo, że po wojnie domowej ludzie, jak to się mówi, nerwy tracą. Może to i

prawda, ale inwalidzie Gawriłowowi łeb od tej ideologii szybciej się nie zgoi.

Przychodzi na ten przykład jedna taka lokatorka, Maria Wasil jewna Szczypcowa, o

dziewiątej wieczór do kuchni i zaczyna rozpalać prymus. Ona zawsze o tej porze rozpala
prymus. Pije herbatę i kładzie sobie kompresy.

No więc przychodzi do kuchni. Stawia przed sobą 102 ,

prymus i rozpala go. A prymus, choćbyś pękł, nie chce się rozpalić.
Ona zastanawia się:
“Dlaczego to diabelstwo nie chce się rozpalić? Może zakopcił się, a niech go diabli!"
Bierze więc w lewą rękę szpikulec i zabiera się do czyszczenia.
Zabiera się do czyszczenia, bierze do lewej ręki szpikulec, a druga lokatorka, Daria
Pietrowna Kobylina, właścicielka szpikulca, popatrzyła, co tamta wzięła, i powiada:
-

Szpikulec, szanowna Mario Wasiljewno, proszę, niestety, położyć z powrotem.

Szczypcowa, wiadomo, wybuchła na te słowa i odparła:
-

Proszę bardzo - odpowiada - niech się pani, Dario Pietrowno, udławi swoim szpikulcem.

Brzydziłabym się, powiada, dotknąć paninego szpikulca, a co dopiero wziąć do ręki.
Na te słowa faktycznie wybuchła Daria Pietrowna Kobylina.
Zaczęły międzywzajemną rozmowę wyjaśniającą. Hałas się tam zaczął, łomot i trzask.
Na ten hałas zjawia się mąż, Iwan Stiepanycz Kobylin, właściciel szpikulca. Potężny
mężczyzna, nawet z solidnym brzuchem, ale swoją drogą nerwowy.
Tak więc zjawia się ten ów Iwan Stiepanycz i powiada:
-

Ja, powiada, nie przymierzając jak słoń haruję w spółdzielczości za trzydzieści dwa

ruble, uśmiecham się, powiada, do klientów i odważam im wędliny, i z tego, powiada, za
moje ciężko zapracowane grosze

background image

kupuję sobie szpikulce i za nic na świecie nie pozwolę, żeby obcy, postronny personel
wykorzystywał moje szpikulce.

Tu się znowu wokół szpikulca zaczął hałas i dyskusja. Oczywiście zwalili się do kuchni

wszyscy lokatorzy. Robią, co mogą. Przybywa również inwalida Gawri- łycz.

- Cóż to, powiada, za hałas, a bójki nie ma. Na te słowa od razu rozpętała się bójka.

Zaczęło się. A kuchenka, wiadomo, wąska. Bić się nieporęcznie. Ciasno. Dokoła rondle i
prymusy. Nie ma się gdzie obrócić. A tu zwaliło się dwanaście osób. Chciałoby się, na
przykład, jednego zamalować po pysku - a kosi się trzech. No i, wiadomo, człowiek o
wszystko się potyka i przewraca. A co dopiero niestety beznogi inwalida - na trzech nogach
nie da rady ustać.

A inwalida, przekorny diabeł, nic nie patrzy i ładuje się, gdzie naj gęściej. Iwa n

Stiepanycz, właściciel szpikulca, woła do niego:
- Odejdź, Gawriłycz, bo będzie nieszczęście. Uważa/, bo ci wyrwą ostatnią nogę. A na to
Gawriłycz:

- Niech, powiada, diabli biorą nogę. Ale teraz, powiada, nie odejdę. Właśnie mi całą

ambicję do krwi rozwalili.

I rzeczywiście właśnie w tej sekundzie ktoś rąbnął go w pysk. Więc on nie odchodzi,

ciska się. W tym właśnie momencie ktoś wali inwalidę rondlem po globusie. Inwalida fajt na
podłogę i leży. Smutno mu. W tym momencie jakiś pasożytniczy element skoczył po milicję.
Przychodzi emowiec. Drze się:
- Biegiem po trumny, diabły, zatracone, bo będę strzelał!
Dopiero po tych wyrocznych słowach ludzie trochę przyszli do opamiętania. Rozbiegli się po
swoich pokojach.
“Ale — myślą - klops, o co żeśmy się, szanowni obywatele, tak za łby wzięli?"
Ludzie rozbiegli się po swoich pokojach i tylko inwalida Gawriłycz się nie rozbiegł. Leży,
proszę ja was, na podłodze, zasmucony. A ze łba krew mu kapie.
W dwa tygodnie po tym fakcie odbyła się sprawa.
A sędzia - też się trafił nerwowy mężczyzna - dał im do zrozumienia.
1924
PACJENTKA
Do wiejskiej przychodni Pelagia jechała trzydzieści wiorst. Wyjechała o świcie, a w południe
zatrzymała się przed białym parterowym domem.
-

Chirurg przyjmuje? - zapytała chłopa, który siedział na ganku.

-

Chirurg? - z zainteresowaniem zapytał chłop. - A co, chora jesteś? Może na brzuch?

- Chora - odpowiedziała Pelagia.
-

Ja, kochaniutka, też jestem chory - powiedział chłop, i Jagłami się objadłem... Mam

siódmy numerek.
Pelagia przywiązała konia do ogrodzenia i weszła do przychodni.

background image

Chorych przyjmował felczer Iwan Kuzmicz. Był malutki, starutki i bardzo znakomity.

Wszyscy w okolicy go znali, chwalili i tytułowali nie wiadomo czemu chirurgiem.

Pelagia weszła do pokoju, nisko mu się pokłoniła i przysiadła na brzeżku krzesła.
-Chórzyście może? - zapytał Iwan Kuzmicz.
-Chora jestem - powiedziała Pelagia. - Znaczy się, na wskroś chora. Każda kostka mnie

boli i dygoce. Serce żywcem gnije.

-Od czego to? - obojętnie zapytał felczer. - Od jak dawna?
-Od jesieni, Iwanie Kuzmiczu. Od samiutkiej jesieni. Jesienią zachorowałam. Kiedy

tylko, wiecie, mój Dmitrij Naumycz przyjechał z miasta, to od razu zachorowałam. Stoję na
ten przykład przy stole i obta- czam w mące placuszki. Dmitrij Naumycz bardzo lubił
placuszki. Gdzieżeż on teraz, myślę sobie, mój Dmitrij Naumycz?... W mieście, jest
sowieckim delegatem...

-

Pozwólcie, kobitko - odezwał się felczer - łżyjcie, ale w miarę. Na coście chorzy?

-

Przecie powiadam — odezwała się Pelagia - stoję przy stole i obtaczam placuszki...

Wtem ciotka Agata, niczym baran, wlatuje i macha ręką. “Leć - powiada - Pelagio, leć
szybko. Coś mi się widzi, że twój przyjechał z miasta i tak jakby szedł po ulicy z workiem i z
kijem." Serce mi zamarło. Nogi się pode mną ugięły. Stoję jak głupia i ugniatam placuszek...
A potem rzuciłam placuszki i wybiegłam na dwór. A na dworze słoneczko świeci i świeci.
Powietrze takie lekuchne. A na lewo, koło obory, stoi ryży cielak i ogonem od much się
ogarnia. Spojrzałam ja na cielaka i aż łzy mi pociekły.
Ale - myślę - Dmitrij Naumycz ucieszy się z tego ryżego cielaka...

- Pozwólcie - ponuro odezwał się felczer - mówcie do rzeczy.
_ Toteż mówię, Iwanie Kuzmiczu. Tylko się nie gniewajcie. Mówię do rzeczy...

Wybiegam za wrota. Rozglądam się, wiecie: - na lewo cerkiew, koza sobie chodzi, kogut
nogą grzebie, a na prawo, samym środkiem drogi - patrzę - idzie Dmitrij Naumycz. Patrzę ja
na niego. Serce we mnie zamiera, czkawka mnie chwyta. Oj, myślę sobie, Matko Boska
Przenajświętsza! Oj- myślę sobie - mdli. mnie chyba/ A on idzie poważnym, drobnym
krokiem. Broda mu się rozwiewa. Aliejskie ubranie nosi. I kamaszki.
Jakem zobaczyła kamaszki, to mi się coś jakby zarwało na wnętrzu. Oj, myślę sobie, czy ja
mu się taka niekształcona nadaję na żonę, jeżeli on jest może pierwsza osoba i sowiecki
delegat.
Stoję jak głupia przy płocie i nogi mnie nie słuchają. Palcami przebieram po płocie i stoję.

A on, Dmitrij Naumycz, delegat sowiecki, podchodzi do mnie drobnym kroczkiem i wita

się.

“Wita;, powiada, Pelagio Maksimowno. Sto lat się nie widzieliśmy..."
A ja, głupia, zamiast wziąć worek od Dmitńja Naumycza patrzę na kamaszki i nie ruszam

się.

Oj, myślę sobie, odwykł ode mnie chłop. Kamaszki nosi. Ż miastowymi może, z

komsomołkami rozmawia.

A Dmitrij Naumycz odpowiada basem: “Och, powiada, Pelagio, Pelagio. Taka ty już

jesteś. Ciemna, powiada, jesteś, Pelagio Maksimowno.
107

background image

0 czym, powiada, będę z tobą rozmawiał? Ja,powiada, jestem człowiek kształcony i delegat
sowiecki. Ja, powiada, może nawet cztery działania arytmetyczne znam na wylot. Ułamki,
powiada, umiem... A ty, powiada, patrz, jaka jesteś! Pewno, powiada, nawet nazwiskiem nie
potrafisz podpisać się na papierze? Inny by całkiem zwyczajnie rzucił cię za tę ciemnotę
1 nieuświadomienie."

A ja stoję przy płocie i mamroczę, że niby wiadomo, Dmitriju Naumyczu, rzuć mnie taką,

jaka jestem, co ci szkodzi.

A on bierze mnie za rękę i odpowiada:
“Pożartowałem sobie, Pelagio Maksimowno. Przestań rozmyślać. Ja, powiada, tak sobie.

Co też ty?..."

Znowu mi serce zamarło, czkawka mnie wzięła.
“Ja, powiadam, Dmitriju Naumyczu, bądźcie spokojni, też oczywiście mogę nauczyć się

ułamków i czterech działań. Albo podpisać się na papierze nazwiskiem. Ja, powiadam,
takiemu uświadomionemu człowiekowi wstydu nie zrobię..."

Felczer Iwan Kuzmicz wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju.
-No, no - odezwał się — dość tego, zapędziliście się... Co wam jest?
-Co mi jest? Teraz już jakby nic, Iwanie Kuzmiczu. Jakby zelżało. Na zdrowie się nie

uskarżam. A Dmitrij Naumycz powiada: “Pożartowałem sobie, powiada". Że niby żartowność
okazał...

-No tak, pożartował - powiedział felczer. - Wiadomo. Proszków wam dać?
-

A nie trzeba - rzekła Pelagia. - Dziękuję wam, Iwanie Kuzmiczu, za porady. Czas mi

w drogę.
I Pelagia, pozostawiwszy na stole woreczek ze zbożem, skierowała się do drzwi. A potem
wróciła.
-

Ułamki mi potrzebne, Iwanie Kuzmiczu... Gdzie ja się teraz mam o te ułamki

wywiedzieć? Do nauczyciela może pojechać, czy co?
-

Do nauczyciela - powiedział felczer wzdychając - wiadomo. Medycyny to się nie tyczy.

Pelagia pokłoniła się nisko i wyszła na ulicę.
1925
ZA STO LAT
Szanowny czytelniku! Nie wiem, jakie będą za sto lat gazety.
Może za sto lat w ogóle gazet nie będzie. Może każdy obywatel będzie miał nad łóżkiem
przytentegowany własny niewielki odbiornik radiowy, z którego będzie się dowiadywał o
ostatnich sensacyjnych nowinach politycznych. .
Jednakowoż gazety może nawet będą. Będą to oczywiście inne gazety niż teraz. Będą pewno
drukowane na brystolu ze złotym kantem i będą miały po dwadzieścia cztery strony.
Ale jedno w nich pozostanie - dział skarg.
Mówią, że nic nie jest wieczne pod słońcem. Oczywiste kłamstwo. Dział skarg będzie
wieczny.
Wedle naszego skromnego mniemania w 2025 roku dział ten będzie wyglądał mniej więcej
tak:
Aero-rozpusta
Szanowny towarzyszu redaktorze! Wczoraj wracając

background image

z pracy państwowym farmanem widziałem w powietrzu następującą scenę. W
dwumiejscowym balonie ze śmigłem leci rozparty kierownik 10-tej radiokuchni ze swoją
kasjerką Jesipową.

Przeleciałem obok nich nie dosłyszawszy z powodu hałasu, o czym mówią.
A niechby redakcja zapytała, za jakie to państwowe pieniądze leci balonem

rozzuchwalony kierownik radiokuchni?

A kasjerce już dawno warto byłoby dać po buzi, aby nie traciła benzyny na swoje żądze

miłosne.

A gdy na nią popatrzyłem z państwowego farmana, to ona mnie, człowiekowi pracy,

pokazała język.
Pracownik 10-ej radiokuchni Czesnokow
Lekceważenie

Obywatelu redaktorze! Czas wreszcie uporządkować sprawę popiołów.
Odwiózłszy moją zmarłą babcię do krematorium i poprosiwszy kierownika, żeby w trybie

nagłym spalił jej doczesne szczątki, zjawiam się nazajutrz po rezultat.

Okazało się, że pomylono mi prochy i zamiast jej popiołów wydano popioły jakiejś tam

obywatelki.

Na pytanie - a gdzie są prochy staruszki? - kierownik bezczelnie odpowiedział, że to

nieistotne, które popioły są czyje, i że on nie ma czasu zawracać sobie głowy prochami.

Na oświadczenie, że ta staruszka była świadkiem Rewolucji i że była to wielka staruszka

- kierownik wyraźnie się przestraszył i prosił, aby sprawy nie kierować wyżej proponując mi
prócz tego, bym wziął sobie jeszcze popiołów, ile tylko zechcę.

pytanie, jak mam odróżnić jedne popioły od innych - kierownik oświadczył, że się w tym

nie orientuje i że na następnych moich krewnych będzie robił specjalne znaki.

Szanowny redaktorze, czas by już było postawić zagadnienie właściwego ustawienia

sprawy na stronicach pańskiego organu.

Łączę wyrazy poważania Łuczkin.
Hamowanie nauki Szanowny redaktorze i drodzy zecerzy! Obserwując z okna przez

teleskop Marsa i inne planety w celach naukowych, dostrzegłem jakieś zaciemnienie refr
aktora.

Kiedy natychmiast wszedłem na parapet, aby się dowiedzieć, o co chodzi, i przekonać

się, skąd idzie to zaciemnienie, i czy to planeta zasłoniła mi lunetę, ujrzałem, że z boku ktoś
głośno gwizdnął i czyjaś postać znikła za węgłem trzypiętrowego drapacza chmur.

Przy dokładniejszej obdukcji okazało się, że nieznana postać zwędziła z teleskopu

szkiełko powiększające, przez które patrzy się na ciała niebieskie.

Zawiadomiwszy milicję o zaginięciu szkiełka proszę prócz tego szanowny organ

prasowy, aby porządnie objechał osoby, które hamują naukę i rąbią spod nosa naukowe
szkiełka.
Mik. Kuszakow

Stare dzieje Posiadając słaby organizm codziennie wzlatuję balonem, aby zażyć kąpieli

słonećznych.

Wczoraj, wzniósłszy się na firmament, zwróciłem

background image

uwagę, że na byłej iglicy Pietropawłowskiej sterczy jakieś coś.

Kiedy podleciałem bliżej, wyjaśniło się, że to sterczy niewielka była korona. Jak długo

jeszcze, obywatelu redaktorze i zecerzy? Czyżby nadzorca Pietropawłowki marzył jeszcze o
powrocie carskiego reżymu?
Chłop z dziada pradziada Jegor Babiczew
1925
UCZCIWY OBYWATEL (List do Milicji)

Stojąc faktycznie na linii zawiadamiam, że mieszkanie numer 10 jest podejrzane pod

względem samogonu, który wedle wszelkiej pewności pędzi obywatelka Gu- siewa i poza
tym ludzi pracy obdziera ze skóry. A gdy na ten przykład ktoś nie ma forsy albo w ogóle mu
zabraknie choćby jednej kopiejki, to na kredę za nic nie da i prócz tego, choć jestem wolny
obywatel, wyrzuca na mordę.

A poza tym, będąc uczciwym obywatelem, informuję, że mieszkanie nr 3 też jest

podejrzane względem samogonu, do którego kładą dla smaku ni to opieńki, ni to z pewnością
skórki cytrynowe, od czego człowiek rzyga ponad przepisową normę. A na kredę faktycznie .
też nie dają. Choć płacz, człowieku!

A ona sama, ta wredna obywatelka, każe konsumentowi czekać w kuchni i do lokalu, aby

sprawdził, czy dobrze pędzą, nie wpuszcza. A w kuchni jej psina
systemu pudel ciska się na konsumenta i szarpie go za nogi- Ten faktycznie pudel, cholera mu
w bok, mnie również chwycił za nogi, a kiedy zamachnąłem się naczyniem, aby tego pudla
faktycznie uderzyć, to gospodyni wyrwała mi to naczynie z rąk i wrzeszczy:

- Weź - powiada - baranie, swoje pieniądze. Nie dostaniesz towaru, skoro jeżeli męczysz

nierozumne stworzenie.

A ja, jak już na to poszło, to tego pudla nie męczyłem, ale zamachnąłem się naczyniem.
_ Co też pani powiadasz - mówię - szkodliwa obywatelko! Nie ruszałem, powiadam,

paninego pudla. Cofnij pani swoje słowa. Powiadam, że niemożliwe, aby pudel szarpał
człowieka za nogi.

A obywatelka rzuciła mi moje pieniądze, które to pieniądze upadły koło płyty kuchennej.

Pieniądze leżą koło płyty, a jej pudel obślinił je i nie daje zabrać. Choć płacz, człowieku.

A wtedy faktycznie, nie zaprzeczę, pchnąłem to stworzenie nogą i złapałem pieniądze,

pomiędzy którymi jeden rubel był obśliniony i obrzydliwość wziąć go do ręki, a w drugim
zeżarty numer i bank państwowy takowego nie przyjmuje. Choć płacz, człowieku.

A wtedy na nowo, nie przeczę, pchnąłem pudla w szyjkę i wyszedłem jak najszybciej.
A teraz ta szkodliwa obywatelka nie wpuszcza mnie do swego mieszkania i cały czas

drzwi trzyma na łańcuchu. I na dodatek to ścierwo pluje przez otwór, kiedy ja faktycznie
podchodzę. A gdy ja na to jej plucie zamachnąłem się, żeby też przejechać się po pysku albo
po czym innym, to ona, ze strachu czy co, zaraz drzwiami trzasła i rękę mi przytrzasła aż po
łokieć.
8 - Punkt widzenia
113

background image

Wrzeszczę co sił i kręcę się pod drzwiami, a jej pudel wyje w środku lokalu. Przykro, że

choć płacz, człowieku. I na ten temat mam papierek od lekarza, a poza tym krew płynie
jeszcze teraz, gdy na przykład zedrzeć strupa.

A poza tym informuję, że prócz tych podejrzanych lokali knajpa pod tytułem “Wesoła

dolina" także jest bezwarunkowo podejrzana. Rąbnęli mnie tam po pysku i wepchnęli do
kąta.

-

Płać - powiadają - psi synu, za stłuczone szkło.

A ja ich szkła nie tłukłem i w ogóle nie mam żadnej

potrzeby tłuc ich szkła.

-

Ja - powiadam - nie tłukłem żadnego szkła. Pozwólcie mi, powiadam, obywatele,

dokonsumować kanapkę.

A oni mnie ciągają i ciągają, i do kanapki nie puszczają. Dociągnęli do drzwi i cisnęli. A

kanapka leży na stole. Choć płacz, człowieku.

A prócz tego jako uczciwy obywatel informuję, że Warka Piętrowa, z zawodu panna, jest

podejrzana i dziwka. A kiedy zbliżyłem się do tej Warki, to ona się na mnie wybrzydza.

Które to wyżej wymienione osoby, jeżeli chcecie, to możecie aresztować.
Poza tym informuję, że mój meldunek został przeze mnie sprawdzony, jako że stoję na

linii i jestem przeciw precz z opium dla ludu, choć zostałem zwolniony zgodnie z redukcją za
słuszność.

A prócz tego proszę, żeby knajpy “Wesoła dolina" tymczasowo nie zamykać. Jako że

jestem jeszcze chory i nie mogę się ruszyć. Ale niezadługo bezwarunkowo wyzdrowieję i
ruszę się. A kanapka też kosztuje.
BLISCY LUDZIE
Rozmowę tę zapisałem dosłownie. I niech czytelnik plunie mi w twarz, jeżeli choć cokolwiek
przesadziłem. Nic nie przesadziłem. Wszystko było akuratnie właśnie tak.
Rozmowa odbywała się w więzieniu. W sali widzeń. Matka przyszła do syna na widzenie.
Spotkanie było bardzo serdeczne. Mamunia płakała z radości. Syn również pociągał nosem.
Po pierwszych łzach i gorących pocałunkach matka z synem siedli koło siebie na ławce.
-

No tak - odezwał się syn. - Znaczy się, że przyszłaś.

- Przyszłam, Wasieńka - odezwała się matka.
- Tak - powtórzył syn.
Z zaciekawieniem popatrzył na szarą urzędową ścianę, potem na drzwi, na piec, a wreszcie
przeniósł wzrok na swoje sandały.
- Tak - po raz trzeci powiedział syn i westchnął.
Matka również westchnęła i, przebierając w palcach
frędzle swojej bajowej chustki, rozejrzała się dokoła.
- No tak - odezwał się syn i głośno otarł nos.
Oboje siedzieli potem w milczeniu ze trzy minuty.
Wreszcie syn odezwał się:
- A widzenia, mamusiu, teraz bardzo ograniczone.
Oboje siedzieli potem w milczeniu ze trzy minuty.
-

To mało, Wasieńka - powiedziała matka z wyrzutem.

- Tak, faktycznie niedużo - powiedział syn.
- Myślę, Wasieńka, że dla nas dwadzieścia minut to

background image

nawet bardzo mało. Ani tu pogadać z bliskim człowiekiem, ani nic takiego...
Matka pokręciła głową i dodała:
- No to ja już pójdę, Wasieńka.
- No to idź, mamusiu.
Oboje wstali, z ożywieniem westchnęli i pocałowali się.
Syn odezwał się:
-

No tak. Wszystko dobrze. Przychodź do mnie, mamusiu. Aha, cóż to ja jeszcze

chciałem powiedzieć? Czy kuchnia wciąż jeszcze dymi, mamo?
-

Kuchnia, mówisz? Dymi, Wasieńka. Obowiązkowo dymi. Niedawno całe mieszkanie

zadymiło...
- No tak... Idź już, mamusiu.
Matka i syn popatrzyli na siebie serdecznie i rozeszli się.
PUNKT WIDZENIA
Ze stacji Laski wiózł mnie Jegorka Głazów.
Zaczęliśmy rozmawiać.
-

No jak - zapytałem Jegorkę - czy ludzie w waszym powiecie są uświadomieni?

-

Ludzie? - powiedział Jegorka. - Ludzie są uświadomieni. Co mają robić?

- No, a jak baby?
- Baby? Baby też są uświadomione. Co mają robić?
- A czy dużo jest takich uświadomionych bab?
-

Wystarczy - powiedział Jegorka. - Choć jeżeli mówić tak na czysto, to nie za dużo.

Zezować na boki nie trzeba. A w ogóle to mało. Była taka jedna w powiecie... A i z tą nie
wiadomo co... Może zemrze.

_ A cóż się z nią stało?
_ Ano tak - powiedział Jegorka niezbyt jasno. - ]Vlęża ma bardzo wściekłego. Kłopow

nazywa się, Wasilij Iwanycz. Pyskacz, krótko mówiąc. Jak tylko co, to zaraz polanem w
mordę. Bije.

-

No, a ona co, milczy?

_ Katarzyna? Co ma milczeć? Odpowiada: “To jest, powiada, szkodliwe. Ty, powiada,

Wasilij Iwanyczu, mniej wymachuj tym polanem. Bo, powiada, epoka jest już inna".

-

No to by poszła do sowietu...

-

Co tam jej sowiet? Chodziła do sowietu. A tam jej powiadają: to dobrze, kobieto,

żeście przyszli. Kwestia kobieca, powiadają, to dzisiaj podstawowy grunt naszego życia.
Rozwiedź się, kochaneczko, z tym swoim ślusarzem i po kłopocie... No, a ona nie chce.
Jeszcze troszeczkę poczekam, powiada. Bo niby nieochota mi- powiada - rozwodzić się... No
i potem znosiła to, znosiła, aż wreszcie pojechała do miasta. I przywozi pigułki. Jedną sama
zażywa, a drugą jemu podsypuje. Ona podsypuje, a on na nią naskakuje i bije ją. Nie działa
na niego pigułka. Zaczęła podsypywać mu po dwie pigułki i sama też brać po dwie. Nic nie
pomaga - bije. No to od razu zażyła sześć i zwaliła się. Leży jak kłoda. Cholernie jej żal. A
najważniejsze, że jedyna na cały powiat świadoma baba i też pewno zemrze.

— No a inne baby? - zapytałem. - Czyżby były jeszcze bardziej ciemne?
-Inne są jeszcze bardziej ciemne - powiedział Jegorka. - Inne są całkiem

nieuświadomione... Jedna to po bójce podała na męża do sądu. Chłopa przyskrzynili.
Grzywnę dostał. Pięć rubeliansów - że niby nie bij się,

background image

włóczęgo... No a teraz baba płacze, zamartwia się. Z czego ma płacić? Idiotka taka
nieuświadomiona... A inna to też poszła do rozwodu. Chłop się cieszy, bo czas zimowy, a ona
głoduje. Idiotka taka ciemna...

- To źle - powiedziałem.
- Wiadomo, że źle - potwierdził Jegorka. - Chłopi to u nas wszystko na wylot znają,

wszystko wiedzą, wszystko rozumieją, co i jak, no, a baby pomaleńku, faktycznie cofnięte w
rozwoju.

-To źle - powiedziałem i popatrzałem na plecy Jegorki.
A plecy miał nędzne, obszarpane. I żółta watolina wyłaziła mu płatami.

STOŁECZNY NUMER

We wsi Usacze w Kałuskiej guberni odbył się powtórny wybór przewodniczącego.
Towarzysz z miasta, Wiediernikow, przysłany przez jaczejkę do podopiecznej wsi, stał na

świeżo ostruga- nych balach i mówił do zebranych chłopów:
- Sytuacja międzynarodowa, obywatele, jest jaśniejsza od najjaśniejszej. Zatrzymywać się
przy tym, niestety, nie należy. Przejdźmy więc do bieżącego porządku dziennego, czyli do
wyboru przewodniczącego na miejsce Kostylowa Iwana. Tego pasożyta nie można przyoblec
w pełnię władzy państwowej i dlatego trzeba go zdjąć.
Przedstawiciel biedoty wiejskiej, chłop Bobrow, Mi- chajło Wasiljewicz, stał na balach koło
towarzysza

z

miasta i nader zaniepokojony, że miejskie słowa są trudno dostępne rozumieniu chłopów, od

razu z dobra- woli tłumaczył niejasny sens przemówienia.
-

Krótko mówiąc - rzekł Michajło Bobrow - tego pasożyta, niech go jasna i

niespodziewana ściśnie, Kostylowa Iwana Maksymycza nie można przyoblec i dlatego trzeba
zdjąć.
-

I zamiast wymienionego Iwana Kostylowa - ciągnął mówca z miasta - jest propozycja,

aby wybrać innego człowieka, ponieważ rzeczywiście pasożytów nam nie trzeba.
-

I na miejsce pasożyta - wyjaśnił Bobrow - i tego, w tę i w ową jego duszę,

samogoniarza, choć to mój krewniak ze strony żony, jest propozycja, aby zmienić i
wyznaczyć.
-

Jest propozycja - powiedział towarzysz z miasta - aby wystawić kandydatury.

Michajło Bobrow zerwał z nadmiaru uczuć czapkę z głowy i zrobił szeroki gest, jak gdyby
namawiał, by natychmiast wystawiono kandydatury.
Zebrani milczeli.
-

Może by Bykina czy jak? Albo Jeriemieja Iwano- wicza Siekina, co? - zapytał ktoś

nieśmiało.
-

Tak jest - powiedział towarzysz z miasta. - Bykina... zapiszemy.

-

Zaraz zapiszemy - wyjaśnił Bobrow.

IW tłumie, który milczał aż do tej pory, zaczęła się okropna wrzawa i wykrzykiwanie
nazwisk, żądano, aby natychmiast ich kandydatom dano stanowisko przewodniczącego.
-

Bykina, Wasię! Jeriemieja Iwanowicza Siekina! Mikołajewa...

background image

Towarzysz z miasta Wiediernikow zapisywał te nazwiska na swojej delegacji.
-

Bracia - ktoś zawołał. - To żadne wybory- Siekin " i Mikołajew. Trzeba wybierać

przodujących towarzyszy... Takich, co to są prawdziwie i całkowicie... Co w mieście się
pewno naumieli - takich właśnie trzeba... Żeby wszystko znali na wylot.

-

Wiadomo! - zawołano w tłumie. - Przodujących trzeba... Wszędzie dookoła tak

wybierają.

-

To prawidłowa tendencja - powiedział towarzysz z miasta. - Typujcie nazwiska.

Gromada nieco się speszyła.
-

Chyba że Loszkę Konowałowa? - powiedział ktoś nieśmiało. - On jeden przyjechał z

miasta. To stołeczny numer.

-

Loszkę! - zawołano w tłumie. - Wyjdź, Losza. Przemów da gromady.

Loszka Konowałow przecisnął się przez tłum, przeszedł do bali i, pochlebiony ogólną

uwagą, ukłonił się po miejsku z ręką na sercu.

-

Mów, Loszka! - zawołano w tłumie.

-

No cóż - powiedział Loszka nieco skonfundowany. - Można mnie wybrać. Siekin albo

jakiś Mikołajew - to czy to wybór? Przecie to wsiowi, hołota. A ja chyba ze dwa lata w
mieście się obracałem. Można mnie wybrać...

-

Mów, Loszka! Powiedz gromadzie, co masz do powiedzenia! - znowu zawołał tłum.

-

Mogę mówić - powiedział Loszka. - Czemu mam nie mówić, kiedy wszystko wiem...

Znam dekret albo jakieś tam rozporządzenie i załącznik. Albo też na przykład kodeks...
Wszystko to znam. Obracałem się
chyba ze dwa lata... Bywało, że siedzę w celi, a tu do mnie walą. Wyjaśnij, mówią, Losza, co
to za dekret
i załącznik.
- jaka tam znowu cela? - zapytano z tłumu.
_ Cela? - zapytał Loszka. - Wiadomo, cela czternasta. W Kriestach siedzieliśmy...
-

No! - zdziwiła się gromada. - Za coś ty, chłopie, siedział po więzieniach?

Loszka zmieszał się i z zakłopotaniem popatrzał na tłum.
- Ciut-ciut - powiedział niejasno Loszka.
- Polityka czy coś zwędziłeś?
-

Polityka - powiedział Loszka. - Zwędziłem ciut- ciut...

Loszka machnął ręką i zmieszany anikł w tłumie. Towarzysz z miasta, Wiediernikow,
pogadał o nowych tendencjach, aby wybierać doświadczonych w mieście towarzyszy, i
zaproponował, aby głosować na Jeriemieja Siekina.
Michajło Bobrow, przedstawiciel elementu bied- niackiego, wyjaśnił sens tych słów i
Jeriemiej Siekin został wybrany jednogłośnie przy jednym wstrzymującym się.
Wstrzymującym się był Loszka Konowałow. Nie odpowiadała mu wiejska hołota.
AGITATOR
Stróż szkoły lotniczej Grigorij Kosonosow pojechał na urlop na wieś.
- No cóż, towarzyszu Kosonosow - mówili mu przed odjazdem koledzy - jak pojedziecie, to
już, tego,

background image

poagitujcie tam na wsi. Powiedzcie chłopom, że to niby rozwija się lotnictwo. Może tam
chłopi zrobią składkę [na aeroplan.

- To już z całą pewnością - mówił Kosonosow - poagituję. Co jak ale o lotnictwie to już z

całą pewnością powiem.

Na wieś przyjechał Kosonosow jesienią i zaraz pierwszego dnia po przyjeździe poszedł

do sowietu.

- Widzicie - powiada - chcę poagitować. Jako że przyjechałem z miasta, to czy nie można

by było zwołać zebrania?

- No cóż - powiada przewodniczący - walcie. Jutro zbiorę chłopów.
Nazajutrz przewodniczący zebrał chłopów koło szopy straży pożarnej.
Grigorij Kosonosow wyszedł do nich, pokłonił się z nieprzyzwyczajenia i z

nieprzyzwyczajenia straciwszy pewność siebie zaczął mówić drżącym głosem.

- No to, wiecie, tego... - odezwał się Kosonosow - lotnictwo, towarzysze chłopi... Jako,

że wy jesteście, wiadomo, naród ciemny, to tego, powiem wam o polityce... Tu, powiedzmy,
Niemcy, a tu Curzon. Tu Rosja, a tu... w ogóle...

- Ty o czym to, kochany? - nie zrozumieli chłopi.

-

Jak to o czym? - obraził się Kosonosow. - O lotnictwie. Lotnictwo, tego, rozwija się...

Tu Rosja, a tu Chiny.
Chłopi słuchali ponuro.
- Nie marudź! - zawołał ktoś z tyłu.
-

Ja nie marudzę - rzekł Kosonosow. - Ja o lotnictwie... Rozwija się, towarzysze chłopi.

Słowa nie powiem przeciw. Co jest, to jest. Nie jestem przeciwny...
|_L Nie rozumiemy! - zawołał przewodniczący. - Bliżej do mas, towarzyszu...

Kosonosow zbliżył się do tłumu i skręciwszy kozią nóżkę, znowu zaczął:
-

No to wiecie, tego, towarzysze chłopi... Budują aeroplany, a potem latają. W

powietrzu, znaczy się. No, czasami który nie utrzyma się i rąbnie się w dół. Tak jak lotnik
towarzysz Jermiłkin. Unosił się w powietrze, unosił, a potem jak się nie rąbnie, aż mu
wszystkie kiszki wyleciały...

-

Wiadomo, to nie ptak - powiedzieli chłopi...

-

Właśnie to mówię - ucieszył się Kosonosow z poparcia - wiadomo - to nie ptak.

Ptakowi, jak upadnie, to mu wszystko mucha - otrząśnie się i wali dale j... A tu masz, rób, co
chcesz... A drugi, także lotnik, towarzysz Michał Iwanycz Popkow. Poleciał, wszystko jak
Pan Bóg przykazał - i masz tu - motor się zepsuł... Jak się nie rąbnie...

-

No i co? - zapytali chłopi.

-

Jak Boga kocham... A jeden to na drzewa się zwalił. I wisi jak głupi. Zląkł się i tak się

wygłupia do śmiechu... Różne wypadki bywają... Pewnego razu krowa się u nas wepchnęła
pod śmigło. Raz, dwa, trzask - prask - i na kawałki. Tu rogi, a tu w ogólności brzuch - nie
sposób się nawet połapać, co gdzie... Zdarza się, że psy także wpadają pod śmigło.

-

A konie? - zapytali chłopi. - Czy konie także, kochany, wpadają?

-

Konie także - oświadczył Kosonosow. - Całkiem zwyczajnie...

-

Patrzcie no, co za dranie, szlag by ich trafił - odezwał się ktoś w tłumie. - Czego to

nie wymyślili!

background image

Konie na kawałki... I co, kochasiu, rozwija się to?
— Przecież mówię—powiedział Kosonosow - rozwija się, towarzysze chłopi. Wy się, tego,
zbierzcie całą gromadą i dajcie wedle możności.
— Na cóż to, kochasiu, mamy dać? — spytali chłopi.
— Na aeroplan - rzekł Kosonosow.
Chłopi podśmiewając się ponuro, zaczęli się rozchodzić.
NARZECZONY
W tych dniach ożenił się Jegorka Basów. Wziął sobie babę zdrową, mordastą, tak coś około
pięciu pudów żywej wagi. W ogólności udało się człowiekowi.
Przedtem Jegorka Basów przez trzy lata chodził jako wdowiec — żadna za niego nie szła. A
swatał się Jegorka niemal z każdą. Nawet z kulawą żołnierką z Osady. Ale cała sprawa
rozpadła się z powodu głupstwa.
O tym swataniu to Jegorka Basów lubił pogadać. Kłamał przy tym niemożliwie, za każdym
razem dodając coraz to nowe i dziwne szczegóły.
Wszyscy chłopi znali na pamięć tę historię, ale przy każdej okazji prosili Jegorkę, aby
opowiedział od początku, i zawczasu dławili się ze śmiechu.
-

No to jakżeś ty się, Jegorka, swatał? - pytali chłopi mrugając okiem.

- Ano tak - mówi Jegorka - dałem się nabrać.
- Pospieszyłeś się czy co?
-

Pospieszyłem się - powiadał Jegorka. - Czas był, wiadomo, gorący - bo to i kosić, i

zboże zbierać. A tu, kochani moi, umiera mi baba. Dzisiaj, powiedzmy,
legła? a jutro już jest gorzej. Miota się, bredzi i spada z pieca.
-

No - powiadam do niej - dziękuję, Katierino Wasiljewno, zarzynasz mnie bez noża. Nie

w czas zachciało ci się umierać. Pocierp, powiadam, do jesieni, a jesienią umieraj sobie.
A ona nic tylko ręką macha.
No, wiadomo, wezwałem lekarza. Za pud owsa. Lekarz przesypał owies do swego worka i
powiada:
-

Medycyna - powiada - jest w takim wypadku bezsilna. Widzi mi się, że wasza baba już

umiera.
-

Na jaką - zapytuję - chorobę? Wybaczy pan nieskromne pytanie.

- Tego - powiada— medycyna też nie wie.
Dał jednak lekarz proszki i pojechał.
Położyliśmy proszki za święte obrazy - nic nie
pomaga. Bredzi baba i miota się, i spada z pieca. A przed nocą bierze i umiera.
Zapłakałem, wiadomo. Pora, myślę sobie, gorąca - bo to i nosić, i kosić - a bez baby nie
sposób. I nie wiadomo, co robić. Bo jeżeli na ten przykład obżenić się, to znowu z kim się
obżenić? Niejedna może by i poszła, ale jakoś jej niezręcznie tak od razu. A ja muszę od razu.
Założyłem konia, włożyłem nowe portki, umyłem nogi i pojechałem.
Przyjeżdżam do Osady. Chodzę do znajomych.
-

Czas jest - powiadam - gorący, do długich rozmów nieodpowiedni, czy nie macie,

powiadam, jakiejś byle jakiej nędzowatej baby, choćby nawet ślepawej. Mam na uwadze,
powiadam, ożenek.
- Mamy taką - powiadają - faktycznie, ale czas jest

background image

gorący i ożenku nikt nie ma na uwadze. Idźcie, powiadają, do żołnierki Anisji, może ją jakoś
urobicie.
No to poszedłem.
Przychodzę. Patrzę - siedzi baba na skrzyni i drapie się w nogę.
-

Witajcie — powiadam. — Przestańcie — powiadam - drapać się w nogę, bo mam tu

pewną sprawę.
-

A to - odpowiada - jedno drugiemu nie przeszkadza*

-

No - powiadam - czas jest gorący, sprzeczać się z wami długo nie mogę - wy i ja - nas

dwoje, trzeciego nie trzeba, ochajtniemy się, powiadam, i jutro wychodźcie do roboty snopy
wiązać.
- Można - powiada - jeśli mnie sobie przyuważycie.
Popatrzałem na nią. Widzę, że baba niczego sobie,
wszystko tak jak trzeba, tęga i nadaje się do roboty.
-

Tak - powiadam - wiadomo, przyuwaźyłem sobie. Ale, powiadam, odpowiedzcie mi, tak

jak na ankiecie,' ile to lat sobie liczycie?
-

A lat - odpowiada - nie tak znów dużo, jak się wydaje. Lat moich nie ma co liczyć. A rok

urodzenia, żeby tak powiedzieć i nie skłamać, to jeden tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty.
-

No - powiadam - czas jest gorący, nie ma co za bardzo liczyć. Jeżeli nie kłamiecie, to

zgoda.
-

Nie - powiada - nie kłamię, za kłamstwo Bóg karze. Zbierać się czy co?

-

Tak - powiadam - zbierajcie się. A dużo macie rzeczy?

-

Rzeczy ~ powiada - znowu nie tak wiele: dziur nie przeliczy i wesz na smyczy, Kuferek

i pierzyna.
Wzięliśmy kuferek i pierzynę na wóz. Załapałem do
tego jeszcze garnek i dwie kłody drzewa i pojechaliśmy.
popędzam konia, spieszę się, a moja baba trzęsie się na kuferku i obmyśla - jak będzie żyła,
co ma gotować, no i że warto byłoby pójść do łaźni, bo trzy lata nie była.
Nareszcie przyjechaliśmy.
- Zsiadajcie - powiadam.
Zsiada baba z wozu. Ale patrzę, jakoś nie tak - bokiem, i tak jakby kulała na obie nogi. Tfu,
myślę sobie, co za głupota!
- Cóż to wy, babo - powiadam - kulejecie?
-

Ależ nie - powiada - to ja tak sobie, żeby się wam przypodobać.

-

Ale jakże to, zlitujcie się? To poważna sprawa, jeżeli kulejecie. U mnie w

gospodarstwie, powiadam, kuleć nie można.
-

Ależ nie - powiada - tylko ociupinkę na lewą nogę. Wszystkiego pół werszka brakuje.

-

Pół werszka - powiadam - albo cały werszek - to nie o tym mowa. Czas, powiadam, jest

gorący i marzyć nie pora. Ale, powiadam, to jest niemożliwe. W ten sposób nawet jak wodę
zaczniecie nosić, to rozpluska- cie. Proszę o wybaczenie, powiadam, ale dałem się nabrać.
- Nie - powiada - rzecz już jest ugadana.
-

Nie - powiadam - nie mogę. Wszystko, powiadam, nadaje mi się. I mordopysk wasz mi

się podoba, i wiek - jeden tysiąc osiemset osiemdziesiąt sześć - ale nie mogę. Wybaczcie, ale
przegapiłem nogę.
W tym miejscu baba zaczęła krzyczeć i wymyślać, wiadomo, nie obeszło się bez tego, żeby
nie zaczęła bójki, ale ja tymczasem pomaluśku wynoszę ruchomości na dwór.

background image

SZCZĘŚCIE
Mam czasami ochotę pójść do kogoś obcego i zapytać: no, jak ci się, bracie, żyje? Czy
zadowolony jesteś ze swego życia? Czy zdarzyło ci się w życiu być szczęśliwym? No, rzuć
okiem na to, co przeżyłeś.
Od czasu gdy zachorowałem na katar żołądka, pytam o to niejednego.
Niektórzy wykręcają się żartem - ano niby żyję, chleb konsumuję. Niektórzy zaś zaczynają
kłamać - że niby żyję znakomicie, że lepiej nie trzeba, pensję mam wedle szóstej kategorii, z
rodziny jestem zadowolony. I tylko jeden człowiek odpowiedział mi na to pytanie

Zdzieliła mni& raz albo dwa razy po pysku, nie liczyłem, a potem powiada:
- No — powiada - kutasku, masz szczęście, żeś zauważył. Odwieź mnie, powiada, z

powrotem.

Siedliśmy na wóz i pojechali. Tylko że nie dojechaliśmy, zostało może jakie siedem

wiorst, kiedy ogarnęła mnie okropna złość.

“Czas - myślę sobie - jest gorący, nie trzeba dużo gadać, a tu, proszę, rozwoź, człowieku,

narzeczone po domach."

Zrzuciłem z wozu jej dobytek i patrzę, co z tego będzie. A baba nie wytrzymała i

wyskoczyła za dobytkiem. A ja zawróciłem kobyłkę - i w las. I na tym sprawa się skończyła.
Nie wiem, jak doszła do domu z kuferkiem i z pierzyną. Ale doszła. A w rok później wyszła
za mąż. I teraz niezadługo zlegnie.

128
-o^ażnie i wyczerpująco. A odpowiedział mi mój drogi

rZ

yjaciel Iwan Fomicz Tiestow. Z

zawodu szklarz. Człowiek z niego prostoduszny. I brodę nosi.

“ Szczęście? zapytał mnie. - A jakże, faktycznie miałem szczęście.
- No i co - zapytałem - wielkie to było szczęście?
_ Wielkie czy małe - nie wiadomo, ale takie, że zapamiętałem na całe życie.
Iwan Fomicz wypalił dwa papierosy, skupił się, mrugnął do mnie nie wiadomo czemu i

zaczął opowiadać.

_ Było to, drogi towarzyszu, może dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat temu. Byłem ja

wtedy przystojny i młody, nosiłem wąsiki na sztorc i podobałem się sam sobie. I wciąż,
wiecie, czekałem, kiedy mi szczęście dopisze. A tymczasem lata szły zwykłą koleją i nic
takiego się nie zdarzało. Sam nie wiem, jak się ożeniłem, jak na ślubie pobiłem się z
krewniakami żony i jak żona potem urodziła dziecko. I jak żona w swoim czasie zmarła. I jak
dziecko także zmarło. Wszystko szło spokojnie i równo. I szczególnego szczęścia w tym nie
było.

No, ale pewnego razu, 27 listopada, wyszedłem do roboty, a po robocie, pod wieczór,

wstąpiłem do knajpy i zamówiłem sobie herbatę.*

Siedzę i piję ze spodka. I myślę sobie: oto lata idą zwykłą koleją, a szczęścia jakoś nie

widzę.

I jak tylko o tym pomyślałem - słyszę rozmaite okrzyki. Odwracam się - a tu gospodarz

macha ręką i chłopak posługacz macha ręką, a przed nimi stoi żołnierz i chce siąść przy
stoliku. A gospodarz odpycha go od stolika i nie pozwala mu siąść.
9 - Punkt widzenia
129

background image

-

Nie - woła - wam, żołnierzom, nie wolno w knajpach siadać przy stolikach. Ja muszę za

to karę płacić. Idź z Bogiem, kochasiu.
A żołnierz jest pijany i wciąż usiłuje siąść. A gospodarz go odpycha. A żołnierz wypomina
mu rodziców.
-

Jestem - woła - taki sam jak i wy. Chcę siąść przy stoliku.

No, goście pomogli i wypchnęliśmy żołnierza. A żołnierz chwycił z bruku kamień i jak nie
rąbnie w lustrzaną szybę. I w nogi.
A szyba jest lustrzana - cztery na ttgy, i okropnie kosztowna.
Gospodarzowi ręce i nogi odjęło. Kucnął, kręci głową i boi się spojrzeć na okno.
-- Cóż to - woła - obywatele! Zrujnował mnie ten żołnierz. Dziś sobota, jutro niedziela - dwa
dni bez szyby. Szklarza od razu nie znajdę, a bez szyby goście się obrażają.
A goście, faktycznie, obrażają się:
-

Wieje - powiadają - z tej dziury. Przyszliśmy posiedzieć w ciepłym miejscu, a tu taka

jakaś dziura.
Wtem stawiam ja spodek na stół, czapką okrywam imbryk, aby nie ostygł, i całkiem
obojętnie podchodzę do gospodarza.
-

Jestem szklarz - powiadam - szanowny panie handlowy.

Ależ się ucieszył, przeliczył w kasie pieniądze i pyta:
-

A ileż kosztuje ta przyjemność? Czy nie można by wysztukować z kawałków?

-

Nie - powiadam - szanowny panie handlowy, z kawałków nic nie wyjdzie. Tu potrzebne

jest jednolite szkło cztery na trzy. A takie lustrzane szkło kosztuje 75
rubeliansów i stłuczka dla mnie. Cena, szanowny panie handlowy, jest bez konkurencji i bez
targów.
J Coś ty - powiada gospodarz - zwariowałeś? Siadaj, powiada, z powrotem do swego stolika i
pij herbatę. Za taką sumę, powiada, to ja wolę zatkać otwór pierzyną.
I każe gospodyni momentalnie pobiec do mieszkania i przynieść pierzynę.
Przynoszą więc pierzynę i zatykają otwór. Ale pierzyna wywala się to na zewnątrz, to do
środka i wywołuje śmiech. A niektórzy goście to się nawet obrażają - że niby ciemno i
nieładnie w takim otoczeniu pić herbatę.
A jeden, niech mu Pan Bóg da zdrowie, wstaje i powiada:
- Na pierzynę - powiada - to i w domu mogę patrzeć, na co mi pańska pierzyna?
Na to gospodarz znowu podchodzi do mnie i błaga, abym momentalnie pobiegł po szybę, i
wpycha mi pieniądze.
Nie dopiłem nawet herbaty, ścisnąłem pieniądze w garści i pobiegłem.
Przybiegam do składu szyb-a tu skład już zamykają. Proszę, błagam - wpuścili.
I wszystko było tak, jak myślałem, a nawet lepiej: szyba cztery na trzy - trzydzieści pięć
rubli, za odniesienie - pięć, razem czterdzieści.
I oto szyba jest wstawiona.
Dopijam ja herbatę z cukrem, zamawiam rybną solankę, a potem - ratatuj. Zjadam wszystko i
chwiejąc się wychodzę z knajpy. A na rękę mam na czysto trzydzieści rubli. Chcesz,
człowieku - popij za nie, chcesz - to wydaj, na co chcesz.
Ech, ależ ja piłem wtedy! Całe dwa miesiące piłem.

background image

A jakie zakupy poza tym zrobiłem: srebrny pierścionek i ciepłe ściółki. Chciałem jeszcze
kupić spodnie z bluzą, ale nie starczyło mi pieniędzy.

No to widzi pan, drogi towarzyszu, że i ja miałem jakie takie szczęście w życiu. Ale tylko

raz. A dalej życie płynęło mi jednakowo i wielkiego szczęścia nie zaznałem.

Iwan Fomicz umilkł i znowu nie wiadomo czemu do mnie mrugnął. Popatrzałem z

zazdrością na mego kochanego przyjaciela. Nie miałem w moim życiu nawet takiego
szczęścia.

Zresztą, może go nie zauważyłem.

UROKI KULTURY

Zawsze sympatyzowałem z centralnymi przekonaniami.
Nawet kiedy w epoce wojennego komunizmu wprowadzono NEP - nie protestowałem.

NEP - to NEP. Wy wiecie lepiej.

Ale, prawdę powiedziawszy, kiedy wprowadzili NEP, serce mi się rozpaczliwie ściskało.

Jakbym przeczuwał pewne gwałtowne zmiany.

I rzeczywiście, przy komunizmie wojennym o wiele było lżej pod względem kultury i

cywilizacji. W teatrze na ten przykład można się było nawet nie rozbierać - w czym człowiek
przyszedł, w tym mógł siedzieć. To było prawdziwe osiągnięcie.

A zagadnienie kultury - to pieskie zagadnienie. Choćby względem tego właśnie

rozbierania się w teatrze. Oczywiście, nie ma co mówić, bez palt publicz-
ność lepiej się prezentuje - ładniej i elegancie). Ale co dobre w krajach burżuazyjnych, nam
czasami bokiem wyłazi.

W tych dniach spotkali mnie na ulicy towarzysz Łoktiew i jego dama serca Niusza

Koszelkowa. Spacerowałem albo też możliwe, że szedłem przepłukać gardło - nie pamiętam.

Spotkali mnie i namawiają:
- Gardło - powiadają - Wasiliju Mitrofanowiczu, panu nie ucieknie. Gardło ma pan

zawsze przy sobie, zawsze zdąży je pan przepłukać. Chodźmy dziś lepiej do teatru. Dają
przedstawienie pod tytułem “Grzałka".

Jednym słowem, namówili mnie, żeby pójść do teatru i spędzić wieczór kulturalnie.
No więc przyszliśmy do teatru. Wzięliśmy, ma się rozumieć, bilety po rubel trzydzieści.

Weszliśmy po schodach. Wtem wołają nas z powrotem. Każą się rozbierać.

- Palta - powiadają - proszę zdjąć.
Łoktiew oczywiście ze swoją damą serca migiem zdjęli palta. A ja oczywiście stoję i

rozmyślam. Palto włożyłem tego wieczoru prosto na nocną koszulę. Marynarki zaś nie
włożyłem. I czuję, kochani moi, że palto zdjąć jakoś mi nieporęcznie. Po prostu - myślę - a
nuż zaraz się zblamuję. Najważniejsze, że koszula nie można nawet powiedzieć, żeby była
brudna. Koszula nieszczególnie była brudna. Ale, wiadomo, zwyczajna, nocna. Do kołnierza,
wiadomo, przyszyty był duży guzik od płaszcza. Czysty wstyd - myślę sobie - iść do foyer z
takim dużym guzikiem.

Powiadam do swojego towarzystwa:

background image

- Po prostu - mówię - nie wiem, towarzysze, co mam robić. Ubrany jestem dziś

nieszczególnie. Nieporęcznie mi jakoś palto zdejmować. Było nie było, mam na sobie szelki,
a i koszulę też nie za bardzo.

Towarzysz Łoktiew powiada:

-

No, pokaż się. Rozpiąłem palto. Pokazuję się.

-

Tak-powiada-widoczek rzeczywiście nie tego... Dama serca, ma się rozumieć, również

popatrzyła
i powiada:

- To ja lepiej - powiada - pójdę sobie do domu. Nie wytrzymam - powiada - żeby

towarzyszyli mi kawalerowie w samej koszuli. Mógłby pan jeszcze kalesony wywinąć na
spodnie. Dosyć - powiada - nieporęcznie panu chodzić do teatru w takiej nieumotywowanej
formie.
A ja na to do niej:
-

Nie wiedziałem, że idę do teatru, głupia babo. A może ja rzadko chodzę w marynarce?

Może ją oszczędzam - i co wtedy?
Zaczęliśmy rozważać, co robić. Świnia Łoktiew powiada:
-

Mam myśl. Ja - powiada - zaraz ci, Wasiliju Mitrofanowiczu, dam swoją kamizelkę.

Załóż moją kamizelkę i chodź w niej sobie, że niby ci w marynarce za gorąco.
Rozpina marynareczkę i zaczyna macać po swoim wnętrzu.
-

Oj - powiada - mamo kochana, powiada, sam dziś nie posiadam kamizelki. No to ci,

powiada, lepiej zaraz dam krawat - zawsze to przyzwoiciej. Uwiąż sobie na szyi i chodź,
jakby ci było za gorąco.
134
Dama serca c^dżywa się:
-

Słowo daję - powiada - lepiej pójdę sobie do domu. Bo tu - powiada - jeden kawaler

prawie że w kalesonach, a drugi w krawacie zamiast marynarki. - Niech - powiada - Wasilij
Mitrofanowicz poprosi, żeby go przepuścili w palcie.
prosimy i błagamy, pokazujemy legitymacje związkowe - nic z tego - nie wpuszczają. - To -
powiadają - nie dziewiętnasty rok, żeby siedzieć w paltach.
-

No to - mówię - nie da rady. Widać, kochani, trzeba będzie iść do domu.

Ale jak sobie pomyślę, że ta zabawa kosztowała rubel trzydzieści, to wprost iść nie mogę -
nogi nie chcą wprost wychodzić.
Łoktiew, ta świnia, mówi:
-

Mam myśl. Ty - powiada - ode pnij szelki i niech je dama niesie w charakterze torebki. A

sam wal, jak stoisz. Że to niby nosisz letnią koszulę a la apasz i, jednym słowem, cały czas ci
w niej za gorąco.
A na to dama serca:
-

Róbcie, co chcecie, ale szelek nosić nie będę. Nie po to - powiada - uczęszczam do

teatru, żeby męskie przedmioty w ręku nosić. Niech Wasilij Mitrofanowicz sam to niesie albo
niech wsadzi sobie do kieszeni.
Zdejmuję palto i stoję w koszuli jak psi syn.
A ziąb rzeczywiście pieski. Drżę i po prostu szczękam zębami. A publiczność naokoło nic
tylko patrzy.
Dama serca odpowiada:
-

Prędzej, łobuzie jeden, odpinaj pan te szelki. Ludzie patrzą. Oj, słowo daję, lepiej sobie

zaraz pójdę do domu.
A ja z rozpinaniem też jakoś marudzę. Zimno mi.
135

background image

:
Nawet palce odmawiają mi posłuszeństwa przy tym odpinaniu. Gimnastykuję się rękami, jak
mogę.
Potem doprowadzamy swój wygląd do porządku i siadamy na naszych miejscach.
Pierwszy akt mija pomyślnie. Tyle tylko, że jest zimno. Przez cały akt uprawiałem
gimnastykę.
Wtem w antrakcie sąsiedzi z tyłu robią awanturę. Wzywają administrację. Wyjaśniają
względem mnie, co i jak.
-

Damy - powiadają - są obrzydliwe i nie chcą patrzeć na nocne koszule. To je - powiadają

- zraża. Poza tym - powiadają - on się przez cały czas wierci jak psi syn.
Ja się tłumaczę:
-

Więrcę się, bo mi zimno. Spróbowalibyście posie dzieć w samej koszuli. - Mnie też -

powiadam kochani, przykro. Co mam zrobić?
Ciągną mnie, ma się rozumieć, do biura. Spisują wszystko, co i jak.
A potem wypuszczają.
-

Teraz będziesz musiał, powiadają, w sądzie zapłacić trojaka.

Co za świństwo! Nigdy człowiek nie wie, z której strony spotka go nieprzyjemność...
1926
KALOSZE
Zgubić w tramwaju kalosz to faktycznie nietrudno. Szczególnie jeśli w ścisku, a z tyłu jakiś
baran nastąpi na zapiętek - to już po kaloszu.
Zgubić kalosz - to każdy potrafi.
Mnie z kalosza rozebrali migiem. Można powiedzieć, że nie zdążyłem pisnąć.
Kiedy wszedłem do tramwaju - oba kalosze, jak pamiętam, były na miejscu. Nawet, gdy
wchodziłem, pomacałem ręką, czy są.
A wychodzę z tramwaju - patrzę: jeden kalosz jest, a drugiego nie ma. But jest. I skarpetka,
patrzę, też jest. I kalesony też są na miejscu. A jednego kalosza brak.
A za tramwajem, wiadomo, pobiec trudno...
Zdjąłem kalosz, który mi został, zawinąłem w gazetę i poszedłem dalej. “Po robocie - myślę
sobie - pójdę na zwiady. Nie może przecież ginąć przedmiot. Gdzieś go przecież odnajdę."
Po robocie poszedłem szukać. Przede wszystkim naradziłem się z pewnym znajomym
motorniczym.
Ten pokrzepił mnie wprost na duchu:
_ Dziękuj Bogu - powiada - że zgubiłeś w tramwaju. Bardzo ci się poszczęściło, że zgubiłeś
w tramwaju. W innym publicznym miejscu to nie ręczę, a zgubić w tramwaju - wygrana
sprawa. Mamy takie biuro rzeczy znalezionych. Przyjdź i bierz. Wygrana sprawa!
-

No, powiadam, dziękuję. Po prostu jakby mi spadł kamień z serca. Bo najważniejsze, że

kalosz prawie jak nowy. Noszę wszystkiego trzeci sezon.
Na drugi dzień idę do biura rzeczy znalezionych.
-

Czy nie mógłbym - powiadam - łaskawcy, otrzymać z powrotem kalosza? W tramwaju

mi zdjęli.
- Owszem - powiadają. - A jaki kalosz?
-

Kalosz - powiadam - zwyczajny. Rozmiar - dwunasty numer.

- Dwunastego numeru - powiadają - mamy chyba

background image

ze dwanaście tysięcy. Podaj pan cechy szczególne.
-

Cechy szczególne - powiadam - zwyczajnie: za- piętek, wiadomo, zdarty, a wewnątrz

brak flanelki - wytarła się.
-

Takich kaloszy - powiadają - mamy chyba więcej niż tysiąc. Czy nie ma specjalnych

cech szczególnych?
-

Specjalne - powiadam - cechy szczególne to takie: nosek prawie że całkiem oderwany,

ledwie się trzyma, a obcasa - powiadam - prawie że nie ma. Zdarł mi się obcas. A boki -
powiadam - jeszcze całkiem niczego, chwilowo się trzymają.
-

Posiedź - powiadają - chwilkę. Zaraz sprawdzimy.

Wtem wynoszą mój kalosz.
Okropnie się ucieszyłem. Po prostu rozrzewniłem się.
“Proszę - myślę sobie - jak przewspaniale pracują w aparacie. I co za - myślę sobie - ideowi
ludzie. Ileż to kłopotów mieli przez ten jeden kalosz."
Powiadam do nich:
-

Dziękuję - powiadam - przyjaciele, do grobowej deski. Dajcie mi go tutaj. Zaraz go

włożę. Dziękuję.
-

Nie - powiadają - szanowny towarzyszu, nie możemy wam dać. My nie wiemy,

powiadają, a może to nie pan zgubiłeś?
-

Ależ ja - powiadam - ja zgubiłem. Czyście z księżyca spadli?

A oni na to:
-

Wierzymy i w pełni współczujemy, i całkiem prawdopodobne, żeś pan zgubił właśnie

ten kalosz. Ale oddać nie możemy. Przynieś pan zaświadczenie, żeś pan rzeczywiście zgubił
kalosz. Niech ten fakt stwier-
138
jjzi administracja domu, a wówczas bez zbytniej mitręgi wydamy to, coś pan legalnie zgubił.
-

Braciszkowie - powiadam - święci towarzysze, przecież w domu nie wiedzą o tym

fakcie. Mogą mi nie wydać takiego papierka.
-

Wydadzą - powiadają - to ich obowiązek wydać. Od czegóż oni są?

Popatrzałem jeszcze raz na kalosz i wyszedłem.
Na drugi dzień poszedłem do kierownika naszej administracji.
-

Daj mi - powiadam - papierek. Bo kalosz przepadnie.

-

A to pewne - powiada - żeś zgubił? A może kręcisz? Może chcesz załapać jeszcze jeden

artykuł powszechnego użytku?
- Słowo daję - powiadam - że zgubiłem.
On na to powiada:
-

Oczywiście nie mogę się oprzeć na gołosłownym oświadczeniu. Gdybyś mi tak

przyniósł zaświadczenie z zajezdni tramwajowej, że zgubiłeś kalosz - no to wydałbym ci ten
papierek. A tak to nie mogę.
Ja na to:
- Ale przecież oni mnie do was posyłają.
On powiada:
-

No to - powiada - w ostateczności napisz mi oświadczenie.

Ja na to:
- A co mam tam napisać?
On powiada:
-

Pisz: tego a tego dnia zginął mi kalosz. I tak dalej. Zobowiązuję się nie opuszczać

miasta aż do wyjaśnienia sprawy.
139

background image

Napisałem oświadczenie. Na drugi dzień otrzymałem formalne zaświadczenie.
Poszedłem z tym zaświadczeniem do biura rzeczy znalezionych. I tam, proszę sobie

wyobrazić, bez żadnych starań i zwłoki wydają mi mój kalosz.

Ledwo włożyłem kalosz na nogę, wpadłem w całkowite rozrzewnienie. Proszę - myślę

sobie - jak ludzie pracują! Czy w jakimkolwiek innym miejscu tyle czasu poświęciliby na
mój kalosz? Wyrzuciliby go z tramwaju - i tyle. A tu tydzień starań i zwracają mi. Jedno jest
przykre, że w ciągu tego tygodnia, gdy robiłem starania, zgubiłem pierwszy kalosz. Cały czas
nosiłem go w gazecie pod pachą - i nie pamiętam, gdzie go zostawiłem. Najgorzej, że nie w
tramwaju. Jak nie w tramwaju, to przegrana sprawa. Bo, powiedzcie, gdzie go szukać?

Ale za to drugi kalosz mam w domu. Postawiłem go na komodzie. Czasami smutno robi

się człowiekowi - no to spojrzy na kalosz i robi mu się na duszy jakoś lekko i pogodnie.
Proszę, myślę sobie, jak doskonale pracują kancelarie.

Opowiedziałem państwu tę historię i teraz obawiam się, że mogą się na mnie obrazić

tramwajarze. Ale właściwie dlaczego mieliby się obrażać? Na pewno naprawili już te swoje
niedociągnięcia. I na pewno wydają kalosze w trybie jeszcze bardziej uproszczonym. Tym
bardziej że było to jeszcze w trzydziestym roku... A od tego czasu nic nie zgubiłem. Tak że
nie mogę zaspokoić waszej ciekawości.

A w ogóle to chodzi tu nawet nie o tramwaj, a o zawiłości psychologiczne. A ponieważ z

tą psychologią toczy się walkę i w ogóle pracę w biurowości podciąga się, to
ten nasz felieton można potraktować po prostu jako artystyczne wspomnienie albo też jako
pamiętniki o zaginionym kaloszu.
1926-1937
KRYZYS

Niedawno, obywatele, wieźli ulicą wóz cegieł. Jak Boga kocham!
Aż mi, wiecie, serce skoczyło z radości. Znaczy, budujemy się, obywatele. Przecież po

coś te cegły wiozą. Znaczy, że gdzieś budują jakiś domek. Czyli że zaczęło się - tfu, na psa
urok.

Za jakieś dwadzieścia lat, a może nawet mniej, na każdego obywatela chyba przypadnie

po całym pokoju. A jeżeli ludność się raptownie nie powiększy i na ten przykład wszyscy
dostaną pozwolenie na skrobanki - to może i po dwa. A nawet po trzy na głowę ludności. Z
łazienką.

Wtedy się nam będzie żyło, obywatele! W jednym pokoju na ten przykład się śpi, w

drugim przyjmuje gości, w trzecim coś tam jeszcze... Czy to mało jest możliwości! Kiedy się
będzie żyło w takiej swobodzie, znajdą się przecież różne zajęcia.

No, a na razie są trudności z metrażem. To są trudności z powodu kryzysu.
Ja na przykład, kochani, mieszkałem w Moskwie. Dopiero niedawno wróciłem stamtąd.

Na własnej skórze poznałem ten kryzys.

Przyjechałem, wiecie, do Moskwy. Chodzę po uli-

background image

cach z bagażem. I ani tędy, ani owędy. Już nie mówię, że nie ma się gdzie zatrzymać - wprost
nie ma gdzie rzeczy zostawić.

Dwa tygodnie, wiecie, chodziłem po ulicach z bagażem - bródka mi wyrosła i trochę

rzeczy pogubiłem. Więc już, wiecie, chodzę sobie bez obciążenia. Szukam lokalu.

Wreszcie w pewnym domu jakiś facet złaził po schodach.
- Za trzydzieści rubli - powiada - mogę pana ulokować w łazience. Mieszkanko, powiada,

jest jaśniepań- skie... Trzy klozety... Łazienka... No to pomieszkałby pan sobie w łazience.
Okien, powiada, co prawda tam nie ma, ale za to są drzwi. I po wodę tylko sięgnąć. Jak pan
będzie miał ochotę, może pan sobie napuścić wody do pełna i nurkować, ile dusza zapragnie.

Ja mu na to:
Nie jestem rybą, kochany towarzyszu. Nurkowanie mi niepotrzebne. Wolałbym,

powiadam, pomieszkać na lądzie. Niech pan trochę opuści ze względu na wiigoć.

On na to:
Nie mogę, towarzyszu. Z duszy serca, ale nie mogę. To nie tylko ode mnie zależy.

Mieszkanko jest wspólne. A cenę za łazienkę ustaliliśmy absolutną.

z- Cóż - powiadam - mam ze sobą zrobić? Niech będzie. Zdzierajcie ze mnie, powiadam,

trzydzieści i wpuszczajcie prędzej do lokalu. Trzy tygodnie, powiadam, szlifuję chodniki.
Obawiam się przemęczenia.

nNo dobra. Wpuścili. Zacząłem sobie mieszkać.
A łazienka rzeczywiście była jaśniepańska. Wszę- dae, gdzie się człowiek obróci, to

marmurowa wanna,
to kolumienka, to jakiś kranik. Ale usiąść, prawdę powiedziawszy, nie ma gdzie. Chyba że na
skraju wanny, ale człowiek od razu się przewraca i to akurat do marmurowej wanny.
Zrobiłem więc pomost z desek, no i mieszkam.
Po miesiącu zresztą ożeniłem się.
Trafiła mi się, wiecie, taka młodziuśka i dobroduszna małżonka. Bez lokalu.
Myślałem, że przez tę wannę zrezygnuje ze mnie i że nie zaznam rodzinnego szczęścia i
ciepła domowego, ale ona jakby nigdy nic, nie rezygnuje. Trochę tylko spochmurniała i
odpowiada:
-

No cóż - powiada - w łazience też mieszkają porządni ludzie. A w ostateczności można

przegrodzić. Tu na przykład byłby buduar, a tutaj stołowy...
-

Można przegrodzić, obywatelko. Ale lokatorzy, powiadam, złośliwie nie zezwalają. I tak

mi już mówią: żadnych przeróbek.
No dobra. Mieszkamy, jak leci.
W niecały rok później mnie i małżonce urodziło się nieduże dziecko.
Daliśmy mu imię Wołodia i mieszkamy sobie dalej. Na miejscu w wannie kąpiemy go i
mieszkamy sobie dalej.
I nawet, wiecie, całkiem świetnie to wychodziło. Dziecko co dzień ma kąpiel i wcale się nie
przeziębią.
Jedną tylko mamy niewygodę, bo wieczorami wszyscy lokatorzy pchają się do mycia.
Na ten czas musimy z całą rodziną usuwać się do przedpokoju.
Prosiłem już nawet lokatorów:
- Obywatele - powiadam - kąpcie się w soboty. Nie

background image

można, powiadam, kąpać się co dzień. Kiedy, powiadam, mamy mieszkać? Trzeba mieć
zrozumienie.
A tych drani jest trzydzieści dwie osoby. I wszyscy sobaczą. A w razie czego grożą, że mi
obiją gębę.
Co zrobić - nic człowiek nie poradzi. Żyjemy, jak leci.
Po pewnym czasie z prowincji przybywa do łazienki mamusia mojej małżonki. Wybrała
sobie miejsce za kolumienką.
-

Od dawna marzyłam, powiada, żeby piastować wnuka. Nie możecie przecież, powiada,

odmówić mi takiej rozrywki.
Ja na to:
-

Niczego nie odmawiam. Pakuj się, powiadam, staruszko, do łazienki i piastuj sobie. Pies

z tobą tańcował. Możecie, powiadam, razem z wnukiem napuścić sobie wody do wanny i
nurkować.
A do żony zwracam się:
-

Być może, obywatelko, przybędą do was jeszcze jacyś krewni, więc powiedzcie od razu

i nie trzymajcie człowieka w niepewności.
Ona na to:
- Już chyba tylko braciszek na Boże Narodzenie...
Nie doczekałem się braciszka i opuściłem Moskwę.
Pieniądze wysyłam rodzinie pocztą.
TELEFON
Muszę powiedzieć, obywatele, że niedawno sprawiłem sobie telefon. Ponieważ w obecnych
pełnych pośpiechu czasach bez telefonu jak bez ręki.
10 - Punkt widzenia

Czy to mało takich wypadków, że człowiek zechce pogadać przez telefon albo na

pizykład gdzieś zadzwonić?

Wiadomo, dzwonić nie ma gdzie - to już faktycznie. Ąle z drugiej strony, jak pomyśleć

materialistycznie, to teraz już nie dziewiętnasty rok. To trzeba zrozumieć.

To tylko w dziewiętnastym roku nie dość, że obchodzili się bez telefonów - ale bez żarcia

siedzieli, i też jakoś było.

A teraz, powiedzmy, za pięć rubli wieszają ci, człowieku, aparat. Panie, bądź wola Twoja!
Chcesz, człowieku - to mów przez ten aparat, a jak nie chcesz - to jak chcesz. Nikt ci

złego słowa nie powie. Tylko pieniążki płać.

No, wiadomo, sąsiedzi z początku obrażali się, bo nieprzyzwyczajeni.
- Może, powiadają, toto w nocy też zadzwoni, to lepiej niech pan z tym da spokój.
Jednakowoż toto nie tylko w nocy, ale nawet w dzień, wiecie państwo, nie dzwoni.

Oczywiście wszystkim naokoło dałem numer, żeby zadzwonili. Ale Prawdę mówiąc, wszyscy
okazali się bezpartyjnymi towarzyszami, którzy z telefonu rzadko korzystają.

Ale przecież bądź co bądź za aparat pieniążki się płaci. Jakoś niedawno wypadło mi

zadzwonić w bardzo ważnej i całkiem poważnej sprawie.

Była akurat niedziela.
I siedzę, wiecie państwo, pod ścianą. Patrzę, jak toto tak oryginalnie wisi. Wtem jak toto

nie zadzwoni. Nie dzwoniło, nie dzwoniło, a tu jak się nie rozedrze. Faktycznie, aż się
zlękłem.

background image

Boże, myślę sobie, ileż tego dzwonienia za te same pieniądze!
Zdejmuję ostrożnie słuchawkę za moje własne pieniążki.
-

Halo - powiadam - kto dzwoni do mnie?

-

To - ktoś powiada - dzwoni do pana telefon.

-

A co się stało - powiadam - i kto, za przeproszeniem, przy aparacie?

-

To - ktoś odpowiada - pewien pański znajomy. Niech pan - powiada - przyjdzie w

pilnej sprawie do piwiarni na rogu Posadskiej.
Widzieliście, myślę sobie, co za udogodnienia! A gdybym nie miał aparatu, to co by ten ktoś
zrobił? Musiałby ten ktoś telepać się tramwajem.
-

Halo - powiadam - a co to za osoba i w jakiej sprawie?

Jednakowoż aparat milczy i nic na to nie odpowiada.
W piwiarni, myślę sobie, musi się to oczywiście wyjaśnić.
Jak najszybciej, migiem się ubieram. Biegnę na dół. Przybiegam do piwiarni.
Luda, choć to dzień, pełno. I wszystko nieznajomi. - Obywatele - powiadam - kto do mnie
przed chwilą dzwonił i w jakiej, że tak powiem, sprawie? Jednakowoż wszyscy milczą i nie
odpowiadają. Ach, myślę sobie, co za przykrość. Tu dzwonili, dzwonili, a tu nie ma nikogo.
Siadam przy stoliku. Zamawiam dwa piwa. Posiedzę, myślę sobie, to może ktoś przyjdzie.
Dziwne to, myślę sobie, żarty. Wypijam dwa piwa, zakąszam i idę do domu.
A w domu okropny bałagan. Okradli mnie. Nie ma granatowego garnituru i dwóch
prześcieradeł.
Podchodzę do aparatu. Zamawiam pilną rozmowę.
-

Halo - powiadam - panienko, proszę w trybie pilnym o urząd śledczy. Okradli mnie,

powiadam, na czysto. Specjalnie wydzwonili mnie w tym celu do piwiarni. Przez telefon.
Panienka powiada:
-

Niestety - zajęte.

Dzwonię później. Panienka powiada:
_ Przycisk nie działa, niestety.
Ubieram się. Biegnę oczywiście na dół. I tramwajem do urzędu śledczego.
Składam oświadczenie.
Mówią mi:
-

Zbadamy.

Powiadam:
-

Zbadajcie i zadzwońcie.

Oni na to:
-

Dzwonić to akurat nie mamy kiedy. I bez dzwonienia również zbadamy, szanowny

towarzyszu.
Nie wiem, czym się to wszystko skończy. Już więcej nikt do mnie nie dzwonił. A aparat wisi.
ZEGAREK

Najgorsze, że Wasilij Konopatow jechał z panienką. Gdyby pojechał sam - to wszystko

by się dobrze skończyło. A tu licho podkusiło Wasię pojechać z panienką tramwajem.

I najgorsze, jakże to wszystko wrednie się złożyło. Wasia na ten przykład nie miał nigdy

zwyczaju jeździć
147

background image

tramwajami. Zawsze walił na piechty. Nie było takiego wypadku, żeby facet sam wlazł do
tramwaju i dobrowolnie oddał konduktorowi dziesiątaka.
A tu, macie - maniery okazał. Że to niby zechce pani, szanowna panienko, przejechać się
tramwajem? Po co pantofelkami kałuże osuszać?
Powiedzcie państwo, z łaski swojej, co za wielkoś- wiatowe maniery!
Wlazł więc Konopatow do tramwaju i wciągnął za sobą damę. Mało, że wciągnął, ale jeszcze
zapłacił za nią nie urządzając awantury.
No, zapłacił - to zapłacił. Nie ma w tym nic szczególnego. Ale stój, łajdaku, w miejscu i nie
popisuj się. A ten nie, zaczął, łajdak, dla fasonu chwytać za takie skórzane dzyndzle. Za górne
uchwyty. No i dochwytał się.
Miał facet niewielki zegarek - to mu rąbnęli.
Dopiero przed chwilą był zegarek. A tu nagle spostrzegł się, bo chciał damie zaimponować -
a zegarka nie ma. No to, wiadomo, zaczął wrzeszczeć.
-

Cóż to jest - powiada. - Pierwszy raz w życiu wlazł człowiek do tramwaju i już go

szarpią.
Tu, wiadomo, w tramwaju zaczął się bałagan. Zatrzymano wagon. Wasia', oczywiście z
początku posądził swoją damę, czy to aby nie ona w ogóle świsnęła zegarek. Dama w płacz.
-

Ja - powiada - nie mam w zwyczaju ściągać zegarków.

A wtedy publika zaczęła naskakiwać.
-

To - powiadają - chamstwo rzucać podejrzenie na panienkę.

Panienka mówi przez łzy:

__ Wasilij - powiada - Mitrofanowiczu, nie mam do pana żadnych pretensji. Nieszczęście,

powiada, łamie każdego człowieka. Ale, powiada, chodźmy, błagam pana, do wydziału
kryminalnego. Niech tam zapiszą, że zginął panu zegarek. I może, da Bóg, się znajdzie.
Wasilij Mitrofanowicz na to:

-

Wydział kryminalny nie ma z tym nic wspólnego. A to, że panią posądziłem, to niech

mi pani łaskawie wybaczy. Nieszczęście faktycznie łamie człowieka.

Tu publiczność zaczęła się wyrażać. Że to niby jak tak można? Jeżeli zegarek zginął, to

obowiązkowo trzeba iść do wydziału kryminalnego i zgłosić fakt kradzieży.

Wasilij Mitrofanowicz na to:
-

Ależ, obywatele, powiada, ja doprawdy nie mam czasu i po prostu nie mam ochoty

iść do urzędu kryminalnego. Żadnych szczególnych spraw tam nie mam - powiada. Wcale nie
^nuszę tam chodzić - powiada.

Publika na to:
-

Obowiązkowo trzeba. Jak tak można, przecież zginął zegarek. Idziemy, będziemy

świadczyć.

Wasilij Mitrofąnowicz na to:

-

To jest przemoc wobec jednostki. Jednakże pomimo wszystko trzeba było pójść.

I co myślicie, moi kochani? Wstąpił chłopak do urzędu kryminalnego i już stamtąd nie

wyszedł. Po prostu nie wyszedł. Utknął tam. A najważniejsze, że przyszedł ze świadkami i
wyjaśnia. Na to mówią do niego:

-

Dobra jest, znajdziemy. Proszę wypełnić ankietę. I opisać, jaki to był zegarek.

background image

Zaczął chłopak wyjaśniać i. opisywać, i zaplątał się.
Zaczęli go pytać, gdzie był w dziewiętnastym roku. Kazali pokazać duży palec. No i

koniec. Kazali, by został i nie wychodził. A panienkę zwolnili.

I pomyśleć tylko, obywatele, co się dzieje? Człowiek nie może wstąpić do wydziału

kryminalnego. Przy fas- trygują.
MIZEROTA

Warto by dziś rozpędzić się na coś bohaterskiego. Na jakiś wspaniały, wielkiego kalibru

charakter o postępowych poglądach i nastrojach. Bo wszystko na razie to drobiazg i mizerota
- aż wstręt bierze.

A może nie mieliśmy w życiu szczęścia, dość że nie udało się nam obejrzeć z bliska

żadnego takiego bohaterskiego towarzysza. Przeważnie to się nam pod nogami plątała różna
mizerota.

A tęskno mi, kochani, do prawdziwego bohatera! Żebym to ja takiego napotkał!
Jednego zresztą niedawno spotkałem. I nawet wziąłem go na cel. Chciałem go włączyć

do opowiadania jako bohatera. Ale ten drań w ostatniej chwili tak skręcił z bohaterskiej linii,
że wprost odeszła mnie ochota, żeby o nim pisać w uroczystym stylu.

Oczywiście to okoliczności ułożyły się nie tak, jak trzeba. Najważniejszym powodem

było to, że ten człowiek zachorował.

Zachorował dziewiętnastego grudnia zeszłego roku. po prostu przeziębił się. Najpierw

troszkę kaszlał i kichał. Pofem biły na niego siódme poty. Potem cały organizm ogarnęły
dreszcze. I wreszcie musiał się położyć, bo nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.

Kiedy się już położył, to na drugi dzień prawie całkiem zatkało mu oddech - nie mógł ani

jęknąć, ani kichnąć. W płucach zaczął się rozwijać gwałtowny proces, a w organizmie
nastąpiło ogólne rozprzężenie. I w ogóle zbliżała się śmierć.

Żeby nie denerwować czytelników, uprzedzamy od razu, że później ten człowiek

jednakowoż wyzdrowiał, nie umarł i w ogóle w tych dniach przystąpił znów do pełnienia
obowiązków służbowych. Ale wtedy był bliski śmierci.

Inny, mniej postępowy towarzysz bardzo by się tym smutnym faktem zdenerwował. Ale

towarzysz Barbari- sow był prawdziwym bohaterem. Walczył na wszystkich frontach. I
zawsze na etapie pokojowego budownictwa wymawiał wszystkim małostkowe drobnomiesz-
czańskie zainteresowania i niepłacenie komornego w terminie.

Towarzysz Barbarisow nie przestraszył się jakiejś tam marnej drobnomieszczańskiej

śmierci. Na swoich szlochających krewnych tylko machnął ręką, jakby chciał powiedzieć:
zabierajcie się, do diabła, nie mam do was głowy. Poustawiali się tu i każdy gębą świeci. Ale
w najostatniejszej chwili jednak nawalił. Zboczył z drogi swego postępowego programu.

Zaczął wypowiadać jakieś wyrazy.
Oczywiście krewni znowu go otoczyli. Zaczęli wypytywać, co tam mamrocze.

background image

Barbarisow powiada:
-

Żadnych wieńców. Lepiej niech nam dach pokryją blachą. I niech popów trzymają od

trumny na odległość armatniego strzału. Tylko, powiada, nie wieźcie mnie do krematorium.
Błagam. Serdecznie proszę. Pochowajcie mnie zwyczajnie.

Krewni zaczęli go uspokajać, że niby po co mówić takie rzeczy, wszystko jest jasne, nie

ma mowy o żadnym krematorium.

Barbarisow uśmiechnął się na to z goryczą.
-

Nie - powiada - obawiam się, że pod tym względem towarzysz Gałkin może nawalić.

Nieraz mu przecież o tym mówiłem w przyjacielskiej rozmowie i nawet nalegałem. Żeby on
się teraz, podła kreatura, nie uparł. Nie pozwólcie mnie spalić. Ja, powiada, jeszcze się do
tego nie przyzwyczaiłem.

Po tych słowach nastąpił kryzys, lekki sen i organizm zaczął się pozbywać wszelkiego

paskudztwa. A choremu w ogóle zrobiło się lepiej.

Po tygodniu, kiedy Barbarisow, różowy i rześki, siedział na swym łóżku wsparty o

poduszkę, odwiedził go towarzysz Gałkin. Rozmawiali o bardzo wielu sprawach. Barbarisow
bardzo przepraszał za to krematorium.

-

Wprost - powiada - nie wiem, ale w ostatniej chwili okropnie mi się nie chciało jechać

do krematorium. Wystraszyłem się. Kiedy będę umierał po raz drugi, to nie zastanawiajcie się
nawet i od razu wieźcie mnie do krematorium.

Gałkin na to:
-

Jeżeli pociągniecie jeszcze z dziesięć lat, to was powieziemy. A na razie, powiada, nie

ma o czym
mówić. Na razie, powiada, jeszcze u nas w Pitrze się nie wozi. Dopiero mamy w planie.

Tu Barbarisow aż puknął się w czoło.
- Rzeczywiście - powiada - jak mi to mogło ze łba wylecieć. Niepotrzebnie się

wystraszyłem. Bardzo przepraszam.

Po pięciu dniach Barbarisow wrócił do zdrowia i więcej o tym wypadku nie wspominał.

PROSTOTA DUCHA

Może pamiętacie, że kiedyś przyjechali do nas Murzyni. W zeszłym roku. Murzyńska

negrooperetka.
Więc ci Murzyni bardzo nawet zadowoleni byli z naszej gościnności. Bardzo chwalili naszą
kulturę i wszystkie poczynania w ogólności. Niazadowoleni byli jedynie z ruchu ulicznego. -
Po prostu - powiadają - trudno chodzić: pchają się i depczą po nogach.

No, wiadomo, ci Murzyni zepsuci są przez europejską cywilizację i faktycznie, jak by to

powiedzieć, nie są przyzwyczajeni. A jak pomieszkają rok albo dwa, to nabiorą ogłady i sami
będą deptać po nogach. FaktU

A po nogach u nas, faktycznie, stale depczą. Nie ma co gadać. Mamy tę przywarę.
Ale dzieje się to, niechby Murzyni przyjęli do wiadomości, z prostoty ducha. W tym,

powiem wam, nie ma złej woli. Nadeptał i poszedł dalej. I tyle gadania.

Na przykład sam nadepnąłem niedawno na nogę pewnemu obywatelowi. Idzie,

wyobraźcie sobie państwo, ulicą jakiś obywatel. Taki barczysty, silny.

background image

Idzie i idzie. A ja idę za nim. A on przede mną. Wszystkiego na krok ode mnie.
I w ten sposób, wiecie, sympatycznie idziemy. Aku- ratnie. Jeden drugiemu nie depcze po
nogach. Rękami nie machamy. On idzie. I ja idę. I po prostu, można powiedzieć, jeden nic
nie ma do drugiego. Słowem, idziemy noga w nogę. Serce się raduje.
Pomyślałem jeszcze:
“Fajnie idzie ten przechodzień. Równo. Nie wierzga. Kto inny to by się pętał pod nogami, a
ten spokojnie nogi stawia."
I naraz, nie pamiętam, zapatrzyłem się na jakiegoś żebraka. A może na dryndę.
Zapatrzyłem się na żebraka i z całego rozmachu nadepnąłem na nogę poprzedzającemu mnie
obywatelowi. Na piętę i wyżej.
I nadepnąłem, trzeba powiedzieć, co się zowie. Z całej możliwej siły.
I nawet zdrętwiałem wtedy z przerażenia.
Stanąłem.
Ze zdenerwowania nawet “przepraszam" nie powiedziałem.
Myślę sobie: odwróci się zaraz ten miły człowiek i rąbnie mnie w ucho. Że niby chodź
przyzwoicie, barani łbie.
Zdrętwiałem, powiadam, z przestrachu, przygotowałem się do poniesienia zasłużonej kary, a
wtem nic.
Idzie ten miły obywatel dalej i nawet nie popatrzał. Nawet głowy nie odwrócił. Nawet,
powiadam, nogą nie potrząsnął.
I tak przeszedł, kochaneńki.
Przecież mówię. Różnie to u nas bywa.

Ale to z prostoty ducha. Złości w tym nie ma. Nadepnąłeś, tobie nadepnęli - i wal dalej.
Co tam. O czym tu dużo gadać.
A ten miły facet, doprawdy, słowo daję, ani się obejrzał.
Szedłem za nim długo. Wciąż czekałem - zaraz się obejrzy i popatrzy surowo. Nie. Przeszedł.
Nie zauważył.
OPERACJA

Ten niewielki smutny wypadek przydarzył się towarzyszowi Pietiuszce Jaszczykowowi.

Niewielki - jak niewielki! O mało człowieka nie zaszlachtowali. Na operacji.

Tak faktycznie to do tego było jeszcze daleko. Nawet bardzo daleko. Zresztą ten Piet

ł

ka

też nie taki, żeby się pozwolił od razu zaszlachtować. Powiedzmy po prostu: to nie taki
człowiek. Ale wypadek, który mu się przydarzył, był jednak smutny.

Choć sumiennie mówiąc nic się takiego smutnego nie stało. Po prostu człowiek nie

przewidział. Nie zorientował się. No bo na operację poszedł po raz pierwszy. Nie miał
wprawy.

Pietiuszce zrobił się kaszak. Wydęło mu górną powiekę na prawym oku. I w ciągu trzech

lat z niewielkim hakiem zrobiło się to wielkie jak kałamarz.

Machnął się Pietia Jaszczyków do kliniki. Doktorka trafiła mu się młoda i interesująca.
Ta doktorka powiada do niego:
- Jak sobie pan chce. Jak pan chce - to będziemy krajać. A jak pan nie chce - to chodź pan

tak. Ta
155

background image

choroba nie jest śmiertelna. I niektórzy mężczyźni, nie licząc się z zasadami ogólnej
powierzchowności, całkowicie przyzwyczajają się patrzeć cały czas przez taką gałę.
Jednakowoż dla urody Pietiuszka zdecydował się na operację.
Wobec tego doktorka kazała mu przyjść jutro.
Następnego dnia Pietiuszka Jaszczyków chciał wpaść na operację od razu po robocie. Ale
potem namyślił się:
“Choć to operacja naoczna i powierzchowna, i że tak powiem, nie wewnętrzna, ale licho ich
tam wie - może każą zdjąć garnitur. Medycyna - to ciemna sprawa. Może by jednak
rzeczywiście wpaść do domu i włożyć świeży podkoszulek?"
Pobiegł Pietiuszka do domu.
Sęk w tym, że doktorka młoda. Chciał Pietiuszka sypnąć jej piaskiem w oczy - że to niby
garniturek nieszczególny, ale za to, proszę bardzo, koszulka - czysty madapolam.
Słowem, nie chciał Pietiuszka wpaść przez zaskoczenie.
Pobiegł do domu. Włożył czystą koszulę. Szyję przetarł benzyną. Ręce opłukał pod kranem.
Wąsiki do góry nastopyrczył. I posunął.
Doktorka powiada do niego:
- To jest stół operacyjny. To jest lancet. To jest pański kaszak. Zaraz pana ze wszystkim
załatwię. Proszę zdjąć buty i położyć się na ten stół operacyjny.
Pietiuszka nawet nieco się zmieszał.
“Po prostu - myśli sobie - całkiem nie przypuszczałem, że trzeba zdejmować buty. To
formalne zaskocze
nie. Oj-oj ~ myśli sobie - skarpetki mam nieinteresują-

c

e. Jeśli nie gorzej."

Zaczął jednak Pietiuszka Jaszczyków zdejmować kurtkę, aby, że tak powiem, zrównoważyć
inne oddolne niedociągnięcia.
Doktorka powiada:
-

Kurtkę niech pan zostawi. To nie hotel. Proszę zdjąć tylko buty.

Zaczął Pietiuszka ściągać buty, a potem mówi:
-

Po prostu - powiada - towarzyszko doktorko, nie wiedziałem, że tu trzeba kłaść się z

nogami. Choroba jest naoczna, powierzchowna - w ogóle nie przypuszczałem. Po prostu
-.powiada - towarzyszko doktorko, koszulę zmieniłem, a czego innego, za przeproszeniem,
nie ruszałem. Niech pani, powiada, nie zwraca uwagi na to podczas operacji.
Doktorka, przemęczona wyższym wykształceniem, mówi:
- No, wal pan szybciej. Szkoda czasu.
A sama naśmiewa się przez zęby.
I tak mu krajała oko. Kraje i naśmiewa się. Co spojrzy na nogę, to dławi się ze śmiechu. Aż
jej ręka drży.
I mogłaby zaszlachtować tą swoją drżącą rączką!
Czy można narażać życie ludzkie na takie niebezpieczeństwa?
Ale operacja, między innymi, skończyła się znakomicie. I Pietiuszka nie nosi teraz gały na
oku.
A i skarpetki nosi teraz bardziej akuratne. Co mu też winszujemy, jeśli tak jest.
1927

background image

IRONIA NEP-u

Na święta jeżdżę zazwyczaj do Ługi. Tam powietrze jest, powiadają, bardzo

przewspaniałe - sosnowe i choinkowe. Bardzo dobrze robi na bronchit. Tak twierdzą lekarze.
Ja tam nie wiem, ale mi się nie wydaje.

Najważniejsze, że jazda do Ługi to czyste utrapienie. Okropnie dużo ludzi. Przepychają

się. Siadają bez pozwolenia na kolana. Kosze i tobołki stawiają ludziom na głowach. Nie
tylko bronchit można załapać, ale i szkarlatynę.

Poprzednim razem w drodze z Ługi na jakiejś stacji pomimo absolutnego przepełnienia

pakuje się do wagonu jeszcze jakiś facet. Niestary. Z wąsikami. Ubrany dość fircykowato. W
rosyjskich butach. I ze staruszką. Taką sobie zwyczajną staruszką z dwoma tobołkami i z
koszykiem.

Właściwie to najpierw do wagonu wpakowała się ta staruszka z bagażami. A dopiero za

nią ten facet ze swoimi wąsikami.

Staruszka, znaczy się, idzie przodem - przepycha się przez publiczność, a on za nią

niedbałym krokiem. I cały czas rozkazuje:

- Nieś - drze się - równiej ten koszyk. Wysypiesz jeszcze to czy owo... Stawiaj go teraz

pod ławkę. Pakuj, mówię ci, pod ławkę. Ach ty, durna! Nie kładź obywatelom tobołu na
kolana. Kładź tymczasem na głowy... Poczekaj, zaraz go wtarabanię na górną półkę. O, do
diabła!

Pasażerowie patrzą i widzą, że ten oto obywatel działa nie na czasie - formalnie narusza

karny kodeks pracy. Słowem, pasażerowie orientują się, że został
naruszony paragraf postępowania wobec starszeństwa wysługi lat.

Niektórzy zaczęli głośno wyrażać niezadowolenie, że niby może już pora przywołać

faceta do porządku, skoro przesolił i rządzi się z krzykiem jedną służącą. Gdzie to widziane,
żeby staruszka sama jedna ładowała tobołki na głowy? Przecież to formalnie ironia NEP-u.

Pod oknem wśród publiczności zaczęły się nawet rozruchy.
-

To - powiadają - wyzysk przestarzałej ludności pracującej! Nie wolno przecież tak

krzyczeć i rozkazywać na oczach publiczności. To poniża jej starczą godność.

Wtem jeden najbardziej nerwowy obywatel podchodzi do tego z wąsikami i chwyta go

wprost za klapy.

-

To są - powiada - niedopuszczalne metody. To naigrawanie się z nie wyzwolonej

jednostki. To formalnie ironia NEP-u.

To znaczy, że gdy tego nowego wzięli za klapy, to zbladł i od razu się cofnął. I dopiero

wtedy zaczął protestować.

-

Za pozwoleniem - powiada - a może w tym nie ma żadnej ironii? A może ja z moją

mamusią jadę po prostu do Leningradu? Dosyć to duża obraza - powiada - słuchać takich
słów o naruszeniu kodeksu.

Tu wśród publiczności nastąpiło niejakie zamieszanie. Jakieś kwiprokwo, że niby

wtrącają się w obce, rodzinne sprawy. Faktycznie niezręcznie. Okazuje się, że to całej parady
tylko mamusia.

Ten najbardziej nerwowy poddał się oczywiście nie od razu.

background image

nie ma - czy to mamusia czy tatuś. W takim razie trzeba oznajmiać przy wchodzeniu.

Ale później usiadł pod swoim oknem i powiada:
- Bądź co bądź przepraszam. Nie wiedzieliśmy, że to pańska najczcigodniejsza mamusia.

Pomyśleliśmy, wie pan, akurat co innego. Pomyśleliśmy, że to niby służba domowa.
Skutkiem tego przepraszamy.

Aż do samego Leningradu ten z wąsikami obrażony był wstecz za doznane krzywdy.
- Jechać - powiada - nie dają - od razu łapią za klapy. Czepiają się takich, którzy może

nawet za biletem jadą?... Niech mamusia położy nogę na tobołek - bo jeszcze gwizdną...
Jacyś dziwni tu się znaleźli... A może ja też od siedemnastego roku mieszkam w
Leningradzie?

Inni pasażerowie siedzieli w milczeniu i unikali spojrzeń pokrzywdzonego pasażera.

1927
11 - Punkt widzenia
PUSZKIN

Dziewięćdziesiąt lat temu zabili w pojedynku Aleksandra Siergiejewicza Puszkina.
Można powiedzieć, że w tę smutną rocznicę cała Rosja rozpacza i leje łzy. Ale między

innymi najbardziej rozpacza i pogrąża się w żalu Iwan Fiodorowicz Go- łowkin.

Ten sympatyczny człowiek na sam tylko dźwięk słowa “Puszkin" zaczyna okropnie

dygotać i patrzy w przestrzeń.

Ale jakże on ma, kochani, nie patrzeć w przestrzeń, jeśli wyszła na jaw taka, by tak rzec,

smutna i ujemna strona życia genialnego poety.

Do tematu podejdziemy oczywiście okólną drogą, żeby nie znieważyć pamięci

znakomitego geniusza. Zaczniemy mniej więcej od 1921 roku. Wtedy wszystko zarysuje się
wyraźniej.

W 1921 roku w miesiącu grudniu przyjechał z wojska do swojego rodzinnego miasteczka

Iwan Fiodorowicz Gołowkin.

A tu akurat rozpoczął się NEP. Wszystko się ożywiło. Zaczęli wypiekać bułki. Zaczął się

handelek. Słowem, życie zawrzało.

Ale mimo to nasz przyjaciel Gołowkin chodzi po mieście bezskutecznie. Nie ma lokalu.

W soboty sypia u znajomych. Na psim wyrku. W przedpokoju.

Z tego powodu oczywiście usposobiony jest sceptycznie.
- NEP - powiada - to formalnie utopia. Od pół roku, powiada, nie mogę znaleźć lokalu.
W 1923 roku Gołowkin jednak jakoś się zakręcił i znalazł lokal. Albo zapłacił odstępne,

albo w ogóle los się do niego uśmiechnął, tyle że znalazł.

Pokój był malutki. Dwa okna. Podłoga oczywiście. Sufit. Wszystko to było. Słowa nie

można powiedzieć.

Gołowkin urządził się tam z całym zapałem. Zrujnował się na tapety i wykleił pokój.

Przybił, gdzie trzeba, gwoździe, żeby było przytulniej. I żyje sobie jak szach perski.

A czas oczywiście płynie. Oto stuknęła już osiemdziesiąta siódma rocznica śmierci

naszego ukochanego poety Puszkina. A potem osiemdziesiąta ósma.

background image

Na osiemdziesiątą dziewiątą rocznicę zaczęły się, oczywiście, w mieszkaniu rozmowy. Że

niby Puszkin. Pisarz. Że niby mieszkał w swoim czasie w tym lokalu. Że niby opromienił
powierzchnię mieszkalną swoim nieprzezwyciężonym geniuszem. Nieźle byłoby wobec tego
przybić tabliczkę z pełnym oznaczeniem dla nauki [potomnych.

Iwan Fiodorowicz też z głupia, na swoje nieszczęście, wziął udział w tej tabliczce.

Tylko że nagle w mieszkaniu zaczyna się gadanie. Panie miotają się. Szorują garnki.
Wymiatają z kątów. Przychodzi pięcioosobowa komisja. Ogląda lokal. Ujrzała komisja w
mieszkaniu różne takie domowe klamoty - rondle i marynarki - i bardzo gorzko westchnęła.
-

Tutaj - powiada komisja - mieszkał kiedyś Aleksander Siergiejewicz Puszkin. A obok

tego daje się zauważyć absolutny bałagan. Proszę, tu stoi miotła. Proszę, tu wiszą jakieś
spodnie - a szelki rozwiewają się po ścianach. Przecież to po prostu zniewaga dla pamięci
geniusza.
Słowem, w ciągu trzech tygodni wysiedlono z tego lokalu wszystkich mieszkańców.
Gołowkin, wiadomo, okropnie wymyślał. Objeżdżał z góry na dół. Otwarcie wyrażał swój
indywidualny pogląd nie obawiając się żadnych skutków.
-

Cóż to - powiadał - cóż to takiego? No - może to geniusz. No - może napisał taki

wierszyk: “Ptaszek skacze po gałązce". Ale po co eksmitować przeciętnych ludzi? Przecież to
utopia wysiedlać wszystkich lokatorów.
Chciał Gołowkin pojechać do Puszkinowskiego par- 162

ku narodowego, aby tam nawymyślać się do woli, ale później zajął się poszukiwaniem

pomieszczenia.

Do tej pory jeszcze szuka. Schudł, posiwiał. Zrobił się taki wymagający. Wciąż dopytuje

się, kto przedtem mieszkał w tym lokalu. I czy nie mieszkał tu, Boże uchroń, Demian Biedny
albo Meyerhold. A jeżeli mieszkał, to on, Gołowkin, nawet za darmo nie weźmie takiego
lokalu.

A to fakt: jak też niektórzy wielcy geniusze lekkomyślnie postępują - pętają się z

mieszkania do mieszkania, wciąż się przeprowadzają. A potem takie smutne rezultaty.

Niedaleko szukać, w naszych czasach nasz znajomy poeta, Mitia Cenzor, Dymitr

Michajłowicz. Przecież w ostatnim roku zmienił on co najmniej siedem pokojów. Wciąż nie
może się w żaden sposób zadomowić. Z powodu niepłacenia. A przecież, diabli wiedzą, może
to geniusz! Och, będą go objeżdżać za jakieś pięćdziesiąt lat za tych siedem pokoi. Tylko
może do tego czasu nieco osłabnie kryzys. W tym jedynie nadzieja.
1927
WSKAZANY POŚPIECH
Będzie to opowieść o nepmanie. Ci proletariusze, którzy nie chcą o tym czytać - niech nie
czytają. Nie wymagamy. Tyle że fakt jest bardzo treściwy. I nie można go pominąć
całkowitym milczeniem. Działo się to całkiem niedawno. Siedzi, powiedzmy, nepman Jegor
Gorbuszkin

background image

w swoim własnym mieszkaniu. Je pierwsze śniadanie. Masło, oczywiście, ser, cukru ile
chcąc. Herbata z liści poziomkowych.
Rodzinka te artykuły zażera bez przerwy. Nepman Gorbuszkin też rodzince for nie daje i
opycha się.
Przy konsumpcji toczy się oczywiście elegancka rozmowa. Opchniemy, powiadają, śniadanie
i pójdziemy otworzyć budkę. Trzeba, powiadają, handelkiem nadrobić, co się spuściło do
brzucha.
Wtem oczywiście rozlega się dzwonek. Na schodach.
Rozlega się dzwonek, a do mieszkania wchodzi zwykły człowiek i oświadcza:
-

Jestem agentem Gepeu. Proszę się nie obawiać! Który tu nepman Jegor Gorbuszkin?

Niech się zbiera w okamgnieniu i idzie ze mną. Tu jest mój dokument, a tu wezwanie.
W tym momencie nepman Gorbuszkin okropnie zbladł. Zaczął czytać wezwanie.
Rzeczywiście jest na- kaz, żeby się zjawił natychmiast w sprawie kryminalnej.
Powstał nepman zza stołu. Okropnie dygoce. Ząb
0 ząb mu dzwoni.
-

Żeby tylko - powiada - nie najwyższy wymiar. Bo rzeczywiście najwyższego wymiaru

nie bardzo znoszę. Reszta z boską pomocą jakoś zleci.
Czule pożegnał się nepman ze swoją rodzinką. Pożalił się na przewrotność losu, zawiązał w
węzełek trochę tego, czego nie zjedli, oraz trzy pudełka papierosów
1 oddalił się żegnany ogólnym płaczem.
Oddalił się i oczywiście nie wraca. Już bije trzecia po południu, a nepmana nie ma.

Tu w mieszkaniu zaczyna się rozlegać płacz i szlochanie. Rodzinka przyjeżdża na naradę.
Żona, madame Gorbuszkin, mówi przez łzy:
-

Na czym wpadł mój małżonek - powiada - jeszcze na razie nie wiadomo. Jasne jest

tylko jedno, że jakaś sprawa się znajdzie. Każdy człowiek ma swoje sprawy i każdy chodzi
po samiutkiej krawędzi. Ale czy to możliwe, żeby za to mogli dać najwyższy wymiar?

Brat nepmana, Paweł Gorbuszkin, mówi:
-

Na najwyższy wymiar - powiada - nie ma widoków. Ale raczej z całą pewnością

uwzględniając przynależność spółeczną, jak strzelił, skonfiskują mienie. To- powiada - nie
ulega żadnej wątpliwości. Proponuję wobec tego zlikwidować mienie, bo - powiada - wdowa
nie będzie miała z czego żyć.

No więc zaczęła rodzinka w trybie nadzwyczajnym wybebeszać szafy. Zwalili na kupę

różne garnitury i ubiory, zaczęli sprzedawać. Zeszli się różni lokatorzy i handlowcy. Za
jednym zamachem krewniacy opylili meble, pianino spuścili nawet za ładny grosz.

Do wieczora, jednym słowem, wyprzedali się doszczętnie. Zaczęli kombinować nawet z

mieszkaniem. Wdowa z bratem zostawiła sobie boczny pokój, a na pozostały metraż wpuścili
odpowiednich lokatorów.

Wtem o siódmej wieczorem zjawia się nepman Gorbuszkin. Wesolutki i lekko pod

gazem.

-

Tfu - powiada - istne zawracanie głowy! Myślałem - powiada - że to najwyższy

wymiar, a tu nic podobnego. Wezwali mnie w sprawie informacji. Tak jakby na świadka. Ja
już - powiada - kochana rodzinko, z tej wielkiej radości większe pół godzinki przesiedziałem
w restauracji. Przepraszam za nerwowy niepokój.

background image

Tu oczywiście odbywa się scena niemego obrazu w sprzedanym mieszkaniu.
Jednakże nepman Gorbuszkin nawet się bynajmniej nie zmartwił.
- To powiada - wprost nawet znakomicie, żeśmy się wyprzedali. Wszyscy wciąż

chodzimy po krawędzi. A bez majątku człowiek czuje się o wiele spokojniejszy i
szlachetniejszy.

Odtańczywszy króciutkiego fokstrota rodzinka ostrożnie rozeszła się po domach.

CARSKIE BUTY

W tym roku w Pałacu Zimowym sprzedawano rozmaitą carską starzyznę. Czy to muzeum

tym handlowało, czy kto - nie mam pojęcia.

Poszedłem tam z Katarzyną Fiodorowną Kolenko- rową. Potrzebny jej był samowar na

dziesięć osób.

Samowar u między innymi tam nie było. Albo car pił z czajnika, albo też przynosili mu z

kuchni w jakiejś rżniętej szklance - nie mam pojęcia, tyle że samowarów w sprzedaży nie
było.
Innych rzeczy za to było mnóstwo. A rzeczy naprawdę były tam prze wspaniałe. Różne takie
carskie portiery, wyszywanki, rozmaite kieliszeczki, spluwaczki i inne carskie fidrygałki. Po
prostu oczy człowiekowi latają i nie wie, za co się złapać i jaki przedmiot nabyć.
A wtedy Katarzyna Fiodorowną zamiast samowara kupiła za posiadane pieniądze cztery
koszule z cieniutkiego madapolamu. Przewspaniałe. Carskie.

A ja nagle zauważyłem w spisie buty. Z rosyjskimi cholewami, osiemnaście rubli.
Z punktu zapytałem spółdzielcę, który sprzedawał:
-

Jakie to buty, kochany?

On na to:
-

Wiadomo, jakie - carskie.

-

A jaką - mówię - mam gwarancję, że to carskie? Może - powiadam - nosił je jakiś

kamerdyner, a wy je zapodajecie za carskie. To - powiadam - nieładnie, nieprzyzwoicie.

-

Tu są same ruchomości carskiej rodziny. My - powiada - byle gównem nie

handlujemy.

-

Pokaż - mówię - towar.

Popatrzałem na buty. Okropnie mi się spodobały. I rozmiar pasował. I jakieś takie nie za

szerokie, ale wąskie i zadbane. Tu czubek, a tu obcas. Po prostu but w but. A w ogólności
mało noszone. Może ledwo trzy dni car je ponosił. Zelówka jeszcze nie zadeptana.

-

Mój Boże - powiadam - Katarzyno Fiodorowno - czy dawniej można było nawet

marzyć o carskim obuwiu? Albo na ten przykład w carskich butach przejść się po ulicy? Mój
Boże - powiadam - jak się ta historia kołem toczy, Katarzyno Fiodorowno!

Dałem za nie z lekkim sercem osiemnaście rubli. Wiadomo, za carskie buty to cena

wcale, wcale nieduża.

Wyłożyłem osiemnaście rubli i zaniosłem te carskie buty do domu.
Faktycznie zakładać je było trudno. Już nie mówiąc o onucach, ledwo właziły nawet na

zwyczajną skarpetkę. “Bądź co bądź - myślę sobie - roznoszę je."

background image

Roznaszałem trzy dni. Na czwarty dzień odleciała zelówka. I to nie tylko sama zelówka,

ale razem z obcasem odpadło całe dolne piętro. Aż noga wylazła na wierzch.

A wydarzył mi się ten paskudny przypadek na ulicy, na bulwarze Związkowym, nie

dochodząc do Pałacu Pracy. I tak bez zelówki posunąłem do domu na Wyspę Wasil jewską.

Najgorsze, te bardzo żal mi było pieniędzy. Bądź co bądź osiemnaście rubli. A nie ma do

kogo iść z reklamacją. Gdyby to były buty fabryki “Skórochod" albo jakiejś innej - to inna
sprawa. Można byłoby próbować przez sąd albo za takie niedopatrzenie techniczne pogonić
kota czerwonemu dyrektorowi. A tu masz ci - carskie buty.

Oczywiście nazajutrz poszedłem do muzeum. A tam już handel skończyli. Zamknięte.
Chciałem walić do Ermitażu albo jeszcze gdzie indziej, ale później machnąłem ręką.

Przede wszystkim pohamowała mnie Katarzyna Fiodorowna.

- Toż nie tylko carski - powiada - ale każdy pierwszy lepszy królewski but może przegnić

po tylu latach. Bądź co bądź, jak pan uważa, ale od chwili rewolucji minęło już dziesięć lat.

Nici faktycznie mogły przez ten czas zbutwieć. To całkiem zrozumiałe.
I rzeczywiście, kochani, minęło już dziesięć lat! To nie żarty! Nawet towar zaczął się

psuć.

I chociaż Katarzyna Fiodorowna uspokoiła mnie, to przecież okropnie przeklinała carski

ustrój, gdy między innymi po pierwszym praniu te carskie damskie koszule rozlazły się w
różne strony. A w ogóle to wiadomo -
minęło dziesięć lat i nie ma co się denerwować. Jak ten czas szybko leci, moi kochani!
1927
SKARB

Jedna taka leningradzka paniusia wpakowała się w dosyć paskudną historię. A najgorsze,

że wciągnęła w to jeszcze jednego człowiela. Pewnego hydraulika.

Ale on tu nic nie winien. Wpadł stanowczo z winy drobnomieszczańskiego okrążenia.

Może go ktoś na to napuścił. Może właśnie ta paniusia sama po niego poleciała. A on może
szedł i zapierał się nogami.

Siedzi sobie kiedyś pewnego razu ta właśnie paniusia w swoim mieszkaniu. Mieszkała w

byłym generalskim mieszkaniu byłego generała LebiedieWa. Miała tam pokój. Od słonecznej
strony. Parter, Wejście od frontu. I w ogóle wszystko. Przy podziale byłego majątku generała
Lebiediewa wstawiono jej nawet miękki fotel.

No więc mieszka sobie w tym mieszkaniu. I ma wszystko. I nie kapie jej na głowę, i nie

wieje. A tej wciąż wszystkiego za mało. Na dodatek jeszcze, widzicie państwo, znalazła
skarb.

Siedzi ona kiedyś pewnego razu w tym swoim mieszkaniu. W tym właśnie fotelu. Snuje z

pewnością jakieś swoje kombinacyjne myśli i nagle patrzy - a przed nią ściana. Inaczej
mówiąc, zwyczajna ściana w byłym mieszkaniu generała Lebiediewa.

I spogląda ona na tę ścianę swoimi paskudnymi oczami, i widzi, że w ścianie jest jakaś

nieregularność.

background image

Albo, że tak powiem, jakieś czworokątne wybrzuszenie.

Albo pomyślała od razu, że to skrzynia z pieniędzmi. Albo też przemknęła jej przez

głowę myśl, że generał, zanim zwiał za granicę, zatynkował w ścianie różne swoje
kosztowności. Słowem, w ogóle nie wiadomo, co sobie pomyślała.

Ale skoczyła na swoje cienkie nogi. Zaczęła macać rękami po ścianie. Zaczęła zdzierać

tapetę.

Ale widzi, że nie da rady damskimi rękami rozebrać grubej ściany. I wobec tego biegnie

wyciągniętym kłusem do swojego znajomego Goło w kina.

Biegnie ta typowa wyrazicielka drobnomieszczań- skiego żywiołu do swojego

znajomego, proletariusza Grigorija Jefimowicza Gołowkina. Przemawia do niego różnymi
drobnomieszczańskimi słowami. I ciągnie go do swego mieszkania.

Przychodzą do jej mieszkania i przeprowadzają obdukcję.
Towarzysz Gołowkin powiada:
- No więc tak. Bezwarunkowo coś tam jest. Tym bardziej że cegły leżą nie tak, jak

powinny.

I wtedy we dwoje razem rzucają się na tę ścianę, zdzierają tapety, oddłubują tynk,

dokopują się do fundamentalnych ludowych cegieł. I wyjmują te cegły.

Wyjmują po kawałku te cegły i widzą, że nic tam nie ma. Że absolutnie i niewątpliwie nic

tam nie ma prócz niewielkiego obsunięcia ściany nośnej. I z tego powodu cegły troszeczkę
się zbakierowały i naprowadzają na różne rozmyślania i marzenia. Wtedy czym prędzej
zaczęli wsuwać cegły z powrotem, tyle tylko że wypadło to im dość nieszczególnie. Tak że
całej tej afery nie dało
się bynajmniej ukryć. Tym bardziej że ich sąsiad usłyszał ruch i też, bo nie frajer, zaczął
dłubać w ścianie od strony swojego pokoju. I też dokopał się do samych cegieł.
Tak że sprawa faktycznie nabrała rozgłosu.
I bardzo tych wszystkich troje objeżdżał administrator. I nawet podobno chce teraz oddać
sprawę do sądu za kombinacyjne myśli i za uszkodzenie mienia państwowego.
Tak że właściwie mówiąc cała ta sprawa jeszcze się nie skończyła.
I chociaż sprawa nie skończyła się, to przecież nasza młoda krytyka może korzystać z pełni
swoich praw.
Za pozwoleniem, powie ktoś, a co właściwie autor chciał powiedzieć przez swój utwór
artystyczny, co chciał nam wyjaśnić?
I gdzie tu, powie, widać rozwój naszych kluczowych pozycji? A może to czysta sztuka dla
sztuki? A może autor w ogóle jest malkontentem i sukinsynem?
Państwo pozwolą wobec tego, że wyjaśnię.
Przedstawiłem tu po prostu drobny fakcik z naszego życia w Leningradzie.
I w ostateczności można by ten fakcik ukazać na szerokiej bazie. Można by powiedzieć, że
żywioł drob- nomieszczański podniósł głowę. Drąży ścianę. Szuka skarbu. I w ten sposób
chce podeprzeć swoje zachwiane interesy.
I teraz wszystko stało się zgodnie z porządkiem dziennym.
Przepraszam za kłopot.

background image

CZAPKA

Dopiero teraz w zupełności odczuwamy i rozumiemy, jak bardzo w ciągu ostatnich

dziesięciu lat posunęliśmy się naprzód!

Weźmy każdą jedną stronę naszego życia. Wszędzie widzimy całkowity rozkwit i

pomyślność w osiągnięciach.

A ja, kochani, jako były pracownik komunikacji widzę jak na dłoni, co na ten przykład

osiągnęliśmy i na tym dosyć przecież ważnym odcinku.

Pociągi chodzą tam i z powrotem. Przegniłe podkłady zostały zdjęte. Semafory

przywrócone. Gwizdki gwiżdżą prawidłowo. Aż przyjemnie i bezpiecznie jest jeździć.

A dawniej. Tak, różnie się zdarzało w tamtym osiemnastym roku. Zdarzało się, że

człowiek jedzie i nagle - absolutne zatrzymanie. Maszynista, znaczy się, krzyczy od czoła
pociągu, żeby biec do niego. No, zbierają się pasażerowie, a maszynista powiada do nich:

- Tak a tak. Nie mogę, chłopaki, dalej jechać z przyczyny paliwa. I jeśli, powiada, ktoś ma

interes, żeby jechać dalej - to niech wyskakuje z wagonu i hajda do lasu po drzewo.

No, pasażerowie poklną, powyrzekają - co to niby za nowe porządki - ale tak czy inaczej

idą do lasu piłować i rąbać.

Narąbią pół sążnia drzewa i ruszają dalej. A drzewo, jasna sprawa, wilgotne, tylko

cholernie syczy i źle jedzie.

Albo też przypomina mi się wydarzenie z tegoż dziewiętnastego roku. Jedziemy tak oto

sobie skromnie
do Leningradu. Wtem gwałtowne zatrzymanie w pół drogi. Po czym pociąg cofa się i znowu
staje.
Pasażerowie, znaczy się, pytają: dlaczego to zatrzymanie, dlaczego cały czas się cofamy?
Czy, nie daj Boże, znów trzeba iść po drzewo i maszynista rozgląda się za brzeziną albo też,
być może, rozwija się bandytyzm?
Pomocnik maszynisty powiada:
-

Tak a tak. Zdarzyło się nieszczęście. Maszyniście czapkę zwiało i poszedł jej właśnie

szukać.
Pasażerowie wyszli z wagonów i porozsiadali się na nasypie.
Wtem widzą, że maszynista wraca z lasu. Coś bardzo smutny. Blady. Ramionami wzrusza.
-

Nie ma - powiada - nie znalazłem. Diabli wiedzą, gdzie ją zwiało.

Cofnęli pociąg jeszcze o pięćset kroków. Wszyscy pasażerowie podzielili się na grupy i
szukają czapki.
Chyba po dwudziestu minutach jakiś spekulant woła:
- Hej, do mnie! Jest tutaj.
Widzimy - faktycznie, czapka maszynisty wisi zaczepiona w krzakach.
Maszynista włożył czapkę, przywiązał ją do guzika sznurkiem, żeby jej znowu nie zwiało, i
zaczął rozpalać kocioł.
I po pół godzinie ruszyliśmy pomyślnie.
Do tego właśnie prowadzę. W komunikacji mieliśmy przedtem całkowitą dezorganizację.
A teraz może zdmuchnąć nie tylko czapkę, ale i pasażera - a pociąg zatrzyma się najwyżej na
minutę.
Dlatego że trzeba szanować czas. Trzeba jechać.

background image

Osobiście nie byłem za granicą, tak że nie mogę was uświadomić, co się tam dzieje.
Ale niedawno mój bliski przyjaciel przyjechał z zagranicy i opowiada wiele oryginalnych

rzeczy.

Przede wszystkim - powiada - panoszy się tam kapitalizm. Tam bez pieniędzy dosłownie,

że tak powiem, ruszyć się nie można. Tam u nich pieniądz jest na pierwszym miejscu. Ledwie
kichnąłeś - płać feniga.

U nas też ostatnio pieniądze dość często są potrzebne. Można by powiedzieć: gdzie

spluniesz, wszędzie trzeba bulić! A przecież u nas jest, jak się zdaje, o wiele łatwiej.

U nas na przykład można nie dać napiwku. Nic się takiego nie stanie. No, kelner

wykrzywi gębę albo szurnie krzesłem, że to niby nasiedział się taki owaki... i tyle.

A niektórzy, najbardziej uświadomieni, to nawet krzesłem nie szurają. I tylko westchną,

że to niby - taka to publika.

A tam u nich, za granicą, jeśli na przykład nie dać napiwku - to mogą zajść poważne

nieprzyjemności. Osobiście nie byłem nigdy za granicą - więc nie wiem. A ten mój przyjaciel
miał taki oto wypadek. Był we Włoszech. Chciał popatrzeć na Maksyma Gorkiego. Ale nie
dojechał do niego Zdenerwował się. I wrócił z powrotem.

A cała sprawa wynikła z powodu napiwku.
Czy to mój przyjaciel miał mało pieniędzy, czy też u niego nie bardzo było z

przekonaniami, które go hamowały, ale fakt, że nikomu nie dawał na piwo. Ani
CHAMSTWO
w restauracjach, ani w hotelach - dosłownie nikomu.

Bo to, myśli sobie, zacznie się człowiek szastać i z gołym tyłkiem wróci do domu.
Bo tam personelu do usługi jest cholernie dużo. To u nas, że tak powiem, siedzi jeden

tylko portier przy drzwiach i nikomu się nie naprzykrza. Nawet go nie widać spoza gazety. A
tam może ze dwudziestu ludzi otwiera jedne drzwi. No proszę-spróbuj tu wszystkich
obdzielić!

Tak że mój przyjaciel nie dawał nikomu.
Zajechał do pierwszego hotelu. Przyjęli go tam dość akuratnie. Uprzejmie. Gdy

przechodził, zdejmowali czapki. Przemieszkał w takim uszanowaniu cztery dni i pojechał do
innego miasta. A napiwku oczywiście nikomu nie dał. Dla zasady.

Przybył do następnego miasta. Stanął w hotelu. Patrzy - nie ta parada. Czapek nie

zdejmują. Mówią oschle. Nieuprzejmie. Kelnerzy odwracają pyski. I niczego szybko nie
podają.

Mój przyjaciel myśli sobie: to chamski hotel. Wezmę, myśli sobie, i przeniosę się.
Wziął i przeniósł się do innego hotelu. Patrzy - a tu już tylko patrzeć, jak zaczną bić po

£>ysku - całkiem źle. Upuszczają walizki. Podają źle. Na dzwonki nikt nie przychodzi.
Odzywają się ordynarnie.

Mój przyjaciel nie mógł tam wytrzymać dłużej niż dwa dni i okropnie zmartwiony

pojechał do innego miasta.

W tym mieście portier w hotelu tak szybko zamknął drzwi, że o mało nie przytłukł nimi

mego przyjaciela. Pokój zaś dali mu przy zmywalni naczyń, obok kuchni. Przy tym służba
tak głośno waliła butami przy jego

background image

drzwiach, że mój przyjaciel faktycznie zachorował na rozstrój nerwowy. I nie dojechawszy
do Maksyma Gorkiego wrócił do ojczyzny.

I dopiero przed samym wyjazdem przypadkiem spotkał swego szkolnego kolegę, któremu

opowiedział o swoich przykrościach.

Szkolny kolega powiada na to:
- To całkiem, powiada, zrozumiałe. Pewno marne dawałeś napiwki. Za to ci z całą

pewnością stawiali kreski na walizkach. Oni zawsze robią znaki. U tych, którzy dają - plus, a
u tych, którzy zachowują się po chamsku - minus.

Przybiegł mój przyjaciel do domu. Faktycznie, na lewym rogu walizki - cztery kreski.

Starł te kreski mój przyjaciel i pojechał do ojczyzny.
CUDZOZIEMCY

Zawsze odróżnię cudzoziemca od naszych radzieckich obywateli.

Ci burżuazyjni cudzoziemcy mają na gębie wypisane coś całkiem osobliwego. Gębę, że tak
powiem, trzymają sztywniej i bardziej pogardliwie niż my. Jak sobie przybiorą jeden wyraz
twarzy, to patrzą tym wyrazem twarzy na pozostały całokształt.
Niektórzy cudzoziemcy dla całkowitego fasonu noszą w oku monokl. Że to niby cokolwiek
się stanie, to tego szkiełka nie upuścimy i okiem nie mrugniemy.
Trzeba przyznać, że to jest coś.
Ale cudzoziemcy inaczej po prostu nie mogą. To ich burżuazyjne życie jest dość niespokojne.
Burżuazyjna
moralność nie pozwala im żyć tak, jak Pan Bóg przykazał. Bez takiego fasonu mogliby się
okropnie skompromitować.

Raz na przykład pewien cudzoziemiec udławił się kością. Konsumował, wiecie państwo,

kurę i połknął coś niewłaściwego. A działo się to na proszonym obiedzie. Opowiadał mi o
tym wydarzeniu pewien znajomy z przedstawicielstwa handlowego.

Działo się to, powiadam, na proszonym bankiecie. Dokoła pewnie różni milionerzy. Ford

siedzi na krześle. I jeszcze różni inni.

A tu, wiecie państwo, przy tym wszystkim człowiek połyka kość.
Oczywiście z naszego niezależnego punktu widzenia nie ma w tym fakcie nic szczególnie

obraźliwego. Połknął kość, to połknął. U nas pod tym względem idzie dość sprawnie.
Pogotowie ratunkowe. Szpital Maryjski. Cmentarz Smoleński.

A tam tak nie wolno. Tam towarzystwo jest wyjątkowo dobrane. Dokoła porozsiadali się

milionerzy. Ford siedzi na krześle. Wszyscy we frakach. Damy. Samej elektryczności pali się
chyba ze dwieście świec.

A tu człowiek udławił się kością. Zaraz zacznie się smarkać. Charczeć. Chwytać się za

gardło. Mój ty Boże! Faux pas i diabli wiedzą co.

A odejść od stołu i pobiec w trybie nagłym do ubikacji - to też u nich nieprzyzwoite i

nieuprzejme. “Aha - powiedzą - poleciał za potrzebą." A tam tego absolutnie nie wolno.

Tak więc ten Francuz, który połknął kość, w pierwszej chwili, wiadomo, śmiertelnie się

przestraszył. Zaczął z początku gmerać sobie w gardle. Potem okropnie
12 - Punkt widzenia
177

background image

zbladł. Wiercił się na swoim krześle. Ale od razu wziął się w garść. I po chwili już się

uśmiechał. Zaczął paniom posyłać na odległość różne pocałunki. A może zaczął pod stołem
poklepywać pieska pana domu. Pan domu zwraca się do niego po francusku.

— Pan wybaczy — powiada - może pan rzeczywiście połknął coś niejadalnego. Niech

pan w ostateczności powie, co i jak.

Francuz na to:
- Comment? O co chodzi? O czym mowa? Przepraszam — powiada - nie wiem, co pan

ma w gardle, ale u mnie w gardle wszystko jest w porządku,

I zaczyna znowu posyłać na odległość całusy. I przypiął się do migdałowej galaretki.

Zjadł całą porcję.

Słowem,dosiedział do końca obiadu i nikomu nie dał nic po sobie poznać.
Tylko kiedy wszyscy wstali od stołu, zachwiał się z lekka i chwycił się ręką za brzuch - z

pewnością go tam kolnęło. A potem znowu jakby nigdy nic.

Dla drobnomieszczańskiej przyzwoitości posiedział w salonie ze trzy minuty i wyszedł

do przedpokoju.

W przedpokoju też nie nazbyt się spieszył, pogadał z panią domu, ujął ją za rączkę, potem

razem ze swoją kością dał nura pod stół po kalosze. I wyszedł. No, a na schodach faktycznie
dodał gazu. Rzucił się do swego powozu. - Jazda - woła - kurza twoja twarz - do izby
chorych.

Nie wiem, nie mogę państwu powiedzieć, czy ten Francuz zdechł, czy został przy życiu.

Z pewnością został przy życiu. To naród dosyć żywotny.
NIE WSZYSTKO STRACONE

Bardzo to nawet dziwne, jak niektórzy ludzie nie lubią żyć.
Dookoła, można powiedzieć, dzieją się różne interesujące fakty, trwa walka, rozwijają się

jakieś tam wydarzenia, sprawy, kradzieże.

Dookoła, można powiedzieć, natura szczodrze rozdaje swe darmowe dobrodziejstwa.

Słonko świeci, trawa rośnie, mrówki pełzają tam i z powrotem.

A obok tego trafiają się melancholicy, którzy w związku z tym wszystkim lamentują i nie

widzą w tym nic szczególnego, a w ogóle nie mają pojęcia, jak przeżyć na tym świecie.

Nie wiedzą, jak przeżyć na tym świecie i co, znaczy się, mają robić, a może właśnie nie

mają co robić, i może bardziej by im się opłaciło skoczyć głową w dół, choćby do rzeki
Fontanki.

Oczywiście tacy ludzie to najczęściej Hakowaci melancholicy i chwiejni inteligenci,

bardzo zmęczeni swoim średnim wykształceniem. Tacy dawniej też, za każdego ustroju,
nosili się ze swoją melancholią. Dlatego nie trzeba tak całkowicie oskarżać o to aktualnych
wydarzeń.

Niech mi będzie wolno zamiast tej nagiej filozofii opowiedzieć o takim jednym

zmęczonym człowieku. O tym, jak przestał się smucić i tak jakby odnalazł prawdziwy sens
życia. Jest to fakt całkowicie prawidłowy i godny powszechnej uwagi.

Słowem, opowiadanie to będzie szczególnie pożyteczne dla tych inteligentnych osób,

które pod czterdziestkę nie wiedzą jeszcze na czym, że tak powiem, polega

background image

sens życia. Niech się nie martwią, nie wszystko jeszcze stracone na froncie ich życiowych
potrzeb.

W naszej kamienicy na Wyspie Wasiljewskiej mieszkał taki sobie dosyć flakowaty

bezdzietny inteligent Innokientij Iwanowicz Barinow z małżonką.

Jego małżonką, że tak powiem, była paniusia nie taka znów chwiejna. Od rana do nocy

zajmowała się kotem, wyprowadzała go na spacer, karmiła wątróbką i dlatego nie nurtowała
jej szczególna bezwyjściowa melancholia.

Ą Innokientij Iwanowicz nie miał dla kota zrozumie- nia i nie upatrywał w nim

większego szczęścia. Całymi dniami chodził po schodach w górę i w dół, albo, j wyobraźcie
sobie, stał pod kamienicą i dosyć znużonym spojrzeniem patrzył, co się dokoła dzieje.

To już był melancholik czystej wody. I prosty człowiek z proletariacką duszą wprost nie

mógł spokojnie na niego patrzeć. Wypić nie lubił, sportu nie uprawiał, a na ogólnych
zebraniach budząc powszechny I śmiech mówił same nieaktualne rzeczy. Mówił na j
przykład, że na podwórku tak cuchnie śmietnik, że nie można, wyobraźcie sobie, otworzyć
okna na ościeży

Powiadam, że prostemu pracującemu człowiekowi I nie sprawiało żadnej przyjemności

spoglądanie na ta- I kiego lokatora.

No i pewnego razu ten nasz lokator schodził ze | swojego piętra. On schodzi ze swojego

piętra, a na i schodach od razu podchodzi do niego nasz przewodni- I czący i mówi:

- A więc, powiada, jak wam wiadomo, środkowa •} oficyna grozi zapadnięciem i z okazji

tej klęski żywioło- I wej przewidziane są pewne zmiany.

__ Jakie - powiada oń - zmiany?
-

Zmiany - tamten na to - wiadomo jakie: komisja wysiedla mieszkańców i

dokwaterowuje do różnych innych mieszkań. Pokój macie duży, a do tego z kuchnią, więc
będziecie się musieli ścieśnić z okazji takiej klęski żywiołowej.

Wytłumaczył mu jednym słowem, że dokwaterowu- ją mu do mieszkania dwóch

lokatorów ze środkowej oficyny.

Innokientij Iwanowicz powiada:
H Ja się na to nie zgodzę. Ja powiada, od samego zarania rewolucji mieszkam w tym

mieszkaniu i nie dopuszczę, powiada, żeby na mnie praktykowane były różne eksperymenty.

Przewodniczący na to:
-

A my o specjalne pozwolenie wcale was pytać nie będziemy. Nam, powiada, to wasze

pozwolenie nie jest niezbędnie potrzebne.

Wtedy Innokientij Iwanowicz okropnie zmienił się na twarzy i zaczął szarpać

przewodniczącego. Prosi go i błaga.

-

Jestem - powiada - chory i słabosilny inteligent i żadną miarą, powiada, nie jestem

zdolny wysłuchiwać we własnym mieszkaniu postronnego hałasu i wszelkich rozmów. Ja,
powiada, sam ledwo jako tako żyję ze swoją małżonką. A jeśli, powiada, dorzucić tu jeszcze
dwie albo trzy osoby, to, powiada, nie ręczę za skutki.

Przewodniczący na to:
-

W ostatecznym razie nic nie wiem o waszych chorobach i, powiada, niepotrzebnie się

ze mną szarpiecie. A jeśli z was, powiada, taka zanadto inteligentna osoba, to proszę
dostarczyć zaświadczenie, na skutek

background image

czego należeć się wam będzie dodatkowa powierzchnia

Innokientij Iwanowicz z wielką energią uchwycił się tych słów. Popędził na górę do

mieszkania. Włożył czym prędzej swój gumowany płaszcz i poleciał dowiadywać się, co i
jak, gdzie ma zdobyć zaświadczenie i do jakiej komisji ma się zgłosić.

Innokientij Iwanowicz popędził w tych nie cierpią, cych zwłoki sprawach i w pośpiechu

na skutek całkowitego rozprzężenia uczuć zapomniał zamknąć mieszkanie.

A należy tu wyjaśnić, że jego małżonka w tym burzliwym czasie wyprowadziła właśnie

kotka na spacer i bynajmniej nie przypuszczała, że bieg ich życia ulegnie pewnemu
zakłóceniu.

Czy to Innokientij Iwanowicz nie domknął jak należy drzwi, co, że tak powiem,

podsunęło pewien pomysł przechodzącym koło nich obywatelom, czy też ktoś śledził
uważnie bieg wypadków, tyle że mieszkanie okradziono w trybie nagłym. I to nie tak, żeby
okradziono do cna, ale rozmaite rzeczy zostały jednak wyniesione.

Kiedy madame Barinow wróciła do domu ze swoim kotkiem, narobiła okropnego krzyku.
Na ten damski wrzask zleciał się cały dom.
Sąsiedzi zaczęli cucić wodą madame Barinow. Zaczęli doprowadzać ją do ludzkiego

wyglądu. Zaczęli ją uspokajać i podliczać poniesione przez nią straty.

Z całą pewnością brakowało jesiennego płaszcza, lornetki, kaloszy i różnych innych

przedmiotów rodzinnego inwentarza.

W tej właśnie chwili pojawia się Innokientij Iwanowicz, który pomyślnie załatwił swoje

sprawy.

Trzeba przyznać, że dość bohatersko zniósł, ten koszmarny dramat.
Przede wszystkim wypędził ze swojego mieszkania zgromadzonych tam lokatorów, żeby

w zamieszaniu nie wynieśli pozostałych ruchomości. Następnie, nie zdejmując płaszcza
międzynarodowego kroju, poleciał złożyć meldunek w wydziale kryminalnym.

Przez cały następny dzień Innokientij Iwanowicz uganiał się za swoimi interesami: dwa

razy był w wydziale kryminalnym, spacerował po bazarach i, że tak powiem, obserwował,
czy jego skradzione rzeczy nie zostały puszczone w obieg.

Przez następne dnie Innokientij Iwanowicz też ani chwili nie spoczął. Chodził na komisje,

robił starania, żeby z milicji przysłali śledczego psa, i pełnił dyżury na bazarach.

Na domiar i na dodatek dziewiątego dnia Innokientij Iwanowicz, biegając za własnymi

interesami, spadł ze schodów i zwichnął sobie prawą rękę.

Mężnie zniósł i to doświadczenie. Kiedy jeszcze leżał na schodach, stanowczym głosem

wydawał rozkazy i polecenia. Kazał wezwać karetkę pogotowia i udał się do szpitala w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

A po kilku dniach Innokientij Iwanowicz z zabandażowaną ręką znowu zabrał się do

załatwiania swoich pilnych spraw.

Rano chodził za interesami, potem jeździł do szpitala na masaże ręki, a wieczorem w

kółku znajomych i krewnych meldował, że tak powiem, o wynikach minionej doby.

I ten człowiek, ten chwiejny inteligent, w krótkim czasie bardzo się zmienił.

background image

Przedtem gębę miał smutną, skórę bladą i pryszczatą, a teraz rumieniec zagrał mu na

twarzy, a ruchy i gestykulacja nabrały rześkości.

Dosłownie podniósł się na duchu i przeistoczył się ogólnie w energicznego i dobrego

obywatela.

Trudno oczywiście powiedzieć, czy takiej śmiałości ducha wystarczy mu na całe życie.

Ale, kto wie, może nawet na całe życie. Zależy od tego, jak ułożą się jego sprawy. Możliwe,
że przewodniczący poda go do sądu za niepłacenie komornego. Albo może wydział krymi-
nalny znowu wezwie go na okoliczność skradzionych przedmiotów. A może się zdarzyć, że
biegając za interesami Innokientij Iwanowicz złamie sobie jeszcze jedną rękę albo wykręci
nogę. I może umrze szczęśliwy i całkiem zadowolony. Umierając zaś będzie rozmyślał o
swoich sprawach, które wypełniły mu życie, i o walce, którą dźwigał z honorem na własnych
barkach.

Nie na próżno swego czasu towarzysz Budionny wykrzyknął: “Całe nasze życie jest

przecież walką".
DOBRYZNAJOMY

Niechaj czytelnik za własne pieniądze ma poczucie, że drukuję to opowiadanie po prostu

z narażeniem zdrowia.

To jest z całą pewnością prawdziwe wydarzenie. Wszystko, że tak powiem, zaczerpnięte

zostało ze źródła samego życia. I trochę się boję, żeby główny bohater tego wydarzenia nie
obił mi gęby za rozgłaszanie podobnych faktów.

No, ale może jakoś obejdzie się bez mordobicia.

A fakt jest bardzo życiowy. Wprost nic potrafię tego
przemilczeć.

Działo się to w Moskwie. I w tej właśnie Moskwie

w

dzielnicy Zacepa żył sobie taki

moskwiczanin A.F. Carapow.

Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Wyróżniał się tylko tym, że swego czasu uczył

się w tym samym gimnazjum, co pewien bardzo odpowiedzialny towarzysz. Innymi słowy,
komisarz ludowy. Zapomniałem tylko z jakiego ministerstwa. Czy to z ministerstwa pracy,
czy też z ubezpieczeń społecznych. A może z jakiegoś innego. Nie zapamiętałem.

No i oczywiście z uwagi na to lubił się czasem pochwalić taką okolicznością swojego

życia. Wynikało z tego, że razem grali w stalówki. I zdaje się, że, za przeproszeniem, ciągali
się nawzajem za włosy. A pewnego razu towarzysz ludowy komisarz zjadł mu podobno
maślaną bułkę.

A. F. Carapow szczególnie lubił powracać do tego tematu. I przy tym na skutek różnych

humanitarnych uczuć i przeżyć miał zawsze łzy w oczach.

Tylko ostrzegam, towarzysze. Ja za tę historię nie biorę odpowiedzialności. Szczególnie

że to może ze strony Carapowa jedno wielkie łgarstwo. Chociaż sam fakt jest całkiem
możliwy. Szczególnie że rząd mamy robotniczo-chłopski. No to różni ministrowie - co racja,
to racja, w dzieciństwie zżerali pewnie ciastka z kremem, a zwykła maślana bułka kłuła ich w
zęby. Tu zaś mamy zjawisko całkowicie dopuszczalne.

No więc pewnego razu, kiedy A. F. Carapow znowu poruszył sprawę tej maślanej bułki,

podszedł do niego pewien taki bezrobotny lokator i powiada:

background image

-

Wy, powiada, mówicie tu różne wyrazy i, powiada, dożywiacie ludowego komisarza

maślaną bułką... To ja was o coś poproszę... Powiedzcie tam parę słów w mojej sprawie...
Jako że jestem bezrobotny od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku i nie mogę
znaleźć pracy... A tu akurat słyszę takie wyrazy i fakty.

A.F. Carapow powiada:
-

Dobra jest! Specjalnie do niego z tym nie pojadę. Różnych spraw on i bez nas ma

potąd. Ale, powiada, przy okazji dlaczego by nie. Nie ma o czym mówić...

Całe licznie zgromadzone towarzystwo i sam bezrobotny tak mu powiadają:
-

Wy, powiadają, nie odkładajcie tej sprawy. Po prostu do niego zadzwońcie.

No i faktycznie przycisnęli Carapowa do muru. I musiał zadzwonić.
Może ten ludowy komisarz rzeczywiście rozpoznał w nim dawnego kolegę z tej samej

klasy. Albo może po prostu nie chciał się przez telefon odzywać niegrzecznym słowem. Tyle
że powiada do niego:

-

Co do protekcji - to z tym będzie gorzej. Ja występuję przeciwko protekcji i

kumoterstwu, ale, powiada, możemy sobie porozmawiać na różne tematy.

No i kazał, znaczy się, żeby Carapow przyjechał do niego na pierwszą.
I na drugi dzień A. F. Carapow przy głośnych oklaskach i owacyjnych okrzykach całego

domu udał się do ludowego komisarza, zupełnie nie domyślając się, że po drodze weźmie
udział w nieprzewidzianych okolicznościach, które całkowicie zakłócą uroczysty przebieg
wydarzeń. Tylko nie pomyślcie sobie, że tu
chodzi o spotkanie z komisarzem ludowym. To było coś całkiem innego.
No więc podchodzi towarzysz Carapow do tramwaju. I wsiada. Wsiada do tramwaju i
spodziewa się, że tramwaj ruszy. I orientuje się, że tramwaj nie rusza.
Trzeba nadmienić, że był to końcowy przystanek tramwajowy. I tramwaj oczywiście nigdy
tam od razu nie rusza. Przecież motorniczy też się musi ogrzać w dyżurce i, być może,
wypisać jakiś raport.
Słowem, tramwaj nie rusza i nie rusza.
Carapow zaczął się trochę denerwować'- czy aby się nie spóźni.
Wyszedł na platformę. Delikatnie urąga pod nosem. A tu stoi sobie jakiś obywatel. Wygląda
ni tak, ni owak. Chociaż od razu widać, że pracujący. W kurtce na watolinie.
I również wyraża niezadowolenie.
-

Biorą - powiada - po dziesięć kopiejek, a tymczasem stoją i stoją.

A.F. Carapow mówi do niego:
-

Najważniejsze, towarzyszu, że muszę jechać do ludowego komisarza. A im się tutaj nie

pali.
Pasażer powiada:
-

Z nimi tak zawsze. Forsę biorą, a jechać im się nie chce. Grzeją się na przystankach.

Oszczędzają prąd... Popatrzcie no - motorniczy widać więcej uświadomiony, bo już idzie, a
konduktorka, cholera, jeszcze się grzeje.
Carapow zaczął wyjaśniać, po co jedzie i w ogóle o maślanej bułce, i nagle, wyobraźcie
sobie, zadzwonił. Dał sygnał, że niby można jechać.

background image

To, co się w owej chwili działo w jego duszy, pozostanie tajemnicą natury. Tyle że zadzwonił.
I tak się odzywa:
-

Można jechać bez konduktorki. Jakoś się bez niej obejdziemy, skoro obserwujemy takie

zachowanie. Nie będziemy się przecież przez nią spóźniać.
No i tramwaj oczywiście ruszył. Jadą. Dojechali do przystanku tramwajowego. Wsiedli
pasażerowie.
I znowu Carapow daje sygnał.
Znowu ruszyli.
Po trzech przystankach pasażerowie zaczęli się rozglądać, gdzie jest konduktor. Patrzą - a
konduktora nie ma. Patrzą - a tu pasażer i dzwoni, i pieniędzy nie bierze, i pensji nie żąda.
Całkiem nieźle - myślą sobie. Taniej się jedzie.
I nic nie* mówią.
W ten sposób może by nasz Carapow dojechał do swojego znajomego ludowego komisarza,
ale bardzo skuteczną rolę odegrała tu służba łączności.
Na przystanku końcowym zaczął się oczywiście alarm. Zaczęli krzyczeć, że tramwaj odszedł,
że trzeba go zatrzymać i tak dalej. No i na szóstym przystanku zatrzymali.
Carapowa, normalna rzecz, przychwycili. Otoczyli go kołem. Zaczęli mu wymyślać. A
najgorzej wściekał się motorniczy. Chciał nawet własną mosiężną korbką gębę mu rozkwasić
za taką bezczelność. Tyle że go pohamowali.
A pasażerowie przygadują:
-

W głowie się tylko nie mieści, że ten durny nie brał od okolicznych pasażerów

pieniędzy. Przecież tak czy owak go posadzą.

A. F. Carapow, rzecz jasna, błaga i w ogóle lamentuje, że go tym wszystkim dorzynają, że

on się teraz może spóźnić do ludowego komisarza.

Ale chociaż się rzucał i miotał na wszystkie strony, nie puścili go i odstawili na milicję.
Po dwóch godzinach wypuścili go, co prawda, ale do komisarza ludowego już nie

pojechał. Bezrobotny lokator pozostał bezrobotnym od dwudziestego drugiego roku. I całe
życie popłynęło dawnym nurtem.

A w tym utworze artystycznym autor chce powiedzieć: nie bądź zbyt dumny. A jeżeli cię

rozpiera duma, to w najgorszym wypadku powinieneś jechać dorożką.

Wiecie państwo, zdarzyła się w naszym domu niewielka przykrość. Dziabnęli pewnego

człowieka.

Tylko że trzeba przyznać, iż wszystko odbyło się bardzo kulturalnie.
W innym, bardziej mieszczańskim domu zaczęłaby się przed tym faktem jakaś draka,

bójka, mordobicie. Zaczęliby nie wiadomo czemu wybijać szyby, niszczyć poręcze na
schodach i tak dalej.

A tu po cichu, spokojnie nawymyślali sobie dwaj prywaciarze na tematy rodzinne i jeden

drugiego troszkę dziabnął. I dobrze, że tamten nosił z powodu zimna waciak, kamizelkę i trzy
koszule. Bo inaczej skonałby w okropnych męczarniach.

No, jasna sprawa, zawołali pogotowie. Milicję. Jednego tu. Drugiego tam. Poupychali. I

na tym rzecz się zakończyła.
GŁUPIA SPRAWA

background image

Chociaż, jak by to powiedzieć.
Zaczęli lokatorzy wypowiadać swoje pierwsze wrażenia na temat zabójstwa - komu teraz

przypadnie pokój Bo to niby prywaciarz Kostia Ponomariew, daj mu Panie Boże zdrowie, jest
aresztowany i tym samym, że tak powiem, zwalnia swoją powierzchnię mieszkaniową. No to
komu ją dać? Kandydatów jest aż zanadto. Wszyscy pełni niecierpliwości. A poniektórzy
mają staż może nawet od siedemnastego roku.

A tu jeszcze sam zamordowany zaczął się wtrącać do tej sprawy. Przysłał felczera ze

szpitala. I prosi, aby pokój Kosti zostawiono dla niego.

Gdybyż to jeszcze - ale wkrótce on sam zjawia się na naszym horyzoncie. Podreperowali

mu tam w szpitalu tę jego dziurkę, no to znów nabrawszy sił, zjawił się tutaj. I zaczyna
wysuwać różne niemożliwe żądania. Że niby jak kogo dziabnęli, to mu się należy pokój. Że
niby jest taki dekret.

Przewodniczący kolektywu powiada:
- Proszę wybaczyć, ale chociaż takiego określonego dekretu nie ma i jest to czysta

demagogia, to jednak trzeba wejść w sytuację poszkodowanego obiektu. Tym bardziej że ten
sukinsyn mieszka w kuchni i zieje różnymi szkodliwymi oparami, i bądź co bądź to jego
dziabnęli, a nie kogo innego.

A tamten, cholera, umyślnie chodzi skurczony i jęczy, i cały czas dotyka swego

dziabniętego miejsca, że niby tak strasznie cierpi.

Wygląda na to, że lokatorzy odstąpili od swoich zamiarów. Ponieważ widzą, że zabity

całkiem się wściekł i swojej własności nie popuści.
No to machnęli ręką. Niech sobie posiada. Pies z nim tańcował! Jego szczęście!
Chociaż jak by to powiedzieć. Szczęście okazało się nie tak znów wielkie. Kosti
Ponomariewowi dali wszystkiego pół roku.
Zabity bardzo przez to szarpał sobie nerwy. To- znaczy, że aż żal było na niego patrzeć.
Nawet inni kandydaci zaczęli go uspokajać.
-

Niech się pan zanadto nie martwi, młody człowieku. Niech pan nie rozpacza. Pomyśl

pan, no, za co mu dać więcej? Co on, pieniądze zdefraudował albo dał panu po mordzie
podczas wykonywania obowiązków służbowych?
Zabity powiada:
-

Tak, to prawda. Ja to rozumiem. Sprawa jest głupia. Tylko tak sobie myślę, że pół roku

to dla mnie przymało. Dla mnie to ledwo wystarczy, aby zadomowić się w jego pokoju.
Powiadają mu:
-

No, może on wróci i jeszcze raz pana dziabnie. Może zobaczy, że mieszkasz pan w jego

pokoju, i utrupi pana. Może wtedy dadzą mu więcej. Może mu z półtora roku dadzą?
Zabity powiada:
-

Nie, moi kochani. Widzę, że mnie całkiem na próżno dziabnęli. No, dobrze. Kostia wróci

za pół roku. A może on w tych dniach wróci. Może on właśnie trafi na amnestię i zjawi się
już jutro. A ja, znaczy się, mam czekać na niego?
I tak oto zabity nie przeniósł się do pokoju Kosti.
I chyba dobrze zrobił.

background image

PRZYPADEK MEDYCZNY

Można powiedzieć, że przez całe życie kląłem zn

a

chórów i wszelkich pomocników

lekarskich.

A teraz ujmuję się za nimi, gdzie mogę.
Wydarzyła się bowiem nader już naoczna a cudowna historia.
Najważniejsze, że wszyscy lekarze zrezygnowaliif§| czenia tej dziewczynki. Rozkładali

ręce, diabli ją wie. dzą, mówili, co w tym jest. Że niby medycyna nic tu już nie ma do
gadania.

A tymczasem prosty człowiek, bez średniego wykształcenia, w głębi duszy może nawet

sukinsyn i łajdak, popatrzył swoimi gałami na dziewczynkę, pomyślał, co i jak, i proszę
bardzo - zamiast ciężkiego przypadku macie zdrową osobistość.

A z dziewczynką wydarzyła się taka historia.
Taka sobie niewielka dziewczynina. Trzynaście lat. Chłopaki ją przestraszyli. Wyszła była

na podwórze za osobistą sprawą. A chłopaki, wiadomo, chcieli z niej zażartować i postraszyć
ją. I rzucili w nią zdechłym kotem. I przez to odjęło jej dar mowy. To znaczy, że po takim
przestrachu nie mogła wymówić ani słowa. Coś tam bełkoce, a całego słowa nie podejmuje
się wymówić. I nie doprasza się o jedzenie.

A rodzice jej, wiadomo, nie byli ludźmi postępowymi. Nie byli w awangardzie rewolucji.

Byli to ludzie niebogaci, chałupnicy, wyrabiali sznurowadła do butów. I dziewczynka też coś
im tam kręciła. Jakieś koto. A tutaj ani kręcić nie może, ani też mową nie włada.

No więc rodzice ganiali ją po wszystkich lekarzach, a później zawieźli do pewnego

specjalnego gościa.
192
Trudno o nim powiedzieć, że to profesor albo lekarz medycyny tybetańskiej. Po prostu
samorodny medyk.

Tak więc przywieźli swoje dziecko do tego specjalisty w Szuwałowie. Wyjaśnili mu, co i

jak. Medyk powiada:

| Taka sprawa. Waszemu maleństwu odebrało mowę z powodu silnego przestrachu. A ja

tak, powiada, kalkuluję, żeby zaraz przestraszyć ją z powrotem. Może ta swołocz znowu
zacznie gadać. Ludzki organizm, powiada, godzien jest powszechnego zdumienia. Lekarzom,
powiada, i różnym tam nawet profesorom trudno dociec, jak i dlaczego, i jakie fakty
zachodzą w ludzkim ciele. I ja, powiada, też zgadzam się z nimi całkowicie, czyli, powiada,
trudno mi wam powiedzieć, gdzie u kogo znajduje się wątroba, a gdzie śledziona. U jednego,
powiada, tu, a u drugiego może i nie tu. Jednego, powiada, boli brzuch, a drugiemu, być
może, odebrało mowę, chociaż, powiada, język chodzi mu prawidłowo. Tyle że, powiada, dla
wszystkiego trzeba znaleźć własną przyczynę i wybić ją kijem. I na tym, powiada, polega
moja wiedza i władza. Dochodzę, powiada, przyczyny i likwiduję ją.

Wiadoma rzecz, rodzice przestraszyli się i nie radzą dziewczyny walić kijem. A medyk

powiada:

- Co też państwo, co też państwo! Nie będę jej, powiada, bił drągiem. Ale wezmę,

powiada, frotowy albo na ten przykład włochaty ręcznik, posadzę, powiada, waszą małą
łachudrę w tym oto miejscu i niech tok sobie posiedzi ze trzy minuty. A potem, powiada,
cichutko wybiegnę spoza drzwi i jak nie rąbnę ją ręcznikiem. No to może wytrzeźwieje.
Może się bardzo
13 - PunJu widzenia

background image

przestraszy, a ja tak sobie kombinuję, że, być może, na nowo zacznie nam mówić.

Wyciąga on spod szafy frotowy ręcznik, sadza dziew- czyninę, gdzie trzeba, i wychodzi.
A po kilku minutach podchodzi do niej i jak nie hipnie ją po karku.
Dziewczynina z przestrachu zaczęła piszczeć i szarpać się.
I, wiecie państwo, przemówiła. Gada i gada po prostu bez umiaru. I chce iść do domu. I

czepia się swojej mamuńci. A przecież spojrzenie ma jeszcze bardziej niespokojne i tak jak
gdyby obłąkane. Rodzice powiadają:

- Powiedz pan, czy po tym fakcie ona nie zgłupieje? Medyk powiada:
- Tego państwu nie mogę powiedzieć. Moja sprawa to przywrócić jej mowę. I to widać

na obrazku. A mnie nie interesuje już tak bardzo, powiada, wasza trzyru- blówka i więcej
mnie bawi, kiedy patrzę na takie rezultaty.

Rodzice dali mu trzyrublówkę i wyszli. A dziewczynka, faktycznie, zaczęła mówić. Tak

faktycznie to pewne, że nieco zbakierowała się na umyśle, troszkę zrobiła się przygłupawa,
ale mówi tak, jak pisze.
MOWA WYGŁOSZONA NA BANKIECIE
Drodzy przyjaciele, oto teraz, kiedyśmy się zebrali tutaj w ścisłym gronie kolegów,
pozwólcie mi, staremu waszemu zwierzchnikowi, okrytemu siwizną, powiedzieć kilka słów o
łapówkach...
194

_ Prosimy! Prosimy! - zawołali zebrani.
- Drodzy przyjaciele - rzekł naczelnik chwiejąc się lekko - nie ma nic gorszego niż to

przestępstwo. Morderstwo i nadużycie władzy jest niczym w porównaniu z tym złem. I
gdybym ja miał władzę - to wprowadziłbym najokropniejsze kary. Łamanie kołem, palenie na
stosach, ćwiartowanie - oto moim zdaniem właściwa kara za przestępstwa... Ale tu muszę się
zastrzec. Spoglądając na współczesność widzimy, że łapówki bywają w dwóch postaciach -
pieniężna i w naturze. Pieniężna, oczywiście, jest przyjemniejsza... To znaczy, pozwólcie
państwo, co też ja mówię?... Tak, a więc pieniężna łapówka jest, powiadam, wygodniejsza.
Jeśli wolicie, to portatywniejsza... Z punktu widzenia przestępcy... Wyobraźcie sobie, że
przychodzi do was taki jakiś nepman... A wy rękami - że niby nie mogę, nawet nie proście,
szanowny towarzyszu...

A ten łajdak do bocznej kieszeni... Wyciąga takie portfelisko ze świńskiej skóry... A wy

mu w pysk, w pysk tej kanalii wpatrujecie się i zgadujecie, ileż to on wyjmie, ten sukinsyn...

To znaczy, pozwólcie państwo, co też ja takiego mówię? Tak, no to wy, tego... okropnie

się oburzacie. Za pozwoleniem, powiadacie - cóż to, łapówka, zniewaga, szanowny
towarzyszu?
A u tego podleca banknoty szeleszczą tak lubieżnie pomiędzy palcami... To taki
niezapomniany, wiecie państwo, uroczy szelest... Wy wzrokiem, tego, liczycie - dwa, trzy,
pięć - tylko dawaj, dawaj. Po czym do kieszonki w kamizelce... To znaczy, pozwólcie pańs-
two, o czym to ja mówię? Tak więc wy, tego, wołacie:
195

background image

__|- Pod sąd - wołacie - ćwiartować was, szanowny
towarzyszu! - A sami w kieszonce kamizelki odczuwacie takie tętnienie, drżenie, taką
pulsacjęodczuwacie... Hm, hm... O czym to ja, niechże sobie przypomnę? Aha, o
łapówkach... Hm... hm... łapówka... No, a łapówka w naturze - to już gorzej... To już, wiecie,
coś masywnego i można się oszukać. Pewnego razu taką wielką rybę mi przysłano, a ta,
wiecie, śmierdzi...
ZAPAŁ ADMINISTRACYJNY

Warto by opowiedzieć o pewnym naczelniku. To wprost niezwykle interesująca

osobistość.

Oczywiście szkoda, ale nie pamiętam, w jakim mieście przebywa ta osobistość. W swoim

czasie czytałem o tym naczelniku niewielką notatkę w charkowskiej gazecie. A co do miasta -
zapomniałem. Pamięć mam dziurawą.

No, ale to niezbyt ważne. Niech mieszkańcy sami orientują się, jakich mają bohaterów.

Chyba poznają - nazywa się Drożkin.

Tak więc, proszę państwa, działo się to w niedużym mieście. Nawet, uczciwie mówiąc,

nie w mieście, a w miasteczku.

I działo się to w niedzielę.
Wyobraźcie sobie państwo - wiosna, świeci wiosenne słoneczko. Budzi się, że tak

powiem, przyroda. Możliwe, że trawka zaczyna się zielenić.

Ludność, wiadomo, wysypała na ulicę. Szlifuje bruki.
I razem ze wszystkimi w gronie ludności przechadza

się we własnej osobie zastępca naczelnika miejscowej milicji, towarzysz Drożkin. Z
małżonką. Śliczna kreto- nowa toaleta. Kapelusik. Parasoleczka. Kalosze.

I spacerują po prostu jak zwyczajni śmiertelnicy. Nie gardzą. Po prostu trzymając się pod

rączkę walą przed siebie chodnikiem do ogólnego użytku.

Doszli do rogu byłej ulicy Skarbowej. Wtem stop. Na środku, że tak powiem, ogólnie

używanego chodnika dla pieszych - pęta się świnia. Taka spora świnia, chyba
siedmiopudowa.

Diabli wiedzą, skąd się tu przywlokła. Ale fakt, że się przywlokła i wyraźnie zakłóca

społeczny nieporządek.

A tu jak na złość - towarzysz Drożkin z małżonką.
Bądź wola twoja, Panie! Ale może towarzyszowi Drożkinowi nieprzyjemnie patrzeć na

świnię. Może chciałby w czasie wolnym od zajęć służbowych popatrzeć na jakiś
szlachetniejszy fragment przyrody? A tu świnia. Boże, bądź wola Twoja, cóż to za
lekkomyślne postępowanie ze strony świni! I kto takie draństwo wypuścił na ulicę? To
przecież po prostu nieznośne!

A najważniejsze, że towarzysz Drożkin był wybuchowy. Od razu wszystko się w nim

zagotowało.

-

Czyja to świnia? - krzyczy. - Bądźcie łaskawi ją zlikwidować.

Przechodnie, wiadomo, stracili głowę. Milczą.
Naczelnik powiada:
-

A cóż to się dzieje w biały dzień? Świnie rozpychają się wśród przechodniów. Kroku

nie można zrobić. Zaraz ją tu łupnę z rewolweru.

No i oczywiście towarzysz Drożkin wyjmuje rewolwer. W tym momencie wśród

miejscowej publiczności

background image

robi się zamieszanie. Niektórzy, bardziej doświadczeni przechodnie, z dużym, żeby tak
powiedzieć, wojskowym stażem, zrobili skok w bok na okoliczność kuli.
Już miał naczelnik utrupić świnię, kiedy wtrąciła się żona. Małżonka.
-

Pietia - powiada - nie zabijaj jej z rewolweru. Ona może zaraz wlezie pod bramę.

Mąż na to powiada:
-

Nie twój cywilny interes. Zachowaj przez chwilę spokój. Nie wtrącaj się w działalność

milicji.
W tej właśnie chwili spod wrót wyłania się taka sobie nieduża staruszka.
Wyłania się taka nieduża staruszka i czegoś szuka.
-

Ach - powiada - święty Boże! O, jest tu mój wieprzak. Niech go towarzysz naczelnik

nie straszy z pistoletu. Zaraz go zabiorę.
W towarzyszu Drożkinie znowu się aż zagotowało. Może miał ochotę podziwiać przyrodę, a
tu, za przeproszeniem, niezdarzona staruszka ze świnią.
-

Aha - powiada - to twoja świnia! Zaraz ją łupnę z rewolweru. A ciebie skieruję na

posterunek. Tam cię nauczą wypuszczać świnie.
Tu znowu wtrąciła się żona.
-

Pietia - powiada - chodźmy, niech już tam. Spóźnimy się na obiad.

I oczywiście z głupoty pociągnęła małżonka za rękaw - żeby szedł.
Okropnie zbladł naczelnik milicji.
-

Ach tak - powiada - wtrącać się w czynności i w polecenia milicji! Chwytać za rękaw!

Zaraz cię aresztuję, zobaczysz.
Towarzysz Drożkin gwizdnął na posterunkowego.
198
- Wziąć - powiada - tę obywatelkę. Odprowadzić na posterunek. Wtrącała się w czynności
milicji.
Wziął posterunkowy nieostrożną małżonkę za rękę i odprowadził na posterunek.
Lud trwał w milczeniu.
A ile czasu żona przesiedziała na milicji i jakie były skutki rodzinnego nieporozumienia - o
tym już nie wiemy.
SOLENIZANTKA
Do wsi Gorki było wszystkiego, jak sądzę, ze trzy wiorsty. Jednakże nie odważyłem się iść
piechotą. Wiosenne błoto dosłownie sięgało do kolan.
Koło samej stacji, przy spółdzielni, stał chłopski wóz. Niemłody chłop w zimowej czapce
kręcił się koło konia.
-

A jak tam - zapytałem - nie podwieźlibyście mnie do Górek?

-

Podwieźć można - powiedział chłop. - Tylko darmo nie mam interesu pana podwozić.

Rubelka muszę od pana wziąć, miły człowieku. Droga jest bardzo trudna.
Siadłem na wóz i ruszyliśmy.
Droga rzeczywiście była byle jaka. Zdawało się, że była specjalnie tak przemyślnie
zbudowana, żeby całe wiosenne paskudztwo z okolicznych pól ściekało właśnie tutaj.
Rzadkie błoto sięgało powyżej osi.
- Co za błoto - powiedziałem.
- Wiadomo, wody tu dużo - odparł obojętnie chłop.
199

background image

Siedział na przodku zwiesiwszy nogi w dół i nieustannie cmokał na konia.
Nawiasem mówiąc, cmokał absolutnie przez całą drogę. A kiedy przestawał choć na chwilę
cmokać, koń strzygł do tyłu uszami i dobrodusznie przystawał.
Odjechaliśmy jakieś sto kroków, gdy nagle za nami, przy spółdzielni, rozległ się przejmujący
babski wrzask.
I jakaś baba w szarej chustce, wymachując rękami / i wymyślając na czym świat stoi,
śpiesznie szła za wozem z trudem poruszając nogami w rzadkim błocie.
- A cóż to ty, włóczęgo! - wołała baba, dochodząc przy niektórych słowach aż do pisku. -
Kogoś ty tam posadził, diable nasienie? Ty ladaco, ty nieszczęście chodzące!

Mój chłop obejrzał się i uśmiechnął się w brodę.

-

Ale wredne babsko - powiedział z uśmiechem - jak wymyśla!

- A czemu to ona tak? - zapytałem.
- A diabli ją wiedzą - rzekł chłop smarcząc. - Nie inaczej, tylko na wóz celuje. Nieochota

jej pewno człapać po błocie.

- To niech siądzie - powiedziałem.
-Trojga nie uwiezie - odparł chłop - droga za j trudna.
Baba podciągnąwszy spódnicę za kolana parła wciąż I szybciej, jednakże po takim błocie

dogonić nas było { trudno.

- A wy co, umówiliście się z nią? - zapytałem.
- Co się miałem umawiać - odpowiedział chłop. - Tb moja żona. Co się mam z nią bez

potrzeby umawiać.
200
-

Co też wy? Żona? - zdziwiłem się. -To pocoście ją wzięli?

-

A przyczepiła się baba. Widzicie, imieniny ma dzisiaj. Po zakupy wyjechaliśmy. Do

spółdzielni.
Mnie, człowiekowi z miasta, było okropnie głupio jechać wozem, tym bardziej że
solenizantka wymyślała wciąż głośniej to mnie i moim krewnym, to swemu szanownemu
mężowi.
Dałem chłopu rubla, zeskoczyłem z wozu i powiedziałem:
- Niech baba siądzie, ja się przejdę.
Chłop wziął rubla i nie zdejmując czapki z głowy
wsadził go gdzieś pod czapę.
Jednakże na swoją solenizantkę nie czekał. Znowu zacmokał i ruszył dalej.
Mężnie kroczyłem obok trzymając się wozu, a potem zapytałem:
- No, czemuż jej nie posadzisz?
Chłop ciężko westchnął:
-

Droga bardzo ciężka. Nie można teraz posadzić... Ale nic jej nie będzie, tej babie... To

herod baba.
Znowu siadłem na jadący wóz i dojechałem do samej wsi, usiłując nie patrzeć ani na
woźnicę, ani na solenizantkę.
Chłop milczał ponuro.
I dopiero kiedyśmy podjechali do domu, chłop odezwał się:
-

Droga bardzo ciężka, powiem panu. Za taką drogę to trzy ruble trzeba wziąć.

Podczas gdy rozliczałem się z woźnicą i wypytywałem go, gdzie znajdę przewodniczącego -
podeszła
201

background image

solenizantka. Spływał z niej pot. Opuściła spódnicę i nie patrząc na męża powiedziała
zwyczajnie:
-

Wyładowywać czy jak?

-

Wyładowywać, wiadomo - rzekł chłop. - Do lata nie będzie leżało.

Baba podeszła do wozu i zaczęła wyładowywać zakupy przenosząc je do domu.
1930
ZŁODZIEJ
Waśka Tiapkin był z zawodu doliniarzem. Przeważnie operował po tramwajach.

Tylko nie zazdrość mu, czytelniku - to zawód nic nie warty. Wleziesz, człowieku, do

jednej kieszeni-gówno - może zapalniczka, wleziesz do drugiej - znowu gówno | jakaś
chustka albo na przykład dziesięć papierosów, albo, powiedzmy, jeszcze lepiej - rachunek za
elektryczność.

Takie tylko dryndolenie, a nie zawód. A jeśli chodzi o rzeczy bardziej wartościowe - jakiś

portfel albo jakiś tam zegarek czy co - to nie ma cudów.
Trudno zgadnąć, gdzie teraz pasażerowie to chowają.
A naród teraz zrobił się cholernie podły! Uważaj tylko, człowieku, żeby ci czegoś z kieszeni
nie zwędzili. Ale zwędzą. Całkiem zwyczajnie. Zapatrzysz się tylko, człowieku, na torbę
konduktorki i klops - już zwędzili. Choinka...
No, a co się tyczy kosztowności, to z pewnością pasażerowie w swojej podłości na piersi je
noszą albo na
brzuchu czy co. A przy tym są to miejsca delikatne, żadną miarę łacho tania nie znoszą.
Ledwo człowiek palcem dotknie fi to wrzask, że niby rabują. Obrzydzenie bierze patrzeć.

Ech, nic warty taki zawód!
Pewien na wpół szanowny optyk, co to kiedyś torebki z rąk wydzierał, ze szczerego serca

poradził Waśce Tiapkinowi, aby zmienił zawód. To znaczy, zmienił specjalizację.

- Mamy teraz, powiada, lato. Pojedź, powiada, bracie, do letniskowej okolicy. Wybierz

sobie jakąś willę, a potem weź się do roboty. A jednocześnie możesz sobie pooddychać
świeżym powietrzem. Złodziej też na suchoty może zachorować. Całkiem po prostu.

“To prawda - pomyślał Waśka - człowiek pracuje jak słoń, a nikt mu nie powie dziękuję,

żadnej wdzięcz^- ności. Faktycznie, pojadę sobie w letniskową okolicę. Bądź co bądź
powietrze, a i robota inna. Zaharowałem się - tak to i suchoty można złapać."

Tak też Waśka zrobił. Pojechał do Pargołowa.
Pochodził po szosie, pochodził po ulicach — powietrze faktycznie wspaniałe, letniskowe,

szkoda dwócłi słów, a obłowić się nie ma czym. A przy tym na powietrzu żreć mu się
zachciało, przypiliło go tak, że tylko mu podsuwaj i podsuwaj - jak gdyby miał dziurawy
brzuch - zjadł i ciągle mu mało.

Zaczął Waśka wille sobie wybierać. Widzi, że stoi jakaś zamieszkana willa, na pierwszy

rzut oka znakomita. Na parkanie szyldzik: lekarz Koriuszkin, specjalista chorób kobiecych.

,,Jeśli lekarz — myśli sobie Waśka — to tym lepiej. Lekarze zawsze trzymają srebro w

kredensie.*'
202
203

background image

A tymczasem legł Waśka w krzakach za klombami w ogrodzie lekarza i zaczął

przyuważać, co się dookoła dzieje. A działo się. Niańka z pięcioletnim burżujkiem wyszła do
ogrodu na spacer. Niańka spaceruje w słońcu, a chłopaczek pęta się po ogrodzie, zabawkami
się bawi. Tych zabawek to miał do licha ciężkiego: lalki, różne takie nakręcane, zamaszyste
koła, parowoziki... A jedna z tych zabawek doprawdy ciekawa - bąk czy co. Jak go nakręcić -
to huczy okropnie, a sam się kręci po ziemi jak karuzela.

Tak Waśkę ta zabawka zaintrygowała, że o mało z krzaków nie wypadł. Tyle że się

pohamował.

“Nie nakręcają do końca - myśli sobie - te bałwany. Gdyby tak dobrze nakręcić, to by się

szybko obracało."

A niańka spociła się w słońcu i nie chce jej się, widzicie, kręcić.
- Kręć, kręć do końca - szepce sam do siebie Waśka. - Kręć, idiotko jedna... Kij ci w nos...
Poszła sobie niańka ze szczeniakiem. Wyszedł i Waśka zza krzaków. Poszedł na

podwórze, popatrzył, co i jak. Trzeba przecież dowiedzieć się o każdy szczegół: gdzie jest
komin, a gdzie w ogólności, i gdzie kuchnia. Potem poszedł do kuchni. Zaproponował swoje
usługi. Odmówili mu. - Wynoś się - mówią - jeszcze co ściągniesz. Widać po gębie.

A i prawda: zgadli, choinka - idąc z powrotem ściągnął Waśka siekierę. Nawinęła mu się

pod rękę..*

Nazajutrz Waśka znowu poszedł w krzaki. Leży, kombinuje, jak by tu zacząć.
“Trzeba wleźć przez okno - myśli. - Do stołowegó. Jeżeli okno dzisiaj będzie zamknięte -

to nie ma
nieszczęścia. Zaczekam. Jutro może zapomną zamknąć. Na głowę mi nie kapie."

Co noc podchodził Waśka do domu i poruszał oknem - czy nie ustąpi. Po tygodniu

ustąpiło - zapomnieli zamknąć.

Zrzucił Waśka marynarkę, aby było lżej, uspokoił burczenie w brzuchu i polazł.
“Na lewo - myśli - stół, na prawo kredens. Srebro jest w kredensie."
Wlazł Waśka do pokoju - ciemno. Choć noc jest jasna, to przecież w obcych lokalach

trudno się zorientować. Pomacał Waśka rękami - chyba to kredens. Otworzył szufladę. Jakieś
bzdury w szufladzie-gówno _ dziecinne zabawki. Tfu, do licha. Faktycznie: lalki, jakieś
koła...

“Ech, choinka! - pomyślał Waśka. - Nie tam wlazłem, gdzie trzeba, daję słowo. Nic tylko

wlazłem do dziecinnego pokoju. Choinka."

Aż mu ręce opadły. Chciał przejść do sąsiedniego pokoju, ale strach iść. Stracił kierunek.

Można jeszcze wleźć do lekarza - a ten z przyzwyczajenia gotów jeszcze lancetem chlasnąć.

“Ech - myśli Waśka - choinka. Wezmę przynajmniej zabawki. Bądź co bądź zabawki też

mają wartość."

Zaczął Waśka wyciągać z szuflady zabawki - i wpadł mu do ręki bąk. Ten sam, którego

puszczano w ogrodzie.

Uśmiechnął się Waśka.
“Ten sam - myśli sobie - puszczę go później, słowo daję. Obowiązkowo. Nakręcę do

końca. A teraz trzeba się pospieszyć, towarzysze."

background image

Zaczął się Waśka spieszyć, coś tam wysypał, coś zabrzęczało na podłodze.
Patrzy, mały wiercić zaczął się na łóżku. Podszedł do niego na bosaka.
Przestraszył się Waśka z początku.
- Spij! - powiada. - Śpij, choinka.
-

Nie rusz! - zawołał chłopczyk. — Nie rusz zabawek.

“Ach ty - myśli sobie Waśka - w ten sposób to naprawdę można wpaść." ,
A chłopiec wrzeszczy i zaczyna płakać.
-

Śpij, gnojku! - powiedział Waśka. - Zgniotę cię jak wesz.

- Nie rusz. To moje zabawki...
-

Kłamiesz - rzekł Waśka ładując zabawki do worka - były twoje, to prawda, a teraz

chwytaj-łapa j...
- Co?
- Chwytaj, powiadam, łapaj.
Wyrzucił worek za okno i sam skoczył. Ale skoczył niezręcznie - uderzył się w pierś.
“Ech - pomyślał - choinka. W ten sposób to na suchoty można zachorować."
Siadł Waśka na klombie, roztarł pierś, złapał oddech.
“Trzeba - myśli sobie - jak najprędzej uciekać."
Zarzucił worek na ramię, chciał pobiec, ale wtem przypomniał sobie o bąku.
-

Stop! - rzekł Waśka. - Gdzie bąk? Czy nie zapomniałem bąka? Choinka.

Pomacał w worku - jest. Wyjął Waśka bąka. Warto by puścić, przydałoby się.
,,Ej - mvśłi sobie - spróbuję, nakręcę."

Nakręcił do końca, puścił. Bąk huczy, zatacza się.
Roześmiał się Waśka. Położył się na ziemi ze śmiechu.
“Ale - myśli sobie - jak to się kręci, kiedy idzie na całego. Choinka."
Jeszcze się bąk nie dokręcił, gdy nagle w domu ktoś zaczął krzyczeć:
- Złodziej!... Trzymaj złodzieja!
Zerwał się Waśka, chciał uciekać - ale rąbnął go ktoś w głowę. Nie za mocno rąbnął. Bez
doświadczenia. Wywalił się Waśka na ziemię, ale potem się zerwał.
“Kijem - myśli sobie - uderzył czy co? Na pewno kijem albo smołowanym sznurem."
Pobiegł Waśka trzymając się ręką za głowę.
Przebiegł wiorstę i przypomniał sobie: zostawił marynarkę.
0

mało nie zapłakał Waśka ze zmartwienia. Siadł w rowie.

“Ech - myśli sobie - choinka. Trzeba zmienić zawód. To nędzny zawód, gorszy od
pierwszego. Ostatnią, powiedzmy, marynarczynę straciłem. Pójdę na bandziora i już.
Choinka."
1 poszedł Waśka do miasta.
SENATOR
Z Gusina wyjechałem rankiem... Woźnica trafił mi się niezwykły. - O ileż żwawszy od
swojego konia.
Szkapina biegła tym szczególnym wiejskim drobnym truchcikiem z przystankami, podczas
gdy woźnica nie mógł sekundy usiedzieć na miejscu: unosił się na

background image

Siedzeniu, pokrzykiwał, gwizdał przez palce, bił biczyskiem swoją gniadą kobyłkę, celując w
boki i brzuch, Iczasami nawet wyskakiwał z sań i bez powodu biegł koło kobyłki, bijąc ją od
czasu do czasu to dłonią, to nogą w brzuch.
Nie sądzę, żeby robił to z zimna. Mróz, jak pamiętam, był niewielki i jechaliśmy też
niedługo, chyba tylko z pół godziny. Myślę, że robił to z powodu swojego niezwykle
energicznego charakteru.
Gdyśmy się zbliżyli do jakiejś wioski, woźnica mój odwrócił się i kiwnąwszy głową
powiedział:
- To są Łaptienki...
Potem roześmiał się.
- Czego się śmiejesz? - zapytałem.
Roześmiał się jeszcze bardziej. A potem wysmarkał się, zręcznie naciskając nos jednym
palcem, i powiedział:
- Senator... Tu w Łaptienkach mają senatora...
- Senator? Co za senator? - zdziwiłem się.
- Zwyczajny... senator... Były generał, znaczy się...
- Ale po co on tu mieszka? - zapytałem.
-

A mieszka... - powiedział woźnica. - Ludzi się boi - to i mieszka tutaj. Ze strachu,

znaczy się, mieszka. Po rewolucji.
- A cóż on tu robi?
Mój woźnica roześmiał się i nic nie odpowiedział.
Kiedyśmy wjechali do Laptienek, znowu obrócił się do mnie i powiedział:
- Może zajechać, co? Można by się pogrzać...
-

Nie warto - powiedziałem. - Wkrótce będziemy na miejscu.

Ruszyliśmy dalej.
-

Obywatelu - poprosił woźnica — wstąpmy... Chciałbym popatrzeć na senatora.

Roześmiałem się.
- No, zgoda. Pokazuj swojego senatora.
Zatrzymaliśmy się przed nędzną kurną chatą, mocno
przyciśniętą grubą strzechą.
Mój woźnica w jednej chwili wyskoczył z sań i otworzył wrota nie pytając o nic gospodarzy.
Sanie nasze wjechały w podwórze.
Wszedłem do chaty.
Może dlatego, że dawno nie byłem na wsi, chata wydała mi się niezwykle brudna. Maleńkie
okienko, całe oblepione szmatami i papierami, ledwo przepuszczało do izby światło. W izbie
baba prała bieliznę w szafliku. Obok szaflika siedział zgrzybiały staruszek. Uważnie, z
zainteresowaniem patrzał, jak piana z mydła wylatując z szaflika uderzała całymi płatami o
ścianę i powoli spełzała ze ściany, pozostawiając na niej mokre placki.
W izbie było duszno, pomimo to staruszek był ciepło ubrany: nosił walonki, kożuch, a na
głowie miał nawet ogromną futrzaną czapę.
Sam staruszek był maleńki - jego nogi, zwieszając się z ławy, nie sięgały do ziemi. Siedział
nieruchomo.
Przywitałem się i poprosiłem, by mi pozwolono posiedzieć z pięć minut w chałupie i ogrzać
się.
-

Grzej się pan! - powiedziała krótko baba, ledwo zwracając się w moją stronę.

Staruszek milczał. Zresztą spojrzał surowo na innie, ale później znowu zaczął śledać mydlaną
pianę.
Byłem pełen niepewności.

background image

“Czyżby ten starowina był senatorem?" - myślałem.
14 - Punkt widzenia
209

background image

W tej samej chwili wszedł do chaty mój woźnica.
Przywitał się z babą i zbliżył się do starego.
-

Panu senatorowi szanowanko - powiedział wyciągając do niego rękę.

Staruszek podał mu niechętnie wyschniętą rączkę. Woźnica roześmiał się, mrugnął do mnie i
powiedział cicho:
- To właśnie on...
Staruszek zapewne to usłyszał. Zaczął się wiercić na ławie i nagle odezwał się jakąś dziwną
chłopską gwarą, silnie przy tym akcentując zgłoskę “o":
-

Łże-e... Nie słuchajcie go, panie... Mnie tu wszyscy przezywają senatorem... A co to

znaczy - nie mam pojęcia. Jak Boga...
Baba nagle przerwała pranie, otarła twarz fartuchem i roześmiała się. Mój woźnica też się
roześmiał.
Pomyślałem już, że to rzeczywiście tak jest: przezywają staruszka, jednakże zdumiała mnie
jego dziwna, jak gdyby umyślnie chłopska wymowa. Chłopi w tej okolicy tak nie mówili. I
podejrzana była ta wymowa przez “o"*, i suche, białe, niechłopskie ręce.
-

Niech pan posłucha - rzekłem z uśmiechem. - Przecież ja pana gdzieś widziałem. Zdaje

się, że w Pi- trze...
Stary speszył się niezwykle, zaczął kręcić się na ławce, ale powiedział spokojnie:
- W Pitrze?... Ni, ni, nie byłem w Pitrze.
Woźnica klepnął się po łydkach, przykucnął i roześmiał się głośno, z zachłystem. I wciąż się
śmiejąc przez cały czas trącał mnie w bok i dogadywał:
W rosyjskich gwarach ludowych występują dwie formy wymowy, tzw. “oka- nie" (choroszo)
i “akanie" (charaszo

-

).

210

-

Oj, szelma! Oj, niech skonam, co za szelma! Oj, jak kłamie...

Baba śmiała się cicho, prawie bezdźwięcznie - i widziałem, jak ze śmiechu drżą jej piersi.
Stary patrzał na woźnicę z wściekłością, ale milczał. Siadłem obok staruszka.
-

Daj pan spokój - odezwałem się do niego. - No, co pan doprawdy... Jestem

człowiekiem prywatnym, jadę w swoich sprawach... Po co pan tak wobec mnie? I czego się
pan boi? Kto pana ruszy? Stary pan jest, nieszkodliwy... Nie ma się pan czego bać.

Tu w staruszku nastąpiła dziwna przemiana. Wstał z ławki, zrzucił czapkę, zbladł. Twarz

mu się wykrzywiła w jakimś grymasie, wargi zacisnęły się, profil stał się ostry, ptasi, z
nieprzyjemnie długim nosem. Stary wydawał się okropnie wzburzony.

-

Te-ek - odezwał się całkiem innym tonem - sądzi pan, że nikt mnie nie ruszy? Nikt?

-

Ależ oczywiście, nikt.

Staruszek zbliżył się do mnie. W zdenerwowaniu ostatecznie stracił całą chłopskość.

Zaczął nawet mówić inaczej - nie używając chłopskiej gwary. Było dla mnie oczywiste, że to
inteligent.

-

To mnie, mówi pan, nikt nie ruszy? Mnie? - odezwał się prawie szeptem. - Ależ mnie

chyba po całej Rosji szukają.

Starzec spojrzał na mnie wyniośle.
Poczułem się naraz wobec niego niezręcznie. Bo doprawdy, po co zacząłem z nim o tym

mówić. Widać podobała mu się ta jego rola - człowieka niebezpiecznego, ukrywającego się,
którego poszukują władze. Teraz ten cichy staruszek wydał mi się prawie obłąkany.
21)

background image

-

Mnie? - syczał stary. - Mnie... (tu wymienił całkiem mi nieznane nazwisko).

-

Pan wybaczy - wymamrotałem - nie chciałem pana urazić... I oczywiście, jeżeli pana

poszukują...
Wstałem z ławy, pożegnałem się i chciałem wyjść.
- Pan pozwoli — odezwał się do mnie stary. - Co
0 mnie piszą w gazetach?
- W gazetach? Nic.
-

To niemożliwe — zawołał staruszek. - Pan pewno gazet nie czyta.

-

Ach, tak, pan wybaczy - odezwałem się - coś takiego pisali...

Staruszek spojrzał na mnie, potem na gospodynię, na mego woźnicę i roześmiał się
zadowolony.
-

Wyobrażam sobie - powiedział przeciągłym głosem - jakie tam bzdury wypisują. Cóż

to, pewno demaskują?
- Demaskują - powiedziałem.
- Wyobrażam sobie...
Wyszedłem na podwórze. Kiedyśmy wyjeżdżali z podwórza, staruszek podbiegł do sań, zdjął
czapkę
1 powiedział:
-

Do widzenia panu. Szczęśliwej drogi. A co do senatora - to kłamią... Jak Boga, kłamią...

przezywają starego...
Coś tam jeszcze mamrotał, ale nie, dosłyszałem - sanie nasze były już na drodze.
Mój woźnica śmiał się po cichutku.
-

A co - zapytałem - jakże on tu żyje? U kogo? Kto go utrzymuje?

-

Syn... Syn go utrzymuje - powiedział woźnica, dławiąc się ze śmiechu.

-

Jak to syn... jaki syn?

-

Zwyczajny... Rodzony syn. Chłop. Wieśniak. Ja nietutejszy, nic nie wiem... Ludzie

powiadają... Na wychowanie, ponoć, senator oddał tu syna. Babce Marii... Ponoć w dawnych
czasach miał go z jedną aktoreczką... Ja tam tego nie wiem... Ja nietutejszy...

-

A przecież stary chyba jest obłąkany - powiedziałem.

-

Że co?

-

Obłąkany-powiadam-ten stary. Gdzie by go kto poszukiwał.

-

Skąd znowu obłąkany? - powiedział woźnica. - Nie jest obłąkany. Nie. Tylko to

chytry staruch. Chytrzy, sukinsyn. Bywało, że się do niego wybierzemy i zaczniemy
wymacywać staruszka: kim jest? dokumenty? powiedz, jak to z tobą było? Staruszek zacznie
się trząść, zapłacze. No, ale co nam do tego... Niech sobie żyje... Może mu tylko rok życia
został. Co nam...

Woźnica chlasnął biczyskiem, potem wyskoczył z sań i pobiegł obok swojej kobyłki.

GRISZKA ŻYGAN

Griszkę Żygana przyłapali na targowisku, kiedy chciał przehandlować kupczykowi konia

sołtysa.

Griszka chodził dokoła konia i mrugał do kupca.
-

Ale koń, panie kupiec! Królewski koń. Niechbym z głodu zdechł, gdybym miał

zaprzedać takiego konia. Jak Boga kocham, mówię prawdę. Ale tu patrzę - widzę, że
porządny człowiek. Porządnemu człowieko

background image

wi to i sprzedać nie wstyd. Szczególnie szlachetnej kupieckiej osobie.

Kupiec spoglądał na Griszkowego konia nieufnie. Koń był chłopski - niedużego wzrostu i

w ogóle brzuchaty.

- A zęby... Zęby, panie kupiec, jakie ma! Niech pan popatrzy, przecież to królewskie zęby.
Griszka przy kucał, chodził dokoła konia bez żadnej potrzeby, nawet kładł się na ziemi

pod brzuch konia. I wychwalał brzuch.

A kupiec coś zwlekał i wypytywał:
- Czy on, Boże broń, nie jest kradziony?
- Kradziony? - powtarzał urażony Griszka. - Ten koń ma być kradziony? Kradziony koń,

panie kupiec, ma inne spojrzenie. Kradziony koń zawsze patrzy zezem. A tutaj, proszę
popatrzeć, jakie on ma wejrzenie. Czyste, królewskie wejrzenie. I maść ma królewską.

- A ty tak dużo nie chachmęć - powiedział kupiec. - Jeżeli on jest kradziony, to powiedz

od razu: koń, że tak powiem, skradziony. Bo ludzie mówią, że kręci się tutaj złodziej i
koniokrad Griszka Żygan... A może to przypadkiem ty jesteś? Co? Jak ty się nazywasz?

- Ja? Ja się nazywam Grisza. Akuratnie. Tylko, panie kupiec, ja takiego imienia

złodziejstwem nie pohańbię. Na coś takiego ja się nigdy nie zgodzę... A co do imienia, to
nazywam się Grisza. Mogę nawet paszport okazać... No i jak będzie — bierze pan konia?
Królewski koń. Słowo daję, że mówię prawdę.

W tym czasie właśnie chłopi z sołtysem podeszli do targowiska.
- To on - cienko zawvł sołtys - to on, pieskie

nasienie, złodziej i koniokrad - Griszka Żygan. Bij go, kochany narodzie!

Stoi Griszka i ani myśli uciekać, tylko na twarzy troszkę poszarzał. Wie, że nie można

uciekać. Jak tylko złapią, zaczną bić. A z prędkości biją aż do śmierci. Chłopi się zawahali.
Jakże to tak - niby złodziej, a nie ucieka i nawet z rąk się nie wyrywa. Podreptali w miejscu,
przyparli Griszkę i związali mu ręce lejcami. A bić w mieście człowieka w ogóle jakoś
niezręcznie.

-

Ciągnijcie go za miasto - powiedział sołtys - pokażemy temu złodziejowi, pieskiemu

nasieniu, co to znaczy kraść cudze konie.

Poprowadzili Griszkę za miasto. Uszli może z pół wiorsty.
-

Starczy! - zatrzymał się Foma Chromy. I zrzucił marynarkę.

-

Zaczniemy, chłopy.

Widzi Griszka, że marna jego sprawa: zaraz zaczną bić. A złodzieja koniokrada chłopi

biją na śmierć - takie jest prawo.

-

Bracia - powiedział Griszka - a czyja to niby ziemia. Przecie to ziemia skarbowa. Nie

wolno mnie tutaj bić. Nie ma wcale takiego prawa, żeby można było bić człowieka na
skarbowym gruncie. I wy pod sąd pójdziecie, i mnie ukrzywdzicie.

Sołtys potwierdził.
-

Co racja, to racja. Jeśli na ten przykład pobijemy człowieka na śmierć, to się sędzia

przyczepi, że nie daj Boże. Szurniemy go, chłopy, na wieś. Tam wszystko jak kamień w
wodę.

Poprowadzili Griszkę na wieś.
-

Bracia - cicho zapytał Griszka - za co mnie chcecie

background image

bić? Takiego jak ja złodzieja i koniokrada trzeba oddać pod sąd. Sąd rozpatrzy spra,wę. Tylko
każdy jeden sąd mnie uniewinni. Każdy jeden sąd na konia popatrzy i uniewinni. Marny
konik. Całkiem do niczego. Żadnej 7. niego nie ma przyjemności.

-

A cóż to on - zdziwił się sołtys - cóż to on, narodzie prawosławny, ubliża mojemu

koniowi? Taki śliczny koń, a on ubliża... Co ty sobie myślisz, pieskie nasienie, że mojemu
koniowi ubliżasz?

-

Jak Boga kocham, prawdę mówię - powiedział Griszka. Popatrzcie tylko, jakie on ma

chody. Na takiego konia aż siąść przykro. Jak tylko człowiek wsiądzie, ten głupi zaczyna
zadem kręcić. Diabli wiedzą dlaczego, ale kręci zadem. Od takiego konia nawet choroby
można dostać: przepukliny na przykład, takiej choroby... Od wsi do targowiska jest cztery
wiorsty, co każdy wie, a ja się aż potem oblałem. Tak mnie ten diabelski przeklętnik
umordował. Kręci zadem i kręci, kręci i kręci... Nawet wam mogę pokazać...

Foma Chromy podszedł do Griszki i uderzył go.
-

Co próbujesz zagadać, sobako? Skoroś ty złodziej, to trzymaj się jak należy. Nie

zagaduj.

Poprowadzili Griszkę dalej. Już i wieś blisko - już widać było cerkiew.
-

Chłopy - pokornie powiedział Griszka - no, chłopy. .. A przecież po próżnicy

będziecie mnie bić. Wszystko jedno, niedługo będzie koniec świata.

Chłopi szli w milczeniu.
-

No tak-znowu zaczął Griszka-wędruje tutaj taki nawiedzony sietniaczek, braciszek

Iwanuszka... To nie ja, a on te słowa wypowiedział. “Tak - powiada -
216
będzie w tych stronach wielkie ziemi trzęsienie i wicher płomienisty.'

-Coś ty? - cicho, ze zdziwieniem powiedział Foma Chromy. - Łżesz pewno?
-Jak Boga kocham, prawdę mówię. Co mam teraz taić? Teraz nie mam co taić. Nawet

dzień wyznaczył. Jaki to dzień dzisiaj mamy?

-

Ósmego dzisiaj - odpowiedzieli chłopi.

-Ósmego. Racja. No, a wszystko wyznaczone jest na dziewiątego. Znaczy się na jutro. W

południe niebo zżółknie, przyjdzie wichura, na ziemię spadnie grad, a grad będzie bardzo
wielki, jak kurze jajo, a może nawet większy... I grad ten powali wszystko na amen. I ludzi, i
gadzinę - krowę, na ten przykład, albo kurę.

-I żelazo? - zapytał sołtys. - Jeśli na ten przykład mam blaszany dach?
-Święte wasze słowa - powiedział Griszka - żelazo też.
Chłopi zatrzymali się.
i- No, a względem popa - zapytał ktoś - czy pop na ten przykład może ocaleć?
-Nie - odpowiedział Griszka - pop też nie może ocaleć...
-A przecież to racja - powiedział w zamyśleniu Foma Chromy - wędrowała tutaj taka

jedna pustelnica... To samo mówiła. Tylko względem gradu to on łże. Względem gradu ona
nic nie mówiła. A względem trzęsienia ziemi - to prawda. I wicher ma być płomienisty.

-

No, a co - zapytali chłopi Griszkę - co trzeba robić, jeśli na ten przykład ktoś by się

chciał uratować?...

background image

-

Ale on łże! - zakrzyknął nagle sołtys. - Wszystko zełgał, psie nasienie. Zagaduje nas,

głupich. Bij go, narodzie kochany!
Chłopi nie poruszyli się.
-

Nie można bić - powiedział surowo Foma Chromy. - Trzeba zaczekać. Zaczekamy do

jutra, chłopy. Zabić człowieka zawsze się zdąży... Tylko względem gradu on łże, psie
nasienie. Pustelniczka nic takiego nie mówiła.
-

Bezwarunkowo łże - powiedział sołtys - jak Boga kocham, łże. I co do żelaza łże.

-

Znaczy się, na jutro, Grisza, przyobiecujesz? - zapytał Foma Chromy.

-

Na jutro. Niebo w południe pożółknie, wicher się zerwie i grad spadnie na ziemię, a grad

owy...
- Dobra - powiedzieli chłopi - poczekamy do jutra.
Rozwiązali Griszce ręce i poprowadzili do wsi. A we
wsi zamknęli Griszkę w sołtysowym obejściu, w śpi- chrzu, i postawili wartownika.
Pod wieczór cała wieś wiedziała o okropnym proroctwie. Do sołtysowego obejścia
przychodziły baby z chlebem i jajami, kłaniały się Griszce i płakały.
A u Fomy Chromego ludzi zebrało się całe mnóstwo. Foma Chromy siedział na ławie i
powiadał:
-

Gdyby nie ta pustelniczka, to pierwszy bym powiedział, że on łże, psie nasienie. No, ale

ta pustelniczka... U kogo jeszcze była pustelniczka?
-

U mnie była, Fomo Wasiljewiczu. I u mnie - powiedziała baba bez chustki na głowie -

siedzę ja sobie pod wieczór spokojniuśko... a tu ktoś puka...
-

Tak - przerwał jej Foma Chromy - niebo pożółknie, wicher się zerwie...

218
Nazajutrz chłopi nie wyszli w pole. A dzień był pogodny.
Chodzili chłopi po wsi, zaglądali do sołtysowego obejścia i podśmiewali się.
- Prorok siedzi jeszcze?
-

Siedzi.

-

Zełgał, psie nasienie. Zełgał jak nic. A przecie jak mu składnie wyszło. Ech, niech go

dunder świśnie! Takiego nnwet bić szkoda.
I tylko Foma Chromy nie śmiał się.
Chodził Foma Chromy sam jeden, zasępiony, wychodził na pole i spoglądał w niebo.
Ale niebo było jasne.
W południe we wsi rozległ się krzyk. To krzyczał Foma Chromy.
- Chmura!
I rzeczywiście. Spoza skarbowego lasu nisko szła chmura. Była to chmura nieduża i szara. I
wiatr pędził ją szybko.
Cała wieś wysypała na zapłocia i pola. Patrzą i dziwują się.
- Prawdziwie, chmura.
Ale niebo nie zżółkło i wicher nie nastał - chmura szybko przeszła nad wsią i znikła.
Dzień był pogodny.
Rzucili się chłopi do sołtysowego obejścia. Łapaj- - trzyma j - spichlerz otwarty, a Griszki nie
ma. Przepadł Griszka.
A razem z Griszką przepadł i sołtysowy koń królewskiej maści.
219

background image

żeby wszystkim świętym, święcone im w nos... Zdrowie trzeba szanować."

I oto leży sobie babcia koło rowu. Po lewej ma wioskę Tyczkino. Po prawej - owies.

Prosto przed sobą ma las, las i bagna.

I bardzo się przykro zrobiło babci, że tak padła w pobliżu bagna w obcej okolicy, koło

wsi Tyczkino.

“Och - myśli sobie babcia - jeżeli tutaj zemrę, to na pewno będzie mi to policzone. Pan

Bóg przecie wszystko widzi. Ale zemrzeć tutaj byłoby mi nieznośnie i okropnie. Tu i krowa
może mnie niuchać. I baran może nogą kopnąć. Wszystko może być. Och, myśli sobie, pół
życia bym ofiarowała, żeby się tylko dostać do Stróżek! Co tam pół życia. Samemu diabłu
bym duszyczkę zaprzedała. Niech już tam. Tutaj zemrzeć byłoby nieznośnie, bo wieś jest
obca, las, bagna, paskudztwo bagienne... Tfu!"

Tylko tak sobie babcia pomyślała, gdy nagle słyszy taki dziwny hałas i terkot.
Obejrzała się babcia, co to za zawracanie głowy? Oczom babcia nie wierzy. Przed

samym, znaczy się, rowem, w chłopskim owsie stoi taka wielka maszyneria. Dom nie dom,
aparat nie aparat, samochód nie samochód, a ma koła i jakby jedzie.

“Moćhód - pomyślała babcia i nagle przestraszyła się. - Oj, myśli sobie, Matko Boża,

Święta Bogurodzico, Panno Niebieska, rozraduj się... Jakże to mochód z szosy zjechał i stoi
nad rowem? Tfu - myśli - zgiń, przepadnij."

Usiadła babcia na ziemi, oczy przetarła - myśli sobie, że może się jej zwidziało. Ale gdzie

tam. Stoi machina
221

A więc, braciszkowie, opowiem wam pewną historię, tylko żebyście się ze mnie nie

naśmiewali. Historii , tej, słowo daję, nie wymyśliłem. Takiej fantazji zresztą nigdy nie
miałem. A tę historię opowiedział mi mój krajan, lotnik wojskowy Prokopczenko Siemion, po
ojcu Afanasjewicz.

A historia jest względem babci Anisji.
Szła sobie, widzicie, babcia Anisja z klasztoru. Z Ławry Poczajewskiej. Z pielgrzymki.

Szła, to się samo rozumie, na piechotę. A do domu, do wsi Stróżki, było od klasztoru tak ze
trzydzieści wiorst z hakiem. Haka było trzy wiorsty.

No i przeszła z prędkości babcia Anisja piętnaście wiorst, a na szesnastej wiorście

całkiem ustała.

Jak by inaczej: biła babcia w klasztorze pokłony świętym, ile sił. Mało, świętym, ale

wszystkim błogosławionym i cuda czyniącym, i nawet każdemu byle męczennikowi osobno.
Nawet wielebnemu Marojowi. Aż śmiech bierze. Za to nikt nie poczuł się urażony.

No i, wiadomo, od tego wybijania pokłonów babcię zemgliło. I tak ją, kochaneńką,

zemgliło, że na szesnastej wiorście jednego kroczku już zrobić nie może. Choćby się w sobie
zaparła. Wprost się cały szkielet | babci rozchwierutał do niemożliwości. Powybijała po-
kłonów ponad wszelkie umiarkowanie.

Legła babcia na szesnastej wiorście, wieś Tyczkino mając na widoku, na całą szerokość

rozwarła usta dla powietrza, leży koło samego rowu i smęci się.

“Ech, ty - myśli - ciemięgo. Przesoliłam, myśli, względem wybijania pokłonów. Przecież

nie można,
220

background image

w owsie, a pod machiną pełza na brzuchu jakiś okazały mężczyzna. Brodaty.

Zapatrzyła się babcia na mężczyznę, a ten milczy jak cień.
Nijako zrobiło się babci od tego milczenia. I powiedziała wtedy babcia z umyślnym

rozgorączkowaniem:

-

Cóż to, ojczulku, milczysz, cholerniku jeden? Cóż to na chłopskim owsie na brzuchu

baraszkujesz? Ja się na to, jeśli zajdzie potrzeba, mogę poskarżyć chłopom tyczkińskim. To,
ojczulku, nie jest prawidłowo, żeby po owsie z mochodem baraszkować... Możeś coś zgubił?

A mężczyzna wstał, spojrzał w rów i powiada basem:
-

Zgubiłem. Zgubiłem zakręteczkę. A ty, mamusiu, nie lamentuj. Ja, powiada, zaraz się

zlikwiduję. Czy ja jestem winien, że coś się zepsuło? A ty, że się zapytam, dlaczego leżysz?

Lżej się babci zrobiło od tego męskiego odezwania.
-

Och - powiada - ojczulku, jakże mam nie leżeć, skoro musowo mi leżeć. W

klasztorze, ojczulku, za dużo wybiłam pokłonów. Przekłamałam się i, wiadomo, połamało
mnie w pobliżu wsi Tyczkino. Cały szkielet mi rozchwierutało. Kości powychodziły ze
stawów. No to leżę sobie, ojczulku, koło rowu. Gdybyś ty mnie, ojczulku, podwiózł na
mochodzie...

-

Cóż - powiedział mężczyzna - mogę podwieźć. A dokąd cię podwieźć?

-

Przecież powiadam: do Stróżek, ojczulku. Cały czas szoszą, szoszą, potem na koniec

w lewo... Pierwsza chałupa jest Marii, druga będzie Pietrowicza, a moja zaraz obok.

-

Wiem - powiedział mężczyzna. - Siadaj, mamusiu.

Wsadził babcię do mochodu i przymocował ją rzemieniem, żeby nie wypadła na zakręcie.
-

Trzymaj się - powiada - mamusiu.

-

Dziękuję serdecznie - powiedziała babcia. - Tylko nie za prędko, ojczulku. Ja nie

mogę szybko... Cały czas szoszą... Droga łatwa...

Mężczyzna wsiadł. I jak czymś nagle nie za turkoce. I jak nagle nie pchnie do przodu. Jak

nie zerwie się z ziemi... A w dole rów. W dole wieś Tyczkino, las... I wszystko popłynęło...

Jęknęła babcia, chwyciła się za oparcie ręką i zamarła. Chciała się przeżegnać - rękę jej

odjęło. Chciała nogą poruszyć - a tu noga się nie zgina. Chciała wyjąć z kieszeni flaszeczkę z
kroplami anielskimi - a tu jakby kieszeni nie było. I w ogóle nic nie było. “Diabeł" -
pomyślała babcia. I zastygła jak nieżywa.

I nagle przeszły może trzy minuty, a tu, proszę, przyjechaliśmy, wysiadamy - rodzona

wioska Stróżki.

Machina stanęła na polu. Ludzie się, oczywiście, zbiegli. Dziwią się. Śmieją. Szarpią

babcię za spódnicę. A babcia nawet nogami nie wierzga - siedzi jak padlina. I nie chce
wysiadać. Tylko oczami obraca.

Zdjęli rodzeni siostrzeńcy babcię z machiny i zanieśli do domu. Położyli na ławie. Leży

babcia na ławie i nie dopomina się o jedzenie.

No i to wszystko. To już chyba cała historia o tym, jak babcia Anisja latała na

powietrznym aeroplanie. A zresztą niecała.

Kiedv mój krajan, wojskowy lotnik Prokopczenko

background image

Siemion, po ojcu Afanasjewicz, dopowiedział do tego momentu, to zapytał nas:

- A jak myślicie, bracia kochani, co się stało z babcią?
Wtedy oczywiście jeden z nas, nastrojony pesymistycznie i smutno, wyraził

przypuszczenie, że babcia umarła. Inny, nauczyciel drugiego stopnia, pomyślał, że babcia
zapisała się do partii. A ja powiedziałem, że babcia przestała wierzyć w Boga albo przeszła na
katolicyzm.

Ale to wszystko były mylne poglądy. Okazało się, że następnego dnia babcia

oprzytomniała, wytrzeźwiała, wypytała siostrzeńców z całą surowością, jakim sposobem
znalazła się w domu, i zapłakawszy gorzko pomodliła się przed wszystkimi ikonami, i
przykazała wieźć się do klasztoru. Tam żyje po dziś dzień. A nam wszystko jedno.
ZDARZENIE NA PROWINCJI

Wiele zawodów wypróbowałem w moim życiu, a cyrkowcem nigdy nie byłem.
I tylko raz publiczność wzięła mnie za cyrkowca- -iluzjonistę.
Nie wiem, jak teraz, ale przedtem to jeździli po Rosji tacy specjaliści-iluzjoniści.

Wychodzili, powiedzmy sobie, na estradę, kłaniali się z uszanowaniem publiczności, a potem
zniknąwszy na chwilę za kulisami, zjawiali się znowu, ale już w innym kostiumie, z innym
głosem i w innej roli.
224
pewnego razu wzięto mnie właśnie za takiego iluzjonistę-
Było to w 20-tym albo też w 21-szym roku.
Chleb był wówczas nadzwyczaj drogi.
Za funt chleba trzeba było dać w Pitrze dwa ręczniki, trzy prześcieradła albo trzyrzędową
harmonię.
I dlatego pewnego razu jesienią poeta-imażynista Mikołaj Iwanow, pianistka Marusia
Griekowa, ja i poeta liryczny Dymitr Cenzor wyjechaliśmy z Pitra w poszukiwaniu lżejszego
chleba.
Postanowiliśmy objechać szereg południowych miast sowieckich z barwnym muzyczno-
literackim programem.
Chcieliśmy naszą “czystą sztuką" zarobić na kawałek razowego żołnierskiego chleba.
I w końcu września, zaopatrzywszy się w przeróżne mandaty i dokumenty, wyjechaliśmy z
Pitra w tiepłusz- ce w kierunku południowo-wschodnim.
Jechaliśmy długo.
Po drodze rozdzieliliśmy dokładnie swoje role i ustaliliśmy program.
Zdecydowaliśmy tak: jako pierwsza występuje pianistka Marusia z lekkimi kawałkami
muzycznymi. Nadaje, że tak powiem, wyraźnie artystyczny ton całemu naszemu zespołowi.
Jako numer drugi - imażynista. Ma on niejako komplikować nasz program, dając do
zrozumienia swoimi wierszami, że sztuka nie zawsze jest dostępna dla mas.
Po czym ja z opowiadaniami humorystycznymi. A na koniec liryczny poeta - Dymitr Cenzor,
który, że tak powiem, pokrywa lakierem cały nasz program, stwarza wrażenie lekkiego,
subtelnego wieczoru.
1S - Punkt widzenia
225

background image

■Program ułożony był znakomicie.

- Towarzysze! - mówił imażynista. - My pierwsi jesteśmy w Rosji Sowieckiej na

właściwej drodze. Świadomie zniżamy się do mas, wchodzimy w sam ich gąszcz. Tym
programem udowodnimy, że czysta sztuka nie ginie. Za nami stoi lud.

Pianistka Marusia słuchała w milczeniu i dla wprawy wygrywała paluszkami na swoich

kolanach jakiś skomplikowany motyw.

Ja paliłem machorkę z herbatą i żałośnie spluwałem na podłogę zieloną, zjadliwą ślinę.
A poeta Dymitr Cenzor mówił marzącym głosem:
- Czysta sztuka jest dla ludu niezbędna... Ofiarują nam ciepłe, pachnące bochny chleba,

kwiaty i gotowane jaja... Pieniędzy nie weźmiemy. Na diabła nam pieniądze, jeśli nic za nie
teraz nie można kupić...

Wreszcie 29-go przyjechaliśmy do niewielkiego, prowincjonalnego, pełnego deszczu

miasta.

Na stacji przywitał nas uprzejmie agent urzędu śledczego. Długo i uważnie czytał nasze

mandaty, a potem zasalutował, żartobliwie witając w ten sposób literaturę rosyjską.

Poinformował nas w sekrecie, że on sam też pochodzi z warstw inteligentnych, że w

swoim czasie ukończył dwie klasy miejscowego żeńskiego progimnazjum i że dlatego
samrównież jest nie od tego, żeby pomiędzy dwoma protokołami nie zabawić się czystą sztu-
ką.
Obiecał, że na nasz literacki wieczór niechybnie przybędzie.
Zatrzymaliśmy się u znajomych Marusi.
Pierwsze dni minęły na niezwykłych kłopotach i bie
ganinie. Trzeba było zdobyć pozwolenie, znaleźć salę, oświetlić ją i dogadać się z
organizatorem.

Organizator był człowiekiem sprytnym i wytrawnym. Kategorycznie uparł się, twierdząc,

że czysta sztuka nie będzie dostępna prowincjonalnej publiczności i dlatego trzeba
koniecznie przepleść nasz program bardziej zrozumiałymi numerami - muzyką, śpiewem,
popisami cyrkowymi.

To oczywiście bardzo psuło nasz program. Jednakże nie kłóciliśmy się, bo innego wyjścia

nie było.

Wieczór wyznaczony był nazajutrz i miał się odbyć w byłym klubie kupieckim.
30-go września o ósmej wieczór siedzieliśmy zdenerwowani za kulisami w specjalnie

przeznaczonej dla nas garderobie.

Sala nabita była do ostatnich granic. Ze stu czerwonoarmistów, mnóstwo gospodyń do-

mowych, panienek z miasta, urzędników i ludzi przeróżnych wolnych zawodów czekało z
niecierpliwością na rozpoczęcie programu, poklaskując w dłonie i domagając się
podniesienia kurtyny.

Pierwsze - jak pamiętam - występowało muzyczne trio. Potem żongler i ekscentryk.

Powodzenie miał oszałamiające. Publiczność ryczała, wrzeszczała i wywoływała go do
nieskończoności. Potem szły nasze numery.

Marusia Griekowa wyszła na estradę w zapiętej pod szyję czarnej sukni.
Kiedy zjawiła się na scenie, wśród publiczności powstał jakiś niejasny niepokój.

Publiczność wstawała z miejsc i patrzyła na pianistkę. Wielu pękało ze śmiechu.

background image

Marusia z pewnym lękiem siadła do fortepianu i odegrawszy krótki utwór zatrzymała się
czekając na aplauz. Jednakże aplauzu nie było.
Strasznie zmieszana, bez jednego oklasku, Marusia wyszła za kulisy.
Po niej prawie natychmiast wystąpił imażyniśta.
Długo nie milkły burzliwe oklaski, okrzyki i odgłosy aprobaty.
Imażyniśta, pochlebiony takim zainteresowaniem i popularnością nawet w niewielkim,
prowincjonalnym mieście, kłaniał się nisko, z szacunkiem przyciskając rękę do serca.
Wyrecytował jakieś złośliwe, ale niejasne wiersze i wyszedł, pełen poważnych wątpliwości -
bo oklasków znowu nie było.
Nie było dosłownie ani jednego oklasku.
Bardzo przestraszony, wystąpiłem jako trzeci.
Kiedy się zjawiłem, rozległy się jeszcze bardziej długotrwałe, jeszcze bardziej radosne
okrzyki.
Publiczność w głębi sali wskakiwała na ławki, napierała na siedzących na przodzie i
przyglądała mi się, jak jakiemuś morskiemu dziwadłu.
-

Cwanie! - ktoś zawołał. - Cwanie, chłopcy, zai- wanił!

-

Ach, łajdak! - z wyraźnym zachwytem krzyczał ktoś piskliwym głosem.

Pełen okropnego lęku o swój los i ledwie wymawiając słowa, zacząłem wyjąkiwać swoje
opowiadanie.
Publiczność słuchała cierpliwie mojego bełkotu i nawet zachęcała mnie krzykami:
- Ach, łajdak, niech go gęś kopnie!
- Wal! Jazda dalej! Szoruj! Z życiem!
Wybełkotawszy opowiadanie niemal do końca, wyszedłem, ledwo wlokąc nogi. Oklasków,
jak i poprzednio, nie było. Tylko jakiś wysoki czerwonoarmista wstał i powiedział:
- Ach, łajdak, jak on idzie! Patrzcie, chłopaki, jaki ma wyrachowany chód.
Jako ostatni powinien był wystąpić poeta liryczny.
Długo się opierał. Prawie płakał na cały głos i powoływał się na ból w dolnej części brzucha.
Mówił, że dopiero wczoraj przyjechał z Pitra, nie rozejrzał się jeszcze po tym mieście i nie
przyzwyczaił się jeszcze do takiej widowni.
Poeta dosłownie ryczał jak zarzynany i czepiał się rękami kulis, jednakże wspólnym
naciskiem wypchnęliśmy go na scenę.
Widownią wstrząsnęły dzikie oklaski, śmiech i pełne podziwu wymyślania.
Publiczność krzyczała i wyła z zachwytu.
Część widzów skoczyła ku scenie i z dziką ciekawością przyglądała się lirycznemu poecie.
Poeta zmartwiał, oparł się o fortepian i nie wypowiedziawszy ani słowa stał w ten sposób co
najmniej przez pięć minut, po czym zachwiał się, otworzył usta i na wpół żywy wpełzł z
powrotem za kulisy.
Oklaski długo nie milkły. Ktoś wytrwale walił pięta

:

mi o podłogę. Ktoś zapamiętale żądał

powtórzenia.
Wstrząśnięci do głębi, schroniliśmy się do swojej garderoby i siedzieliśmy słuchając
wrzasków publiczności.
Nasz organizator chodził dookoła nas, patrząc z lękiem na nasze przygnębione postacie.
Imażyniśta, żałośnie zacisnąwszy usta, straszliwie

background image

zmieszany, siedział na kanapie, a potem odrzuciwszy do tyłu włosy oświadczył stanowczo:
-

Zrozumieją mnie dopiero za pięćdziesiąt lat. Nie wcześniej. Moje wiersze do nich nie

docierają. Teraz to widzę.
Marusia Griekowa cichutko płakała, zasłoniwszy twarz dłońmi.
Poeta liryczny stał nieruchomo i z przerażeniem przysłuchiwał się wrzaskom i rykom.
Nic nie rozumiałem. Ściślej mówiąc, myślałem, że czysta sztuka dotarła* jednak do mas, ale
w jakiejś dziwnej, nie znanej mi postaci.
Jednakże okrzyki nie milkły.
Wtem dał się słyszeć tupot biegnących za kulisami nóg i do naszej garderoby wdarło się
kilku widzów.
-

Prosimy! Prosimy! - wrzeszczał radośnie jakiś obywatel potrząsając rękami.

Osłupieliśmy.
Organizator zapytał cichym, pojednawczym głosem.
-

Towarzysze... Nie bójcie się... Nie denerwujcie się... Wszystko zaraz urządzimy... Czego

chcecie?
-

Tego, co tu występował - odezwał się obywatel. - Publiczność bardzo domaga się

powtórzenia. Prosimy jako delegacja... Tego, co to się tak przebiera, iluzjonistę.
Nagle w jednej chwili wszystko się wyjaśniło. Naszą czwórkę wzięli za iluzjonistę
Jakimowa, który występował w zeszłym roku w tym mieście. Dzisiaj miał wystąpić po nas.
Całkiem oszołomieni, ubraliśmy się machinalnie i wyszliśmy z klubu.
A nazajutrz wyjechaliśmy z tego miasta.

Mała blondynka pianistka, sążnistego wzrostu imażyniśta, ja i wreszcie tęgi, rumiany

poeta liryczny - pokazaliśmy w czwórkę prowincjonalnej publiczności zaprawdę cud
transformacji.

Jednakże nie otrzymaliśmy od ludu ani kwiatów, ani gotowanych jaj, ani wyraźnych

wyrazów uznania.

Trzeba będzie poczekać.

W SPRAWIE ETYKI

Niektórzy towarzysze nie znają z pewnością słowa etyka.
Niektórzy towarzysze myślą pewno, że to jakieś hiszpańskie trzypiętrowe słówko. Ale to

nie jest tak, drodzy towarzysze. Jest to bardzo przyzwoite i sympatyczne słowo. Używa się
go nawet na niektórych zebraniach. Nawet się mówi: etyka związkowa.

A oznacza ono coś w rodzaju, że tak powiem, mówiąc pokrótce - zachowanie się albo też

właściwy stosunek. A zresztą diabeł je tam wyrozumie! Takie jakieś słowo zanadto
wymyślne. A najważniejsze, że rozumie się je w różny sposób. W jednych okolicach tak, a w
innych inaczej. I na przykład cukrownia w Zamietczynie rozumie je całkiem głupio.

Zaraz opowiemy o tej cukrowni. Wszystko wyśpiewamy.
Trzymajcie się, ludzie, zaczynamy.
Pewnego razu zakład ten spotkała wielka przykrość. Ukochanego, można powiedzieć,

zwierzchnika i przyjaciela, dyrektora Grigorija Fiódorowicza Karatajewa

background image

przeniesiono do innego przedsiębiorstwa. A mianowicie do Borynia.

Zamietczyńscy bardzo rozpaczali.
- Koledzy -- powiadają - trzeba przynajmniej czymś uczcić odejście tego naszego

kochanego dyrektora. Może byśmy, towarzysze, ofiarowali mu serdeczną laurkę z
wymienieniem wszystkich jego bezcennych zalet.

Zgodzili się. I nie uzgadniając z komitetem zakładowym wzięli i napisali:
“Wielce szanowny... Wy, który żeście... Poświęcili wszystkie siły... Ciężkie warunki...

Tracimy... Pragniemy... Oby jeszcze wiele lat..." I tak dalej w tym stylu.

Napisali i wręczyli.
Gdy Grigorij Fiodorowicz przeczytał, o mało się nie rozpłakał. Schował laurkę do

kieszeni, pożegnał się po przyjacielsku i wyjechał do zakładu w Boryniu.

Od tego właśnie wszystko się zaczyna.
Dowiedział się o tej laurce komitet w Zamietczynie i w trybie nagłym zwołał zebranie. A

na zebraniu oświadczył:

Wydawanie wszelkich laurek i zaświadczeń może odbywać się jedynie przez komitet

zakładowy jako organizację związkową. W danym wypadku naruszyliście etykę związkową.
Należy zażądać zwrotu laurki.

Tu niektórzy zaczęli nieśmiało oponować, że niby co to właściwie za zaświadczenie? To

tak, jakby mu się nie przymierzając wpisali do pamiętnika.

Komitet zakładowy nie słuchał żadnych sprzeciwów i przez komitet boryński zażądał:

Zwrócić przypadkowo wydaną laurkę!
Od tego właśnie wszystko się zaczęło.
Zamietczyńscy krzyczą:
-

Oddajcie laurkę! Jest to wyraźne naruszenie etyki związkowej.

A boiyńscy odpowiadają na to:
-

Nie oddamy laurki. Oddawanie laurki sprzeciwia się etyce związkowej. A za obrazę

jeszcze wam damy po uszach.
A sam Grigorij Fiodorowicz pojękuje tylko cichutko:
-

Ludzie kochani, powiada - a co ja mam z tym wspólnego? Nie jestem przecież

przeciwny etyce. Bierzcie sobie wszystko z powrotem. A w ogóle to niech was diabli!
I połapcie się w tym wszystkim, obywatele. Jedno niewielkie słówko, a jak inne ma
znaczenia w różnych powiatach!
A my, z powiatu leningradzkiego, całkiem już zbiliśmy się przez to z pantałyku.
A moskwiczanie na przykład się nie zbili. I mówią, że ponoć nawet KC cukrowników usunął
przewodniczącego komitetu zakładowego w Zamietczynie za naruszenie etyki związkowej.
Tak to już jest!
A jak to słowo rozumieją w Dorogobużu-doprawdy nie wiadomo. Raczej - wcale nie
rozumieją. Pewno to słówko jeszcze do nich nie dotarło. Tym lepiej.

background image

ŚPIJ PRĘDZEJ
Szczerze mówiąc, nie lubię podróżować. Powstrzymuje mnie problem noclegu.
Tylko dwa razy na sto udało mi się załapać pokój w hotelu.
I to ostatnim razem otrzymałem pokój poniekąd przypadkowo. Wzięli mnie za kogoś innego.
Później, nazajutrz, oczywiście spostrzegli się i kazali mi zwolnić lokal, ale sam się
wyniosłem.
A początkowo aż mnie zdziwiła ich uprzejmość.
Portier, wąchając różę, powiedział:
-

Tylko pozwolę sobie zauważyć, że pański pokój będzie z defektem. Tam u pana szyba

jest wybita. I jeśli, przypuśćmy, w nocy wskoczy do pańskiego pokoju kot, to niech się pan
go nie obawia.
Ja na to:
-

A z jakiej racji kot ma do mnie wskakiwać? Pan mnie zadziwia.

A portier odpowiada:
-

Widzi pan, tam u nas akuratnie na poziomie okna jest śmietnik, tak że zwierzęta nie

orientują się, co i jak, i wskakują, bo im się zdaje, że to wszystko jedno.
Naturalnie, kiedy wszedłem do pokoju, to całkiem zrozumiałem psychologię kotów.
Faktycznie, śmiało mogły nie orientować się w rzeczywistości.
Mówiąc ogólnie, pokój kategorii “lux" nie jest mi potrzebny, ale ta obskurna klitka z
kulawym krzesłem wywarła na mnie nieco przykre wrażenie.
Przede wszystkim zdziwiło mnie, że w pokoju znajdowała się kałuża.
Zacząłem wołać, aby ktoś to uprzątnął, ale nikt nie
przyszedł. A wówczas pomówiłem szerzej z portierem.

On mi powiada:
- Jeśli u pana znajduje się kałuża, to z pewnością, jak sądzę, ktoś tam rozlał wodę. Dzisiaj

nie mam wolnego personelu, ale jutro każę wytrzeć tę kałużę, tym bardziej że do rana z
pewnością sama wyschnie. Klimat mamy ciepły.

Ja mu na to powiadam:
- Poza tym pokój jest jakoś szczególnie nieprzyjemny. Ciemny, a z mebli jest tam tylko

stół, łóżko i jakaś skrzynka. Wiadomo, powiadam, różne bywają hotele. Niedawno,
powiadam, w Donbasie, a mianowicie w Konstantynówce, zamiast kołdry okrywałem się
serwetą...

- Do serwet jeszcze nie doszliśmy - powiedział portier - ale zamiast podpinek faktycznie

stosujemy półsztuczki materiału. A co się tyczy ciemności, to nie będzie pan przecież
malować szlaczków. Spij pan prędzej, obywatelu, i nie nachodź pan administracji ze swoją
niepotrzebną gadaniną.

Nie wdawałem się z nim w kłótnię, żeby się nie zagalopować, i wróciwszy do pokoju

rozebrałem się i dałem nura do łóżka.

Ale w pierwszej chwili nawet nie potrafiłem zrozumieć, co się ze mną dzieje. Zjechałem

w dół jak z górki.

Chciałem wstać, aby zobaczyć, co to za łóżko, z którego tak dobrze się zjeżdża. Ale od

razu zaplątałem się nogami w prześcieradło, w którym było pełno dziur. Kiedy się z nich
wymotałem, zapaliłem światło i zbadałem, na czym leżę.

Okazało się, że siatka począwszy od wezgłowia wy-

background image

gnieciona była do dołu tak, że śpiący faktycznie nie miał możliwości utrzymać się w pozycji
poziomej.

Wobec tego przełożyłem poduszkę w nogi, a pod poduszkę wsadziłem swoją walizkę i w

ten sposób położyłem się na odwrót.

Ale wtedy okazało się, że nie leżę, lecz siedzę.
Wobec tego w środek wsadziłem palto i teczkę i położyłem się na tej konstrukcji, ażeby,

jak to się mówi, uderzyć w kimono.

Już prawie zadrzemałem, gdy nagle zaczęły mnie gryźć pluskwy.
O nie, dwie czy trzy pluskwy by mnie nie przeraziły, ale tu, jak to się mówi, była wielka

formacja wojskowa, działająca w powiązaniu z kawaleryjskim oddziałem skoczków.

Uległem panice, ale potem podjąłem regularną walkę.
Ale kiedy ta walka wkroczyła w decydującą fazę, nagle i niespodziewanie zgasło światło.
Pozbawiony wszelkiej możliwości obrony, zacząłem nerwowo chodzić po pokoju, jęcząc

i wzdychając, gdy nagle rozległo się stukanie w przepierzenie z desek i odezwał się
ordynarny kobiecy głos:

-

Co też pan, do diabła, kręci się po pokoju jak sfiksowany?

W pierwszej chwili osłupiałem, ale potem zaczęliśmy z sąsiadką batalię słowną, którą

nawet wstyd powtórzyć, ponieważ w gorącej i nerwowej atmosferze nagadaliśmy sobie całą
masę arcyobraźliwych słów.

-

Jeśli się, do diabła, kiedykolwiek z panem spotkam - oświadczyła mi pod koniec

sąsiadka - to z całą
pewnością dam panu po pysku i niech pan to ma na uwadze.

Aż do niemożliwości zbierała mnie ochota, żeby jej coś na to odpowiedzieć, ale rozsądnie

przemilczałem i tylko rzuciłem skrzynką w jej ścianę, aby pomyślała, że do niej strzelam. Po
tym fakcie zamilkła.

A ja, odsunąwszy łóżko od ściany, wziąłem karafkę z wodą i zrobiłem dokoła łóżka

pierścień wodny, aby się do mnie nie dostały obce pluskwy. Po czym znów się położyłem,
zdając, jak to się mówi, swoje doczesne ciało na boską opiekę.

Kąsany piekielnie, już zacząłem zasypiać, gdy nagle za ścianą rozległ się okropny

kobiecy wrzask.

Zawołałem do sąsiadki:
- Jeżeli pani wrzeszczy umyślnie, żeby mnie rozbudzić, to jutro mi pani odpowie za swoje

chuligańskie podejście.

Tu znowu podjęliśmy batalię słowną, z której wynikało, że z podwórza na jej łóżko

skoczył kot i że to ją przestraszyło.

Głupiemu portierowi z pewnością wszystko się pomyliło. Mnie obiecał kota, ale ja

miałem szyby całe, a ona nie.

W ogólności znowu zadrzemałem. Ale byłem w nerwowym nastroju i co chwila

wzdrygałem się. A przy tym wzdryganiu za każdym razem budziła mnie siatka w łóżku, która
wydawała złowrogie dzwonienie, piski i zgrzyty.

Nadchodził ranek. Zdjąłem z łóżka materac i położyłem go na podłodze. Kiedy ległem na

to znakomite łoże, ogarnęła mnie pełnia szczęścia.

“Śpij prędzej, twoja poduszka potrzebna jest nastę-

background image

DYKTAFON
Ach, cóż to jednak za bystry naród z tych Amerykanów. Ileż to porobili zadziwiających
odkryć, ileż wielkich wynalazków! Parę, nożyki do golenia Gillette, obrót ziemi dookoła
własnej osi - wszystko to odkryli i wymyślili Amerykanie, a po części Anglicy.
A teraz proszę: znów Amerykanie uszczęśliwili ludz-
pnemu" - powiedziałem sam do siebie przypomniawszy sobie, że taki właśnie plakat wisiał w
Domu Chłopa w mieście Teodozji.
W tej samej chwili na podwórzu rozległ się zgrzyt elektrycznej piły.
W ogólności opuściłem swój nieszczęsny hotel osłabły i zzieleniały.
Zdecydowałem, że noga moja nie postanie już w tym hotelu i w tym mieście. Ale los
zadecydował inaczej.
W pociągu, gdy już przejechałem sto kilometrów, zauważyłem, że dali mi cudzy paszport. A
ponieważ był to paszport damski, w żaden sposób nie mogłem jechać dalej.
Następnego dnia wróciłem do hotelu.
Pewno, że było mi piekielnie niezręcznie spotkać się z moją sąsiadką, która, jak się okazuje,
też wyjechała, a teraz powróciła z moim paszportem.
Okazało się, że to sympatyczna dziewczyna, instruktorka pływania. Potem zawarliśmy miłą
znajomość i zapomnieliśmy o nocnym dramacie. Tak że pobyt w hotelu miał jednak swoje
strony pozytywne. I w tym sensie podróże czasami nastręczają zabawne spotkania.

kość - podarowali światu niezwykłą maszynę - dyktafon.

Faktycznie to może tę maszynę wymyślono nieco wcześniej, ale nam przysłali ją dopiero

co.

Był to uroczysty i wspaniały dzień, kiedy przysłano tę maszynkę.
Żebrak się masa ludzi, żeby popatrzeć na tę osobliwość.
Wielce szanowany przez wszystkich Konstanty Iwanowicz Dieriewiaszkin zdjął z

maszyny pokrowiec i z namaszczeniem wytarł ją gałgankiem. I w tej samej chwili
przekonaliśmy się naocznie, jakiż to wielki geniusz ją wynalazł. No i faktycznie: rzuciła się
nam w oczy cała masa śrubek, wałków i chytrych zakrętasów. Aż dziwne było pomyśleć, jak
taka maszynka, tak delikatna na pozór i krucha, może pracować zgodnie ze swym
przeznaczeniem.

Ach, Ameryka, Ameryka - cóż to za wielki kraj!
Gdy maszynę dokładnie obejrzano, wielce przez wszystkich szanowany towarzysz

Dieriewiaszkin, odezwawszy się pozytywnie o Amerykanach, powiedział kilka słów
wstępnych o pożytku genialnych wynalazków. Po czym przystąpiono do doświadczeń
praktycznych.

- Kto z państwa - powiedział Konstanty Iwanowicz - pragnie powiedzieć kilka słów do

tego genialnego aparatu?

A wtedy wystąpił szanowny towarzysz Tykin, Wasilij. Chudy taki, długi, zaszeregowany

wedle szóstej kategorii plus nadliczbowe.

- Pozwólcie mi - powiada - spróbować.
Pozwolono mu.

background image

Podszedł do maszynki trochę zdenerwowany, długo myślał, co ma powiedzieć, ale nic nie

wymyślił i machnąwszy ręką odszedł od maszyny, szczerze zmartwiony swoim
analfabetyzmem.

Potem podszedł drugi. Ten niewiele myśląc zawołał do otwartego głośnika:
— Ech, ty diabelskie nasienie!
Natychmiast otworzyli przykrywkę, wyjęli walec, wstawili go, gdzie należy - i co? -

autentycznie i dokładnie walec przekazał wszystkim obecnym wyżej wymienione słowa.

A wtedy zachwyceni widzowie jeden przez drugiego przepychali się do głośnika próbując

mówić to takie, to inne zdanie albo też hasło. Maszynka posłusznie wszystko dokładnie
zapisywała.

A wtedy znów wystąpił Wasilij Ty kin, który otrzymywał pensję wedle szóstej kategorii

plus nadliczbowe, i zaproponował, żeby ktoś z obecnych nawymyślał do głośnika.

Wielce szanowny Konstanty Iwanowicz Dieriewia- szkin z początku kategorycznie

zabronił wymyślać do słuchawki i nawet tupnął nogą, a później, po pewnych wahaniach,
skuszony tą myślą, kazał zawołać z sąsiedniego domu byłego marynarza floty czarno-
morskiej, który wściekle klął i był wielkim awanturnikiem.

Marynarz nie kazał na siebie długo czekać i zjawił się.
-

Do czego - pyta - mam wymyślać? Do jakiego otworu?

No, oczywiście, wskazali mu. A ten jak zaiwani, jak zaiwani - aż sam wielce szanowny

Dieriewiaszkin
240
rozłożył ręce, że niby zdrowo puścił na cały regulator - tu wam nie Ameryka.

Po czym ledwo oderwawszy marynarza od głośnika nastawiono walec. I rzeczywiście

aparat znowu dokładnie i bez wahania odtworzył zapis.

A wtedy wszyscy znów zaczęli podchodzić próbując wymyślać w otwór na wszystkie

sposoby i tony. Potem zaczęli odtwarzać różne dźwięki: klaskali w dłonie, wytupywali
nogami czeczotkę, mlaskali językiem - maszynka działała niezawodnie.

Tu faktycznie wszyscy ujrzeli, jaki to wielki i genialny wynalazek.
Szkoda tylko, że maszynka ta okazała się nieco krucha i nieprzystosowana do ostrych

dźwięków. Na przykład Konstanty Iwanowicz strzelił z nagana, i to oczywiście nie do
głośnika, ale, prawdę powiedziawszy, na stronie, żeby utrwalić na walcu dla historii odgłos
strzału - i co? - okazało się, że maszynka zepsuła się, nawaliła.

Pod tym względem laury amerykańskich wynalazców i spekulantów nieco bledną i

przygasają.

A przecież zasługa ich wobec ludzkości jest bądź co bądź wielka i istotna.

MIŁE SPOTKANIE

Nadzwyczaj zabawna historia zdarzyła mi się tej jesieni podczas podróży.
Jechałem do Moskwy. Z Rostowa. I oto o 6,45 wieczorem przybywa pociąg pocztowo-

pasażerski. Wsiadam do tego pociągu.
16 - Punkt widzenia
241

background image

Ludzi, można powiedzieć, nie tak znów potwornie dużo. Nawet w ostateczności można

usiąść.

Poprosiłem, żeby się ścieśnili. Siadam.
I oto patrzę na swoich towarzyszy podróży.
A rzecz dzieje się, powtarzam, pod wieczór. Nie powiem, żeby było ciemno, ale

ciemnawo. W ogóle zmierzcha się. I światła jeszcze nie zapalają. Oszczędzają przewody.

Tak więc patrzę na otaczających mnie pasażerów i widzę - kompania dobrała się niczego

sobie. Tacy wszyscy, widzę, sympatyczni, nie nadęci. Zapamiętajcie ich sobie.

Jeden taki bez czapki, długowłosy facet, ale nie pop. Taki w ogóle inteligent w czarnym

tużurku.

Obok niego gość w rosyjskich butach i urzędowej czapce. Taki wąsaty. Ale nie inżynier.

Może to stróż z ogrodu zoologicznego, a może agronom. Tylko, widać, człowiek o bardzo
czułym sercu. Trzyma w ręku scyzoryk i tym scyzorykiem kraje antonówkę na kawałeczki, i
karmi drugiego sąsiada - bezrękiego. Obok niego, widzę, jedzie bezręki obywatel. Taki młody
proletariacki chłopak. Bez obu rąk. Na pewno inwalida pracy. Bardzo przykry widok.

Ale z takim apetytem zajada. I wobec tego, że nie ma rąk, tamten kraje mu na cząsteczki i

podaje do ust na końcu noża.

Taki sobie, widzę, humanitarny obrazek. Temat godny Rembrandta.
A naprzeciwko nich siedzi niemłody siwawy mężczyzna w czarnej cyklistówce. I ten

mężczyzna wciąż się uśmiecha.

Może, zanim wsiadłem, zabawiali się jakąś wesołą

-

Może pan buja? Cóż to - mówię - nie wysiedlili pana za rewolucji, a może to sowchoz?

-

Nie - powiada - to są moje rodowe dobra, pałacyk.

rozmową. Widać tylko, że ten pasażer wciąż jeszcze nie może się uspokoić i wciąż co chwila
chichocze: “he-e" i “he-e".

Bardzo mnie zaintrygował nie ten siwawy, ale tamten bezręki.
Patrzę ja na niego z obywatelskim współczuciem i aż mnie korci, aby zapytać, jak to tak

mógł sięzagawronić i w jakich okolicznościach pogubił kończyny. Ale jakoś nie wypadało
zapytać.

Myślę sobie, że jak przyzwyczaję się do pasażerów, jak zacznę z nimi rozmawiać, to

potem zapytam. Zacząłem zadawać uboczne pytania wąsatemu facetowi, jako bardziej
towarzyskiemu, ale ten odpowiadał mi ponuro i niechętnie.

Ale naraz do naszej rozmowy wtrąca się pierwszy inteligentny mężczyzna, ten

długowłosy.

Zwrócił się do mnie ot tak sobie, z byle czym, i rozgadaliśmy się na różne łatwe tematy: a

dokąd to pan jedzie, a to kapusta podrożała, a jak tam u was z kryzysem mieszkaniowym w
obecnej dobie?

Mężczyzna powiada:
- U nas kryzys mieszkaniowy nie daje się zaobserwować. Tym bardziej że mieszkamy w

naszych dobrach, we dworze.

- I co - mówię - ma pan tam pokój czy psią budę?
- Nie - powiada - jaki tam pokój. Niech pan wyżej mierzy. Ja mam dziewięć pokojów, nie

licząc naturalnie czeladnej, szop, stajni, wychodków i tak dalej.

Powiadam:

background image

czasu urządzam przyjęcia. U mnie tam wokoło fontanny sikają. Orkiestry symfoniczne co
pięć minut kocie muzyki wygrywają.

-

Cóż to - mówię - za przeproszeniem, może pan jest dzierżawcą albo też prywatną

osobistością?

-

Tak jest - powiada - jestem prywatną osobistością. Obszarnik, że tak powiem.

-

To znaczy - mówię - jak pan to każe rozumieć? To znaczy - mówię - jest pan byłym

obszarnikiem? Proletariacka rewolucja zlikwidowała przecież waszą kategorię względnie
klasę. Za przeproszeniem - mówię - czegoś tutaj nie mogę zrozumieć. Mamy - mówię -
rewolucję społeczną, socjalizm - jacyż tam znowu mogą być teraz obszarnicy?

-

A otóż - powiada - mogą być. Oto - powiada - ja jestem obszarnikiem. Umiałem -

powiada - ustrzec się przez całą waszą rewolucję. I - powiada - gwizdałem na wszystkich -
żyję jak król. I nic mnie nie obchodzą te całe wasze socjalne rewolucje.

Patrzę na niego ze zdumieniem i po prostu nie rozumiem, co i jak.
On powiada:
-

Proszę, niech mnie pan odwiedzi, to pan zobaczy. No, jak pan chce, to bardzo proszę

choćby zaraz. Bardzo - powiada - wspaniałe życie pan tam znajdzie. Jedźmy. Zobaczy pan.

“Cóż to - myślę sobie - za kawały. Może doprawdy pojechać i popatrzeć, jak to taki

potrafił uchować się przez całą proletariacką rewolucję? A może zaiwania?" Zwłaszcza że -
widzę - siwawy mężczyzna śmieje się. Wciąż chichocze: “He-e" i “he-e".
244

Właśnie chciałem zwrócić mu uwagę, że jego śmiech jest nie na miejscu, gdy ten wąsaty,

który przedtem krajał jabłko, odłożył scyzoryk na stolik, dojadł resztki i mówi do mnie dosyć
głośno:

-

Niech pan przestanie z nimi rozmawiać. To obłąkani. Nie widzi pan czy co?

Tu spojrzałem uważnie na całą dobraną kompanię i widzę - rany boskie! Przecież to

doprawdy jadą nienormalni z dozorcą. I ten długowłosy - nienormalny. I ten, który przez cały
czas się śmieje. I bezręki też. Po prostu kaftan bezpieczeństwa mu włożono - i ręce ma z tyłu
skrępowane. Tak że w pierwszej chwili trudno się zorientować, że ma ręce. Słowem, jadą
wariaci. A ten z wąsami - to ich dozorca. Przewozi ich.

Patrzę na nich z niepokojem i denerwuję się - jeszcze, myślę sobie, zaduszą, psiakrew,

człowieka, przecież to wariaci i nie odpowiadają za swoje czyny.

I właśnie widzę - jeden z nienormalnych, ten z czarną brodą, mój sąsiad, zerknął chytrze

na scyzoryk i naraz ostrożnie bierze go do ręki.

Na to w sercu mi coś piknęło i mrowie przebiegło po skórze. W jednej chwili skoczyłem,

rzuciłem się na brodacza i zacząłem mu odbierać scyzoryk.

A ten stawia mi zacięty opór. I po prostu usiłuje ugryźć mnie swymi wściekłymi zębami.

Tylko że nagle wąsaty dozorca odciąga mnie do tyłu.

-Czego się pan - powiada - na niego rzuca, jak panu, faktycznie, nie wstyd. To jego

scyzoryk. To nie psychiczny pasażer. Ci oto trzej, rzeczywiście, to moi wariaci. A ten pasażer
po prostu jedzie sobie jak i pan. Myśmy od niego kozik pożyczali - poprosiliśmy. To jego
scyzoryk. Jak panu nie wstyd?
245

background image

Ten, którego trochę potarmosiłem, powiada:
-Scyzoryk im pożyczałem, a ci jeszcze rzucają się na mnie. Duszą za gardziel. Dziękuję

uprzejmie. Co za dziwne wychowanie. A może ten to też wariat? A jeżeli pan jest dozorcą, to
niech go pan lepiej pilnuje. Patrzcie go - rzuca się na człowieka i dusi za gardło!

Dozorca powiada:
-Być może, że i on jest wariatem. Diabli go tam wiedzą. Ale to już nie z mojej grupy. Co

tam będę za nim na darmo oczy wypatrywał. Obejdzie się bez wskazówek. Swoich ^nam.

Mówię do tego zaduszonego:
-Przepraszam bardzo, myślałem, że pan też jest zwariowany.
-Pan - powiada - myślał. Indyk też myślał... O mało drań nie zadusił człowieka. Czy pan

nie widzi, czy co, ich wariackiego spojrzenia, a mojego naturalnego.

-Nie - mówię - nie widzę. Wprost przeciwnie - powiadam - pan też ma w oczach jakiegoś

bzika, a broda rośnie panu w szpic jak nienormalnemu.

Jeden z wariatów - ten obszarnik - powiada:
-A pociągnij go pan za brodę, to przestanie wariata strugać.
Brodacz chciał już podnieść raban, ale właśnie zajechaliśmy na stację Igreń i nasi

obłąkani ze swoim przewodnikiem wysiedli. A wysiedli, można powiedzieć, dosyć porządnie.
Tylko tego bezrękiego trzeba było z lekka popychać.

A potem konduktor powiedział nam, że właśnie w tym Igreniu jest dom wariatów i że

nieraz wożą tam
takich pomylonych. I jakżeż wozić ich inaczej? Przecież nie w wagonie dla psów. Nie ma się
o co obrażać.

Tak prawdę mówiąc, nie jestem obrażony. A ten, którego trochę potarmosiłem, to

faktycznie się obraził. Patrzał na mnie długo ponurym wzrokiem i ze strachem śledził każdy
mój ruch. A potem, nie spodziewając się po mnie niczego dobrego, przeniósł się z rzeczami
do drugiego przedziału. Proszę bardzo.
1931
NIE TRZEBA SPEKULOWAĆ

Podczas gdy my rozwiązujemy nasze odpowiedzialne zagadnienia na temat kołchozów i

planu finansowo- -przemysłowego - życie idzie swoją drogą. Ludzie wykuwają swój los,
żenią się, wychodzą za mąż, troszczą się o swoje drobne szczęście osobiste, a czasami nawet
kombinują i spekulują. Oczywiście w naszych czasach spekulowanie jest trochę utrudnione.
Ale przecież znajdują się tacy obywatele, którzy kombinują coś całkiem nowego w tej
dziedzinie.

O jednej takiej .spekulacji chcę właśnie państwu opowiedzieć. Tym bardziej że fakt jest

dosyć zabawny. I tym bardziej że to prawdziwe wydarzenie. Jeden z moich krewnych
przyjechał z prowincji i podzielił się ze mną tą nowością. Pewna mieszkanka Symferopola,
dentystka O., wdowa z pochodzenia, postanowiła wyjść za mąż.

Ale wyjść za mąż w naszych czasach to nie taka

background image

prosta rzecz. Tym bardziej jeśli dama jest inteligentna i chciałaby widzieć obok siebie równie
inteligentnego i zgodnego z nią faceta.

W naszym, że tak powiem, proletariackim kraju zagadnienie inteligentów jest

zagadnieniem dość palącym. Problem kadr nie został jeszcze rozwiązany pozytywnie, a tu, za
przeproszeniem - oblubieńcy. Jasna rzecz, że inteligentnych oblubieńców nie ma dziś zbyt
wielu. To znaczy są, oczywiście, ale wszyscy są jacyś tacy - albo już żonaci, albo mają ze
dwie, trzy rodziny, albo w ogóle są pozbawieni praw, co faktycznie w pożyciu małżeńskim
też nie należy do przyjemności.

I oto w obliczu takiej sytuacji mieszka w Symferopolu wdowa, która w zeszłym roku

straciła męża. Umarł jej na suchoty.

A więc, znaczy się, umarł jej mąż. Z początku na pewno lekko odniosła się do tego

wydarzenia. Ee, myśli sobie, to głupstwo. A potem widzi, że nie, to bynajmniej nie głupstwo
- narzeczonych nie ma na świecie na pęczki. I, wiadomo, zaczęła się martwić. No i martwi się
faktycznie koło roku, i opowiada o swoim zmartwieniu mleczarce. Przychodziła do niej
mleczarka i przynosiła mleko. Ponieważ mąż jej umarł na suchoty, to zaczęła troszczyć się o
siebie. Odżywiała się forsownie. Tak więc pije ona mleko blisko rok, poprawia się i między
innymi prowadzi babskie mieszczańskie rozmówki ze swoją mleczarką.

Nie wiadomo od czego to się u nich zaczęło. Najpewniej przyszła do kuchni i rozgadała

się. Bo to, proszę pani, żywność drożeje. Mleko jest coraz bardziej wodniste, a w ogóle
trudno znaleźć narzeczonego. Mleczarka powiada na to:
-

Tak jest, święta racja, czego jak czego, a tego jest mało.

Dentystka powiada:
-

Zarabiam odpowiednio. Wszystko mam - mieszkanie, urządzenie, forsę. A ja sama,

powiada, też nie jestem już taka maszkara. A przecież, proszę bardzo, po raz drugi formalnie
nie jestem w stanie wyjść za mąż. Nic, tylko dać ogłoszenie do gazety.
Mleczarka powiada:
-

Nie, powiada, gazeta to do niczego. Ale coś takiego trzeba by obowiązkowo wymyślić.

Dentystka na to*.
-

W ostateczności to bym - powiada - nawet pieniędzy nie pożałowała. Zapłaciłabym tej,

która by mnie zapoznała w sensie matrymonialnym.
Mleczarka pyta:
- A ile paniusia da?
-

Ano - powiada lekarka - zależnie od tego, jaki się znajdzie. Jeżeli faktycznie to będzie

inteligent i ożeni się ze mną, to, powiada, dałabym nie mrugnąwszy okiem ze trzy czerwońce.
Mleczarka powiada:
-

Trzy - powiada - to mało. Da paniusia pięć czerwońców, to wezmę się za tę sprawę.

Mam - powiada - na oku odpowiedniego gościa.
-

Ale może to człowiek nieinteligentny - powiada lekarka - może to tragarz?

-

Nie - powiada - po co zaraz tragarz. Jest bardzo inteligentny, jest monterem.

Lekarka powiada:
-

No to niech mnie pani z nim zapozna. Proszę wziąć tymczasem czerwońca za fatygę.

background image

I z tym się rozstają.
A trzeba nadmienić, że mleczarka nie miała nikogo takiego na uwadze poza własnym mężem.
Ale duża suma poruszyła ją i kobićcina zaczęła kombinować w myśli, co i jak, żeby
najłatwiej wyciągnąć pieniądze z rąk tej lekarki.
Przychodzi więc do domu i powiada do swego małżonka:
-

Widzisz, Nikołasza, jest taka sprawa. Można - powiada - z pięćdziesiąt rubli wyciągnąć

jak nic, za byle co, bez żadnego kłopotu.
I, znaczy się, opowiada mu całą sprawę. Że niby co by było, gdyby zapoznała go z tą
wzbogaconą lekarką, a tamta jak głupia wzięłaby i odliczyła jej pięć czer- wońców.
-

I - powiada - w ostateczności, jak będzie nalegać, to możesz się nawet zarejestrować. W

dzisiejszych czasach to nic trudnego. Dziś się zarejestrujesz, a jutro albo pojutrze - trąbisz na
odwrót.
A mąż tej mleczarki, taki dosyć przystojny drań, z wąsikami, tak jej powiada:
-

Bardzo przewspaniale. Proszę bardzo. Jestem zawsze, powiada, zdecydowanie rad

wyciągnąć pięćdziesiąt rubli za bezdurno. Niektórzy dla takiej sumy pracują cały miesiąc, a
tu takie głupstwo - zarejestrować się.
No i znaczy się za parę dni mleczarka zapoznaje swojego męża z dentystką.
Dentystka cieszy się z całego serca i bez gadania i wyrzekań wypłaca mleczarce umówioną
sumę.
Teraz wytwarza się taka sytuacja.
Mąż mleczarki, ten znany blagier z wąsikami, po

250
spiesznie rejestruje się z lekarką, przeprowadza się czasowo do jej apartamentów i na razie
mieszka u niej.
W ten sposób mieszka pięć dni, potem tydzień, a potem dziesięć dni.
A wtedy przychodzi mleczarka.
- No co H powiada - o co chodzi?
Monter powiada:
-

Nic, rozmyśliłem się co do powrotu. Będę już żyć, powiada, z tą lekarką. Tu mi jakoś

bardziej interesu- jąco.
W tym miejscu, co prawda, dostał w pysk za takie swoje ohydne postępowanie, ale zdania nie
zmienił. I tak już został u lekarki. A lekarka, gdy się dowiedziała o wszystkim, to bardzo się
śmiała i oświadczyła, że skoro nie ma przemocy, a jest swobodny wybór, to i nie ma
incydentu.
Co prawda, mleczarka przychodziła jeszcze kilka razy i robiła dzikie awantury żądając
powrotu małżonka, jednakże nic dobrego z tego nie wyszło. Gorzej, bo wymówili jej
gospodę. W celu uniknięcia dalszych awantur i dramatów kazali nie przynosić więcej mleka.
Tak oto za pięć czerwońców skąpa i chciwa mleczarka straciła swego przystojnego,
inteligentnego małżonka.
1931
ŻYCIE OSOBISTE
Idę ja pewnego razu ulicą i nagle spostrzegam, że kobiety na mnie nie patrzą.
251

background image

Dawniej, bywało, wyjdzie człowiek na ulicę jak taki, jak się to mówi, fotomiglanc, a tu na

niego patrzą, posyłają mu czułe spojrzenia, miłe uśmiechy, śmieszki i minki.

A tu nagle widzę, że nic podobnego.
No, myślę sobie, szkoda! Bądź co bądź, myślę sobie, kobieta odgrywa pewną rolę w

życiu osobistym.

Pewien burżuazyjny ekonomista czy też, zdaje się, chemik wypowiedział oryginalną

myśl, że nie tylko życie osobiste, ale wszystko, co robimy - robimy dla kobiet. A więc walka,
sława, bogactwo, zaszczyty, zamiana mieszkania i kupno palta, i tak dalej, i te de - wszystko
to robi się dla kobiety.

No, z tym oczywiście trochę przesolił, zagalopował się ku uciesze burżuazji, ale co się

tyczy życia osobistego, to z tym zgadzam się w zupełności.

Zgadzam się, że kobieta odgrywa pewną rolę w życiu osobistym.
Bądź co bądź, kiedy człowiek poszedł nieraz do kina, to już nie tak przykro było mu

patrzeć na kiepski film. Bo to rączkę człowiek uścisnął, to różne głupie wyrazy wypowiadał -
wszystko to przyozdabia współczesną sztukę i ubóstwo osobistego życia.

Tak więc jakież to ja miałem okropne samopoczucie, kiedy pewnego razu dostrzegłem, że

kobiety na mnie nie patrzą!

“Ki diabeł, myślę? - dlaczego baby na mnie nie patrzą? Skąd im się to wzięło? Czego one

chcą?"

Przychodzę ja do domu i czym prędzej przeglądam się w lustrze. Widzę, że maluje się

tam nieświeża, zmęczona gęba. I mętne spojrzenie. A na policzkach brak rumieńca.

“Aha, teraz rozumiem! - powiadam sam do siebie. Trzeba się lepiej odżywiać. Trzeba

napompować krwią wyblakłą powierzchowność."

Tak więc w trybie przyspieszonym kupuję różne artykuły.
Kupuję masło i margarynę. Kupuję kakao i tak dalej. Wszystko to jem, piję i żrę po prostu

bez ustanku. I w krótkim czasie odzyskuję niesłychanie świeży i nie zmęczony wygląd.

I w takim kształcie flanuję po ulicach. Jednakowoż zauważam, że kobiety w dalszym

ciągu na mnie nie patrzą.

“Aha - mówię sam do siebie - może mi się wyrobił nieładny chód? Może brak mi ćwiczeń

gimnastycznych, zwisów na drążkach i skoków? Może brak mi mięśni, które kobiety mają
zazwyczaj podziwiać."
Kupuję sobie wiszący trapez. Kupuję kółka, ciężarki i jakiś specjalny walec.

Kręcę się jak sukinsyn na wszelkich tych kółkach i aparatach. Co rano obracam walec.

Bezpłatnie rąbię drzewo sąsiadom. Zapisuję się wreszcie do koła sportowego. Pływam na
łódkach i na kajakach. Kąpię się do listopada. Przy tym pewnego razu omal nie utonąłem.
Dałem z głupia nura na głębi, ale nie dosięgnąłem dna i, ponieważ nie umiałem dobrze
pływać, zacząłem puszczać bąble nosem.

Pół roku straciłem na to zawracanie głowy. Narażałem życie. Dwa razy rozbiłem sobie

głowę spadając z trapezu.

Wszystko to zniosłem mężnie i pewnego pięknego dnia, opalony i okrzepły, wychodzę na

ulicę, aby

background image

spotkać się z zapomnianym uśmiechem kobiecej aprobaty.

Ale tego uśmiechu znowu nie znajduję.
Więc zaczynam spać przy otwartym oknie. Do moich płuc wpada świeże powietrze. Na

policzkach pojawia się rumieniec. Pysk różowieje mi i czerwienieje, i nie wiadomo czemu
nabiera nawet fiołkowego odcienia.

Pewnego razu z tą swoją fioletową gębą idę do teatru. A w teatrze kręcę się jak jaki

nienormalny dokoła kobiecego asortymentu, wywołując ze strony mężczyzn przytyki i
brutalne aluzje, a nawet przepychanki i pchnięcia w pierś.

W rezultacie dostrzegam dwa czy trzy marne uśmieszki, które nie dają mi żadnej

satysfakcji.

W teatrze podchodzę do wielkiego lustra i podziwiam moją okrzepłą postać i pierś, która,

jak się natężę, ma teraz siedemdziesiąt pięć centymetrów w obwodzie.

Zginam ręce, prostuję się i stawiam nogi to tak, to inaczej.
I dziwię się szczerze temu grymaszeniu i zadzieraniu nosa u kobiet, które albo już same

nie wiedzą, czego chcą, albo diabli wiedzą, o co im chodzi.

Przeglądam się z przyjemnością w tym wielkim lustrze i wtem zauważam, że jestem nie

najlepiej ubrany. Powiem po prostu - ubrany źle, a nawet okropnie. Wypchane na kolanach,
za krótkie portki wprawiają mnie w przerażenie, a nawet w rozpacz.

Ale dosłownie w osłupienie wpadam, gdy patrzę na swoje dolne kończyny, których

opisem nie powinna zajmować się literatura piękna.

“Ach, teraz rozumiem! - powiadam sam do siebie. -

Jestem fatalnie ubrany i to właśnie niszczy moje życie osobiste."
Ale dosłownie nie rozumiem, skąd ludzie biorą materiały i guziki, i takie różne kupony, z
których można coś uszyć.
Przygnębiony, na uginających się nogach wracam do domu przysięgając sobie, że zmienię
garderobę.
I oto w przyśpieszonym trybie kompletuję sobie nowe ubranie. Z fiołkowej portiery szyję
nową marynarkę według najświeższej mody i kupuję spodnie ,,oxford", uszyte z dwóch par
bryczesów.
Chodzę w tym garniturze jak w balonie, narzekając na taką modę.
Kupuję sobie na bazarze palto z poszerzanymi ramionami. I pewnego razu w dniu wolnym od
pracy wychodzę na bulwar Twerski.
Wychodzę na bulwar Twerski i stąpam jak tresowany wielbłąd. Chodzę tam i z powrotem,
poruszam ramionami i przebieram nogami.
Kobiety popatrują na mnie z ukosa z mieszanymi uczuciami zdziwienia i przestrachu.
A mężczyźni nie patrzą na mnie tak z ukosa. Rozlegają się ich uwagi, grubiańskie i
niekulturalne uwagi ludzi, którzy nie rozumieją całej skomplikowanej sytuacji.
Tu i ówdzie słyszę zdania:
- Patrzcie, co za strach na wróble... Ale.się, łajdak, wystroił!
Śmieją się ze mnie i kpią na potęgę.
Idę bulwarem, jakby mnie pędzili przez rózgi i mam jakieś niejasne przeczucia.
Nagle pod pomnikiem dostrzegam dobrze ubraną

background image

panią, która patrzy na mnie z niezmierną czułością, a nawet trochę filuternie.

Uśmiecham się w odpowiedzi i siadam na ławeczce naprzeciw niej.
Dobrze ubrana pani ze śladami przeminionej urody patrzy na mnie uważnie. Wzrok jej

czule przebiega po mojej eleganckiej postaci i po twarzy, na której wypisane jest wszystko,
co najlepsze.

Pochylam głowę, kołyszę ramionami i w myśli podziwiam harmonijny filozoficzny

system burźuazyjnego ekonomisty mówiący o wielkiej wartości kobiet.

Potem znów zwracam się ku tej pani, która teraz, widzę, formalnie bez drgnienia powiek

śledzi każdy mój ruch.

A wtedy, nie wiem dlaczego, to baczne spojrzenie zaczyna mnie niepokoić. Już wcale

mnie nie cieszy powodzenie u tej osoby. I już chcę odejść. Już chcę obejść pomnik, aby
wsiąść do tramwaju i jechać, gdzie oczy poniosą, gdzieś na przedmieście, gdzie nie ma takiej
uważnej publiczności. Wtem ta elegancka dama podchodzi do mnie i mówi: - Pan wybaczy,
szanowny panie... Bardzo - powiada - niezręcznie mi o tym mówić, ale właśnie takie palto
skradli mojemu mężowi. Pan pozwoli, że rzucę okiem na podszewkę.

“No tak, wiadomo - myślę sobie - nie wypada jej nawiązać znajomości ni stąd, ni zowąd."
Rozpinam palto i maksymalnie przy tym napinam pierś.
Popatrzywszy na podszewkę, paniusia podnosi niesamowity wrzask. No tak, oczywiście,

to jej palto!
cie.
Idziemy na milicję, gdzie spisują protokół. Zadają mi pytania, a ja odpowiadam na nie
szczerze.
A gdy mnie między innymi pytają, ile mam lat, wymieniam liczbę i ta prawie trzycyfrowa
liczba wywołuje we mnie dreszcz.
“Więc to dlatego na mnie nie patrzą! - mówię sam do siebie. - Po prostu zestarzałem się. A ja
chciałem braki mego życia osobistego zwalić na ubranie."
Oddaję kradzione palto, które kupiłem na bazarze, i ze ściśniętym sercem wychodzę na ulicę
do figury.
“Co tam, obejdę się! - mówię sam do siebie. - Moim życiem osobistym będzie praca. Będę
pracował. Przyniosę ludziom pożytek. Nie tylko kobieta opromienia życie."
Zaczynam kpić ze słów burźuazyjnego uczonego.
“To brednie! - mówię sam do siebie. - To są wyssane z palca pomysły! Typowe zachodnie
bzdury!"
Śmieję się głośno. Spluwam na prawo i na lewo. I odwracam się od mijających mnie kobiet.
1932-1935
KRADZIEŻ
Powiadają mi często: “Jako że faktycznie jesteście, towarzyszu, satyrykiem - to
napisalibyście zamiast
17 - Punkt widzenia
Kradzione palto, które teraz ten łobuz (czyli ja) nosi na własnej osobie.
Jej jęki ranią mi uszy. Gotów jestem zapaść się pod ziemię w tych nowych spodniach i w tym
moim pal-

background image

wesołych kawałków jakąś ostrą satyrę, no, powiedzmy, na złodziejów, spekulantów,
renegatów i oszustów. Łupcie ich, przyjacielu. Bez krępacji. Przygważdżajcie ich swoim
talentem. Ażeby wióry z tych drani leciały".

Nie, braciszkowie, nie wierzymy w lecznicze działanie takiej satyry. Nie wierzymy, że te

obce elementy i kanciaf ze interesują się ostatnimi nowościami literackimi. Nie wierzymy, że
po przeczytaniu takiego naszego satyrycznego utworu kanciarze opamiętają się i zaczną
pędzić normalne życie.

Oczywiście, gdyby tak wziąć poszczególny fakcik i zaznaczyć, gdzie to się zdarzyło, a

jeszcze wymienić nazwiska, a przy tym zakomunikować komu należy albo posłać gazetkę do
prokuratury - to i owszem, taki satyryczny kawałek jeszcze, być może, odniósłby skutek.

Odniósłby skutek oczywiście i taki utwór, który by wykrył coś nowego w dziedzinie

kanciarstwa, uprzedził dalszy bieg wypadków i wyświetlił, że tak powiem, sprawę, aby
innym się odechciało.

Taką oto satyrą możemy jeszcze się faktycznie zainteresować.
Oto spróbujmy naszym piórem satyryka poruszyć właśnie taką sprawę. Wydarzyła się,

wiecie, kradzież w naszej spółdzielni. No, w ogólności - w hurtowni. Dużo towarów. Na
wystawie kaczki leżą. Smakowity ser szwajcarski. Damskie pończochy. Woda kolońska.
Papierosy.

Wszystko to leżało na wystawie. I oczywiście przyciągnęło czyjeś spojrzenie.
Krótko mówiąc, w nocy tylnym wejściem zakradł się jakiś osobnik, podpiłował drzwi,

otworzył zamek i go
spodarzył sobie w sklepie. I wyniósł ten osobnik towaru na dużą sumę.
A najważniejsze, że dozorca spał w bramie i nic nie zauważył.
-

Jakieś takie sny - powiada - zwidywały mi się, nie powiem, ale żeby słyszeć, to nic

takiego nie słyszałem.
Bardzo się, prawdę rzekłszy, przestraszył, kiedy wykryto kradzież. Biegał po sklepie,
wszystkich się czepiał. Błagał, aby go nie wplątano.
Kierownik powiada:
-

Nic ci nie będzie. Za to, że spałeś, to faktycznie po główce ciebie nie pogłaszczą, ale

wątpię, aby ci wlepili jakieś oskarżenie. Tak że nie masz się czego obawiać, nie plącz się pod
nogami i nie denerwuj sprzedawców swoimi okrzykami, idź sobie do domu i śpij dalej.
Ale dozorca nie idzie. Stoi i rozstraja sobie nerwy.
A zwłaszcza denerwuje go to, że tak dużo zwędzili.
-

To jest - powiada - po prostu nie do pojęcia. Zawsze śpię tylko na jedno oko i za

każdym razem wyciągam nogi w poprzek bramy. Nie może być, aby przeze mnie aż dwa
worki cukru przewalili.
Kierownik powiada:
U Bardzo mocno spałeś, psia twoja mać. Aż strach, jak dużo zwędzili.
Dozorca powiada:
-

Niech mnie szlag trafi - to niemożliwe. Na pewno bym się zbudził.

Kierownik powiada:
-

No to właśnie spiszemy protokół i zobaczymy, jaki z ciebie gawron - na jakie straty

naraziłeś państwo.
Zaczęli spisywać protokół w obecności milicji. Podliczać, podsumowywać. Zaczęły
przemawiać cyfry.

background image

Dozorca, biedaczysko, tylko ręce załamuje i ledwo nie płacze - do tego stopnia widać
człowiek cierpi, współczuje państwu i pluje sobie w brodę za stan senności.
Kierownik powiada:
-

Proszę zanotować. Dziewięć pudów cukru. Papierosów sto sześćdziesiąt paczek.

Damskich pończoch - dwa tuziny. Osiem wianków kiełbasy...
Kierownik dyktuje, a dozorca aż podskakuje przy każdej cyfrze.
Naraz kasjerka powiada:
-

Z kasy, proszę zapisać, zwędzono za sto trzydzieści dwa ruble bonów. Trzy kopiowe

ołówki i nożyczki.
Przy tych słowach dozorca zaczął aż chrząkać i przysiadać - do tego stopnia widać przejął się
biedaczysko wielkimi stratami.
Kierownik powiada do milicjanta:
-

Proszę usunąć tego dozorcę. Przeszkadza tylko swym chrząkaniem.

Władza powiada:
-

Słuchaj, bracie, wal do domu. Poproszą cię, gdy zajdzie potrzeba.

W tej samej chwili buchalter krzyczy z drugiego pokoju:
-

Tutaj wisiał na ścianie mój jedwabny szalik, a teraz go nie ma. Proszę zanotować, że

żądam odszkodowania za poniesione straty.
Naraz odzywa się dozorca:
-

Ach, łobuzie. Nie brałem twojego szalika. A osiem wianków kiełbasy - to po prostu

kpiny. Buchnięto dwa wianki kiełbasy.
Dozorca powiada:
-

Pies z wami tańcował. Przyznaję się. Ukradłem. Ale jestem uczciwy człowiek. Oburza

mnie takie spisywanie protokółu. Nie pozwolę dopisywać nic więcej.
Milicjant powiada:
-

Jakże to? Znaczy się, wychodzi na to, żeś to ty zakradł się do sklepu?

Dozorca powiada:
-

Ja. Ale nie brałem ani tych bonów, ani nożyczek, ani tego cholernego szalika. Wziąłem -

powiada - pół worka cukru, damskich pończoch dwa tuziny i dwa wianki kiełbasy. Nie
pozwolę - powiada - na taką grandę pod moją firmą. Stoję na straży dobra państwowego.
Oburza mnie to wszystko, co tu się wyczynia - całe to dopisywanie na moje konto.
Kierownik powiada:
-

Oczywiście, mogliśmy się pomylić. Ale to się sprawdzi. Bardzo się cieszę, jeśli mniej

ukradziono. Zaraz sprawdzimy na wadze.
Kasjerka powiada:
-

Pardon, bony zawieruszyły się w kącie. Bonów nie świśnięto. Ale nożyczek nie ma.

Dozorca powiada:
jj Ach, zaraz ci plunę w twoje bezwstydne gały. Nie brałem twoich nożyc - szukaj dalej,
kurza twoja twarz.
Kasjerka powiada:
-

Ach, znalazłam nożyczki. Zawieruszyły się za kasa.

Buchalter powiada:
-

Szalik też się znalazł. Zaplątał mi się w bocznej kieszeni.

Kierownik powiada:

background image

CAŁKIEM ZWYCZAJNIE

Do diabła, jakie wszystko jest na tym świecie zwyczajne.
Mieszkał na ten przykład w naszym domu taki sobie pewien psi syn - Krajuszkin. Z

początku był naturalnie bezrobotnym. Przez sześć lat. Po piętnaście kopiejek płacił za metr
kwadratowy lokalu. A potem znalazł
posadkę. Posadka była nieszczególna, ale przeżywić się, a zwłaszcza leczyć się bezpłatnie
można było.

A trzeba dodać, że człowiek ten miał, strach powiedzieć, okropny charakter. Charakter

miał absolutnie i niemożliwie awanturniczy.

A jeśli ów rzeczony Krajuszkin nie bił się z lokatorami, to jedynie ze względu na słaby

organizm. Za to wymyślał wszystkim, wszystkich zaczepiał, a żonę swą, Helenę Fiodorownę,
po prostu, można powiedzieć, zadręczył do niemożliwości.

Biedna kobiecina wprost uciekła od takiej rodzinnej chryi.
Po prostu oznajmiła na zebraniu, że z takim pieskim charakterem, jaki posiada jej

szanowny małżonek, nie może dłużej wytrzymać. Niech administracja przydzieli jej pokój
kawalerski w innym mieszkaniu.

A on, ów pies Krajuszkin, stał tuż obok na zebraniu z ponurym pyskiem i słuchał, o czym

mowa. Wreszcie powiada:

- Dobra. Przydzielcie jej kawalerski pokój. Charakter, faktycznie, przyznaję, mam

diabelny. Ale przeciw naturze też iść nie mogę. I nie mogę przerabiać swojej charakterystyki.

Dali jej wobec tego pokój pod siedemnastym. A wtedy ten Krajuszkin i tam zaczął się

wtrącać - specjalnie awanturować się i dogryzać swej małżonce.

Poza tym kopał nogami domowe zwierzęta. Ścienną gazetę też pewnego razu zdarł ze

złości.
A trzeba jeszcze dodać, że w naszym domu akurat nad tym cholernym Krajuszkinem
mieszkał uczony. Profesor Chlebnikow.
I choć lokator był z niego niezbyt uświadomiony

- Proszę przepisać protokół. Cukru faktycznie brakuje pół worka.
- Ty, draniu, przelicz kiełbasę. A jak nie, to nie odpowiadam za siebie. Jak już do tego

doszło, to mam świadka - ciocię Niusię.

Wkrótce obliczono towary i okazało się, że skradziono dokładnie tyle, ile powiedział

dozorca.

Dozorcę władza wzięła za kołnierz i odprowadziła do komisariatu.
Ciocię Niusię też zatrzymano. Znaleziono u niej skradzione towary. Wszystko to jej

odebrano z wyjątkiem jednego wianka kiełbasy, który zdążyła spuścić na
targu.'

I co autor chciał wyrazić tą satyryczną historią? Na co nakierowane jest nasze satyryczne

żądło?

Żądło naszej satyry kieruje się ku dalszym wydarzeniom. Chcemy zapobiec podobnym

faktom. Bo to, wiecie, ukradną za kopiejkę, a naliczą tysiąc. W ostateczności powyższy utwór
satyryczny można traktować jako materiał rozrywkowy pod hasłem - prezentacja żywego
człowieka.

background image

i często zaniedbywał swoje obowiązki obywatelskie, to bądź co bądź lokatorem był jak się
patrzy, po rublu dwadzieścia płacił za metr kwadratowy lokalu.
I oto z tym właśnie uczonym zadarł nasz Krajuszkin — dlaczego po nocach chodzi nad jego
głową i szura nogami.
A uczony, być może, nie potrafi inaczej swoich naukowych prac obmyślać. Być może, musi
chodzić.
I otóż uczony podchodzi pewnego razu do owego Krajuszkina i powiada:
-

Faktycznie. Pan - powiada - szanowny panie, wszystkich lokatorów niepokoi, wszystkich

pan się czepia i ze wszystkimi zadziera. A jeżeli pan posiada już taki chamski charakter, to
powinien pan się leczyć, a nie indyczyć się na próżno.
Krajuszkin powiada:
- To znaczy, jak to pan rozumie - leczyć się?
Profesor powiada:
-

Faktycznie. Pan - powiada - dopuszcza różne czynniki do swego charakteru, a człowiek,

między innymi, nie posiada żadnego charakteru, człowiek to wedle ostatnich danych
naukowych osiemnaście funtów węgla, czterdzieści sześć deka soli, trzy kilo mąki kartoflanej
i określona ilość płynu. I, być może, pańskiemu charakterowi mąki kartoflanej brak - i
dlatego pan się denerwuje.

W tvm miejscu, znaczy się po tych słowach, Krajuszkin zbladł śmiertelnie i splunął

profesorowi na kołnierz.

Od powyższego faktu minęło pół roku.
Pewnego razu Krajuszkin zdecydował się i poszedł do lekarza.
Lekarz zbadał tego Krajuszkina ze wszystkich stron i powiada.
-

Faktycznie. Nerwy - powiada - ma pan rzeczywiście kiepskie z powodu glist. Trzeba

wytępić wszystkie glisty, a wtedy pański charakter na nowo rozkwitnie.

Naturalnie Krajuszkin zaczął się leczyć, pił jakieś zielone świństwo i wkrótce zrobiło mu

się lepiej. Stał się taki dość korpulentny, morda tłusta, oczy błyszczące. Po ulicy chodzi
wesolutki i wszystkim się kłania. Nikogo nie zaczepia. Ściennej gazety nie zrywa. Z żoną na
nowo się pogodził. Do profesora też niedawno wstąpił z wizytą - przeprosił za to oplucie.

Profesor powiada:
-

Faktycznie. Zawsze panu mówiłem, że człowiek to osiemnaście funtów węgla, pewna

ilość soli i mąka kartoflana. I żadnego tam charakteru nie zawiera.

Na tym cała sprawa się zakończyła.
A teraz oto po tym fakcie naukowym idzie sobie człowiek innym razem z jakąś panienką,

a ta na przykład zasuwa coś podobnego, że - mówi - jakoś mi dzisiaj, Wasiliju Wasiliczu,
smutno na duszy. Mam ochotę na ten przykład na chryzantemy.

A ja mam na to swój pomyślunek:
“Wiem. Gadaj zdrowa. Może ci białka brak albo przejadłaś się czymś".
Do diabła, jak wszystko jest Zwyczajne na świecie.
I po co się o tym dowiedziałem? Może właśnie z tego powodu żyć mi się odechciewa?

background image

I NIESPOKOJNY STARUSZEK
U nas w Leningradzie pewien staruszek zasnął snem I letargicznym.
Rok temu, wiecie, zachorował na kurzą ślepotę, ale później wyzdrowiał. I nawet wychodził
do kuchni i użerał się z lokatorami na tematy kulturalne.
A niedawno wziął i niespodziewanie zasnął.
Zasnął sobie w nocy snem letargicznym. Z rana budzi się i widzi, że z nim jakoś tego owego
niewyraźnie. To znaczy raczej krewni jego widzą, że leży bez duszy i żadnych oznak życia
nie daje. I puls mu nie bije, i pierś się nie porusza, i para z oddechu nie osiada na lusterku,
jeśli rzeczone lusterko przystawić do ust.

Wobec tego, oczywiście, wszyscy kombinują, że staruszek spokojnie sobie skonał i,

oczywiście, jak najprędzej robią odpowiednie kroki. Z wielkim pośpiechem robią owe kroki,
jako że całą rodziną mieszkają w jednym niewielkim pokoju. I do tego w wielorodzinnym
mieszkaniu; staruszka nawet, za przeproszeniem, postawić nie ma gdzie - tak ciasno. Pomimo
woli człowiek będzie się spieszył.

A należy zaznaczyć, że ten śnięty starzec mieszkał z krewnymi. Znaczy się mąż, żona,

dziecko i niańka. I w dodatku, że tak powiem, był ojcem, czyli, żeby tak po prostu
powiedzieć, tatusiem jego żony, to znaczy iej tatusiem. Były pracownik. Wszystko jak się
patrzy. Na emeryturze.

A niańka, szesnastoletnia dziewczyna, przyjęta była na służbę do pomocy tej rodzinie,

jako że jedno z drugim - mąż i żona, to jest córka swego tatusia, czyli, żeby tak po prostu
powiedzieć, ojca - pracują w produkcji.

266

Otóż pracują i, znaczy się, nad ranem widzą takie smutne nieporozumienie - tatuś skonał.
No faktycznie zmartwienie, komplikacja uczuciowa: jako że pokoik jest niewielki, a tu

zbędny element.

Oto ten zbędny element leży sobie teraz w pokoju, leży taki czyściutki, milutki

staruszeczek, interesujący staruszek. Leży sobie świeżutki jak zwiędła niezapominajka, jak
ogryzione krymskie jabłuszko.

Leży sobie i o niczym nie wie, niczego nie pragnie i tylko żąda dla siebie ostatniej

przysługi.

Żąda, by go jak najprędzej w byle co przyodziali, pożegnali po raz ostatni i jak najprędzej

byle gdzie pochowali.

Żąda, aby to było jak najprędzej, jako że bądź co bądź pokoik jest niewielki i w ogóle

skrępowanie. I ponieważ dzieciak drze się. A niańka obawia się mieszkać w jednym pokoju z
nieboszczykami. Ot, głupie dziewczynisko, które chciałoby całe życie żyć i które myśli, że
życie nie ma końca. Nieboszczyków się boi. Głupia.

Mąż, ta głowa rodziny, biegnie więc jak najprędzej do okręgowego biura pogrzebowego. I

jeszcze prędzej stamtąd wraca.

-No i powiada - wszystko w porządku. Tylko z końmi niewielka zwłoka. Karawan -

powiada - dają choćby zaraz, a koni nie przyrzekają wcześniej niż za cztery dni.

background image

Żona powiada:
-Wiedziałam, że tak będzie. Zawsze - powiada - z moim ojcem za życia użerałeś się i

teraz nie możesz mu zrobić grzeczności i koni mu zorganizować.

Mąż powiada:

267

background image

-

A idź ty do diabła! Czy ja jeździec jestem, czy co, żeby końmi zarządzać. Sam -

powiada - nie mam przyjemności czekać tyle czasu. - Wielka mi rozkosz - powiada
-przezcały czas spoglądać na twojego tatusia.

W tym miejscu odbywają się rozmaite sceny rodzinne. Dzieciak, nie przyzwyczajony do

widoku nieżywych ludzi, boi się i wydziera na cały głos.

A niańka nic zgadza się służyć w takiej rodzinie, u której mieszka w pokoju nieboszczyk.

Z trudem namawiają ją, aby nie rzucała zajęcia, i obiecują jej, że jak najprędzej zlikwidują
śmierć w pokoju.

A wtedy sama pani domu, wyczerpana tymi faktami, spieszy do biura pogrzebowego, ale

wkrótce wraca stamtąd blada jak płótno.

-

Koni - powiada - nie dadzą tak prędko. Gdyby mój mąż, ten osioł, który został przy

życiu, zapisał się, gdy tam był, to daliby może za jakieś trzy dni. A karawan - powiada -
faktycznie, dają choćby zaraz.

I czym prędzej ubiera dzieciaka, bierze wrzeszczącą niańkę i w takim, można powiedzieć,

stanie jedzie do Siestroriecka, aby pomieszkać u swoich znajomych.

-

Dla mnie - powiada - dziecko jest ważniejsze. Nie mogę mu od maleńkości

pokazywać takich fatalnych widoków. A ty rób, co chcesz.

Mąż powiada:
-

Ja też - powiada - z nim nie zostanę. Jak chcecie. To nie mój staruszek. Za życia -

powiada - niezbyt go lubiłem. A teraz - powiada - mieszkanie z nim razem jest dla mnie
szczególnie wstrętne. Albo - powiada - wystawię go na korytarz, albo przeprowadzam się do
swojego brata. A on niech czeka tutaj na konie.

I oto rodzina wyjeżdża do Siestroriecka, mąż zaś, ta głowa rodziny, biegnie do swojego

brata.

Ale u brata w tym czasie odbywa się dyfteryt. I gościa za nic nie chcą wpuścić do pokoju.

Wrócił więc do domu, położył śniętego staruszka na stolik do kart i wystawił tę konstrukcję
na korytarz tuż przy łazience. A sam zamknął się w swoim pokoju i przez dwa dni nie
odpowiadał na żadne stukania ani krzyki.

We wspólnym mieszkaniu powstaje wariackie zamieszanie, arabska awantura i wielka

draka.

Lokatorzy podnoszą alarm i wrzask.
Kobiety i dzieci przestają chodzić, gdzie należy. Mówią, że nie mogą przechodzić

tamtędy, bo się boją.

A wtedy mężczyźni w okamgnieniu biorą tę kombinacyjną konstrukcję i przestawiają ją

do przedpokoju, co wywołuje zamieszanie i panikę wśród wchodzących do mieszkania.

Kierownik spółdzielni, który mieszka w narożnym pokoju, oświadczył, że do niego

przychodzą często w różnych interesach znajome kobiety i że on nie może narażać na rozstrój
ich nerwowego samopoczucia.

Natychmiast wezwano administrację, która jednak żadnej racjonalizacji w tę sprawę nie

wniosła.

Ktoś zaproponował, żeby tę skomplikowaną konstrukcję wynieść na dwór. Ale

administrator stanowczo oświadczył:

- To - powiada - może wywołać niezdrowe zamieszanie wśród mieszkańców, którzy

zostali pprzy życiu, a przede wszystkim niepłacenie komornego, którego i tak już nie płacą.

A wtedy zaczęły się rozlegać krzyki i groźby pod adresem właściciela staruszka, który

zamknął się

background image

w swoim pokoju i palił właśnie różne starcze łachy i cały ubożuchny spadek.
Postanowiono siłą otworzyć drzwi i wstawić tę konstrukcję do pokoju.
Zaczęli krzyczeć i przesuwać stół, a wtedy nieboszczyk cichutko westchnął i poruszył się.
Powstała niewielka panika i zamieszanie, ale lokatorzy wnet oswoili się z nową sytuacją. Z
nowym zapałem rzucili się do pokoju. Zaczęli walić w drzwi i wołać, że starzec żyje i prosi,
aby go wpuszczono.
Jednakże zabarykadowany nie odpowiadał przez długi czas. Dopiero po godzinie odezwał
się:
H Odwalcie się z waszymi arabskimi bujdami. Wiadomo - chcecie mnie złapać na haczyk.
Po długich pertraktacjach właściciel staruszka zażądał, aby rzeczony starzec odezwał się.
Starowina, który nie odznaczał się fantazją, wyrzekł cienkim głosem:
- Ho, ho...
Głosu tego zabarykadowany i tak nie uznał za prawdziwy.
W końcu popatrzał przez dziurkę od klucza, poprosiwszy uprzednio, aby naprzeciwko
ustawiono śniętego teścia.
Ustawionego staruszka przez długi czas nie chciał uznać za żywego, mówiąc, że lokatorzy
naumyślnie poruszają go za ręce i nogi.
Staruszek, wyprowadzony z cierpliwości, zaczął cholerować jak dawniej za życia, a wtedy
drzwi się otworzyły i zmartwychwstałego uroczyście wprowadzono z powrotem do pokoju.
Wykłóciwszy się z krewniakiem o to i o owo zmar-
270
twychpowstały starzec naraz zauważył, że majątek jego znikł, a po części di się w piecu. I że
nie ma łóżka polowego, na którym właśnie niedawno raczył skonać. Wtedy staruszek
samowolnie, z całym właściwym jego wiekowi zuchwalstwem położył się na małżeńskim
łożu i przykazał, aby mu podano jedzenie. Zaczął jeść i pić mleko, przygadując, że się nie
będzie oglądał na pokrewieństwo i że poda ich do sądu za roztrwonienie majątku.

Wkrótce wróciła z Siestroriecka jego połowica, to znaczy córka tego umarłego tatusia.
Były okrzyki radości i przestrachu. Młody dzieciak, który nie wdawał się w szczegóły

biologii, stosunkowo tolerancyjnie potraktował zmartwychwstanie. Ale niańka, ta
szesnastoletnia idiotka, znów zaczęła ooja- wiać oznaki niechęci do służby w takiej rodzinie,
gdzie ludzie raz po raz to umierają, to znów zmartwychwstają.

Po dziewięciu dniach ni stąd, ni zowąd zajechał biały karawan z pochodniami,

zaprzężony w czarnego konia w okularach.

Mąż, ta głowa rodziny, który właśnie patrzył przez okno, pierwszy dostrzegł obecność

karawanu.

Powiada:
- I otóż, tatuńciu, nareszcie zajechał po tatuńcia karawan.
Staruszek zaczął spluwać z irytacji. Mówił, że już nigdy i nigdzie nie pojedzie.
Otworzył lufcik i zaczął pluć na ulicę, krzycząc słabym głosem, żeby woźnica jechał

sobie do diabła i nie kłuł żywym ludziom oczu swoim widokiem.

Woźnica w białej liberii i w żółtym cylindrze, nie

271

background image

doczekawszy się wyprowadzenia, przyszedł na górę i zaczął ordynarnie wymyślać i żądać,
aby mu wreszcie wydali to, po co tu przyjechał, i nie kazali mu moknąć na ulicy.

Powiada:
- Nie rozumiem niskiego poziomu mieszkańców tego domu. Wiadomo przecież, że konie

to stramy interes. Nie - powiada - do tego domu więcej nie przyjadę.

Zgromadzeni lokatorzy do spółki ze zmartwychpo- wstałym staruszkiem wypchnęli

woźnicę do sieni i spuścili ze schodów wraz z liberią i cylindrem.

Woźnica długo jeszcze nie chciał odjeżdżać, żądając, aby mu przynajmniej podpisano

jakieś tam skierowanie.

Zmartwychpowstały staruszek pluł przez lufcik i wygrażał pięścią woźnicy. Jeden i drugi

strasznie pyskowali. Wreszcie woźnica, zachrypły od wrzasku, zmęczony i pobity, odjechał.
Po czym życie popłynęło swoją koleją.

Czternastego dnia starowina, który przeziębił się przy otwartym lufciku, zachorował i

wkrótce naprawdę umarł.

Z początku nikt temu nie wierzył, myśleli, że staruszek po dawnemu struga wariata, ale

wezwany lekarz uspokoił wszystkich, powiedział, że tym razem wszystko jest bez
oszukaństwa.

Wówczas wśród lokatorów nastąpiła absolutna panika i zamieszanie. Wielu z nich

pozamykało swoje pokoje i wyjechało na pewien czas, gdzie kto mógł.

Żona, czyli, żeby tak po prostu powiedzieć, córka swojego tatusia, bała się już wstąpić

nawet do biura
pogrzebowego i znów wyjechała do Siestroriecka z dzieciątkiem i zapłakaną niańką.
Mąż, ta głowa rodziny, znalazł się w domu wypoczynkowym. A staruszka zostawiono na
łasce losu.
Staruszek leżał sobie w pokoju aż do chwili, kiedy milicjant złożył go wreszcie na furmankę i
wywiózł, gdzie należy.
1933
LECZENIE I PSYCHIKA
Poszedłem wczoraj po poradę do ambulatorium.
Ludzi diabelnie dużo. Prawie jak w tramwaju.
A przede wszystkim - warto zauważyć - najdłuższa kolejka do lekarza chorób nerwowych.
Na przykład do chirurga tylko jeden człowiek z rozwaloną mordą, z różnymi skaleczeniami i
guzami. Do ginekologa dwie kobiety i jeden mężczyzna. A chorych na nerwy ~ ze trzydzieści
osób.
Mówię do sąsiadów:
-

Dziwi mnie tyle wypadków nerwowych. Jaka niewspółmierna proporcja.

Jakiś opasły obywatel, bez wątpienia były przekupień na targu, a zresztą diabli wiedzą kto,
mówi:

No pewno. To jasne. Ludzkość chce handlować, a tu, proszę bardzo - przyjrzyjcie się

ich handlowi. Ot, i chorują. Jasne...
18 - Punki widzenia

background image

Inny, taki żółtawy, chuderlawy, w tużurku, powiada:
-

No, nie popuszczajcie zanadto cugli waszym myślom. Bo jak nie, to zadzwonię, gdzie

należy. Pokażą wam - ludzkość... Co za łajdacy przychodzą tu się leczyć.

Taki jeden sędziwy starzec z siwawymi wąsiętami, chyba pięćdziesięcioletni, w ten

sposób godzi obie strony:

-

Dlaczego pan na niego napada? On po prostu, no, błądzi. Mówi o tym, bo zapomniał

o naturze. Cierpienia nerwowe rodzą się z głębszych przyczyn. Ludzkość nie idzie po
właściwej linii... cywilizacja, miasto, tramwaj, łaźnie - oto przyczyna powstawania cierpień
nerwowych. .. Nasi przodkowie z okresu kamiennego i popijali, i to, i owo, i nie znali się na
żadnych nerwach. Nawet lekarzy, zdaje się, nie mieli.

Były przekupień mówi z ironicznym uśmieszkiem:
-

A pan co - bywałeś pan wśród nich czy też utrzymywałeś pan z nimi znajomość?

Siwa wy, a łgać lubi...

Stary rzecze:
gl Wypowiada pan głupie sądy. Ja występuję przeciwko cywilizacji, a pan plecie babskie

brednie. Diabli wiedza, co siedzi w pańskiej mózgownicy.

Żółtawy w tużurku mówi:
-

Ach, cywilizacja wam się nie podoba, budownic-*' two... Piękne słowa słyszę w

sowieckiej instytucji. Wy mi - powiada - burżuazyjnej bazy nie podciągajcie pod naukę. Bo
jak nie, to wiecie, co za to można oberwać.

Starzec tchórzy, odwraca się i już do końca przyjęć nie otwiera swoich zgniłych ust.

Sowiecka madame w letnim kapelusiku powiada i westchnieniem:
_ Najważniejsze, zwróćcie uwagę, że coraz więcej leczy się proletariuszów. Bardzo
nadszarpnięta klasa...
Żółtawy w tużurku odpowiada:
-

Wiecie, słowo daję, natychmiast zatelefonuję. Po prostu nie rozumiem, co za chory

element zebrał się tutaj. Co za poziom! Klasa jest bardzo zdrowa, a że pojedyncze jednostki
chorują na nerwy, to jeszcze nie daje obrazu zachorowań.
Odzywam się:
-

Rozumiem to tak: że poszczególne jednostki chorują nerwowo skutkiem dawnego życia

- wojna, rewolucja, odżywianie... Można powiedzieć, że psychika nie wytrzymuje takiego
twardego życia.
Żółtawy zaczyna mówić:
- No, wiecie, moja cierpliwość już się wyczerpała...
Ale w tej chwili lekarz woła: “Następny". '
Żółtawy w tużurku nie kończy zdania i pospiesznie
idzie za parawan.
Wkrótce zaczyna tam chichotać i mówić “oj". To lekarz osłuchuje go słuchawką, a ta go
łaskocze.
Słyszymy, jak chory mówi za parawanem:
-

W ogóle jestem zdrów, tylko cierpię na bezsenność. Kiepsko sypiam. Dajcie mi jakichś

tam kropel albo pigułek.
Lekarz odpowiada:
-

Pigułek wam nie dam - to tylko szkodzi. Trzymam się najnowszej metody leczenia.

Szukam przyczy

background image

ny i walczę z nią. Widzę, że macie nadszarpnięty system nerwowy. Powiedzcie: czy nie
mieliście jakiegoś wstrząsu? Przypomnijcie sobie.
Chory z początku nie rozumie, o co chodzi. Potem plecie trzy po trzy i wreszcie
zdecydowany dodaje, że nie miał żadnych wstrząsów.
-

Przypomnijcie sobie - mówi doktor - to bardzo ważne przypomnieć sobie przyczynę.

Znajdziemy ją, zdemaskujemy i znowu, być może, wyzdrowiejecie.

Chory powiada:

-

Nie, wstrząsów nie miałem. Lekarz mówi:

-

No, a możeście się czymś zdenerwowali... Jakieś bardzo silne zdenerwowanie,

wstrząs?

Chory powiada:

-

Jedno zdenerwowanie miałem, ale dawno. Chyba z dziesięć lat temu.

r

No, no - opowiadajcie - mówi lekarz - to wam ulży. To znaczy, że męczyliście się przez

dziesięć lat i według teorii względności musicie o tej męce opowiedzieć, a wtedy znów wam
będzie lekko i będzie wam się chciało spać.

Chory bełkoce, przypomina sobie i wreszcie zaczyna opowiadać.

3

Wracałem wtedy z frontu. No, rozumie się, wojna domowa. A w domu nie byłem pół

roku. No, wchodzę do mieszkania... Tak. Idę po schodach i czuję, że serce zamiera mi w
piersiach. Wtedy serce mi troszkę nawa
lało - podczas wojny carskiej byłem dwa razy zatruty gazami i od tej pory odrobinkę
nawalało.
Otóż idę po schodach. Ubrany naturalnie dość niedbale. Płaszcz wojskowy. Porcięta. Wszy, z
przeproszeniem, pełzają.
I w takim stanie idę do żony, której nie widziałem pól roku.
Obrzydliwość.
Dochodzę do podestu.
Kombinuję - nieładnie pokazać się w takim stanie. Morda nieinteresująca. Przednie zęby
wybiła mi zielona banda machnowców, gdy tuż przedtem dostałem się do niewoli. No, z
początku chcieli mnie spalić na stosie, a potem dali w zęby i kazali się wynosić.
Tak więc wchodzę po schodach w takim marnym stanie i czuję - nogi nie chcą mnie nieść.
Ciało za myślami podąża, a nogi iść nie mogą. No, naturalnie - dopiero co tyfus przeszedłem,
jeszcze niedomagam.
Ledwo, ledwo włażę do mieszkania. I widzę: stoi stół. Na stole wypitka i śledź. A przy stole
siedzi mój bratanek Miszka i grabą obejmuje moją małżonkę za szyję.
Nie, to mnie nie zdenerwowało. Nie, myślę sobie: to młoda kobieta - dlaczegóżby miał nie
trzymać jej za szyję. To uczucie mną nie wstrząsa.
Oto zobaczyli mnie. Miszka bierze butelkę wódki i szybko stawia ją pod stołem. A żona
mówi:
- Ach, witaj!
To także mnie nie denerwuje i ja także chcę powiedzieć “witajcie". Ale odpowiadam im “cie-
cie" ... W tym czasie jąkałem się ociupinkę i po kontuzji nie wymawiałem wszystkich słów.
Byłem kontuzjowany

background image

ciężkim pociskiem i, rozumie się, nie wszystkie słowa mogłem wymawiać.
Patrzę na Miszkę i widzę - w mój frencz się wbił. Nie, nigdy nie byłem
drobnomieszczaninem! Nie, nie żałuję sukna względnie materiału. Ale razi mnie taki
stosunek. Wybucha we mnie żal, doznaję nagłego wstrząsu.
Miszka powiada:
-

Wbiłem się w twój frencz tak jakby na ten przykład dla maskarady. Dla śmiechu!

Mówię:
- Łajdaku, zdejmuj frencz!
Miszka powiada:
- Jakże ja przy damie frencz zdejmę?
Mówię:
-

Choćby sześć dam tu siedziało, zdejmij, łajdaku, frencz!

Miszka bierze butelkę i nagle uderza mnie po łbie.
4
Doktor przerywa opowiadanie. Mówi:
-

Tak, tak, teraz rozumiemy wszystko. Przyczyna jest jasna... I, znaczy się, od tego czasu

cierpicie na bezsenność? Kiepsko sypiacie?
-

Nie — powiada chory — od tego czasu ja niczego sobie sypiam. Akurat od tego czasu

spałem dobrze.
Lekarz mówi:
-

Aha. Ale gdy wspominacie tę zniewagę, wówczas nie śpicie? Widzę przecież -

zdenerwowało was to wspomnienie.

Chory odpowiada:
- No tak, to w tej chwili. Ale właściwie to przestałem o tym nawet myśleć. Od kiedy

rozwiodłem się z małżonką, nie wspominałem o tym ani razu.

- Ach, rozwiedliście się...
- Rozwiodłem się. Wyszedłem za drugą. A potem za trzecią. I zawsze spałem doskonale.

A jak siostra przyjechała ze wsi i osiedliła się w moim pokoju wraz ze swymi dziećmi, to
przestałem sypiać. Czasem przyjdę z dyżuru, położę się spać - nie śpi mi się jakoś. Dzieciaki
biegają, bawią się, łapią za nos. Czuję, że nie mogę zasnąć.

- Pozwólcie - mówi lekarz - więc wam przeszkadzają spać?
- I przeszkadzają, ma się rozumieć, i nie śpi mi się jakoś. Pokój niewielki, przechodni.

Pracuję dużo. Zmęczy się człowiek. Odżywianie średnie. A jak się położę - nie śpi mi się...

- No, a gdy jest spokój? Gdy, przypuśćmy, w pokoju jest cicho?
- Też mi się nie śpi. Siostra na święta wyjechała z dziećmi do Gatczyny. Już-już zacząłem

zasypiać, a tu sąsiadka niesie łopatkę z węglami. Potyka się i sypie na mnie węgiel. Chcę
spać i czuję: nie mogę zasnąć - kołdra się tli. A obok na mandolinie grają. A mnie nogi
pieką...

- Słuchajcie - mówi lekarz - i po jakie licho przyszliście tu do mnie?! Ubierajcie się. No,

dobrze, dobrze, dam wam pigułki.

Za parawanem ktoś wzdycha, ziewa i wkrótce chory wychodzi stamtąd ze swą żółtą

twarzą.

- Następny! - mówi lekarz.

background image

A w tych dniach wstąpiłem do sklepu z zabawkami - proponują mi nową letnią zabawkę.

Specjalnie wykonaną według zagranicznych wzorów. “Diabolo." Taka sobie francuska
zabawka dla dzieci. Taki sobie sznureczek na dwóch patykach i szpulka. Tę właśnie szpulkę
trzeba podrzucać w górę i łapać na sznureczek. Cały gips.

Wesoła i łatwa zabawa. Szczególnie na powietrzu. Ach, ci Francuzi, zawsze wymyślą coś

zabawnego!

Kupiłem tę zabawkę. Podarowałem synowi. Zaczął syn podrzucać szpulkę. I o mało się

nie zabił. Jak się walnie szpulką w łeb! Aż się, biedaczyna, zatoczył.

Zważyłem w ręku szpulkę - w samej rzeczy, ciężka- wa, psia krew. Mało dzieciaka -

wielbłąda z nóg zwalić może. Poszedłem zaraz do sklepu z reklamacją. Dlaczego - pytam -
fabrykują takie świństwo.

W sklepie powiadają:
-

Niepotrzebnie raczy się pan obrażać. Ta zabawka jest sfabrykowana całkowicie

według zagranicznych wzorów. Tyle że tam gumowe szpulki bywają, a u nas drewniane. A
cała reszta jest co do joty taka sama. U nich sznurek i u nas sznurek. Tylko że nasz ździebko
się zwija. Bawić się nie można. Szpulka się nie układa równo. A tak to wszystko inne jest
takie samo. Choć, prawdę powiedziawszy, nie ma tam nic innego prócz patyków.

Powiadam:
-

Więc co z tym robić?

-

A niech pan dla spokoju ducha - powiadają - nie daje dzieciakowi do rąk tej zabawki.

Przybij ją pan gwoździem gdzieś nad łóżeczkiem. Niech sobie dzieciak przygląda się i
zabawia.
ZABAWKA
Nie, nie myślcie, że zagadnienie dziecinnych zabawek - to byle jakie zagadnienie, którym, bo
ja wiem, wstyd zajmować się poważnym ludziom.
Zagadnienie to uważamy za bardzo poważne, a nawet zwracamy się do społeczeństwa o
pomoc.
Sprawy stoją źle. Zabawki dziecinne wyrabia się źle i bez zainteresowania. Aby tylko
sprzedać.
Kupi człowiek czasem zabawkę dzieciakowi - a dzieciak popłakuje i nie chce się bawić.
Pobawi się więc sam, a potem rzuci do licha.
Zwłaszcza gdy latem trzeba kupować dzieciakowi zabawki - to robi się bardzo przykro.
Najważniejsze, że nie ma żadnego sezonowego wyboru.
Ja, na ten przykład, swemu synkowi cały czas taczki kupuję. Już drugie lato. Chłopak już się
nawet zaczął obrażać. Płacze po każdych taczkach.
A niechby się tak znalazł w ojcowskiej sytuacji. Co kupować? Piłek nie ma. Palt
nieprzemakalnych nie ma. Tylko taczki i lejce.
Grubawy osobnik, który martwił się o handel, spieszy za parawan.
Idąc macha ręką i mówi:
- Nie, nieinteresujący doktór. Powierzchowny. Czuję, że i mnie nie pomoże.
Patrzę na jego głupawą gębę i pojmuję, że ma rację - medycyna mu nie pomoże.

background image

- Dobrze - powiadam - dziękuję za radę! Tak właśnie zrobię.
I tak właśnie zrobiłem.
Tylko że przybiłem nie nad łóżeczkiem, lecz nad kredensem. Bo jeszcze - myślę sobie -
gdyby tak nad łóżkiem, gotowa urwać się i za grzechy rodziców zabić niewinne dzieciątko.
Rodzice jedzą zielone winogrona, a dzieciom cierpną zęby.
1933
JAKIE UPRAWIAŁEM ZAWODY
Nie wiem właściwie, ile jest przeróżnych zawodów. Pewien znajomy inteligent powiedział
mi, że ponoć na kuli ziemskiej jest ogółem trzysta dziewięćdziesiąt zawodów.
No, oczywiście przesadził, ale pewno około stu zawodów się znajdzie.
Nie, wszystkich stu zawodów nie poznałem, ale z pięćdziesiąt rzeczywiście wypróbowałem.
Oto macie przed sobą człowieka, który doświadczył na sobie pięćdziesięciu zawodów.
Ciekawe, kim to ja tylko nie byłem.
Nie, oczywiście nie byłem jakimś tam ekonomistą, chemikiem albo też jakimś
pirotechnikiem, rzeźbiarzem i tak dalej. Nie, nie byłem ani członkiem akademii, ani też
profesorem anatomii, algebry albo języka francuskiego. Nie będę ukrywał, że nie
piastowałem różnych inteligenckich stanowisk, nie patrzałem przez

lunety obserwując różne zjawiska niebieskie, planety i komety, nie pałętałem się po szosie z
taką, wiecie, małą rurką na trójnogu do mierzenia wysokości powierzchni. Nie budowałem
mostów ani gmachów dla ambasad. I nie mąciłem sobie rozumu matematycznymi
wyliczeniami ilości białych ciałek we krwi.

Tak jest, nie będę ukrywał, nie poznałem tych zawodów. Zabrakło mi w tym celu

całokształtu wyższego wykształcenia i znajomości obcych języków. Tym bardziej że przed
rewolucją byłem po części analfabetą. Czytać potrafiłem, ale do pisania już nie zawsze
miałem śmiałość.

I z tego powodu oczywiście nie mogę niestety nic wam opowiedzieć o tak wzniosłych

zawodach, które opierają się na różnych tam naukach albo na jakiejś technice czy medycynie.

Chociaż muszę powiedzieć, że z medycyną miałem do czynienia i nawet przez pewien

czas byłem lekarzem. Wybrali mnie na to stanowisko wkrótce po rewolucji lutowej koledzy z
mojego własnego pułku.

Służyłem wtedy w carskiej armii i byłem szeregowym starszym strzelcem.
Tak więc po rewolucji chłopcy mówią do mnie:
-

Nasz lekarz pułkowy to taka, za przeproszeniem, zołza, że pomimo rewolucji lutowej

prawie nikomu nie daje zwolnienia. Bardzo byśmy go chcieli wywalić. Dobrze byłoby na
przykład, gdybyście to wy zgodzili się na tę posadę. Szczególnie że wszystkie posady są teraz
z wyboru, no to byśmy właśnie was wybrali.

Powiadam do nich:
-

Czemu by nie. Pewno, wybierajcie. Jestem, po-

background image

wiadam, człowiekiem, który rozumie zjawiska natury. Rozumień), że po rewolucji chłopaki
chcieliby prysnąć do domu i popatrzeć, co i jak. Kiereński - powiadam - ten artysta na tronie,
nakręcił katarynę aż do zwycięskiego końca. A lekarz pułkowy tańczy, jak mu tamten zagra, i
naszych chłopaków nie puszcza.- Wybierajcie mnie na lekarza - to was prawie wszystkich
pozwalniam.

Niedługo potem wywalają komendanta pułku, wywalają po kolei oficerów i naszego

sławetnego medyka. I w rozkazie mianują mnie na jego miejsce.

Zajęcie okazało się, wiadomo, trudne, a najważniejsze, że bez żadnego sensu.
Ledwo człowiek zacznie osłuchiwać chorego przez słuchawkę, a ten marudzi i prosi, żeby

go puścić do domu. A jeśli się go nie puści, to bardzo naskakuje na lekarza i prawie chwyta
go za gardło.

Jest to zawód całkiem głupi i ryzykowny do przeżycia.
A jak da się choremu proszki - to on ich nie chce żreć, tylko smyrgnie te proszki

lekarzowi w twa/z i każe mu pisać zwolnienie.

No, zapyta człowiek dla formalności - a na cóż to chorujesz? No, wiadomo, że chory sam

nie podejmuje się wymienić swojej choroby i tym samym stawia lekarza w niezręcznej
sytuacji, bo lekarz nie może znać na pamięć wszystkich chorób i nie może pisać w każdym
świadectwie tylko: dur brzuszny albo jakieś tam wzdęcie.

Niektórzy, wiadomo, powiadają:
- Pisz, co chcesz, tylko mnie puść, bo aż głowa pęka - tak chce się popatrzeć na swoich.
No to pisze mu się: choroba umysłowa i zwalnia się go z taką dietą.
Ale wkrótce znudził mi się taki bezsensowny zawód. Więc wypisałem sam sobie

skierowanie z wymienieniem: choroba umysłowa pierwszej kategorii.

Wyjeżdżam z frontu i w taki, znaczy się, sposób kończę z tym moim zawodem.
potem los rzuca mnie w różne strony - tędy i owędy, jak, za przeproszeniem, skorupę na

wzburzonym morzu.

Zostaję milicjantem. Później ślusarzem, szewcem, kowalem. Podkuwam wierzgające

konie, doję krowy, tresuję wściekłe i złe psy. Gram na scenach. Podnoszę kurtyny. I tak dalej,
i te pe, i te de.

W trakcie tego znowu przez rok przebywam na froncie w Armii Czerwonej i bronię

rewolucji przed jej licznymi wrogami.

Znowu zwalniam się na całkiem. Obejmuję posadę - instruktora hodowli kur i królików.

Zostaję agentem śledczym. Zostaję szoferem. A od czasu do czasu pisuję recenzje i ostre
głosy w dyskusji na tematy teatru i literatury.

I oto macie przed sobą człowieka, który wypróbował w swoim życiu pięćdziesiąt, a może

nawet i więcej zawodów.

Niektóre moje zawody były dziwne i niezwykłe. Przed rewolucją miałem jeden taki

dziwny zawód.

Przebywałem wtedy na Krymie. I pracowałem w pewnym majątku. Było tam czterysta

krów. Mnóstwo kóz, mnóstwo kur i do licha baranów. Wszystko to stanowiło grunt dla
rozwoju gospodarki wiejskiej. I oto angażują mnie w charakterze degustatora.

background image

Słowem, do moich obowiązków należy próbowanie gatunków masła i sera.
To masło i ser wysyłano statkiem za granicę. I trzeba było wszystko to wypróbować, aby

światowa burżuazja nie zachorowała z powodu towaru w złym gatunku.

Wiadomo, że gdyby dał wam kto skosztować masła albo sera - to nikt z was nie odmówi.

Ale jeśli, przypuśćmy, tę produkcję będziecie próbować od rana do wieczora, i to co dzień, i
to przez cały rok, to każdy zawyje i świat mu obrzydnie.

Nie, nie byłem specjalistą w tej branży. I do tego zawodu trafiłem całkiem przypadkowo.
Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. Wszystko dla mnie było wtedy byle co i mięta.

Pałętałem się wtedy po krymskich drogach w nadziei, że znajdę gdzieś pracę.

Idę sobie raz drogą i czuję, że zawiewa mleczarnią. W dodatku nie jadłem już dwa dni.

Wziąłem więc i poszedłem za tym nieznośnym zapachem. Pomyślałem sobie, że przyuważę
jaką krowę, podoję ją troszkę i tym samym podtrzymam swoje słabnące siły.

Patrzę - a tu za płotem stoi szopa. Na pewno - myślę - są tam krowy. Przeskoczyłem przez

płot. Wchodzę do szopy. Patrzę - a tam nie krowy, ale leżą kręgi sera. Już miałem gwizdnąć
kawałek sera - wtem patrzę - idzie kierownik.

-

Ty - powiada - jesteś naszym robotnikiem?

Nie, nie speszyłem się zbytnio. Myślę sobie - zawsze

zdążę zwiać. Tym bardziej że ludzi dokoła nie ma, a płot niedaleko. Dlatego odpowiedziałem
z pewną bezczelnością:

-

Nie, nie jestem robotnikiem, ale mam na uwadze coś podobnego.

On powiada:
- A na ten przykład po coś wziął do ręki ser?
A ja mu na to z niejaką bezczelnością:
__ Chciałem, wie pan, tego sera skosztować - zdaje mi się, że jest w smaku trochę kwaskowy.
Bierzecie się do roboty, a nie wiecie jak.
Widzę, że kierownik aż się zmieszał na te słowa. Nawet widać, że nie rozumie, co i jak.
Mówi do mnie:
-

Jakże to? Dlaczego kwaskowy? Ty co, kanalio, specjalistą może jesteś od mleczarstwa,

czy co?
Myślałem, że żartuje, aby się rozjuszyć i mocniej mi przyłożyć. I odzywam się:
-

Zgadłeś pan. Względem mleczarstwa jestem pierwszym specjalistą miasta Moskwy. I aż

nie mogę przejść koło tych produktów mlecznych, żeby ich nie skosztować.
Na to kierownik uśmiecha się, ściska mi dłoń i powiada:
-. Kochaneńki.
Powiada:
-

Kochaneńki, jeżeli jesteś specjalistą, to dam ci przeogromną pensję, tylko zrób mi tę

łaskę i stawaj od razu do roboty. Tu za parę dni przyjdzie zagraniczny statek, trzeba
wyekspediować transport, a nie ma nikogo, żeby posortować towar i zdegustować. I coś mi
się zdaje, że zagraniczna burżuazja nażre się nieodpowiednich produktów, i potem człowiek
nie opędzi się od kłopotów. A u mnie jak na złość jedyny specjalista zachorował na cholerę i
teraz kategorycznie nie chce niczego próbować.
Powiadam do niego:

background image

-

Proszę bardzo. A co trzeba robić?

On do mnie:
-

Trzeba zdegustować sześćset dwadzieścia beczek masła i tysiąc kręgów sera.

Aż mi żołądek zadrżał z głodu i zdziwienia i odpowiadam:
-

Proszę bardzo. Co tu dużo gadać? Przynieś mi pan bochenek chleba i zaraz się do

tego zabiorę z największą przyjemnością. Ja - powiadam - dawno marzyłem, żeby sobie
znaleźć taki właśnie zawód - próbowanie tego i owego.

A po cichu myślę sobie: obeżrę się za wszystkie czasy, a potem niech zrobią ze mnie

naleśnik. I jak nie zrobią, to ucieknę na rodzonych i sytych nogach.

-

No - powiadam - dawajcie szybciej ten bochenek, bo jestem bardzo szybki w robocie.

Jak się tylko zapalę - to muszę mieć w jednej chwili. Lećcie po chleb, bo się wprost
stęskniłem do tej swojej specjalności.

Ale widzę, że kierownik patrzy na mnie z niedowierzaniem.
Powiada:
-

W takim razie wątpię, czy pan jesteś najlepszy na świecie specjalista od mleczarstwa.

Artykuły mleczarskie degustuje się bez chleba i w ogóle bez niczego, inaczej nie da rady
poznać, jaki to gatunek i jaki smak.

Wobec tego widzę, że się wsypałem, ale mówię:
-

Takie rzeczy ja sam wiem. I pan jesteś kałduniasty dureń, jeśli pan nie rozumiesz. Ja

potrzebuję chleba nie do zjedzenia, ale celem wzajemnego kontaktu tych dwóch artykułów,
na skutek czego zaobserwuję kwas i wtedy po degustacji nie omylę się co do stanu zepsucia.
To - powiadam - jest najnowsza zagraniczna
metoda. Ja - powiadam - nie mogę się dość nadziwić, jacy wy jesteście ciemni i zacofani
wobec Europy.

A wtedy uroczyście prowadzą mnie tu i ówdzie. Zapisują. Ubierają w biały kitel i mówią:

“No to chodźmy do beczek".

A mnie ze strachu dusza idzie w pięty i nogami ledwie poruszam.
No więc poszliśmy do beczek, ale tutaj na moje szczęście ktoś zawołał kierownika w

pilnej sprawie. Od razu mi się lżej zrobiło na sercu. Powiadam do robotników:

- Poratujcie, bracia kochani, bo ani trochę na tym się nie wyznaję. Powiedzcie

przynajmniej szybko, czym mam to masło próbować - palcem czy specjalną łopatką.

Więc robotnicy śmieją się ze mnie, zdychają ze śmiechu, ale jednak opowiadają, co mam

robić, a najważniejsze, co mówić.

No i przychodzi kierownik - a ja mu po prostu oczy olśniłem. Wygaduję różne specjalne

wyrazy, próbuję prawidłowo. Widzę, że człowiek aż rozkwita patrząc na moje wysokie
kwalifikacje.

No i pod wieczór opchawszy się jak bąk postanowiłem nie opuszczać tego

żywnościowego miejsca. No i zostałem.

Zawód okazał się głupi i bez żadnego sensu. Masło próbuje się taką specjalną cienką

łyżeczką. Trzeba je wydłubać z głębi beczki i skosztować. I jak tylko poczuje się trochę
goryczy albo inną jakość, albo trafi się jaka mucha lub sól - to trzeba odrzucić, aby nie
wywołać niezadowolenia światowej burżuazji.

Oczywiście z początku nie chwytałem różnicy -

19 - Punkt widzenia

289

background image

każde masło nadzwyczajnie mi się podobało, ale później trochę się poduczyłem i zacząłem
nawet pokrzykiwać na kierownika, który okropnie był zadowolony, że mnie znalazł. I nawet
pisał do swojego szefa list, w którym naplótł o sobie różnych historii i prosił
0 podwyżkę albo też o jakikolwiek order za dobrą pracę
1pomyślność w interesach.

No więc oczywiście przez pierwsze dni mój zawód mi się podobał. Wrąbie nieraz

człowiek sera, przełoży masłem - lepszej, myślę sobie - pracy nie ma na kuli ziemskiej.

A później widzę, że coś nie tego.
Po dwóch tygodniach zacząłem się męczyć, wzdychać i marzyć, aby to w ogóle porzucić.
Bo jak człowiek w ciągu dnia napróbuje się tych tłuszczów, to już na nic patrzeć nie

może. Chciałoby się coś zjeść, ale natura się sprzeciwia. A we wnętrzu to jakoś tak mdło i
tłusto. Żadne jedzenie nie ciągnie, a życie wydaje się nudne i bezsensowne.

A w dodatku był przy tym surowy zakaz picia. Ani kropli wina czy wódki nie wolno było

wziąć do ust. Bo alkohol zabija smak i przez to można narobić Bóg wie czego i pomylić
gatunki.

Krótko mówiąc, przez dwa tygodnie kładłem się po pracy do góry brzuchem i leżałem

nieruchomo na słońcu w nadziei, że jego gorąc wytopi ze mnie nadmiar tłuszczu i że znowu
zechce mi się chodzić, spacerować, jeść barszcz, kotlety i tak dalej...

A miałem w tamtych stronach pewnego przyjaciela. Pewnego wspaniałego Gruzina.

Niejaki Misza. Bardzo świetny człowiek i kolega od serca. I on też był degusta- torem. Tyle
że w innej branży. Degustował wina.

Tam na Krymie były takie piwnice pod własnym zarządem. No i tam właśnie degustował.
A jego zawód, całkiem już od rzeczy, gorszy był nawet od mojego.
Nawet mu jeść nie pozwalali. Od rana do wieczora degustował wina i dopiero wieczorem

miał prawo coś przekąsić.

Mnie zaś mdliło od tłuszczu i nie miałem ochoty nic brać do gęby. I wypić mi nie

pozwalali. I apetytu nie miałem.

A u niego na odwrót. Jego rozdymało wino. Jak się od rana ożłopie różnych krymskich

win, to ledwo chodzi i świat mu po prostu niemiły.

Spotkamy się czasem wieczorem - ja syty, a on pijany, i widzimy, że przyjaźń nam nie

wychodzi. O niczym nie chce się porozmawiać. Jemu chce się jeść, a mnie na odwrót -
wypić. Wspólnych zainteresowań mało, a smak w gębie paskudny. I siedzimy całkiem
osowiali, i patrzymy w step. A w stepie - nic szczególnego. A nad głową - niebo i gwiazdy. A
gdzieś tam może toczy się życie pełne radości i wesela...

Więc mówię do niego pewnego razu:
- Trzeba - powiadam - nawiewać. I chociaż mam kontrakt do jesieni, ale bezwarunkowo

tego nie wytrzymam. Nie zgadzam się żreć masła. To poniża moją ludzką godność. Zwinę
manatki, ściągnę krąg sera i tyle mnie kałduniasty kierownik zobaczy.

On na to:
I Przed jesienią nie opłaca się odchodzić. Roboty teraz nie znajdziesz. Trzeba by

wykombinować coś oryginalnego. Poczekaj, niech się trochę namyślę. Kto goły, ten z dobrej
szkoły.

background image

I oto pewnego razu powiada do mnie:
~ Wiesz co, tymczasowo zamienimy się na zajęcia. Ja będę degustował masło, a ty

tymczasowo degustuj wino. Popracujemy w ten sposób z tydzień albo ze dwa, a potem
znowu się zamienimy. I tak na odwyrtkę. I w ten sposób dojdziemy do jakiej takiej
równowagi. A najważniejsze, że odpoczniemy, jeśli te cholery nie dają urlopu i każą bez
odpoczynku jeść i pić.

Cieszę się bardzo z tych słów, ale wyrażam powątpiewanie czv nasi kierownicy się

zgodzą.

On na to:
-

Ja to załatwię.

I natychmiast bierze mnie za rękę i prowadzi do swojego kierownika od wina.
-

Ten oto - powiada - niski i bardzo doświadczony pan śmiało może mnie zastąpić

przez dwa tygodnie. Bo właśnie ciotka do mnie przyjechała z Tyflisu i mam szczerą chęć się
z nią spotkać. A on będzie za mnie degustował i pilnował interesu.

Kierownik na to:
-

Dobra jest. Pokaż mu pan, jakie tu są wina i jak i co trzeba robić. I wracaj pan za dwa

tygodnie. Bośmy narobili tu wściekłego bałaganu. Zamiast wina stołowego wzięliśmy
“Alikote" i posłaliśmy do Moskwy. Czysty skandal.

Wtedy ja ze swojej strony biorę Miszę za rękę i prowadzę do swojego kałduniastego

kierownika.

-

Ten oto - powiadam - wysoki i bardzo doświadczony pan śmiało może mnie zastąpić

przez dwa tygodnie. Bo właśnie ciotka do mnie przyjechała z Tyflisu i mam szczerą chęć się
z nią spotkać i pogadać z nią o różnych różnościach.

Kierownik na to:
- Dobra jest. Pokaż mu pan, co i jak i przyjeżdżaj pan za dwa tygodnie. Bo u nas i tak

okropny bałagan. Zamiast śmietankowego masła wysłaliśmy do Persji śmietanę. Persowie
jeszcze się obrażą i nie zechcą jej jeść.

W ten sposób stanęliśmy do nowej roboty.
Ja degustuję wino. A Misza degustuje masło.
Ale tu zaczyna się bałagan i nieporozumienie.
Zaraz pierwszego dnia Misza tak' się objadł masła i sera, że dostał drgawek. A ja po

pierwszych dwudziestu łykach z powodu nieprzyzwyczajenia tak się upiłem, że pobiłem się z
kierownikiem Miszy. I chciałem go wtarabanić do beczki z winem za to, że powiedział
brzydkie słowo o moim przyjacielu.

No to już następnego dnia dali mi kopniaka i kazali się wynosić.
A Miszę też wywalili i też kazali mu się wynosić.
I oto spotykamy się z nim i śmiejemy. I gwiżdżemy sobie na to wszystko. Odpoczęliśmy

parę dni i teraz znów możemy zabrać się do swojego fachu.

Ale tak się składa, że obaj nasi kierownicy zwąchali się i dowiedzieli się o naszym

kancie: i o tych dwóch tygodniach, i o tym, jaką to mamy ciotkę w Tyflisie i jakie
doświadczenie.
Obaj nas wzywają, krzyczą okropnym głosem i każą się wynpsić. Nie, nie powiem, żebyśmy
się bardzo zmartwili. Ja wziąłem krąg sera, a Misza wino. I przez całą drogę szliśmy i
śpiewali. A potem dostaliśmy inną robotę.
A niedługo potem wybuchła wojna. Potem rewolucja. I straciłem przyjaciela z oczu.

background image

A niedawno dowiedziałem się, że mieszka na Kaukazie i ma dobrą, po prostu wspaniałą
kierowniczą posadę.
I moim marzeniem jest do niego pojechać. Marzę, aby się z nim spotkać, porozmawiać i
powiedzięć-mu: “Jesteś swój chłop!"
Och, on się na pewno ucieszy, gdy mnie zobaczy! Też może powie do mnie: “Jesteś swój
chłop!" I każe podać najlepszy szaszłyk.
I będziemy obaj jedli i wspominali, kim żeśmy byli i kim zostaliśmy.
1934-1935
TRAGIKOMEDIA

Wiadomo, że takich opowiadań, w których ktoś wygrał, powiedzmy, sto tysięcy, a później

coś mu się stało i coś go spotkało, takich opowiadań jest, oczywiście, w literaturze bardzo
dużo.

Ale to, co chcemy opowiedzieć, komizmem sytuacji przewyższa wszystko, co do tej pory

napisano w tej dziedzinie.

Zaznaczmy przy tym, że wszystko to jest nagą prawdą.

Wyobraźcie sobie państwo poranek. Leningrad we mgle. Ludzie pracy muszą zaraz iść do
roboty. Zaraz wypiją herbatę i pójdą dumnym korowodem.
Ale cóż to się stało? Czyj to, za przeproszeniem, rozlega się krzyk?

To w naszym wielorodzinnym mieszkaniu rozlega się wrzask, tupotanie, trzask i różne

okrzyki.

Lokatorzy zbiegają się tam i widzą, co następuje. Jeden z lokatorów, Borka Fomin, kręci

się po swoim pokoju w różowych kalesonach. Latają mu szczęki. Twarz ma białą jak kreda.
W jednej ręce trzyma gazetę. W drugiej - kartę pocztową. W trzeciej ręce jego małżonka
trzyma talon i tak wykrzykuje:

- Ach, wyjdźcie wszyscy z pokoju. Nic jeszcze nie wiadomo. A ja osobiście nie mogę

uwierzyć, żeśmy z Borią wygrali pięć tysięcy.

Borka Fomin, któremu z przejęcia spada z nosa kapka, powiada:
- Otrzymuję kartkę z kasy oszczędnościowej. O co chodzi? Pardon! Wygrałem...
Żona powiada:
- Całe moje życie upływa w mroku. Żeby zdarzyło się coś dziwnego - to niemożliwe.

Jeżeli zaś Borka wygrał takie pieniądze, to ja - powiada - wiem na pewno, że zaraz zdarzy się
coś takiego, przez co najpewniej tych pieniędzy nie zobaczę.

Jeden z lokatorów powiada:
- Bywa często tak, że drukują nie sprawdziwszy cyfry. Albo też zera się im przesuwają i

nie stoją tam, gdzie trzeba. Ludzie pracy cieszą się, a później, wiadomo, wygrywają co
innego...

Tu z różnych pokojów przynoszą siedem gazet. Wszyscy patrzą, sprawdzają i widzą, że

nie ma wątpliwości. Borka Fomin, ten facet nie wyróżniający się niczym szczególnym,
wygrał pięć tysięcy i nikt nie wie, co on teraz zrobi z tymi pieniędzmi.

background image

Bratanek Borki, mieszkający w tym samym lokalu, młody siedemnastoletni chłopak,

Wowka Czuczełow, który zdaje egzamin na stanowisko szofera i nie jest jeszcze
przyzwyczajony do rozjeżdżania ludzi, powiada do Borysa Andriejewicza:

-

Zamiast wykrzykiwać na próżno różne słowa - pobiegłby wujek do kasy

oszczędnościowej. Jak wujkowi wypłacą te pieniądze, to znaczy, że wujek rzeczywiście
wygrał.

Tu wszyscy zaczynają krzyczeć na Borysa Andriejewicza i każą mu pobiec do kasy.
Jego żona z właściwą jej kobiecą nieufnością wykrzykuje przy tym:- Zaraz ten mój drań

wpakuje się pod tramwaj albo go zawadzi autobus. To niemożliwa rzecz, żebym tak lekko
wygrywała po pięć tysięcy.

Więc Borys momentalnie ubiera się, biegnie i wkrótce wraca - biały jak kreda.
Mówi do wszystkich obecnych słabym głosem człowieka, który dopiero co odbył lot w

stratosferę.

Powiada:
-

Tak, wygrałem pięć tysięcy. Kazali mi w poniedziałek przyjść po pieniądze.

Powiedzieli: “Taka rzecz w naszej dzielnicy zdarza się raz na sto lat".

Tu wszyscy winszują Borysowi Andriejewiczowi i każą mu poleżeć na kozetce, aby przed

otrzymaniem pieniędzy nie zakłócić działania organizmu.

Żona powiada:
-

Ach, wyjdźcie wszyscy z pokoju. Chcę dokumentnie zastanowić się nad tym, co może

się zdarzyć, dzięki czemu nie otrzymamy tych pieniędzy.

Mija cały dzień, a z rana znowu rozlegają się wrzaski, tupotanie i ordynarne okrzyki.

Wszyscy lokatorzy spieszą na miejsce wypadku i widzą, co następuje.
Borys Andriejewicz leży w różowych kalesonach na kozetce. Szczęki mu latają, a z nosa lecą
kapki.
Żona powiada:
-

Dobrze jeszcze, że tego mojego łajdaka nie przyjęli w szeregi partii. Ale by mi numer

wyciął.
Lokatorzy powiadają:
- Aocochodzi?
-

Jakże - powiada - o co? Okazuje się, że ten mój dwa tygodnie temu, nie doczekawszy

się wygranej, zaczął jak dziecko prosić różne wysokie osobistości o rekomendacje. Dobrze,
że mu nie dali. Chciał, wiecie, zapisać się. Musielibyśmy na pewno, jak myślę, oddać połowę
pieniędzy na walkę z tym i owym, i na MOPR, i jeszcze gdzieś tam.
Jeden z lokatorów powiada:
-

Nie ma obowiązku oddawać, ale oczywiście są tacy, którzy z własnej ochoty zostawiają

sobie jakieś sześć rubli na papierosy, a całą resztę oddają na odbudowę.
Żona powiada:
-

Dobrze, że głupich do partii nie przyjmują - ale to byłby numer!

Borka krzyczy:
-

O czym tu gadać, skoro się nic nie stało. W życiu wszystko obraca się ku lepszemu.

Żona powiada:
-

Ach, wyjdźcie wszyscy z pokoju. Chcę zastanowić się, co jeszcze może się zdarzyć.

Na trzeci dzień Boria otrzymał całą sumę. Z westchnieniem dał dwudziestkę na obronę, a
resztę

background image

przyniósł do domu. I zamknął się w swoim pokoju.
Rankiem czwartego dnia rozlegają się wrzaski, pomruki, jęki, tupotanie i ordynarne
wymyślania.
To Borys Andriejewicz, pokłóciwszy się z żoną, rozwodzi się z nią i zaraz przenosi się do
pewnej panienki. Mieszkała taka jedna na drugim końcu korytarza - Fieniczka. Taka
blondyneczka. I zdaje się, że z Czuchońców. Ale taka nad podziw milusia. Szczuplutka jak
marzenie poety.

A on, spakowawszy swoje rzeczy, przenosi się właśnie do niej i tak wykrzykuje pod

adresem żony:

-Odchodzę od niej, ponieważ ujrzałem całą jej drobnomieszczańską psychikę. W tak

bohaterskich czasach napuściła mnie, abym wycofał deklarację, i ja jej tego nigdy nie
wybaczę, i za każdym razem widząc ją będę na pewno smucił się i cierpiał. Ale nie chcę jej
rzucać za darmo. Dam jej setkę i niech się, do licha, nie wtrąca do moich spraw uczuciowych.

Żona powiada:
-

No proszę! Mówiłam wam przecież.

A wówczas bratanek Wowka z Borysem Andriejewi- czem momentalnie przenoszą rzeczy

do Fieniczki i tam przez cały wieczór wyprawiają wspaniały bal.

Na szósty dzień znowu w mieszkaniu rozlegają się wrzaski, okrzyki i kobiece łzy.
-

O co chodzi? Pardon. Przepraszam, co się stało?

-

Ach, to, wiecie państwo, Borysowi Andriejewi- czowi ukradli w nocy wszystkie

pieniądze.

Ukazuje się potworny obraz okropności i przerażenia.

bladą jak kreda. Szepce słowa zdumienia i rozkłada ręce pokazując w ten sposób, jak bardzo
cierpi.

Obok niego leży na dywanie nieprzytomna Fieniczka. Ukradziono jej pantofelki i palto.
Tu dowiadujemy się, że bratanek Borki, Czuczełow, nie zdawszy jeszcze egzaminów na

szofera, uciekł w nieznanym kierunku. Ukazuje się potworny obraz podłej kradzieży ze
strony tego wściekłego krewniaka.

A wówczas pojawia się nagle brat Fieniczki, czy też diabli wiedzą kto. Też, zdaje się, z

Czuchońców. Ze znaczkiem SPO.

Prawie nic nie mówi i tylko nogami wykopuje z pokoju nadliczbowych mieszkańców.
Jako ostatni element usuwa Borkę Fomina i wali go w mordę za zmarnowane kobiece

życie plus pantofelki i palto.

Borka z okrzykami cierpienia miota się po przedpokoju z opuchniętym jak buła

policzkiem.

A wówczas jego była żona bierze go pod swoją opiekę i pozwala mu przebywać w swojej

części mieszkania.

Borka kładzie się na podłodze w jej pokoju i cierpi tak, że nawet przybyły milicjant, który

przywykł do różnych widoków, nie może na to patrzeć.

Borka odzywa się do żony:
- Ach, sam tego nie rozumiem, jak mogłem od ciebie odejść. Tylko twoja miłość zawsze

umilała moje niezmierne cierpienia. Całkiem jak nieprzytomny żyłem przez trzy dni z tą
wyblakłą Czuchonką, której zupełnie słusznie rąbnęli pluszowe pantofle i palto, a której brat
jest sam już nie wiem jaki łajdak i morderca żywych istot. Ach, miałem wtedy jakieś
zaćmienie od tych wszystkich spraw. W obecności towarzysza mili

background image

cjanta składam serdeczne przeprosiny za te wszystkie zjawiska.
Milicjant powiada:
-

Ach, przestań pan już skomleć. Serce mi się po prostu rozdziera, gdy słyszę te słowa.

Proszę pana zamilknąć i opowiadać to, co się stało, a nie to, co było. Ja - powiada - piszę
protokół, a nie poemat z życia łachmytów.
Borka powiada:
-

No to słuchaj pan. Fieniczka w nocy spała, a ja nie pamiętam, po co poszedłem na

chwilę do klozetu. Na pewno Wowka Czuczełow wszystko to przyuważył i wziął z pokoju te
pieniądze i te rzeczy.
Milicjant zapisuje to wszystko i wychodzi.
Mąż z żoną godzą się i żyją między wzajemnie w niezwykłej miłości.
Borka nie kłania się Fieniczce. A ona paraduje w nowych pantofelkach, które nie wiadomo
skąd dostała.
Siostra Fieniczki, Sima, z którą Borka pogadał, powiedziała, że ten blondynowaty, który go
pobił, to bynajmniej nie brat, ale kochanek. I tym się to wszystko tłumaczy.
Cierpienia Borki kończą się. Znowu chodzi do pracy i tam składa różne śmiałe obietnice.
Żona powiada:
-

No dobrze, co robić, jak ci się to tak podoba, to poproś kogo o rekomendację. Rwiesz się

do wszystkiego jak dzieciak, taki już jesteś.
Nagle po dwóch tygodniach wzywają Borkę na milicję. I tam oświadczają mu, że w Gagrach,
na Kaukazie, przychwycono jego bratanka Wowkę Czu-
ZABAWNA PRZYGODA
Żona pewnego urzędnika, dosyć młoda i bardzo interesująca osoba pochodząca z
drobnomieszczańskiej rodziny, zakochała się w pewnym aktorze.
Był on artystą dramatycznym i komediowym. No i zakochała się w nim.
czełowa. Roztrwonił czterysta rubli, a pozostałe pieniądze Borka może momentalnie
otrzymać z powrotem.
Borka wraca do domu z twarzą bladą jak kreda.
W ręku trzyma pieniądze. I siada na kanapce, patrzy na wszystkich niechętnie i niezupełnie
rozumie, co się stało. Żona jego powiada:
- Ach, wyjdźcie wszyscy z pokoju. Jeszcze nie wiadomo, co będzie.
Ta nieświadomość trwa przez trzy dni.
Po czym Borys Andriejewicz nagle momentalnie, ni

z

tego, ni z owego żeni się z siostrą

Fieniczki - Simą.
Z uszczęśliwienia nie chodzi przez trzy dni do roboty i wypędzają go na pół roku. Ale on na
to gwiżdże i nie przejmuje się. Składa swoje pieniądze na książeczkę. I tę książeczkę nosi
teraz na piersi na bardzo grubym sznurku.
Fieniczka oświadcza, że jest to jej obojętne. A żona powiada: “A to ci kawał!" - i
niespodziewanie wychodzi za mąż za znajomego byłego Polaka, który wprowadza się na jej
metraż, jako że takowego nie posiada.
A teraz ciekawe, co będzie, gdy Borys Andriejewicz wyda wszystkie pieniądze.
1934-1935

background image

Czy zobaczyła go na deskach scenicznych, a on olśnił ją wspaniałą grą, czy też

przeciwnie, nie widziała jego gry, a on, być może, po prostu spodobał się jej dzięki swej
artystycznej powierzchowności, dość że, mówiąc ogólnie, okropnie się w nim zakochała. I
nawet przez pewien czas nie wiedziała, jak ma postąpić: czy odejść od męża i przejść do
artysty, czy też od męża nie odchodzić, a po prostu kochać się w aktorze nie zmieniając trybu
życia.

Ale potem ujrzawszy, że aktor dramatyczny nic nie m^-ani pozycji, ani niczego

szczególnego - postanowiła^ od męża nie odchodzić. Tym bardziej że artysta również nie
płonął pragnieniem, by się z nią żenić, jako że był już człowiekiem obarczonym liczną
rodziną.

Ponieważ byli jednak w sobie wzajem zakochani, pomimo wszystko od czasu do czasu

zaczęli się spotykać.

On do niej dzwonił, a ona wstępowała do niego na próbę, by zobaczyć, jak świetnie gra

swoje role. I dzięki temu jeszcze bardziej się w nim zakochała i marzyła, aby się z nim
częściej spotykać.

Ponieważ jednak nie mieli właściwie gdzie się spotykać, więc dosłownie niby Romeo i

Julia zaczęli spotykać się na ulicy albo w kinie, albo też wstępowali do kawiarni, żeby
zamienić .z sobą czułe słówka.

Jednakże takie krótkie spotkania niewiele im oczywiście sprawiały satysfakcji i martwili

się stale, że życie układa się im niepomyślnie i że nawet nie mają gdzie porozmawiać o
swojej szalonej miłości.

Do niego oczywiście przychodzić nie mogła, jako że artysta był człowiekiem obarczonym

rodziną.

A jeśli chodzi o przychodzenie do niej, to zapraszała

go nieraz, kiedy jej małżonek był w urzędzie. Ale on wstąpił kilka razy, a potem
kategorycznie odmówił.

Jako człowiek nerwowy, obdarzony poza tym chorobliwą artystyczną wyobraźnią, bał się

po prostu przebywać u niej, ponieważ sądził, że, co tu dużo gadać, lada chwila może wejść
mąż i mogą rozpocząć się, być może, poważne rozmowy ze strzelaniną i tak dalej.

I dzięki takim myślom artysta przebywał u niej z wizytą w stanie nienormalnym i w ogóle

na wpół żywy ze strachu.

I wobec tego ona oczywiście przestała go zapraszać do siebie, widzi bowiem, że człowiek

no po prostu choruje psychicznie i robi się jak gdyby nie z tego świata.

I otóż pewnego razu powiada do niego:
- A więc tak! Jeżeli zechce się pan ze mną spotkać, to niech pan przyjdzie w najbliższy

wolny dzień do mojej przyjaciółki.

Artysta dramatyczny powiada:
- Znakomicie! Bo to, wie pani, mój zawód wymaga wyczulonych nerwów, a ja - powiada

- gdy jestem u pani, to tracę odwagę.

A miała ona serdeczną przyjaciółkę Sonieczkę. Bardzo miła osóbka z niejakim

wykształceniem. Zdaje się, że baletnica.

A mąż naszej damulki całkowicie aprobował tę znajomość twierdząc, że lepszej

przyjaciółki dla żony nie pragnie.

I oto nasza baletnica na gorące prośby swojej przyjaciółki pozwoliła jej na spotkanie w

swoim mieszkaniu dla pertraktacji z ukochanym mężczyzną.

background image

I oto rankiem w dniu wolnym od pracy nasz artysta, wystroiwszy się elegancko, pognał

na tę randkę.

A trzeba dodać, że w tramwaju przydarzył mu się niewielki epizod i konflikt z sąsiadem.

No, po prostu łagodna pyskówka, krzyki i tak dalej. W wyniku tego nasz artysta, będąc
człowiekiem niepohamowanym, uniósł się nieco bardziej, niż należy. I gdy sąsiad po
pyskówce wysiadł z tramwaju, nasz artysta nie wytrzymał i plunął na niego. I był bardzo
zadowolony, że tramwaj szybko ruszył i znieważony sąsiad nie mógł już go dogonić, jak tego
pragnął.

Jednakże ten konflikt nie zepsuł humoru naszemu artyście. Spotkał się ze swoją sympatią

i poszli razem do przyjaciółki, która mieszkała w wielorodzinnym mieszkaniu w niewielkim,
ale przytulnym pokoiku, do którego klucz znajdował się teraz w ich posiadaniu.

I oto weszli do pokoju, usiedli na kanapie, aby pomówić o swojej przyszłości, gdy wtem

do drzwi ktoś zastukał.

Młoda osoba dała artyście znak, aby się nie odzywał, ale artysta i bez tego zastygł bez

słowa.

Wtem za drzwiami rozległ się głos:
- Proszę mi powiedzieć, czy ona szybko wróci?
Nasza bohaterka, usłyszawszy ten głos, okropnie zbladła i szepnęła aktorowi, że to głos

jej męża i że pewno mąż zobaczył ich na ulicy, a teraz ich wyśledził.

Artysta dramatyczny, usłyszawszy o takim zaskoczeniu, po prostu aż się zatrząsł i

zadygotał, i wstrzymawszy oddech położył się na kanapie, z żałością spoglądając na swoją
sympatię.

A głos za drzwiami powiada:

304
20 - Punki widzenia
__ W takim razie napiszę kartkę. Proszę powiedzieć, ie tu byłem.
I oto mąż naszej bohaterki (a był to rzeczywiście on) napisawszy kartkę wsunął ją pod drzwi i
sam wyszedł.
Nasza damulka, bardzo zdziwiona, momentalnie chwyciła tę kartkę i zaczęła ją czytać. Po
czym zaczęła głośno łkać, jęczeć i padać na kanapę.
Artysta dramatyczny, kiedy przyszedł nieco do przytomności na dźwięk kobiecego głosu,
również z pewnym zdziwieniem przeczytał tę kartkę, która brzmiała:
“Sonieczko, moje maleństwo! Przypadkiem wcześniej dziś jestem wolny i wpadłem do
ciebie, ale - niestety! - nie zastałem. Wstąpię o trzeciej. Całuję mocno. Mikołaj".
Nasza bohaterka przez łzy i łkania tak mówi do artysty:
-

Co by to mogło znaczyć? Jak pan sądzi?

Artysta pówiada:
-

Prawdopodobnie pani mąż interesuje się pani przyjaciółką. I wstąpił tutaj na pewno,

żeby odetchnąć od swego życia rodzinnego. Teraz może pani mieć już spokojne sumienie -
pani pozwoli pocałować się w rączkę.
I już chciał unieść jej rączkę do swoich opierzchłych warg, gdy nagle rozlega się wściekłe
walenie do drzwi. I za drzwiami słychać zaniepokojony głos przyjaciółki:
-

Ach, proszę szybko otworzyć! To ja. Czy nie było tu nikogo podczas mojej

nieobecności?
Słysząc te słowa nasza damulka momentalnie wybuchła łkaniem i otworzywszy drzwi z
płaczem podała przyjaciółce pozostawioną kartkę.

background image

Ta, przeczytawszy kartkę, zmieszała się nieco i powiedziała:
-

Nie ma w tym nic dziwnego. A skoro państwo już wszystko wiecie, to nie będę tego

ukrywała. A w ogóle to proszę natychmiast stąd wyjść, ponieważ ma mnie ktoś odwiedzić.

Nasza dama powiada:
-

To znaczy jaki ktoś? Z kartki widać, że do ciebie zaraz przyjdzie mój mąż. Dobre

sobie! - wyjść w takiej chwili. A może ja chcę popatrzeć, jak ten łajdak przestąpi próg tego
burdelu.

Młodzieniec, któremu po prostu zepsuł się nastrój z powodu tych wszystkich tarapatów,

chciał już się z tego wycofać, ale nasza damulka w zdenerwowaniu nie pozwoliła mu wyjść.

Oświadczyła:
-

Zaraz przyjdzie tu mój mąż i wtedy przetniemy ten zaplątany węzeł.

Usłyszawszy słowa bliższe leksykonowi życia wojskowego, artysta znalazł czapkę i

zaczął już bardziej energicznie żegnać się i wychodzić. Ale w tym momencie pomiędzy
przyjaciółkami zaczęła się pyskówka i sprzeczka odnośnie jego samego - czy powinien
wyjść.

Z początku obie przyjaciółki chciały zostawić go jako dowód rzeczowy aż do przyjścia

męża. Pierwsza - żeby pokazać mężowi, co za ptaszek z tej jej przyjaciółki, która wpuściła
ich do swego pokoju, a druga - żeby pokazać, jaka jest ta jego żona.

Ale później odmieniły się ich zamiary. Przyjaciółka nagle zlękła się kompromitacji, a

żona nie chciała stracić w oczach męża. I kiedy się co do tego zgodziły,
kazały naszemu artyście natychmiast jak najszybciej wyjść-

I ledwo ten ostatni, zadowolony z takiego obrotu rzeczy, zaczął się żegnać, gdy naraz

znowu rozległo się stukanie do drzwi. I rozległ się głos męża:

-

Kochana Soniu, to ja! Otwórz!

W tym momencie zapanowała w pokoju panika i zamieszanie.
Artysta dramatyczny natychmiast upadł na duchu i pełen okropnej żałości chciał położyć

się na kanapie, aby udawać chorego albo umierającego, ale w porę pomyślał, że, przy takiej
poziomej pozycji można na niego skierować atak jako na lekkomyślnie leżącego na kanapie.

I wobec powyższego zaczął miotać się po pokoju zaczepiając o wszystko nogami i robiąc

okropny hałas i stukot.

Przybyły mąż, stojąc za drzwiami, niezmiernie się zdziwił tej zwłoce i hałasom i zaczął

już bardziej energicznie walić w drzwi, sądząc, że w pokoju dzieje się coś szczególnego.

A wtedy przyjaciółka powiada do artysty:
-

Te oto drzwi prowadzą do pokoju mojego sąsiada. Zaraz je panu otworzę. Pan tam

wejdzie, a drzwi stamtąd prowadzą do przedpokoju i na schody. Życzę wszystkiego
najlepszego!

I szybciutko podnosi haczyk u drzwi, i każe artyście, aby jak najprędzej wyszedł,

zwłaszcza że przybyły mąż słysząc w pokoju hałasy zaczął wyważać drzwi z zawiasów, żeby
wejść do pokoju. Wówczas nasz artysta wyleciał jak z procy do sąsiedniego pokoju i już
chciał wyjść na korytarz, gdy nagle zauważył, że drzwi na

background image

korytarz zamknięte były z zewnątrz prawdopodobnie na kłódkę.

Artysta już chciał zawrócić, żeby powiedzieć dwóm paniom, w jakim się znalazł

krytycznym położeniu-że drzwi są zamknięte i że nie może wyjść. Jednakże było już za
późno.

Do tamtego pokoju został wpuszczony mąż i zaczęła się tam rozmowa, przy której nagłe

wejście artysty byłoby nader niepożądane.

Wówczas artysta, który był człowiekiem niezrównoważonym, natychmiast osłabł z

nadmiaru wydarzeń i czując skrajny upadek sił i zawrót głowy, położył się na łóżku w
przeświadczeniu, że jest tu całkowicie bezpieczny.

I oto leży sobie na łóżku, i do głowy przychodzą mu różne okropne myśli - o tym i o

owym, a zwłaszcza
0 bezsensie uniesień miłosnych. Wtem słyszy, jak ktoś w przedpokoju pobrzękuje kłódką.
'Słowem, ktoś usiłuje otworzyć drzwi i pewno zaraz wejdzie do pokoju.

I nagle rzeczywiście drzwi się otwierają, i na progu ukazuje się mężczyzna z

koszyczkiem ciastek i z butelką wina.

Przybyły, ujrzawszy, że ktoś leży na jego łóżku, otwiera usta ze zdziwienia i nic z tego nie

rozumiejąc chce zatrzasnąć za sobą drzwi.

Artysta zaczyna przepraszać i bełkotać różne słowa

1nagle z przerażeniem spostrzega, że przybyły właściciel pokoju to nikt inny, tylko ten facet,
któremu z rana napyskował i na którego plunął z platformy tramwaju.

Nie licząc już, że ujdzie cało, nasz artysta niby małe dziecko kładzie się na łóżku, sądząc,

że to w najgorszym razie tylko sen, który zaraz minie, a wtedy nastąpi
wspaniałe życie bez żadnych specjalnych nieprzyjemności i scysji.
Przybyły, u którego zdziwienie przemogło gniew, powiada żałośliwym głosem:
-

I cóż to się dzieje, proszę państwa? Zaraz do mnie przyjdzie znajoma, a tu, patrzcie

państwo, rozsiadła się w moim pokoju jakaś morda. Jak on tu wszedł? Przez zamknięte
drzwi?
Artysta, widząc, że mu nie wyłamują rąk i nie biją go po pysku, mówi ze swadą:
-

Ach, pardon! Natychmiast stąd wyjdę. Tylko na sekundę położyłem się, żeby

odpocząć... Nie wiedziałem, że to pańskie łóżko... Dostałem zawrotu głowy z nadmiaru
wydarzeń...
Tu właściciel pokoju, u którego gniew znowu przemógł zdziwienie zaczął krzyczeć:
-

Ależ to skandal! Patrzcie państwo, zwalił się z nogami na moje łóżko. A ja może nawet

swoim znajomym nie pozwalam włazić tam z nogami. Cóż to za nowe zwyczaje! Co za
łajdak!
I podbiega do artysty, chwyta go za ramiona i dosłownie wytrząsa z łóżka. Nagle spostrzega,
że osoba artysty jest mu znana z porannego incydentu.
Tu następuje niewielka pauza.
Właściciel mieszkania nic nie rozumiejąc powiada:
-

Ach, trafiłeś jednak do mnie, ty rybie ucho!

I chce go złapać za gardło.
Ale w tej samej chwili rozlega się delikatne stukanie do drzwi. Właściciel pokoju powiada:
-

Noj dziękuj Bogu, że do mnie właśnie przyszła dama, której oczekuję. Bo inaczej to

bym z ciebie natychmiast zrobił marmoladę.

background image

I wziąwszy artystę za kołnierz, ciągnie go ku drzwiom, aby wypchnąć do przedpokoju jak

szmatę, na co artysta w pełni pozwala i jest nawet zadowolony.

Ale wtem otwierają się drzwi i na progu pokoju staje dość interesująca osóbka, która

przyszła z wizytą do właściciela pokoju i stała się w pewnym sensie jak gdyby wybawicielką
naszego sławetnego artysty.

Jednakże nasz artysta na widok tej osoby cofnął się ze zdumienia i aż się zachwiał,

ponieważ ta przybyła osoba była jego małżonką.

I jeśli chodzi o zbieg okoliczności, to było to rzeczywiście coś zdumiewającego.
Tu nasz artysta, tak milkli wy w ciągu ostatnich dwóch godzin, zaczął po prostu

wrzeszczeć i awanturować się, żądając od żony wytłumaczenia, co znaczy ta tajemnicza
wizyta.

Zona zaczęła płakać i łkać, i oświadczać, że jest to jej kolega biurowy i że faktycznie

czasami wstępuje do niego na herbatę z ciastkami.

Zmieszany kolega biurowy powiedział, że teraz, ponieważ są skwitowani, mogliby się

pogodzić i napić się herbaty w trójkę. Na co aktor wybuchł takim wściekłym wrzaskiem i
wymyślaniami, że żona wpadła w histerię. A jej kolega biurowy znów zabrał się do bicia,
przypomniawszy sobie, że został znieważony przez oplucie.

A wówczas wszyscy sąsiedzi przybiegli popatrzeć, co się u nich dzieje.
Pomiędzy obecnymi znaleźli się także damulka z mężem i z przyjaciółką.
Kiedy dowiedzieli się, co zaszło, cała szóstka zebrała się w pokoju i zaczęła się naradzać,

co robić.
fa z baletu tak powiada do swojej przyjaciółki: P To zupełnie proste. Ja wychodzę za mąż za
Mikołaja. Artysta żeni się z tobą, a z tych dwojga kolegów biurowych też będzie całkiem
szczęśliwa para pracująca

w

jednej instytucji. Tak właśnie należy zrobić.

Kolega biurowy, do którego przyszła żona artysty, powiada:
-

Proszę bardzo, też mi pomysł! Ona ma, zdaje się, kupę dzieciaków i ja mam $ię z nią

żenić. Też, wiecie państwo, znaleźliście durnia.
Artysta dramatyczny powiada:
-

Proszę nie obrażać mojej żony. Tym bardziej że nie mam zamiaru wydawać jej za

pierwszego lepszego.
Żona artysty powiada:
Jj Akurat ja bym się do niego przeniosła. Spójrzcie państwo na ten jego pokój! Czy mogę tu
mieszkać we czworo z dziećmi? Kolega biurowy powiada:

- A ja ciebie z dziećmi nie dopuszczę do tego pokoju na odległość armatniego strzału. Ma

takiego łajdaka za męża i jeszcze chce mi odebrać pokój. Widzę, jeden już leży na moim
łóżku.
Sonieczka z baletu powiada kompromisowo:

- No to zróbmy tak: ja wyjdę za Mikołaja, artysta z żoną zostanie po dawnemu, a z żoną

Mikołaja ożenimy tego durnia kolegę.
Kolega biurowy powiada:

- Jeszcze czego! Coraz to lepiej. Już lecę się z nią zarejestrować. Jeszcze czego! Ależ ja tę

wywłokęporaz pierwszy w życiu widzę. A przy tym może to złodziejka kieszonkowa!
Artysta powiada:

background image

-

Uprasza się nie obrażać naszych pań. Uważam, że to właściwe wyjście.

Nasza damulka powiada:
-

No nie, wiecie państwo. Nie mam zamiaru nigdzie wyprowadzać się z mego

mieszkania. Mamy trzy pokoje z łazienką. I nie zamierzam pętać się po wspólnych
mieszkaniach.

Sonieczka powiada:
-

Przez tych trzech łajdaków wszystkie pary się nam rozpadają - a byłoby tak świetnie.

Ja za Mikołaja, ta za tego. A ci tak.

Tu pomiędzy paniami zaczęła się ordynarna scysja i porachunki o to i o tamto. Po czym

mężczyźni ze ściśniętym sercem postanowili, że wszystko powinno zostać po dawnemu. I z
tym postanowieniem rozeszli się.

Jednakże całkowicie po dawnemu już nie wyszło. Sonieczka wkrótce wyszła za mąż za

swego sąsiada, biurowego kolegę żony artysty. I do niej zaczął od czasu do czasu
przychodzić w gości nasz artysta, który spodobał się jej dzięki swojemu łagodnemu,
bezbronnemu charakterowi.

A nasza bohaterka, rozczarowawszy się do mieszczańskiego charakteru artysty, zakochała

się w pewnym fizjologu. Jeśli chodzi o Mikołaja, to ten, jak się zdaje, nie ma teraz romansów
i całkowicie pogrążył się w pracy, ale z Sonieczką czasami się zresztą spotyka i w wolne od
pracy dni często jeździ z nią za miasto.
1935
m
WODNA FEERIA

Technika nasza zrobiła ogromny skok naprzód. Osiągnięcia w dziedzinie techniki

przestały już zadziwiać publiczność.

Zdarzają się jednak poniektóre fakty, zdumiewające swą wspaniałością. Aż dziw bierze,

jak są niespodziewane.

Jeszcze dziesięć lat temu zdawałoby się, że nic podobnego nie mogłoby się odbyć na

kartach naszego życia. A obecnie jest to już zjawisko codzienne, dające realna korzyść
ludności.

Krótko mówiąc, oto co niedawno wydarzyło się w Leningradzie.
Pewien moskiewski pracownik kinematografii przybył do Leningradu w sprawach

służbowych i stanął w hotelu “Europa".

Wspaniały, wygodny numer. Dwa łóżka. Łazienka. Dywany. Obrazki. Wszystko to, rzec

można, usposabiało naszego przyjezdnego do widywania się z ludźmi i przyjemnego
spędzania czasu.

Słowem, zaczęli do niego przychodzić znajomi i przyjaciele.
I jak to zawsze bywa, niektórzy spośród jego przyjaciół odwiedzając go korzystali z

kąpieli. Jako że wielu mieszka w lokalach, gdzie nie ma łazienek. A chodzić do łaźni,
faktycznie, wiele osób niezbyt lubi i w ogóle zapomina o tej zwyczajowej procedurze. A tu
taka dogodna okazja: odwiedziło się przyjaciela, pogadało się, pofilozofowało, a
jednocześnie wzięło się kąpiel. Tym bardziej że i woda gorąca, i urzędowe prześcieradło, i
tak dalej.
313

background image

I wiele osób, oczywiście, dlatego lubi przyjezdnych przyjaciół.
Krótko mówiąc, po jakichś pięciu dniach naszego przyjezdnego z Moskwy poniekąd

nawet zmęczyło podobnie bezwzględne postępowanie przyjaciół. Ale oczywiście hamował
się do ostatniej chwili, gdy wreszcie wybuchła katastrofa.

Właśnie jakoś przed wieczorem przyszło do niego prawie że naraz sześciu znajomych.
Gadu-gadu i oto goście utworzyli do tej łazienki niewielką kolejkę.
Trzy osoby szybko się wykąpały i napiwszy się herbatki wyszły. Ale czwartą osobą była

starsza pani. Krewna przyjezdnego. I ta kąpała się wyjątkowo długo. A nawet, zdaje się, prała
coś ze swojej garderoby.

A grzebała się tam tak długo, że moskwiczanin i reszta gości po prostu dostali chandry.

Przeszło godzinę i kwadrans siedziała w łazience.

Ale jako że była to rodzona ciotka naszego moskwi- czanina, więc nie pozwolił on

przyjaciołom na żadne ekscesy pod jej adresem.

Krótko mówiąc, kiedy wyszła, było już dobrze po północy.
Jeden z przyjaciół nie chciał już dłużej czekać i poszedł sobie. A drugi, wyjątkowo uparty

i nachalny, pomimo wszystko, za wszelką cenę chciał się bezwarunkowo dzisiaj wykąpać,
aby jutro nie wiadomo po co być czystym.

I oto nareszcie doczekał się wyjścia ciotki. Wyszorował wannę. I puścił gorącą wodę. A

sam położył się na kozetce i czekał, aż się napełni wanna;

Lecz jakoś tak wypadło, że z przemęczenia zasnął.

W dodatku moskwiczanin też zdrzemnął się na kanapie.

Tymczasem woda wypełniwszy wannę przelała się przez wierzch i wkrótce zalała numer,

a nawet przeciekła na dolne piętro. A jako że na dole był salon, a tam nikogo nie było, więc
katastrofę nie od razu dostrze- żono.

Krótko mówiąc, dopiero silny gorąc i para obudziły obu naszych przyjaciół. Przy czym

moskwiczaninowi, jak potem opowiadał, śniło się, że przebywa w miejscowości kuracyjnej,
gdzie są cieplice.

Ale gdy się obudził, ujrzał, że cały pokój zalała woda, a po powierzchni pływają pantofle,

gazety i różne drewniane przedmioty.

Gorąca woda naturalnie nie pozwoliła od razu powstrzymać powodzi, jako że przyjaciele

nie zdecydowali się dobiec do wanny, aby zakręcić kran. Siedzieli na kanapach i nie mieli
odwagi spuścić nóg do buchającej parą wody.

Lecz potem, z trudem przesuwając krzesła i skacząc z jednego na drugie, przerażony

przyjaciel moskwicza- nina dostał się jakoś do wanny i kran przykręcił.

Gdy tylko zamknęli kran i woda zaczęła gdzieś wyciekać, do pokoju wbiega pobladła na

twarzy administracja.

Administracja obejrzała wannę i dolne piętro i zaczęła naradzać się nad czymś z

wezwanym inżynierem.

A tymczasem między naszymi przyjaciółmi wybuchła groźna kłótnia: kto winien i kto ma

płacić odszkodowanie.

Przyjaciel moskwiczanina, ledwo dysząc ze strachu, powiedział, że ze czterdzieści rubli

jakoś tam pokryje,

background image

ale nadwyżkę niech płaci właściciel pokoju, który lekkomyślnie pozwala kąpać się osobom
postronnym.
Tu między nimi wybuchła kłótnia, która mogłaby mieć groźne następstwa, gdyby obok nie
stała administracja.
Moskwiczanin drżącym włosem powiada do administracji:
-

Powiedzcie, ileż wreszcie może wynieść odszkodowanie?

Administracja powiada:
-

Widzi pan, na dole w salonie rozmyło sztukaterie: jedną dużą antyczną figurę i trzy

aniołki. Tak że to bardzo powiększy wydatki.
Usłyszawszy o sztukateriach i aniołkach, przyjaciel moskwiczanina dosłownie zadrżał.
Moskwiczanin spoglądając na administrację wyszeptał:
- A na jaką sumę rozmyło te aniołki?
Inżynier powiada:
-

Sądzimy, że jakieś siedem-osiem tysiączków ta operacja będzie kosztowała...

Suma ta absolutnie pozbawiła sił moskwiczanina, tak że na pół przytomny położył się na
kanapie.
A przyjaciel jego dał się poznać z brzydkiej strony. Postąpił jak łobuz, usiłując, jak by to
powiedzieć, zwiać po angielsku. Ale zatrzymała go słaba, lecz uczciwa ręka przyjezdnego.
Przyjezdny moskwiczanin z trudem obracając językiem powiada do administracji:
-

A ze dwa tysiączki nie starczy? W ostateczności nie muszę przecie stawiać tych

aniołków. Nie takie teraz czasy, żeby fundować takie owakie aniołki...

Administracja powiada:
_ Ależ pan się niepotrzebnie gorączkuje i targuje, ponieważ odszkodowania od pana nie

żądamy.

Na te słowa przyjaciel moskwiczanina przymknął oczy> gdyż myślał, że to sen.
Zaś administracja powiada:
_ Do pana nie mamy żadnej pretensji. To nasze niedopatrzenie techniczne. Po prostu źle

obliczyliśmy odpływ wody, a to jest naszym technicznym brakiem.

Inżynier natychmiast wyjaśnił to naukowo. Wskazując na wannę powiada:
- Proszę popatrzeć, tu u góry wanny jest taka dziurka, przez którą powinna wypływać

woda w miarę napełniania się wanny. Przy naukowo prawidłowej kalkulacji woda "nie ma
prawa przelać się poza brzeg. Ale tu wyszły na jaw pewne nasze niedociągnięcia techniczne,
a dziurka, jak to właśnie można było zauważyć, nie zdążyła pochłonąć wypływającego płynu.
Wobec powyższego bardzo przepraszamy za sprawienie kłopotu. W przyszłości to się nie
powtórzy. Naprawimy, to są techniczne niedociągnięcia, które nie mogą się wydarzyć w
naszej wspaniałej epoce.

Na te słowa przyjaciel moskwiczanina chciał uklęknąć, aby podziękować administracji i

losowi, ale przyjezdny nie pozwolił mu tego uczynić.

Powiada do inżyniera: Faktycznie, inaczej być nie może. Ale proszę mi powiedzieć, kto

mi wynagrodzi moje straty: zniszczyły mi się nocne pantofle i zamokła walizka; tak że dzięki
waszym technicznym niedociągnięciom coś się tam, być może, zepsuło.

Administracja powiada:

background image

- Niech pan napisze zażalenie - damy panu odszkodowanie.
Na drugi dzień moskwiczanin otrzymał czterdzieści osiem rubli za zamokłą walizkę.
Przyjaciel moskwiczanina też chciał skorzystać z okazji, żeby urwać jakąś sumkę na

konto techniki, ale mu się to nie udało, ponieważ nie miał prawa przebywać w nocy w
cudzym pokoju.

Na drugi dzień przyszedł jednakże do hotelu i wykąpał się, pomimo że moskwiczanin był

z tego bardzo niezadowolony, a nawet się zirytował.
1935
DZIEJE CHOROBY

Szczerze mówiąc, wolę chorować w domu.
Oczywiście, co tu gadać, w szpitalu, być może, jaśniej jakoś i kulturalniej. I możliwe, że

bardziej tam zważają na kaloryczność pożywienia. Ale, jak to powiadają, w domu i pomyje
smakują.

Do szpitala zawieziono mnie z tyfusem brzusznym. Rodzina myślała, że w ten sposób

ulży mi w moich niezmiernych cierpieniach.

W tym sęk tylko, że nie osiągnęli celu, jako że tafił mi się jakiś osobliwy szpital, gdzie

nie wszystko mi się spodobało.

Tak czy inaczej, przewożą chorego, zapisują go do księgi, a ten naraz czyta plakat

wiszący na ścianie: “Wydawanie zwłok od 3-ej do 4-ej". Nie wiem, jak tam inni chorzy, ale
jeśli chodzi o mnie, to po prostu
zachwiałem się na nogach, gdy przeczytałem to wezwanie. Zwłaszcza że mam silną
gorączkę, że życie w ogóle, być może, ledwo di się w moim organizmie, może nawet wisi na
włosku - a tu człowiek musi czytać takie
rzeczy.

Zwróciłem się do mężczyzny, który mnie zapisywał:
-

Cóż to - powiadam - towarzyszu felczerze, takie parszywe napisy wywieszacie? Bądź

co bądź - powiadam - chorych nie interesuje taka lektura.

Felczer czy też, jak mu tam teraz: pomlek, czyli pomocnik lekarza, zdziwił się, że w ten

sposób mówię, i powiada:

-Widzieliście go, chory, ledwo nogami porusza, para mu z gęby bucha z gorączki, a

jeszcze - powiada - z samokrytyką na wszystkich wyjeżdża. Jeżeli - powiada - pan
wyzdrowiejesz, w co wątpię, to proszę bardzo, możesz pan sobie krytykować, bo jak nie, to
faktycznie między trzecią a czwartą wydamy pana w postaci tego, co tu stoi napisane, a
wtedy to pan popamięta.

Chciałem tego pomleka pierwszorzędnie za to objechać, ale jako że miałem wysoką

gorączkę, trzydzieści dziewięć i osiem, więc dałem chwilowo spokój.

-Zaczekaj, zaczekaj, lewatywo, jeszcze mi odpowiesz za swoje grubiaństwo, jak tylko

wyzdrowieję. Czy chorzy - powiadam - powinni słuchać takiego ględzenia? To - powiadam -
pozbawia ich moralnych sił.

Felczer zadziwił się, że ciężko chory tak swobodnie prowadzi z.nim konwersację, i od

razu uciął rozmowę.

A właśnie podbiegła siostrzyczka:
-

Proszę, niech chory pójdzie ze mną na punkt myjny.

background image

Ale te słowa też mnie dotknęły do żywego.
-

Nazywalibyście to raczej - powiadam - łazienką, nie punktem myjnym. Tak - powiadam

- jakoś ładniej, to wzbudza w chorym wznioślejsze uczucia. Nie jestem |— powiadam —
koniem, żeby mnie myć w punkcie.
Siostra powiada:
-

Zdawałoby się, że chory, a tu na takie — powiada - subtelności zwraca uwagę. Pewno

pan - powiada - nie wyzdrowieje, bo pan zanadto nos do wszystkiego wtyka.
Tu przyprowadziła mnie do łazienki i kazała się rozbierać.
1 oto zaczynam się rozbierać, a tu naraz widzę, że wannie nad wodą sterczy już jakaś głowa.
I naraz widzę, że w wannie siedzi jak gdyby staruszka, pewno jakaś chora.
Mówię do siostry:
-

Gdzieżeście mnie, dranie, przyprowadzili - do damskiej łazienki? Tu - powiadam - już

ktoś się kąpie.
Siostra powiada:
-

Ależ tu siedzi tylko jedna chora staruszka. Niech pan na nią nie zwraca uwagi. Ona ma

wysoką gorączkę i na nic nie reaguje. Tak że niech się pan rozbiera bez żadnej krępacji. A
tymczasem staruszkę wyjmie się z wanny i naleje się dla pana świeżej wody.
Powiadam:
-

Staruszka nie reaguje, ale ja, być może, jeszcze reaguję. I — powiadam - jest mi

zdecydowanie przykro patrzeć na to, co tam u was pływa w wannie.
Wtem znowu przychodzi pomiek.
-

Po raz pierwszy - mówi - widzę takiego grymaśne- go chorego. To mu, draniowi, złe,

tamto niedobre.
Umierająca starowinka kąpie się, a ten jeszcze zgłasza pretensje. Staruszka ma, być może,
czterdzieści stopni gorączki i nic do jej świadomości nie dociera. Wszystko widzi jak przez
mgłę. A już bynajmniej, że tak powiem, pański widok ani na pięć minut nie zatrzyma jej na
tym świecie ponad program. Nie - powiada - wolę, gdy przychodzą do nas chorzy w stanie
nieprzytomnym, przynajmniej wszystko im odpowiada, ze wszystkiego są zadowoleni i nie
wdają się z nami w naukowe dyskusje.

Wtem odzywa się z wanny staruszka:
- Wyjmijcie - powiada - mnie z wody, bo jak nie, to sama wyjdę i wszystkich was tutaj

objadę z góry na dół.

Tamci zajęli się staruszką, a mnie kazali się rozbierać. A kiedy się rozbierałem,

momentalnie napuścili do wanny gorącej wody i kazali mi tam włazić.

A znając mój charakter, nie sprzeczali się już ze mną i starali mi się we wszystkim

przypochlebiać. Tyle że po kąpieli dali mi jakąś ogromną bieliznę nie na mój rozmiar.
Myślałem, że to umyślnie, zezłości podrzucono mi taki komplet nie na moją miarę, ale
później przekonałem się, że to u nich normalne zjawisko. Tutaj niscy chorzy z zasady nosili
wielkie koszule, a wysocy- małe.

A mój komplet okazał się nawet lepszy niż inne. W mojej koszuli stempel szpitalny był na

rękawie i nie psuł ogólnej panoramy, a inni szpitalne stemple mieli to na plecach, to na
piersiach, i fakt ten moralnie ubliżał ludzkiej godności.

Ponieważ jednak gorączka coraz bardziej mi rosła, więc nie zabierałem już głosu w tej

kwestii.

Położono mnie w niewielkiej salce, gdzie leżało koło

21 - Punkt widzenia

background image

trzydziestu chorych różnego asortymentu. I niektórzy, zdaje się, byli nawet ciężko chorzy. A
inni na odwrót - byli na wyzdrowieniu. Jedni gwizdali. Inni grali w warcaby. Jeszcze inni
włóczyli się po salach i głośno odczytywali wszystko, co było wypisane nad łóżkami.

Powiadam do siostrzyczki:
— Może trafiłem do szpitala wariatów, to niech mi pani powie to wyraźnie. Co rok -

powiadam - leżę po szpitalach i nigdy nic podobnego nie widziałem. Wszędzie cisza i spokój,
a u was jak na jarmarku.

Siostra na to:
— A może pańska osoba każe położyć się na osobnej sali i postawić wartownika, który

by od osoby pchły i muchy odganiał?

Podniosłem krzyk, żądając, żeby przyszedł naczelny lekarz, lecz zamiast niego naraz

zjawił się tamten felczer. A ja byłem już w stanie osłabienia. I na jego widok ostatecznie
straciłem przytomność.

Ocknąłem się, tak sobie kombinuję, dopiero po jakichś trzech dniach.
Siostrzyczka mówi do mnie:
— No, powiada, ma pan wprost żelazny organizm. - Pan - powiada - przeszedł przez

wszystkie próby. Nawet przypadkiem przy otwartym oknie pana położyliśmy, a jednak
niespodziewanie zaczął pan zdrowieć. A teraz - powiada - jeżeli się pan przypadkiem nie
zarazi od chorych sąsiadów, to - powiada - można będzie panu z całego serca winszować
wyzdrowienia.

Jednakowoż organizm mój nie uległ więcej chorobom, jedynie tylko przed samym

wypisaniem się zachorowałem na dziecinne niedomaganie - koklusz.

Siostrzyczka powiada:
-

Najpewniej złapał pan zarazę z sąsiedniej oficyny. Tam mamy oddział dla dzieci. A

pan zapewne nieostrożnie konsumował z talerza, z którego jadło zakoklu- szowane dziecko. I
tylko dlatego pan zachorował.

W ogólności jednak organizm wkrótce przemógł chorobę i znów zacząłem zdrowieć. Ale

gdy doszło do wypisywania się, to i na tym punkcie, jak to się mówi, wycierpiałem się dosyć
i znów zachorowałem, tym razem na chorobę nerwową. Na tle nerwowym pojawiły mi się na
skórze drobne pryszczyki, coś w rodzaju wysypki.

A lekarz powiedział:
-

Niech pan przestanie się denerwować, to panu z czasem przeminie.

A denerwowałem się po prostu dlatego, że mnie nie wypisywali. To zapominali, to znów

czegoś im brakowało, to znów ktoś nie przyszedł i nie można było odnotować. To wreszcie
zaczęło się u nich poruszenie wśród żon pacjentów i cały personel opadał z sił.

Felczer powiada:
-

Mamy takie przepełnienie, że po prostu nie nadążamy z wypisywaniem chorych. W

dodatku ma pan tylko osiem dni nadwyżki i już pan robi raban. A tu niektórych
ozdrowieńców po trzy tygodnie nie wypisuje się i siedzą cicho.

Ale wkrótce wypisano mnie i powróciłem do domu.
Małżonka powiada:
| Wiesz, Pietia, tydzień temu tośmy myśleli, żeś się przespacerował na tamten świat, gdyż

ze szpitala przyszła kartka, gdzie pisało: “Po otrzymaniu niniejszego należy się zgłosić
natychmiast po odbiór zwłok męża".

Okazuje się, że małżonka moja pobiegła do szpitala,

background image

ale tam przeprosili ją za pomyłkę, która wydarzyła się w buchałterii. Ktoś inny im zmarł, a
oni nie wiadomo dlaczego podejrzewali mnie, choć właśnie w tym czasie byłem już zdrowy,
tylko że na tle nerwowym oblazły mnie pryszcze. W ogólności zrobiło mi się jakoś przykro z
powodu tego wypadku i chciałem pognać do szpitala, aby nawymyślać komu popadnie, ale
jak przypomniałem sobie, co się tam dzieje, dałem spokój i nie poszedłem .

Od tego czasu choruję w domu.

1936
STYPA

Niedawno zmarło się pewnemu sympatycznemu człowiekowi.
Był to, rzecz jasna, zupełnie niepozorny pracownik. Ale kiedy, jak to się mówi, dobiegł

kresu swojej ziemskiej wędrówki, zaczęło się o nim mówić, ponieważ był to człowiek bardzo
sympatyczny i znakomity wykonawca swojego zawodu.

Bardzo go wszyscy chwalili i zwrócili na niego uwagę po zgonie.
Wszyscy zwrócili uwagę, jak czyściutko i kulturalnie się ubierał. I w jakim porządku

utrzymywał swój warsztat pracy: zdmuchiwał z niego kurz i każdą śrubkę wycierał watką.

A w dodatku zawsze utrzymywał się na ideowym poziomie.
Tego lata na przykład zachorował. Zrobiło mu się

słabo na działce. W dzień wolny od pracy wyszedł na swoją działkę i coś tam robił.
Pielęgnował rośliny j owoce. Nagle zrobiło mu się słabo. Zakręciło mu się w głowie i upadł.

Kto inny na jego miejscu narobiłby krzyku: “Dajcie mi kropli walerianowych!" albo też

“Wezwijcie do mnie profesora!". A on się o swoje zdrowie bynajmniej nie niepokoił. I kiedy
upadł, rzekł: “Ach, zdaje się, że upadłem na grządkę i zgniotłem karotkę".

Ludzie chcieli pobiec po lekarza, ale on nie zgodził się na odrywanie od pracy roboczych

rąk.

Ale mimo to odniesiono go do domu i tam pod opieką najlepszych lekarzy przechorował

całe dwa miesiące.

Oczywiście urządzono mu wspaniały pogrzeb. Muzyka grała pogrzebowe walce. Za

trumną szło wielu kolegów z pracy.

Wygłaszano bardzo uroczyste mowy. Chwalono go i podziwiano, jacy to ludzie chodzą

po ziemi.

A pod koniec jeden z jego bliskich przyjaciół, który stał obok wdowy, powiedział:
- Tych, co by chcieli uczcić pamięć przyjaciela i kolegi, wdowa zaprasza do domu na

herbatę.

A wśród żałobnych gości był jeden z kolegów biurowych nieboszczyka, niejaki M.

Faktycznie to ten M. nie znał zbyt dobrze nieboszczyka. Ale widział go w pracy kilka razy.

I teraz, kiedy wdowa zaprosiła gości na herbatę, ten M. wziął i też poszedł. A poszedł, jak

to się mówi, z dobroci serca. Nie miał żadnych tam ubocznych myśli. I na stypę poszedł
wcale nie po to, żeby się zaprawić. Szczególnie że teraz żarcie nikomu nie dziw

background image

ne. A poszedł po prostu z pobudek ideowych. “Dobry z niego był człowiek - pomyślał sobie -
wstąpię - pomyślał - i posłucham, jak go wspominają krewni, a przy okazji posiedzę sobie w
cieple."
No i, znaczy się, poszedł razem z jakąś grupą.
No i przychodzą wszyscy do mieszkania. Stół, wiadomo, nakryty. Poczęstunek. Różne
różności.
Wszyscy zdjęli okrycia. I nasz M. również zdjął kaszkiecik i palto. I chodzi pomiędzy
żałobnymi krewniakami, i przysłuchuje się różnym wspomnieniom.
Wtem w stołowym pokoju podchodzi do niego trzech facetów.
-

Tu - powiadają - zebrali się bliscy krewni. I jesteś pan pomiędzy nimi jakby obcy. A

wdowa uznaje pańskie zjawienie się w jej mieszkaniu za bezczelność. Włóż pan palto i
uwolnij pan lokal od swojej obecności.
Tamtemu, wiadomo, robi się na te słowa nieprzyjemnie i zaczyna im wyjaśniać, że to niby
przyszedł tutaj nie w żadnym ubocznym celu, ale za głosem serca.
Jeden z nich powiada:
-

Znamy pańskie serce - przyszedłeś pan tutaj nażreć się i w ten sposób zelżyłeś pan

pamięć nieboszczyka. Wyskakuj pan migiem z lokalu, bo w tak uroczystym momencie
zakłócasz pan nastrój krewnych i przyjaciół.
I to mówiąc bierze jego palto i narzuca mu na ramiona.
A drugi znajomy chwyta jego kaszkiet i obiema rękami wciska mu na głowę tak, że mu się
uszy zawijają.
No nie, nikt go palcem nie tknął, nawet się nikt na niego nie zamierzył. Tak że pod tym
względem wszyst-
326
ko wypadło poniekąd kulturalnie. Ale wzięli go za ręce i wyprowadzili do przedpokoju. A w
przedpokoju krewni ze strony wdowy nieco go przycisnęli, jeden z nich nawet z lekka
dopomógł mu kolanem. Ale było to dotkliwe raczej moralnie niż fizycznie.

W ogólności wyskoczył na schody nie bardzo zorientowany w sytuacji, z żalem i

rozgoryczeniem w sercu.

I przez trzy dni nie mógł się uspokoić.
I oto wczoraj wieczorem przyszedł do mnie.
Był zdenerwowany i z żalu aż mu się trząsł podbródek, a z oczu kapały łzy.
Opowiedział mi tę historię i zapytał, co o tym sądzę.
§t Co się tyczy ciebie, kochany przyjacielu, to popełniłeś mały błąd. Poszedłeś tam za

głosem serca. I pod tym względem ci wierzę. Wdowa jednak miała na uwadze tylko osoby
bliskie, które znały dobrze jej małżonka. Na ten przykład gdyby cię fabryka zaprosiła na
wieczór poświęcony jego pamięci i gdyby cię stamtąd wytrynili, i nazwali obcym - to sprawa
byłaby dziwna. I w tych subtelnościach trzeba się zawsze orientować. Co się zaś tyczy
tamtych, to postąpili z tobą brutalnie, nietaktownie i, powiedziałbym nawet, że niekulturalnie.
A że jeden z nich wcisnął ci na łeb czapkę - to już prawdziwe świństwo i niech tego idiotę
szlag trafi!

W tym momencie siedzący u mnie M. aż się nawet nieco rozpromienił. Powiedział:

- Teraz już rozumiem, w jakim sensie nażwaff mnie obcvm. A reszta już mnie nie wzrusza.
Wtedy uścisnąłem mu rękę i ofiarowałem książkę. I rozstaliśmy się jako najlepsi przyjaciele.
A kiedy wyszedł, pomyślałem, że ci sami ludzie, którzy tak brutalnie go wypędzili, na pewno
bardzo
327

background image

BREZENTOWA TECZKA

Drodzy czytelnicy, proszę mi wybaczyć, że zawracam wam głowę takim głupstwem,

takim mało istotnym faktem, który nie wart jest może waszej światłej uwagi, skierowanej na
inne sprawy. Ale niezwykle zabawną historię usłyszałem w sądzie ludowym.

Pewien, wyobraźcie sobie państwo, mąż bardzo często wychodził na wieczorne prace w

godzinach nadliczbowych. Tak w każdym razie tłumaczył swojej żonie. A tak naprawdę to
nie miał żadnych nadliczbowych godzin, ale po prostu chodził z wizytami do jednej swojej
rodaczki z Rostowa.

W swoim czasie łączyła ich w Rostowie płomienna miłość i teraz znowu spotykali się z

niejakim zainteresowaniem. Chodzili do kina, do teatrów i tak dalej.
delikatnie obchodzą się ze swymi maszynami. Z pewnością dbają o nie i pielęgnują je. A w
każdym razie nie wyrzucą ich na schody, a na skrzyni w razie transportu piszą: “Nie rzucać!"
Albo też: “Ostrożnie!"

Po czym pomyślałem, że nieźle byłoby i na człowieku wypisywać kredą różne takie

dumne słowa: “Porcelana!", “Ostrożnie!" Bo co człowiek - to człowiek, a maszyna tylko go
obsługuje. Czyli że bynajmniej nie jest od niej gorszy.

I pomyślawszy o tym wszystkim, postanowiłem dla pouczenia zapisać tę faktyczną

opowieść. No i właśnie macie ją przed sobą.

A w domu, wiadomo, tłumaczył, że ma robotę ekstra, brał dla zamydlenia oczu teczkę i

udawał się do swojej przyjaciółki.

Z pewnością nie chciał, jak to się mówi, rzucać swoimi osobistymi sprawami cienia na

rodzinne horyzonty - i dlatego tak postępował. Tym bardziej że miał żonę i dziesięcioletniego
synka.

I oto pewnego razu wróciwszy z pracy do domu, po skonsumowaniu obiadu oświadczył

żonie, że dziś wieczorem musi pójść na jakieś tam nadzwyczajne posiedzenie.

Żona zaczęła wydziwiać i oświadczać, że już zanadto obciążyli go różnymi funkcjami i

że dzięki temu całkiem się odbił od domu, że to do niczego niepodobne i że jeśli tak dłużej
potrwa, to ona napisze, że tak a tak się dzieje, do samego towarzysza Mikojana albo też do
któregoś z wybitnych działaczy gospodarczych.

Mąż ledwie zdążył się wykręcić od rodzinnych dyskusji, włożył palto, wziął teczkę i

ruszył do wyjścia. Już miał wyjść na ulicę, gdy naraz wszedł do mieszkania inkasent z
elektrowni.

Nasz mąż pragnąc popatrzeć, ile w jego domu wypala się elektryczności, przez chwilę

zamarudził w przedpokoju. A dowiedziawszy się, o jaką sumę chodzi, wyjął z kieszeni portfel
i dał żonie pieniądze z prośbą, aby niezwłocznie zapłaciła. A sam wyszedł, jak tylko mógł
najszybciej, aby znowu, broń Boże, nie doszło do żadnej rozmowy.

Ale tymczasem w pośpiechu i w nerwach, że się spóźnia, wziął zamiast swojej teczkę

inkasenta i pośpiesznie z nią wyszedł.

Była to zwyczajna, ordynarna teczka z brezentu.

background image

A w środku były tam różne urzędowe blankiety, dokumenty, kartki i tak dalej.

Ale nasz inżynier, myślami przebywając gdzie indziej, po prostu nie zauważył, co niesie.
Trzeba wyjaśnić, że w jego własnej teczce, jak na złość, leżały cukierki, które chciał

ofiarować swojej znajomej, jakiś damski jedwabny szalik i ładny komplet' papieru listowego.

Ta właśnie fatalna teczka z prezentami została w przedpokoju na krześle, a inżynier z

brezentowym śmieciem poszedł do swojej przyjaciółki.

Ponieważ jednak się spóźnił, a może coś innego wchodziło w grę, dość że go nie przyjęła.

To znaczy wyszła do niego do przedpokoju i uprzejmie z nim się rozmówiła, ale oświadczyła,
że siedzi u niej teraz jakiś tam wujek ze strony matki, który przyjechał z prowincji, a ona
myśląc, że inżynier nie przyjdzie, umówiła się już z wujkiem, że się gdzieś razem wybiorą.

Nasz inżynier bardzo się zasmucił i oczywiście wyszedł nie od razu, ale długo guzdrał się

w przedpokoju, tłumacząc, że się spóźnił zaledwie o pięć minut i że bardzo mu żal
zmarnowanego wieczoru. A wtedy ona przyobiecała, że spotka się z nim jutro.

I oto nasz inżynier w wielkim pomieszaniu uczuć zaczął żegnać się ze swoją przyjaciółką.

I już miał całkiem wychodzić, gdy nagle ujrzał we własnym ręku jakiś brezentowy
przedmiot, jakąś wyszarganą obcą teczkę.

W zupełności przekonany, że właśnie w tej chwili wziął ją omyłkowo, położył ją z

powrotem na stoliku w przedpokoju i zaczął szukać własnej teczki.

A w przedpokoju pod krzesłem stała rzeczywiście

czyjaś teczka. I nasz inżynier, gdy ją znalazł, poniekąd się nawet zdziwił i zaczął sobie
przypominać, kiedy właściwie zdążył wsadzić swoją teczkę pod krzesło.

Ponieważ jednak jego rodaczka znów zaczęła z wielkim pośpiechem żegnać się z nim i

go wyprawiać, więc nie zastanawiał się już dłużej nad tą kwestią i wyciągnąwszy teczkę spod
krzesła zdecydował, że prezenty ofiaruje jutro, jeszcze raz ucałował rączkę swej znajomej i
wyszedł z cudzą własnością. A ona nic na to nie powiedziała, ponieważ z pewnością sama nie
wiedziała, że to teczka jej wujka. I w dodatku w przedpokoju panował półmrok.

I oto wyszedłszy na ulicę nasz inżynier powlókł się powoluśku do domu wymachując

teczką.

Tu trzeba powiedzieć, że w jego domu panował już kompletny popłoch.
Inkasent pobrawszy pieniądze i nie znalazłszy swojej brezentówki narobił rabanu, a

sądząc, że to synek gospodarzy bawił się teczką i zawlókł ją gdzieś do pokoju, zaczął jej
wszędzie poszukiwać, a poszukując przewrócił całe mieszkanie do góry nogami.

Żona również aktywnie pomagała w poszukiwaniu papierów państwowych, ale kiedy

znalazła teczkę męża, zdziwiła się, że jej nie wziął ze sobą. I z czysto kobiecej ciekawości
zajrzała, żeby sprawdzić, co się w niej znajduje. A kiedy znalazła przedmioty nieco dziwne
jak na pracę w godzinach nadliczbowych, zdenerwowała się i zaczęła się w swoim pokoju
zastanawiać, co to wszystko może znaczyć.

Synek zaś inżyniera, dziesięcioletni chłopiec, zobaczywszy, co jest w teczce, wyciągnął z

niej pudełko

background image

cukierków i, jak to się mówi, należycie uczcił wyroby cukiernicze.

Zona, kiedy wpadła na myśl, że mąż fałszywie ją informuje o godzinach nadliczbowych,

zaczęła płakać. Ale w tej właśnie chwili zadzwonił telefon i ordynarny męski głos
powiedział, że jeśli jej mąż jeszcze nie przyszedł, to niech mu powtórzy, że tam, gdzie
dopiero co był, zostawił swoją teczkę z jakimiś idiotycznymi papierami, a zamiast niej zabrał
przez pomyłkę cudzą teczkę. I niech, kiedy przyjdzie, zwróci to natychmiast, bo tu siada się
do kolacji, a w teczce zostały różne artykuły spożywcze.

Żona przyobiecała przez łzy, że wszystko mężowi powtórzy, i powiesiwszy słuchawkę

zaczęła szlochać, bo poniekąd zrozumiała, gdzie bywa jej mąż.

Słowem, w domu panował całkowity bałagan, gdy na rodzinnym horyzoncie znów

pojawił się nasz nieszczęsny małżonek.

Inkasent z elektrowni, który właśnie przewracał już do góry nogami kuchnię, naskoczył

na wchodzącego inżyniera żądając, aby natychmiast znalazł mu jego teczkę zawierającą
wszystkie elektryczne dokumenty całej dzielnicy.

Mąż, nie rozumiejąc jeszcze, o co chodzi, usłyszał łkanie swojej małżonki i pospieszył do

jej pokoju. I wkrótce rozpętała się tam taka burza, że inkasent nie miał odwagi wejść i z miną
męczennika siadł w przedpokoju na krześle, i zaczął wyczekiwać, jak się to wszystko
skończy.

A wtedy synek inżyniera, zobaczywszy jeszcze jedną teczkę, zainteresował się, co tatuś

przyniósł nowego. I chociaż babcia zabroniła mu ruszać tę teczkę, to
przecież chłopak wyciągnął z niej jeszcze jedno pudełko cukierków, marynowane pikle,
prasowany kawior i byczki w tomacie.

Synek, straciwszy już apetyt na cukierki, odniósł je do kredensu. A babcia, nie

zorientowana w sytuacji, sądząc, że są to zakupy dla domu, wystawiła pikle, kawior i byczki
za okno. Przy czym kosztując kawior zabrała się do niego ostrzej, niż wypadało, tak że,
właściwie mówiąc, za okno trafiła bardzo nieznaczna ilość.

Podczas tych gospodarskich zajęć i w chwili kiedy krzyki z sypialni rozbrzmiewały

najgłośniej, znowu zadzwonił telefon. I mąż z zażenowaniem zaczął wyjaśniać do słuchawki,
że to po prostu pomyłka i że teczka zostanie natychmiast zwrócona.

I to mówiąc inżynier idzie do przedpokoju, znajdi .je tam inkasenta, przeprasza go, daje

mu adres i rubla na autobus i prosi, aby odniósł leżącą w przedpokoju teczkę i wymienił na
swoją, która przypadkiem została zaniesiona gdzie indziej.

Inkasent, zadowolony, że teczka z państwowymi dokumentami wreszcie się znalazła, już

za dużo nie wydziwiał i troszkę tylko objechawszy roztargnionego inteligenta wyszedł,
zabierając celem wymiany teczkę wypatroszoną przez babcię i wnuczka.

Ledwie jednak w mieszkaniu nastał spokój i zmęczeni małżonkowie położyli się na

chwilę, żeby odpocząć po burzy, gdy nagle znowu zadzwonił telefon i ordynarny męski głos
powiedział żonie, że jej mąż to po prostu kanciarz, skoro z cudzej teczki wygarnął wszystko,
co się tam znajdowało. I jeśli już do tego doszło, niech zostawi byczki w tomacie, ale kawior
i pikle niech

background image

zwróci natychmiast i niezwłocznie, bo będzie z nim marnie. I nawet jego znajoma prosi, aby
mu przekazać, że z niego łobuz.

Mąż czując, że toczy się obelżywa rozmowa, wyrwał żonie słuchawkę i zaczął

wykrzykiwać, że niczego z teczki nie brał, nawet jej nie otwierał, i niech wszyscy idą w
ogóle do diabła. I że za posłaną osobę on nie odpowiada, a jeśli ten człowiek zabrał coś z
teczki, to niech sobie z nim to załatwią.

Wtedy ordynarny męski głos trochę złagodniał i powiedział, że wysłana osoba jeszcze nie

wyszła, że on z tego człowieka duszę wytrzęsie, ale kawior i pikle odbierze.

Wreszcie wszystko ucichło. Małżonkowie, połączeni wspólną linią frontu, jakby się

nawet trochę pogodzili. I żona kazała mężowi uroczyście przyobiecać, że na przyszłość już
się nic takiego nie powtórzy.

Ale mniej więcej w godzinę potem w mieszkaniu pojawił się inkasent, dość wybladły i

obszarpany, i zrobił oki upną awanturę, żądając zwrotu jakichś artykułów żywnościowych.
Ponieważ mąż i żona nic o tych artykułach nie wiedzieli, a babcia spała już snem
sprawiedliwych, zdenerwowany inżynier kazał inkasentowi wynosić się natychmiast i
niezwłocznie. Inkasent powiedział, że takich ohydnych bandytów w życiu jeszcze nie widział
i że jutro odda sprawę do sądu ludowego. Nie dość bowiem, że stracił dzień pracy, ale poza
tym przeżył wstrząs nerwowy i fizyczny, a na dobitkę ciągle jeszcze nie odebrał swojej teczki
z państwowymi dokumentami, za którą tamten żąda wykupu.

Słowem, inkasent rzeczywiście podał do sądu. I na sprawie rozplątał się cały splot

wydarzeń.

publiczność śmiała się do rozpuku, kiedy świadkowie opowiedzieli wszystko, co i jak.

Ale śmiech osiągnął największe napięcie, kiedy babcia zaczęła opowiadać, jak zjadła kawior.

Sędzia ludowy, kobieta, zabrała głos i oświadczyła, że drobnomieszczaństwo ze swoimi

zdradami, łgarstwem w żywe oczy i całym zawracaniem głowy jeszcze się w naszym życiu
utrzymuje, co prowadzi do nieprzyjemnych skutków. Tak więc na przykład inkasent, który
ucierpiał na posterunku służbowym, został w tej sprawie w niejakim sensie poszkodowaną
ofiarą.

Oskarżony, który zresztą okazał się nie wujkiem przyjaciółki inżyniera, ale jej byłym

narzeczonym i przyjechał z Rostowa, przeprosił inkasenta. Inżynier też bardzo gorąco
przepraszał.

Sąd udzielił inżynierowi nagany, a wujka z Rostowa za to, że trochę naruszył fizycznie

inkasenta, skazał, zresztą bardzo słusznie, na dwa miesiące robót publicznych.

Publiczność przyjęła ten wyrok z prawdziwym zadowoleniem.
Nie możemy jeszcze powiedzieć, co będzie dalej, ale ponieważ wujek znika z horyzontu

na dwa miesiące, możliwe, że między inżynierem a jego przyjaciółką dojdzie do polubownej
zgody. I wtedy może znów nastąpi jakieś zamieszanie na froncie rodzinnym.
1937

background image

OSTATNIA PRZYKROŚĆ

Tym razem pozwólcie, że opowiem dramatyczny epizod z życia nieboszczyków.
A ponieważ jest to fakt, nie pozwolimy sobie w swoim sprawozdaniu na zbyt wiele

śmiechu i dowcipów, aby nie obrazić tych, co pozostali przy życiu.

Ponieważ jednak ta historia jest poniekąd komiczna i śmiech, jak to się mówi, może

wybuchnąć sam przez się, więc z góry prosimy czytelnika, aby wybaczył ten, być może,
nietakt wobec żywych i umarłych.

Oczywiście sam fakt w swoim zasadniczym sensie nie zawierał w sobie nic komicznego.

Wprost przeciwnie. Umarł człowiek, pewien dość skromny pracownik, osobiście
niedostrzegalny w całym blasku naszych dni.

I jak to często bywa, po śmierci zaczęły się wzniosłe rozmowy: że to niby padł na

posterunku, ach, kogośmy stracili, to dopiero był człowiek, jakże żal, przyjaciele, żeśmy go
stracili.

No, wiadomo, jasne, bezwarunkowo, że za życia nikt mu takich oryginalnych rzeczy nie

mówił, a on, że tak powiem, wyruszył w daleką drogę nawet nie podejrzewając, kim jest w
wyobraźni swego otoczenia.

Oczywiście, gdyby nie umarł, to jeszcze nie wiadomo, jak by się obróciła ta wyobraźnia.

Najpewniej całe jego otoczenie, jak to się mówi, dałoby mu dobrze w kość.

Ponieważ jednak umarł bez słowa skargi, więc wszystko wypadło wyjątkowo

majestatycznie.

Z jednej strony, przyjaciele, pięknie jest umierać, a z drugiej strony - dziękuję, ale lepiej

nie, jakoś się już obejdziemy bez waszej serdecznej wdzięczności.

Krótko mówiąc, w instytucji, w której pracował, odbyła się po pracy pogadanka, a na tej

pogadance wspominano różne wzruszające epizody z życia nieboszczyka. i .

Potem zabrał głos sam dyrektor. I dzięki swej sztuce krasomówczej palnął tak

wzruszającą mowę, że sam miał łzy w oczach. A mając łzy w oczach wychwalał umarłego
ponad wszelkie pojęcie.

Tu ostatecznie już rozigrały się namiętności. Każdy na wyprzódki usiłował dowieść, że

utracił wiernego przyjaciela, syna, brata, ojca i nauczyciela.

Z sali ktoś przenikliwym głosem zawołał, że warto byłoby wyprawić jakiś wspanialszy

pogrzeb, aby inni pracownicy też do tego dążyli. I żeby widząc to może jeszcze więcej
dołożyli starań, i dowiedli wszystkim, że na to zasługują.

Wszyscy oświadczyli: racja. A dyrektor dodał: niech związek ze skóry wylezie, a pogrzeb

ma być na koszt urzędowy.

A wówczas wstał jeszcze jeden i oświadczył, że tak znakomitych ludzi trzeba w ogóle

chować z muzyką, a nie wieźć w milczeniu przez puste ulice.

Tu, ocierając łzy, wstaje krewniak tego nieboszczyka, jego rodzony bratanek, niejaki

Kolesnikow. I tak powiada:

- Mój ty Boże, ileż to lat mieszkałem z moim stryjkiem w jednym mieszkaniu! Nie

powiem, żebyśmy się często przemawiali, ale jednak żyliśmy nieregularnie, ponieważ nawet
na myśl mi nie przyszło, jakiego mam stryjka. A teraz, kiedy mi o tym mówicie, każde wasze
słowo kapie na moje serce jak roztopiony metal. Ach, czemuż nie zorganizowałem mojemu
stryjkowi
22 - Punki widzeniu
337

background image

spokojnego życia! Teraz będzie mnie to dręczyło przez całe życie. Nie, nie pożałuję nóg i
skoczę w pewne miejsce, gdzie, jak mi wiadomo, istnieje najlepsza orkiestra dęta, składająca
się z sześciu trąb i z jednego bębna. Zaprosimy tę orkiestrę, żeby zagrała mojemu stryjkowi
coś specjalnego.

Wszyscy oświadczyli:
-Słusznie, zaproś tę orkiestrę w ten sposób częściowo zatuszujesz swoje chamskie

zachowanie wobec stryja.

Krótko mówiąc, po dwóch dniach odbyła się uroczystość pogrzebowa. Było dużo

wieńców i mnóstwo ludzi. Muzykanci rzeczywiście grali nie najgorzej i zwracali uwagę
przechodniów, którzy zapytywali: “Czyj to pogrzeb?"

Sam bratanek tego stryjka podszedł po drodze do dyrektora i powiada mu po cichu:
-Zaprosiłem tę orkiestrę, ale oni postawili warunek, że się im zapłaci od razu po

pogrzebie, ponieważ niezadługo odjeżdżają na gościnne występy do Starej Russy. Jak tu
zrobić, żeby zapłacić im bez większego zawracania głowy?

Dyrektor powiada:
-

Więc nie ty płacisz za orkiestrę?

Bratanek zdziwił się, a nawet wystraszył. Odzywa się:
-Pan sam powiedział, że pogrzeb idzie na koszt urzędowy. A ja tylko skoczyłem po

orkiestrę.

Dyrektor powiada:
-No tak, ale orkiestry akurat nie mamy w preliminarzu. Prawdę powiedziawszy, umarł nic

nie znaczący, najzwyczajniejszy facet, a myśmy nagle ciach-mach
najęli mu orkiestrę! Nie, ja na coś takiego nie mogę oójść> związek mi za to da po głowie.
Ci, co szli z dyrektorem, też się wypowiedzieli:
__ Instytucja nie może w końcu płacić za każdego nieboszczyka. Jeszcze dobrze, żeśmy
zapłacili za ciężarówkę i za różne pogrzebowe fatałachy. A za orkiestrę płać ty, bo to twój
stryjek.
Bratanek odzywa się:
- Czyś pan zwariował? Skąd ja wezmę dwieście
rubli?
Dyrektor na to:
_ No to zrób składkę z krewniakami i jakoś się wykaraskaj ze swojego kłopotu.
Bratanek stracił głowę, podbiegł w marszu do wdowy i zameldował jej, co się dzieje.
Wdowa jeszcze żałośniej zaszlochała i z punktu nie zgodziła się za nic płacić.
Kolesnikow przedarł się przez tłum do orkiestry i powiedział im, żeby przestali ryczeć na
swoich trąbach, bo wszystko się pokiełbasiło i teraz nip wiadomo kto ma płacić.
W szeregach orkiestrantów, którzy szli w szyku, powstało pewne zamieszanie. Ich kierownik
powiedział:
-

Nie przestaniemy grać, dogramy wszystko do samego końca i przed sądem zaskarżymy o

pieniądze tego, kto zamawiał.
I znowu machnąwszy miedzianymi talerzami przerwał dyskusję.
Wtedy Kolesnikow jeszcze raz dopchał się do dyrektora, ale ten, przewidując różne
nieprzyjemności, wsiadł do samochodu i odjechał w milczeniu.

background image

Bieganina i zamieszanie wywołały zdziwienie w szeregach konduktu. Wszystkich

obecnych jeszcze bardziej zaskoczyły jęki wdowy i odjazd dyrektora. Zaczęło się gadanie,
wypytywanie i szeptanina, bo na dodatek ktoś puścił plotkę, że dyrektora wezwano pilnie w
sprawie obniżki płac.

Słowem, do cmentarza orszak dotarł w zupełnej rozsypce. Sam pogrzeb odbył się w

wyjątkowo przyspieszonym tempie i bez żadnych przemówień. I wszyscy rozeszli się bez
szczególnej satysfakcji. A niektórzy klęli nieboszczyka, przypominając to i owo z jego
niepozornego życia.

Następnego dnia bratanek nieboszczyka stryja tak przycisnął dyrektora, że ten obiecał

uzgodnić sprawę ze związkiem. Ale dodał przy tym, że to chyba nie przejdzie, bo zadaniem
związku jest troszczyć się o żywych, a nie cackać się z nieboszczykami.

Tak czy inaczej, Kolesnikow sprzedał na razie swoje flauszowe palto, żeby się odczepić

od orkiestry, która by się rzeczywiście przed niczym nie powstrzymała, aby odebrać swoje
pieniądze.

Bratanek sprzedał palto za dwieście sześćdziesiąt rubli. Tak więc po rozliczeniu się z

orkiestrą pozostała .-j i mu nadwyżka w sumie sześćdziesięciu rubli. Za te pieniądze ów
bratanek swojego stryja pije już trzeci dzień. I ta okoliczność sygnalizuje nam, że instytu- cja
z dyrektorem na czele nie stanęła na wysokości zadania.

Bratanek owego stryja, będąc na bańce, przyszedł do mnie i ocierając łzy rękawem

opowiedział mi o tej swojej drobnej przykrości, która na pewno w jego życiu j l nie była
wcale ostatnia.

A dla stryja ta drobna przykrość była ostatnia. Dobre i to.

1939
PRZYGODY MAŁPY

W pewnym mieście na południu był ogród zoologiczny. Niewielki ogród zoologiczny, w

którym znajdował się jeden tygrys, dwa krokodyle, trzy węże, zebra, struś i jedna małpa albo
mówiąc po prostu makak. I oczywiście taki różny drobiazg - ptaszki, rybki, żabki i inne byle
jakie byleco ze świata zwierząt.

Na początku wojny, kiedy faszyści zbombardowali to miasto, jedna z bomb trafiła wprost

w ogród zoologiczny. I tam wybuchła z ogromnym ogłuszającym hukiem. Ku zdziwieniu
wszystkich zwierząt.

Przy czym zabite zostały trzy węże - wszystkie od razu, co może nie jest faktem tak już

okropnie przygnębiającym. I, niestety, struś.

Inne zaś zwierzęta nie ucierpiały. I, jak to się mówi, skończyło się na strachu.
Spośród wszystkich zaś zwierząt najbardziej przestraszona była małpka makak. Klatkę jej

przewrócił podmuch. Klatka ta spadła ze swego podwyższenia. Boczna ścianka połamała się i
nasza małpa wypadła z klatki wprost na ścieżkę ogrodu.

Wypadła na ścieżkę, ale nie leżała nieruchomo wzorem ludzi, którzy przywykli do

działań wojennych. Wprost przeciwnie. Natychmiast wlazła na drzewo.

background image

Stamtąd skoczyła na płot. Z płotu na ulicę. I pobiegła jak oparzona.

Biegnie i na pewno myśli sobie: “E, jeżeli tu rzucają bomby, to już beze mnie". I, znaczy

się, co sił biegnie ulicami miasta.

Przebiegła przez całe miasto. Wybiegła na szosę. I ucieka tą szosą z miasta. No, cóż

robić, to małpa. Nie człowiek. Nie rozumie, co i jak. Nie widzi sensu pozostawania w tym
mieście.

Biegła, biegła, aż się zmęczyła. Osłabła. Wlazła na drzewo. Zjadła muchę dla

podrątowania sił. A na dodatek parę robaczków. I zasnęła na gałęzi, tam gdzie siedziała.

A w tym czasie jechało drogą wojskowe auto. Szofer ujrzał małpę na drzewie. Zdziwił się

troszkę. Podkradł się do niej cichutko. Przykrył ją swym płaszczem. I posadził do swojego
samochodu. Pomyślał:

“Podaruję ją lepiej jakimś swoim znajomym, bo inaczej zginie z głodu, chłodu i

niedostatku." I, znaczy się, pojechał wraz z małpą.

Przyjechał do Borysowa. Poszedł załatwiać swoje służbowe sprawy. A małpkę zostawił w

aucie. Powie- dział do niej:

- Zaczekaj tu, kochasiu. Zaraz wrócę.
Ale nasza małpka nie czekała. Wylazła z auta przez wybitą szybę i zaczęła spacerować po

ulicach.

No i idzie sobie, jak kto dobry, po ulicy, spaceruje, przechadza się zadarłszy ogon. Ludzie

oczywiście dziwią się i chcą ją złapać. Ale złapać ją nie tak łatwo. Jest szybka, zwinna i
żwawo biega na swoich czterech rękach. Tak że jej nie złapali i tylko zmęczyli niepotrzebna
bieganiną.

Zmęczyła się, zmordowała i oczywiście zachciało się

jej jeść.

9

A gdzie mogłoby coś zjeść w mieście? Na ulicach nie ma przecież nic takiego do

jedzenia. Nie może przecież ze swoim ogonem wejść do stołówki. Albo do spółdzielni. Tym
bardziej że nie ma pieniędzy. Rabatu jej nie dają. Kartek żywnościowych też nie ma. Kosz-
mar.

A jednak wstąpiła do pewnej spółdzielni. Poczuła, że tam coś jest. A tam sprzedawano

ludności jarzyny: marchew, brukiew i ogórki.

Wstąpiła do tego sklepu. Widzi, że stoi duża kolejka. Nie, nie stanęła w kolejce. I nie

zaczęła się rozpychać, żeby przedostać się do lady. Wprost po głowach kupujących dobiegła
do ekspedientki. Skoczyła na ladę. Nie zapytała, ile kosztuje kilo marchwi. I, jak to się mówi,
tyle ją widziano. Wybiegła ze sklepu zadowolona ze swego zakupu. Jak to małpa. Nie
rozumie, co i jak. Nie widzi powodu, aby nie jeść. Oczywiście w sklepie powstał zamęt,
hałas, popłoch. Ludzie zaczęli krzyczeć. Sprzedawczyni, która ważyła brukiew, w ogóle
0 mało nie zemdlała z zaskoczenia. I faktycznie, można się było przerazić, gdy nagle zamiast
zwykłego normalnego nabywcy skacze coś takiego kudłatego z ogonem.
1 w dodatku nie płaci za towar.

Ludzie wyskoczyli za małpą na ulicę. A ona biegnie i po drodze gryzie marchew, zajada

sobie. Nie rozumie, co i jak.
I oto najprzód biegną chłopcy. Za nimi dorośli. A za nimi biegnie milicjant i dmucha w swój
gwizdek.
I wtem ni stąd, ni zowąd wyskoczył pies. I też popędził za naszą małpką. A przy tym nie
tylko szeze-

background image

kał i ujadał, ale po prostu usiłował schwytać małpę zębami.

Nasza małpka pobiegła szybciej. Biegnie i na pewno myśli sobie: “Ech, myśli sobie, po

co opuściłam ogród zoologiczny? W klatce żyje się spokojniej. Stanowczo przy pierwszej
okazji wrócę do ogrodu zoologicznego".

No i biegnie co sił, ale pies nie chce się odczepić i już-już ją chwyta.
A wówczas nasza małpa skoczyła na jakiś płot. I kiedy pies podskoczył, aby ją chwycić

choćby za nogę, małpa z całej siły uderzyła go marchwią w nos. A uderzyła tak boleśnie, że
pies zaskomlał i pobiegł do domu z rozbitym nosem. Na pewno pomyślał sobie: “Nie,
obywatele kochani, będę sobie lepiej spokojnie leżał w domu, zamiast łapać małpę i narażać
się na takie przykrości".
Krótko mówiąc, pies uciekł, a nasza małpa skoczyła na podwórze.

A na podwórzu w tym czasie rąbał drzewo pewien dorastający chłopiec, niejaki Alosza

Popow.

Rąbie więc sobie drzewo i nagle widzi małpę. A Alosza bardzo lubił małpy i przez całe

życie marzył o tym, aby mieć koło siebie jakąś małpeczkę. I nagle - proszę bardzo!

Alosza zrzucił marynarkę i tą marynarką przykry! małpę, która schroniła się w kącie na

schodach.

Chłopiec przyniósł ją do domu. Nakarmił. Poczęstował herbatą. Małpa była bardzo

zadowolona. Ale niezupełnie. Ponieważ babcia Aloszy z punktu ją znielubiła. Nakrzyczała na
małpę i nawet chciała ją uderzyć po łapie. A wszystko to dlatego, że gdy pili herbatę i babcia
położyła na spodku nadgryziony cukierek, małpa zła-
pala ten babciny cukierek i wepchnęła go do pyska. No cóż, małpa. Nie człowiek. Ten Jeśli
nawet coś weźmie, to nie na oczach babci. A ta po prostu w obecności babci. I oczywiście
doprowadziła ją niemal do łez. Babcia powiedziała:

- W ogóle to bardzo przykre, gdy w mieszkaniu przebywa jakiś ogoniasty makak. Będzie

mnie straszył swoim nieludzkim wyglądem. Będzie skakał na mnie wciemności. Będzie
zjadał moje cukierki. Nie, kategorycznie odmawiam przebywania w jednym mieszkaniu z
małpą. Jedno z nas dwojga powinno znajdować się w ogrodzie zoologicznym. Czy
rzeczywiście muszę przenieść się do ogrodu zoologicznego? Nie, lepiej niech tam siedzi
małpa. A ja będę dalej mieszkała w swoim mieszkaniu. Alosza powiedział do babci:

- Nie, babciu, babcia nie musi przenosić się do ogrodu zoologicznego. Gwarantuję, że

małpa nic już babci nie zje. Wychowam ją jak człowieka. Nauczę ją jeść łyżeczką. I pić
herbatę ze szklanki. A co się tyczy skoków, to przecież nie mogę jej zabronić włażenia na
lampę, która wisi u sufitu. Stamtąd, faktycznie, małpa może skoczyć babci na głowę. Ale
najważniejsze, aby babcia nie bała się tego. Ponieważ jest to tylko nieszkodliwa małpa, któjra
w Afryce przywykła skakać i biegać.

Nazajutrz Alosza poszedł do szkoły. I poprosił, aby babcia dopilnowała małpy. Ale babcia

nie chciała jej pilnować. Pomyślała sobie: “Jeszcze czego, będę pilnowała każdego potwora".
I to myśląc babcia wzięła i umyślnie zasnęła w fotelu.

A wówczas nasza małpa wylazła przez otwarty lufcik na ulicę. I poszła sobie słoneczną

stroną. Niewiadomo,

background image

. , •

" J^CJJSŁ,

może chciała się przespacerować, a może postanowiła
znowu zajrzeć do sklepu, żeby tam sobie coś kupić. Nie za pieniądze, ale tak.

A ulicą szedł w tym czasie pewien staruszek. Inwalida Gawriłycz. Szedł do łaźni. I niósł

niewielki koszyk, w którym leżało mydło i bielizna.

Zobaczył małpę i z początku nawet nie uwierzył własnym oczom, że to małpa. Pomyślał,

że mu się to tylko przywidziało, ponieważ wypił przedtem kufelek piwa.

Więc patrzy na małpę ze zdziwieniem. I ona patrzy na niego. Może myśli sobie: “A cóż to

za poczwara z koszykiem w ręku?"

Wreszcie Gawriłycz zrozumiał, że to prawdziwa małpa, a nie urojona. A wtedy pomyślał:

“Wezmę i złapię ją. Jutro zaniosę na bazar i tam sprzedam za sto rubli. A za te pieniądze
wypiję dziesięć kufli piwa po kolei". I tak myśląc Gawriłycz zaczął łapać małpę dogadując:
“Kici, kici, kici... chodź tutaj".

Nie, on wiedział, że to nie kot, ale nie orientował się, w jakim języku należy z nią

rozmawiać. I dopiero po chwili uświadomił sobie, że jest to w świecie zwierząt istota wyższa.
A wtedy wyciągnął z kieszeni kawałek cukru, pokazał małpie i powiedział do niej kłaniając
się: - Piękna małpeczko, czy nie masz ochoty na kawałeczek cukru?

A ona odpowiada: “Dziękuję bardzo, mam ochotę"... To znaczy w ogóle nic nie

powiedziała, bo nie umie mówić. Ale po prostu podeszła, chwyciła ten kawałek cukru i
zaczęła go gryźć.

Gawriłycz wziął ją na rękę i wsadził do swego kosza. A w koszyku było ciepło i

przytulnie. I nasza małpeczka
siedziała tam spokojnie. Możliwe, że sobie pomyślała: Niech ten stary grzyb poniesie mnie w
swoim koszyku. To nawet interesujące".

Z początku Gawriłycz chciał odnieść ją do domu. A potem odechciało mu się wracać do

domu. I poszedł z małpą do łaźni. Pomyślał sobie: “To nawet lepiej, że pójdę z nią do łaźni.
Wykąpię ją tam. Będzie czyściutka, milutka. Na szyi zawiążę jej kokardkę. I na bazarze
więcej mi za nią zapłacą".

I oto Gawriłycz ze swoją małpką przyszedł do łaźni. I zaczął się wraz z nią myć.
A w łaźni było bardzo ciepło, gorąco - po prostu jak w Afryce. I nasza małpka była

bardzo zadowolona z takiej ciepłej atmosfery. Ale nie całkiem. Dlatego że Gawriłycz
namydlił ją i mydło trafiło jej do ust. Wiadomo, że to niesmaczne, ale już nie na tyle, aby
krzyczeć, drapać i nie pozwalać się umyć. W ogóle nasza małpka zaczęła pluć, a wtedy
mydło trafiło jej do oka. I przez to małpka całkiem oszalała. Ugryzła Gawriłycza w palec,
wyrwała mu się z rąk i jak oparzona wyskoczyła z łaźni.

Wyskoczyła do tego pokoju, gdzie się rozbierano. I wszystkich tam przestraszyła. Nikt

nie wiedział, że to małpa. Widzą, że wyskoczyło coś takiego okrągłego, białego, pokrytego
pianą. Skoczyło toto z początku na kanapę. Potem na piec. Z pieca na skrzynię. Ze skrzyni
komuś na głowę. I znowu na piec.

Niektórzy co bardziej nerwowi goście zaczęli krzyczeć i wybiegać z łaźni. I nasza małpa

też wybiegła. I zeszła w (łół po schodach.

A tam na dole była kasa z okienkiem. Małpa skoczyła w to okienko, myśląc, że tam

będz'« • hojniej, a najważniejsze, że nie będzie takiego hałasu i tłoku. Ale

background image

w kasie siedziała gruba kasjerka, która jęknęła i zaczęła piszczeć. I wybiegła z kasy z
wrzaskiem:

- Na pomoc! Zdaje się, źe do mojej kasy wpadła bomba. Dajcie mi waleriany!
Naszej małpce znudziły się te krzyki. Wyskoczyła z kasy i pobiegła na ulicę.
I oto biegnie ulicą, cała mokra, w mydlinach, a za nią znowu biegną ludzie. Na przodzie

chłopcy. Za nimi dorośli. Za dorosłymi milicjant. A za milicjantem nasz sędziwy Gawriłycz,
byle jak ubrany, z butami w ręku.

Ale tu znowu, ni stąd, ni zowąd, wyskoczył pies, ten sam, który uganiał się za nią

wczoraj.

Ujrzawszy go nasza małpka pomyślała: “No, teraz, obywatele, przepadłam z kretesem".
Ale pies tym razem nie pobiegł za nią. Pies tylko popatrzał na biegnącą małpę, poczuł

silny ból w nosie i nie pobiegł, a nawet się odwrócił.

Na pewno pomyślał sobie: “Nosów nie nastarczy biegać za małpami". I chociaż się

odwrócił, ale zaszcze-. kał ze złością, że niby: uciekaj, ale weź pod uwagę, że tu jestem.

A tymczasem nasz chłopiec, Alosza Popow, nie znalazł w domu swojej ulubionej małpki.

Bardzo się zmartwił. I nawet łzy ukazały mu się w oczach. Pomyślał, że teraz już nigdy
więcej nie zobaczy swej miłej i ukochanej małpeczki.

Ze zmartwienia i smutku wyszedł na ulicę. Idzie ulicą taki pełen melancholii. I nagle

widzi, że ludzie dokądś biegną. Nie, z początku nie pomyślał, że biegną za jego małpą.
Pomyślał, że biegną z powodu alarmu lotniczego. Ale naraz ujrzał swoją małpeczkę - całą
mokrą, w mydlinach. Skoczył ku niej. Schwycił ją na
ręce- I przytulił do piersi, aby jej nikomu nie oddać.

A wówczas wszyscy, którzy biegli, zatrzymali się i otoczyli chłopca.
Lecz wtem z tłumu wyszedł nasz sędziwy Gawriłycz. j pokazując wszystkim swój

ugryziony palec powiedział:

-

Obywatele, nie pozwólcie temu chłopakowi brać na ręce mojej małpeczki, którą jutro

chcę sprzedać na bazarze. Przecież to moja własna małpka, który ugryzła mnie w palec.
Spójrzcie wszyscy na ten mój spuchnięty palec. On jest dowodem, że mówię prawdę.

-

Nie, ta małpa nie należy do niego, to moja małpa. Widzicie, jak chętnie poszła do

mnie na ręce. I to także jest dowodem, że mówię prawdę.

Ale wtem z tłumu wychodzi ktoś jeszcze - ten właśnie szofer, który przywiózł małpę w

swoim aucie. Szofer powiada:

-

Nie, ta małpa nie należy ani do tego, ani do tego. To moja małpeczka, ponieważ ja ją

przywiozłem. Ponieważ jednak znowu jadę do swojej jednostki wojskowej, podaruję tę
małpkę temu, kto ją tak czule trzyma na ręku, a nie temu, kto chce ją bezlitośnie sprzedać na
bazarze, żeby się za to upić. Małpa należy do chłopca.

I tu wszyscy dokoła zaczęli klaskać w dłonie. A Alosza Popow, promieniejąc ze szczęścia,

jeszcze mocniej przytulił do siebie małpę. I uroczyście zaniósł ją do domu.

Gawriłycz zaś ze swoim ugryzionym palcem poszedł do łaźni, aby się domyć.
Tak oto od tego czasu małpa zamieszkała u chłopca Aloszy Popowa. Mieszka u niego do

tej pory. Niedawno pojechałem do Borysowa. I umyślnie wstąpiłem do

background image

Aloszy, aby popatrzeć, jak tam małpce się u niego powodzi. O, dobrze jej się powodzi!
Nigdzie nie ucieka. Zrobiła się bardzo posłuszna. Nos wyciera chusteczką. I nie bierze
cudzych cukierków. Toteż babcia jest teraz bardzo zadowolona. Nie gniewa się na nią i nie
ma już zamiaru przenieść się do ogrodu zoologicznego.

Kiedy wszedłem do pokoju Aloszy, małpa siedziała przy stole. Siedziała tak pełna

powagi, jak kasjerka w kinie. I łyżeczką od herbaty jadła ryż na sypko.

Alosza powiedział do mnie:
- Wychowałem ją jak człowieka i teraz wszystkie dzieci, a nawet poniekąd dorośli mogą z

niej brać przykład.
1945
OPOWIEŚCI

background image

KOZA

1

Za pięć czwarta Zabieżkin zaczynał wycierać nos tak głośno, że nos huczał mu jak trąba

jerychońska, a księgowy Iwan Nażmudinowicz z przestrachu wzdrygał się? upuszczał
obsadkę na podłogę i dogadywał:

I Och, Zabieżkin, Zabieżkin, mamy teraz redukcję etatów, żebyś tak przypadkiem,

Zabieżkin, nie podpadł, tego... pod redukcję... I dokąd ty się śpieszysz?

Zabieżkin chował chustkę do kieszeni i zaczynał wycierać gałgankiem stół i kałamarz.
Dwanaście lat przesiedział Zabieżkin przy tym biurku. Dwanaście lat! Aż strach

pomyśleć, jaki to kawał czasu. Przecież jeśli przez dwanaście lat, powiedzmy, ani razu nie
wytrzeć kurzu na biurku, to by pewno nawet kałamarza nie było widać.

Punktualnie o czwartej Zabieżkin umyślnie szurał krzesłem, mówił głośno: “Już

czwarta!", odrzucał na liczydłach cztery gałki i szedł do domu. Chodził Zabieżkin zawsze
przez Newski, choć nakładał przez to drogi. I nie dlatego szedł przez Newski, że liczył na
jakieś spotkanie, a po prostu z ciekawości: zawszeć to i ludzie
23 — Punkt widzenia
353

background image

tam rozmaici, i sklepy czort wie jakie, i aż śmiesznie się czyta, co to ludzie i w jakiej
restauracji jedzą.

A co do spotkań, to oczywiście bywają różne... Dojdzie, powiedzmy, teraz Zabieżkin do

Sadowej, a na Sadowej, o tam, gdzie jakiś podejrzany facet czyści buty pastą gutalin - nagle
pojawia się jakaś dama... Czarna suknia, woalka, oczy... I podbiegnie ta dama do
Zabieżkina... “Och, młody człowieku, powie, niech mnie pan ratuje, jeśli łaska. Zaczepiają
mnie tacy różni, obrażają ordynarnymi wyrazami i robią nawet ohydne propozycje..." I
weźmie Zabieżkin ową damę pod rękę, tak właśnie, ledwie jej dotykając, a jednocześnie nie-
zwykle szarmancko, i przejdą koło napastników z pogardliwą i dumną miną... A ona okaże
się córką dyrektora jakiegoś tam zjednoczenia.

Albo jeszcze prościej - staruszek. Idzie sobie wyjątkowo inteligentny staruszek. I nagle

pada. Ogólny zawrót głowy. Zabieżkin podbiega do niego... “Ach, ach, gdzie pan
mieszka?"... Dorożka... Pod rączkę... A staruszek, niech go gęś kopnie, jest amerykańskim
obywatelem... “Oto - powie - ma pan tu, Zabieżkin, trylion rubli"...

Oczywiście wszystko to tak sobie, bzdury, romantyzm, bezmyślne marzenia. I któż może

w ogóle podejść do Zabieżkina? Któż w ogóle może mieć coś wspólnego z Zabieżkinem?
Zewnętrzny wygląd też przecież wiele znaczy. A Zabieżkin i szyję ma cienką, i ani śladu
fryzury, i nos jak kartofel. No, gdyby tak tylko nos i szyja, to jeszcze nic - to natura, a fryzury
rzeczywiście brak. Trzeba będzie wyhodować w przyśpieszonym tempie. Bo tak to nie ma
żadnej prezencji.

I gdyby Zabieżkin miał lepsze stanowisko społeczne,

to sprawa też przybrałaby inny obrót. Gdyby Zabieżkin na ten przykład był rewirowym albo
choćby agronomem, to można byłoby się pogodzić z taką powierzchownością. Ale pozycję
społeczną Zabieżkin njiał nieszczególną. A właściwie nawet całkiem kiepską. Gdyby na
przykład dla śmiechu porównać, bez żadnej przy tym złej myśli - księgowego Iwana
Nażmudinowi- cza do szczupaka, a gońca Miszkę ze związku młodzieżowego do okonia, to
Zabieżkin, mimo że był rejestratorem kolegialnym, okazałby się czymś nie większym od
uklejki albo nawet od malutkiego ciernika.

Czy mógł więc Zabieżkin w tak smutnych okolicznościach życiowych marzyć o jakimś

romantyzmie?
2

Ale pewnego razu wydarzył się następujący fakt:
Pewnego razu Zabieżkin zachorował. To znaczy, może nie całkiem zachorował, ale tak

jakoś zaczęło go okropnie łupać w skroniach. Zabieżkin i linijkę przyciskał do skroni, i czoło
smarował śliną - nic nie pomogło. Próbował nawet zająć się sprawami urzędowymi.

Co to za spodnie? Dlaczego dwie pary? Czy to nie nadużycie władzy? Dlaczego

księgowy Iwan Nażmudi- nowicz dostał poza przydziałem płaszcz i gdzie on, pieska jego
niebieska, ten płaszcz zapodział? Czy ten ciemny typ nie upłynnił na boku państwowego
mienia?

W skroniach łupało coraz okropniej.
A więc Zabieżkin zapytał Iwana Nażmudinowicza, czy nie mógłby pójść wcześniej do

domu.

- Idź, Zabieżkin - powiedział Iwan Nażmudino-

background image

wicz i to tak smutnym głosem, że sam się omal nie popłakał. - Idź, Zabieżkin, ale pamiętaj,
że mamy teraz redukqę etatów... Zabieżkin wziął czapkę i wyszedł. I wyszedł Zabieżkin jak
zwykle na Newski, a na rogu Newskiego i Sadowej pociemniało mu w oczach, zachwiał się,
pomachał w powietrzu rękami i z niezwykłej słabości oparł się o drzwi sklepu. A ze sklepu w
tej właśnie chwili wyszedł jakiś mężczyzna (taki zwyczajny sobie mężczyzna w kapeluszu i
krótkim palcie), i potrąciwszy Zabieżkina łokciem, uchylił kapelusza i powiedział:

-

Przepraszam.

-

Mój Boże! - powiedział Zabieżkin. - Co też pan? Proszę bardzo...

Ale przechodzień był już daleko. “Cóż to znaczy? - pomyślał Zabieżkin. - Jakiś taki

dziwny przechodzień. Mówi: przepraszam... A czy ja powiedziałem coś naprzeciw? Czy on
mnie popchnął, czy co? Przecież to ćma, mucha, muszka skrzydełkiem mnie trąciła... I któż
to taki? Może jaki pisarz albo jaki wszechświatowy uczony... Przepraszam, powiada. Ależ to
kawał! A przecież nawet nie zauważyłem, jaki jest z twarzy..."
. "W- Ach! - rzekł głośno Zabieżkin i nagle szybko poszedł za przechodniem.

Długo szedł za nim Zabieżkin - przez Newski i wzdłuż bulwaru. A na Troickim moście

stracił go nagle z oczu. Szły dwie paniusie w kapeluszach z piórami, zasłoniły go i niezwykły
przechodzień przepadł, jakby wpadł do Newy. Zabieżkin wciąż szedł przed siebie, machał
rękami,
a nos mu promieniał. Zabieżkin przepraszał przechodniów, a potem mrugał nie wiadomo do
kogo.

“Oho - pomyślał nagle Zabieżkin - dokąd to ja zaszedłem? Kamiennoostrowski...

Karpowka... Skręcę w bok" - pomyślał Zabieżkin. I skręcił na Kar- powkę.

A tu - trawa. Kogut. Koza się pasie. Ławeczki przed bramami. Wieś, całkiem wieś!
“Odpocznę" - pomyślał Zabieżkin i siadł na ławeczce przy bramie.
Zaczął skręcać papierosa. A kiedy tak skręcał papierosa, zobaczył na furtce ogłoszenie:
“Pokój do wynajęcia dla samotnego. Płeć damska niech się nie fatyguje".
Po trzykroć czytał Zabieżkin to ogłoszenie i chciał przeczytać po raz czwarty, ale nagle

serce zaczęło mu walić i Zabieżkin znowu przysiadł na ławce.

“Cóż to za dziwne ogłoszenie - pomyślał Zabieżkin. I przecież nie na próżno napisano:

dla samotnego. Więc cóż to znaczy? To przecież aluzja. To oznacza, że jest zapotrzebowanie
na mężczyznę... Na mężczyznę, na gospodarza... Bądź wola Twoja, Panie - przecież tu
gospodarz potrzebny!"

Wzburzony Zabieżkin zaczął przechadzać się po ulicy i nagle zajrzał przez furtkę. I

odszedł.

- Koza! - powiedział Zabieżkin. - Słowo daję, koza tu stoi... Daj Boże, aby koza okazała

się własnością gospodyni... Koza! Przecież przy takiej aluzji to niewykluczony ożenek. I
ożenię się. Słowo daję, że się ożenię. Jeżeli, powiedzmy, jest koza - to się ożenię. Dosyć.
Dziesięć lat czekałem i proszę... Los tak chciał... Przecież jeśli dobrze pomyśleć, skoro jest tu
pokój do

background image

wynajęcia, to znaczy, że ktoś ma mieszkanie. A mieszkanie - to gospodarstwo, znaczy się, że
wszystkiego w bród... Pomoc wzajemna... Fikus w oknie. Zazdrost- ki. Tiulowe firaneczki.
Spokój... Przecież to w każde święto botwinka!... A żona, że tak powiem, osoba solidna,
kocha porządek, ma gust do porządku. A sama niby paw przechadza się po pokoju w
satynowym szlafroku. I wszystko jest tak wspaniale, tak wytwornie, wciąż tylko wypytuje:
“Czy nie zjadłbyś czegoś; Pietieczka?" To mi życie! Przecież jest gospodarstwo. Możliwe, że
nawet krowa albo dojna koza. Lepiej nawet koza - mniej żre.

Zabieżkin otworzył furtkę.
- Koza - powiedział z zapartym tchem. - Przy parkanie stoi koza. No, jeśli jest koza, to

już można żyć. Jeśli koza, to nawet śmieszne... Niech sobie Iwan Nażmudinowicz powie
choćby jutro: “Widzisz, Zabieżkin, bardzo mi ciebie szkoda, ale zostałeś zwolniony w
ramach redukcji etatów..." Ha, ha, śmieszne, daję słowo... Zdziwi się, łajdak, niemożliwie go
to zaskoczy, jeśli po takich słowach nie padnę mu do nóg, nie będę błagał... Proszę bardzo.
Jest koza. Koza, niech mnie szlag trafi! Ach ty, kozia twoja twarz! Ale śmieszna historia!... A
wobec damskiej płci co za afront, czego to damska płeć dożyła - niech się nie fatyguje. Nie
pchaj się, całuj psa w nos, tu potrzebny jest jego wysokość mężczyzna...

Tu Zabieżkin jeszcze raz przeczytał ogłoszenie i wy- piąwszy pierś z niezwykłą radością

wszedł na podwórze.
przy śmietniku stała koza. Nie miała rogów, a wymię zwisało jej do ziemi.
“Szkoda - ze smutkiem pomyślał Zabieżkin - stara koza, daj jej Boże zdrowie."
Chłopcy na podwórzu grali w klipę. A przed gankiem jakaś dziewucha czyściła stołowe noże.
Czyściła z taką zawziętością, że Zabieżkin zapomniał o kozie i stanął zdumiony.
Dziewucha wściekle pluła na noże, pryskała śliną, wtykała noże w ziemię i wtykając chwiała
się, zgięta w kucki, i aż chrypiała.
“Ale idiotka" - pomyślał Zabieżkin.
Dziewucha była u kresu sił.
-

Hej, paniusiu - odezwał się głośno Zabieżkin - gdzie tu jest pokój do wynajęcia?

Ale wtem nad Zabieżkinem otworzyło się okno i na dwór wyjrzała głowa jakiejś baby,
spuchnięta od fluksji, w szydełkowej chustce.
-

Towarzyszu - zapytała baba - czy nie szukacie przypadkiem dyplomowanego agronoma

Pampusz- kina?
-

Nie - odrzekł Zabieżkin zdejmując czapkę - nie mam zaszczytu... Przychodzę, jak by to

powiedzieć, względem pokoju do wynajęcia.
-

A jeśli chodzi o dyplomowanego agronoma Pam- puszkina - ciągnęła baba - to nie ma

co na niego czekać, bo on dzisiaj nie może nikogo przyjąć, pisze jakieś uczone dzieło.
Głowa cofnęła się i po chwili wyjrzała znowu.

background image

-

“Kilka słów w obronie szkodników w sadownictwie"...

- O co chodzi? - zapytał Zabieżkin.
-

A kto pyta? - odezwał się agronom podchodząc do okna. - Witam, towarzyszu... To,

wiecie, artykuł pod tytułem “Kilka słów w obronie szkodników w sadownictwie"... Ale
proszę na górę.
-

Nie - odezwał się Zabieżkin z obawą - ja w sprawie pokoju do wynajęcia.

-

Pokoju? - zapytał agronom wyraźnie posmutniawszy. I No to, jak pan obejrzy... Niech

się pan nie krępuje... Mieszkania trzy, dyplomowany agronom Pampuszkin... Każdy wskaże
drogę...
Zabieżkin skinął głową i podszedł do dziewuchy.
| Paniusiu - zapytał Zabieżkin - do kogo na ten przykład należy koza?
-

Koza? i spytała dziewucha. - Koza - to spod czwartego.

| Spod czwartego? I aż jęknął Zabieżkin. - Czy to tam, za przeproszeniem, gdzie jest pokój do
wynajęcia?
-

Tam - oświadczyła dziewucha. - Tylko że pokój jest już wynajęty.

-

Jakże to? - przeraził się Zabieżkin. - To niemożliwe. Coś ty, zdumiała, czy co? Jakże tak

- pokój wynajęty, a ja przecież straciłem czas, przejazdy, starania. ..
-

Ja tam nie wiem - odpowiedziała dziewucha - może i nie wynajęty.

1 No właśnie: nie wiem I idiotka jedna. Jak nie wiesz, to lepiej nie gadaj. Nie przekręcaj
wydarzeń. Lepiej o kurach mi powiedz - czyje to kury łażą?
- Kurv? Kurv są Domnv Pawłowny.
-

Która to Dom na Pawłowna? To ona wynajmuje pokój?

| Pokój już wynajęty | z uporem powtórzyła dziewucha zbierając noże w podołek.
-

Łżesz, jak Boga kocham, łżesz! Jest przecież ogłoszenie. Gdyby nie było ogłoszenia - to

co innego - nie stawiałbym oporu. Ale jest ogłoszenie. Czarno na białym... Gada, jakby ją kto
nakręcił: “Wynajęty, wynajęty"... Idiotka jedna. Lepiej byś powiedziała: ten indor to już
pewno nie jej?
- Jej.
-

No, no, no 1 zdziwił się Zabieżkin. - To pewno bogata osoba?

Dziewucha nic nie odpowiedziała, czknęła w dłoń i odeszła.
Zabieżkin podszedł do kozy i palcem dotknął jej pyska.
I Jeżeli | pomyślał Zabieżkin - poliże mnie po ręku - to mam szczęście, i koza będzie moja."
Koza powąchała rękę i szorstkim cienkim językiem polizała Zabieżkina.
-

No i co, głupia! - powiedział Zabieżkin, któremu aż dech zaparło. - Chcesz skórkę od

chleba? Ech, miałem niedawno w kieszeni skórkę, ale nie mogę jej znaleźć... Aha, pamiętam,
zjadłem ją, Maszka. Zjadłem, przepraszam... Dobra, dobra, później dostaniesz...
Zabieżkin, niezwykle przejęty, znalazł mieszkanie numer cztery i zapukał w zieloną podartą
ceratę.
i Czego pan szuka ? - zapytał ktoś otwierając drzwi.
- Pokój...
- Pokój jest wynajęty! - powiedział ktoś basem

background image

i chciał zamknąć drzwi. Zabieżkin mocno przytrzymywał je obydwiema rękami.

-

Za pozwoleniem - powiedział Zabieżkin z przerażeniem - jakże to tak? Proszę mnie

choć wpuścić, szanowny towarzyszu... Jakże to tak? Straciłem czas... Przejazd... A przecież
ogłoszenie...

-

Ogłoszenie? Iwanie Kiriłłyczu! Czemuś nie zdjął ogłoszenia?

Wtedy Zabieżkin podniósł wzrok i dostrzegł, że rozmawia z osobą płci żeńskiej i że

osoba jest przeogromnych rozmiarów. Nos ma wcale nie mniejszy niż Zabieżkin, a ciało tak
obfite, że można z niego wykroić dwóch Zabieżkinów i jeszcze co nieco zostanie.

-

Szanowna pani, madame - odezwał się Zabieżkin zdejmując kaszkiecik i nie wiadomo

czemu dygając - ja bym choć komóreczkę jakąś najpaskudniejszą, norę, ciupkę...

-

A pan czym się zajmuje? - zapytała tęgim basem Domna Pawłowna.

-

Urzędnik...

| No cóż-powiedziała Domna Pawłowna z westchnieniem - to niech będzie. Mam jeszcze

jeden pokoiczek. Ale niech się pan nie gniewa - przy kuchni...

Tu Domna Pawłowna nie wiadomo czemu jeszcze raz smutno westchnęła i poprowadziła

Zabieżkina do mieszkania.

-

Proszę - powiedziała - niech pan spojrzy. Powiem otwarcie, pokój jest do niczego. I

okno też jest do niczego. I widoku nie ma żadnego, tylko na mur. A na dobry pokój spóźnił
się pan. Dobry pokój już wynajęty. Wojskowy telegrafista wynajął.

I Znakomity pokój! - zawołał Zabieżkin. - Bardzo mi się podobają takie pokoje przy

kuchni... Jeśli pani pozwoli, jutro się przeprowadzę...

_ No cóż - powiedziała Domna Pawłowna. - Niech ,

t

ak będzie. Sprowadzaj się pan.

Zabieżkin ukłonił się bardzo nisko i wyszedł. Podszedł do bramy, jeszcze raz ze

smutkiem przeczytał ogłoszenie, złożył je i schował do kieszeni.

,,Ta-ak - pomyślał Zabieżkin - niełatwo, niełatwo przychodzi szczęście... Niektórzy to i

do Ameryki, i do Indii bez żadnych trudności jeżdżą, pokoje wynajmują, a tu... A przy tym
telegrafista... Co to za telegrafista? A jeśli ten telegrafista niestety przeszkodzi? Niełatwo,
niełatwo przychodzi szczęście!"
4

Zabieżkin przeprowadził się. Odbyło się to z rana. Kiedy Zabieżkin wtoczył wózek na

podwórze, natychmiast otworzyły się wszystkie okna w domu i baba z fluksją, tym razem
wysunąwszy się z okna aż po pas, powiedziała: “Aha!" I dyplomowany agronom Pampu-
szkin, oderwawszy się od naukowego artykułu “Kilka słów w obronie szkodników w
sadownictwie", podszedł do okna.

Sama Domna Pawłowna łaskawie zeszła na dół.
Zabieżkin rozwiązywał swoje ruchomości.
- Poduszki! - powiedzieli widzowie.
I faktycznie: na górę zostały wniesione dwie poduszki, jedna różowa z rudą plamą, a

druga granatowa w paski.

background image

-

Buty - zawołali wszyscy chórem.

Przed oczami zdumionych widzów zjawiły się cztery pary butów. Buty były całkiem

nowe, ich czubki błyszczały, a z każdej pary zwisały zawiązane na kokardkę sznurowadła.
Opuchnięta od fluksji baba odezwała się z szacunkiem: “No, no!" A Domna Pawłowna
łaskawie zatarła pulchne ręce. A sam dyplomowany agronom przymrużył swoje uczone oczy
i kazał chłopcom odejść od wózka, żeby lepiej było widać.

| Książki - wstydliwie powiedział Zabieżkin, wyciągając trzy zakurzone książki.
-

Książki?

I dyplomowany agronom uznał za stosowne zejść na dół.
| Miło mi zapoznać się z inteligentną osobą 1 rzekł agronom z zainteresowaniem

przyglądając się butom. - A jak to jest właściwie - ciągnął - czyżby pan raczył otrzymać te
buty na naukowy przydział?

-

Gdzie tam - rzekł rozpromieniwszy się Zabieżkin. 1 To jest poniekąd prywatny

nabytek i, że tak powiem, ruchomość. Niektórzy, wie pan, wolą lokować majątek w
brylantach... ale, za przeproszeniem, co to są brylanty? Tyle tylko, że toto świeci i błyska
bezmyślnie.

| Hm - powiedział agronom wyraźnie zawiedziony | właśnie patrzę - jak to właściwie jest?

bo chyba nie takie dawali według naukowego rozdzielnika. Czy to może kolor jakiś inny?

-

Kolor! I powiedział Zabieżkin z zachwytem. - To na pewno nie taki kolor. Taki kolor

to raz, dwa i po wszystkim...

-

Katiuszeńko - zawołał agronom do opuchniętej

głowy - przynieś no, kochanie, buty, któreśmy otrzymali onegdaj na naukowy przydział.

Współtowarzyszka agronoma przyniosła niezwykle wielkie rude buty. Za

współtowarzyszką na podwórze wyszli wszyscy mieszkańcy domu. Wyszła nawet jakaś
całkiem prastara staruszka, bo myślała, że dają buty za darmo. Wyszedł też telegrafista,
dłubiąc w zębach zapałką.

g Proszę! - zawołał agronom obficie pryskając na Zabieżkina śliną. - Oto, łaskawco,

proszę tylko spojrzeć!

Agronom stukał palcem w zelówkę, próbował ją zębami, podrzucał buty do góry, rzucał

je na ziemię - spadały jak polana.

I Nadzwyczajne buty! - darł się agronom na Zabieżkina takim głosem, jakby Zabieżkin

prowadził agronoma na rozstrzelanie, a ten się opierał. - Błagam pana - proszę popatrzeć! No,
bierz pan! Rzuć je pan na ziemię i rzuć - na moją odpowiedzialność!

Zabieżkin powiedział:
-Tak, całkiem nadzwyczajne buty. Ale jeśli je rzucić na kamienie, to może i nie

wytrzymają...

- Nie wytrzymają? Takie buty nie wytrzymają? Czy pan nie rozumie, szanowny panie,

jakie pan gadasz bzdury? Przecież pan mnie nawet obraża. Nie wytrzymają! i uśmiechnął się
wyniośle agronom napierając na Zabieżkina.

- Na kamieniach bezwarunkowo wytrzymają - powiedział nagle ze swadą telegrafista,

przepychając się do przodu - a co się tyczy... Jeśli na ten przykład położyć je pod wózek i
przejechać wózkiem - za nic nie wytrzymają.

background image

-

Ciągnijcie wózek - zabulgotał agronom rzucając buty. — Ciągnijcie, na moją zgubę!

Zabieżkin naparł na wózek i popchnął go. Buty zgięły się i pękły w noskach.
-

Pękły! - wrzasnął telegrafista rzucając na ziemię czapkę i depcząc ją z zachwytu.

-

Wybaczy pan - rzekł agronom do Zabieżkina - ale to nieuczciwe i nietaktowne,

szanowny panie! Porządni ludzie najeżdżają na wprost, a pan bokiem... To nawet podłość tak
bokiem najeżdżać. Nietaktownie i po chamsku z pańskiej strony!
-

Niech za to odpowiada - oświadczyła współtowarzyszka agronoma. - On toczył wózek,

więc niech odpowiada. Gdyby tak każdy zaczął najeżdżać wózkiem na buty, to by butów nie
nastarczył.
-

Tak, tak - powiedział agronom do Zabieżkina - teraz niech pan ponosi całą

odpowiedzialność.
-

Dobrze - odpowiedział ze smutkiem Zabieżkin przyglądając się telegrafiście - niech pan

weźmie moje.
Telegrafista wypluł zapałkę i pochylając się nad butami śmiał się, cienko popiskując, jak
gdyby go kto łaskotał.
“Przystojny facet! - ze smutkiem pomyślał Zabieżkin. - I szyję ma jak trzeba, i nos normalny,
i pośmiać się potrafi..."
Tak oto przeprowadził się Zabieżkin.
5
Nazajutrz wszystko się wyjaśniło: Zabieżkinowi przeszkadzał telegrafista.

Nie Zabieżkinowi przynosiła Domna Pawłowna kozie mleko, nie dla Zabieżkina

gotowała i piekła w kuchni, nie dla Zabieżkina wkładała przepiękny lila szlafrok. Wszystko
to piekła, gotowała i szykowała dla wojskowego telegrafisty Iwana Kiriłłowicza.

Telegrafista leżał na łóżku polowym, brzdąkał na gitarze i śpiewał bezczelnym basem. W

tym, co śpiewał, nie było nic śmiesznego, ale Domna Pawłowna się śmiała.

“Śmieje się - myślał Zabieżkin przysłuchując się - i na pewno siedzi na łóżku u nóg

telegrafisty. Śmieje się... To znaczy, że tej głupiej wesoło, a jeśli wesoło, to znaczy, że coś
odczuwa. A w ten sposób można się spóźnić jak nic."

Zabieżkin przez cały dzień był smutny. Rano poszedł do biura. Ale nie mógł pracować. I

jak tu można w ogóle mówić o pracy, jeśli ma się takie kłopoty. Mało, że się ma kłopoty z
telegrafistą, to jeszcze z gospodarstwem. Trzeba przecież przyjść do domu. Potem na
podwórze. Przeliczyć kury. Dowiedzieć się, czy chłopcy ich nie ganiali, a jeśli który,
powiedzmy, ganiał - to dać mu w ucho. Kozie też warto zanieść skórkę od chleba... Co tu
gadać, gospodarstwo...

“Ale choć jest gospodarstwo - dręczył się Zabieżkin - to przecież cudze. A nadziei - tyle,

co brudu za paznokciem. Tyle, co nic, bo na drodze stoi telegrafista."

Po przyjściu do domu Zabieżkin przede wszystkim wstąpił do komórki.
- Weź, Maszka -r powiedział Zabieżkin kozie - jedz, głupia. No, co się tak gapisz?

Smutne życie? Smutne, Maszka. Telegrafista nam stoi na drodze. Trzeba go.

background image

Maszka, zlikwidować. Bo jak się go nie zlikwiduje - to miłość się ugruntuje.

Koza zjadła chleb i zaczęła obwąchiwać rękę Zabieżkina.
-A jak go zlikwidować, Maszka? Ż niego, Maszka, sportowiec, mocny chłop, byle czym

go nie weźmie. Ten cholerny drań onegdaj latał w kąpielówkach. Zahartowany. A ja, Maszka,
jestem słabosilny, na mnie wpłynęła rewolucja... A jak go zlikwidować, jeśli on też wyraźnie
interesuje się gospodarstwem. Po co on wczoraj, powiedz z łaski swojej, wstępował do
komórki?

Koza tępo patrzała na Zabieżkina.
-No, idę sobie, Maszka, idę, może coś z tego wyjdzie. Trzeba się wpierw zabrać do

telegrafisty. Telegrafista to główna przeszkoda. Gdyby go nie było, jeszcze bym wczoraj,
Maszka, pił kawę z Domną Pawłowną... No to już sobie pójdę...

I Zabieżkin wszedł do domu. Długo chodził tam i z powrotem po swoim wąskim pokoju,

coś niewyraźnie mamrotał pod nosem, wymachiwał rękami, potem wyjął z komody buty i,
kiwając głową ze smutkiem, zawinął jedną parę w papier. I poszedł do telegrafisty.

Zabieżkin nie od razu wszedł do pokoju. Chwilę stał pod drzwiami Iwana Kiriłłowicza i

nasłuchiwał. Telegrafista stękał, kręcił się po pokoju, szurał krzesłem.

,,Czyści buty" - pomyślał Zabieżkin i zapukał.
I rzeczywiście telegrafista czyścił buty. Chuchał na nie, starannie przecierał szmatką i

stawiał na krześle to jedną, to drugą nogę.

-

Pardon - powiedział telegrafista - ja, pan wybaczy, zaraz wychodzę.

368

_ To nic - powiedział Zabieżkin... Ja tylko na chwileczkę... Jako pański sąsiad i, że się tak

wyrażę, pod wspólnym szanownym skrzydłem Domny Pa- włowny, uważam za swój
obowiązek przedstawić się: sąsiad i były rejestrator kolegialny Piotr Zabieżkin.

-

Dobra - powiedział telegrafista - niech będzie. Bardzo proszę.

-

A jako sąsiad - wyjaśnił Zabieżkin - uważam za swój obowiązek zgodnie z kaukaskim

zwyczajem ofiarować panu w prezencie buciki.

-Buty? Za co, na litość, buty? - zapytał telegrafista z zachwytem spoglądając na buty. -

Nawet mi, wprost przeciwnie, jakoś tego, niezręcznie, szanowny sąsiedzie... Ja tak, wie pan,
nie bardzo mogę...

-

Ależ, Boże drogi, niech pan weźmie...

| Chyba że zgodnie z kaukaskim zwyczajem - powiedział telegrafista przymierzając buty.

- A pan, jeżeli wolno zapytać, szanowny sąsiedzie, przepraszam bardzo, podróżował po
Kaukazie?... Po górach zapewne? Jakieś tam cholerne Elbrusy? Obyczaje... Tam, szanowny
sąsiedzie, nawet depesze dochodzą dopiero na drugi dzień... Zanadto oddalony kraj...

-Nie - powiedział Zabieżkin - to nie ja. To Iwan Nażmudinowicz jeździł na Kaukaz. Był

nawet w Na- chiczewaniu...

Zabieżkin chciał jeszcze coś opowiedzieć o kaukaskich zwyczajach, aż nagle odezwał się:
-Łaskawco, szanowny sąsiedzie, młody człowieku, zaraz przed panem uklęknę...
I ukląkł. Telegrafista przestraszył się i zasłonił usta.
-Łaskawco, szanowny towarzyszu, zabij mnie, na proszek zetrzyj! Bij, ile wlezie.

24 - Punkt widzenia
369

background image

Telegrafista myśląc, że Zabieżkin zaraz zacznie go bić, zamachnął się i uderzył

Zabieżkina.

-

Dobra jest! - powiedział Zabieżkin padając i znowu wstając. - No tak. Z duszy serca

dziękuję! Aż się popłakałem... Drżę cały i czekam na wyrok - niech się pan wyniesie z
mieszkania, kochany, szanowny towarzyszu.

-

Jakże to tak? - zapytał telegrafista osłaniając usta. - Dziwne żarty.

-

Żarty! O, co za bezczelne słowo - żarty! Łaskawco, sąsiedzie, Iwanie Kiriłłowiczu,

dla pana i dla Do- mny Pawłowny to rozrywka i żarty, a dla mnie - samo życie. Stoję przed
panem jak nagi... Niech się pan wyniesie z mieszkania, już w czwartek niech się pan
wyniesie... Najostatniejszy raz proszę. Bo będzie źle.

-

Co? - zapytał telegrafista. - Źle? Mnie osobiście aż do śmierci nie będzie źle... A jeżeli

pana przypiliło... Nie, dziwne żarty... Nie mogę i już.

-

Łaskawco, jeszcze czymś pana przebłagam...

-

Nie mogę i już... I czemuż to mam się wyprowadzać? Mnie się to mieszkanie podoba.

A zresztą niech pan poprosi jak należy... Przecież przeprowadzki kosztują i w ogóle, niech
mnie pan poprosi. Lubię, kiedy mnie kto prosi.

Zabieżkin skoczył do swego pokoju i po chwili wrócił:
-

Proszę! - rzekł zadyszany. - Oto jeszcze jedne buciki i zapasowe sznurowadła.

Telegrafista przymierzył buty i powiedział:
-

Cisną. No dobra. Niech pan trochę poczeka, to się przeprowadzę. Tylko dziwne jakieś

te pańskie żarty...

Zabieżkin wyszedł do swego pokoju i spokojnie siadł pod oknem.

b

Do biura Zabieżkin nie poszedł.
Z kawałkiem chleba w ręku przemknął się do komórki i kucnął przed kozą.
-

Załatwione, Maszka. Kropka. Zlikwidowałem wczoraj telegrafistę. Ciskał się i stawał

dęba, ale nic - przeparłem... Buty mu, Maszka, oddałem... No i co teraz, Maszka? Teraz
została Domna Pawłowna. Tu trzeba przede wszystkim brać na uczucie. Na estetykę, Maszka.
Zaraz pójdę i kupię róże. To jest, powiem, róża dla pani - proszę sobie wąchać... Jutro kupię,
bo dziś się umordowałem, Maszka... No, no, nie ma więcej. Dosyć tego.

Zabieżkin poszedł do swojego pokoju i położył się na łóżku. Róży kupić nie zdążył,

Domna Pawłowna przyszła do niego wcześniej. Powiedziała:

-

A ty po co buty rozdarowujesz na wszystkie strony? Dlaczego oddałeś buty

telegrafiście?

-

Podarowałem, Domno Pawłowno. To bardzo porządny człowiek. Dlaczego,

pomyślałem sobie, mam nie podarować? Podarowałem, Domno Pawłowno.

-

Według ciebie Iwan Kiriłłowicz to porządny człowiek? - zapytała Domna Pawłowna.

- Jeszcze tygodnia łobuz nie mieszka i adiu. Wyprowadza się. I ty mówisz, że to porządny
człowiek? Odpowiadaj, kiedy pytam!

-

A ja, Domno Pawłowno, myślałem...

| Coś tv mvślał? Coś ty, fajtłapo, myślał?

background image

1
-

Myślałem, Domno Pawłowno, że i pani w nim gustuje. Zawsze się pani z nim

prześmiewa...
-

To ja mam w nim gustować? — Domna Pawłowna plasnęła w ręce. - Toć on po całych

dniach na bilardzie trzaska, a potem do dziewczynek... Miałabym na kogo patrzeć. Toć on
nawet uwagi porządnie na mnie nie zwrócił... Pleciesz, co ci ślina... Przecież ten łajdak przy
swojej prezencji weźmie królową piękności, a nie mnie... Aleś ty głupi...
-

Domno Pawłowno—powiedział Zabieżkin - o królowej piękności to pani całkiem

słusznie skalkulowała, nic dodać, nic ująć. To taki człowiek, Domno Pawłowno... On się
wczoraj zapędził: uwielbiam, powiada, szczupłą urodę, a na grubsze nawet nie popatrzę.
Przecież to on do pani pił, Domno Pawłowno.
- Co? - zapytała Domna Pawłowna.

-

Słowo daję, Domno Pawłowno... On szczupłą weźmie, słowo daję - o łokcie można

się pokłuć, a temu bydlakowi się podoba. A ja na ten przykład, Domno Pawłowno, ja zawsze
zwracam uwagę na większą kor- pulencję. Mnie się, Domno Pawłowno, podobają takie osoby
jak pani.

-

Kłamiesz pan!

-

Nie, Domno Pawłowno, nie mam potrzeby kłamać. Pani dla mnie jest wspaniałym

ideałem damy... I dla wielu innych także... Pamięta pani, Domno Pawłowno, odwiedził mnie
taki jeden - też się zaciekawił. Kim jest, zapytał, taka bardzo interesująca grandę dame?

-

Naprawdę? - zapytała Domna Pawłowna. - Rzeczywiście tak powiedział?

372
Czy to przypadkiem - zapytał - nie aktorka Lucome?

Domna Pawłowna usiadła obok Zabieżkina.
_ A któryż to, jakoś nie pamiętam? Czy to nie taki ryża wy z wągrowatym nosem?
_ Właśnie ten, Domno Pawłowno. Identycznie ten sam. I wągry na nosie też się zgadzają,

daj mu Boże zdrowie!

-

A ja myślałam, że on przyszedł do Iwana Kiriłły- cza... Mógłbyś go pan zaprosić.

Mógłbyś powiedzieć, że Domna Pawłowna zaprasza na kawę... A co on jeszcze takiego
mówił? O oczach nic nie wspominał?

-

Nie - powiedział Zabieżkin z zapartym tchem - nie, Domno Pawłowno, o oczach to ja

mówiłem. Mówiłem, że uwielbiam takie doskonałe oczy i aż mi się słabo robi, kiedy
popatrzę... I że marzę, żeby patrzeć na nie jak najczęściej...

-

No, no, tak od razu uwielbiasz? - zdziwiła się Domna Pawłowna. - Może to z

przejedzenia tak uwielbiasz?

-

Z przejedzenia! - zawołał Zabieżkin. - Aż grzech mówić, że z przejedzenia! Nie,

Domno Pawłowno, dawniej to ja faktycznie znakomicie jadałem, nawet mnie czasem mdliło,
a teraz to przeważnie po większej części chlebek.

-

Głuptasku - powiedziała Domna Pawłowna - lepiej byś do mnie przyszedł,

powiedział, co i jak...

-

Ja panią, Domno Pawłowno, najzupełniej uwielbiam - zawołał Zabieżkin. - Rozkaże

pani: wyskocz, Zabieżkin, z okna, to wyskoczę. Jak puch marny wyskoczę, Domno
Pawłowno! Jak ten puch wyskoczę na kamienie i jeszcze uwielbiać będę na cały głos!
373

background image

__Przestań pan - powiedziała Domna Pawłowna
zawstydzona.

I nagle wyszła z pokoju. Ale kiedy Zabieżkin chciał wyjść do kozy, Domna Pawłowna

powróciła.

-

Przysięgnij - powiedziała surowo - przysięgnij, że prawdę powiedziałeś pan o

uczuciach...

-

Na ten krzyż przysięgam, na wszystkie świętości...

-

Niech będzie. Nie przysięgaj fałszywie. Obrączki trzeba kupić... ślub ma być z

chórem cerkiewnym.

-

Z chórem! - wykrzyknął Zabieżkin. - Z chórem, Domno Pawłowno. I wszystko takie

przewspaniałe, takie eleganckie... Niech mi pani pozwoli ucałować rączkę, Domno
Pawłowno! Ta-ak! A ja tak cały czas zastanawiam się, Domno Pawłowno, dlaczego ze mną
coś nie tego... W biurze chwili spokojnie nie usiedzę, do domu się wyrywam... A to uczucie...

Domna Pawłowna stała uroczyście pośrodku pokoju. Zabieżkin krążył dookoła niej i

mówił:

-

Ta-ak, Domno Pawłowno, uczucie... Niedawno, Domno Pawłowno, spóźniłem się do

biura - rozmarzyłem się na różne okoliczności, a kiedy przyszedłem, Iwan Nażmudinowicz z
okropną wprost srogością na mnie popatrzył. Usiadłem i aż nie mogłem pracować. Usiadłem
i na książce wypisuję różne “de" i “pe". A Iwan Nażmudinowicz podliczył kreseczki (u nas,
Domno Pawłowno, iemu, kto się spóźnił, zawsze stawiają przy nazwisku kreseczkę) i
powiada: “Sześć kreseczek przy nazwisku Zabieżkin... Żeby go przypadkiem nie wywalili w
ramach redukcji etatów..."

-

A niech wywalają! - powiedziała Domna Pawłowna. - Starczy na oboje.

Domna Pawłowna wyznaczyła ślub za tydzień.

7

Tego dnia, kiedy telegrafista spakował woje rzeczy w tobołki i powiedział: “Co złego, to

nie ja, Domno Pawłowno, jutro się wyprowadzam" - tego dnia wszystko się zawaliło.

W nocy Zabieżkin siedział na łóżku przy Domnie Pawłownie i mówił:
-

Mnie, Domno Pawłowno, szczęście- przychodzi jak po grudzie. Niektórzy to całkiem

prosto i do Ameryki jeżdżą, i pokoje sobie wynajmują, a ja, Domno Pawłowno... Gdybym
wtedy nie poszedł za przechodniem, to nic by z tego nie było. I nie zobaczyłbym pani,
Domno Pawłowno, jak własnych uszu... A tu trafił się przechodzień. Ogłoszenie. Panienki
niech się nie fatygują. Ależ to afront dla panienek, Domno Pawłowno!

-

No śpij, śpij! - surowo powiedziała Domna Pawłowna. - Nagadałeś się, to śpij.

-

Nie - oświadczył Zabieżkin siadając - nie mogę spać, pierś mi rozsadza, Domno

Pawłowno. Uczucie... Ja, Domno Pawłowno, rozważam pewną myśl... Na ten przykład koza,
Domno Pawłowno, nie może odczuwać takiego szczęścia...

-

Co ?

-

Koza - powiadam, Domno Pawłowno, nie może odczuwać takiego szczęścia. Czym

jest koza? Koza to

background image

idiotka, koza - to koza. Tylko by, idiotka, trawę żarła. Ona nawet nie ma żadnych aspiracji.
Gdyby wypuścić ją na Newski - to człowiek tylko wstydu by się najadł, jedno wielkie
nieporozumienie... A człowiek, Domno Pawłowrto, ma przecież aspiracje. Ja na ten przykład.
Idę raz sobie Newskim, aż tu widzę - na wystawie leży tykwa. Wstąpię - myślę sobie - i
zapytam, po czemu tykwy I wstąpiłem. Wtedy ma się ludzkie samopoczucie. A koza co,
Domno Pawłowno? Choćby na ten przykład nasza Maszka - idiotka, po prostu idiotka.
Człowiek kozę może nawet uderzyć, może nawet zabić i nie ponosi żadnej
odpowiedzialności wobec prawa - czysty jest jak szkło.

Domna Pawłowna usiadła.
-

Zależy, jaka koza - powiedziała - poniektóra koza w razie czego nawet człowieka

zatratuje rogami.

-

A człowiek, Domno Pawłowno, kozę kijem po tym kozim łbie.

-

A koza... Koza może nie dać mleka, jak onegdaj telegrafiście.

-

Jak to telegrafiście? - przestraszył się Zabieżkin. - Po co on tam łazi? I jakim

sposobem koza może nie dać mleka, jeżeli to dojna koza?

-

Zaprze się i nie da!

-

To już jest głupie gadanie, Domno Pawłowno - powiedział Zabieżkin przemierzając

pokój. - To już... Cóż to? To już buntem pachnie.

Domna Pawłowna też wstała.
-

Cóż to takiego? - powiedział Zabieżkin. - Przecież, Domno Pawłowno, już raczyła

pani nadmienić o rewolucji. A gdyby tak nagle zwierzęta ogłosiły rewolucję? Kozy na
przykład albo krowy, zwłaszcza
dojne. Przecież i to się może kiedyś przytrafić? Ludzie biorą się do dojenia, a one bodą,
kopytami walą po brzuchach. I nasza Maszka może też kopytami... A przecież nasza Maszka
mogłaby, że się tak wyrażę, zabóść Iwana Nażmudinowicza?

1 Całkiem łatwo - powiedziała Domna Pawłowna.
_ A jeśli, Domno Pawłowno, Maszka zabodzie nie Iwana Nażmudinowicza, a komisarza,

towarzysza Niu- szkina? Towarzysz Niuszkin wysiada z maszyny, Arse- nij otwiera przed
nim drzwiczki: proszę bardzo, towarzyszu Niuszkin, a tu koza Maszka stoi schowana za
drzwiczkami. Towarzysz Niuszkin robi krok, a ona podchodzi i tryk go w brzuch z czystej
głupoty.

-

Prosta sprawa - powiedziała Domna Pawłowna.

-

Naschodzi się kupa ludzi. Z różnych urzędów. I towarzysz Niuszkin okropnie się

rozgniewa. “Czyja to - powie - koza mnie ubodła?" A Iwan Nażmudinowicz już jest pod ręką
i kuprem kręci. “To - powiada - jest koza Zabieżkina. A poza tym on ma koło nazwiska sześć
kreseczek." “Aha, Zabieżkina, powie towarzysz komisarz, no to zwolnić go w ramach
redukcji etatów." I klops.

-

Co ty cały czas bajasz o kozie? - zapytała Domna Pawłowna. - Skąd ci się wzięła ta

koza?

-

Jak to skąd? - rzekł Zabieżkin. - Koza, wiadomo, nie należy do mnie, tylko do pani,

ale skoro zawarte będzie małżeństwo, choćby nawet cywilne, to jako w pewnym sensie
małżonek...

-

O jakiej ty kozie pleciesz? - rozgniewała się Domna Pawłowna. - Od telegrafisty

kupiłeś, czy co?

-

Jak to od telegrafisty? - przeraził się Zabieżkin. - Przecież ta koza, Domno Pawłowno,

to pani własność.

background image

-

Nic podobnego, koza nie jest moja... Koza jest telegrafisty. A ty, łobuzie jeden, pieskie

nasienie, możeś się na kozę złakomił?
-

Jakże tak - mamrotał Zabieżkin - to panina koza. Słowo daję, że panina, Domno

Pawłowno.
| Coś ty, zgłupiał? Toś ty celował na kozę? Ja ciebie w tym momencie widzę na wylot. Ja cię
na wylot przez żołądek do serca...
Domna Pawłowna okropnie rozgniewana wstała z łóżka i okrywszy kołdrą swe pulchne
ramiona wyszła z pokoju. A Zabieżkin skulił się na łóżku i tak, ani drgnąwszy, przeleżał do
rana.
8
Rano do Zabieżkina przyszedł telegrafista.
-

No więc - powiedział telegrafista bez żadnego powitania - Domna Pawłowna kazała,

żeby pan się wyniósł w dwadzieścia cztery godziny, a jak nie, to sąd i śledztwo.
- A ja-wrzasnęła z kuchni Domna Pawłowna-a ja,
tak właśnie, Iwanie Kiriłłyczu, dokładnie powtórz temu bydlakowi - nawet go nie chcę
widzieć na oczy.
-

Domna Pawłowna - powiedział telegrafista - nawet nie chce pana widzieć na oczy.

Domna Pawłowna krzyczała z kuchni:
-

I przypilnuj, Iwanie Kiriłłyczu, czy ten drań nie przepalił materaca. Wczoraj kurzył

papierosy. Miałam na mieszkaniu takiego jednego, co przepalił. Przewrócił drań na drugą
stronę - myślał, że nie dopatrzę. Ja tych wszystkich łobuzów widzę na wylot przez żołądek do
serca. Hołota!...
-

Przepraszam - powiedział telegrafista do Zabieżkina 1 proszę się z łaski swojej przesiąść

na krzesło.
Zabieżkin ze smutkiem przesiadł się z łóżka na krzesło.
-

Dokąd ja się przeniosę? - powiedział Zabieżkin. - Nie mam się gdzie podziać.

-

On, Domno Pawłowno, mówi, że nie ma się gdzie podziać - powiedział telegrafista

przepatrując materac.
-

A niech się wynosi, gdzie chce, choć do psiej budy! Nie mój osobisty interes.

Telegrafista Iwan Kiriłłycz obejrzał materac, zajrzał bez żadnej szczególnej potrzeby pod
łóżko i mrugnąwszy do Zabieżkina wyszedł.
Wieczorem Zabieżkin załadował wózek i odjechał w niewiadomym kierunku.
A kiedy wyjeżdżał z bramy, spotkał agronoma Pam- puszkina.
Agronom zapytał:
- Dokądże to, młody człowieku?
Zabieżkin uśmiechnął się łagodnie i powiedział:
- Ot tak sobie, wie pan, przespacerować się...
Dyplomowany agronom długo spoglądał za nim. Na
wózku, na ruchomościach, na niebieskiej poduszce stała jedna para butów.
9
Tak zmarnował się Zabieżkin. Kiedy przy jego nazwisku było już osiem kreseczek, księgowy
Iwan Nażmudinowicz powiedział:

background image

-

Dosyć tego. Zwolniony jesteś, Zabieżkin, w ramach redukcji etatów.

Zabieżkin zarejestrował się w pośrednictwie pracy, ale pracy nie szukał. A z czego żył - nie
wiadomo.
Pewnego razu Domna Pawłowna spotkała go na bazarze Deriabkińskim. Na tandecie.
Zabieżkin sprzedawał palto.
Zabieżkin miał na sobie podarte buty i babską kapotę. Był nie ogolony, a bródka rosła mu nie
wiadomo czemu na rudo. Wprost trudno go było poznać!
Domna Pawłowna podeszła do niego, pomacała palto i zapytała:
- Ile chcesz za palto?
I nagle rozpoznała Zabieżkina.
Zabieżkin spuścił oczy i powiedział:
- Niech pani weźmie za darmo, Domno Pawłowno.
-

Nie-odparła Domna Pawłowna marszcząc brwi - ja potrzebuję nie dla siebie. Potrzebuję

dla Iwana Kiriłłycza. Iwan Kiriłłycz nie ma zimowego palta... Za darmo nie chcę, ale wiesz
pan co? Pieniędzy ci z pewnością nie dam, ale co niedziela przychodź, to dostaniesz obiad.
Narzuciła palto na ramiona i odeszła.
W niedzielę Zabieżkin przyszedł. Obiad dostał w kuchni. Zabieżkin krępował się, chował
zabłocone nogi pod krzesło, kiwał głową i jadł w milczeniu.
-

No, jak tam, bracie Zabieżkin? - zapytał telegrafista.

-

No nic, Iwanie Kiriłłyczu, trzeba przecierpieć - powiedział Zabieżkin.

-

Cierp, cierp. Nie ma takiego sposobu, żeby rosyjski człowiek nie cierpiał. Cierp, bracie

Zabieżkin.
Zabieżkin zjadł obiad, a chleb schował do kieszeni. .
-

A ja się zastanawiałem - powiedział telegrafista śmiejąc się i przymrużając oko - ja,

Domno Pawłowno, zastanawiałem się, czemu on, drań jeden, tak wychodził z siebie? A on na
kozę polował.
Kiedy Zabieżkin wychodził, Domna Pawłowna zapytała cicho:
- No przyznaj się, o oczach i w ogóle też zełgałeś?
-

Zełgałem, Domno Pawłowno, zełgałem - powiedział Zabieżkin z westchnieniem.

_ No to idź już, idź - zmarszczyła brwi Domna Pawłowna, nie pętaj się tu pod nogami.
Zabieżkin wyszedł.
Każdej niedzieli Zabieżkin przychodził na obiad. Telegrafista Iwan Kiriłłowicz zaśmiewał
się, mrugał znacząco, klepał Zabieżkina po brzuchu i pytał:
- No i jakże, bracie Zabieżkin, pomyliłeś się, co?
|| Pomyliłem się, Iwanie Kiriłłyczu.
Domna Pawłowna mówiła surowo:
-

Daj spokój, Iwanie Kiriłłyczu. Niech je. Palto też kosztuje.

Po obiedzie Zabieżkin szedł do kozy. Dawał jej skórkę od chleba i mówił:
i Dziś była zupa cebulowa, a na drugie klops...
Koza tępo spoglądała Zabieżkinowi w oczy i jadła chleb. A potem lizała Zabieżkina po ręku.
Pewnego razu, kiedy Zabieżkin zjadł i schował do kieszeni skórkę od chleba, telegrafista
powiedział:
-

Skórkę odłóż na miejsce. Dosyć. Napchałeś się i do widzenia. Nie masz co łazić do

kozy!
- A niech łazi - powiedziała Domna Pawłowna.

background image

- Nie, Domno Pawłowno, koza jest moja! - odpowiedział telegrafista. - Nie pozwalam...

On mi ze złości może kozę uszkodzić. Co on tam za czary nad nią odprawia?

Więcej już na obiady Zabieżkin nie przychodził. 1922

MĄDROŚĆ
1

Jedenaście lat z rzędu Iwan Aleksiejewicz Zotow żył w odosobnieniu i samotności.

Nigdzie nie chodził, przestał całkiem bywać w towarzystwie i nawet kategorycznie zerwał
wszystkie bliższe stosunki ze swymi dawnymi przyjaciółmi.

I mieszkając na jednej z ulic Strony Petersburskiej, wydawał się jakimś zdziwaczałym

pustelnikiem, który jedynie na krótko zamieszkał pomiędzy ludźmi. Coraz rzadziej z kimś
rozmawiał, a jeśli nawet coś mówił, to twarzy jego nie opuszczał wyraz obrzydzenia i
chorobliwego rozdrażnienia. Wydawało się, że dla tego człowieka każde zetknięcie z ludźmi
było nieznośnie trudne. I tak było naprawdę.

Niektórzy z jego dawnych przyjaciół mówili, że podobno Iwan Aleksiejewicz cierpi na

chroniczny katar kiszek i kolki nerwowe i że to właśnie ta choroba wycisnęła na nim
niezatarte piętno przygnębienia. Inni przyjaciele, którzy znali Iwana Aleksiejewicza jeszcze
bliżej i byli z usposobienia bardziej romantyczni, za
pewniali, że jest przeciwnie, że zdrów jest jak koń, ale że w życiu jego zdarzyło się coś
tajemniczego, coś

w

rodzaju miłosnej intrygi, która zamąciła i zmieniła równy bieg jego

życia.

Nie wiadomo zresztą, kto miał rację. Może rację miały obie strony, zwłaszcza że lekarz,

który przez pewien czas leczył Iwana Aleksiejewicza, z uśmiechem wymawiał się
nieznajomością sytuacji, ale nie zaprzeczał kategorycznie pogłosce o chorobie i wykręcał się
przy tym dwuznacznymi dowcipami. A co się tyczy spraw miłosnych - ta dziedzina życia
Iwana Aleksiejewicza znana była nie tylko z dowcipów, ale była najzupełniej wiarygodna.

W młodości Iwan Aleksiejewicz był przystojnym tęgim brunetem o zdecydowanie

bujnym, południowym temperamencie. Przy tym pewna niezależność materialna w
dostatecznym stopniu pozwalała Iwanowi Aleksiejewiczowi korzystać z uroków i uciech ży-
cia.

Prowadząc hulaszcze życie zszedł się po pijanemu z pewną głupiutką aktorką

dramatyczną, ale ten związek, trwający około pół roku, nie był szczęśliwy. Iwan
Aleksiejewicz pokłóciwszy się o swoją damę z pewnym licealistą, który w obecności wielu
świadków nazwał ją lafiryndą, spoliczkował go w foyer Teatru Akademickiego, przy czym
strącił mu z nosa cwikier i rozkrwawił ucho. W rezultacie doszło do pojedynku na pistolety,
który odbył się nie opodal lotniska Komendantury. Lekko ranny w łydkę lewej nogi, Iwan
Aleksiejewicz na kilka lat wyjechał z Petersburga. Później wrócił. Przez rok czy dwa żył
niezwykle hulaszczo, często oddając się pijaństwu i rozpuście. I wreszcie się uspokoił.
Zamiesz

background image

kawszy na Stronie Piotrogrodzkiej z daleką swoją krewną, staruszką Kapitoliną Georgijewną
Sznel, całkowicie odsunął się od ludzi.

Ale po co to zrobił, dlaczego i komu było potrzebne to jego odosobnienie - tego nie

wiedział nikt. Wiedziano tylko, że ktoś taki żył i nagle wszystko w życiu wydało mu się
godne politowania i zbędne. Wszystkie najlepsze ludzkie przymioty, jak na przykład szlachet-
ność, duma, ambicja, wydały mu się nagle śmieszną zabawą i głupstwem. A wszystkie uroki
dawnego trybu życia - miłość, czułość, wino - stały się czymś śmiesznym, a nawet
uwłaczającym.

Nikt jednak nie wiedział i nie mógł wiedzieć, czy nastąpiło to na tle fizjologicznym, by

tak rzec, z przesytu, czy też było to związane z odchyleniami psychicznymi, z każdym
bowiem rokiem coraz bardziej oddalał się od ludzi.

Jego mieszkanie, zastawione różnymi meblami, całe zawieszone żyrandolami i wszelkimi

kosztownymi drobiazgami, zasnuła wkrótce pajęczyna i pokrył kurz. Powiędły rośliny,
ustawione niegdyś na parapetach. Zatrzymał się ogromny moserowsld zegar. Nawet na wpół
opuszczone story w jadalni przez kilka lat trwały tak - na wpół opuszczone.

Wszystkim przedmiotom udzieliło się jakieś tchnienie śmierci. Wszystkie rzeczy, nawet

najmarniejsze i najbłahsze, naznaczone były rozkładem i śmiercią i tylko pan domu od czasu
do czasu zdradzał oznaki życia. Wstawał ze swego łoża, chodził z kąta w kąt ćmiąc papierosa
albo, zgarbiony, kołysząc lewą nogą, siedział nad niezwykle grubą księgą, albo wreszcie
otwarłszy lufcik i nie bojąc się, że się przeziębi lub
384
złapie zapalenie płuc, spoglądał w rozgwieżdżone niebo trzymając w ręku mapę sklepienia
niebieskiego.

Tak to wszystko trwało przez prawie jedenaście lat.

2

pewnego razu jednak bez żadnego wyraźnego powodu w życiu Iwana Aleksiejewicza

nastąpiły niezwykłe zmiany.

Obudziwszy się pewnego ranka, poczuł niezwykły przypływ energii i zdrowia. Przyjął to

ze zdziwieniem i niedowierzaniem i ubrawszy się co prędzej, i zasznurowawszy trzewiki,
wyszedł na ulicę, a jego twarz z przyzwyczajenia zachowała dawny wyraz obrzydzenia.

I dziwna rzecz: wszystko na ulicy wydało mu się życzliwe i rozczulające. Dziwiąc się

temu Iwan Aleksiejewicz wrócił do domu. Ale i w domu nie opuszczał go dobry nastrój.

Iwan Aleksiejewicz, przyzwyczajony do roztrząsania i analizowania swoich odruchów i

postępków, zachowując jeszcze grymas na twarzy, zaczął rozważać, co się w gruncie rzeczy
stało. Ale nie wiedział.

Wówczas, śmiejąc się cynicznie, usiłował przekonać sam siebie, że dokonał się w nim

jakiś fizyczny przełom, zwłaszcza że sprzyjały temu okoliczności - przez jedenaście lat po
hulankach i pijatykach prowadził spokojne, uregulowane życie.

Ale to niezupełnie było tak. Ściślej mówiąc było właśnie tak, ale jednocześnie było w tym

i coś innego.

Wówczas, zastanawiając się i dziwiąc, Iwan Aleksiejewicz nagle zrozumiał, że całkiem

wbrew jego woli
25 - Punkt widzenia
385

background image

wraz z energią odzyskał poczucie tej urody życia, które utracił przed jedenastu laty.

Przedtem zacząłby z goryczą zastanawiać się, jak w gruncie rzeczy jest poniżająca dla

człowieka taka anatomiczna zależność, ale teraz było mu wszystko jedno. Czuł w sobie
radość, miłemu było i szare, mętne niebo, i dym z komina, i kot na dachu, i muchy, które
natrętnie siadały mu to na czole, to znów na nosie.

Nawet się od nich nie opędzał i w dobrym humorze podśmiewał się wesoło i klepał pó

kolanach. Znikło wszystko, co go drażniło.

W ciągu kilku dni Iwan Aleksiejewicz całkowicie się odrodził.
Budził się teraz z uśmiechem, podżartowywał sam z siebie i wkładając ubranie albo też

sznurując buciki nucił półgłosem, wstydząc się i ciesząc ze swego ożywienia.

A pewnego razu poprosiwszy do swego pokoju daleką krewną, staruszkę Kapitolinę

Georgijewnę Sznel, zaczął jej tłumaczyć, jak w istocie piękne i wspaniałe jest życie i jakie
zrobił potworne głupstwo, że jak obłudnik stracił nie wiadomo na co jedenaście lat.

I mówiąc o tym wykonywał rękami gwałtowne gesty, podchodził do lustra i śmiał się

zaczesując swoje od dawna nie strzyżone włosy.

- Ach - mówił - jakiż byłem głupi! Jakiż głupi! I komu co z tego przyszło, że jestem nie

ogolony imam włosy do ramion? Komu to potrzebne, żebym gardził ludźmi i całym światem,
i w ogóle życiem? Przecież to nikomu niepotrzebne. Ale teraz wiem, jak mam żyć. Teraz
potrafię żyć. Mądrość nie polega na tym, żeby pogardzać ludźmi, ale na tym, żeby zajmować
się
takimi samymi drobiazgami jak oni: chodzić do fryzjera, krzątać się, całować kobiety, pić,
kupować cukier. To jest właśnie mądrość!

Daleka krewna, nic nie zrozumiawszy z przyczyny starości, wyszła z pokoju, wycierając

nos w chustkę i nie wiedząc, czy ma płakać, czy się cieszyć.

Ale Iwan Aleksiejewicz nie pozostawił jej w nieświadomości. Znowu, i to za rękę,

przyprowadził ją do pokoju i zaczął błagać, aby nie" bacząc na dalekie pokrewieństwo,
uczciwie i otwarcie powiedziała, jak on wygląda, czy nie nazbyt zmizerniał i schudł, czy nie
stał się zbyt szpetny i czy może znów jak równy wejść pomiędzy ludzi. Przy tym, krępując
się okropnie, szeroko otwierał usta pokazując wskazującym palcem na brakujący ząb.

Staruszka, nieco rozweselona, pocieszała go, jak mogła, mówiąc, że wygląda jeszcze

całkiem rześko i świeżo i że brak zęba w ogóle jest niedostrzegalny, jeśli nie otwiera się ust.

Wówczas Iwan Aleksiejewicz zaczął się głośno śmiać, zacierając dłonie i wspominając',

jakim był w swoim czasie chwatem i zawiadiaką, jak dzielnie się pojedynkował i ile to miał
kochanek.

Staruszka, nie chcąc psuć mu dobrego nastroju, także zaczęła opowiadać przygody

miłosne z własnego doświadczenia, ale przypomniawszy sobie początek, w żaden sposób nie
mogła odtworzyć końca i ostatecznie wszystko poplątawszy zamilkła z urazą, starając się
niczym już nie denerwować Iwana Aleksiejewicza.

Ale Iwan Aleksiejewicz nie pozostawił jej w spokoju. Zaczął wraz z nią przypominać

sobie wszystkich swoich pozostałych przy życiu znajomych. Chciał niezwłocznie

background image

Mi
w najbliższym czasie zaprosić ich wszystkich do siebie, urządzić małą wesołą bibkę,
wycałować wszystkich oświadczyć, że kocha ich wszystkich tak jak dawniej i że chce żyć,
ponieważ teraz wie, czym jest życie i jak trzeba żyć.

I ująwszy daleką krewną za ręce Iwan Aleksiejewicz oświadczył jej kategorycznie, że już

w najbliższych dniach urządzi tę bibkę - święto swego odrodzenia.

Staruszka, z trudem rozumiejąc, co się do niej mówi, chytrze potrząsała głową,

powtarzając, że pomimo dalekiego pokrewieństwa i powinowactwa wdał się w nią
całkowicie.
Iwan Aleksiejewicz śmiał się cicho i z wdzięcznością.

Tego samego wieczora Iwan Aleksiejewicz zaczął układać listę swoich znajomych,

śmiejąc się i dobrodusznie z nich pokpiwając.

Wreszcie Usta została ułożona. Było na niej piętnaście osób, o których Iwan

Aleksiejewicz wiedział, że żyją i że nadal w dobrym zdrowiu przebywają w mieście.

Wtedy Iwan Aleksiejewicz zaczął według listy wypisywać zaproszenia w górnolotnie

kpiarskim stylu i na drugi dzień osobiście wyruszył, by roznieść je swoim przyjaciołom.

Przyjaciele przyjmowali go ze skrajnym zdziwieniem i ozięble, a niektórzy nawet wrogo,

nie zapraszając do pokoju i trzymając drzwi na łańcuchu. Przyjaciele sądzili, że wpadłszy w
nędzę przyszedł do nich po pomoc pieniężną albo wsparcie czym łaska, ale kiedy
poznawali prawdziwą przyczynę, wytrzeszczali oczy i śmiali się szatańsko, a niektórzy robili
perskie oko, klepali go po ramionach i przyrzekali, że na pewno przyjdą.

Iwan Aleksiejewicz sam śmiał się głośno, starając się przy tym nie otwierać za szeroko

ust, aby chwilowo nikt nie zauważył brakującego zęba. Ale przyjaciele tego nie dostrzegali.
Opowiadali przeróżne wesołe plotki i nowości, naśmiewali się z tego czy innego znajomego,
a Iwan Aleksiejewicz potakiwał, kiwał głową i na wszelkie sposoby pokpiwał sam z siebie,
pragnąc w ten spobów dowieść, że z niego, jak dawniej, wesoły i do- rzeczny facet.

I rzeczywiście: wydawało mu się, że jest szczerze wesół i pełen radości i że jedenaście

minionych lat - to jakiś bezsensowny i niepotrzebny sen, o którym po prostu nie należy
myśleć.

Od przyjaciół Iwan Aleksiejewicz wracał do domu niezwykle rozradowany i odmłodniały.

Kilka razy po drodze wstępował do fryzjera, żądając, aby uczesano go to tak, to inaczej i
kategorycznie domagając się, aby nie żałowano wody kolońskiej i toaletowej.

A po powrocie do domu natychmiast, coś niecoś tylko przekąsiwszy, przebrał się w stare

ubranie, pozdejmował pajęczyny i starł kurz we wszystkich kątach, wilgotną ścierką przetarł
wszystkie karnisze, a także drzwi i etażerki, a w sypialni zawiesił zielonawą lampę.

Pomimo to czekało go jeszcze dużo roboty. Musiał uporządkować swoje książki,

wyrzucić stojące na oknie uschłe kwiaty, tak żeby wszystkie pokoje wyglądały na
zamieszkane i przytulne.

Iwan Aleksiejewicz, ledwie żywy ze zmęczenia, rzu-

background image

cał się na fotel, potem znowu się zrywał, zabierając się to do jednego zajęcia, to do drugiego i
od czasu do czasu wykrzykując:
- Ach, jakże byłem głupi! Jak głupi!
I z wysiłkiem przesuwając z miejsca na miejsce ten albo inny fotel, i zupełnie niepotrzebnie
poprawiając na stole serwetę albo przekładając książki, Iwan Aleksiejewicz śmiał się po
cichutku i zacierał ręce powtarzając:
- Takie jest życie!
Potem znowu rzucał się na fotel i znowu przyzywał staruszkę, tarmosił ją i niemal uroczyście
opowiadał jak to będzie teraz żył, nauczony życiowym doświadczeniem.
Daleka krewna nie pozostawała za nim w tyle. Pomagała mu przesuwać meble, wyjmowała
zastawę i po raz setny pytała:
- No więc kiedy?
Mając na myśli przyjęcie. A Iwan Aleksiejewicz dumny i zmęczony odpowiadał:
- Jutro! Jutro, szanowna Kapitolino Georgijewno.
4
I oto nadeszło jutro - uroczysty dzień przyjęcia, święto odrodzenia.
Iwan Aleksiejewicz, już od rana starannie ogolony, miotał się z kąta w kąt doprowadzając
każdy przedmiot do ostatecznego, oślepiającego blasku.
Około południa wszystko było gotowe.
Daleka krewna Iwana Aleksiejewicza, staruszka Sznel, wydobyła z kufra zleżałą na skutek
upływu

czasu, ale jeszcze całkiem przyzwoitą ciemną mieniącą się suknię ze staroświeckimi
falbankami i frędzelkami i włożyła ją. Całe mieszkanie wypełniło się ostrym zapachem
naftaliny i dawno nie noszonych ubrań. Staruszka kichając co chwila i poruszając gwałtownie
głową chodziła z pokoju do pokoju wypełniając niewielkie mieszkanie przykrym zapachem.

Staruszce przychodziło na myśl, że warto byłoby zdjąć tę uroczystą suknię, ale nie

chciała zmartwić Iwana Aleksiejewicza, który zresztą nie miał teraz głowy do zapachów.

W istocie Iwan Aleksiejewicz bez chwili wytchnienia biegał z przedpokoju do stołowego,

ze stołowego do kuchni i z powrotem. Nawet kilka razy osobiście wychodził na ulicę, biegał
po sklepach i kupował wciąż nowe i nowe rzeczy, prosząc, aby dano mu wszystko w
najlepszym gatunku, i dając do zrozumienia, że urządza uroczyste przyjęcie. A jeszcze
niedawno, kiedy wstępował do tego samego sklepu i kupował cokolwiek, rzucał kilka
skąpych słów i biorąc zakupy wychodził w milczeniu, wysoko podnosząc kołnierz. Teraz,
przeciwnie, zwlekał z wyjściem ze sklepu rozmawiając i żartując z pierwszym lepszym
niepozornym sprzedawcą. Chciał, aby każdy, nawet postronny obywatel, wiedział o jego
uroczystości.

Cały dzień minął na niezwykłej krzątaninie i ożywieniu. A pod wieczór, kiedy zmierzch

wypełnił już pokój, Iwan Aleksiejewicz zapalił światło i zabrał się do zastawiania stołu.
Rozsunąwszy go na dwanaście osób 1 rozścieliwszy śnieżnobiały obrus zaczął go
przyozdabiać i uświetniać, przypominając sobie, jak się to robiło dawniej.

background image

I wkrótce czysto umyte talerze, noże, kieliszki i rozmaite wymyślne dania przytłaczały

stół swoim ciężarem.

Były tu wszystkie gatunki kawioru i lekko solony łosoś, i wędzone sieje, i angielskie

pasztety z dziczyzny, i inne smakołyki. A pośród tego wszystkiego, dumnie rozpychając się
wśród zakąsek, stały butelki rozmaitych win.

Gdy wszystko to było gotowe, Iwan Aleksiejewicz, zmęczony i spocony, usiadł przy

stole, przysunąwszy sobie w tym celu krzesło.

Ręce Iwanowi Aleksiejewiczowi dygotały, a pierś unosiła się wysoko i porywiście. Chciał

trochę odpocząć na pół godziny przed przyjściem gości, ale nie mógł jakoś usiedzieć.
Wydawało mu się, że nie wszystko jest jeszcze zrobione. Z twarzy jego nie schodził
dziecinny uśmiech. Śmiejąc się i strojąc miny wydobył z szuflady biurka kolorową bibułkę, z
której niegdyś robiono kwiaty, wziął nożyczki i zaczął ciąć równe pasy, robiąc z nich coś w
rodzaju kwiatów.

Potem ułożył je w puszysty bukiet i przytwierdził do ogona pieczonego cietrzewia.

Wyszło to rzeczywiście bardzo efektownie i stół na tym tylko zyskał.

Wówczas Iwan Aleksiejewicz wziął jeszcze jeden arkusz różowej bibułki i chciał to samo

zrobić z dużą szynką, zaczął już nawet ciąć, gdy nagle nieostrożnym ruchem ręki zrzucił na
podłogę nożyczki. Pochyliwszy się po nie natychmiast i dotknąwszy już palcami zimnej stali,
poczuł, jak napłynęła mu do twarzy jakaś ciężka, gęsta fala krwi. Potrząsnął z lekka głową i
chciał się wyprostować, ale zachrypiał i runął na podłogę twarzą
do ziemi, zaczepiając nogą o krzesło i z rumorem daleko je odepchnąwszy.

Dziwna jednolita siność przypłynęła skądeś z dołu i spokojnie przesłoniła mu twarz.

5

Daleka krewna, staruszka Sznel, która wbiegła usłyszawszy rumor, skonstatowała śmierć

na skutek wylewu.

Staruszka, wstrząśnięta, z dygocącymi rękami rzuciła się do stołu, a potem do umarłego, i

nie wiedząc, co ma robić, zastygła w bezruchu.

I oto mamy rzęsiście oświedony pokój, stół zastawiony rozmaitymi przysmakami, a przy

stole twarzą do ziemi, tuż koło nożyczek - Iwana Aleksiejewicza. Nie można było na to długo
patrzeć i staruszka, nadludzkim wysiłkiem woli chwyciwszy umarłego za ramiona, powlokła
go do sąsiedniego pokoju. Iwan Aleksiejewicz zaczepiając nogami o krzesła, z dziwnie
rozrzuconymi rękami, uderzając głową o podłogę z trudem poddawał się wysiłkom staruszki.

Wreszcie, wciągnąwszy go do sypialni i okrywszy prześcieradłem, staruszka narzuciła na

ramiona czarną chustę i weszła do stołowego pokoju. A w stołowym znów zastygła
nieruchomo, czekając na gości.

I oto punktualnie o ósmej rozległ się dzwonek. Stara nie ruszyła się. A wtedy, otwarłszy

nie zamknięte drzwi, do pokoju weszli, popychając się wzajem, dwaj przyjaciele, strasznie
śmiejąc się i tupiąc butami. Kiedy zobaczyli dziwną staruszkę, ukłonili się jej i kręcąc

background image

nosem od zapachu naftaliny zapytali, gdzie jest gospodarz i jak się czuje.

Na to staruszka, dziwnie zawstydzona, prawie nie otwierając ust odpowiedziała:
-

Właśnie umarł.

-

Jak to? - wykrzyknęli jednocześnie.

A wtedy staruszka wskazała im palcem zamknięte drzwi do sąsiedniego pokoju. I tamci

zrozumieli.

Wydali kilka cichych okrzyków, podreptali koło stołu i wyszli na palcach, zjadłszy po

kawałku łososia.

Staruszka prawie się nie poruszyła.
W ślad za nimi pomiędzy ósmą a dziewiątą przyszli kolejno wszyscy zaproszeni.

Wchodzili do stołowego radośnie zacierając ręce, ale dowiedziawszy się o śmierci wydawali
ciche okrzyki, unosząc ze zdziwienia ramiona, i wychodzili usiłując nie tupać zbyt głośno.
Przy tym przechodząc koło stołu panie brały po gruszce albo po jabłku, a mężczyźni zjadali
po kawałku łososia i wypijali po kieliszku malagi.

I tylko jeden ze starych kompanów i najbliższy przyjaciel Iwana Aleksiejewicza dziwnie

zamrugał oczami i zapytał:

-

Pani pozwoli, jakże to tak? Przecież nie poszedłem do teatru tylko dlatego, żeby nie

obrazić swego przyjaciela i - proszę... Po co więc było zapraszać? Pani pozwoli, jakże to tak?

Podłubał widelcem w talerzu z łososiem, ale podniósłszy do ust kawałek, odłożył go z

powrotem i nie żegnając się ze starą wyszedł, mamrocząc coś pod nosem.

A kiedy wyszedł już piętnasty gość, stara weszła do sąsiedniego pokoju i, wydobywszy z

komody przeście
radło, zawiesiła nim lustro. Potem zdjęła z półki Pismo Święte i zaczęła czytać na głos,
kiwając się całym ciałem, jak gdyby bolały ją zęby.

A głos jej, niegłośny i zgłuszony, załamywał się i drżał.

1924
WESOŁA PRZYGODA
1

Nie, autor nie może z lekkim sercem i z radością położyć się na łóżku z książką

rosyjskiego pisarza.

Autor dla spokoju ducha woli wziąć jakąkolwiek książkę zagraniczną.
W rzeczy samej - cudzoziemcy piszą nader przyjemnie. Wszędzie dookoła nich szczęście

i powodzenie. Wszędzie całkowita pomyślność. Wszyscy bohaterowie są jeden w drugiego
przystojni. Chodzą w jedwabnych ubraniach i błękitnych kalesonach. Kąpią się w wannach
niemal co dzień. A najważniejsze - to mnóstwo rześkości, wesołości i oszukaństwa.
Zakończenie oczywiście jest zawsze pomyślne. I w ogóle całą książkę zamyka się z
całkowitym poczuciem spokoju i z pełnią radości serca.

Nawet tak zmienna rzecz jak pogoda na przestrzeni całej zagraniczej książki jest też

zdecydowanie piękna. Słońce świeci i grzeje. Mnóstwo zieleni i powietrza. Ciepło. Co chwila
grają dęte orkiestry. Przecież to po prostu uspokaja nerwy!

background image

Teraz weźmy umyślnie naszą ukochaną rosyjską literaturę. Pogódka jest przeważnie byle

jaka. Albo zamieć, albo burza. Albo też wiatr wieje bohaterowi w mordę. Bohaterów zaś
umyślnie dobiera się niesympatycznych. Co chwila klną. Ubrani są źle. Zamiast wesołych i
radosnych przygód opisuje się krwawe starcia z epoki wojny domowej. Albo w ogóle opisuje
się coś, z powodu czego człowiek z senności ryje nosem.

Nie, autor nie zgadza się z taką literaturą! Choćby w tej literaturze było wiele dobrych i

genialnych książek, choćby w tych książkach były diabli wiedzą jak głębokie myśli i
rozmaite słowa - autor nie potrafi w nich znaleźć równowagi i radości ducha.

I czemu to Francuzi mogą ukazywać piękne i kojące strony życia, a my nie możemy? Cóż

to, towarzysze, zlitujcie się! Czyżby w naszym życiu brakowało pozytywnych faktów? Albo
lekkich i pokrzepiających przygód? A może, waszym zdaniem, daje się zauważyć brak
przystojnych bohaterek?

Co wy, drodzy towarzysze! Wszystko się znajdzie, jeśli dobrze poszukać. I miłość. I

szczęście. I pomyślność. I przystojni bohaterowie. I żywa rześkość. I spadki. I wanny. I
błękitne kalesony. I pożyczki premiowe, na które można wygrać sto tysięcy. Wszystko to jest
w naszym życiu.

Po co więc zaśmiecać to życie i zgęszczać czarne barwy? I tak jest dość dużo bylejakości

i ubóstwa w naszych przejściowych czasach, po co więc jeszcze literaturą dodawać gazu?

Nie, autor nie zgadza się z naszą podniosłą literaturą! Oczywiście sam autor dopiero

niedawno doszedł do tych stanowczych wniosków. Autor sam dopiero nie
dawno nosił się z najbardziej rozpaczliwymi i melancholijnymi myślami i nie umiał
rozstrzygnąć najbardziej niewiarygodnych zagadnień. Ale teraz - stop. Dosyć. Nie na tym
szczęście polega. Inie na tym polega mądrość.

Może rzeczywiście trzeba pisać lekko i wesoło. Może rzeczywiście trzeba pisać tylko o

tym, co dobre i szczęśliwe. Aby kochany czytelnik czerpał z książek rześkość i radość, a nie
smutek i przygnębienie.

Autor sądzi, że tak właśnie powinno być.
I teraz, gdy autor kończy swoją książkę, dochodzi do smutnego wniosku, że cała książka

została napisana nie tak, jak należało.

Ale co robić? Od tej pory autor podejmuje się opowiadać rześkie, wesołe i zajmujące

historie. Od tej pory autor wyrzeka się wszelkich ponurych myśli i melancholijnych
nastrojów.

Niestety, przebiegając pamięcią wszystkie przygody i wydarzenia lat ostatnich autor z

pewnym zawstydzeniem i zażenowaniem musi stwierdzić, że dosłownie nie może sobie teraz
przypomnieć niczego, co by się nadawało na początek wyjątkowej i wybitnie wesołej historii.
Przypomina mu się jedynie pewna mniej więcej wesoła historyjka, może nie tak już zanadto
wesoła, ale chyba po cichutku można będzie się pośmiać. A jeśli w tej historii leciutko
zatuszować fakty, nie tak, żeby skłamać, ale by tak nieco wesolutko podbarwić i rzucić jasne
tło, na którym rozwiną się wydarzenia, to jak na początek całkiem ujdzie. Da się czytać.

A czytelnika autor poznał na wylot. Czytelnikowi nie ma co dawać pożywnej strawy -

trzeba mu dać za jego pieniądze rześkie i miłe wrażenia.

background image

Jakiś tam krytyk literacki, jakiś pisarz, jakiś Rabin- dranath Tagore okropnie się ucieszy i

zaniepokoi. “Patrzcie tylko - powie zacierając ręce - patrzcie państwo tylko na tego łajdaka -
wyraźnie podlizuje się czytelnikowi. Łapcie go i bijcie w mordę i gdzie popadnie".

Przestańcie wojować i walić w mordę, szanowni krytycy. Zaczekajcie, nie zamierzajcie

się. Dajcie człowiekowi coś powiedzieć. Nie podlizuje się on czytelnikowi, ale pisze tak, jak
uważa za potrzebne dla rześkoś- ci myśli i dla powszechnej pomyślności. Zresztą mądrość
życiowa i wieloletnie doświadczenie, jak również słaby stan zdrowia nie pozwalają autorowi
wdawać się w spory z krytykiem.

Tak więc przebrawszy w pamięci co najmniej piętnaście różnych historii, autor

zdecydował się zatrzymać przy pewnej zabawnej i wesołej przygodzie godnej pióra jakiegoś
wybitnego francuskiego pisarza.

W tej wesołej przygodzie wiele było szczęśliwych i silnych przeżyć, wiele było rześkości

i walki. Były tu romantyczne spotkania. I była całkiem niezła jesienna pogoda. Epopeję tę
uwieńczył szczęśliwy finał.

Autor sądzi, że lepszej historii po prostu nie zdoła sobie przypomnieć.
Oczywiście na pierwszy rzut oka trudno będzie odczuwać wybitną rześkość i szczęście.

Ale przecież nie może być szczęścia i szczęścia bez przerwy. W ten sposób żyć, to, sami
rozumiecie, byłoby dość nudno.

Tak więc autor postara się opowiedzieć w prawdziwej i rześkiej tonacji o wesołej

przygodzie, jaka wydarzyła się całkiem niedawno Sergiuszowi Pietrowiczowi Pietuchowowi.

Sergiusz Pietrowicz Pietuchow w niedziele do pracy nie chadzał. Tego dnia Sergiusz

Pietrowicz, wypoczęty i pełen rześkiej wesołości, wstawał późno, tak mniej więcej o
dziesiątej, a czasami nawet i o jedenastej. No
proszę.

-

% •,

AJe dzisiaj nie było jeszcze nawet dziesiątej, kiedy Sergiusz Pietrowicz zbudził się w

swoim łóżku z miłym uczuciem, odwrócił się na drugi bok i radośnie uśmiechnął się do
nadchodzącego ranka.

Był to uśmiech młodego zdrowego organizmu, którego nie zepsuli jeszcze lekarze. Był to

uśmiech młodzieńca, któremu w nocy śniły się wspaniałe sny, świedane perspektywy i
rześkie horyzonty.

I rzeczywiście - tej nocy Sergiusz Pietrowicz widział siebie we śnie jako młodego

bogatego eleganta. Nie pamiętał dokładnie, co widział, ale jakieś urocze pyszczki, jakieś
tańczące panienki i przyjemne uśmiechy splatały się tej nocy w radosny sen i szczęśliwe
obrazy młodości i powodzenia.

Sergiusz Pietrowicz poklepał się dłonią po ziewających ustach i usiadł w łóżku.
Dosyć czysta nocna koszula z cienkiego madapola- mu ciasno opinała wyniosłą pierś i

mocne ramiona.

Sergiusz Pietrowicz długo siedział na łóżku i objąwszy rękami kolana przypominał sobie

swój sen.
I pod wrażeniem tego snu, a może dlatego że słońce rozjaśniało pokój, Sergiusz Pietrowicz
zapragnął lekkiego i beztroskiego życia albo też jakiejś zabawnej i;wesołej przygody.
Zachciało mu się jakiegoś dalszego ciągu dzisiejszego udanego snu.

background image

Zachciało mu się mieszkać w obszernym wesołym pokoju o powierzchni nie mniejszej

niż trzy sążnie kwadratowe. W myśli wyścielał już pokój puszystymi perskimi dywanami i
ustawiał w nim drogie fortepiany i pianina. Widział już siebie pod rękę z ładną miłą
dziewczyną. Wydawało mu się, że idzie z nią do kawiarni, gdzie piją gęste kakao z
wiedeńskimi sucharkami, sam płaci za wszystko, a potem chwiejnym krokiem wychodzi na
ulicę.

Sergiusz Pietrowicz westchnął, spokojnym spojrzeniem obwiódł swoje niepozorne

pomieszczenie i nagle gwałtownie zerwał się z łóżka.

Zerwał się z łóżka, ochlapał pysk nad blaszaną umywalką, przyczesał potargane włosy i

przymocowawszy do ściany małe kieszonkowe lusterko zaczął przed nim zawiązywać
krawat.

Długo marudził z krawatem, a potem z butami, polerując je do wściekłego blasku. Potem

długo przymierzał kapelusz. I wreszcie ubrany i uczesany, z lekka uperfumowany kroplami
miętowymi, wyszedł na ulicę.

Był cudowny cichy poranek babiego lata. Mnóstwo zieleni, powietrza i słońca oślepiła na

chwilę Sergiusza Pietrowicza. Gdzieś tam grzmiała orkiestra dęta - chowano działacza
społecznego.

Sierioga postał chwilę przed domem, pokręcił w ręku laseczką i poszedł wzdłuż

prospektu lekkim tanecznym krokiem..

Sergiusz Pietuchow miał 25 lat. Był młody i zdrowy. Miał mocne mięśnie i miał grube

przyjemne rysy i ładne szare oczy z rzęsami i z brwiami. Mijające go kobiety z wyraźnym
zadowoleniem patrzyły na jego uwydatniający się stan, na jego okrągłe pełne policzki i na
świeżo
400
uprasowane spodnie bez nadmiernej ilości plam. Sergiusz Pietrowicz lekko przymrużonym
okiem witał każdą mijającą go kobietę. Niekiedy odwracał się i pauza! za nią coś sobie
obmyślając. Szedł powoli i oddychał pełną piersią. Niekiedy stawał przy sklepie obok jakiejś
dziewczyny i patrzał na nią z ukosa, jak gdyby oceniał ją i porównywał z tymi świetnymi
panienkami, jakie widział tej nocy.

Wtem Sergiusz odwrócił się i uważnie spojrzał w ślad za jakąś mijającą go dziewczyną.
“Katiusza Czerwiakowa we własnej osobie" - pomyślał Sergiusz Pietrowicz i postawszy

chwilę poszedł za nią.

Dogonił dziewczynę z lekka zadyszany. Chciał od tyłu wesołym żartobliwym ruchem rąk

zasłonić jej oczy, a potem zapytać zmienionym głosem:,,Kto panią chwycił za oczy?" Ale
wtem przypomniał sobie, że ma dziś niezbyt czyste ręce,.przed wyjściem czyścił buty i
zjadliwy terpentynowy zapach pasty na pewno jeszcze nie wywietrzał w ciągu
pięciominutowej przechadzki. Sierioga rozmyślił się więc i tylko podszedłszy całkiem blisko
do dziewczyny szarpnął ją za rękę i tupiąc żartobliwie nogami zawołał:

- Mam panią!... Hop, uwaga...
Dziewczyna zbladła śmiertelnie i cofnęła się z przerażeniem. Najprawdopodobniej

sądziła, że jakiś idiota wytacza z podwórza wózek albo że jakiś chuligan chce jej zrobić
krzywdę. Ale ujrzawszy Sergiusza Pietrowicza roześmiała się głośno. We dwójkę, wziąwszy
się za ręce, śmiali się jak dzieci. Dosłownie przez jakieś dziesięć minut nie mogli wymówić
ani słowa z powodu ataku śmiechu.
26 - Punkt widzenia
401

background image

Później, uspokoiwszy się nieco, zapytał ją, dokąd idzie. A kiedy się dowiedział, że

spaceruje, wziął ją

Za

rękę i powlókł za sobą.

Wiele razy spotykał się już Sergiusz Pietrowicz z tą dziewczyną, ale nigdy o niej nie

myślał, nawet nie wspominał. A teraz pod wpływem lekkiego wesołego snu i rześkiej pogody
Sierioga poczuł w piersi jakiś ucisk i drżenie miłości.

Mocno ujął dziewczynę pod rękę i uroczyście poprowadził ją przez miasto, jak gdyby

zachęcając przechodniów, aby spojrzeli na dalszy ciąg jego snu.

Katiusza Czerwiakowa, która zazwyczaj widziała Sergiusza Pietrowicza zasępionego, z

obraźliwie wydętą dolną wargą, była zdecydowanie zaskoczona. Nie wiedziała, jaki to
szczęśliwy giez ukąsił jej kawalera. Ale z natury wesoła i skora do śmiechu, podsycała jego
rześki żartobliwy nastrój. Mówiła różne głupstwa, a on, zachłystując się śmiechem i
młodością, dosłownie kwiczał na całą ulicę.

Uroda, młodość i piękna pogoda zbliżyły nagle tę parę: obojgu wydało się, że oto

przyszła miłość, a wówczas po ich skórze przebiegło jakieś drżenie.

A kiedy żegnali się przed jej domem, Sergiusz Pietrowicz zaczął z przejęciem prosić, aby

wyznaczyła jak najszybciej spotkanie. Mówił, że życie mija mu szybko bez jakichś
szczególnych przeżyć i przygód. Że jest bardzo samotny. Że ta samotność go dręczy i że
chciałby nawiązać bliższą znajomość z Katiuszą Czer- wiakową. Czy nie zechciałaby przyjść
dzisiaj o siódmej wieczorem na róg zaułka Kirpicznego przed kinematograf? Pójdą na
pierwszy seans i tam, siedząc obok siebie, obejrzą dramat i przy muzyce obmyślą, co mają
robić dalej - czy spacerować po mieście, czy też gdzieś
wstąpi-

[ -

Pocertowawszy się nieco dla pozoru i oświadczyw-

sZ

y, że musi dzisiaj obrębić dla mamy

jakieś tam prześcieradła i policzyć brudną bieliznę, dziewczyna jednakże szybko wyraziła
zgodę, bo się zlękła, żeby kawaler nie rozmyślił się co do kina.

Pożegnali się bardzo sympatycznie i zwyczajnie i rozstali się. Zresztą Sierioga stał

jeszcze przez chwilę przed furtką, zajrzał do bramy, zuchwale gwizdnął na psa, który na
niego zaszczekał, i poszedł do domu na śniadanie.

Śniadanie było obfite i pożywne. Jajecznica z trzech jaj z cebulą i chrzanem. Kawał

kiełbasy serdelowej. Masło. Chleba Sergiusz Pietrowicz mógł zjeść, ile wlezie. Gospodyni z
tym się nie liczyła.

- Zycie to dobra rzecz - mruczał Sierioża zajadając jajecznicę.

3

Autor nie wie, co jest najważniejsze, najwspanialsze, że tak powiem, w naszym życiu, to,

dla czego warto w ogóle istnieć na świecie.

Może to jest służba ojczyźnie, może służba dla ludu i taka jakaś gwałtowna ideologia.

Może tak. Raczej tak. No ale w życiu osobistym, na płaszczyźnie codziennej, poza tymi
wzniosłymi ideami istnieją również i inne, drobniejsze idejki, i przeważnie one to właśnie
czynią nasze życie interesującym i kuszącym.

Autor nic o nich nie wie i nie podejmuje się mącić

background image

prostych i niekulturalnych umysłów swymi głupimi wypowiedziami na ten temat. Autor
zdecydowanie nie wie, co w życiu jest najbardziej pociągające.

Czasami tylko wydaje się autorowi, że poza zadaniami społecznymi na pierwszym planie

jest miłość. I że miłość to najbardziej kuszące zajęcie.

Na przykład idzie człowiek czasami, powiedzmy, po mieście. Jest późno. Wieczór. Puste

ulice. I idzie powiedzmy, ogromnie zakłopotany - powiedzmy, w oczko przerżnął albo też
ogarnęła go jakaś wszystko ogarniająca żałość.

Idziesz, człowieku, i wszystko wydaje ci się tak marne, tak obrzydliwe, że po prostu

wziąłbyś i powiesiłbyś się natychmiast na pierwszej latarni, gdyby oczywiście, się świeciła.

I nagle widzisz, człowieku, okno. Światło w nim czerwone albo różowe. Firaneczki takie

jakieś wiszą. I oto patrzysz, człowieku, w to okno i czujesz, że opuszczają cię twoje drobne
niepokoje i wzruszenia, a twarz rozpływa ci się w uśmiechu.

A wówczas wyda ci się czymś pięknym i wspaniałym i to różowe światło, i jakaś tam

kanapka za oknem, i jakieś tam śmieszne miłosne ceregiele.

Wydaje się wówczas, że wszystko to jest czymś podstawowym, czymś niewzruszalnym,

czymś danym raz na zawsze.

Ach, czytelniku! Ach ty, miły mój nabywco! Czy wiesz, czym jest to cenne uczucie

miłości, to prawdziwe miłosne drżenie i niepokoje serca? Czy nie wydaje ci się, że jest to
najcenniejsze, najbardziej pociągające w naszym życiu?

Autor powtarza, że nie twierdzi tego. Stanowczo

lc

go nie twierdzi. Spodziewa się, że istnieje w życiu coś jeszcze lepszego i jeszcze

piękniejszego. Autorowi cza-

sam

i tylko wydaje się, że nie ma nic ponad miłość.

Niestety autora kobiety nie bardzo kochały. Autor po prostu nie może sobie przypomnieć,

czy chociaż raz całowały go przy różowym oświetleniu. Pewno nie. podczas tych burzliwych
dni rewolucji, gdy prócz wschodzącego słońca w ogóle nie było żadnego oświetlenia, autor
był jeszcze młody i zielony. A ludzie jedli wtedy owies. Jest to jadło ordynarne, końskie. Nie
wywołuje subtelnych romantycznych wzruszeń i tęsknoty za różową latarnią. Ale wszystko to
nie zanadto przygnębia autora i nie podważa w nim obecnie rześkiego umiłowania życia i
przekonania, że miłość to bardzo poważne i bardzo pociągające zajęcie.

Sergiusz Pietrowicz Pietuchow, chociaż był młodszy od autora, ale miał takie same

poglądy i dokładnie tak samo myślał o życiu i miłości. W taki sam sposób rozumiał życie, jak
rozumie je autor, nauczony doświadczeniem życiowym.

Tego pamiętnego dnia, w tę pogodną niedzielę, Sergiusz Pietrowicz, zjadłszy obfite

śniadanie, przez jakieś półtorej godziny wylegiwał się na łóżku, oddając się owym słodkim
marzeniom miłosnym. Myślał o miłosnej przygodzie, która właśnie się zaczyna. I myślał o
tych mądrych, wesołych i energicznych słowach, jakie powiedział dzisiaj dziewczynie. I
myślał także o tym, że miłość bardzo i to bardzo mogłaby ubarwić jego nudne i samotne
życie.

Sergiusz Pietrowicz, wyciągnąwszy nogi aż na oparcie łóżka, zaczął z niecierpliwością

obliczać, ileż to wreszcie czasu pozostało do wyznaczonej godziny, do

background image

siódmej wieczór, gdy będzie siedział ze swoją panienką w kinie i tam przy muzyce
brawurowego fortepianu i przy turkocie aparatury będzie cichym i energicznym szeptem
mówił o tej niespodziewanej czułości, która go dziś ogarnęła.

Było już po pierwszej.
- Prawie sześć godzin oczekiwania - mamrotał nasz niecierpliwy bohater.
Ale nagle zerwawszy się gwałtownie z łóżka zaczął szybko chodzić po pokoju,

mamrocząc przekleństwa i kopiąc krzesła i taborety, na które natrafiały jego nieostrożne
kroki.

Bo rzeczywiście. Czemuż to on leży jak gamoń? Trzeba jak najszybciej działać.
Sergiusz Pietrowicz był akurat, że tak powiem, niezasobny w gotówkę. Pensja* którą

otrzymał przed tygodniem, dawno już rozeszła się na wszelakie życiowe potrzeby i obecnie
nasz bohater miał w kieszeni wszystkiego cztery miedziane kopiejki i znaczek pocztowy za
trzy kopiejki.

Sergiusz Pietrowicz dokładnie o tym pamiętał, gdy mówił dziewczynie o kinie. Nie chciał

tylko w takiej chwili psuć sobie krwi i zastanawiać się, gdzie mógłby pożyczyć te w gruncie
rzeczy nędzne pieniądze. Postanowił pomyśleć o tym w domu. Ale oto już prawie od dwóch
godzin wyleguje się jak ostatni sukinsyn na materacach nie przedsiębiorąc żadnych kroków.
Rozmarzył się, dziurawy łeb.

Sergiusz Pietrowicz w samej koszuli, bez marynarki, skoczył do sąsiedniego pokoju.

Chciał pożyczyć pieniędzy u sąsiada, z którym utrzymywał przyjacielskie stosunki. Jednakże
sąsiad oświadczył, że dziś stanow-

cZ0

nic mu nie może pożyczyć. Wierzy, że Sergiusz pietrowicz ma szczery zamiar oddać mu te

pieniądze, ale niestety zostało mu jakieś czterdzieści kopiejek, które są mu dziś nadzwyczaj
potrzebne. A poza tym to on w ogóle stara się nie pożyczać, ponieważ uważa to za
przedsięwzięcie całkiem niemądre i ryzykowne.

Sergiusz Pietrowicz skoczył do kuchni. Zaczął błagać gospodynię, aby poratowała go w

nieszczęściu. Ale gospodyni w sposób oschły i nieugięty odmówiła mu oświadczając, że
sama ledwo wiąże koniec z końcem i że niestety nie miała jeszcze czasu kupić na bazarze
odpowiedniej maszyny, na której mogłaby drukować, ile wlezie, czerwońców i dwudziestek.

Sergiusz Pietrowicz, bardzo smutny i nawet nieco zdenerwowany, wrócił do swego

pokoju i znów położył się na łóżku. Zaczął metodycznie zastanawiać się, gdzie mógłby
zdobyć forsę. Tak naprawdę to potrzebna mu niewielka suma - no, w najgorszym razie
siedemdziesiąt kopiejek.

Sergiusz Pietrowicz tak bardzo zapragnął zdobyć te pieniądze, że w pewnej chwili

zobaczył je nawet wyraźnie w swoim ręku - trzy dwudziestokopiejkówki i jedną dziesiątkę.

Usiłując spokojnie przemyśleć sytuację, Sergiusz Pietrowicz w myśli obszedł wszystkich

swoich znajomych i przekonywającymi argumentami upraszał ich o pożyczenie potrzebnej
mu sumy. Lecz nagle doszedł do wniosku, że doprawdy wątpliwe, czy mu ją ktoś pożyczy.

Wówczas Sergiusz Pietrowicz zaczął zastanawiać się, jak by tu w jakiś inny sposób

wykręcić się z niezręcznej

background image

sytuacji. Może coś sprzedać? Tak, oczywiście sprzedać!

Wówczas Sergiusz Pietrowicz szybko otworzył szafę, biurko, szufladę. Nie, stanowczo

nie ma nic. Wszystko rupiecie i łachmany. Nie może przecież spuścić ostatniego garnituru
albo też szafy czy kanapy należących do gospodyni! O, gdyby tak opylić stare buty. Ale co za
nie dadzą?

O, na przykład to. Tak, oczywiście, Sergiusz Pietrowicz natychmiast sprzeda tę maszynkę

do mięsa. Leży w jego koszu. Odziedziczył ją jeszcze po nieboszczce mamie. Dziwne,
dlaczego do tej pory nie opylił jeszcze tej maszynki!

Sierioża gwałtownym ruchem wyciągnął spod łóżka kosz pełen wszelakich domowych

zakurzonych rupieci. Z nadzieją wyciągał z kosza różne rzeczy i przedmioty oceniając je w
myśli. Ale wszystko to były nie mające żadnej wartości rupiecie. Pełno zakurzonych flasze- I
czek, brudnych pozasychanych słoików, pudełek od proszków ze zwiniętymi receptami. Jakaś
ciężka, wisząca kula od lampy napełniona śrutem. Zardzewiała zasuwka. Dwa haczyki.
Pułapka na myszy. Prawidłowo do butów. Kawał cholewy. No i wreszcie maszynka do mięsa.

Sierioża otarł ją z kurzu chusteczką i czule podrzucił na dłoni ważąc ją w myśli i

oceniając. Była to dość masywna, mocna maszynka do mięsa z korbką. W dziewiętnastym
roku mielono w niej owies.

Sierioża zdmuchnął z niej ostatni pyłek, zawinął w gazetę i narzuciwszy palto pognał

pędem na bazar.

Niedzielny handel był w pełnym toku. Na placu stali i chodzili ludzie, coś mówili i

wymachiwali rękami.
Sprzedawano tu spodnie, buty i placki na słoneczniko-

vv

y

in

oleju. Panował straszny gwar i

ostry zaduch.

Sieiioża przepychał się przez tłum i stanął z boku na oczach wszystkich. Rozwinął swój

cenny pakunek i położył na dłoni korbką do góry, proponując w ten sposób przechodniom,
aby spojrzeli na jego towar.

- Maszynka do mięsa - mamrotał nasz bohater, aby prześpieszyć wydarzenia.
Sierioża stał dość długo, ale nikt się nawet nie zbliżył. Tylko jedna tęga paniusia nie

zatrzymując się spytała o cenę, a kiedy się dowiedziała, że Sierioża żąda półtora rubla - tak
się zdenerwowała i wpadła w taką nieopisaną wściekłość, że zaczęła na cały targ wymyślać i
ubliżać Sergiuszowi Pietrowiczowi nazywając go maruderem i wściekłym łajdakiem. I na
koniec oświadczyła, że on sam wraz ze swoją maszynką i prababcią wart jest nie więcej niż
rubla i dwadzieścia pięć kopiejek.

Tłum, który się zebrał, odepchnął nieco rozwścieczoną paniusię.
Pewien przedsiębiorczy młodzieniec, który właśnie wyszedł z tłumu, obejrzał maszynkę

do mięsa, wyjął portmonetkę i brzęknąwszy nią o dłoń oświadczył, że półtora rubla to cena
rzeczywiście w naszych czasach niesłychana i że maszynka stanowczo niewarta tych
pieniędzy. Jest w złym stanie, a nóż ma stępiony i do niczego. I że jeśli właściciel maszynki
pragnie, to może choćby zaraz otrzymać za nią gotówką dwadzieścia kopiejek.

Sierioża odmówił, dumnie kręcąc głową.
Długo stał później nieruchomo. Nikt się do niego nie zbliżał. Tłum już dawno stopniał.

background image

Sergiuszowi Pietrewiczowi okropnie zesztywniały ręce i zakłuło go w sercu.
Nagle spojrzał na zegar targowy i ogarnęło go całkowite przerażenie. Była już za

piętnaście czwarta. A on nic jeszcze nie zrobił.

Wtedy Sergiusz postanowił nie tracąc drogocennego czasu sprzedać maszynkę

pierwszemu lepszemu kupującemu za każdą cenę, bo chciał natychmiast pobiec i zdobyć
brakujące pieniądze.

Sprzedał maszynkę do mięsa jakiemuś kudłaczowi za piętnaście kopiejek.
Kudłacz długo, ze szczególnie obelżywym wyrazem twarzy wyliczał miedziaki na

wyciągniętą dłoń Sergiusza Pietrewicza. I wyliczywszy trzynaście kopiejek powiedział:
,,Starczy".

Sierioża miał ochotę mocno zwymyślać bezczelnego zuchwalca, ale kiedy jeszcze raz

spojrzał na zegar, jęknął i pobiegł do domu.

Była czwarta po południu.

4

Sierioża z zaciśniętymi w dłoni trzynastoma kopiejkami pognał do domu rozważając po

drodze plany i możliwości, które mu pozwolą zdobyć brakującą sumę. Jednakże mózg
stanowczo odmówił mu pomocy. Czoło okryło się potem, a w skroniach waliło gorączkowo.
Myśl o tym, że nie pozostały mu nawet trzy godziny, nie pozwalała mu spokojnie rozważyć
powstałej sytuacji.

Sergiusz Pietrowicz przyszedł do domu i smutnym wzrokiem spojrzał na swój pokój.
Postanowił opylić coś podstawowego ze swojej pościeli - na przykład poduszkę albo

kołdrę. Ale pomyślał jednocześnie, że dziewczyna po kinie może całkiem naturalnie
odwiedzić jego skromne mieszkanie. No i co jej wtedy powie? Rzeczywiście, no jak można
wytłumaczyć panience brak kołdry? Hańba. Przecież panienka sama może z ciekawości
zapytać: “Gdzie - powie - ma pan kołdrę, Sergiuszu Pietrewiczu?"

Na tę myśl serce Sergiusza Pietrewicza zalało się krwią i zaczęło strasznie bić, i Sergiusz

Pietrowicz stanowczo odrzucił ten niegodny plan.

Lecz wtem nowa szczęśliwa myśl olśniła jego biedną głowę.
Ciotka. Rodzona ciotka. Ciotka Natalia Iwanowna Tupicyna. Rodzona ciotka Sergiusza

Pietrewicza. Cóż to, zgłupiał czy co? Dlaczego wcześniej, dziurawy łeb, o niej nie pomyślał?

Całą istotę Sergiusza Pietrewicza ogarnęła dawna rześkość i wesołość. Zaczął

wytańcowywać jakiś dziki afrykański taniec wymachując połami palta i wyjąc z cicha.
Wreszcie narzuciwszy palto dopiero na schodach, Sergiusz Pietrowicz wyciągniętym kłusem
pobiegł na ulicę Gazową Nr 4 do swej rodzonej ukochanej ciotuni.

Sergiusz Pietrowicz dość rzadko widywał się z ciocią. Widywał się z nią nie częściej niż

dwa razy do roku. Na imieniny i na Wielkanoc. Niemniej była to jego rodzona ciotka. Ona
zrozumie. Słowo honoru, że zrozumie. Sergiusz był bądź co bądź jej dość ukochanym bratan-
kiem. Kochała go nawet zwariowaną miłością. Sama

background image

powiedziała, że po jej śmierci może sobie wziąć na własność trzy męskie garnitury, co to jej
zostały po nieboszczyku mężu, który umarł półtora roku temu na całkiem niezaraźliwą
chorobę - tyfus brzuszny.

I niemożliwe, żeby ta rodzona ciotka nie wczuła się w jego trudną sytuację.
Oto wreszcie ulica Gazowa. A oto sympatyczny dom Nr 4, piętrowy, z niewielkimi

oknami.

Sierioża wbiegł przez furtkę na podwórze. Jednym skokiem wbiegł na pierwsze piętro.

Wszedł do kuchni.

Przy kuchni krzątały się dwie stare kobiety. Były to dość kłótliwe staruchy, siostry

Biełousow, właścicielki mieszkania. Jedna z nich, młodsza i bardziej zjadliwa starucha,
przykucnąwszy przed otwartym piecem, wyraźnie ze skąpstwa pogrzebaczem wygarniała
węgle do kubełka. Druga staruszka, starsza panna Biełousow, wycierała brudną ścierką
talerze. Jakiś niewysoki chłopak, pewnie krewniak Biełousowów, siedział na taborecie i
bezczelnie zajadał gotowane kartofle.

Na ścianie koło płyty kuchennej biegały w olbrzymiej ilości karaluchy. Przy oknie wisiał

blaszany zegar z ciężarkami. Wahadło chwiało się z ogromną szybkością i chrapliwie, ze
zgrzytem wybijało takt karaluszego życia.

Kobiety, w chwili gdy Sergiusz Pietrowicz wszedł do kuchni, popatrzyły na siebie

tajemniczo. Zaczęły machać na niego rękami, jak gdyby nakazując, aby zachowywał się
ciszej i nie chrząkał. A same usiłując wzajem się przekrzyczeć zaczęły relacjonować, że
właśnie już drugi tydzień jego ciotka, Natalia Iwanowna Tupicyna, leży jak nieżywa nad
grobem i że wezwany lekarz zbadał ją, ale nic takiego szczególnie strasznego nie
stwierdził, rozłożył tylko ręce i zapisał proszki, po których następnego dnia wieczorem chorej
sparaliżowało nogi, a język i żołądek odmówiły posłuszeństwa. I że jeżeli pójdzie tak dalej,
to staruszka Tupicyna z boską pomocą jak nie dziś, to jutro przeniesie się do innego, lepszego
świata. I że Sergiusz Pietrowicz jako jedyny jej legalny spadkobierca sam musi zatroszczyć
się o różne tam pogrzeby i trumny, ponieważ one nie mają czasu bezinteresownie trudzić się
nie wiadomo dla kogo.

Sergiusz Pietrowicz- całkowicie upadł na duchu. Runęła jego ostatnia nadzieja. Prawie

nie zdawał sobie sprawy z tego, co do niego mówiono. Odepchnął zawodzące staruszki i
powoli, chwiejąc się z lekka, przeszedł przez przedpokój do pokoju ciotki.

Ciocia leżała nieruchomo na łóżku, z trudem i ochryple oddychając. Sergiusz Pietrowicz

powiódł wzrokiem po pokoju i mimochodem spojrzał na żółtą twarz staruszki z zamkniętymi
oczami i z zaostrzonym nosem. Sergiuszowi Piętro wieżowi zaparło oddech i ostrożnie
stąpając na palcach znowu wszedł do kuchni.

Nie żal mu było umierającej ciotki. Nawet o niej w tej chwili nie pomyślał. Pomyślał

jedynie o tym, że dzisiaj stanowczo nie da się w żaden sposób pożyczyć od niej pieniędzy.

Sergiusz Pietrowicz przez jakieś pięć minut stał w kuchni prawie zupełnie bez ruchu.

Twarz jego okryła okropna bladość.

Dwie kobiety z szacunku dla jego okropnego bólu starały się nawet nie poruszyć,

wzdychały jedynie po cichu i brzeżkiem chustki ocierały usta i oczy. Była prawie zupełna
cisza. Tylko chłopak po dawnemu żarł

background image

kartofle ordynarnie mlaszcząc. I po dawnemu kuchenny zegar miarowo odmierzał
upływający czas.

A wówczas Sergiusz Pietrowicz westchnąwszy głośno w całkowitym i ostatecznym

osłupieniu popatrzał z ukosa na tykający zegar.

Było już po piątej.
Duża wskazówka kończyła już odmierzać pierwszy kwadrans.
Po raz drugi tego dnia serce Sergiusza Pietrowicza oblało się krwią. Zakłuło go coś w

boku. Spotniała mu cała głowa. A w gardle zrobiło się sucho i szorstko.

Dojmujący niepokój przemienił się nagle w całkowitą i burzliwą rozpacz.
Sergiusza Pietrowicza przejął taki nerwowy dreszcz, że ledwo znalazł wyjście na schody.

Najpierw trafił do komórki, potem dwa razy uderzył nosem w wygódkę, potem spędził z
taboretu chłopaka i chciał go zdzielić po mordzie, aż wreszcie pr^y pomocy staruszek, które
żegnały go znakiem krzyża, znalazł drzwi wyjściowe. Ręce i nogi odmawiały mu
posłuszeństwa do tego stopnia, że ledwo przeszedł przez podwórze.

Dopiero na ulicy Sergiusz Pietrowicz wrócił nieco do przytomności. Wolnym krokiem

poszedł do domu. Usiłował nie myśleć o niczym. Ale przeróżne myśli same przygniatały jego
mózg. Usiłował ironią złagodzić nieco swoją sytuację.

-

Ale cię, bracie Sierioga M mruczał do siebie - przyszpiliło.

Jednakże ironia nie pomagała.
Wrócił do domu i całkowicie wyczerpany położył się na łóżku.
-

O co tu właściwie chodzi? - uspakajał sam siebie. -

Wielka mi rzecz, pieniądze! Pomyśleć tylko, cóż to za nieszczęście! Ależ to gnój! Po co mam
sobie tę ostatnią kroplę krwi zatruwać pytaniami? Pójdę i powiem, że nie mam - zdarza się
przecież!

Ale jakiś upór i jakieś tępe pragnienie zdobycia za wszelką cenę pieniędzy nie pozwalały

mu myśleć o czymkolwiek innym.

Wydawało mu się, że na tym obecnie polega cały sens życia. Albo on, Sergiusz

Pietrowicz Pietuchow, zdobędzie te nędzne grosze i pójdzie dziś z dziewczyną, jak chodzą
wszyscy ludzie, beztrosko i wesoło, albo też dosięgnie go jakiś krach, jakaś okropna
katastrofa.

Sergiusz Pietrowicz leżał nieruchomo na łóżku. W mózgu jego zaczęły zarysowywać się

całe fantastyczne plany i obrazy.

Na przykład, że idzie po ulicy i znajduje portfel. Albo też wchodzi do sklepu, wywołuje

panikę i przerażenie u sprzedawców i zabiera towary na okrągłą sumę. Albo też, że
przychodzi do banku państwowego, zapędza urzędników do łazienki i zabiera pełny worek
dziesiątek.

Natychmiast po każdej takiej fantazji Sergiusz uśmiechał się beznadziejnie i wymawiał

sobie nierealne podejście do wydarzeń.

Nakazywał sobie spokój i postanawiał kolejno, bez pośpiechu i nie oddając się kuszącym

iluzjom wyliczyć metodycznie wszystkie możliwe wyjścia.

Lecz naraz wszystko - i łóżko, i pokój, i poduszki - stały się dla niego czymś nie do

zniesienia. Sergiusz Pietrowicz niemal wybiegł na ulicę.
Wielkimi krokami przemierzył ulicę mamrocząc coś pod nosem.

background image

Bezwiednie zatrzymał się przy sklepie z zegarkami i długo patrzał na okrągły biały cyferblat
wystawionego w oknie zegara.
Stał długo i patrzył, jak porusza się wielka wskazówka. Poruszała się bardzo powoli i przy
każdym jej poruszeniu Sergiuszowi Pietrewiczowi zasychało w gardle. Była szósta wieczór.
Duża wskazówka nawet nieco przekroczyła 12.
Sergiusz Pietrowicz odwrócił się gwałtownie i poszedł dalej. A kiedy przechodził koło banku
państwa, krzywo się uśmiechnął i pobębnił palcami po szyldzie.
I poszedł dalej uśmiechając się.
Szedł długo jakimiś ulicami. I naraz znowu zobaczył dom swojej ciotki.
5
Sergiusz Pietrowicz postał chwilę przed domem ciotki, zdecydowanym krokiem przeszedł
podwórze i zaczął wchodzić na schody.
Niejasne myśli przybrały nagle wyrazisty kształt.
No oczywiście. O co chodzi? Przyjdzie do ciotki i po prostu zabierze jej cokolwiek. Albo ją
zbudzi i poprosi. Zupełnie nie chce przed nią ukrywać. Jest przecież spadkobiercą, może to
zrobić. Może na przykład otworzyć komodę albo jakiś tam nocny stolik i wziąć trochę
drobnych. O co chodzi? W końcu może nawet o tym powiedzieć owym dwom idiotkom
współlokatorkom.
Sergiusz Pietrowicz wszedł na pierwsze piętro, podszedł do drzwi i ze dwie minuty stał pełen
niepewności.
416

potem lekko poruszył klamką. Drzwi były zamknięte.
Sergiusz Pietrowicz zamierzał już głośniej potrząsnąć klamką, kiedy nagle usłyszał w

kuchni kroki. Ktoś zbliżał się do drzwi.

Sam nie wiedząc czemu Sergiusz Pietrowicz zląkł się i jednym skokiem skoczył w bok na

drabinkę prowadzącą na strych.

W tej samej chwili brzęknął haczyk, otworzyły się drzwi i właścicielka mieszkania,

starsza Biełousowa, wyszła na schody z kubłem pełnym pomyj i nie zauważywszy Sergiusza
Pietrowicza zaczęła schodzić na dół.

Odczekawszy chwilę, Sergiusz Pietrowicz szybko i stanowczo podszedł do nie

zamkniętych drzwi, ostrożnie je otworzył i wszedł do kuchni.

1

W kuchni nie było nikogo.

Wobec tego ostrożnie i cicho stąpając na palcach Sergiusz Pietrowicz przeszedł przez

przedpokój do pokoju ciotki. W pokoju było ciemno.

Sergiusza ogarnął mimowolny lęk, niemal przerażenie. Zrobił trzy kroki w kierunku łóżka

ciotki i zatrzymał się, nastąpiwszy na miękkie wojłokowe pantofle starej. Ciało jego
przeniknął dreszcz.

Spokojny, choć chrapliwy oddech ciotki swą równomiernością uspokoił nieco Sergiusza

Pietrowicza. Podszedł blisko do łóżka, pomacał rękami przed sobą i dotknąwszy stolika
zbliżył się do niego.

Nagle nieostrożnym ruchem rozdygotanej ręki przewrócił na stoliku jakąś buteleczkę. A

za buteleczką z okropnym brzękiem spadła na podłogę stołowa łyżka. Ciotka z lekka
szarpnęła głową i niewyraźnie zamruczała.
27 - Punki widzenia
417

background image

Sergiusz Pietrowicz znieruchomiał, starając się me I oddychać.
W sąsiednim pokoju nagle dały się słyszeć czyjeś kroki. Ktoś teraz szedł przez

przedpokój niespokojnymi szurającymi krokami.

Sergiusz Pietrowicz zaczął się miotać po pokoju. Podbiegł do okna. Potem wrócił i

gwałtownie otworzywszy drzwi wybiegł do ciemnego przedpokoju. Biegnąc szybko,
przewrócił młodszą ze starych Biełousowych i przeskoczywszy przez nią pobiegł dalej.

Stara wrzasnęła okropnie i krzyk jej rozległ się echem po całym domu.
Sergiusz Pietrowicz wbiegł do kuchni, zgasił za sobą światło i wybiegł na schody.
Sergiusz Pietrowicz chciał jednym susem skoczyć w dół, gdy nagle na dole rozległy się

pośpieszne kroki. Okropny krzyk starej poderwał na nogi cały dom, a może nawet całą ulicę.

Teraz po schodach biegli jacyś ludzie. Sergiusz zaczął się miotać na podeście schodów i,

jak za pierwszym razem, znów skoczył na drabinkę prowadzącą na strych. Serce biło mu
wściekle. Brak mu było tchu. Z otwartymi ustami siedział Sergiusz Pietrowicz na szczeblach
i z przerażeniem przysłuchiwał się temu, co działo się na dole.

Jacyś ludzie biegli do mieszkania, ktoś piszczał przeraźliwie. A ktoś inny łkając kwiczał.
Chyba z dziesięć osób wybiegło naraz z mieszkania i zbiegło gwałtownie na dół.
Sergiusz Pietrowicz, odczekawszy kilka minut, a może nawet pół godziny, zaczął

schodzić ze schodów. Powoli, prawie w zamyśleniu, założywszy ręce do tyłu,
418
i całkowitym lodowatym spokojem przeszedł przez podwórze i nikogo nie spotkawszy
znalazł się na ulicy.
Na ulicy przed bramą stał tłum.
- No co? - zapytano Sergiusza Pietrowicza. - Złapał pan?
Sergiusz Pietrowicz zamruczał coś w odpowiedzi i wolnym krokiem, chwiejąc się z lekka,
poszedł do swego domu.
Jak duch przeszedł do swego pokoju. Potem poszedł do kuchni i spojrzał na budzik
gospodyni.
Było piętnaście po ósmej.
Sergiusz Pietrowicz uśmiechnął się i zdjąwszy marynarkę i spodnie długo przechadzał się po
pokoju w samych kalesonach. Zastanawiał się nad tym, gdzie był o siódmej wieczorem i w
żaden sposób nie mógł tego ustalić.
Wtem krew uderzyła mu do głowy. Wmyśli wyobraził sobie speszoną twarz dziewczyny,
która czekała na nieeo godzinę, a może i dłużej.
wtem, uśmiechnąwszy się znowu, Sergiusz Pietrowicz położył się do łóżka. Spał
niespokojnie, często jęczał przez sen i przekładał poduszkę.
6
Sergiusz Pietrowicz zbudził się wcześnie. Była chyba siódma rano.
Siedział na łóżku w samych kalesonach i w zamyśleniu sznurował bucik.
W tej samej chwili ktoś zastukał do drzwi i do pokoju cicho weszła młodsza ze starych
Biełousowych.
419

background image

Sergiusz Pietrowicz okropnie zbladł i wstał z łóżka. Dygotał, a zęby jego wybijały

werbel. Stara zaczęła machać na niego rękami oświadczając, że nie musi się wstydzić swego
wyglądu gdyż całkiem dobrze mógłby być jej prawnukiem, a ona w swoim życiu widziała
wielu mężczyzn w najrozmaitszych kalesonach.

Stara usiadła na stołku, żałośnie wytarła nos w chustkę okrywającą jej głowę i uroczyście

oświadczyła, że dziś nad ranem zmarła jego ciotka, Natalia Iwanowna Tupicyna.

Sergiusz Pietrowicz z początku nie zrozumiał, o co chodzi. Sądził, że usłyszy od starej

jakieś aluzje i podejrzenia dotyczące wczorajszych wydarzeń, jednakże stara mówiła o czym
innym.

Ale oto stara, odczekawszy dla przyzwoitości kilka minut i żałośnie wspomniawszy z

płaczem przedwcześnie zmarłą ciotkę, zaczęła rozwlekle i szczegółowo opowiadać o
wczorajszym przerażającym napadzie.

Sergiusz Pietrowicz słuchał pobłażliwie, a potem zaczął myśleć o swoich sprawach.
Oczywiście, myślał Sergiusz, można by pójść teraz i wyjaśnić Katiuszy, że niby wczoraj

zmarła ciotka. Że rodzinne okoliczności, że tak powiem, nie pozwoliły im przyjemnie
spędzić czasu. Że niby siedział przy łożu umierającej krewnej.

Można to oczywiście zrobić. Ale wczorajsze zdenerwowanie, wczorajsze okropne

wstrząsy przytępiły nieco zapał Sergiusza Pietrowicza. Znów zaczął słuchać tego, co mówi
stara.

Stara rozwlekle i bezczelnie kłamała o wczorajszym napadzie bandyckim, całkiem nie

domyślając się, że siedzi przed nią człowiek, który wie co nieco o tej
sprawie. Stara zapewniała, że bandytów było trzech i że przewodziła im brutalnie jakaś
kobieta. I że poza tą czwórką był jeszcze piąty - naganiacz - zupełnie młody chłopak.

Tu Sergiusz Pietrowicz jakoś nie wytrzymał i wypowiedział przypuszczenie, że stara

pewno ze strachu pomyliła się i wzięła swego biełousowskiego krewniaka za bezwąsego
naganiacza, a swoją szacowną siostrzyczkę za herszta bandytów.

Na to stara z oburzeniem oświadczyła, żeby zostawił przy sobie swoje zbędne sentencje i

że tylko dzięki jej bystrości i odwadze nie pozwolono bandytom rozgrabić całego dobytku
ich, a także Sergiusza Pietrowicza.

Tu stara zbliżyła się do najbardziej palącego i zajmującego zagadnienia. Zaczęła

delikatnie mówić o pozostałym po cioci spadku.

Ach, tak! Sergiusz Pietrowicz przez to zdenerwowanie cąłkiem zapommał o spadku. To

przecież po prostu wspaniałe!

Znów ogarnęło Sergiusza Pietrowicza poczucie rześ- kości i szczęścia. Znowu odsłoniły

się przed nim tęczowe perspektywy i szczęśliwe horyzonty. W myśli przymierzał już
należące do ciotki garnitury i kamizelki. W myśli szedł już w nowiutkiej marynarce pod rękę
z Kauuszą Czerwiakową. W myśli targował się z Tatarem opylając mu wszystkie zbędne
ciotczyne łachy.

Precz z przygnębieniem, precz z melancholią i maz- gajstwem! Niech żyją zuchwałe

słowa, zuchwałe myśli, szczęśliwe myśli, piękne pragnienia! Jak dobrze i pięknie jest żyć na
świecie! Jak dobrze i jakież to szczęście odczuwać życie takim, jakim jest, a nie takim, jakim
czasami się wydaje!

background image

Sergiusz Pietrowicz czuł się siedemnastoletnim chłopcem. Puściłby się w pląsy, zacząłby

wytańcowy- wać fokstrota z młodszą Biełousową, gdyby wypadało tańczyć natychmiast po
śmierci krewniaków.

Sergiusz Pietrowicz pożegnawszy się uprzejmie ze starą oświadczył po wielkopańsku, że

niewątpliwie będzie dzisiaj na nabożeństwie żałobnym. Nie pójdzie do pracy. Oczywiście
natychmiast pobiegnie do Kartuszy Czerwiakowej i pozostawi jej smutny list z najpięk-
niejszymi przeprosinami. A potem pójdzie oddać ostatnią posługę krewniaczce.

Sergiusz Pietrowicz zaczął się nawet nieco denerwować. Zląkł się, żeby staruszki w

ostatniej chwili nie obrały go ze spadku. Szybko siadł przy stole i bębniąc palcami zaczął
obmyślać tekst listu. Radość i szczęście przepełniały jego pierś i nie pozwalały mu się skupić.

Sergiusz Pietrowicz spojrzał przez okno i stanął pełen zachwytu. Budził się przepiękny

poranek. Błękitne niebo i spokojne szczyty drzew zapowiadały śliczny dzień.

- Jak dobrze jest żyć - pomrukiwał Sergiusz otwierając lufcik. - Jak dobrze jest oddychać

porannym chłodem. Jak dobrze jest kochać jakąś przystojną panienkę.

Sergiusz Pietrowicz siadł zdecydowanie przy stole. Napisał kilka słów do Katiuszy z

wytłumaczeniem i z prośbą, aby koniecznie przyszła dzisiaj o siódmej w umówione miejsce.
Zakleił kopertę, ubrał się i wyszedł na ulicę.

Szedł z dumnie podniesioną głową. Wczorajsze przerażenie i niepokoje znikły gdzieś w

nieskończoności.
Wczorajsze lęki, niepokoje znikły i zastąpiło je pełne energii męstwo.

I o co właściwie chodzi? Tak, rzeczywiście, wczoraj chyba nieco się poszkapił. Wczoraj

troszkę się zdenerwował. Ale wszystko pozostaje po dawnemu. Trwa dalej wspaniałe życie. I
dalej trwa jego wesoła przygoda miłosna. Towarzyszy mu szczęście i powodzenie.

Sergiusz Pietrowicz oddał list stróżowi polecając przekazać go Katiuszy Czerwiakowej, a

sam głęboko wdychając chłód poranka lekkim tanecznym krokiem udał się do swojej byłej
cioci.

Sergiusz przyszedł na samo nabożeństwo. Stary pop ciągnął swoje nudne pienia.

Staruszki Biełousow kwiczały po cichutku opłakując swoją ostatnią lokatorkę. Lecz
jednocześnie wszystko to przenikała rześkość i powszedniość życia.

Sama nieboszczka ciotka leżała wygodnie na stole na najlepszej koronkowej powłoczce.

Spokój i szczęście malowały się na jej dobrodusznej twarzy. Staruszka była jak żywa. Przez
jej żółtą skórę przebijał nawet jakiś lekki rumieniec. Wydawało się, że zmęczona położyła się
na chwileczkę na stole i już-już, lada chwilą wstanie wypoczęta i powie: “A oto jestem,
braciszkowie kochani".

Sergiusz Pietrowicz długo jej się przyglądał dobrotliwym wzrokiem.
“Gotka, ciotka - myślał. - Coś ty, bracie, za ciotka. Zdechłaś jednak..."
Sergiusz Pietrowicz stał bez ruchu z pochyloną głową. Myślał o tym, jak krótkie jest

życie, jak nietrwały jest organizm człowieka, i o tym, że trzeba, aby to życie jak najściślej
wypełniły wszelakie świetne posu-

background image

nięcia i wesołe przygody. I myśli te nasycały mu serce nie żalem i melancholią - w sercu jego
panował spokój i cisza.

I Sergiusz Pietrowicz nie czekając na koniec nabożeństwa pokłonił się nieruchomej ciotce

i wyszedł z pokoju.

Przeszedł przez przedpokój do pokoju ciotki. Wszystko tam już było dokładnie

sprzątnięte. I nic nie świadczyło o śmierci.

Sergiusz Pietrowicz przelotnym spojrzeniem rozejrzał się po pokoju oceniając na oko

wartość każdego przedmiotu. I doliczywszy się okrągłej sumki 100 rubli, uśmiechnął się z
cicha, wyszedł z pokoju i zamknąwszy drzwi na klucz wybiegł na ulicę.

Szedł ulicą i śmiał się radośnie. Słońce pomimo jesieni i pomimo swoich wciąż rosnących

plam paliło go całą gwałtownością swego żaru. Wiatru nie było ani odrobiny...
7

Wieczorem tego samego dnia Sergiusz Pietrowicz spotkał się ze swą panienką.
Przyszła nieco później niż on. Podniecony, szukając właściwych słów, chwycił ją za ręce i

od razu na rogu ulicy zaczął wyjaśniać jej przyczyny wczorajszej nieobecności.

Tak, nie mógł odejść ani na chwilę. Rodzona ciocia koniecznie chciała umrzeć na jego

rękach.

Barwnie opisywał śmierć cioci. A następnie przeszedł do opisywania pozostawionego

majątku.

Dziewczyna milutko mrugała powiekami i uśmiechając się dobrodusznie mówiła, że

wczoraj faktycznie była bardzo obrażona, ale dziś nie zgłasza żadnych pretensji.

Objąwszy się sympatycznie siedzieli na widowni. I przy terkotaniu aparatu Sergiusz

Pietrowicz szeptał jej różne przyzwoite słowa o swoich uczuciach i zamiarach. Dziewczyna
wdzięcznie ściskała mu rękę i nogę i mówiła, że od pierwszego wejrzenia spodobał jej się
jego równy wygląd.

Po kinie Sergiusz Pietrowicz ze swoją pannicą długo szlifował bruki. A nieco później ona

odwiedziła jego skromne mieszkanie.

O wpół do dwunastej w nocy Sergiusz Pietrowicz wypuszczał ją od siebie. Widział to

inwalida wojny domowej Żuków, który w tym czasie szukał na schodach swojej kotki i
słyszał, jak Sergiusz Pietrowicz powiedział: “W ostateczności można się zarejestrować".

Zarejestrowali się po dwóch tygodniach.
A pół roku później Sergiusz Pietrowicz ze swoją młodą małżonką wygrali 20 rubli na

Pożyczce Chłopskiej, którą odziedziczyli po byłej cioci.

Radość ich nie miała granic.

1926

background image

OPOWIEŚCI SENTYMENTALNE

background image

■Ił '
n
6
STRASZNA NOC
Pisze człowiek, pisze, a po co pisze - nie wiadomo.
Czytelnik pewno uśmiechnie się w tym miejscu. I pieniądze - powie - pieniądze, gnojku,
dostajesz? Jak to, powie, ludzi roznosi.
Ech, szanowny czytelniku! A czym są pieniądze? No, powiedzmy, dostanie człowiek forsę,
kupi trochę opału, nabędzie dla żony jakieś tam botki. I tyle. Pieniądze nie dają ani spokoju
ducha, ani też nie ma w nich ogólnoświatowej ideologu.
A zresztą, gdyby nawet odrzucić owo małostkowe, egoistyczne wyrachowanie, to autor
gwizdnąłby wogó- le na całą literaturę. Dałby spokój pisaninie. I złamałby pióro, połamał na
drobne kawałki, w ogóle.
Faktycznie.
Czytelnik całkiem jakoś się teraz znarowił. Ma życzenie, wiecie państwo, ujrzeć w książce
taki gwałtowny wzlot fantazji, taki temat, diabli wiedzą jaki.
A skąd to wszystko wziąć?
Skąd wziąć taki gwałtowny wzlot fantazji, jeśli autor urodził się w drobnomieszczańskiej
rodzinie i jeżeli do

background image

tej pory nie potrafi stłumić w sobie drobnomieszczań- skiego zamiłowania do pieniędzy, do
kwiatów^ do* firaneczek i do wyściełanych foteli?

Poniektóry pisarz co napisze - to spływa po nim jak z gęsi woda. I o księżycu może pisać,

i napuści gwałtownego wzlotu fantazji, i naplecie o dzikich zwierzętach, i swego bohatera
wyśle w jakimś tam pocisku na księżyc...

No i wszystko gra.
A co ze sławą, jaka stąd sława? A jeśli już myśleć o sławie - to o jakiej? Bo, prawdę

powiedziawszy, jeszcze nie wiadomo, jak na nasze utwory spojrzą potomkowie i jaką fazą
ziemia obróci się pod względem geologicznym.

Bo autor przeczytał niedawno u pewnego niemieckiego filozofa, że całe nasze życie i cały

rozkwit naszej kultury to tylko i wyłącznie okres międzylodowcowy.

Autor musi przyznać, że kiedy to przeczytał, dreszcz go przejął.
Bo faktycznie. Wyobraź sobie, czytelniku... Oderwij się na chwilę od swych codziennych

trosk i wyobraź sobie taką sytuację: przed nami istniało jakieś tam życie i jakaś wysoka
kultura, a potem wyparowała. A teraz jest znowu rozkwit i znowu wszystko wyparuje. Nas to
może nawet osobiście nie dotknie, a przecież ogarnia człowieka przykre uczucie jakiegoś
przemijania, nietrwałości, przypadkowości i ustawicznych przemian i każe raz po raz
zastanawiać się całkiem na nowo nad przebiegiem własnego życia.

Człowiek, powiedzmy, przygotował rękopis, namordował się jak głupi nad samą

ortografią, nie mówiąc już o stylu, a, powiedzmy, za jakieś pięćset lat pierwszy
lepszy mamut przydepnie nożyskiem rękopis, poruszy Jgo kłem, powącha i odrzuci precz
jako niejadalne [paskudztwo.

I wychodzi na to, że nie ma dla człowieka znikąd pociechy. Ani z pieniędzy, ani ze sławy,

ani z zaszczytów . A w dodatku życie jest jakieś takie humorystyczne.

Wyjdzie na przykład człowiek w pole, za miasto... za miastem - jakiś tam domek. Płot.

Smętny jakiś. Krowina stoi, tak smętna, że aż się płakać chce... Boki I ma zapaskudzone
nawozem... Macha ogonem... Przeżuwa... Siedzi baba w szarej dzianej chuście. Coś tam
obraca w ręku. Kogut sobie chodzi. Och, jak smutno, kiedy się na to patrzy! A jeśli z kolei
wybrać się do miasta, gdzie jasno świecą latarnie, gdzie tam i z powrotem chodzą obywatele
w pełni świadomi swej ludzkiej godności - to znowu nie zawsze da się dostrzec ów
gwałtowny wzlot fantazji. Chodzą sobie i tyle.

A gdybyś tak, czytelniku, pofatygował się, spróbował pójść za takim człowiekiem - to

wyjdzie z tego czyste nieporozumienie.

Okaże się na przykład, że taki idzie pożyczyć trzy ruble albo też idzie na randkę. No i co

w tym wielkiego?

Przyjdzie, usiądzie naprzeciw swojej damy serca, powie jej coś o miłości, a może nawet

nic nie powie, tylko zwyczajnie położy rękę na damskim kolanie i popatrzy jej w oczy.

Albo też pójdzie do kogoś w odwiedziny. Wypije szklankę herbaty, popatrzy w samowar -

pomyśli: ale krzywa gęba- uśmiechnie się sam do siebie, zrobi na

background image

serwecie plamę z konfitury i pójdzie sobie. Kaszkiet wsadzi na bakier i pójdzie sobie.

A gdyby go tak zapytać, tego łajdaka, po co tam polazł, jaki w tym ogólnoświatowy sens

albo pożytek dla ludzkości - nie będzie wiedział.

Pewnie, że w danym wypadku w tym ubogim obrazie życia miejskiego autor maluje ludzi

szarych, bez żadnego znaczenia, takich jak on sam, i bynajmniej nie działaczy państwowych
czy też, powiedzmy, pracowników kulturalno-oświatowych, którzy rzeczywiście chodzą po
mieście w ważnych społecznie sprawach i okolicznościach.

Autor bynajmniej nie miał na uwadze takich ludzi, kiedy mówił na przykład o damskich

kolanach albo też po prostu o tym, jak przyglądają się swoim gębom w samowarze. Ci,
faktycznie możliwe, że o czymś myślą, o coś się troszczą, coś odczuwają. Może pragną, aby
inni mieli ciekawsze życie. A może marzą, żeby więcej było tych gwałtownych wzlotów
fantazji.

Autor, zawczasu wybiegając naprzód, udziela tu należytej odprawy zbyt pochopnym

krytykom, którzy po prostu z najczystszej złośliwości będą usiłowali przyłapać autora na
fałszowaniu rzeczywistego obrazu naszej prowincji i na świadomym odwracaniu się od
pozytywnych przejawów życia.

My, szanowni towarzysze, nie wypaczamy rzeczywistości. Nam za to nikt nie płaci.
A że dostrzegamy to, co się zdarza, to jest to absolutny fakt.
Autor znał na przykład takiego człowieka z miasta. Żył sobie spokojnie, jak żyją prawie

wszyscy. Jadł i pił, i swojej wybrance kładł rękę na kolanie, i w oczy jej
patrzał, i plamił obrus konfiturami, i pożyczał trzy ruble na wieczne nieoddanie.

O tym to właśnie człowieku autor napisze swoją nader krótką opowieść. A może ta

opowieść będzie nawet nie o człowieku, ale o tej głupiej i marnej przygodzie, wskutek której
ten człowiek w trybie egzekucji przymusowej ucierpiał na sumę dwudziestu pięciu rubli.
Zdarzyło się to całkiem niedawno - w sierpniu 1923 roku.

Czy mam to wydarzenie rozwodnić fantazją? Czy mam wokoło niego snuć interesującą

intrygę matrymonialną? Nie! O tym niech sobie piszą Francuzi. A my po cichutku, a my
powolutku, wedle naszych możliwości.

A frywolnego czytelnika, który szuka płomiennego i gwałtownego wzlotu fantazji i który

oczekuje pikantnych szczególików i wydarzeń, autor z lekkim sercem odsyła do autorów
zagranicznych.

Ta krótka opowieść zaczyna się od kompletnego i szczegółowego opisu całokształtu życia

Borysa Iwano- wicza Kotofiejewa.

Z zawodu Kotofiejew był muzykantem. Grał w orkiestrze symfonicznej na muzycznym

trójkącie.

Możliwe, że instrument ten ma swoją osobliwą, specjalną nazwę. Autor jej nie zna, w

każdym razie czytelnik na pewno widywał w głębi orkiestry, na prawo, jakiegoś
przygarbionego mężczyznę o nieco obwisłych policzkach mającego przed sobą niewielki
metalowy trójkąt. Mężczyzna ten w odpowiednich
28 - Punkt widzenia

background image

chwilach melancholijnie podzwania w swój nieskomplikowany instrument. Zazwyczaj
dyrygent mruga do niego w tym celu prawym okiem.

Ludzie miewają czasem dziwne i zdumiewające zajęcia.
Bywają takie zajęcia, że aż strach bierze, jakim sposobem człowiek je wynajduje. W jaki

sposób człowiek, powiedzmy, wpadł na to, aby chodzić po linie albo gwizdać przez nos, albo
też podzwaniać w trójkąt.

Ale autor nie naśmiewa się ze swego bohatera. Nie. Borys Iwanowicz Kotofiejew był

człowiekiem niegłu- pim, miał dobre serce i średnie wykształcenie.

Borys Iwanowicz nie mieszkał w samym mieście, ale na przedmieściu, że tak powiem -

na łonie natury.

Natura była nie nazbyt wspaniała, jednakże ogródki przy każdym domu, trawa i rowy,

drewniane ławki obsypane łupinami słonecznikowych pestek, wszystko to sprawiało, że
widok był miły i przyjemny dla oka.

Na wiosnę zaś było tu całkiem czarująco.
Borys Iwanowicz mieszkał na Tylnym prospekcie u Łukierii Błochiny. Niech pan sobie

wyobrazi, czytelniku, niewielki drewniany, pomalowany na żółto dom, niziutki chwiejny płot
i szeroką żółtawą i krzywą bramę. Podwórze. W podwórzu na prawo niewielka drewutnia.
Grabie z wyłamanymi zębami stojące tu od czasów Katarzyny II. Koło od wozu. Kamień na
środku podwórza. Ganek z wyłamanym dolnym schodkiem.

A gdy wejdzie się na ganek - drzwi obite rogożą. Sionka, taka niewielka, prawie ciemna,

z zieloną beczką w kącie. Na beczce leży deseczka. Na deseczce | czerpak.

Klozet z wąskimi na trzy deski drzwiami. Na drzwiach drewniana zasuwka. Kawałek

szyby zamiast okna. Na szybie pajęczyna.

O, znajomy i miły sercu widoku!
Wszystko to miało w sobie jakiś urok. Urok cichego, nudnego, spokojnego życia. I nawet

zapadnięty schodek ganku, choć tchnął taką nieznośną nudą, jeszcze teraz wprawia autora w
nastrój spokojnej kontemplacji.

A Borys Iwanowicz za każdym razem, kiedy wchodził na ganek, spluwał z obrzydzeniem

na bok i kiwał głową, patrząc na wyłamany koślawy schodek.

Piętnaście lat temu Borys Iwanowicz Kotofiejew po raz pierwszy stanął na tym ganku i

po raz pierwszy przekroczył próg tego domu. I już tu pozostał. Ożenił się ze swoją
gospodynią, Łukierią Pietrowną Błochiną. I został pełnoprawnym właścicielem tej posesji. I
koło, i szopa, i grabie, i kamień - wszystko to stało się jego niezaprzeczalną własnością.

Łukieria Pietrowną z niespokojnym uśmiechem patrzała, jak Borys Iwanowicz wchodził

w posiadanie tego wszystkiego.

A kiedy ponosiła ją złość, nie omieszkała nigdy krzyknąć na.Kotofiejewa i przywołać go

do porządku, mówiąc, że jest nędzarzem i golcem, i że go uszczęśliwiła licznymi
dobrodziejstwami.

Borysowi Iwanowiczowi było wprawdzie przykro, ale milczał.
Polubił ten dom. Tpodwórze z kamieniem też polubił. W ciągu tych piętnastu lat polubił

tu mieszkać.

Bywają tacy ludzie, że w dziesięć minut można opowiedzieć całe ich życie, wszystkie

życiowe okolicz

background image

ności, od pierwszego bezmyślnego krzyku aż do dni ostatnich.

Autor spróbuje to uczynić. Autor spróbuje bardzo krótko, w dziesięć minut, a jednak ze

wszystkimi szczegółami opowiedzieć całe życie Borysa Iwanowicza Kotofiejewa.

A zresztą co tu opowiadać.
Życie jego płynęło cicho i spokojnie.
I gdyby to życie podzielić na jakieś tam etapy, to całe ono rozpadnie się na pięć albo

sześć niewielkich okresów.

Oto Borys Iwanowicz po skończeniu szkoły realnej wchodzi w życie.
Oto zostaje muzykiem. Gra w orkiestrze. Oto jego romans z chórzystką. Małżeństwo z

własną gospodynią. Wojna. Później rewolucja. A trochę wcżeśniej - pożar miasteczka.

Wszystko to było proste i zrozumiałe. I nic nie budziło żadnych wątpliwości. A

najważniejsze, że wszystko to wydawało się nieprzypadkowe, wszystko to wydawało się
takie, jak powinno być i, jak to bywa u ludzi, zgodne, że tak powiem, z biegiem historii.

Nawet rewolucja, która początkowo wprawiła Borysa Iwanowicza w pomieszanie,

później okazała się prosta i jasna w swoim zdecydowanym nastawieniu na określone,
doskonałe i całkiem realne zasady.

A cała reszta - wybór zawodu, przyjaźnie, małżeństwo, wojna - wszystko to nie

wydawało mu się przypadkową igraszką losu, ale czymś niezwykle solidnym, trwałym i nie
ulegającym wątpliwości.

Jedynie chyba przygoda miłosna zakłócała nieco ten harmonijny układ zbudowanego na

mocnych podsta
wach i nieprzypadkowego życia. W tym wypadku rzecz była nieco bardziej skomplikowana.
Borys Iwanowicz zgadzał się, że był to epizod przypadkowy, którego w jego życiu mogłoby
nawet nie być. Chodzi o to, że Borys Iwanowicz Kotofiejew na początku swej kariery
muzycznej związał się z chórzystką z teatru miejskiego. Była to młoda schludna blondynka o
jasnych oczach nieokreślonej barwy.

Sam Borys Iwanowicz był dość jeszcze przystojnym dwudziestodwuletnim młodzieńcem.

Szpeciła go trochę zanadto wydłużona dolna szczęka. Nadawała ona jego twarzy wyraz
znudzenia i gapiowatości. Jednakże wspaniałe, podkręcone do góry wąsiki dostatecznie
tuszowały ową przykrą nieregularność.

Nie wiadomo dokładnie, jak się ta miłość zaczęła. Borys Iwanowicz stale siedział w głębi

orkiestry i w pierwszych latach, bojąc się że uderzy w instrument w nieodpowiedniej chwili,
dosłownie nie spuszczał oczu z dyrygenta. Nie udało się więc wyjaśnić, kiedy zdążył
porozumieć się wzrokiem z chórzystką.

Zresztą w tych latach Borys Iwanowicz w pełni korzystał z życia. Oddawał się rozkoszom

zmysłów, wieczorami spacerował po miejskim bulwarze i bywał na wieczorkach tańcujących,
na których niekiedy, przyozdobiony błękitną kokardą wodzireja, fruwał po sali niby motyl,
prowadząc tańce.

Bardzo możliwe, że do znajomości doszło właśnie na jakimś takim wieczorku.
W każdym razie znajomość ta nie przyniosła szczęścia Borysowi Iwanowiczowi. Romans

rozpoczął się pomyślnie. Borys Iwanowicz budował nawet plany dalszego wspólnego życia z
tą milutką i sympatyczną

background image

kobietką. Ale w miesiąc później blondynka niespodziewanie go porzuciła, wyszydziwszy
złośliwie jego fatalną szczękę.

Borys Iwanowicz, speszony nieco takim obrotem rzeczy i tak łatwym odejściem

ukochanej kobiety, po niedługim namyśle postanowił zmienić życie prowincjonalnego lwa i
namiętnego kochanka na spokojniejszą egzystencję. Nie lubił, gdy zdarzało się coś ekstra i to
coś takiego, co mogło się odmienić.

Wtedy właśnie Borys Iwanowicz przeprowadził się za miasto, wynająwszy za niedużą

sumę ciepły pokój z utrzymaniem.

Tam właśnie ożenił się z właścicielką swojego mieszkania. I to małżeństwo z domem,

gospodarstwem i uregulowanym trybem życia całkowicie ukoiło jego niespokojne serce.

W rok po ślubie wybuchł pożar.
Ogień strawił prawie pół miasteczka.
Borys Iwanowicz, zlany potem, osobiście wywlekał z domu meble i pierzyny i zwalał

wszystko w krzakach.

Jednakowoż dom nie spłonął. Tyle tylko, że popękały szyby i złuszczyła się farba.
I już rankiem Borys Iwanowicz, wesoły i promienny, taszczył z powrotem swoje graty.
To wydarzenie upamiętniło mu się na długo. Borys Iwanowicz przez kilka lat zwierzał się

ze swoich przeżyć znajomym i sąsiadom.

Ale i to już się teraz zatarło w pamięci.
I oto, gdyby tak zamknął oczy i pomyślał o przeszłości, to wszystko: i pożar, i

małżeństwo, i rewolucja, i muzyka, i błękitna szarfa wodzireja na piersi -
wszystko to zatarło się, wszystko zlało się w jednolitą, równą linię.

Nawet przygoda miłosna zatarła się i przemieniła w jakieś drażniące wspomnienie, w

nudną historię
0 tym, jak chórzystką prosiła, aby podarował jej torebkę z lakierowanej skóry, i o tym, jak
Borys Iwanowicz zbierał potrzebną sumę odkładając po rublu.

Tak oto żył ten człowiek.
Tak żył do trzydziestego siódmego roku życia, aż do tej chwili, do tego wyjątkowego

wydarzenia w jego życiu, wydarzenia, za które sąd skazał go na dwadzieścia pięć rubli
grzywny. Aż do tej właśnie przygody, dla której autor zdecydował się zmarnować kilka
arkuszy
1

niewielką flaszeczkę atramentu.

3

Tak więc Borys Iwanowicz Kotofiejew dożył do trzydziestego siódmego roku życia.

Całkiem możliwe, że będzie jeszcze żył bardzo długo. Jest mężczyzną zdrowym, silnym i
grubokościstym. A to, że Borys Iwanowicz z lekka utyka, nie jest bardzo widoczne i
pochodzi stąd, że jeszcze za cara obtarł sobie nogę.

:

HH

Jednakże noga żyć mu nie przeszkadzała i Borys Iwanowicz żył regularnie i spokojnie.

Ze wszystkim sobie zawsze radził. I nigdy w żadnej sprawie nie miał wątpliwości. Gdy wtem
w ostatnich latach Borys Iwanowicz zaczął popadać w zamyślenie. Wydało mu się nagle, że
życie nie jest już takie trwałe w swym majestacie, jak to wyobrażał sobie dawniej.

background image

Zawsze bał się różnych przypadków i usiłował ich unikać. A teraz wydało mu się, że całe

życie składa się właśnie z takich przypadków. I nawet różne wydarzenia z jego własnego
życia wydały mu się przypadkowe, wynikłe z niepoważnych i błahych przyczyn, które
przecież mogły się nie zdarzyć.

Takie myśli wzburzyły i przestraszyły Borysa Iwanowicza.
Pewnego razu Borys Iwanowicz zaczął nawet o tym mówić w gronie swoich bliskich

przyjaciół.

Było to na jego własnych imieninach.
- Dziwne to wszystko, moi państwo - rzekł Borys Iwanowicz. - Wszystko w naszym

życiu, wiecie, jest jakieś przypadkowe. Wszystko, powiadam, polega na przypadku...
Powiedzmy, ożeniłem się z Łuszą. Nie prowadzę do tego, że jestem niezadowolony czy coś w
tym rodzaju. Ale to przecież był czysty przypadek. Przecież mogłem bynajmniej nie tutaj
wynająć sobie pokój. Zaszedłem na tę ulicę przypadkowo... A więc cóż to właściwie takiego?
Przypadek?

Przyjaciele uśmiechali się krzywo, przewidując rodzinny konflikt. Jednakże do konfliktu

nie doszło. Łukieria Pietrowną, zachowując właściwe maniery, wyszła tylko demonstracyjnie
z pokoju, wydudliłakwaterkę zimnej wody i wróciła do stołu świeża i wesolutka. Za to w
nocy urządziła tak potężną awanturę, że zbiegli się sąsiedzi i usiłowali wezwać straż pożarną
w celu likwidacji rodzinnych zatargów.

Ale nawet po awanturze Borys Iwanowicz leżąc na * kanapie z otwartymi oczami nie

mógł się oderwać od swoich rozmyślań. Myślał o tym, że nie tylko małżeństwo, ale pewno
nawet gra na trójkącie i w ogóle całe jego
powołanie - to po prostu przypadek, zwyczajny zbieg życiowych okoliczności.

,,A jeśli to przypadek - myślał Borys Iwanowicz - to wszystko na świecie jest w gruncie

rzeczy nietrwałe. Czyli że nic nie jest pewne. Czyli że jutro wszystko się I może odmienić."

Autor nie ma ochoty dowodzić, jak niewłaściwe i bzdurne były myśli Borysa

Iwanowicza. Ale istotnie na pierwszy rzut oka wszystko w naszej czcigodnej rzeczywistości
wydaje się poniekąd przypadkowe. Przypadkowe są nasze narodziny i przypadkowe istnienie,
składające się z przypadkowych okoliczności, i przypadkowa jest nasza śmierć. Wszystko to
rzeczywiście każe zastanowić się nad tym, że nie ma na ziemi jednej niezachwianej zasady,
która chroniłaby nasze życie.

Bo i doprawdy, jakaż tu może być niezachwiana zasada, gdy wszystko zmienia się w

naszych oczach, wszystko się chwieje, począwszy od rzeczy największych aż do
najmarniejszych ludzkich pomyślunków.

Powiedzmy na przykład, wiele pokoleń i nawet całe znakomite narody chowały się w

przekonaniu, że Bóg istnieje.

A teraz każdy cokolwiek zdolniejszy filozof z nadzwyczajną wprost łatwością, jednym

pociągnięciem pióra, dowodzi czegoś wręcz przeciwnego.

Albo weźmy naukę. Już tutaj wszystko, wydawałoby się, jest okropnie przekonujące i

niezbite, a jak obejrzeć się wstecz - wszystko jest niepewne i wszystko zmienia się z biegiem
czasu, począwszy od obrotu ziemi, a skończywszy na jakiejś tam teorii względności i
prawdopodobieństwa.

background image

Autor nie posiada wyższego wykształcenia, słabo orientuje się w ścisłych

chronologicznych datach i w imionach własnych i dlatego też nie podejmuje się niczego
dowodzić bez zdania racji.

Zwłaszcza że wątpliwe, niestety, czy Borys Iwanowicz Kotofiejew myślał o tym

wszystkim. Był to wprawdzie niegłupi człowiek ze średnim wykształceniem, ale nie tak już
wyrobiony jak niektórzy literaci.

A jednak nawet on zauważył, że w życiu tkwi jakiś chytry podstęp, i od pewnego czasu

zaczął się niepokoić o trwałość swego losu.

Ale pewnego razu jego wątpliwości wystrzeliły jak płomień.
Pewnego dnia wracając do domu Tylnym prospektem Borys Iwanowicz Kotofiejew

natrafił na jakiegoś ciemnego typa w kapeluszu.

Typ ów stanął przed Borysem Iwanowiczem i żałośli- wym głosem poprosił o

wspomożenie.

Borys Iwanowicz wsadził rękę do kieszeni, wyciągnął jakieś drobne i podał żebrakowi. I

nagle spojrzał na niego.

A żebrak, skonfundowany, zasłonił ręką gardło, jak gdyby przepraszał, że gardła nie

osłania ani kołnierzyk, ani krawat. A potem tym samym żałośliwym głosem oświadczył, że
jest byłym ziemianinem i że kiedyś sam garściami rozdawał żebrakom srebro, a teraz
zmuszony jest prosić o jałmużnę, ponieważ rewolucja odebrała mu majętność.

Borys Iwanowicz zaczął wypytywać żebraka, interesowały go bowiem szczegóły jego

dawnego życia.

- No cóż - odezwał się żebrak, pochlebiony uwagą Borysa Iwanowicza 1 - Byłem kiedyś

okropnie bogatym
obywatelem ziemskim, pieniędzy miałem jak lodu, a teraz, jak pan widzi, w nędzy jestem i
upadłości, i nie mam co żreć. Wszystko się w życiu, kochany obywatelu, zmienia we
właściwym czasie.

Borys Iwanowicz dał żebrakowi jeszcze parę groszy i powoli poszedł do domu. Nie żal

mu było żebraka, ale ogarnął go jakiś nieokreślony niepokój.

p Wszystko się w życiu zmienia we właściwym czasie - mamrotał wracając do domu

dobry Borys Iwanowicz.

W domu Borys Iwanowicz opowiedział o tym spotkaniu swojej żonie Łukierii

Pietrownie, przy. czym nieco zagęścił barwy i dodał od siebie niejakie szczegóły, na
przykład, jak to ten obywatel ziemski ciskał złotem w żebraków, a nawet rozbijał im nosy
ciężkimi monetami.

- No to co - powiedziała żona. - No to żył sobie dobrze, a teraz żyje źle. Nie ma w tym nic

tak strasznie znów dziwnego. Na ten przykład niedaleko szukać - sąsiad nasz też nie
przymierzając biedę klepie.

I Łukieria Pietrowną zaczęła opowiadać, jak to wszystko w życiu stracił były nauczyciel

kaligrafii Iwan Siemionycz Kuszakow. A żył tak samo dobrze i nawet palił cygara.

Kotofiejew wziął sobie jakoś do serca także i losy nauczyciela. Zaczął wypytywać żonę,

jak i dlaczego tamten popadł w nędzę.

Borys Iwanowicz nawet zapragnął ujrzeć tego nauczyciela. Zapragnął również

zatroszczyć się natychmiast o jego nieszczęsny los. I zaczął prosić swoją żonę Łukierię
Pietrowną, aby jak najprędzej poszła do nauczyciela, przyprowadziła go i poczęstowała
herbatą.

background image

Lukieria Pietrowną dla porządku zwymyślała męża, nazywając go ciamajdą, ale w końcu

narzuciła chustkę i płonąc wprost z ciekawości pobiegła po nauczyciela.

Nauczyciel, Iwan Siemionowicz Kuszakow., przyszedł prawie natychmiast.
Był to siwawy wysuszony staruszek w długim wysza- rzałym surducie i bez kamizelki.

Brudna koszula bez kołnierzyka skłębiała mu się na piersi. A mosiężna, żółta, okropnie
błyszcząca spinka widoczna była z daleka, bijąc w oczy swoją wypukłością.

Sinawa szczecina na policzkach nauczyciela kaligrafii od dawna była nie golona i rosła

kępkami.

Nauczyciel wszedł do pokoju zacierając ręce i żując coś po drodze. Statecznie, ale niemal

wesolutko ukłonił się Kotofiejewowi i nie wiadomo czemu mrugnął do niego
porozumiewawczo.

Później siadł przy stole i przysunąwszy do siebie talerz z sitkowym chlebem z

rodzynkami, zaczął pojadać, łagodnie uśmiechając się pod nosem.

Gdy nauczyciel już sobie podjadł, Borys Iwanowicz zaczął go chciwie wypytywać o

dawne życie i o to, w jaki sposób i dlaczego tak się zaniedbał i chodzi bez kołnierzyka, w
brudnej koszuli i z jedną tylko spinką.

Nauczyciel zacierając ręce i wesoło, ale chytrze podmrugując zaczął mówić, że

faktycznie żył sobie niezgorzej i nawet palił cygara. Ale w związku z likwidacją
zapotrzebowania na kaligrafię, przedmiot ten usunięto z programu.

- A ja już się do tego przyzwyczaiłem - rzekł nauczyciel - przywykłem. I na życie się nie

uskarżam. A że zjadłem kawałek sitkowego, to z przyzwyczajenia, bynajmniej nie z głodu.

Lukieria Pietrowną, złożywszy ręce na podołku, śmiała się do rozpuku sądząc, że

nauczyciel zaczyna już bujać i zaraz za buja się na całego. Patrzała na nauczyciela z nie
ukrywaną ciekawością, spodziewając się po nim czegoś nadzwyczajnego.

A Borys Iwanowicz, kiwając głową, mamrotał coś, słuchając nauczyciela.
- No cóż - odezwał się nauczyciel, uśmiechając się znowu bez powodu - w ten sposób

wszystko się w naszym życiu zmienia. Dziś na ten przykład skasowali kaligrafię, jutro
skasują rysunki, a potem tylko patrzeć, jak się do pana dobiorą.

- Ale co też pan - powiedział Kotofiejew, któremu na chwilę zaparło dech. - Jakim

sposobem mogą się do mnie dobrać... Jeżeli jestem człowiekiem sztuki... Jeżeli gram na
trójkącie.

- No i co z tego - powiedział z pogardą nauczyciel - nauka i technika idą teraz naprzód.

Wynajdą panu jakiś instrument elektryczny - i klops... I już dobrali się panu do skóry... |

Kotofiejew, któremu znów lekko zaparło dech, spojrzał na żonę.

-

I całkiem zwyczajnie - powiedziała żona - szczególnie, jeżeli nauka i technika idą

naprzód...
Borys Iwanowicz nagle wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju.
- No i co z tego, niech sobie idą - rzekł - niech tam.
-

Dla ciebie to niech tam - odpowiedziała żona - a dla mnie kłopot na głowę. To mnie,

głupiej, wleziesz na kark, ty piło męczeńska.
Nauczyciel zaczął wiercić się na krześle i powiedział zgodliwie:

background image

-

Wszędzie to samo: dziś kaligrafia, jutro rysunki... Wszystko się zmienia, szanowni

państwo.
Borys Iwanowicz podszedł do nauczyciela, pożegnał się z nim, zaprosił go, aby wpadł na
obiad choćby nawet jutro, i oświadczył, że odprowadzi gościa do drzwi.
Nauczyciel wstał, ukłonił się i wesoło zacierając ręce odezwał się znowu, wychodząc do
sieni.
-

Już niech pan będzie spokojny, młody człowieku, dzisiaj kaligrafia, jutro rysunki, a

później i pana stukną.
Borys Iwanowicz zamknął drzwi za nauczycielem i przeszedłszy do sypialni siadł na łóżku,
obejmując rękami kolana.
Łukieria Pietrowną w przydeptanych filcowych pantoflach weszła do pokoju i zaczęła
rozścielać łóżka.
ig Dzisiaj kaligrafia, jutro rysunki - mamrotał Borys Iwanowicz, lekko kiwając się na łóżku. -
Takie już jest nasze życie.
Łukieria Pietrowną spojrzała na męża, w milczeniu ze wściekłością splunęła na podłogę i
zaczęła rozczesywać skołtunione w ciągu dnia włosy, strząsając z nich paprochy i źdźbła
słomy.
Borys Iwanowicz popatrzał na żonę i nagle melancholijnym głosem odezwał się:
-

A co, Łusza, a nuż doprawdy wynajdą elektryczną perkusję? Powiedzmy, mały guziczek

na pulpicie... dyrygent przyciśnie palcem, a to dzwoni...
-

I nawet całkiem zwyczajnie - rzekła Łukieria Pietrowną. - Całkiem zwyczajnie... Och,

siądziesz ty mi na kark!... Czuję, że siądziesz...
Borys Iwanowicz przesiadł się z łóżka na krzesło i zamyślił się.
- Martwisz się, co? - powiedziała Łukieria Pietrow-
na. - Zastanawiasz się? Wzięło cię?... Gdybyś nie miał żony i domu, to gdzie byś się, golcu
jeden, podział? No, a jak na ten przykład wywalą cię z orkiestry?

-

Nie o to chodzi, Łusza, że wywalą - oświadczył Borys Iwanowicz - ale o to, że

wszystko jest niestałe. Stoi na przypadku... Niby dlaczegq, Łusza, gram na tym trójkącie? I w
ogólności... Jeśli z życia wykreślić grę, to jak w ogóle żyć? Co mnie poza tym trzyma?

Łukieria Pietrowną leżąc w łóżku słuchała męża i na próżno starała się odgadnąć sens

jego słów. I podejrzewając, że kryje się w nich osobista zniewaga i zakusy na jej nieruchomy
majątek, odezwała się znowu:

-

Och, siądziesz ty mi na kark, siądziesz, ty piło męczeńska, sukinsynu.

-

Nie siądę - powiedział Kotofiejew.

I znowu zabrakło mu tchu, więc wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
Ogarnęło go okropne wzburzenie. Powiódłszy dłonią po głowie, jak gdyby usiłował

odepchnąć jakieś niejasne myśli, Borys Iwanowicz znowu siadł na krześle.

I długo siedział nieruchomo.
Potem, kiedy oddech Łukierii Pietrowny przeszedł w lekkie chrapanie z przyświstem,

Borys Iwanowicz wstał z krzesła i wyszedł z pokoju.

I znalazłszy swój kapelusz, Borys Iwanowicz wcisnął go na głowę i zdjęty jakimś

niezwykłym niepokojem wyszedł na ulicę.

background image

Była zaledwie dziesiąta godzina.
Był przyjemny, spokojny sierpniowy wieczór.
Kotofiejew szedł ulicą szeroko wymachując rękami.
Nie opuszczało go dziwne i niejasne wzburzenie.
Doszedł aż do dworca, zupełnie tego nie spostrzegłszy.
Wszedł do bufetu, wypił kufel piwa, a kiedy znowu poczuł, że brak mu tchu, wyszedł na
ulicę.
Szedł teraz powoli, ponuro zwiesiwszy głowę i o czymś rozmyślał. Ale gdyby go zapytano, o
czym myślał, nie potrafiłby odpowiedzieć, bo sam tego nie wiedział.
Szedł od dworca wciąż przed siebie i w alei przy parku miejskim usiadł na ławce, i zdjął
kapelusz.
Jakaś panienka o szerokich biodrach, w krótkiej spódniczce i w jasnych pończochach
przeszła koło Kotofiejewa raz, potem wróciła, potem znów przeszła, a wreszcie siadła obok i
popatrzyła na niego.
Borys Iwanowicz drgnął, spojrzał na panienkę, pokręcił głową i szybko odszedł.
I nagle Kotofiejewowi wszystko wydało się okropnie wstrętne i nie do zniesienia. A całe
życie - nudne i głupie.
— I po co ja właściwie żyłem.., — mamrotał Borys Iwanowicz. — Przyjdę jutro i powiedzą,
że wynaleźli. Powiedzą, że już wynaleźli elektryczną perkusję. Winszujemy — powiedzą.
Niech pan sobie - powiedzą - szuka innej roboty.
Silne dreszcze wstrząsały całym ciałem Borysa Iwanowicza. Ruszył naprzód prawie biegiem
i zatrzymał
się dopiero przy cerkiewnym ogrodzeniu. Potem, poszukawszy dłonią furtki, otworzył ją i
wszedł na dziedziniec.
Rześkie powietrze, kilka łagodnych brzóz, kamienne płyty nagrobne od razu jakoś uspokoiły
Kotofiejewa. Przysiadł na którejś płycie i zamyślił się. Potem powiedział na głos:
-

Dziś kaligrafia, a jutro rysunki. Takie już jest to nasze życie.

I Borys Iwanowicz zapalił papierosa i zaczął się zastanawiać- jak w razie czego zacząłby żyć.
-

Przeżyć przeżyję - mamrotał Borys Iwanowicz - a do Łuszy nie pójdę. Już lepiej się

przed ludźmi ukorzyć. Oto - powiem - obywatele, człowiek ginie.
I Poratujcie w nieszczęściu...
Borys Iwanowicz drgnął i wstał. Znowu poczuł zimno i dreszcze.
I nagle wydało mu się, że elektryczny trójkąt już dawno został wynaleziony, tylko trzymane
to jest w najgłębszej tajemnicy, żeby powalić go od razu, jednym ciosem.

Borys Iwanowicz przejęty jakąś żałością prawie wybiegł z dziedzińca na ulicę i ruszył

przed siebie, szybko I przebierając nogami.
Na ulicy było spokojnie.
Kilku zapóźnionych przechodniów spieszyło się do domów.
Borys Iwanowicz postał chwilę na rogu, potem, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co
robi, podszedł do jakiegoś przechodnia i uchylając kapelusza powiedział głuchym głosem:
29 - Punki widzenia

449

background image

-

Obywatelu... Upraszam zmiłowania... Może w tej chwili ginie człowiek...

Przechodzień z przestrachem spojrzał na Kotofieje- wa i szybko odszedł.
-

Aaa - zawołał Borys Iwanowicz klękając na drewnianym chodniku. - Obywatele!...

Upraszam zmiłowania... Nad moim nieszczęściem... Nad moją nędzą... Ofiarujcie wedle
możności.
Kilku przechodniów otoczyło Borysa Iwanowicza przyglądając mu się z lękiem i
zdumieniem.
Podszedł pośterunkowy, niespokojnie uderzając dłonią po kaburze rewolweru, i chwycił
Borysa Iwanowicza za ramię.
-

Pijany - odezwał się ktoś w tłumie z zadowoleniem. - Schlał się, drań, choć nie święto.

Nie ma na nich kary!
Kotofiejewa otoczył tłum gapiów. Jakaś litościwa dusza usiłowała postawić go na nogi.
Borys Iwanowicz wyszarpnął się im i odbiegł. Tłum rozstąpił się.
Borys Iwanowicz rozejrzał się nieprzytomnie dokoła, jęknął i naraz bez słowa zaczął biec.
-

Łapaj go, chłopaki! Bierz go! - zawył ktoś dzikim głosem.

Milicjant zagwizdał ostro i przenikliwie i trel gwizdu rozkołysał całą ulicę.
Borys Iwanowicz nie rozglądał się i biegł równym, szybkim krokiem, z nisko opuszczoną
głową.
Za nim z dzikim wrzaskiem biegli ludzie, chlupiąc po błocie.
Borys Iwanowicz uskoczył w bok, dobiegł do cerkiewnego ogrodzenia i przeskoczył je.
-

Tutaj! - wył ten sam głos. - Tutaj, ludzie, tu go macie! Bierzcie go!

Borys Iwanowicz wbiegł na schodki cerkwi, cicho jęknął obejrzawszy się za siebie i naparł
na drzwi.
Drzwi ustąpiły i otworzyły się skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami.
Borys Iwanowicz wbiegł do środka.
Na sekundę znieruchomiał, a potem, chwyciwszy się rękami za głowę, pobiegł po jakichś
chwiejnych i wyschniętych, skrzypiących schodkach do góry.
-

Tutaj! - wrzeszczał tropiciel z dobrawoli. - Bierzcie go, ludzie! Walcie go, gdzie

popadnie...
Ze stu przechodniów i gapiów runęło przez ogrodzenie i wdarło się do cerkwi. Było ciemno.
A wówczas ktoś potarł zapałkę i zapalił woskowy ogarek w ogromnym świeczniku.
Żółte, skąpe migotliwe światło rozjaśniło naraz nagie wysokie ściany i ubogi cerkiewny
sprzęt.
Borysa Iwanowicza w cerkwi nie było.
A kiedy tłum, zdjęty jakimś lękiem, przepychając się i hałasując runął z powrotem, z góry, z
dzwonnicy, rozległ się nagle huczący głos dzwonu.
Rzadkie z początku, a później coraz szybsze uderzenia popłynęły w cichym powietrzu nocy.
To Borys Iwanowicz Kotofiejew z trudem rozhuśtu- jąc ciężkie spiżowe serce bił w dzwon,
jak gdyby chciał w ten sposób zbudzić całe miasto, wszystkich ludzi.
Trwało to chwilę.
A potem znowu zawył znajomy głos.
-

Tutaj! Ludzie, czy wypuścimy tego drania? Walić na dzwonnicę! Łapaj włóczęgę!

Kilku z tłumu rzuciło się na górę.

background image

Gdy Borysa Iwanowicza wyprowadzano z cerkwi, przy cerkiewnym ogrodzeniu stał

ogromny tłum na wpół ubranych ludzi, oddział milicji i straż ogniowa.

W milczeniu przeprowadzili pod ręce Borysa Iwanowicza przez tłum i powlekli na

milicję.

Borys Iwanowicz był śmiertelnie blady i drżał na całym ciele. A nogi, nie słuchając go,

wlokły się po bruku.
5

|Później, po wielu dniach, kiedy Borysa Iwanowicza pytano, po co to wszystko zrobił, a

najważniejsze, po co wlazł na dzwonnicę i zaczął dzwonić, wzruszał tylko ramionami i
milczał gniewnie albo też mówił, że nie pamięta szczegółów. A kiedy mu przypominano te
szczegóły, z zawstydzeniem machał rękami, prosząc, aby o tym więcej nie mówić.

A tamtej nocy trzymali Borysa Iwanowicza na milicji aż do rana i sporządziwszy niejasny

i mglisty protokół puścili go do domu, i tylko kazali podpisać zobowiązanie, że nie wyjedzie
z miasta.

Borys Iwanowicz wrócił z rana do domu w podartej marynarce, bez kapelusza,

przygnębiony, z pożółkłą twarzą.

Łukieria Pietrowną głośno zawodziła i waliła się w piersi, przeklinając dzień, w którym

urodziła ją matka, i całe swoje nieszczęsne życie z takim łachmytą jak Borys Iwanowicz
Kotofiejew.

A tego samego wieczoru Borys Iwanowicz, jak zawsze w czystej porządnej marynarce,

siedział w głębi
orkiestry i melancholijnie podzwaniał w swój trójkąt.
Borys Iwanowicz był jak zawsze czysty i uczesany i nic w jego powierzchowności nie
świadczyło o tym, jak straszną przeżył noc.
I tylko na jego twarzy pojawiły się dwie głębokie zmarszczki, od-nosa aż do ust.
Tych zmarszczek przedtem nie było.
I nie było również tego przygarbienia, z jakim Borys Iwanowicz siedział w orkiestrze.
Ale wszystko jakoś się ułoży, przemiele.
Borys Iwanowicz Kotofiejew będzie jeszcze długo żył.
Przeżyje, drogi czytelniku, i ciebie, i mnie. Na to wygląda.
1924
O CZYM ŚPIEWAŁ SŁOWIK 1
Ale też śmiać się z nas będą za jakieś trzysta lat! Dziwnie, powiedzą, żyli ludzie. Mieli,
powiedzą, jakieś pieniądze, paszporty. Jakieś księgi hipoteczne i metry kwadratowe
powierzchni mieszkalnej...
No cóż! .Niechaj się śmieją.
Jedno jest przykre: przecież ani połowy z tego, łajdaki, nie zrozumieją. I jakżeby mieli
zrozumieć, jeżeli ich życie będzie takie, że nam się to może nawet nie śniło!
Autor nie wie i nie chce przewidywać, jakie będzie to

background image

ich życie. Po co sobie szarpać nerwy i niszczyć zdrowie - i tak to bezcelowe, i tak autor
najpewniej nie zobaczy w całej okazałości tego przyszłego wspaniałego życia.

A czy będzie ono wspaniałe? Autor sam siebie uspokaja przypuszczeniem, że i tam wiele

będzie wszelakiej bzdury i paskudztwa.

^resztą, może to będą bzdury drobnego kalibru. No, powiedzmy, kogoś, przepraszam za

ubóstwo wyobraźni, oplują z balonu. Albo też komuś pozamieniają w krematorium popioły i
zamiast zmarłego krewniaka wydadzą jakieś obce i niepełnowartościowe paprochy...
Wiadomo, że bez tego się nie obejdzie i w skali drobnych wydarzeń życia powszedniego
będą zachodziły takie niewielkie przykrości. Ale poza tym życie z całą pewnością będzie
znakomite i wspaniałe.

Może nie będzie nawet pieniędzy. Może wszystko będzie bezpłatnie, za darmo.

Powiedzmy, w Halach za darmo będą wpychać człowiekowi jakieś futra albo szaliki.

-

Weźcie, powiedzą, od nas, obywatelu, znakomite futerko.

A ty, czytelniku, przejdziesz obok. I nawet serce ci mocniej nie zabije.
-

Ee tam - powiesz - szanowni towarzysze, na diabła mi wasze futro. Mam już sześć.

Do diabła! Jakże rądośnie i kusząco rysuje się autorowi życie w przyszłości!
Ale tu warto by się zastanowić. Przecież jeśli usunie się z życia jakieś tam rozrachunki

pieniężne i pobudki interesu, to cóż za zdumiewające kształty przybierze samo życie! Jakich
znakomitych walorów nabiorą stosunki między ludźmi! Weźmy na przykład miłość. Jak
wspaniale, być może, rozkwitnie to wytworne uczucie!

Ach, cóż to będzie za życie, co za życie! Z jakże czułą radością myśli o nim autor nawet

bez osobistego wyrachowania, nawet nie mając najmniejszej pewności, że je zobaczy. Ale
weźmy na przykład miłość.

O tym trzeba pomówić osobno. Bo wielu uczonych i wielu innych ludzi ma w ogóle

skłonność do pomniejszania tego uczucia. Za pozwoleniem, powiadają, co znowu za miłość?
Nie ma żadnej miłości. I nigdy nie było. A w ogóle to pospolita formalność tak samo
przynależna do urzędu stanu cywilnego, no, jak chociażby pogrzeb.

Na to właśnie autor nie może się zgodzić.
Autor nie chce spowiadać się wobec przypadkowego czytelnika i nie chce przed

niektórymi krytykami, którzy są mu szczególnie niemili, odsłaniać swego osobistego życia. A
przecież, zastanawiając się nad nim, autor przypomina sobie pewną pannę z czasów swojej
młodości. Miała taką głupiutką białą twarzyczkę, rączki i żałośliwe ramionka. A w jakiż
cielęcy zachwyt wpadał autor! A jakie wzruszające chwile przeżywał autor, gdy z nadmiaru
wszelakich szlachetnych uczuć klękał i jak idiota całował ziemię.

Teraz, kiedy minęło piętnaście lat, a autor nieco siwieje na skutek rozmaitych chorób,

wstrząsów życiowych i trosk, gdy autor po prostu nie chce kłamać i nie ma potrzeby kłamać,
gdy wreszcie pragnie ujrzeć życie takim, jakie ono jest, bez żadnego łgarstwa i upiększeń - to
bez obawy o to, że wyda się śmiesznym człowiekiem minionego stulecia, twierdzi pomimo
wszystko, że niektórzy ze sfer naukowych i towarzyskich bardzo się na ten temat mylą.

background image

__| Autor już przewiduje, że te słowa o miłości wywołają

surowe, krytyczne wypowiedzi działaczy społecznych. - Wasza własna osobistość,
towarzyszu - powiedzą
-

to nie przykład. Co wy nam, powiedzą, podsuwacie pod nos swoje miłosne trele-

morele? Wasza osobistość, powiedzą, nie współbrzmi z epoką i w ogóle tylko przypadkowo
dożyła do dni dzisiejszych.

-

Słyszycie państwo? Przypadkowo! To znaczy, za pozwoleniem, w jaki sposób

przypadkowo? Więc co, dla waszej przyjemności, towarzysze, mam się rzucić pod tramwaj?

- Co do tego - powiedzą - to jak sobie chcecie. Pod tramwaj albo z mostu, bo przecież

wasze życie nie ma żadnego uzasadnienia. Przyjrzyjcie się, powiedzą, prostym,
niewyrafinowanym ludziom i zobaczycie, jak całkiem inaczej myślą.

- Ha.'... Wybacz, czytelniku, ten pusty śmiech. Niedawno autor przeczytał w “Prawdzie"

o tym, jak pewien drobny chałupnik, podręczny fryzjerski, z zazdrości odgryzł nos jakiejś
obywatelce.

A cóż to jest - czyżby nie miłość? To, waszym zdaniem, żuczek napaskudził? To, waszym

zdaniem, nos odgryziony został dla wrażeń smakowych? A niech was diabli wezmą! Autor
nie ma ochoty denerwować się i psuć sobie krwi. Musi jeszcze skończyć opowiadanie,
pojechać do Moskwy i złożyć poza tym kilka nieprzyjemnych dla siebie wizyt różnym
krytykom literackim, i prosić ich, aby nie spieszyli się z pisaniem artykułów krytycznych i
recenzji z tego opowiadania. A więc miłość.
Niech o tym wytwornym uczuciu każdy myśli, jak mu się żywnie podoba. Autor zaś - godząc
się, że jest
niczym i że, niech was diabli, jest nawet niezdolny do życia, żć w przyszłości czeka go
tramwaj - pozostaje mimo wszystko przy swoim zdaniu.

Autor chce tylko opowiedzieć czytelnikowi o pewnym drobnym epizodzie miłosnym,

który wydarzył się na tle dzisiejszych czasów. Znów, powiedzą, drobne epizody? Znowu,
powiedzą, drobiazgi w książce za dwa ruble? A cóż to, powiedzą, na mózg panu padło, młody
człowieku? I komuż to potrzebne, powiedzą, w skali kosmicznej?

Autor uczciwie i szczerze prosi: - Nie przeszkadzajcie, towarzysze! Pozwólcie czło-

wiekowi wypowiedzieć się. przynajmniej w trybie dyskusji!...
2

Uff! Jak trudno pisać w literackim fachu!
Potem się człowiek obleje, zanim się przedrze przez nieprzebyte gąszcze.
I to w imię czego? W imię jakiejś miłosnej przygody obywatela Bylinkina. Ani to dla

autora swat, ani brat. Autor pieniędzy od niego nie pożyczał. Ideologicznie też nie jest z nim
związany. I prawdę mówiąc, jest on autorowi głęboko obojętny. I autor nie ma ochoty
malować zbyt wyraziście jego portretu. Przy tym autor nie nazbyt nawet pamięta twarz tego
Wasilija Wasilje- wicza Bylinkina.

Jeśli chodzi o inne osoby, tak czy inaczej zamieszane w tę historię, to na inne osoby autor

również nie zwrócił baczniejszej uwagi, z wyjątkiem może Lizy Runduko-

background image

wej, którą autor zapamiętał z przyczyn całkowicie odmiennych i, by tak rzec, subiektywnych.

Już Miszkę Rundukowa, jej braciszka, autor gorzej zapamiętał. Był to chłopak okropnie

bezczelny i zaczepny. Z powierzchowności był taki sobie blondyno waty i z lekka
mordziasty.

Ale nad jego powierzchownością autor też nie ma ochoty zanadto się rozwodzić. Chłopak

jest w wieku przejściowym. Opisze się takiego, a ten łajdak zdąży podrosnąć, zanim ukaże
się książka, i kombinuj teraz, człowieku, jaki jest ten Miszka Rundukow. I skąd mu się wzięły
wąsy, skoro w momencie opisywanych wydarzeń wąsów nie miał.

Co się zaś tyczy starej, że tak powiem, mamuni Rundukowej, to czytelnik zapewne sam

nie wyrazi żadnej pretensji, jeśli w ogóle pominiemy staruszkę w naszej relacji. Zwłaszcza że
artystyczne opisywanie staruszek jest w ogóle dosyć trudne. Staruszka jak staruszka. I diabli
wiedzą, co to za staruszka. A zresztą, komu potrzebny jest na przykład opis jej nosa. Nos jak
nos. I jeśli się go szczegółowo opisze, to czytelnikowi bynajmniej nie będzie lżej na świecie.

Oczywiście autor nie zabrałby się do pisania artystycznych opowiadań, gdyby miał tylko

takie skąpe i ubogie dane o swoich bohaterach. Wszelkich danych autorowi wystarczy.

Na przykład autorowi rysuje się całe ich życie. Ich nieduży rundukowowski domek. Taki

ciemny, parterowy. Na froncie przybity numer - dwadzieścia dwa. Powyżej na deseczce
wyrysowany bosak. Na okoliczność pożaru. Kto ma co chwytać. Rundukowowie, znaczy się,
mają biec z bosakiem. Ale czy mają bosak?
Oj, pewno nie mają!... Ale nie jest zadaniem literatury pięknej dociekanie i zwracanie na to
uwagi administracji powiatowej.

Całe wnętrze ich domku i, że tak powiem, materialne jego wyekwipowanie pod

względem mebli rysuje się również dość wyraziście w pamięci autora... Trzy nieduże pokoje.
Podłoga spaczona. Fortepian Beckera. Bardzo straszny fortepian. Ale grać na nim można.
Jakieś tam graty. Kanapa. Na kanapie kot albo kotka. Na toaletce budzik pod kloszem. Klosz
jest zakurzony. A lustro mętne i wykrzywia gębę. Ogromny kufer. Idzie od niego zapach
naftaliny i zdechłych much.

Niemiło byłoby chyba w tych pokojach mieszkańcom stolicy!
Niemiło byłoby także mieszkańcowi stolicy wejść do ich kuchni, gdzie na sznurku

rozwieszona jest mokra bielizna. A przy fajerkach stara pichci artykuły spożywcze. Na
przykład obiera kartofle. Spod noża wiją się wstęgą obierki.

Tylko niech sobie czytelnik nie pomyśli, że autor opisuje te nieistotne drobiazgi z

lubością i zachwytem. Nie! Nie ma w tych drobnych wspomnieniach ani rozczulenia, ani
romantyzmu. Autor zna i te domki, i te kuchnie. Bywał w nich. I mieszkał w nich. A może i
teraz mieszka. Nie ma w tym nic dobrego - taka sobie żałosna żałość. No, wejdzie człowiek
do takiej kuchni i zawsze pyskiem utknie w mokrej bieliźnie. I to jeszcze dobrze, jeśli trafi w
szlachetną część toalety, bo jak w jakąś mokrą pończochę, to Boże odpuść. Pyskiem w
pończochę - to przecież ohyda! Ale do diabła z tym! Takie obrzydlistwo!

background image

A z powodów nie związanych z literaturą piękną autorowi zdarzyło się kilka razy

odwiedzić Runduko- wów. I autor zawsze się dziwił, jak to się dzieje, że w takiej stęchliźnie i
mierności żyła tak wyjątkowa panna, taka, można powiedzieć, konwalia i nasturcja jak Liza
Rundukowa.

Autorowi zawsze było bardzo i to bardzo żal tej sympatycznej panienki. Będziemy o niej

w swoim czasie mówili obszernie i szczegółowo, tymczasem zaś autor zmuszony jest
powiedzieć co nieco o obywatelu Wasiliju Wasiljewiczu Bylinkinie. O tym, co to za
człowiek. Skąd się wziął. I czy jest prawomyślny politycznie. I co go łączy z szanowną
rodzinką Rundu- kowów. I czy nie jest z nimi spokrewniony.

Nie, nie jest z nimi spokrewniony. Po prostu przypadkowo i na krótko wplątał się w ich

życie.

Autor uprzedzał już czytelnika, że niezbyt dobrze zapamiętał tego Bylinkina z twarzy.

Choć jednocześnie, gdy autor zamknie oczy, widzi go jak żywego.

Ten ów Bylinkin chodził zawsze powoli, a nawet z zastanowieniem. Ręce zakładał do

tyłu. Okropnie często mrugał rzęsami. A postać miał nieco przygarbioną, wyraźnie
przytłoczoną okolicznościami życiowymi. Obcasy zaś Bylinkin zdzierał do środka aż do na-
piętków.

A co się tyczy wykształcenia, to z wyglądu miał nie mniej niż cztery klasy dawnego

gimnazjum.

Jakiego był pochodzenia społecznego - nie wiadomo.
Przyjechał z Moskwy w najgorętszym okresie rewolucji i na swój temat zanadto się nie

rozwodził.

A po co przyjechał - także nie jest jasne. Może

460
Hzdawało mu się, że na prowincii łatwiej się wyżywić? A może nie mógł usiedzieć na
jednym miejscu i kusiły go, że tak powiem, nieznane dale i przygody? Diabli go wiedzą!
Trudno wleźć w każdą psychologię.

Ale najpewniej wydało mu się, że na prowincji łatwiej się wyżywić. Bo na samym

początku przechadzał się po targowisku i łakomie popatrywał na świeże bochenki i na sterty
wszelakiej żywności.

Ale, między nami mówiąc, dla autora pozostaje nie wyjaśnioną tajemnicą, z czego ten

człowiek żył. Może nawet wyciągał rękę? A może zbierał korki od butelek po wodach
mineralnych i lemoniadzie. A potem je sprzedawał. W mieście zdarzali się i tacy na wszystko
gotowi spekulanci.

Tylko najwidoczniej żyło mu się kiepsko. Cały się złachał i zaczął tracić włosy. Chodził

także nieśmiało, oglądając się na wszystkie strony i powłócząc nogami. Nawet oczami
przestał mrugać i patrzył nieruchomym i otępiałym wzrokiem.

A potem z nie wyjaśnionych powodów poszedł w górę. I w momencie kiedy rozegrała się

nasza historia miłosna, Bylinkin miał mocną pozycję społeczną, posadę państwową i pensję
według siódmej kategorii plus dodatki funkcyjne.

W tym właśnie momencie Bylinkin był już nieco zaokrąglony, odzyskał, że tak powiem,

stracone siły żywotne i znowu, jak dawniej, często i z nonszalancją mrugał oczami.

Chodził po ulicy ciężkawym krokiem człowieka, którego życie doświadczyło gruntownie

i który ma prawo żyć, i dobrze wie, co jest wart.

I rzeczywiście, w momencie gdy rozegrały się wv-

461

background image

mienione wydarzenia, był to w wieku swoich niespełna trzydziestu dwóch lat mężczyzna na
schwał.
Z upodobaniem i często spacerował po ulicach i wymachując laską ścinał po drodze kwiaty
lub źdźbła trawy albo nawet liście. Czasami przysiadał na chwilę na ławce w alei i z
uśmiechem uszczęśliwienia rześko oddychał pełną piersią.
Nikt nie wie, o czym myślał i jakie nadzwyczajne pomysły przychodziły mu do głowy. A
może nawet nie myślał o niczym. Może po prostu całą istotą odczuwał zachwyt nad swoją
praworządną egzystencją. Albo też raczej myślał, że powinien koniecznie zmienić miesz-
kanie.
Istotnie, mieszkał u Wołosatowa, diakona Żywej cerkwi*, i ze względu na swe stanowisko
służbowe bardzo się krępował, że mieszka u osoby tak politycznie splamionej.
Rozpytywał po wielekroć, czy ktoś, na litość boską, nie zna jakiegoś innego mieszkanka albo
pokoju, ponieważ nie jest w stanie już dłużej mieszkać u funkcjonariusza określonego kultu.

I wreszcie ktoś z dobroci serca naraił mu nieduży pokoik o powierzchni dwóch

kwadratowych sążni. Było to akurat w domu szacownej rodziny Runduko- wów. Bylinkin
przeprowadził się natychmiast. Jednego dnia obejrzał pokój, a nazajutrz z rana wprowadził
się nająwszy w tym celu woziwodę Nikitę.

Ojcu diakonowi ten cały Bylinkin nie był do niczego potrzebny, ale diakon, urażony

najwidoczniej w niejasnych, choć najlepszych uczuciach, wymyślał okropnie,

Żywa cerkiew - powstały w 1922 r. odłam cerkwi prawosławnej, drżący m.in. do

porozumienia 7. władzą radziecką.
a nawet odgrażał się, że przy okazji skuje Bylinkinowi mordę. I kiedy Bylinkin ładował na
wózek swoje manatki, diakon stał przy oknie śmiejąc się głośno i z premedytacją, aby w ten
sposób pokazać, że ta wyprowadzka nic go nie obchodzi.

Żona diakona zaś od czasu do czasu wybiegała na podwórze i dorzucając na wózek jakiś

przedmiot wołała:

- Droga wolna. Jak kamień w wodę. Nie zatrzymujemy.
Zgromadzona publiczność i sąsiedzi prześmiewali się z satysfakcją, robiąc przejrzyste

aluzje do ich rzekomych romansowych stosunków. Autor nie podejmuje się o tym
wyrokować. Nic o tym nie wie. I nie chce robić niepotrzebnych plotek w literaturze pięknej.
3

Wasilijowi Wasiljewiczowi Bylinkinowi wynajęto pokój bez żadnego wyrachowania i

nawet bez szczególnej potrzeby. A właściwie stara Daria Wasiljewna Rundukowa obawiała
się trochę, żeby z powodu kryzysu mieszkaniowego nie zagęszczono im mieszkania i nie
dokwaterowano jakiegoś ordynarnego i zbędnego elementu.

Bylinkin tę okoliczność trochę nawet wykorzystał. A przechodząc koło fortepianu

Beckera, popatrzył na niego groźnie i dodał z niezadowoleniem, że ten instrument w
ogólności jest tu zbędny i że on, Bylinkin, jako człowiek spokojny, który zaznał wstrząsów w
życiu, był na dwóch frontach i pod ogniem artylerii, po prostu

background image

nie znosi wprost niepotrzebnych drobnomieszczań- skich dźwięków.

Stara odpowiedziała z urazą, że fortepian stoi u nich od czterdziestu lat i że dla kaprysu

Bylinkina nie porąbią go, a tym bardziej nie wyszarpną z niego strun i pedałów, zwłaszcza że
Liza Rundukowa studiuje grę na fortepianie i to jest może dla niej główny i zasadniczy cel w
życiu.

Bylinkin z gniewem machnął ręką na starą oświadczając, że mówi to w charakterze

delikatnej prośby, bynajmniej zaś nie w charakterze kategorycznego polecenia.

Na to stara, okropnie urażona, rozpłakała się i pewnie w ogóle zrezygnowałaby z

wynajęcia pokoju, gdyby nie pomyślała, że mogą wpakować jej kogoś obcego.

Bylinkin przeprowadził się z rana i aż do wieczora marudził w swoim pokoju ustawiając i

dopasowując wszystko wedle własnego stołecznego gustu.

Dwa czy trzy dni minęły spokojnie i bez szczególnych zmian.
Bylinkin chodził do biura, wracał pozno i długo przechadzał się po pokoju szurając

wojłokowymi pantoflami. Wieczorem jadł coś i wreszcie zasypiał, z lekka pochrapując i
trąbiąc przez nos.

Liza Rundukowa była przez te dwa dni nieco cichsza niż zwykle i po wielekroć

wypytywała swoją mamusię, a także i Miszkę Rundukowa, jaki ich zdaniem jest ten
Bylinkin, czy pali fajkę i czy miał w życiu jakąś styczność z komisariatem żeglugi morskiej.

Wreszcie na trzeci dzień zobaczyła Bylinkina na własne oczy.
Było to wczesnym rankiem. Bylinkin jak zwykle wybierał się do pracy.
Szedł korytarzem w nocnej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Szelki pętały mu się z

tyłu, rozwiewając się w różne strony. Szedł powoli, trzymając w jednej ręce ręcznik i
mydełko toaletowe. Drugą ręką przygładzał potargane w ciągu nocy włosy.

Ona stała w kuchni, zajęta swymi gospodarskimi sprawami, rozpalała samowar albo też

łupała suche polano na szczapki.

Ujrzawszy go, cicho wykrzyknęła i odskoczyła w bok, zawstydzona niekompletnością

swego porannego stroju.

A Bylinkin stojąc w drzwiach przyglądał się pannie z niejakim zdumieniem i zachwytem.
I rzeczywiście: tego ranka wyglądała bardzo ładnie.
Ta młodzieńcza świeżość z lekka rozespanej twarzy. Ten niedbały strumień włosów

blond. Ten z lekka zadarty nosek. I jasne oczy. I kibić zaokrąglona, choć niewysokiego
wzrostu. Wszystko to było w niej niezwykle pociągające.

Była w niej czarująca niedbałość i bodaj nawet flejtuchowatość kobiety rosyjskiej, która z

rana zrywa się z łóżka i nie umyta, w filcowych pantoflach na bosych stopach krząta się przy
gospodarstwie.

Autorowi nawet podobają się takie kobiety. Autor nie ma nic przeciw takim kobietom.
W istocie w tych tęgich kobietach o leniwym spojrzeniu nie ma nic ładnego. Brak im i

życia, i pełni temperamentu, i wreszcie kokieteryjnej pozy. To powolne poruszanie się w
rannych pantoflach, ta rozczo-
30 - Punki widzenia

background image

chrana głowa... Mówiąc w ogólności, to nawet obrzydliwe. Co tu w ogóle gadać!

I dziwna rzecz, czytelniku!
Autorowi bynajmniej nie odpowiada' jakaś taka laleczka, taki, że tak powiem, produkt

burżuazyjnej zachodniej kultury. Ma taka fryzurę diabli wiedzą jaką, jakąś taką grecką, że ani
dotknij. A jak się człowiek tego dotknie - to awanturom i krzykom nie ma końca. Suknię ma
na sobie też jakąś frymuśną - też ani jej tknąć. Albo się to podrze, albo zabrudzi. Powiedzcie
państwo: po co to komu? W czym tu urok i radość istnienia?

Nasza, na przykład, jak usiądzie, to w całej rozciągłości widać, że siedzi, a nie tkwi

niczym na szpilce, jak niektóre. A tamta - jakby ją kto nadział na szpilkę. Komu to
potrzebne?

Autor podziwia wiele rzeczy w zagranicznej kulturze, jednakże co się tyczy kobiet, to

pozostaje przy swoim narodowym poglądzie.

Bylinkinowi też się widocznie podobały takie kobiety.
W każdym razie stał teraz przed Lizą Rundukową z ustami lekko otwartymi z zachwytu i,

nie zadbawszy nawet o wiszące szelki, patrzył na nią z radosnym zdumieniem.

Ale trwało to zaledwie chwilę.
Liza Rundukowa wydawszy cichy okrzyk zaczęła się miotać po kuchni, a potem

wybiegła poprawiając po drodze strój i potargane włosy.

Bylinkin po powrocie z biura przeszedł powoli do swego pokoju licząc na to, że spotka w

przedpokoju Lizę.



1



)

HAle nie spotkał. Wobec tego nieco później, wieczorem, Bylinkin pięć albo sześć razy

ganiał do kuchni i wreszcie spotkał Lizę Rundukową, której ukłonił się z okropnym
uszanowaniem i elegancją, lekko przechylając głowę w bok i wykonując ów nieokreślony
gest, który umownie wyraża zachwyt i niezmierne usatysfakcjonowanie.

Kilka dni takich spotkań w przedpokoju i w kuchni bardzo ich zbliżyło.
Bylinkin wracał teraz do domu i słysząc, jak Liza gra na fortepianie jakieś trem-brem,

prosił ją gorąco, ażeby zaprezentowała jeszcze jakiś kawałek od serca.

I Liza grała jakiegoś zapowietrzonego walca albo shimmy, albo też brała kilka

brawurowych akordów z drugiej, trzeciej, a może nawet - diabeł się na tym wyzna - aż
czwartej rapsodii Liszta.

A Bylinkin, który dwukrotnie był na wszystkich frontach i pod ogniem ciężkiej artylerii,

słuchał tych brzęczących dźwięków fortepianu Beckera jak gdyby po raz pierwszy. I siedząc
w swoim pokoju, z rozmarzeniem odchylał głowę na oparcie fotela, rozmyślając o urokach
ludzkiego istnienia.

Dla Miszki Rundukowa zaczęło się wspaniałe życie. Bylinkin dwa razy dał mu już po

dziesiątce, a raz nawet pięćdziesiątkę prosząc, aby Miszka po cichutku zagwizdał na palcach,
gdy stara będzie w kuchni, a Lizo- czka sama w pokoju.
Autor bynajmniej nie rozumie, po co to było Bylinkinowi potrzebne. Stara z absolutnym
zachwytem patrzyła na zakochanych, licząc, że nie później niż na jesieni pożeni ich i będzie
miała Lizę z głowy.
Miszka Rundukow również nie wtrącał się w psycho

background image

logiczne subtelności Bylinkina i z całą gotowością gwizdał ze sześć razy dziennie, wzywając
Bylinkina, aby zajrzał to do jednego, to do drugiego pokoju.

I Bylinkin wchodził do pokoju, siadał koło Lizy, wymieniał z nią najpierw nic nie

znaczące uwagi, a potem prosił, aby zagrała na fortepianie jakiś swój ulubiony kawałek. I
tam, przy fortepianie, gdy Liza przestawała grać, Bylinkin kładł swoje węźlaste palce, palce
człowieka o filozoficznym usposobieniu, którego doświadczyło życie i który był pod ogniem
ciężkiej i artylerii, na białe ręce Lizy i prosił panienkę, aby opowiedziała mu o swoim życiu,
gdyż żywo interesował się szczegółami jej dawnej egzystencji.

Niekiedy zaś wypytywał, czy odczuwała kiedykolwiek drżenie prawdziwej, rzeczywistej

miłości, czy też zdarzyło się jej to po raz pierwszy.

A panienka uśmiechała się zagadkowo i, powoli • przebierając palcami klawisze, mówiła:

- Nie wiem...
4

Pokochali się wzajem namiętną i marzycielską miłością.
Nie mogli na siebie patrzeć bez łez i drżenia.
I za każdym razem, kiedy się spotykali, odczuwali na nowo przypływ radości.
Bylinkin zresztą z pewnym nawet lękiem wpatrywał się w siebie i ze zdumieniem myślał,

że On, który dwukrotnie przebywał na wszystkich frontach i który z niezwykłym wysiłkiem
zdobył sobie prawo do istnie-
ma, chętnie by teraz poświęcił swoje życie dla jednego marnego kaprysu tej dosyć milutkiej
panienki.

I wracając pamięcią do tych kobiet, które przeszły przez jego życie, i nawet do ostatniej -

żony diakona, z którą miał jednak romans (autor jest całkiem tego pewien) - Bylinkin myślał
z pełnym przekonaniem, że dopiero teraz, w trzydziestym drugim roku życia, poznał
prawdziwą miłość i rzeczywisty zew uczucia.

Pozostaje na razie tajemnicą natury, czy Bylinkina rozpierała energia żywotna, czy też

człowiek miewa czasami predyspozycje i skłonności do abstrakcyjnych uczuć
romantycznych.

Tak czy inaczej Bylinkin widział, że jest teraz innym niż dawniej człowiekiem, że zmienił

się skład jego krwi i że całe jego życie jest śmieszne i marne wobec tej niezwykłej potęgi
miłości.

I Bylinkin, ten trochę cynik i człowiek gruntownie doświadczony przez życie, człowiek,

który był ogłuszony pociskami, który nieraz patrzył śmierci prosto w oczy, ten straszny
Bylinkin zaczął nawet parać się poezją i napisał około dziesięciu różnych wierszy i jedną
balladę.

Autor nie zna jego wierszyków, ale przypadkiem i dzięki uprzejmości sekretarza

technicznego Iwana Abramowicza Krańca miał możność zapoznać się z jednym z tych
utworów pod tytułem: “Do niej i do tej", przesłanym przez Bylinkina do “Dyktatury Pracy" i
nie przyjętym przez redakcję jako nie współbrzmiący z epoką socjalistyczną.

Autor ma własną opinię o wierszykach i poezji amatorskiej i dlatego nie będzie zadręczał

czytelników i zecerów całvm i to dość długim wierszem. Autor

background image

poleca uwadze zecerów tylko dwie ostatnie, najdźwię- czniejsze strofy:

Z punktu widzenia metody formalnej wierszyk jest, zdawałoby się, całkiem niczego. Ale

w ogólności - jest to wierszyk całkiem paskudny i rzeczywiście nie współbrzmi z epoką, i nie
oddaje jej rytmu.

Nigdy później Bylinkina nie kusiła już poezja i nie poszedł on ciężką drogą poety.

Bylinkin, mający zawsze pewną skłonność do amerykanizmu, zarzucił wkrótce swe literackie
osiągnięcia, bez żalu pogrzebał talent i zaczął żyć jak dawniej, nie przenosząc swoich
szaleńczych myśli na papier.

Bylinkin i Liza, spotykając się teraz wieczorami, wychodzili z domu i do późnej nocy

wędrowali po opustoszałych ulicach i alejkach. Czasami schodzili ku rzece i siedzieli nad
piaszczystym urwiskiem, z głębokim i milczącym uszczęśliwieniem wpatrując się w szybki
nurt rzeki Koziawki. Czasami zaś, wziąwszy się za ręce, wydawali ciche okrzyki
zachwycając się niezwykłymi urokami natury albo lekką powiewną chmurką przepływającą
po niebie.

Wszystko to było dla nich nowe, pełne uroku, a co najważniejsze, wydawało się im, że

wszystko to widzą po raz pierwszy.

Czasami zakochani szli za miasto i kierowali się

470
w stronę lasu. A tam, trzymając się za palce, chodzili pełni omdlałości i zatrzymując się przed
jakąś sosną albo choinką, spoglądali na nią ze zdziwieniem i szczerze podziwiali dziwaczne i
śmiałe kombinacje natury, która wyłaniała spod ziemi tak niezbędne człowiekowi drzewo.

A wówczas Wasilij Bylinkin, wstrząśnięty całą niezwykłością istnienia na ziemi i

zadziwiającymi jej prawami, z nadmiaru uczucia klękał przed panną i całował ziemię wokół
jej stóp.

A dokoła cóż za księżyc, dokoła tajemniczość nocy, trawa, świetliki świergocą, las

pogrążony w milczeniu, żabki i różne owady. Dokoła w powietrzu taka słodycz i ukojenie.
Dokoła owa radość zwykłego istnienia, której autor nie chce się jeszcze wyrzec i dlatego za
nic nie chce uznać się za postać zbędną na tle rodzącego się życia. Autor, jak każde ludzkie
stworzenie, uważa, że ma prawo przeżyć choćby byle jak, pomimo wszelkich pokrzykiwań
surowych i niecierpliwych krytyków.

Tak więc Bylinkin i Liza najbardziej uwielbiali te swoje spacery za miasto.
Ale na jednym z takich cudownych spacerów, zapewne wilgotną nocą, Bylinkin

przeziębił się i musiał położyć się do łóżka. Dostał jakiejś choroby w rodzaju świnki. Albo
też, jak lekarze to nazywają - przyusz- nicy.

Już pod wieczór Bylinkin poczuł lekkie dreszcze i ostry ból gardła. W nocy zaś zaczęła

mu puchnąć gęba.

Z cichym płaczem Liza wchodziła do jego pokoju i z rozpuszczonymi włosami, w

rannych pantoflach miotała się od łóżka do stołu nie wiedząc, co ma z tym począć i co robić,
i jak ulżyć cierpieniu chorego.
471

background image

Nawet mamunia Rundukowa po kilka razy dziennie wtaczała się do pokoju wypytując,

czy chory nie zjadłby kisielku z żurawiny, podobno niezwykle skutecznego przy wszystkich
chorobach zakaźnych.

W dwa dni później, kiedy gębę Bylinkinowi rozdęło wprost nie do poznania, Liza

pobiegła po doktora.

Doktor zbadawszy chorego i przepisawszy jakieś lekarstwa poszedł sobie, klnąc pewnie

zdrowo w duchu, że zapłacono mu drobnymi.

Liza Rundukowa pobiegła za nim i dopędziwszy na ulicy zaczęła załamując ręce bełkotać

i wypytywać: No jak? Co to jest? Czy jest nadzieja? I niechaj sobie pan doktor zapamięta, że
ona nie przeżyje straty tego człowieka.

A wówczas lekarz, który z racji swojego zawodu przyzwyczajony był do takich scen,

powiedział obojętnie, że świnka to po prostu świnka i że od tego się niestety nie umiera.

Liza, trochę zawiedziona, że niebezpieczeństwo jest tak nikłe, pogrążona w smutku,

wróciła do domu i zaczęła z samozaparciem pielęgnować chorego, nie szczędząc ani swoich
słabych sił, ani zdrowia i nie obawiając się nawet, że złapie tę właśnie świnkę w trybie
zakaźnym.

Bylinkin w pierwszych dniach choroby bał się nawet unieść głowę znad poduszki i

obmacując swoje spuchnięte gardło pytał pełen przerażenia, czy Liza Rundukowa nie
przestanie go kochać po chorobie, w której widziała go w tak okropnym i odrażającym stanie.

Ale panienka błagała, aby się nie obawiał i mówiła, że na jej gust nabrał teraz jeszcze

lepszej prezencji, niż miał dawniej.
472

I Bylinkin śmiał się cicho i z wdzięcznością, mówiąc, źe ta choroba stała się jak

najbardziej zwycięską próbą ich miłości.
i

Była to miłość absolutnie niezwykła.
A od czasu gdy Bylinkin wstał z łoża boleści i jego głowa wraz z szyją znowu przybrały

dawne kształty, zaczęło mu się wydawać, że Liza Rundukowa ocaliła go od niechybnej
śmierci.

Na skutek tego ich miłość nabrała nieco majestatycznego, a nawet wielkodusznego

charakteru.

Pewnego dnia zaraz po chorobie Bylinkin ujął Lizę za rękę i tonem człowieka, który na

coś się zdecydował, prosił, aby go wysłuchała nie zadając chwilowo żadnych pytań i nie
wtrącając swoich głupich replik.

Bylinkin wypowiedział długą i uroczystą mowę o tym, że doskonale wie, co to jest życie,

i wie, jak trudno istnieć na ziemi, i że dawniej, gdy był jeszcze nie opierzonym młodzieńcem,
odnosił się do życia z karygodną lekkomyślnością, na skutek czego bardzo w swoim życiu
ucierpiał, ale teraz, nauczony życiowym doświadczeniem, wie, jak trzeba żyć, i zna surowe i
niezłomne prawa życia. I że rozważywszy to wszystko, zamierza wprowadzić pewne zmiany
do swego już wytyczonego na przyszłość życia.

Słowem, Bylinkin oficjalnie oświadczył się Lizie Rundukowej, prosząc jednocześnie, aby

się nie obawiała o przyszły dobrobyt, nawet gdyby miała pozostać bezrobotna i nie była w
stanie wnosić odpowiedniego
473

background image

wkładu do wspólnego skromnego gospodarstwa...
Liza trochę się pocertowała i dla zaznaczenia wy- tworności przeżywanej chwili pogadała

o wolnej miłości, ale z zachwytem przyjęła oświadczyny, mówiąc, że od dawna ich
oczekiwała i że gdyby Bylinkin tego nie zrobił, byłby ostatnim łobuzem i łajdakiem. A co się
tyczy wolnych związków, to choć są również bardzo dobre i doskonałe we właściwym czasie,
ale to nie to samo, co tamto.

Ze swoją radosną nowiną Liza Rundukowa natychmiast pobiegła do mamusi, a także do

sąsiadów, zapraszając ich na uroczystość zaślubin, która odbędzie się bardzo niedługo i
będzie miała charakter skromny i rodzinny.

Sąsiedzi gorąco jej winszowali, mówiąc, że aż nadto zasiedziała się już w panieńskim

stanie i namęczyła się bezwyjściowością swego życia.

Mamusia Rundukowa naturalnie rozpłakała się i poszła do Bylinkina, aby osobiście

przekonać się o wiarygodności danego faktu.

I Bylinkin potwierdził to wobec starej, prosząc ją uroczyście, by pozwoliła się odtąd

nazywać mamusią. Stara, płacząc i wycierając nos w fartuch, powiedziała, że choć żyje na
świecie pięćdziesiąt trzy lata, ale ten dzień jest najszczęśliwszym dniem jej życia. I z kolei
poprosiła, by pozwolił nazywać się Wasią. Na co Bylinkin łaskawie wyraził zgodę.
Co się tyczy Miszki Rundukowa, to Miszka dość obojętnie potraktował zmianę sytuacji
życiowej swojej siostry i z wywieszonym językiem uganiał się gdzieś po ulicach na złamanie
karku. Teraz zakochani nie chodzili już za miasto. Przeważ
nie siedzieli w domu i gawędząc do późnej nocy omawiali plan swego dalszego pożycia.

Podczas jednej z takich rozmów Bylinkin zaczął z ołówkiem w ręku szkicować na

papierze plan ich przyszłych pokojów, które będą stanowić jakby oddzielne, małe, ale
przytulne mieszkanko.

Kłócąc się aż do utraty tchu przekonywali się wzajem, gdzie lepiej postawić łóżko, gdzie

stół, a gdzie umieścić toaletkę.

Bylinkin przekonywał Lizę, aby nie robiła głupstw i nie stawiała toalety w kącie.
-

Stawianie toaletki w kącie - powiedział Bylinkin- to absolutne drobnomieszczaństwo.

Tak stawia każda panienka. W kącie znacznie lepiej i bardziej monumentalnie wygląda
komoda nakryta lekką koronkową serwetą, której, jak się spodziewam, mamusia nam nie
odmówi.

-

Komoda w kącie to też drobnomieszczaństwo - powiedziała Liza nieomal z płaczem.

- A przy tym komoda należy do mamusi i to jeszcze wielkie pytanie, czy ją od mamusi
dostaniemy.

-

Bzdury - powiedział Bylinkin - jak to, czy dostaniemy? Przecież nie możemy trzymać

bielizny na parapetach! Oczywista bzdura.

-

Pomów, Wasia, z mamusią - powiedziała surowo Liza. - Pomów szczerze, jak z

rodzoną matką. Powiedz: niech mamusia da komodę.

-

Bzdura - powiedział Bylinkin. - A zresztą, jeśli się już tak bardzo napierasz, to mogę

zaraz pójść do starej.

I Bylinkin poszedł do pokoju star*-'
Było już dość późno. Stara spała.

background image

__|Bylinkin długo nią potrząsał, ale ona, wierzgając
przez sen,4 nie chciała za nic wstać i zrozumieć, o co chodzi.

-

Niech się mamusia wreszcie obudzi - powiedział surowo Bylinkin. - Możemy,

nieprawdaż, oboje z Lizą liczyć na jakie takie niewielkie wygody? Przecież bielizna nie może
się poniewierać na parapetach.

Stara, ledwie rozumiejąc, czego od niej chcą, zaczęła mówić, że ta komoda pięćdziesiąt

jeden lat stoi na swoim miejscu, a ona w pięćdziesiątym drugim roku nie ma zamiaru suwać
jej po różnych kątach i szurać nią w prawo i w lewo. I że komód sama nie wyrabia. I że za
późno dla niej na stare lata uczyć się stolarki. Czas to zrozumieć i me robić jej krzywdy.

Bylinkin zaczął zawstydzać mamusię oświadczając, że on, który był na wszystkich

frontach i dwukrotnie pod ogniem ciężkiej artylerii, może przecież wreszcie liczyć na
spokojne życie.

-

Wstyd, mamusiu! - rzekł Bylinkin. - Żałuje mamusia komody! A przecież do trumny

mamusia jej nie weźmie! Czas to sobie uświadomić.

-

Nie dam komody! - piskliwie odezwała się stara. - Jak umrę, bierzcie sobie choćby

wszystkie meble.

-

Tak, umrze mamusia! - powiedział Bylinkin ? oburzeniem. - Czekaj tatka latka!...

Stara, widząc, że sprawa przybiera poważny obrót, zaczęła płakać i wyrzekać, mówiąc, że

w takim razie niech niewinne dziecię Miszka Rundukow własnymi ustami powie ostatnie
słowo, tym bardziej że jest on jedynym męskim przedstawicielem ich rodu Runduko- wów i
że komoda zgodnie z prawem przypada jemu, a nie Lizie.

Zbudzony Miszka Rundukow kategorycznie sprzeciwił się oddaniu komody.
- Ta-ak - rzekł Miszka. - Da taki dziesiątkę i chciałby od razu komodę. Komody też

kosztują.

A wówczas Bylinkin, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do swego pokoju i robiąc Lizie

gorzkie wymówki mówił, że bez komody on, Bylinkin, będzie jak bez ręki i że jako człowiek
zahartowany w walce wie, co to jest życie, i ani na krok nie odstąpi od swoich ideałów.

Liza dosłownie miotała się od mamy do Bylinkina błagając ich, aby jakoś doszli do

ugody, i proponując, że od czasu do czasu będzie przesuwać komodę z jednego pokoju do
drugiego.

Wówczas Bylinkin poprosił Lizę, aby przestała się miotać, natychmiast położyła się spać

i nabrała sił, aby od rana można było zająć się tym decydującym zagadnieniem.

Ranek nie przyniósł nic dobrego. Wszyscy powiedzieli sobie za dużo gorzkich i

obraźliwych słów.

Rozsierdzona stara z rozpaczliwą determinacją oświadczyła, że widzi tego Wasilija

Wasiljewicza Bylinkina na wylot i że dziś żąda on od niej komody, a jutro z niej zrobi
kaszankę i zje z chlebem. Taki to już człowiek!

Bylinkin krzyczał, że złoży do wydziału kryminalnego podanie, żeby starą aresztowali za

rozpowszechnianie z premedytacją fałszywych i oszczerczych pogłosek.

Liza z cichymi okrzykami biegała od mamusi do Bylinkina błagając, aby wreszcie

przestali wrzeszczeć i postarali się spokojnie rozstrzygnąć sprawę.

Wówczas stara oświadczyła, że wyszła już z tych lat,

background image

kiedy się wrzeszczy, i że bez wrzeszczenia powie wszystkim razem i każdemu z osobna, że
Bylinkin przez ten czas trzy razy jadł u nich obiad i nie był nawet tak uprzejmy, aby
przynajmniej za jeden obiad zaproponować jakąś równowartość.

Okropnie zdenerwowany Bylinkin oświadczył zjadliwie, że za to spacerując z Lizą

wielokrotnie kupował jej lody i marmoladki, a dwa razy przyniósł jej kwiaty i bynajmniej nie
wystawia mamusi żadnych rachunków.

Na co Liza zagryzając wargi oświadczyła, że niech tak bezczelnie nie łże, bo żadnych

marmoladek nie było, tylko landrynki i nieduży bukiecik fiołków za parę groszy, a w dodatku
te fiołki na drugi dzień zwiędły.

To powiedziawszy Liza z płaczem wyszła z pokoju zostawiając wszystko na los

szczęścia.

Bylinkin chciał za nią pobiec i przeprosić za nieścisłe informacje, ale znów wdał się w

wymianę zdań ze starą, nazwał ją piekielną mamusią i splunąwszy w jej kierunku wybiegł z
domu.

Bylinkin wyszedł z domu i przez dwa dni nie wiadomo było, gdzie się podziewał. A kiedy

powrócił, to oficjalnym tonem oznajmił, że dalszy pobyt w tym domu uważa za niemożliwy.

W dwa dni później Bylinkin przeprowadził się do innego mieszkania, do domu

Owczynnikowów. Liza wszystkie te dni demonstracyjnie przesiedziała w swoim pokoju.

Autor nie zna szczegółów przeprowadzki, jak również nie wie, jak gorzkie chwile

przeżywała Liza. I czy je przeżywała. I czy Bylinkin żałował tego wszystkiego,
czy też zrobił to wszystko z pełną świadomością i zdecydowaniem.

Autor wie tylko, że Bylinkin po przeprowadzce przez długi jeszcze czas, co prawda już

po ślubie

z

Marusią Owczynnikową, przychodził do Lizy Run- dukowej. I oboje, wstrząśnięci

swoim nieszczęściem, siedzieli obok siebie wymieniając różne błahe słowa. Czasami zresztą,
przypominając sobie ten czy inny szczęśliwy epizod albo wydarzenie z przeszłości, mówili o
nim ze smutnym i żałosnym uśmiechem, powstrzymując łzy.

Czasami do pokoju wchodziła matka, a wówczas we trójkę opłakiwali zły los.
Później Bylinkin przestał przychodzić do Runduko- wów, a kiedy spotykał Lizę na ulicy,

grzecznie i powściągliwie kłaniał się jej i szedł dalej.

Tak skończyła się ta miłość.
Oczywiście w innej epoce, za jakieś, powiedzmy, trzysta lat, miłość ta nie skończyłaby

się w ten sposób. Rozkwitałaby, drogi czytelniku, niby wspaniały i niezwykły kwiat.

Ale życie dyktuje swoje prawa.
Na zakończenie tego opowiadania autor pragnie dodać, że opisując te nieskomplikowane

dzieje miłości i nieco przejąwszy się przeżyciami bohaterów, całkowicie zapomniał o
słowiku, o którym tak zagadkowo napomykał w tytule.

Autor obawia się, że uczciwy czytelnik albo zecer,

background image

albo nawet zawzięty krytyk, przeczytawszy tę opowieść, pomimo woli straci humor.
-

Pan pozwoli — powie - a gdzież jest słowik? Co pan - powie - zawraca głowę i wciąga

czytelnika chwytliwym tytułem?
Oczywiście byłoby śmieszne zaczynać opowieść o tej miłości od początku. Autor nawet tego
nie próbuje. Autor chce tylko podać pewne szczegóły.
Działo się to wówczas, gdy ich uczucia sięgnęły zenitu, gdy były w największym rozkwicie,
kiedy Bylinkin z panną szli za miasto i aż do późna w noc chodzili po lesie. I tam, słuchając
bzykania owadów albo też śpiewu słowika, długo stali w nieruchomej pozie. A wówczas
Liza, załamując ręce, nieraz pytała:
- Wasia, jak pan sądzi, o czym śpiewa ten słowik?
Na co Wasia Bylinkin odpowiadał zazwyczaj powściągliwie:
- Żreć mu się chce i dlatego śpiewa.
I dopiero później, nieco się oswoiwszy z psychologią
panny, Bylinkin odpowiadał bardziej szczegółowo i bardziej mgliście. Sądził, że ptak śpiewa
o jakimś prze- wspaniałym życiu w przyszłości.
Autor także myśli w ten właśnie sposób: o cudów- • nym życiu w przyszłości, za jakieś,
powiedzmy, trzysta lat, a może nawet mniej.
No a jeśli i wtedy będzie źle, to autor z pustką i chłodem w sercu zgodzi się, aby uznano go
za zbędną j postać na tle życia, które nadejdzie.
A wtedy niechby i pod tramwaj.
1925
BZY KWITNĄ
Przedmowa

Wobec dawnych nieporozumień pisarz oświadcza krytyce, że postać, w imieniu której

prowadzi tę opowieść, jest, można powiedzieć, postacią wymyśloną. Jest to ten przeciętny
typ inteligenta, któremu przypadło żyć na przełomie dwóch epok.

Neurastenia, chwiejność ideologiczna, wielkie sprzeczności i melancholia - oto jakimi

cechami trzeba było obdarzyć naszego bohatera z awansu. Sam zaś autor - literat M.M.
Zoszczenko, syn i brat takich niezdrowych Itidzi, dawno już to wszystko ma za sobą. I
obecnie nie odczuwa żadnych wewnętrznych sprzeczności. W duszy jego panuje całkowita
jasność i kwitną róże. A jeśli czasami te róże więdną i autorowi braknie prawdziwego
spokoju serca, to z wielu innych przyczyn, o których opowie kiedy indziej.

W danym zaś wypadku jest to chwyt literacki.
I autor błaga szanowną krytykę, aby żanim uderzy bezbronnego pisarza, przypomniała

sobie o tej dziwacznej okoliczności.

Poza tym autor uważa za swój obowiązek uspokoić czytelnika, że niezależnie od tego, iż

postać, w której imieniu prowadzi narrację, jest postacią wymyśloną - sama opowieść nie jest
bynajmniej zmyśleniem - wszystko w całości wzięte zostało z życia, a najważniejsze
wydarzenia rozwijały się dosłownie na oczach autora.
31 - Punkt widzenia
481

background image

No i znowu będą wypominali autorowi ten nowy j utwór.
Znów powiedzą, że to ordynarne szkalowanie czło- wieka, odrywanie się od mas i tak

dalej.

I powiedzą, że pomysły są tu niewątpliwie zbyt i błahe.
Bohaterowie też nie tacy znów wybitni, jakby się ] oczywiście chciało. Powiedzą, że ich

ranga społeczna jest nie wiadomo czemu niezbyt wielka. I że w ogóle ich postępowanie nie
wywoła takiej, jak by tu powiedzieć, ■ gorącej sympatii ze strony mas pracujących, które
ponoć nie pójdą bez zastrzeżeń za takimi postaciami.

Faktycznie, co tu dużo gadać - postacie rzeczywiście

:

nie są najwyższego lotu. To

niewątpliwie nie są wodzo- ; wie. Są to po prostu, żeby tak powiedzieć, postronni obywatele
ze swoimi życiowymi postępkami i swoją nerwową krzątaniną.

Co się zaś tyczy szkalowania ludzkości, to tego tutaj zdecydowanie nie ma.
Dawniej można było rzeczywiście zarzucać autorowi jeśli nawet nie szkalowanie, to

może niejaki nadmiar ; melancholii i chęć dostrzegania różnych ciemnych ; i brutalnych stron
natury ludzkiej. Dawniej, faktycz- ; nie, autor mylił się głęboko co do pewnych podstawo- 1
wych zagadnień i dochodził formalnie do ciemnoty umysłowej.

Jeszcze jakieś dwa lata temu autorowi nie podobało się to i owo. Wszystko poddawał

zaciekłej krytyce | i destrukcyjnej fantazji. Teraz, oczywiście, autorowi j jest jakoś nijako
wyznać to wobec czytelnika, ale
w poglądach swoich doszedł on do tego, że zaczął mieć urazę z powodu nietrwałości i
krótkotrwałości ludzkiego organizmu i z powodu tego na przykład, że człowiek składa się
przeważnie z wody, z płynu.

-Cóż to, doprawdy, zlitujcie się państwo, czy to grzyb, czy jagoda? - wykrzykiwał autor. -

No, po co tyle wody? To po prostu ubliżające wiedzieć, z czego składa się człowiek.

Nawet w tak świętej sprawie, jaką jest zewnętrzny wygląd człowieka - autor też zaczął

dostrzegać tylko coś ordynarnego i brzydkiego.

- Dopierośmy przywykli do człowieka - mówił czasami autor do swoich najbliższych

krewnych - a jeżeli choć na krótko odwrócimy uwagę albo na przykład nie widzimy
człowieka przez pięć czy sześć lat, to po prostu zdumiewające, jak okropną szpetotę
dostrzeżemy w naszym wyglądzie. No, na przykład usta - co za niedbała dziura w pysku. A z
niej jak wachlarz wyłażą zęby. Uszy wiszą po bokach. Nos - jakiś zakrętas, jak gdyby
naumyślnie pośrodku samego pyska. Nie, to brzydkie! Przykro patrzeć.

Oto, na przykład, do jak głupich i szkodliwych dla zdrowia myśli dochodził autor.
Nawet rzecz tak niewątpliwą i fundamentalną jak rozum autor poddawał wyjątkowo

zaciekłej krytyce.

- No, rozum - mówił autor - przypuśćmy. Faktycznie, nie ma co, wiele ciekawych i

zajmujących rzeczy wynaleźli ludzie dzięki rozumowi: mikroskop, maszynkę gillette,
fotografię i tak dalej, i tak dalej. Ale żeby, znaczy się, wynaleźć coś takiego, co pozwoliłoby
każdemu człowiekowi żyć całkiem beztrosko - to tego stanowczo nie ma. A tymczasem
mijają stulecia, mijają

background image

wieki. Słońce zaczęło już okrywać się plamami. Stygnie, jak państwo widzicie. Rok mamy
już, powiedzmy, tysiąc dziewięćset dwudziesty dziewiąty. Aleśmy kupę czasu przegapili!

Takie oto na przykład niegodne myśli przewijały się 11 autora.
Ale te myśli przewijały się niewątpliwie z powodu choroby autora.
Jego ostra melancholia i rozdrażnienie w stosunku do ludzi doprowadzały go formalnie

do bzika, przesłaniały horyzonty i zamykały mu oczy na wiele rzeczy i na to, co obecnie
odbywa się dookoła.

I teraz autor cieszy się nieskończenie i jest zadowolony, że nie przyszło mu w ciągu tych

dwóch albo trzech smutnych lat pisać opowieści. W przeciwnym wypadku ciężka hańba
spadłaby na jego ramiona. To właśnie byłoby faktycznie złośliwym szkalowaniem, to byłoby
rzeczywiście brutalnym spotwarzaniem porządku świata i ludzkiego ładu.

Ale teraz minęła już cała ta burzliwa melancholia i autor na nowo widzi na własne oczy

wszystko tak, jak jest.

Przy czym autor chorując bynajmniej nie odrywał się od mas. Wprost przeciwnie,

przebywa on i choruje w samym, można by powiedzieć, gąszczu ludzkim. I opisuje
wydarzenia nie z Marsa, a z naszej przeklętej Ziemi, z naszej wschodniej półkuli, gdzie
akurat znajduje się w jednym z domów wielorodzinne mieszkanko, w którym autor mieszka i
w którym, żeby tak powiedzieć, na własne oczy widzi ludzi bez wszelakich przyozdobień i
udrapowań.

I dzięki takiemu życiu autor dostrzega, co, po co

i dlaczego. I teraz robić autorowi wyrzuty o szkalowanie i obrażanie ludzi słowami po prostu
nie ma powodu. Tym bardziej że autor w ostatnich czasach szczególnie gorąco pokochał ludzi
wraz ze wszystkimi ich przywarami i wadami.

Faktycznie, niektórym inteligentom, to prawda, czasami przydarzają się różne słowa. I że

niby ludzie to jeszcze zdecydowane plugastwo. I że niby trzeba ich jeszcze podrównać,
doprowadzić do porządku. Trzeba z nich wytrząsnąć wszystkie elementy ordynarności.
Trzeba ich podprasować. Dopiero wtedy życie może zajaśnieć w pełni swego zadziwiającego
blasku. To zwłoka, żeby tak powiedzieć, z powodu drobiazgów. Ale autor akurat jest innego
zdania. Odżegnuje się stanowczo od takich poglądów. Wiadomo, trzeba bezwarunkowo
przezwyciężyć takie smutne braki w mechanizmie, jak biurokratyzm, drobnomieszczaństwo,
kancelaryjna mitręga, nijakość i tak dalej.

Ale cała reszta tymczasem w większym lub mniejszym stopniu stoi na miejscu i nie

przeszkadza.

I gdyby autora zapytano:
- Czegóż ty chcesz, szanowny przyjacielu, co byś na przykład chciał w trybie

przyspieszonym zmienić w swoich bliskich poza tymi wadami? - to autor byłby w kłopocie,
jak tu od razu odpowiedzieć.

Nie, on nie chce poza tym niczego zmieniać. No, chyba tylko ociupinkę. W sensie, jak by

tu powiedzieć, chciwości. W sensie codziennej brutalności przy materialnym wyrachowaniu.

No, chciałby, żeby ludzie zaczęli do siebie chadzać w gości, ot tak, dla miłych kontaktów

intelektualnych, bez żadnych przy tym ubocznych myśli i bez wyracho-

background image

wania. Oczywiście wszystko to zawracanie głowy, czysta fantazja i autorowi zapewne za
dobrze się powodzi. Ale taką już ma on sentymentalną naturę - chciałby, żeby fiołki
wyrastały wprost z trotuaru.
2

Oczywiście wszystko, co zostało właśnie powiedziane, nie wiąże się zapewne

bezpośrednio z naszym utworem literackim, ale są to wszystko, wiecie państwo, nader
palące, aktualne zagadnienia. I autor ma już taki ciężki charakter, że póki nie wypowie się
przed czytelnikami - to po prostu, wiecie państwo, gdzie mu tam do opowiastek!

Choć akurat w danym wypadku wszystkie te słowa mają niejakie odniesienie do naszej

opowieści. Tym bardziej że mówiliśmy tu o różnych interesownych wyrachowaniach. A w
opowieści akurat przedstawiony jest taki bohater, który twarzą w twarz zetknął się z tymi
właśnie okolicznościami i po prostu usta otworzył, znużony całą nawałą wydarzeń, które
rozegrały się na tym gruncie. Za młodych pięknych lat, kiedy życie wydawało się poranną
przechadzką, czymś w rodzaju spaceru po bulwarze, autor nie dostrzegał wielu ciemnych
stron. Po prostu ich nie zauważał. Nie na to skierowany był jego wzrok. Oczy jego zwracały
się na różne wesołe drobiazgi, na różne piękne przedmioty i przeżycia. I na to, jak rosną
kwiatki i rozwijają się pączki, i jak płyną obłoki, i jak ludzie się wzajem gorąco kochają. A na
to, jak się to wszystko odbywa i co czym porusza, i czym jest napędzane, autor nie patrzał,
486
ponieważ był za młody, miał głupi charakter i naiwne spojrzenie.

A później, oczywiście, autor zaczął się sobie przyglądać. I oto nagle widzi różne rzeczy.
Widzi na przykład, jak siwowłosy mężczyzna ściska drugiemu dłoń i patrzy mu w oczy, i

wymawia różne słowa. Gdyby autor dawniej to zobaczył - ucieszyłby się z duszy serca. “Ha,
ha - pomyślałby - jacy to wszystko milij wyjątkowi ludzie, jak bardzo kochają się wzajem i
jak pięknie układa się życie."

No, ale teraz autor nie dowierza halucynacjom swojego wzroku. Autora zżerają

wątpliwości. Jest pełen niepokoju, że może ten siwowłosy brodacz ściska rączkę i patrzy w
oczy, aby podreperować swoją zachwianą służbową pozycję albo żeby otrzymać katedrę i
prowadzić na tej katedrze wykłady o sztuce i pięknie.

Autor zapamiętał na całe życie drobne zdarzenie, które zaszło całkiem niedawno. I

zdarzenie to dosłownie wypruwa z autora bebechy. Oto pewien miły dom. Goście tam łażą
bez ustanku. Siedzą dzień i noc. Rżną w karcięta. I żłopią kawę ze śmietanką. I z szacunkiem
emablują młodą gospodynię, i całują ją po rączkach. I oto faktycznie aresztują inżyniera,
gospodarza domu. Żona choruje i omal nie puchnie z głodu. I nie pojawia się ani jedno bydlę.
I nikt nie cmoka w rączkę. I w ogóle boją się, żeby ta była znajomość, broń Boże, nie rzuciła
na nich cienia.

Ale oto inżyniera zwolniono - nie dopatrzyli się u niego żadnej szczególnej winy. I

wszystko zaczęło się kręcić od początku. Tyle że inżynier zrobił się smutny i nie zawsze
wychodził do gości, a jeśli wychodził, to patrzał na nich z niejakim lękiem i zdziwieniem.
487

background image

No i co? Może to szkalowanie? Może to złośliwy wymysł? Ha! Nie, to właśnie daje się

zaobserwować w każdej chwili naszego życia. I czas już, czas mówić
0 tym prosto w oczy. Bo tak to wszystko, wiecie państwo, piękność i wzniosłość, i brzmi
dumnie. A jak dochodzi co do czego, to po prostu, no, wychodzą bzdury.

Ale autor nie popada w przygnębienie. Tym bardziej że czasami, raz na pięć lat, spotyka

dziwaków, którzy bardzo wyraźnie różnią się od wszystkich pozostałych obywateli.

Ale wszystko to są teoretyczne rozważania, a to, co autor chce opowiedzieć, jest

autentyczną historią zaczerpniętą z samego źródła życia. Ale zanim autor przystąpi do
opisywania wydarzeń, pragnie podzielić się jeszcze pewnymi wątpliwościami.

Chodzi o to, że zgodnie z rozwojem akcji w opowieści są dwie czy trzy panie, które

zostały przedstawione nie nazbvt iuż sympatycznie.

Autor nie szczędził na nie żadnych barw i starał się nadać im wygląd świeżutki i aktualny,

niemniej sumienie nie pozwalało mu starać się jakoś szczególnie.
1 z tego powodu wszystkie trzy wyszły jedna gorzej od drugiej i w ogóle niezbyt bohatersko.

I wielu czytelników, a szczególnie czytelniczki, mogą się bardzo obrazić za te kobiece

wzorce i postarają się udowodnić autorowi reakcyjne podejście i niechęć do zrównania kobiet
w ich słusznych prawach z mężczyznami. Tym bardziej że niektóre znajome panie już się
obrażają: no, powiadają, niech pana diabli wezmą, faktycznie kobietki zawsze panu
wychodzą, że aż hej.

Ale autor gorąco prosi, aby mu za to nie wymyślać. Autor sam się nawet dziwi, że tak mu

spod pióra wychodzą takie niezbyt interesujące osóbki.

A jest to tym bardziej dziwne, że autor może przez całe życie widział przede wszystkim

wyłącznie dość dobre, dobroduszne, a nie złe kobiety.

I w ogóle na to zagadnienie autor patrzy tak, że kobiety są chyba nawet lepsze niż

mężczyźni. Co jak co, ale są jakieś bardziej serdeczne, miękkie, wrażliwsze i milsze.

I stosownie do takich poglądów autor nigdy nie pozwoli sobie skrzywdzić kobiety. A jeśli

w opowieści czasem pojawią się jakieś pod tym względem niejasności, to jest to po prostu
nieporozumienie i autor błaga, aby nie zwracać na to uwagi, a już tym bardziej nie szarpać
sobie nerwów z powodu byle głupstwa. Dla autora bezsprzecznie wszyscy są równi.

Co innego, jeśli wziąć dla śmiechu i ciekawości świat zwierząt.
Tam bywają różnice. Tam nawet ptaki mają swoją różnicę. Tam samiec zawsze jakoś

nieco drożej kosztuje niż samica.

Tam na przykład czyżyk kosztuje dwa ruble wedle dzisiejszej kalkulacji, a czyżykowa

jakieś pięćdziesiąt kopiejek, czterdzieści, a nawet trzydziestaka. A z wyglądu te ptaszki są jak
dwie krople wody. To znaczy literalnie nie można rozróżnić, który ma coś, a który
nic.

I oto trafiły te ptaszki do klatki. Pojadają ziarnka, piją wodę, skaczą po pręcikach i tak

dalej. Ale oto czyżyk przestał pić wodę. Siadł pewniej, skierował swe ptasie spojrzenie w
górę i zaśpiewał.

background image

|I właśnie stąd taka drożyzna. Za to trzeba bulić forsę. Za śpiew i artystyczne wykonanie.
Ale to, co wypada w świecie ptaków, niepożądane jest w środowisku ludzkim. Tym

bardziej że u nas panie śpiewają i mężczyźni śpiewają. Tak że wszystkie pod tym względem
zagadnienia i wątpliwości odpadają. A poza tym wszystkie ordynarne ataki na kobietę i
podejrzenia na temat jej chciwości pochodzą w naszej opowieści od głównego bohatera -
człowieka zdecydowanie podejrzliwego i chorego. Byłego chorążego carskiej armii, a przy
tym z lekka kontuzjowanego w głowę i przetrzepanego przez rewolucję. W dziewiętnastym
roku wielokrotnie nocował on w sitowiu, gdyż bał się, że komuniści aresztują go, pochwycą i
rozwalą.

I wszystkie te lęki w przykry sposób odbiły się na jego charakterze.
W latach dwudziestych był on osobnikiem nerwowym i drażliwym. Trzęsły mu się ręce. I

nawet szklanki nie mógł postawić na stół, aby jej nie potrącić swoją drżącą rączką.

Niemniej w walce o byt ręce mu nie drżały.
Dlatego też nie zginął, a przeżył godnie.

3

Niewątpliwie nie tak już łatwo zginąć człowiekowi. To znaczy autor myśli, że nie tak to

łatwo człowiek może umrzeć z głodu.

I jeśli chował jakąś świadomość, jeśli ma ręce i nogi, i łeb na karku, to niewątpliwie może

się postarać i znaleźć sobie sposób utrzymania, w ostateczności chociażby z jałmużny.

Ale tutaj nie doszło do jałmużny, choć Wołodin rzeczywiście był w dość kryzysowej

sytuacji, żeby nie powiedzieć więcej.

Tym bardziej że wiele lat spędził na froncie wojennym, całkiem, żeby tak powiedzieć,

oderwał się od życia i nic znowu szczególnie pożytecznego robić nie umiał poza strzelaniem
do celu i do ludzi. Tak że jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jakie znajdzie dla siebie
zastosowanie.

I oczywiście nie miał krewnych. I nie miał mieszkania. Formalnie nic nie miał.
Miał jakąś mamusię, ale ta w latach wojny zmarła ze starości. Jej mieszkanko ze względu

na śmierć przeszło w inne zręczne ręce. I nasz były obywatel wojskowy po przyjeździe został
całkowicie bez niczego i, jak by to powiedzieć, bez teki.

Jednakże w tej odpowiedzialnej chwili swego życia nie dopuścił on do zbyt wielkiej

paniki. Rozejrzał się swymi jasnymi oczami, co i jak, i dlaczego. Widzi, że przed nim leży
miasto. Obrzucił miasto swym orlim spojrzeniem. I widzi, że życie toczy się w ten sam
prawie sposób co i zawsze. Ludzie chodzą po ulicach. Obywatele spieszą tam i ówdzie.
Dziewczęta chodzą z parasolkami.

Przypatrzył się, co i jak, i skąd idzie ogólny napęd.
“Cóż - myśli sobie - nie muszę wszakże rzucać się do jeziora. Ale muszę niewątpliwie w

trybie nagłym zacząć sprzedawać ludziom taki towar, jaki jest w obiegu na równi z
banknotami państwowymi."

“Słowem, muszę - myśli sobie - sprzedać to, co ludzie kupują."
I widzi, że ludzie kupują wszystko, co ma wartość

background image

pieniężną. A wartość pieniężną mają faktycznie siła, chytrość i przeróżne piękności. No i
oczywiście wszystkie zdolności i talenty.

“No cóż - myśli sobie - mogę w ostateczności ładować drzewo albo przewozić jakieś

delikatne meble, albo też na przykład zajmować się jakimś drobnym handelkiem. Albo też
wreszcie mogę się zyskownie ożenić."

“To znaczy, że szczególnego zysku - myśli sobie - w tym ostatnim wypadku, wiadomo,

obecnie nie będzie, ale, powiedzmy, chociażby pomieszczenie, ogrzewanie i wyżywienie - no
to już się faktycznie kalkuluje".

I, oczywiście, nie taki już z niego przegrany człowiek, aby dama go utrzymywała, ale

wszak czy to grzech ofiarować pierwszą pomoc “w godzinie życia trudnej".

Tym bardziej że był młody i nie stary. Miał trzydzieści lat z kawałkiem.
I choć jego centralny układ nerwowy był dość poszarpany przez burze i niepokoje życia,

jednakowoż był jeszcze mężczyzną niczego sobie. Przy tym miał korzystny i przyjemny
wygląd. I chociaż był blondynem, ale blondynem bądź co bądź o dość mężnej postawie. Przy
tym nosił na policzkach niewielkie włoskie baczki. I dzięki temu twarz jego jeszcze bardziej
zyskiwała i miała jakiś demoniczny i śmiały wyraz, co sprawiało, że kobiety przejmował
dreszcz na całym ciele, że spuszczały wzrok i szybko obciągały spódnice na kolanach.

Takie oto miał skarby i zalety, gdy zaczynał zdobywać przebojem życie. Przyjechał do

miasta po służbie wojskowej i czasowo zamieszkał w przechodnim poko
ju u swego znajomego fotografa Patrikiejewa, który choć wpuścił go z dobroci serca,
jednakże liczył na to, że będzie miał z tego jakiś profit. Fotograf zapisał na niego część
przestrzeni mieszkalnej, a poza tym żywił nadzieję, że Wołodin z poczucia gorącej
wdzięczności będzie czasami przyjmował klientów - będzie otwierać im drzwi i zapisywać
ich nazwiska.

Jednakowoż Wołodin nie spełnił tych nadziei swego gospodarza - pętał się całymi dniami

nie wiadomo gdzie, a nawet sam nieraz w nocy budził wszystkich dzwonieniem i przez to
samo wnosił do domu całkowity bałagan i dezorganizację.

Fotograf Patrikiejew bardzo z tego powodu gryzł się i rujnował sobie zdrowie, a nawet

niekiedy, gdy zrywał się w nocy w kalesonach, okropnie wymyślał, nazywając go łachudrą i
byłym jaśnie panem bez portek.

Jednakże nie upłynęło więcej niż pół roku, kiedy Wołodin zaczął bądź co bądź przynosić

wyraźny zysk swojemu patronowi. Co prawda było to pod koniec, gdy się wyprowadził już z
tego mieszkania i pomyślnie się ożenił. Rzecz polegała na tym, że jeszcze w mikruso- wym
wieku miał on niejaką skłonność i zamiłowanie do artystycznego rysunku. I kiedy był jeszcze
absolutnym szczeniakiem, lubił smarować ołówkiem i farbami różne obrazki i rysuneczki.

I w danej chwili ten talent artystyczny niespodziewanie mu się przydał.
Z początku dla żartu, a potem już bardziej serio zaczął pomagać fotografowi

Patrikiejewowi retuszując mu zdjęcia i klisze.

Rozmaite przychodzące panienki żądały stanowczo elegancko zdjętej twarzy bez

zmarszczek, wągrów i in

background image

nych przykrych znaków szczególnych, które miały niestety w naturalnym ludzkim stanie.
Te wągry i krosty Wołodin tuszował ołówkiem, zręcznie nakładając cienie i światła na
sfotografowane postacie.
Wkrótce Wołodin zrobił w tej dziedzinie wielkie postępy i nawet zaczął dorabiać sobie na
boku ciesząc się serdecznie z takiego obrotu spraw.
I nauczywszy się tej przemyślnej sztuki zrozumiał, że zajął w życiu określoną pozycję i że
zepchnąć go z tej pozycji byłoby dość trudno, a nawet niemożliwe. W tym celu bowiem
należałoby zniszczyć wszystkie fotografie i kategorycznie zabronić mieszkańcom robić sobie
zdjęcia albo musiałby nastąpić całkowity brak na rynku papieru fotograficznego. Ale,
niestety, życie potoczyło się Wołodinowi tak pomyślnie dopiero po tym, gdy zrobił
decydujący krok - ożenił się z pewną obywatelką, bynajmniej nie przewidując, że jego sztuka
pozwoli mu samodzielnie stanąć na nogi.
I naturalne, że mieszkając u fotografa i nie mając dotychczas żadnych szczególnych przed
sobą perspektyw, rozglądał się po otaczających go ludziach, a w szczególności oczywiście po
damach i kobietach, które mogłyby mu podać pomocną przyjacielską i współczującą dłoń. I
znalazła się taka osoba, i odpowiedziała na wezwanie ginącego mężczyzny.

Była to mieszkanka sąsiedniego domu, Margaryta Wasiljewna Hopkis.
Zajmowała ona cały lokal mieszkając w nim razem ze swą młodszą siostrą Lelą, która z

kolei była zamężna za bratem miłosierdzia, towarzyszem Sypunowem.

Te dwie siostrzyczki były jeszcze dość młodziutkie

i zajmowały się szyciem koszul, kalesonów i innych cywilnych desusów.

Zajmowały się tym z konieczności. I nie na taki nędzny los liczyły kończąc przed

rewolucją swoje wyższe wykształcenie w żeńskim gimnazjum.

Otrzymawszy tak świetne wykształcenie, marzyły naturalnie, że będą żyły na

odpowiedniej stopie, wyszedłszy za mąż za mężczyzn wyjątkowych albo też za profesorów,
którzy by sprawili, że życie upływałoby im w zbytku, w swawolach i pięknych nałogach.

Ale tymczasem życie mijało. Burzliwe lata NEP-u i rewolucji nie pozwalały im zbyt

długo rozglądać się i zarzucać kotwicy w tym miejscu, w którym by chciały.

I oto młodsza siostrzyczka Lela, powyrzekawszy na przewrotność losu, wychodzi

szybciutko za mąż za Sypunowa, faceta całkiem ordynarnego i nie ogolonego - brata
miłosierdzia, a raczej sanitariusza w szpitalu miejskim.

A starsza siostrunia, Margarytka, tęskniąc za nieosiągalnym, przegapiła wszystkie

terminy i pod trzydziestkę, kiedy się spostrzegła, zaczęła miotać się w tę i we w tę pragnąc
pochwycić na męża chociażby byle jakiego zapomnianego przez inne mężczyznę.

I oto akurat w rozstawione sieci trafia nasz przyjaciel Wołodin. Od dawna już marzył o

bardziej odpowiednim życiu, o jakim takim rodzinnym ciepełku, o nie- przechodnim pokoju,
o wrzącym samowarze i o wszystkich takich życiowych drobiazgach, które niewątpliwie
zdobią życie i stanowią ciche uroki drobnoburżuazyjne- go istnienia.

I oto wszystko tu było na miejscu plus trwała pozycja i samodzielne zarobki, co stanowiło

jak gdyby posag

background image

i niewątpliwie ożywiało transakcję sprawiając, że była naprawdę konkretnie interesująca.

Faktycznie, gdyby ta znajomość trafiła się później, to Wołodin mając własne zarobki nie

zdobyłby się na tak gwałtowny krok. Tym bardziej że Margaryta Hop- kis ze swoją
bezbarwną twarzą bez wyrazu całkiem mu się nie podobała.

Wołodinowi podobały się i pociągały go panny całkiem inne - takie z ciemnymi wąsikami

na górnej wardze. Takie bardzo wesołe, brawurowe, szybkie w ruchach, umiejące tańczyć,
pływać, nurkować i paplać różne głupstwa. A jego Margarytka dzięki swemu zawodowi była
niezbyt ruchliwa i nadto powściągliwa w gestykulacji i poczynaniach.

Ale kości były rzucone i sprężyna rozkręcała się nieodwołalnie.
I przechodząc teraz koło sąsiedniego domu Wołodin za każdym razem stawał koło jej

okien i długo rozmawiał gawędząc o tym i owym. I stojąc przed nią profilem albo w ćwierć
obrotu, i skubiąc swoje baczki Wołodin wypowiadał różne alegoryczne zdania o przyzwoitym
życiu i o pomyślnych losach. I z tych rozmów z nią zrozumiał w pełni, że pokój w jej
mieszkaniu jest do jego rozporządzenia, jeśli, oczywiście, nie poprzestanie on na swoich
aluzjach.

I szybko obmyśliwszy całą sprawę, i bardziej jeszcze uważnym i wymagającym

spojrzeniem przyjrzawszy się swojej damie, ze zwycięskim okrzykiem ruszył do boju. Tak
doszło do skutku to świetne małżeństwo.

I Wołodin przeniósł się do mieszkania panny Hopkis wnosząc tam do wspólnego kotła

swoją skromną samotną poduszkę i inne nędzawe manatki. Fotograf Patri-
496
kiejew odprowadził Wołodina, potrząsał jego dłonią i radził nie zaniedbywać dopiero co
nabytych umiejętności w zawodzie retuszera.

Margaryta Hopkis z irytacją machała rękami mówiąc, że wątpliwe, aby Wołodinowi

potrzebne było kiedyś tak mozolne zajęcie.

Tak więc Wołodin wszedł w nowe życie uważając, że zrobił dość zyskowną kombinację

opartą na ścisłym i prawidłowym rachunku. I żwawo zacierał ręce, i w myśli klepał się po
ramieniu dogadując:

- Nic, nic, bracie Wołodin, zdaje się, że życie i do ciebie zaczyna się uśmiechać.
Ale bvł to uśmiech nie tak już zanadto wesoły.

4

Co tu dużo gadać, życie naszego Wołodina zmieniło się na lepsze. Z przechodniego,

nieprzytulnego pokoju przeprowadził się do uroczej sypialni z rozmaitymi etażerkami i
poduszeczkami.
Poza tym, ponieważ odżywiał się dawniej źle i skromnie wszelakimi resztkami i podrobami, i
tutaj też był wygrany. Jadał teraz różne przyzwoite dania - zupy, mięso, frykadelki, pomidory
i tak dalej. Poza tym raz w tygodniu razem z całą rodziną pil kakao podziwiając i
zachwycając się tym gęstym napojem, którego smaku zapomniał w ciągu ośmiu czy
dziewięciu lat swego nieprzytulnego życia.

Jednakże Wołodin nie był na utrzymaniu swojej legalnej żony. Pracując dalej na niwie

fotografii zrobił znaczne postępy i zaczął otrzymywać za swoją pracę nie tylko słowa
wdzięczności, ale i żywą gotówkę.
32 - Punkt widzenia
497

background image

Dobry i świeży wikt pozwalał Wołodinowi ze szczególnym natchnieniem oddawać się

pracy. I nie osiągnąwszy szczególnego szczęścia ze swoją młodą małżonką, poświęcał się
wobec tego pracy. A pracę tę wykonywał w sposób tak subtelny i artystyczny, że wszystkie
sfotografowane twarze wychodziły mu teraz jako całkiem anielskie i ich żywi właściciele
szczerze dziwili się tak miłej niespodziance, i fotografowali się coraz chętniej nie żałując
pieniędzy, a poza tym przysyłając do fotografii coraz to nowych klientów.

Fotograf Patrikiejew niezmiernie cenił teraz swego pracownika i dawał mu podwyżki za

każdym razem, kiedy klienci wpadali w szczególny zachwyt nad artystycznym wykonaniem.

No i Wołodin poczuł nareszcie grunt pod stopami i zrozumiał, że teraz już nie sposób

zepchnąć go z zajętej pozycji.

Zaczął tyć, zaokrąglać się i nabierał coraz bardziej spokojnego i niezależnego wyglądu.

Nie roztył się, a po prostu jego organizm zaczął mądrze robić zapasy tłuszczu i witamin na
czarną godzinę i na wszelki wypadek.

Naturalnie szczególnego spokoju i zadowolenia Wołodin nie odczuwał.
Gdy najadł się do woli, pogawędził z żoną na tematy gospodarskie i zadysponował obiad

na jutro, pozostawał w smutnej samotności, szczerze żałując, że nie czuje szczególnie
czułego przywiązania do młodej żony, tego przywiązania, które jest godną ozdobą życia i z
każdej codziennej wrednej bzdury czyni wydarzenie i piękny detal szczęśliwego życia. I
kiedy Wołodina ogarniały takie myśli, wkładał kapelusz i wychodził na
ulicę, oczywiście uprzednio ogoliwszy się, przypudrowawszy swój elegancki nos i
wyrównawszy swoje włoskie baczki.

Szedł ulicami i popatrywał na mijające go kobiety, żywo interesując się, jakie to one są,

jak chodzą i jakie mają twarze i pyszczki. Przystawał, patrzał za nimi i pogwizdywał jakąś
szczególną melodyjkę. W ten sposób niedostrzegalnie mijał czas. Mijały dni, tygodnie,
miesiące. W ten sposób niedostrzegalnie minęły trzy lata. Młoda małżonka, Margaryta
Hopkis, dosłownie nie mogła się nacieszyć swoim wybitnym małżonkiem.

Pracowała niby słoń, dosłownie nie prostując pleców, gdyż pragnęła swemu mężowi

dostarczyć jak najwięcej przyjemności. Pragnąc ubarwić mu życie kupowała różne wytworne
a zabawne drobiazgi, ładne szelki, paski do zegarka i inne przedmioty rodzinnego użytku. Ale
on patrzał ponuro i skąpo podstawiał swoje policzki pod obfite pocałunki swej połowicy.
Czasami zaś po prostu ordynarnie odgryzał się i odpędzał ją niby natrętną muchę.

Zaczął jawnie i otwarcie smęcić się, zamyślać i przeklinać swoje życie.
- Nie, nie udało mi się życie - mamrotał nasz Wołodin usiłując zrozumieć, jaki błąd

popełnił w swoim życiu i w swoich planach.

Ale oto na wiosnę, jeśli mnie nie myli pamięć, 1925 roku w życiu naszego przyjaciela

Mikołaja Pietrowicza Wołodina zaszły poważne wydarzenia. Zalecając się do pewnej dość
milutkiej panienki, gorąco się w niej zakochał czy też, prościej powiedziawszy - zabujał i
nawet zaczął przemyśliwać o zdecydowanej odmianie

background image

swego życia. Przyzwoicie teraz zarabiał i mógł pomyśleć o nowym, szczęśliwszym życiu.

Wszystko było mu miłe i piękne w tej młodej pannicy. Słowem, w pełni odpowiadała

potrzebom jego ducha posiadając taką właśnie urodę, o jakiej marzył przez całe życie.

Była to szczuplutka poetyczna osóbka o ciemnych włosach i o błyszczących jak gwiazdy

oczach. Jej niewielkie, choć dostrzegalne wąsiki wprawiały w szczególny zachwyt Wołodina
i kazały mu poważniej zastanowić się nad powstałą sytuacją.

Jednakowoż rozmaite rodzinne szczegóły i przeczucie głośnych awantur i mordobicia

kazały mu studzić swoje zapały i odpędzać precz stanowcze myśli.

I nie chcąc na razie rzucać cienia na swoje wzniosłe uczucia i przeżycia, starał się nie

myśleć o rzeczach złych i żył dosłownie jak motylek, przelatując z kwiatka na kwiatek.

Na wszelki wypadek zrobił się nawet nieco uprzej- miejszy wobec swojej małżonki i

wychodząc z domu napomykał jej coś na temat swoich znajomych przyjaciół, do których
spieszy się, i klepiąc ją po plecach mówił różne miłe i nieobraźliwe słowa. A madame
Wołodina, zdając sobie sprawę, że dzieje się coś wyjątkowo ważnego, mrugała powiekami i
nie wiedziała, jak ma się zachować - czy krzyczeć i urządzać awantury, czy też troszkę
poczekać, zebrawszy uprzednio poszlaki i dowody winy.

Wołodin wychodził z domu i spotkawszy się ze swym maleństwem prowadził je

uroczyście ulicami, pełen dowcipnych zdań, natchnienia i żywiołowego wrzącego życia.

Panna wisiała na jego ramieniu szczebiocząc o swoich niewinnych drobnych sprawach i o

tym, że wielu żonatych kawalerów w ogólności dąży do różnych nieziszczalnych fantazji, ale
że ona pomimo panującej obecnie całkowitej swobody obyczajów patrzy na to przecież
całkiem inaczej. I tylko poważne okoliczności mogłyby ją skłonić do bardziej określonych
faktów. Ale też, oczywiście, nader mocna miłość zdołałaby chyba również zachwiać jej
zasady. Wyczuwając w tych słowach wyznanie miłosne, Wołodin w szczególnie energiczny
sposób ciągnął swoją damę, mamrocząc różne nieodpowiedzialne myśli i życzenia.

Ale oboje prawie nie rozmawiali o brutalnych materialnych sprawach.
Prowadzili bardziej wzniosłe rozmowy całując się na każdym rogu i przy każdym

drzewie.

Wieczorami szli nad jezioro i tam, siedząc na wysokim brzegu na ławeczce, a niekiedy po

prostu na trawie pod krzakiem bzu, czule objąwszy się przeżywali każdą sekundę swego
szczęścia. Był maj i ta urocza pora roku w sposób szczególny napawała ich swym pięknem,
świeżymi barwami i lekkim upajającym powietrzem.

Autor nie ma niestety wielkiego poetyckiego talentu i nie potrafi z łatwością operować

leksykonem poetyckim. Autor jest szczerze zmartwiony, że ma tak mało zdolności do
artystycznego opisu i w ogóle do współczesnej prozy artystycznej. Gdyby nie to, to jakże
wspaniałe obrazy tworzyłby autor opisując te świeże uczucia dwóch zakochanych serc na
cudownym tle wiosennego pejzażu, naszych dóbr naturalnych i pachnącego bzu.

Autor przyznaje, że nieraz próbował wniknąć w ta

background image

jemnicę artystycznego opisu, w ten sekret, którym z tak godną pozazdroszczenia łatwością
władają nasi współcześni tytani literatury.
Jednakże bladość słów i niezdecydowane myśli nie pozwalały autorowi zagłębiać się zanadto
w dziewicze chaszcze rosyjskiej prozy artystycznej.
Opisując czarowne obrazy spotkania naszych przyjaciół, pełne poetycznego smutku i drżenia,
autor nie może jednakże zwalczyć w sobie pokusy, aby zanurzyć się w zakazane a słodkie
wody sztuki pisania. I kilka wierszy opisu tej nocnej panoramy autor serdecznie dedykuje
naszym zakochanym. Tylko niech doświadczeni artyści-literaci nie będą zbyt surowi w
ocenie tego skromnego wypracowania. To niełatwe zajęcie. To ciężka praca.
Jednakże autor pomimo wszystko spróbuje zanurzyć się we wzniosłą literaturę piękną.
Morze bulbulgotało...
Naraz coś się dookoła zakędzierzawiło, zatyrkało, zachluśniło.
To pewien młodzieniec rozprzągł swoje ramiona i zawęźlił rękę do bocznej kieszeni.
Na świecie była ławka.
I oto nagle w ten świat niespodzianie
wszedł
pa-
pie-
który

ros,

ów mężczyzna
w zadumie
powoli
zagarnął swymi równymi, matowożółtymi, z lekka wypukłymi zębami (czy zębami?), wpół
rozchylając w tym celu swoją jadaczkę na pół centymetra i dwanaście milimetrów. Przy tym
odsłonił bladoczerwone, raczej różowe, albo, ściślej mówiąc, niebieskawe dziąsła z
wetkniętymi w nie niby pleśń zębami. Na górnym dziąśle widniała niewielka (ledwo
dostrzegalna) ciemna kropka, która przy świetle miesiąca ledwo teraz migotała i tylko bystre
doświadczone oko artysty mogło ją dostrzec ku pożytkowi i chwale ojczystego piśmienni-
ctwa.

Morze bulbulgotało... Trawa bezustannie szurgoś- ciała. Gliny piaszczyste i krzemionki

od dawna już osypały się pod stopami zakochanych.

Dziewczyna żartobliwie i skośliwie uśmiewniła się chlupając bzy.*
O Rosjo, moja Rosjo, macierzy ty moja, Rosjo! Ech, ech, tam do licha!
Morze, to znaczy w ogóle jezioro bulbulgotało i opalami i topazami mieniło się, kiwało,

rzygało. Znowu dokoła coś się tam artystycznie zachluśniło, zatyrkało i zakędzierzawiło. I
analiza spektralna swoim przedziwnym blaskiem rozjaśniła nagle pagórkowatą okolicę...

A niechże to diabli! Nie wychodzi. Autor ma odwagę przyznać się, że nie ma daru do tak

zwanej literatury pięknej. Każdy wedle swoich możliwości. Jednemu Pan Bóg dał język
prosty i nieco ordynarny, a język innego potrafi w każdej chwili wyczyniać różne subtelne
artystyczne ritornele.

Ale autor nawet się nie kusi o wielką sztukę i znowu
Dziewczyna żartobliwie i wesoło uśmiechnęła się wąchając bzy.

background image

swym chropowatym językiem przystępuje do opisu wydarzeń.

Słowem, nie wdając się w sztukę pisania powiemy, że nasi zakochani siedzieli nad

jeziorem i prowadzili długie i nieskończone miłosne rozmowy, od czasu do czasu wzdychając
i słuchając w milczeniu, jak bulbulgotało morze i szurgościała roślinność.

Autor zawsze bardzo się dziwi, gdy ludzie mówią

0 różnych rzeczach nie zastanawiając się nad ich istotą
1

nad przyczynami.

Wielu z naszych wybitnych pisarzy, a nawet dzielnych satyryków zazwyczaj z wielką

łatwością pisze takie na przykład słowa: ,zakochani wzdychali".

Ale dlaczego wzdychali? Z jakiego powodu wzdychali? Co sprawiło, że zakochani mają

tak określony nawyk wzdychania?

Jeśli posiadasz tytuł pisarza, to wyjaśnij i wytłumacz to niedoświadczonemu

czytelnikowi. Ale o tym nie ma mowy. Powiedział i do widzenia - ze zbrodniczą nie-
dbałością facet przechodzi do innego przedmiotu.

Autor spróbuje wtrącić się i w tę nie swoją sprawę. Zgodnie z popularnym opisem

pewnego niemieckiego dentysty, westchnienie jest niczym innym jak powstrzymaniem
oddechu. To znaczy, powiada on, że w naszym organizmie zachodzi takie, jak by to powie-
dzieć, zahamowanie, powstrzymanie jakichś tam sił, które nie pozwalają pójść oddechowi po
jego prostej i zgodnej z przeznaczeniem drodze, i w ten sposób następuje westchnienie.

Człowiek westchnął - to znaczy, że człowiekowi coś przeszkadza spełnić jego pragnienia.

I dawniej, kiedy miłość nie była jeszcze zanadto dostępna, zakochani
musieli okrutnie wzdychać. No, ale zresztą i teraz to się czasami zdarza.

Tak prosto i doskonale toczy się przecież nasze życie i tak samo odbywa się skromna,

niedostrzegalna, bohaterska praca naszego organizmu.

Ale to wszystko nie przeszkadza autorowi przyjaźnie odnosić się do wielu doskonałych

rzeczy i pragnień.

Tak więc nasza młoda parka rozmawiała i wzdychała. Ale już w czerwcu, kiedy nad

jeziorem zakwitły bzy, wzdychali coraz rzadziej, aż wreszcie całkiem przestali wzdychać i
siedzieli na ławce przechylając się do siebie wzajem, szczęśliwi i upojeni.

Morze bulbulgotało. Gliny piaszczyste i krzemionki. ..
A niechże to wszyscy diabli!...
Podczas jednego z takich pięknych miłosnych spotkań, kiedy Wołodin siedział z panienką

i mówił jej różne poetyckie porównania i rymy, wymknęło mu się dość ładne zdanie, które
niewątpliwie rąbnął z jakiejś antologii, choć zapewniał, że wcale nie. Jednakże wątpliwe, czy
mógłby w ten sposób sformułować takie wymyślne i poetyckie zdanie, godne chyba pióra
jakiegoś wybitnego imażynisty.

Pochyliwszy się do panny i wraz z nią wąchając gałązkę bzu, powiedział: “Bez kwitnie

tydzień i prze- kwita. Podobnie jak pani miłość". Panienka zdrętwiała, pełna zachwytu,
żądając, żeby jeszcze i jeszcze raz powtórzył te przedziwne melodyjne słowa.

I powtarzał to przez cały wieczór, recytując w przerwach wiersz Puszkina - “Ptaszek

skacze po gałązce", wiersze Błoka i innych odpowiedzialnych poetów.

background image

Wołodina, kiedy wrócił do domu po tym wzniosłym wieczorze, spotkały dzikie wrzaski,

płacze i brutalne słowa.

Cała rodzina Hopkisów wraz ze sławetnym bratem miłosierdzia Sypunowem naskoczyła

na Wołodina i wymyślała mu okropnie nazywając go łajdakiem, kanciarzem i babiarzem.

Brat miłosierdzia Sypunow kręcił się dosłownie jak bąk po mieszkaniu wykrzykując, że

jeśli kobieta jest słaba, to on zamiast niej całkiem łatwo potrafi rozwalić łeb, gdy zajdzie
potrzeba i jeśli tak niewdzięczna kreatura jak Wołodin będzie pętała się po nocy z zadartym
ogonem i będzie burzyła zgodną rodzinną idyllę.

Sama Margaryta przeczuwając nieuniknione nieszczęście jazgotała przenikliwie jak

gwizdek i poprzez gwizd i jęki wrzeszczała, że tak nieczułe i ohydne bydlę należałoby po
prostu wypędzić, i że tylko miłość, a przede wszystkim zmarnowana młodość powstrzymują
ją od tego kroku.

Wołodina w szczególnie niemiły sposób zaskoczyło to, że ryczała również młodsza

siostrunia, Lela, która, jakby się zdawało, nie miała z niego żadnej korzyści. I tym swoim
rykiem wywoływała tylko atmosferę niepokoju, a nieszczęście rozdymała do granic
wielkiego rodzinnego skandalu.

Ta brutalna i niekulturalna scena zabijała w Wołodi- nie wszystkie wzniosłe myśli. Wrócił

do domu pełen najgłębszych wytwornych wzruszeń, szlachetnych uczuć i zapachu bzów, a
teraz łapał się za głowę i w myśli przeklinał swój nieprzemyślany krok w sensie
ożenku z tą zajadłą babą, która teraz niszczy jego młodość. I w odpowiedzi na skandale i
wrzaski nie podnosząc głosu posłał do diabła całą rodzinkę, i zamknął się w swoim pokoju. A
z rana, o świcie, cichutko spakowawszy swoje rzeczy i garderobę, przygotował się do
odejścia.

I kiedy brat miłosierdzia wyszedł do pracy, Wołodin zebrał swoje manatki i opuścił

mieszkanie pomimo jęków, ataków histerii i omdlenia, w jakie co chwila wpadała jego
najdroższa połowica.

Odszedł do swego fotografa, który go przyjął z otwartymi ramionami i z prawdziwą

radością, gdyż sądził, że Wołodin zacznie mu teraz retuszować jeśli nie za darmo, to na
bardziej ekonomicznych podstawach.

Przejęty własnym uczynkiem, Wołodin nie zastanawiając się nad swoimi słowami

naobiecywał mu wiele przyjacielskich i bezpłatnych usług. Płonął jednym tylko pragnieniem
- aby jak najszybciej ujrzeć swoje maleństwo i podzielić się nowym, a szczęśliwym obrotem
sprawy.

I o drugiej po południu spotkał się z nią jak zawsze nad jeziorem, przy kapliczce.
I pochwyciwszy za ręce swoją kruszynę, zaczął opowiadać jej ze wzburzeniem,

przyozdabiając swój postępek bohaterskimi szczegółami i detalami. Tak, wyszedł z domu,
zerwał nienawistny łańcuch i zbił po mordzie brata miłosierdzia.

Panna ucieszyła się niezmiernie z tej informacji. Skakała dokoła niego jak młoda kózka i

czuląc się do Wołodina, mówiła, że wreszcie on jako wolny obywatel będzie mógł nazwać
swą rybkę faktyczną żoną na wieki wieków amen. I jak to wszystko będzie czarujące, kiedy

background image

zamieszkają razem, w jednym mieszkaniu, pod jednym dachem: on będzie pracował jak słoń
i nie szczędząc rąk, a ona będzie się troszczyć o gospodarstwo, szyć, sprzątać śmieci i tak
dalej, i temu podobnie. Wołodina nagle niespodziewanie zaskoczyło takie zbyt jawne
pragnienie, aby go złapać na męża i osiodłać, czyniąc zeń do końca życia dostawcę pieniędzy.

Popatrzał na pannicę nieco ponurym wzrokiem i zaczął mówić, że wszystko to bardzo

miłe, jednakże wymaga jeszcze wszechstronnego rozpatrzenia wszystkich zagadnień,
ponieważ nie przywykł do tego, aby ukochaną osobę skazywać na niedostatek i ubóstwo.

Właściwie powiedział to po prostu tak sobie, pragnąc osadzić pannę w jej materialnych

zapędach i skierować ją na bardziej wzniosłe tory. Wydało mu się ubliżające, że panna może
go traktować właśnie z tego praktycznego, interesownego punktu widzenia.

I w jednej chwili przypomniawszy sobie swoje małżeństwo i swoje wyrachowane

kombinacje, Wołodin zaczął patrzeć na pannę badawczym wzrokiem pragnąc przeniknąć jej
myśli i jej serce.

I wydało się Wołodinowi, że w oczach panny płonęło chciwe wyrachowanie, chęć zysku i

pragnienie, aby jak najszybciej zorganizować swój los.

-

A poza tym po prostu nie mam pieniędzy, aby się w tej chwili żenić - powiedział.

I nagle obmyśliwszy w mgnieniu oka plan działania, postanowił udawać biedaka i

bezrobotnego.

-

Tak - powtórzył, ale już bardziej zdecydowanym i nawet, żeby tak powiedzieć,

uroczystym tonem - nie mam pieniędzy i, niestety, nie mogę zabezpieczyć paninego losu
moją pracą i moim majątkiem.

Była to oczywista nieprawda, bo żył dostatnio i całkiem dobrze, ale zachciało mu się

usłyszeć z ust panny urocze i bezinteresowne słowa - że no cóż, wszystko jedno, co tutaj
liczyć, i tak dalej, i na co nam pieniądze, gdy w sercu jest takie uczucie.

A Oleńka Sisajewa, jak na złość, zaskoczona nie tyle zapewnieniami, ile jego tonem,

zaczęła kręcić noskiem i wybełkotała jakieś nieskomplikowane słowa, które można by było
raczej uznać za wyrazy niezadowolenia z powodu nie spełnionych marzeń.

-

Jak to - powiedziała wreszcie - przedtem mówił pan akurat co innego i wprost

przeciwnie, malował pan różne plany, a teraz wychodzi na co innego. No, jakże tak można?

-

Całkiem po prostu - powiedział brutalnie - nie mam, wie pani, szanowna

towarzyszko, na własność urzędu państwowego, a mam sytuację nader niepewną i samotną. I
może właśnie w tej chwili nie mam prawie wcale roboty. Prawie potrzebuję pracy. I sam nie
wiem, co będzie dalej, i jak będę wiązał koniec z końcem. Możliwe, że będę musiał nawet
boso chodzić po drogach i żebrać na kawałek chleba, szanowna towarzyszko.

Panna spojrzała na niego wypukłymi szklanymi oczami, z trudem zdając sobie sprawę, co

się dzieje. A on plótł dalej bzdury i straszył swoją damę wizjami nieustabilizowania i
czekającej ich nędzy.

Po czym przed pożegnaniem oboje usiłowali załagodzić tę niewielką brutalną scenkę i

przechadzając się przez jakieś dziesięć minijt rozmawiali o najbardziej obojętnych, a nawet
poetycznych sprawach. Jednakowoż rozmowa się nie kleiła. I tak się rozstali, ona -

background image

zdziwiona i nic nie rozumiejąca, a on - coraz bardziej przekonany o jej wyrachowaniu i
kombinacjach.

I po powrocie do pustego przechodniego pokoju Wołodin położył się na kanapie i

usiłował zorientować się w uczuciach i pragnieniach panienki.

“Zręczna robota - myślał - złapała rybkę na haczyk! Ale się zdziwiła, gdy usłyszała o

biedzie."

Nie, to nie gra w bierki! On jeszcze popatrzy, co to za miłość.
I chociaż nie był dokładnie i całkowicie przekonany o jej wyrachowaniu, jednakże tak

myślał, gdyż chciał jak najszybciej usłyszeć od niej różne zapewnienia, że jest inaczej.
Wiadomo, że była bezwarunkowo oszołomiona niespodzianym oświadczeniem i nie mogła
od razu wypowiedzieć swego zdania, ale teraz, zastanowiwszy się nad tym wszystkim, będzie
musiała zdecydować się na podstawie szczerej bezinteresowności. Prawdziwa miłość nie
waha się na widok biedy i nędzy. I jeśli ona go kocha, to weźmie go za rękę i powie mu różne
takie rzeczy - że niby o co chodzi, skąd ten niepokój? Pańskie ubóstwo mnie nie przeraża,
będziemy pracowali i do czegoś tam dążyli.

Tak rozmyślając leżał pełen niepokoju i niezdecydowania. Wtem u drzwi wejściowych

rozległ się dzwonek. Dzwonił brat miłosierdzia Sypunow i ostrym głosem poprosił go, żeby
poszedł za nim w neutralne miejsce, na podwórze, aby tam swobodnie porozmawiać o spra-
wach i postępkach, do których doszło.

Pełen niepokoju, ale nie śmiąc odmówić, Wołodin włożył kapelusz i zszedł na podwórze.
Tam już stała cała rodzinka, w sposób ożywiony rozprawiając i gorączkując się.
Nie tracąc cennego czasu i słów, brat miłosierdzia Sypunow podszedł do Wołodina i

uderzył go brukowcem wagi chyba powyżej funta.

Wołodin nie zdążył cofnąć głowy, tylko odchylił się w bok i w ten sposób nieco osłabił

uderzenie. Brukowiec, ześliznąwszy się po kapeluszu, z lekka przeciął mu ucho i skórę na
policzku.

Wołodin zasłoniwszy rękami twarz rzucił się do ucieczki. I natychmiast w ślad za nim

poleciały jeszcze dwa czy trzy kamienie, rzucone energiczną ręką obrońcy słabych kobiet.

Wołodin pędem wbiegł po schodach i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Brat miłosierdzia rzucił się za nim i przez pewien czas, z chuligańskich pobudek, walił

nogami w drzwi zapraszając Wołodina, żeby wyszedł i pomówił jeszcze raz, ale już spokojnie
i bez mordobicia.

Wołodin przyciskając dłonią zranione ucho stał za drzwiami z zapartym tchem. Serce

waliło mu wściekle. Przerażenie skuło mu nogi. Brat miłosierdzia jeszcze przez chwilę walił
w drzwi, a potem oświadczył, że jeśli tak, to oni tego łajdaka pochwycą całą rodziną i obleją
kwasem siarkowym. Oczywiście, jeśli się nie opamięta i nie powróci do wykonywania
swoich obowiązków.
Wołodin, pobity i wzburzony, leżał na kanapie i myślał, że wszystko już runęło i wszystko już
stracone. Nie widział znikąd pociechy. Nawet miłość była teraz czymś wątpliwym. Brutalne
wyrachowanie i kombinacja oszukały i sponiewierały jego uczucia.
A kiedy o tym pomyślał, to zaczął jednak wątpić, czy tak jest naprawdę.

background image

No, a jeśli nie jest tak, to pójdzie do niej i przekona ąię ostatecznie.
Tak, pójdzie do niej i powie wszystko. Powie, że życie się komplikuje i że on z

narażeniem życia idzie ku wytyczonym ideałom, ale za to ona powinna wiedzieć ostatecznie i
raz na zawsze, że on nic absolutnie nie posiada.

Jest nędzarzem pozbawionym kawałka chleba i jakiejkolwiek pracy. Jeśli chce, to niech

zaryzykuje i wyjdzie za takiego za mąż. A jak nie chce - to uściśnijmy sobie wzajem dłonie i
odpłyńmy każde w inną stronę.

Chciał pobiec do niej natychmiast, aby powiedzieć jej te ostatnie słowa, ale było już

późno i zdjąwszy pokrwawioną marynarkę, przemył pod kranem swe rozdarte ucho, obwiązał
głowę ręcznikiem i położył się spać.

Spał źle, wiercił się, głośno mamrotał przez sen, tak że fotograf dwukrotnie zmuszony był

do niego wołać, aby przerwać to mamrotanie.

Brat miłosierdzia Sypunow, ten brutalny i niekulturalny osobnik, faktycznie przytaszczył

skądeś butelkę z kwasem siarkowym.

Postawił ją na oknie i wygłosił do obu siostrzyczek krótki wykład o zaletach tego płynu.
- Kapkę chlusnąć nigdy nie zaszkodzi - mówił do sióstr, obrazowo przedstawiając

moment oblania. - Rzecz jasna, że osobliwie oczu nie należy wypalać, ale
33 - Punkt widzenia
nos i inne przedmioty faktycznie można naruszyć. Tym bardziej że potem z czerwoną mordą
poszkodowany nie będzie zbyt pociągającym kawalerem i bez wątpienia panny przestaną na
niego lecieć, a wtedy nasz kochane- czek znowu wróci do swego żłobu. A sąd, wiadomo,
znajdzie różne okoliczności i wyda wyrok z zawieszeniem.

Margaryta Hopkis jęczała, wzdychała i załamywała ręce mówiąc, że jeśli to już tak

konieczne, to wolałaby chlusnąć w twarz temu wąsatemu czarnemu babsztylo- wi, który
zniszczył jej szczęście.

Ponieważ jednak wątpiła, czy uda się odzyskać go z nie uszkodzoną twarzą, więc znowu

wzdychając i jęcząc zgadzała się, choć mówiła, że ze względów humanitarnych warto by
było nieco rozrzedzić ten zjadliwy płyn.

Brat miłosierdzia ryczał wielkim głosem i walił butelką o parapet okna dogadując, że w

ostateczności, jak już tak ma być, to faktycznie można, do licha ciężkiego, oblać i dwoje, bo
oboje już mu bardzo obrzydli i psują mu charakter. I że oblałby jeszcze kogoś trzeciego,
choćby dla przykładu matkę tej czarniawej pannicy - bo niby dlaczego tak strasznie
rozpuściła swoją córunię i każe jej przymusowo pętać się z zajętym już mężczyzną. Co się
zaś tyczy rozrzedzenia płynu, to nie doprowadzi to do niczego, bo chemia jest nauką ścisłą i
wymaga określonego stężenia. A oni ze swoim wykształceniem nie mogą przecież zmieniać
formuł naukowych.

Całej tej scenie rodzinnej towarzyszyło łkanie młodszej siostruni Leli, która przeczuwała

nowe poważne wstrząsy.

Autor spieszy uspokoić szanownych czytelników, że

background image

żadna szczególnie poważna sprawa z tego nie wynikła. I wszystko skończyło się jeśli nie
całkiem pomyślnie, to w przybliżeniu. Ale przestrach był ogromny. A nasz przyjaciel
Wołodin w związku z tym wzburzeniem musiał przeżyć wiele przykrości. Nazajutrz,
ogoliwszy się i przypudrowawszy swoje uszkodzone ucho, Wołodin wyszedł na ulicę
spiesząc do swego maleństwa.

Szedł ulicą i zawzięcie gestykulował rozmawiając głośno sam ze sobą.
Obmyślał wszelkie podchwydiwe pytania, które jej zada i które powinny odsłonić ukrytą

a wyrachowaną grę młodej dziewczyny.

Jest uboga, siedzi na karku swojej mamuni, chce sobie zabezpieczyć przyszłość. Ale myli

się okrutnie. Tak, powinna wiedzieć, że on nic nie ma. Jest goły jak święty turecki. Oto
jedyny krawat i jedyne spodnie. A w dodatku jest bezrobotny, bez żadnych nadziei na
przyszłość. A jego roboty fotograficzne nic mu nie dają. I poza nadmiernymi wydatkami na
ołówki i gumki on nic z tego nie ma. A jeżeli się tym zajmuje, to wyłącznie z uprzejmości i
przyjaźni dla fotografa Patrikiejewa, który mu odstąpił swoją kanapę i pokój.

Tak właśnie jej powie i zobaczy, o co jej chodzi. Niech wreszcie wypowie się ostatecznie,

co q tym myśli. Szedł spiesznie nie dostrzegając nikogo i nic nie słysząc.

Na rogu w pustym miejscu spotkała go była małżonka, Margarytka Hopkis.
Ujrzawszy ją Wołodin zbladł śmiertelnie i jak zaczarowany, nie spuszczając z niej

wzroku, podszedł do niej powoli.
wykrzyknęła, machnęła ręką i z dołu do góry chlusnęła na Wołodina kwasem.

Odległość była dość duża, a butelka miała wąską szyjkę, tak że tylko kilka kropli trafiło

Wołodinowi na ubranie.

Wołodin pobiegł w bok, przeraźliwie skomląc i klepiąc się dłońmi po twarzy, gdyż chciał

się przekonać, czy ocalała mu gęba.

A kiedy upewnił się o pomyślnym wyniku zajścia, zawrócił znowu i rzucił się na

Margarytę Hopkis, która jak cień stała pod płotem. Wołodin chwycił ją za gardło i zaczął
potrząsać uderzając jej głową o płot i wykrzykując jakieś niezrozumiałe zdania.

Wszystko to działo się na pustej i głuchej ulicy, którą Wołodin zazwyczaj chodził na

randki ze swoim maleństwem.

Pomimo to jednak z innych ulic zaczęli przychodzić ludzie i przyglądać się z

ciekawością, jakie to szykuje się widowisko.

Ale widowisko już się kończyło. Bojąc się, że zaciągną go do komisariatu, Wołodin

przestał potrząsać swoją marmuzelą i szybko, nie rozglądając się na boki, poszedł do domu.

Był wstrząśnięty i wzburzony. Zęby mu bębniły jak werble.
Nieomal biegiem wrócił do domu i zamknął się w mieszkaniu.
Oczywiście nie mógł teraz w takim stanie pójść do swego maleństwa.
Wstrząsały nim dreszcze. Nogi mu dygotały, a zęby dzwoniły.
Wołodin przez pewien czas leżał na kanapie. Później 34 - Punki widzenia

515

background image

zaczął chodzić po pokoju, z lękiem popatrując na okno i przysłuchując się hałasom. Nie
wychodził przez cały dzień w obawie, że brat miłosierdzia wykończy go na ulicy albo uczyni
zeń kalekę łamiąc mu ręce i żebra.

Spędził dzień w śmiertelnej obawie, nic przy tym nie jedząc. Pił tylko niezmierne ilości

wody, studząc i zalewając wewnętrzny żar. I całą noc nie zmrużywszy oczu rozmyślał nad
powstałą sytuacją i usiłował znaleźć jakieś przyzwoite i nie uwłaczające wyjście. I znalazł
takie wyjście, kiedy doszedł do wniosku, że musi koniecznie zawrzeć zawieszenie broni z
byłą żoną i z jej aniołem opiekuńczym, towarzyszem Sypunowem. Nie poda ich do sądu za
usiłowanie morderstwa, a za to niech nie czyhają na jego życie.

To postanowiwszy uspokoił się i w myśli przerzucił się na inny, nie mniej ważny front, i

zaczął myśleć po raz setny, co i jakimi decydującymi słowami powie swojemu maleństwu,
aby przekonać się, że bierze prawdziwego człowieka o bezinteresownych uczuciach, a nie
chytrą babę z jej praktycznymi sztuczkami. I aby osiągnąć ten cel, nie powstrzyma się przed
żadnymi trudnościami i wydatkami. Tak, oświadczy jej, że jest bezrobotny, i z początku
będzie w tajemnicy przed nią pracował u swego fotografa, ażeby ostatecznie się przekonać,
że panienka nie ma żadnego wyrachowania i ukrytych kombinacji.

I Wołodin malował już w myśli sceny, kiedy uniósłszy kołnierzyk swej marynarki i

starannie zasłoniwszy okna pracuje w ukryciu nie szczędząc wysiłku, dniami i nocami
retuszując zdjęcia. Pracuje tak cały miesiąc albo dwa miesiące, albo nawet cały rok i ciuła
pieniądze, absolutnie ich na nic nie wydając. I wreszcie, kiedy
przekona się co do swego maleństwa, złoży jej u stóp całą kupę pieniędzy i będzie błagał, aby
mu wybaczyła takie brutalne i chamskie postępowanie.

I panna ze łzami w oczach odsunie białą dłonią jego pieniądze - że niby co też ty, po co

to, dlaczego tak dużo, to psuje stosunki.

I tu przychodzi bezchmurne szczęście i czarowne niepowtarzalne życie.
Łzy radości ukazały się w oczach Wołodina, kiedy myślał o takim rozwiązaniu sprawy. I

zaczął energicznie wiercić się na swojej kanapie, skrzypiąc wszystkimi sprężynami i
ocierając oczy rękawem koszuli.

Ale potem znowu zaczynał myśleć o swoich strapieniach, o mordobiciu i o wszystkich

ostatnich ponurych sprawach. A wówczas literalnie drętwiał i już po fakcie, w obawie o
swoją nietkniętą powierzchowność, zrywał się z kanapy i podbiegał znowu do lustra, by
jeszcze raz się przekonać, że ma nienaruszoną twarz, to znów do garnituru, by przyjrzeć się
przepalonemu materiałowi.

Tak oto niespokojnie i ciężko spędził całą noc, zdrzemnąwszy się dopiero nad ranem.
A z rana z poszarzałą twarzą i zmąconym wzrokiem zaczął pospiesznie szykować się do

wyjścia w swoich sprawach, postanawiając przede wszystkim odwiedzić tę pannę, aby jak
najszybciej przystąpić do wypełnienia swego planu. Po czym wywiesi białą flagę i
rozpocznie pertraktacje ze swymi ukochanymi powinowatymi.

I Wołodin, wyszedłszy na schody, zaczął zgodnie ze swym przyzwyczajeniem czyścić

buty, pucując je aksamitną szmatką aż do oślepiającego blasku.

Zdążył wyczyścić jeden but, gdy nagle, zapewne z powodu zimna na schodach,

opanowała go czkawka.

background image

Czknął raz, potem jeszcze raz, a w kilka sekund potem jeszcze kilka razy.

Odchrząknąwszy i zrobiwszy natychmiast niewielką gimnastykę, Wołodin zaczął

energicznie wycierać drugi but. Ponieważ jednak czkawka nie mijała, poszedł do kuchni,
wziął tam kawałek cukru i zaczął go ssać, gdyż uznał za całkiem niezręczne rozmawiać z
ukochanym człowiekiem mając taki defekt mowy.

Jednakże czkawka dalej mu nie mijała. I czkał teraz miarowo jak maszyna, w

określonych odstępach czasu, co pół minuty.

Nieco zdenerwowany nową niespodziewaną przeszkodą, która nie pozwalała mu ujrzeć

ukochanej kobiety, zaczął chodzić po pokoju wyśpiewując na cały głos wesołe i komiczne
piosenki, aby nie ulec wewnętrznemu niepokojowi i przykremu uczuciu.

Pochodziwszy tak koło godziny, przysiadł na skraju kanapy i nagle przekonał się z

przerażeniem, że czkawka nie tylko się nie zmniejszyła, lecz przeciwnie, stała się częstsza i
dźwięczniej sza, jedynie odstępy pomiędzy dwoma atakami zwiększyły się prawie do dwóch
minut.

I w tych odstępach Wołodin siedział nieruchomo, wstrzymując niemal oddech i ze

strachem oczekując nowego skurczu gardła. I czknąwszy zrywał się, machał rękami i
przygnębionym nieobecnym wzrokiem patrzał przed siebie niczego nie dostrzegając.

Przemęczywszy się tak aż do drugiej w południe, zwierzył się z nieszczęścia swemu

współmieszkańcowi, fotografowi. Fotograf Patrikiejew roześmiał się lekkomyślnie i nazwał
to drobiazgiem i wierutnym głupstwem, które mu się przydarza prawie co dzień. Wów
czas Wołodin zmobilizowawszy resztki męstwa wyruszył do swojej Oleńki Sisajew.

Czkał przez całą drogę wzdrygając się całym ciałem i machnąwszy ręką na wszystkie

względy przyzwoitości.

A kiedy podchodził do domu panny, jak na ńość zaczął czkać tak często i tak energicznie,

że przechodnie odwracali się i wymyślali mu od osłów i jeszcze inaczej.

Wywoławszy dziewczynę pukaniem w okno, Wołodin przygotował się do stanowczej

rozmowy, choć co prawda, z powodu nowego nieszczęścia zapomniał wszystkie swoje
podchwytliwe pytania.

Wołodin przeprosił za swoją czysto nerwową czkawkę, wywołaną prawdopodobnie przez

przeziębienie i niedokrwistość, i elegancko pocałował Oleńkę w rączkę, czknąwszy parę razy
przy tej nieskomplikowanej czynności.

Oleńka Sisajewa pomyślała, że upił się ze zmartwienia i zamrugała rzęsami szykując się,

by dać mu ostrą odprawę. Ale on, pochłonięty swoją chorobą, zabełko- tał bezładnie, że jest
bezrobotnym, którego całym kapitałem jest jeden krawat i gatki. I niechże Oleńka w związku
z tym od razu powie, czy zgadza się wyjść za takiego włóczęgę, którego czeka żałosny los i z
którym może będzie musiała chodzić na żebry jak ze ślepcem i prosić o jałmużnę. I czy go
rzeczywiście pomimo to kocha.

Oleńka Sisajewa, pokraśniawszy z lekka, odrzekła, że niestety za późno chyba obecnie

zadawać tego rodzaju pytania. Tym bardziej że, jak to się wczoraj wyjaśniło, znalazła się w
poważnym stanie i dość dziwnie i głupio jej w tym nadzwyczajnym stanie

background image

słuchać podobnych wypowiedzi i faktów. I że mąż to mąż, i jego obowiązkiem tak czy
inaczej jest utrzymywać swoją przyszłą rodzinę.

Zaskoczony nowym odkryciem i nie otrzymawszy stanowczej odpowiedzi na swe myśli i

wątpliwości, Wołodin, zbity z pantałyku, ostatecznie zagubił nić swojego planu i patrzał teraz
na pannę ze zdumieniem, czkając przy tym od czasu do czasu.

Po czym chwyciwszy ją za ręce powiedział, że niechby chociaż w takiej sytuacji

powiedziała, czy go kocha i czy chętnie zdobywa się na taki krok.

I panienka, uśmiechnąwszy się mile, odrzekła, że oczywiście kocha go bez wątpienia, ale

on musi poważnie leczyć się z nerwowej czkawki, i że ona nie wyobraża sobie męża z
podobnie dziwnym defektem.

I tak pożegnawszy się młoda para się rozstała, ona - pewna siebie, on - pełen

niezdecydowania, a nawet zrozpaczony tym, że nie udało mu się dowiedzieć nic pewnego o
uczuciach panienki.
7

Bardzo to było dziwne i zastanawiające, ale czkawka Wołodinowi nie mijała.
Po powrocie do domu położył się wcześnie spać z utajoną nadzieją, że do rana wszystko

mu przejdzie i że znowu zacznie się proste, wspaniałe ludzkie życie. Jednakże po obudzeniu
przekonał się, że nieszczęście nie mijało. Co prawda czkał teraz rzadko, mniej więcej raz na
trzy minuty, ale bądź co bądź czkał i nie widział objawów poprawy.

I Wołodin nie wstał ze swej kanapy, i drętwiejąc na myśl, że to niedomaganie pozostanie

mu na wieki wieków, przeleżał cały dzień i noc, od czasu do czasu wybierając do kuchni, aby
napić się zimnej wody.

Nazajutrz Wołodin znów, ledwo uniósł głowę z poduszki, kiedy się przekonał, że

czkawka trwa nadal, całkiem upadł na duchu. Przestał opierać się naturze, pokornie poddał
się losowi i leżał jak umarły, od czasu do czasu wzdrygając się całym ciałem pod
brzemieniem swojej nerwowej czkawki. Fotograf Patrikiejew, zaniepokojony dziwną sytuacją
swojego lokatora, zaczął się na serio obawiać, by mu sie spadł na głowę inwalida, który
będzie czkać przez okrągłą dobę, a tym samym odstręczy mu klientów i gości. I nic nie
mówiąc Wołodinowi, pobiegł do tej fatalnej Oleńki Sisajewej, aby ją zaprosić do chorego
złożonego niemocą, gdyż w ten sposób chciał jak najprędzej pozbyć się moralnej i mate-
rialnej odpowiedzialności, a także obowiązku opieki nad chorym. Poszedł do niej i zaczął ją
błagać, aby odwiedziła chorego, mówił, że jej przyjaciel, jeśli nawet nie całkiem umiera, to
jest co najmniej w ciężkiej sytuacji, a najważniejsze, że co dwa słowa wymienia jej imię i na
pewno gorąco pragnie jak najprędzej ujrzeć tak milutką osóbkę.

Panna, zakłopotana tak wyjątkową chorobą swojego narzeczonego, nie mogła nazbyt

okazywać swego smutku i niepokoju.

Nie była aż tak strasznie głupia, jak by się wydawało, i dlatego usiłowała nadać temu

nieszczęściu charakter komiczny, mówiąc, że to nic takiego, głupstwo, a w ogóle zjawisko
czysto nerwowe, które na pewno minie do wesela.

background image

Nieco poruszona widokiem ubogiego i nieprzytulnego pokoju, a także skąpym jego

umeblowaniem, panienka stanęła na progu, nie mając w pierwszej chwili odwagi podejść do
chorego, który leżał w całkowitej dystrakcji, z nisko odrzuconą do tyłu głową i rozrzuconymi
rękami.

Na widok panny chory zerwał się z kanapy, ale potem znowu się położył, jak najszybciej

osłaniając swoją podartą toaletę.

Panna przysunęła do kanapy stołek, usiadła na brzeżku i z rozpaczą patrzała, jak choroba

szarpie jej narzeczonym.

Wieść o chorym, którego już trzy doby męczy czkawka, podnieciła nieco miejscową

ludność z najbliższych domów. Pogłoski o dramacie miłosnym wzmogły jeszcze ciekawość
sąsiadów. I do mieszkania zaczęły się dosłownie pielgrzymki, którzych nie sposób było po-
wstrzymać siłami jednego fotografa. Wszyscy chcieli popatrzeć, jak narzeczona traktuje
narzeczonego i co mu mówi, i jak on jej odpowiada z tą swoją czkawką.

Pomiędzy innymi obywatelami kręcił się tu również nasz brat miłosierdzia Sypunow,

który nie zdecydował się zresztą wejść do mieszkania, ażeby nie przestraszyć chorego.

Jako najbliższy krewny i pracownik medycyny, otoczony tłumem ciekawskich, ze

znajomością rzeczy mówił octanie chorego, wyjaśniając, co i jak, i o co tu chodzi.

Nie, bynajmniej nie przewidywał takich skutków. Nastraszył faceta, to prawda, ale

powodowało nim poczucie sprawiedliwości, a także związki pokrewieńs-
twa z Margarytą Hopkis, która bądź co bądź na stare lata zostaje samotna.

Jednakowoż smutny obraz choroby bardzo go wzruszył, tym bardziej że w pełni liczy się

z uczuciem miłości, bezwarunkowo nikomu teraz nie pozwoli palcem tknąć swego byłego
krewniaka Mikołaja Pietrowicza Wołodina. A Margarytka niech sobie w ostateczności spędza
resztę życia sama. Co się zaś tyczy choroby, to jest to najpewniej czysto nerwowa
dolegliwość na tle przeziębienia. I że w ich szpitalu na tle przeziębienia powstają licho wie
jakie choroby - i nic. Jeśli człowiek nie umrze, to niebezpieczne objawy nie zostają na całe
życie.

Fotograf Patrikiejew, obawiając się, że w tłoku i bałaganie rozkradną mu jego przybory

fotograficzne, podniósł krzyk i namawiał publiczność, żeby się rozeszła, bo jak nie, to zawoła
milicję i siłą skończy z tym skandalem.

Brat miłosierdzia, otrzymawszy od fotografa tajne dyrektywy, zaczął machając

trójnogiem wypychać natrętną publikę i usunął gości do kuchni i na schody. Prosił, aby
łaskawie rozeszli się i nie zmuszali go do bardziej stanowczych posunięć.

Widząc taki skandal, całkowite ujawnienie się sprawy i jawny dyshonor, panna Oleńka

Sisajew zaczęła coś bąkać, że warto byłoby odwieźć chorego do szpitala albo w ostateczności
zaprosić przynajmniej miejskiego lekarza, który potrafi usunąć zbędną publiczność.

Wśród gości był między innymi taki jeden były inteligent, niejaki Abramów, który

oświadczył, że lekarz tu faktycznie nie jest potrzebny, że lekarz zażąda

background image

trojaka i narobi takich głupstw, po których wątpliwe, czy chorego będzie można uzdrowić.

I że niech raczej pozwolą mu przeprowadzić pewne doświadczenie, które w samym

zarodku przerwie to niedomaganie.

Ten niejaki Abramów nie miał tytułu lekarza czy też uczonego, ale miał prawdziwe

pojęcie o wielu sprawach i lubił leczyć obywateli ze wszelkich chorób i cierpień swoimi
własnymi domowymi sposobami. Tak też było i tutaj - oświadczył, że obraz choroby jest mu
całkiem, owszem, wiadomy. Że jest to nieprawidłowe działanie organizmu. I że trzeba to
działanie jak najszybciej przerwać. Tym bardziej że organizm ma, żeby tak powiedzieć,
swoją własną inercję i jak zacznie w jednym kierunku, to po prostu nie ma na to sposobu. Z
tego właśnie biorą się prawie wszystkie nasze choroby i niedomagania. I to, powiada, trzeba
leczyć energicznie przez silny wstrząs organizmu, który pracuje na oślep nie zdając sobie
sprawy, dokąd zmierzają jego tryby i co wyjdzie z ich pracy.

Kazał posadzić chorego na krześle, a sam, szydząc ordynarnie z lekarzy i medycyny,

wyszedł do kuchni, aby tam rozpocząć swoje naukowe przygotowania.

Tam przy pomocy brata miłosierdzia nalał pełny kubełek zimnej wody i ostrożnie, na

paluszkach wybiegłszy spoza drzwi, nagle z krzykiem wylał całą tę wodę na głowę choremu,
który, nie bardzo przytomny na umyśle, przed tym faktem beztrosko siedział na krześle niby
worek kartofli.

Zapomniawszy o swojej chorobie Wołodin chciał przystąpić do bójki i w ogóle po całym

tym zabiegu zaczął szaleć wypędzając ludzi z lokalu i usiłując pobić
swego domorosłego lekarza. Ale wkrótce przycichł i zmieniwszy ubranie zaczął drzemać z
głową na kolanach swego maleństwa. Na drugi dzień wstał całkiem zdrowy i kiedy ogolił się,
i do prowadził do porządku, zaczął żyć jak zazwyczaj.

Oczywiście autor nie usiłuje twierdzić, że właśnie to domowe leczenie podziałało

uzdrawiająco. Najpewniej choroba sama przeszła. Tym bardziej że trzy czy cztery dni - to
czas nie najkrótszy, chociaż faktycznie medycyna zna i dłuższe okresy tej choroby. Tak że
zimna woda mogła faktycznie wpłynąć dobroczynnie na zamroczony mózg naszego chorego
i tym samym przyspieszyła uleczenie.
8

W kilka dni później Wołodin zarejestrował się ze swoim maleństwem i przeprowadził się

do jej skromnych apartamentów.

Ich miodowy miesiąc upłynął cicho i całkiem spokojnie.
Brat miłosierdzia zdecydowanie odmienił gniew na serdeczność i nawet ze dwa razy

przyszedł do młodych z wizytą, przy czym raz łaskawie pożyczył trzy ruble nie obiecując
zresztą, że je zwróci. Ale za to złożył uroczystą obietnicę, że nie zabije i że w żadnych
okolicznościach nie będzie zaczepiał Wołodina.

Jeśli chodzi o zarobki i w ogóle o utrzymanie, to Wołodin zmuszony był przyznać się do

swego oszustwa. No tak, nieco skłamał pragnąc doświadczyć jej miłość. Nie ma w tym nic
uwłaczającego.
525

background image

A kiedy to mówił, błagał ją jeszcze raz, aby powiedziała, czy wiedziała, że skłamał

umyślnie, czy też tego nie wiedziała i wyszła za niego z bezinteresownego uczucia.

I paniuńcia, śmiejąc się z zastanowieniem, zapewniała go o tym ostatnim, powiadając, że

z początku faktycznie nie wiedziała o jego kłamstwie i bała się, że rzeczywiście nie ma
grosza przy duszy. Ale że potem zdecydowanie domyśliła się z jego zbyt przejrzystych
posunięć. No tak, nie ma do niego pretensji - ma pełne pł-awo wywiedzieć się o swoją
przyszłą małżonkę.

I słuchając tego damskiego przemówienia Wołodin w myśli gniewał się i nazywał sam

siebie osłem i baranem za to, że nie potrafił dokładniej podejść panny.

Zresztą, cóż on mógł faktycznie zrobić? Tym bardziej że podeszła go złośliwa choroba -

pozbawiła energii i woli i ostatecznie zamroczyła mu mózg. I wobec powyższego nie
potrafił .rozstrzygnąć w godny sposób tego zadania. Tym bardziej że panna po prostu go
ograła wyszedłszy w asa ze swoim stanem. Ale w przyszłości wszystko się jakoś samo
wyjaśni.
Co się zaś tyczy Margarytki Hopkis, to ta dalej się gniewała i pewnego razu, gdy spotkali się
na ulicy, nie odpowiedziała na jego powściągliwy ukłon, odwróciwszy się do niego profilem.

Niemniej to drobne wydarzenie odbiło się ciężko na Wołodinie, który w ostatnich czasach

chciał, aby w życiu wszystko było gładkie i miłe, i żeby w powietrzu unosiły się gołąbki.

Tego dnia znowu się nieco zdenerwował, bo przypomniał sobie ostatnie wydarzenia w

swoim życiu.

W nocy nie mógł zasnąć. Wiercił się na łóżku i ponuro a badawczo patrzał na swoją

małżonkę.

Młoda dama spała z rozchylonymi ustami pocmoku- jąc i pochlipując.
- Miała w tym swoje wyrachowanie - myślał Wołodin. - Na pewno wszystko wiedziała. I

oczywiście nie wyszłaby za niego, gdyby nic nie miał. Pełen udręki i niepokoju Wołodin
wstał z łóżka, zaczął chodzić po pokoju, a potem podszedł do okna. I przycisnąwszy do szyby
rozpalone czoło, długo patrzał, jak w ciemnym ogrodzie chwiały się drzewa na wietrze.

Potem zaniepokojony, że nocny chłód może znowu wywołać chorobę, pospieszył do

łóżka. Długo leżał z otwartymi oczami wodząc palcem po wzorze na tapecie.

“Ta cholera na pewno wiedziała, że skłamałem" - znowu pomyślał Wołodin zasypiając.
A z rana wstał wesoły i spokojny i starał się nie myśleć już o brutalnych sprawach. A jeśli

nawet myślał, to wzdychał i machał ręką, gdyż sądził, że nikt nigdy i niczego nie robi
bezinteresownie.
1929


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BIBLIJNY PUNKT WIDZENIA- mąz głową zony, damsko męskie
Męski punkt widzenia
Czytanie kodu Punkt widzenia tworcow oprogramowania open source czytko
Bartmiński Punkt widzenia,perspektywa 2
NIEPRZYSTOSOWANIE SPOŁECZNE – PUNKT WIDZENIA PEDAGOGIKI SPO, wypracowania
mw-damski punkt widzenia, chomikowane nowe, cybernetyka
Szatan nie żyje. Bóg nie żyje – punkt widzenia Osho, zachomikowane(1)
Schizofrenia, INNY PUNKT WIDZENIA
ABC kompozycji – punkt widzenia
Punkt widzenia QYCHZSWPO6ISWGUAZAGOHGZ3N7MYEGCOQF3753Q
Zoszczenko Michaił - Rozkosze kultury, FILOLOGIA ROSYJSKA UW, 3 rok lektury
kobiecy i męski punkt widzenia
Energia w naszym ciele - Taoistyczny punkt widzenia, zachomikowane(1)
Zoszczenko Michail Arystokratka
ABC kompozycji punkt widzenia
Choroby układu oddechowego – punkt widzenia fizjoterapeuty
GRUZJA PUNKT WIDZENIA
Negocjacje, sztuka negocjacji (3 str), Jeśli istnieje recepta na sukces, brzmi ona: rozumieć punkt w

więcej podobnych podstron