Rozdział XIV.
Pustkowia prowincji Westmarch, Equestria. Styczeń, 1252.
Płomienie z ogniska ogrzewającego jaskinię strzelały w górę. Dym unosił się pod samo
pokryte sadzą sklepienia, pozostawiając na dole przyjemne, ciepłe i czyste powietrze.
Fluttershy leżała przy ogniu. Wyciągnęła się na posłaniu z zebranej przez siebie trawy, po
czym potężnie ziewnęła. Rodzina myszek polnych, noszących na głowie kapelusze uszyte na
południową modłę, zapiszczała do niej. Klacz delikatnie objęła je swoim skrzydłem.
Na zewnątrz było zimno. Tak bardzo zimno. Nie doświadczyła jeszcze w swoim życiu
takiego mrozu. Jeszcze niedawno zastanawiała się, dlaczego Celestia sprowadziła tak surową
zimę, ale to nie był już jej problem. Była w Przytulnej Jaskini, w której było bezpiecznie, ciepło
i wszyscy byli dla siebie mili. Nie pamiętała, żeby ją tak nazwała. W końcu Przytulna Jaskinia
była faktycznie przytulna. Była dobrze ukryta i wygodna. Ciągnęła się daleko w głąb ziemi, ale
Fluttershy nigdy jej porządnie nie zbadała. W końcu w głównej komnacie tyle było do
zrobienia. Malowała ściany. Robiła ładne rzeczy dla swoich przyjaciół. No i zbierała jedzenie.
Królik w różowym sweterku podszedł do niej i zaparł się o nią całym ciężarem. Klacz
uśmiechęła się i uniosła, pozwalając mu wyjąć spod siebie liść, który mu się spodobał. Tak
dobrze dbała o swoich przyjaciół z Przytulnej Jaskini. I wszyscy byli dla siebie tacy mili. Nie
jak... Cóż, jak w innych jaskiniach i miejscach, w których nie było tak miło. Jeśli takie istniały,
ha ha. A może nie było nic poza Przytulną Jaskinią? Nie byłoby tak źle. Czasem zastanawiała
się, czy była jedynym kucykiem, jaki istniał. Nie miałaby nic przeciwko. Byłaby wtedy matką
całego, nowego świata - świata najlepszych przyjaciół, w którym wszyscy byli dla siebie mili.
Niebieska sójka w tęczowym kapeluszu, który Fluttershy dla niej zrobiła, podleciała do
niej. Uśmiechnęła się na widok swojej robótki. Bardzo podobał się jej to dziełko.. Ptaszkowi
najwyraźniej też. Pewnie dlatego tak się jej podobało. Bo ptakowi się podobało. Oczywiście.
Pogłaskała sójkę, która zaśpiewała w odpowiedzi i odleciała.
W Przytulnej Jaskini było tak miło.
***
Trottingham, Equestria. Styczeń, 1252.
Wiatr hulał po opustoszałych, wyłożonych brukowcem ulicach i wśród starodawnych,
drewnianych domów i kamienic starego Trottingham. Kiedyś miasto było stolicą mało
znaczącego królestwa. Później klejnotem księstwa. Później najpiękniejszym miastem w
Westmarch. Później siedliskiem dekadencji o wspaniałej przeszłości. Później miastem duchów,
gdy niemal wszyscy mieszkańcy zostali ewakuowani w obliczu inwazji gryfów. A teraz stało
się bazą operacji Nowej Equestriańskiej Armii.
Pułkownik Twilight Sparkle szła ulicą, próbując choć trochę uchronić się przed
wiatrem pod osłoną budynków. Pojedynczy, martwy liść z niemal gołego drzewa wylądował
jej na twarzy, ale zdmuchnęła go. Po niedługim marszu dotarła do szczególnie dużego i
eleganckiego budynku. Kiedyś był to dom mody. Teraz mieszkali w nim dowódcy Królewskiej
Kawalerii NEA. Uśmiechnęła się. Chociaż wojsko spędziło w leżu zimowym już miesiąc,
dopiero teraz znalazła wymówkę, żeby móc złożyć jej wizytę.
Szybko otworzyła drzwi, wskoczyła do środka i zatrzasnęła je za sobą. Zbędny wysiłek
- w pomieszczeniu było niemal tak zimno, jak na zewnątrz. Zaklęła pod nosem. Wiedziała, że
zaczynało brakować opału, ale pegazy chyba postanowiły wyznaczyć nowe granice
skromności. Jeszcze nie widziała nieogrzewanych kwater oficerskich.
Weszła po schodach i zajrzała do jednego z pokoju. A w nim, pod kilkoma kocami,
leżała obłożona diagramami i raportami Rainbow Dash.
- Major Dash! Miło cię widzieć! Jej, ale się stęskniłam. - zaczęła Twilight. - Byłam taka zajęta,
i wiem, że ty nie miałaś lżej. Przez cały miesiąc zamieniłyśmy ledwo kilka słów!
- Pułkowniku. - odparł pegaz, nie unosząc wzroku.
Twilight uśmiechnęła się.
- No, to... W korpusie artyleryjskim wszystko w porządku, no, wiesz, prowadzę tylko
zwyczajne ćwiczenia, ha ha. A co u ciebie słychać?
- Niewiele. Nie możemy latać. Zbyt zimno. Za duży wiatr. Pracuję tylko nad ich kondycją. -
Dash skrzywiła się, patrząc na zwój, który trzymała w kopytach. Pokręciła głową, zmięła go i
wrzuciła do lampy, stojącej w pobliżu. Płomienie błyskawicznie strawiły papier. Wyciągnęła
kolejny zwój z torby i zaczęła pisać.
Twilight weszła do pokoju.
- Um... Rainbow Dash? To ja. Twilight Sparkle. Jak się masz?
Dash nie przestała pisać.
- Dobrze. Jestem zajęta.
- Tak? - Twilight zrobiła krok do przodu. Dash rzuciła jej krótkie spojrzenie i westchnęła.
- Dobra, jeśli chcesz wiedzieć, to męczę się ze swoim podręcznikiem dla kawalerzystów.
Pierwsza wersja poszła do kosza. Nie wiedziałam, że muszę nauczyć nawet swoich
podoficerów, jak mają latać. Myślałam, że wystarczy, jak powiem im, czego mają uczyć
rekrutów, a oni to zrobią. Ale wyszło na to, że oni też nic nie umieją, a ja muszę im to
wszystko przekazać na papierze. Irytujące jak cholera.
- Ah hah, ja mam tak samo. - zaśmiała się Twilight. - To znaczy, mi nie sprawiło to
problemu, oczywiście, ale musiałam wziąć poprawkę na fakt, że moi podkomendni nie mają
mojego praktycznego doświadczenia. Nie ma lekko, prawda?
- Ta. - Dash odłożyła pióro. Twilight spojrzała na nią z nadzieją. Ale Dash wyciągnęła kolejne
pióro i otworzyła butelkę z czerwonym atramentem. Po czym wróciła do pisania.
- Rainbow Dash. Co się stało? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać?
Dash pokręciła głową.
- Bo nie ma o czym, pułkowniku. Liczy się tylko to, czy wykonuję posłusznie rozkazy, bo jeśli
tego nie robię, dzieją się złe rzeczy. Więc będę wykonywać rozkazy. I nic więcej.
Twilight chrząknęła z irytacją, po czym wykrzyczała rozkaz.
- Majorze Rainbow Dash, rozkazuję ci ze mną porozmawiać!
Pegaz spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- To prawdziwy rozkaz? Możesz tak?
Twilight zrobiła pokerową minę. Nie miała pojęcia.
- Oczywiście. Więc! Okropną mamy dziś pogodę.
Błękitna klacz wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okienko.
- Ta, racja. Nie kazali nam nic zrobić z tym zrobić. Nie wiem dlaczego. Nie moja sprawa.
Mała chmurka wędrowała powoli na niebie. Rainbow zmrużyła oczy.
- Hej, pułkowniku. Spójrz na to.
Twilight podeszła do okna.
- Co tam widzisz, Rainbow? - zaakcentowała imię przyjaciółki.
Dash wskazała kopytem.
- Ta chmurka. Wczoraj jej tam nie było. Rusza się. Ale nie widzę tam żadnego pegaza. I
wiem, że cholernie ciężko byłoby się tam dostać przy tej pogodzie.
- Hah! Ja też nikogo nie widzę. Co sugerujesz?
Dash wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok od okna.
- Nie wiem. Z tego co wiem, Celestia nic nie mówiła o pogodzie. Skończyłyśmy rozmawiać?
Twilight posiliła się na wesoły ton.
- Nie, majorze Dash! Jeszcze nie. Jak dogadujesz się ze Spitfire?
Dash przełknęła ślinę i odwróciła wzrok.
- Porucznik Spitfire wykonuje rozkazy. I wie, co robi. Trzeci Regiment jest z nią bezpieczny. -
uśmiechnęła się lekko. - Cieszę się, że to ona-- Dash urwała, a na jej twarz powróciła
obojętność. - Chciałam powiedzieć, że na razie jestem zadowolona z jej wyników. Jest dobrym
żołnierzem.
Zapadła niezręczna cisza. Twilight opuściła wzrok i przygryzła wargę.
- Rainbow Dash... Dlaczego... Dlaczego już razem nie jemy obiadów?
- Ja... To byłoby niestosowne. Coś w tym stylu. Służba swoi na pierwszym miejscu.
Twilight odwróciła twarz. Odezwała się cicho, tak cicho, że Rainbow ledwo ją dosłyszała.
- Wszystkie jesteście tak odległe. Jesteście na mnie złe? - spojrzała na pegaza, a w jej oczach
zbierały się łzy.
W Rainbow Dash coś pękło. Wstała w końcu ze swojego barłogu, odrzucając koce. Jej
mundur był strasznie pognieciony, jakby nie zdejmowała go od kilku dni. Przemówiła
łamiącym się głosem.
- Twilight, wybacz mi. Nie chcę, żebyś była smutna. Ale... Zrobiłam podczas bitwy coś
strasznego. Naprawdę strasznego. Zrobiłam to, bo byłam dla swoich żołnierzy przyjaciółką,
zamiast dowódcą. Postawiłam ich dobro nad dobro armii. Nie mogę znowu zrobić tego błędu.
Nie mogę sobie na to pozwolić. Chcę być twoją przyjaciółką. Ale nie mogę, dopóki ta wojna
trwa. Jest mi naprawdę przykro, Twilight. Naprawdę. - mówiąc to, podeszła do jednorożca,
przytuliła go, a ostatnie zdanie wyszeptała jej do ucha. Po czym odstąpiła o krok, zasalutowała
i wróciła do pisania.
- To wszystko, majorze Dash. - szepnęła Twilight. Dash już jej nie usłyszała. Twilight
odwróciła się, zeszła po schodach i wyszła w objęcia wichru.
Twilight Sparkle, nieobecna duchem, spacerowała po obozie. Rzecz jasna, nie dla
wszystkich starczyło miejsca w domach. Czuła się źle, wiedząc, że część z jej przyjaciół musi
marznąć w namiotach. Ale... Cóż, nie było dużej różnicy między tym a marznięciem w
domach. Może mniej wiało. Ocknęła się, gdy zobaczyła pomarańczowego kucyka w prostym,
złotym mundurze wychodzącego z polowej kantyny.
- No proszę, pułkownik Sparkle! Kto by pomyślał, że przywieje cię w te strony! - Applejack
podbiegła radośnie, a uśmiech wyzierał spod jej szerokiego (i zdecydowanie nie będącego
standardową częścią umundurowania) kapelusza. Uniosła jego rondo, odsłaniając oczy.
- No, tak lepiej. Tak jest cieplej, ale na pewno nie ułatwia widzenia! No, to co cię sprowadza do
obozu piechoty liniowej?
Twilight uśmiechnęła się szeroko.
- Hej, Applejack. Udało mi się wybłagać dzień przepustki, i pomyślałam, że was odwiedzę,
skoro... No, wiesz, minęło już dużo czasu, odkąd przestałyście przychodzić do mnie na lunche.
- zabrzmiało to jak nagana, czego Twilight zupełnie nie chciała.
- Oh. No. Eh... U mnie wszystko w porządku! Żadnych problemów, o których musisz
wiedzieć. Nic, co mogłoby obniżyć twoje morale, i tak dalej.
Twilight westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Oh, na miłość... Słuchaj, AJ, już to kiedyś przerabiałyśmy. Nie umiesz kłamać. A teraz
powiedz mi, co cię gryzie.
- Twi, ja nie kłamię. Po prostu to nie jest nic, czym musisz się przejmować.
- Nie mów tak! Jestem twoją przyjaciółką, tak? Jeśli masz jakieś problem, możesz mi
powiedzieć.
- Eee... Kiedyś tak było, Twilight, wiem. Ale na wojnie jest inaczej. Luźne języki i takie tam.
Na pewno rozumiesz.
- Applejack! Jak możemy być przyjaciółkami, jeśli mamy przed sobą tajemnice?
- Wojna to nie czas na przyjaźnie, Twi. Tu nic nie można powiedzieć bez konsekwencji, więc
dopóki nikt nie wyda mi rozkazu, nic ci nie powiem. - uśmiechnęła się przepraszająco. - Dbaj
o siebie, słyszysz? Nie chcę, żebyś się martwiła rzeczami, które nie są twoim zmartwieniem.
Nie chcę, żebyś... No, wiesz, uciekła w las, jak to zrobiły pewne kucyki.
Nawiązanie do Fluttershy uderzyło Twilight jak kula armatnia. Zamilkła na kilka sekund, po
czym odezwała się.
- … Dobrze, Applejack. Ale jeśli będziesz chciała o czymś porozmawiać, to nie krępuj się i
przychodź.
Applejack kiwnęła głową.
- Jasne, Twilight. A, gdybyś mogła-- Ah, nieważne. Zapomnij, że coś mówiłam. Nie przejmuj
się nami. Mamy wszystko, co nam do życia potrzebne. Naprawdę.
Twilight zrobiła krok w jej stronę.
- Tak? O co chodzi? Pomogę, jeśli tylko będę w stanie.
Applejack zachichotała.
- Tak, pewno, każdy tylko marzy, żeby słuchać o nieswoich problemach, prawda? A co się
potem dzieje, co? Przejęzyczyłam się, Twi. My mamy swoje sprawy, wy macie swoje sprawy.
Ale dbaj o siebie. Naprawdę, cukiereczku, wyglądasz, jakbyś miała się rozchorować.
Po czym Applejack minęła ją i ruszyła w swoją stronę.
Ale miała rację. Twilight nie czuła się dobrze.
Twilight siedziała przy ognisku, próbując pogryźć czerstwą babeczkę.
- Pnki. To’st napwde dobre.
Pinkie zachichotała.
- Oj, Twilight. Najpierw przełknij, potem gadaj! Mama cię nie nauczyła?
Twilight zdołała pogryźć ciastko.
- Heh, przepraszam. To skąd masz te babeczki?
- Znalazłyśmy ostatnio ukrytą piwnicę w jednym domu. Musiała tam być cukiernia, bo była
tam mąka, cukier, wanilia, wszystko! Założę się, że właściciele byliby wściekli, gdyby nas tam
zobaczyli. Ale oni pewnie już nie żyją! - jej policzkiem wstrząsnął drobny spazm, którego
Twilight nie zauważyła. - No więc zaczęłam piec, i piekłam, piekłam, ha ha, aż nie zużyłam
wszystkiego. Bo co by ze mnie była za przyjaciółka, gdybym nie upiekła wystarczająco
babeczek dla wszystkich? Ale nie przejmuj się nimi, weź jeszcze jedną! I tak już czerstwieją,
ale jeszcze się nadają. Musimy je zjeść, zanim całkiem się zmarnują.
Twilight uniosła kolejne ciastko za pomocą magii. To z kolei było miękkie i wilgotne w środku.
- Mmm, Pinkie. To jest jeszcze całkiem świeże!
- Wiem, głuptasie. Wyjęłaś je z samego środka pudełka! Jeszcze nie zdążyło wyschnąć. Ooo,
to też wygląda nieźle. - z tymi słowami Pinkie wyjęła zębami babeczkę dla siebie, podrzuciła ją
w górę, złapała w usta i zjadła na raz. - Mmm, racja. Pychota!
- Wiesz, Pinkie, dobrze widzieć, że ciągle jesteś tą samą Pinkie Pie.
- No, ba! A kim miałabym być? Rarity? Haha, nie mam nawet rogu, chyba by mi nie wyszło!
Miałabym szyć językiem? Hm, chyba mogłabym szyć językiem! Masz może jakąś igłę--
- Nie, Pinkie, chodziło mi o to, że pozostałe... Dziwnie się zachowują. Fluttershy uciekła, Dash
zachowuje się, jakby nie chciała nas znać, a Applejack może i jest miła, ale nie chce mi o
niczym mówić. Sama już nie wiem.
- Oooh, to niedobrze! Tak jak wtedy, kiedy Discord nas pozmieniał! Pamiętasz? GRRR,
JESTEM TAKA MARUDNA I NIE LUBIĘ SIĘ ŚMIAĆ! Haha, to było głupie!
Twilight zamyśliła się.
- Nie, to nie to, Pinkie. To znaczy, w pewnym sensie tak. Ale wtedy, Dashie nie była po prostu
sobą. Była zupełnie innym kucykiem. Ty nie byłaś sobą, Rarity nie była Rarity, i tak dalej.
Byłyśmy jak swoje kompletne przeciwieństwa.
- Uh-huh!
Twilight odłożyła babeczkę na ziemię.
- A teraz... Rainbow ciągle jest Rainbow. Ciągle myśli tak samo. Czuje to samo. Ale nie
zachowuje się jak Dash z Ponyville, bo nie jesteśmy już w Ponyville. To jest straszniejsze, pod
pewnym względem. Bo już nigdy nie wrócimy do tego samego Ponyville. Wtedy pokonałyśmy
Discorda, przypominając sobie wzajemnie, kim naprawdę jesteśmy. Co było prawdziwe. A
teraz... Ta wojna jest prawdziwa. Nie możemy cofnąć czasu. Wszystkie widziałyśmy straszne
rzeczy. Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Pewnie! Hahaha! - kolejny spazm wykrzywił policzek Pinkie. Twilight mrugnęła, zdziwiona.
- Na przykład w zeszłym tygodniu, Nightwhisper, jedna z moich dziewczyn, odmroziła sobie
uszy, bo nie miała kapelusza, który całkiem jej zgnił. Ha ha! Czy to nie głupie? Jak kapelusz
może zgnić? Przecież to nie jedzenie! No i słabo smakuje. A uwierz mi, próbowałyśmy podczas
marszu! Ha ha! Niedobry.
Tym razem grymas wykrzywił całą jej twarz.
- No, w każdym razie, po warcie wróciła do ognia, żeby się ogrzać, a jej uszy miały zupełnie
inny kolor, a gdy się rozgrzała, zaczęły ją bardzo boleć. Chyba dostała zakażenia, bo to się
rozniosło i zachorowała, a dzisiaj rano umarła. Hahahaha. - zaczęła się cała trząść. Po jej
policzkach pociekły łzy. - Była taka słodka. I miła. Ha ha ha, dasz wiarę? Ona chyba ciągle
jest w namiocie. Nie powiedziałam jeszcze reszcie. Haha, na pewno myślą, że jeszcze żyje!
Będą tacy smutni, kiedy się dowiedzą, hahaha, ale nie tak smutni jak haha ja, bo to moja
wina, ha ha, powinnam była wystawić kogoś, kto ma kapelusz haha, o czym ja myślałam,
jestem taka głupia, a ona teraz nie żyje, zabiłam ją, głupia, głupia, głupia, ha ha ha ha ha...
Pinkie kołysała się, śmiejąc się i płacząc jednocześnie i obejmując się kopytami tak mocno, jak
tylko potrafiła. Twilight patrzyła. Nie na Pinkie. Nie na ognisko. Nie na babeczkę. Po prostu
patrzyła.
***
Pojedynczy kloc drewna płonął w kominku. Celestia sprawdzała liczby, siedząc w
swojej pracowni w dawnym ratuszu. Nie mogły się zgadzać. Planiści kilkukrotnie liczyli, ile
zapasów będą potrzebować, jeśli zdecydują się na przeczekanie zimy w Trottingham. Przy
niezbyt dotkliwej dla tubylców rekwizycji z okolicznych wsi, jedzenia miało starczyć do
połowy marca - dłużej, niż to było konieczne. Ale jeśli obecne tempo się utrzyma, do połowy
lutego nie zostanie im nawet snopek siana. Sprawdziła liczby ponownie. Nie, dostawy się nie
spóźniały. Wszystko było na miejscu. Tylko tempo konsumpcji było o wiele wyższe, niż
zakładali. Więc skąd te niedobory? Tutaj. Tu był problem. Obliczali ilość zapasów, biorąc pod
uwagę letnie racje jedzenia. Do cholery z nimi, użyli złych tabel. Kucyk musi jeść więcej w
zimę, niż podczas letniej kampanii, to oczywiste. Poczuła wściekłość. Niekompetencja.
Niekompetencja, przez którą cała armia będzie cierpieć.
Więc będą musieli to przecierpieć. Z całą pewnością nie mogli wyruszyć z obozu. Z
powodu głodu, zimna, dezercji czy gryfich ataków, codziennie traciliby setki kucyków. Mogli
wysyłać oddziały zaopatrzeniowców jeszcze dalej w poszukiwaniu jedzenia, ale to oznaczałoby
jeszcze większe straty z łap gryfich maruderów. I tak wychodzili już tak daleko, że pegazy nie
były w stanie ich ochraniać. Mogli otworzyć linię zaopatrzenia prosto z Southmarch, ale
prowincja była oblegana przez uchodźców; już teraz dochodziły do niej raporty o ogromnym
głodzie. Dopiero w ostateczności armia zacznie zabierać im jedzenie. Armie gryfów
stacjonujące w Fillydelphii i pod Canterlotem blokowały dostawy z północy, wschodu i
centrum kraju. Mogą kazać żołnierzom przetrząsnąć jeszcze raz miasto, ale jeśli tym razem
nie znajdą cudownego źródła siana...
Nie, to było nieuniknione. Mogli albo zacząć powoli głodować już teraz, albo umrzeć z głodu
w połowie lutego.
Dwa miesiące głodu i powolnej śmierci. Albo miesiąc i tak lichych racji, a potem
miesiąc bez żadnego jedzenia, dopóki nie wyrośnie trawa.
Pokręciła głową, patrząc na liczby, błagając je, żeby tym razem wynik był inny. Przeszły ją
dreszcze, więc okręciła się jeszcze jednym kocem. Tak bardzo chciałaby móc zrobić coś z tym
zimnem. I z tą zimą. Teoretycznie mogłaby wrócić do Canterlotu i wznieść słońce nad całą
Equestrią, ale to byłoby jak proszenie się o schwytanie. Nie. Naturalne słońce musiało
wystarczyć, na dobre albo na złe.
Spojrzała jeszcze raz na kolumny liczb. Na dobre albo na złe. Niezależnie od tego, jak źle może
się dziać.