Labirynt
Minotaura
Hart Jessica
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Samochód zatrzymał się na skraju drogi u podnóża Bia-
łych Gór. Courtney odgarnęła z czoła kosmyk jasnych
włosów i stała bezradnie, z przerażeniem patrząc na prze-
bitą oponę.
Droga ciągnęła się zygzakiem w górę, znikając gdzieś
w oddali. Czekanie na jakąkolwiek pomoc w takim miej-
scu nie miało najmniejszego sensu. Otarłszy twarz z ku-
rzu, Courtney spojrzała za siebie. Białe Góry niewątpliwie
miały nazwę adekwatną do wyglądu. Nawet w maju ich
postrzępione szczyty pokrywał śnieg, a w niższych par-
tiach ostre kreteńskie słońce rozświetlało nagie skaliste
grzbiety. Wysoko ponad przybrzeżną równiną był to dziki
kraj, ląd mitów i nieokiełznanej pasji. Oczy Courtney
przywykły do delikatnej zieleni Anglii, toteż tutejszy
krajobraz porażał ją surowym, nieodgadnionym pięknem,
które jednocześnie przerażało i fascynowało. Światło
słońca jaśniało dziwną ponadczasowością i łatwo mogła
sobie wyobrazić kreteńskich wojowników, maszerujących
po górach w poszukiwaniu wolności i zemsty.
Tu, w górze, panowała niczym nie zmącona cisza.
Courtney słyszała jedynie pszczoły przelatujące nad kęp-
kami tymianku. Była sama, nie licząc kilku kóz pasących
się po drugiej stronie drogi, których dzwonki pobrzękiwa-
ły, gdy zwierzęta poruszały się wśród kępek szałwii i
ostrokrzewu. Jedna z kóz na chwilę przestała jeść, by podnieść
głowę i popatrzeć na Courtney niepokojąco inteligentnym
wzrokiem, po czym powróciła do skubania, najwyraźniej nie
wzruszona jej losem.
Courtney przywykła do obojętnego spojrzenia. Tak
właśnie spojrzeli na nią rodzice, gdy oznajmiła im, że latem
zamierza podjąć pracę na Krecie. Właściwie odkąd sięgała
pamięcią, wszyscy okazywali jej obojętność. Dorastała w
świadomości, że nie należy do osób robiących wrażenie, w
przeciwieństwie do swojej siostry. Miała włosy o bliżej
nieokreślonym odcieniu brązu i rozmarzone szaroniebieskie
oczy. Właściwie już się pogodziła z tym, że nie jest zbyt mądra,
praktyczna ani nawet atrakcyjna. Niczym się nie wyróżniała.
- Wiem, nie wyglądam najlepiej - usprawiedliwiała się,
spoglądając na kozę. - Mam ciężki dzień.
Od szóstej rano była w podróży i właściwie przez cały
czas prześladował ją pech. Rodzice nawet nie chcieli się z nią
pożegnać, zamówiona taksówka nie przyjechała, samolot miał
opóźnienie, a kiedy wreszcie wylądowała w Iraklionie,
wskazano jej rozklekotany samochód i kazano jechać przez
kolejne cztery godziny po okropnych drogach w odwrotnym
kierunku niż ten, w którym zamierzała się udać. A teraz jeszcze
ta przeklęta opona!
Po tym wszystkim nic dziwnego, że wyglądam okro-
pnie, pomyślała, z niesmakiem przyglądając się bluzie i
szortom, które faktycznie były zmięte. Siedząc w kli-
matyzowanym samolocie, cieszyła się, że włożyła bluzę, ale w
samochodzie było okropnie gorąco. Pot ściekał jej
po plecach i czuła, że ma czerwoną twarz i pozlepiane
kosmyki włosów na czole.
Gdyby chociaż miała coś pod spodem, mogłaby po
prostu zdjąć bluzę, ale nigdy nie nosiła stanika, a przecież
nie może się pokazać topless w nowej pracy! Chociaż...
może się przebrać w coś lżejszego, bo dookoła nikogo nie
ma... prócz kóz, oczywiście.
Na samym wierzchu walizki leżał kolorowy podkoszu-
lek. Wyjęła go teraz. Koza najwyraźniej nie zwracała na
nią uwagi. Courtney po prostu była typem dziewczyny,
której nikt nie zauważał!
Lekki wietrzyk, który na chwilę owiał jej gołą skórę,
przyjęła jak prawdziwe błogosławieństwo. Stała z bluzą
przyciśniętą do piersi, spoglądając na dolinę, z plecami
wystawionymi do słońca. Poczuła się bosko, z niechęcią
myślała o ubraniu się. Wreszcie jednak włożyła podkoszu-
lek. Był lekki i wygodny, pomyślała więc, że teraz łatwiej
jej będzie zmienić oponę.
W zdecydowanie lepszym humorze wyjęła koło zapa-
sowe z bagażnika. Przecież po to przyjechała na Kretę:
żeby udowodnić, że da sobie radę sama. Rodzice byli
przekonani, że wróci najdalej za tydzień, ale ona im po-
każe, że wcale nie jest taka bezradna, za jaką ją wszyscy
uważają! Zmiana koła to właśnie jej pierwsze wyzwanie.
Pełna entuzjazmu odbiła koło o ziemię, chcąc je wy-
próbować. Niestety, było bez powietrza, tak samo jak to
przebite. Wpatrywała się to w jedno, to w drugie koło,
czując jednocześnie, że pewność siebie ulatuje z niej bły-
skawicznie. Była w sytuacji bez wyjścia. Łzy zmęczenia i
rozpaczy napłynęły jej do oczu i, zrezygnowana, nie mo-
gąc wymyślić żadnego sensownego rozwiązania problemu,
kopnęła koło.
- Cholerny samochód!
- Kopanie go nie naprawi - usłyszała za sobą pogardliwy
głos.
Odwróciła się błyskawicznie. Wśród kolczastych krzewów u
podnóża wyrastającego ponad drogę stoku stał jakiś
mężczyzna. Miał przewieszoną przez ramię strzelbę i nóż
wetknięty za pas. W czarnej koszuli i spodniach z
nogawkami wsuniętymi w długie buty był ucieleśnieniem
wszystkich historii, jakich się naczytała o rozsławionych
kreteńskich wojownikach, znanych zarówno z heroizmu, jak też
z okrucieństwa i namiętności. Brakowało tylko sariki, czarnej
chusty tradycyjnie noszonej przez mężczyzn na Krecie.
- Skąd... kim pan jest? - wymamrotała, cofając się
o krok, gdy on lekko wyskoczył na drogę.
Miał ogorzałą twarz o surowych rysach, z orlim nosem i
zaciętymi ustami. Serce Courtney zaczęło bić niespokojnie.
Przerażał ją widok tego groźnego mężczyzny.
- Nazywam się Lefteris Markakis - przedstawił się.
Oczywiście nazwisko nic Courtney nie mówiło, ale
wypowiedział je z taką arogancją, że przez chwilę zastanawiała
się, czy nie powinna go rozpoznać jako kogoś niezwykle
ważnego.
- Do czego potrzebna panu ta strzelba? - spytała za
niepokojona. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że on mó-
wi nienagannie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym ob-
cym akcentem. Powinno ją to uspokoić, ale gdy mierzył
ją lekceważąco wzrokiem, bynajmniej nie czuła spokoju.
- I skąd pan tak dobrze zna angielski? - dodała, zbyt
spięta, by zdać sobie sprawę, jak nieistotne jest to pytanie.
- Prowadzę interesy, w których angielski jest niezbędny
- odparł z pogardliwą obojętnością, która pasowała do
aroganckiego wyrazu twarzy. - A co do strzelby... Właśnie
jestem na polowaniu. Jak widać, bezowocnym - dorzucił z
błyskiem kpiny w ciemnych oczach. - Nie ma powodu do
strachu, despinis. Wprawdzie nie przepadam za
angielskimi dziewczynami, ale nie mam zwyczaju do nich
strzelać.
- Skąd pan wie, że jestem Angielką? - zdziwiła się,
zrażona pogardliwym rozbawieniem w jego oczach.
Lefteris skinął głową w stronę kozy, skubiącej dolne
gałęzie drzewa.
- Słyszałem, jak rozmawia pani z tym zwierzakiem -
powiedział tonem świadczącym, że wprost nie może uwie-
rzyć, iż ktoś może być aż tak niedorzeczny.
Courtney zarumieniła się i rzuciła oskarżycielskie spoj-
rzenie na kozę, jakby to ona była winna, że złapano ją na
idiotycznym zachowaniu, i nagle uświadomiła sobie, że
skoro słyszał, jak rozmawiała z kozą, to przecież musiał
ją również widzieć, gdy zdejmowała bluzę!
- Nie powinien się pan tak skradać!
- Nie ma powodu do zmartwienia - zapewnił z kpiącym
uśmiechem. - Nie obchodzi mnie pani ciało, chociaż muszę
przyznać, że jest powabne. Nie miałem wątpliwości, że jest
pani Angielką, zanim się pani odezwała. Tylko Angielka
może obnażać się i tak obnosić ze swoim ciałem, nie bacząc
na to, że akurat może ktoś przejeżdżać!
- Wcale się nie obnosiłam! - zaprotestowała z furią,
skręcając się w środku na myśl o jego taksującym wzroku. Jak
on śmie tak do niej mówić! - Po prostu zmieniałam ubranie, bo
było mi za gorąco. Trudno to uznać za robienie z siebie
widowiska!
- Dla mnie tak właśnie to wyglądało. Schodziłem ze
wzgórza, gdy zauważyłem, jak się pani rozbiera, i przez chwilę
kuszony byłem widokiem gołych pleców. Zrobiła to pani
perfekcyjnie, sądziłem więc, że doskonale pani wie, że tu
jestem - powiedział z nie skrywaną pogardą.
- Wcale pana nie widziałam! - powiedziała z naciskiem,
purpurowa z zakłopotania. - Byłam przekonana, że jestem
sama. Na pewno nie zdjęłabym niczego, gdybym wiedziała, że
ktoś mnie obserwuje.
Ten wybuch nie zrobił na nim żadnego wrażenia.
- To dlaczego stała pani tak długo, zanim włożyła
skąpą bluzkę? - Na chwilę zatrzymał wzrok na jej podko-
szulku, po czym bez większego zainteresowania powiódł
oczami po smukłych nogach. - Właściwie powinna pani
w ogóle darować sobie tę koszulkę, bo przecież i tak nie
wiele zasłania. A może właśnie dlatego ją pani włożyła?
Czując, jak jej ciało płonie pod wpływem jego spojrzenia,
Courtney chwyciła bluzę i ściskała ją kurczowo, zasłaniając
piersi.
- Było mi gorąco! - usprawiedliwiała się uparcie głosem
drżącym ze złości i poniżenia. - Chyba nie sądzi pan, że miałam
jakiś inny powód do przebierania się.
- Och, mogła pani pomyśleć, że łatwiej jej będzie uzyskać
pomoc - zasugerował zjadliwie. - Który mężczyzna przejedzie
obojętnie obok dziewczyny rozebranej niemal do naga i
błagającej o naprawę samochodu? Angielskie
dziewczyny lubią się ubierać nieprzyzwoicie i oferować
swoje ciała, gdy uznają, że im się to opłaci. Na pani
nieszczęście nie ma tu innych mężczyzn, a ja jestem ostat-
nią osobą, która da się skusić tak oczywistym atrakcjom,
więc może sobie pani oszczędzić kłopotu.
Courtney zaskoczona była wrogością i pogardą, jaką
jej okazywał od początku, ale teraz naprawdę przebrał
miarę. Za kogo on się ma?
- A ja mogę pana zapewnić, że guzik mnie obchodzi,
co pan sądzi! Wcale mi niepotrzebny mężczyzna do wy-
miany koła, tak samo jak wykład na temat moich ubrań,
wygłaszany przez wywyższającego się aroganta! Sama
dam sobie radę!
Twarz miała bladą ze zmęczenia, chociaż hardo uniosła
podbródek, ale Lefteris był wciąż niewzruszony. Przenosił
wzrok z jej miękkich włosów, w dzikim nieładzie wymy-
kających się z warkocza, na zmiętą bluzę przyciśniętą do
piersi i wreszcie na smukłe nogi w zakurzonych sanda-
łach.
- Nie wygląda pani na taką zdolną - zauważył cierpko.
- Ale z pewnością ta postawa bezradnej niewinności to
tylko maska?
Courtney wprawdzie nawykła do słuchania, że nie jest
zdolna, ale dotychczas nikt nie podejrzewał, że jest na tyle
sprytna, by robić to celowo!
- I tak zamierzałam sama zmienić koło - powiedziała
z naciskiem. - Jaki sens miałoby bezczynne stanie na dro-
dze w nadziei, że ktoś nadjedzie i mi pomoże, zwłaszcza
zważywszy na brak uprzejmości ludzi w tych stronach,
czego pan jest dobitnym przykładem!
- Skoro chce mnie pani przekonać o swojej zaradności,
chętnie popatrzę, jak pani zmienia kolo! - Lefteris spojrzał na
nią surowo.
- Nie mogę - przyznała zrezygnowana.
- Tak właśnie myślałem! Oczywiście oczekuje pani, że się
nad nią zlituję i zaoferuję pomoc?
- Proszę bardzo, może pan spróbować, jeśli rzeczywiście
potrafi pan zrobić użytek z dwóch przebitych opon!
- To znaczy, że nie ma pani zapasowego koła?!
- Mam, ale z zapasowego też ucieka powietrze. -Courtney
wskazała na leżące na ziemi koło.
Lefteris położył strzelbę na dachu samochodu i pochylił się,
żeby obejrzeć oponę.
- Na tym daleko pani nie dojedzie - zauważył, prostu-
jąc się. - Jak można wybierać się mało uczęszczanymi
drogami bez koła zapasowego! - dodał surowym tonem.
- Dlaczego nie sprawdziła pani tego przed wyjazdem?
Spojrzała na niego z urazą, zdziwiona, że nie oskarża jej o
to, że przebiła oponę celowo, by zwabić jakiegoś naiwnego
mężczyznę do pomocy!
- Przyjechałam do Iraklionu prosto z lotniska - uspra-
wiedliwiła się.
Lefteris swoim zachowaniem przypominał jej siostrę,
Ginny. Takim jak oni nic nie wymykało się z ręki. Przeciwnie,
wszystko mieli pod kontrolą. Nie do pomyślenia było, aby
przyłapano Ginny na rozbieraniu się. Przede wszystkim
przewidziałaby wszystko i włożyła lżejsze i praktyczne
ubrania, a nawet gdyby zdejmowała bluzkę, z pewnością nikt
by tego nie zauważył. No i na pewno by sprawdziła, czy ma
koło zapasowe.
- Przypuszczałam, że sprawdzą samochód, zanim wy-
dadzą mi kluczyki.
- Przypuszczenia bywają niebezpieczne. Zwłaszcza na
Krecie.
- Wobec tego ciekawe, dlaczego pan snuje tyle przy-
puszczeń na mój temat.
Oparłszy się o samochód, wytarła twarz rękawem blu-
zy. Dokuczał jej upał, zmęczenie. Miała już dość uwag
Lefterisa. Pragnęła, aby zostawił ją w spokoju, by mogła
się wypłakać w samotności.
- Dlatego, że dostałem po nosie od Angielek - wyznał,
zdejmując strzelbę z dachu samochodu. - Dokąd się pani
wybiera?
- Do Agios Giorgios - odparła ponuro. Miała ochotę
powiedzieć mu, by pilnował swojego nosa, ale powstrzy-
mała się. - Wie pan, gdzie to jest?
- Oczywiście.
- Czy można tam dojść pieszo?
- Skądże znowu! - Lefteris przyglądał się badawczo
jej szczupłej sylwetce. - W każdym razie pani na pewno
nie dojdzie. To jest po drugiej stronie wzgórza, na samym
końcu następnej doliny. A sądząc po wyglądzie, nie doj-
dzie pani dalej niż do następnego zakrętu - dodał bez
ogródek.
Miał rację. Zupełnie opadła z sił, jej oczy pociemniały,
gdy przerażona spojrzała na dolinę w miejscu, gdzie
droga wiła się serpentyną, całkowicie opustoszała.
Mogłaby tu stać całą noc, gdyby się uparta i chciała
czekać, aż ktoś ją podwiezie.
- Nie mam wyjścia, muszę iść pieszo - powiedziała,
z trudem prostując się. - Przecież nie mogę sterczeć tu bez
końca.
- Zaparkowałem swój samochód tam, na ścieżce. -Lefteris
odwrócił głowę w stronę wzgórza, zakładając strzelbę na
ramię. - Cóż, musi pani jechać ze mną.
- Wolę iść pieszo - odparta. - Nie zniosłabym myśli, że
zwabiłam pana, aby mnie pan podwiózł!
- Nie ma powodu do obaw, ja nie mam co do pani żadnych
złudzeń - wyznał szczerze. - Absolutnie nie jestem podatny na
pani urok, mimo bardzo zachęcającego striptizu!
- To dlaczego proponuje mi pan podwiezienie?
- W innej sytuacji z pewnością nie składałbym takiej
propozycji, ale nie mam wyboru, nie mogę zostawić tu pani
na całą noc, chociaż jest pani Angielką. Poza tym mógłby
nadjechać jakiś inny łatwowierny głupiec, który podwiózłby
panią, a nikomu nie życzę znajomości z Angielką. Ja
przynajmniej nie będę pani podrywał.
- Świetnie! - rzuciła, pobladła ze złości. - Dzięki za
propozycję podwiezienia, ale wolę iść całą noc!
Wepchnęła bluzę do walizki i ruszyła, nie oglądając się za
siebie.
Walizka była bardzo ciężka, a wzgórze strome, ale Courtney
zawzięła się. Wolała nie patrzeć, co robi Lefteris. Był okrutnym
arogantem! Jak śmiał mówić do niej w taki sposób! Złość
dodała jej energii, ale po przejściu jakichś stu metrów zaczęła
zwalniać. Wreszcie postawiła walizkę na ziemi, by chwilę
odpocząć.
Po obu stronach drogi skalistą glebę porastała drzewiasta,
gdzieniegdzie ciernista roślinność, wśród której prze-
świtywały kępki żółtej szałwii. Pszczoły bzyczały w zio-
łach, od czasu do czasu dobiegało też beczenie kóz, które
zeszły w dół zbocza, ale poza tymi odgłosami wokół pa-
nowała cisza.
Courtney zerknęła przez ramię na samochód, który zo-
stawiła na poboczu, ale Lefterisa już tam nie było. Widocz-
nie postanowił zostawić ją samą z jej problemami. Cóż,
sama tego chciała! Na myśl, że znów mogliby się spotkać,
ogarnęła ją wściekłość.
Czy nie powinien nalegać, żeby skorzystała z jego po-
mocy? Widział, jaka jest zmęczona, i zdawał sobie spra-
wę, że ona nie może liczyć na to, że ktokolwiek zatrzyma
się na tym pustkowiu i podwiezie ją. Spojrzała na wzgórze
z rozpaczą. Czy kiedykolwiek zdoła dojść do Villa Ami-
na? Pragnęła tylko, żeby ten dzień jak najprędzej się skoń-
czył. Wyobrażała sobie, że wreszcie dociera do willi, bie-
rze prysznic i kładzie się na wygodnym łóżku. Niech tylko
tam dotrze, a wszystko będzie dobrze, wmawiała sobie.
Podniosła walizkę z ziemi i ruszyła znów pod górę.
Sapiąc i dysząc z wysiłku, zatrzymywała się jeszcze
dwukrotnie, zanim usłyszała nadjeżdżający samochód.
Obejrzała się uradowana, że wreszcie jej los się odmienił.
Elegancki wóz pokonał zakręt i sunął w jej stronę. Radość
szybko zamieniła się w rezygnację, gdy zobaczyła, kto
siedzi za kierownicą.
- Proszę wsiadać - odezwał się Lefteris, po czym wy-
siadł, wziął jej walizkę i wrzucił ją do bagażnika, obok jej
koła zapasowego. - Duma na nic się nie zda, gdy się
ściemni, a pani wciąż będzie wędrowała.
Nawet nie zapytał, czy ona chce skorzystać z propozy-
cji podwiezienia. Najwyraźniej uznał, że powinna rzucić mu
się na szyję z wdzięczności! Jednak bez sensu było wlec się
godzinami, jeżeli on może ją podwieźć w kilka minut. Villa
Athina kusiła wygodnym łóżkiem, ponadto dokuczał jej głód,
przecież nie miała nic w ustach od nędznego posiłku w
samolocie. Chyba ktoś z firmy „Poznaj Kretę" zostawił dla
niej coś do jedzenia w willi...
- To jak? Jedzie pani czy nie?
Rzucając mu niechętne spojrzenie, Courtney sztywno
wsiadła do samochodu. Nie znała się na pojazdach, ale ten był
szczególnie wygodny i bardzo drogi. Kątem oka zerknęła na
Lefterisa, gdy siadał obok niej. Zastanawiała się, kim on jest z
zawodu. Niewątpliwie piastował bardzo intratne stanowisko,
ale na pewno nie płacono mu za urok osobisty i dobre
maniery.
Uruchomił silnik. Sunęli pod górę bez przeszkód, z ła-
twością pokonując kolejne zakręty.
- Nazywam się Courtney Shelbourne - zagaiła, gdy jechali
dłuższą chwilę, a Lefteris nawet nie próbował przerwać
pełnego napięcia milczenia.
- Jakież to angielskie - rzucił kpiarskim tonem. - Zapewne
jest pani tak samo angielska, jak się pani nazywa: Courtney
Shelbourne.
- To chyba zależy od tego, co się ma na myśli, mówiąc o
angielskim charakterze... - zaczęła ostrożnie, ale Lefteris
roześmiał się gorzko.
- Wiem z własnego doświadczenia, że Angielki to
zdradzieckie, rozwiązłe, niemoralne cwaniary, które bez
skrupułów wykorzystują wszystkich do spełnienia swoich
zachcianek.
- Wcale taka nie jestem! - zaoponowała, zaskoczona
goryczą w jego głosie.
- Czyżby? To niby jaka pani jest?
Courtney bezradnie wzruszyła ramionami. Wiedziała,
co odpowiedzieliby jej rodzice: nieśmiała, głupia, nieod-
powiedzialna.
- Nie wyróżniam się niczym szczególnym. Jestem...
zwyczajna.
Czuła jego obecność obok siebie. Miał silną osobo-
wość, jego z pewnością nie można by uznać za „zwyczaj-
nego". Twarz wyrażała nieugięty charakter. Z gęstymi,
czarnymi włosami i orlim nosem wyglądał dziko, a zacięte
usta jeszcze bardziej podkreślały dumę. Courtney od-
wróciła wzrok. Samo przyglądanie się Lefterisowi powo-
dowało skurcz w żołądku. Chociaż... może to tylko głód,
łudziła się.
- Naprawdę sądzi pani, że zwyczajna dziewczyna mo-
głaby rozebrać się publicznie? Greczynka z pewnością by
tego nie zrobiła, ale widocznie wy w Anglii kierujecie się
innymi zasadami.
Courtney westchnęła z rozpaczą. Że też musiała zdjąć
tę cholerną bluzę! Wolałaby raczej usychać z gorąca, niż
teraz wysłuchiwać tych kąśliwych uwag!
- Za to wy z pewnością macie inne zasady witania
obcych w swoim kraju - ucięła. - Mam nadzieję, że nie
wszyscy w Agios Giorgios są tak nieprzyjaźni jak pan?
- Dla pani to chyba bez różnicy, prawda? Przyjechała
tu pani na tak krótko, że nie ma to większego znaczenia,
czy ludzie są tu uprzejmi, czy nie. Po kilku godzinach
dołączy pani do innych turystów, włóczących się po ba-
rach, klubach nocnych i innych atrakcjach, jakie wydają się
niezbędne dla dopełnienia udanych wakacji. Jestem
przekonany, że nie zabawi tu pani dłużej niż dzień, a potem
zawróci i uda się nad morze.
- Nie jestem na wakacjach - powiedziała lodowatym
tonem. - Przyjechałam do Agios Giorgios do pracy. Za
mierzam tu spędzić całe lato, będę przygotowywać posiłki
na przyjęcia w willi.
Choć raz miała satysfakcję, że udało jej się go zaskoczyć.
- Przyjęcia w willi? W Agios Giorgios? Ta miejscowość
położona jest z boku, z dala od trasy turystycznej!
- Reklamowana jest jako miejsce z dala od zgiełku. -
Courtney spojrzała na nagie wzgórza i przyszło jej na myśl,
że pewnie to właściwe miejsce. - Chodzi o to, aby w pobliżu
nie było innych turystów. Naszymi gośćmi będą ludzie lubiący
spacerować, malować obrazy, szukać dziko rosnących kwiatów
bez martwienia się o zakupy czy gotowanie w tak ustronnym
miejscu. I to wszystko ja właśnie mam zapewnić. - Miała
nadzieję, że mówi w miarę pewnym głosem, bo w gruncie
rzeczy obawiała się nowej pracy. Wprawdzie potrafiła gotować,
była to zresztą jedyna rzecz, jaką umiała robić, ale sama myśl o
odgrywaniu roli wesołej hostessy napawała ją lękiem. Na
proszonych kolacjach u rodziców zawsze miała związany język
lub jąkała się.
- Trudno w to uwierzyć - skomentował uszczypliwie.
Zerknął na nią, a potem na dzikie wzgórza i potrząsnął głową. -
Nie wydaje mi się, żeby Agios Giorgios było tym, o co pani
chodziło, gdy podejmowała pani decyzję o spędzeniu lata na
Krecie.
Courtney zamyśliła się, wspominając przerażenie, ja-
kiego doznała, gdy przedstawiciel firmy „Poznaj Kretę" w
Iraklionie wręczał jej kluczyki do samochodu.
- Pojedzie pani do Villa Athina w Agios Giorgios - po-
wiedział, pokazując na mapie miejsce na końcu długiej,
krętej drogi w Białych Górach.
- Ależ to jest zachodnia część Krety! - protestowała. -
Podczas rozmowy wstępnej obiecano mi, że zostanę
wysłana do jakiejś willi niedaleko Knossos! Agios Gior-
gios jest na drugim końcu wyspy!
- Przykro mi. - Grek wzruszył ramionami. - Nic na to nie
poradzę. Kazano mi wyprawić panią tutaj. Właścicielem
wilii jest wspólnik firmy „Poznaj Kretę", więc jeśli spotka
pani Nikosa Papadakisa, niech pani będzie miła dla niego. -
Wsunął papiery z powrotem do szuflady i rzucił mapę w jej
stronę. - Właściwie Agios Giorgios nie jest zaznaczone na
mapie, ale jadąc prosto, z łatwością znajdzie pani tę
posiadłość. - Uśmiechnął się ponuro. - Leży na końcu tej
drogi.
I jednocześnie z dala od zabytkowych miejsc, które
Courtney pragnęła zwiedzić.
- Sądziłam, że pojadę do willi we wschodniej części
Krety - zwróciła się do Lefterisa.
- To byłoby rozsądniejsze - zgodził się. - W Agios
Giorgios nie ma żadnych atrakcji dla takich dziewczyn jak
pani. - Znów lekceważąco powiódł oczami po jej podko-
szulku i szortach. - Tam przynajmniej pani ubranie byłoby
bardziej na miejscu. W Agios Giorgios wolimy kobiety
ubrane nieco skromniej.
Courtney zarumieniła się i złożyła ręce w obronnym
geście. Miała nadzieję, że pozostali mieszkańcy Agios
Giorgios nie są tak nietolerancyjni jak Lefteris Markakis.
Ginny zawsze zarzucała jej, że ubiera się staroświecko,
niemodnie i monotonnie. Spojrzała na siebie, zastanawiając się,
co Lefteris ma jej do zarzucenia. Podkoszulek nie miał
rękawów, to prawda, ale trudno go uznać za nieprzyzwoity, a
szorty uszyte były z delikatnej cienkiej bawełny i sięgały
niemal do kolan. Co prawda teraz, gdy siedziała, odsłaniały
trochę ud, pociągnęła je więc ukradkiem.
Wreszcie dotarli na miejsce. Courtney wolała nie zastanawiać
się, ile czasu zajęłaby jej piesza wędrówka z ciężką walizką.
Chyba jednak lepiej było znosić kąśliwe uwagi Lefterisa.
Droga nie prowadziła prosto pod górę, jak przypuszczała, lecz
schodziła do zielonej doliny wciśniętej pomiędzy Białe Góry.
Na jej odległym końcu widać było okolony drzewami wąwóz
wchodzący do koryta rzeki. Rzeka rozdzielała dwie wioski, z
których jedna przysiadła wysoko pośród sosen, a druga
przylegała do słonecznego stoku, górując nad gajami oliwnymi
i winnicami. Zza rzeki wyłaniał się posępny stok górski.
- Jesteśmy w Agios Giorgios - obwieścił Lefteris
z nieoczekiwaną nutą ciepła w głosie.
Courtney przyjrzała mu się badawczo, bo nagle przyszło jej
na myśl, że może za surową fasadą kryje się ktoś
sympatyczniejszy. Szybko jednak przekonał ją, jak bardzo się
myli.
- Nie słyszałem, by ktokolwiek w Agios Giorgios wy
najął dom na lato - powiedział z namysłem. - Czy na
pewno przyjechała pani we właściwe miejsce?
- Oczywiście! - odparła oburzona. Zaczęła szperać
w torebce w poszukiwaniu informacji, które otrzymała od
przedstawiciela biura. - Mam przy sobie mapę. Widzi
pan? Tu jest napisane: „Villa Athina, Agios... - Urwała
nagle, krzycząc z przerażenia, bo Lefteris gwałtownie na
cisnął na hamulec i samochód stanął z piskiem opon. - Co
się stało? - wykrztusiła, gdy opadła z powrotem na sie-
dzenie.
Nie odpowiedział, tylko wyrwał papiery z jej ręki, wpa-
trując się w nie z niedowierzaniem, po czym zmiął je,
krzycząc coś wściekle po grecku. Courtney cieszyła się,
że tego nie rozumie.
- Czy to jakiś żart?!
- Ż-żart? - wyjąkała. - Ależ skąd! Dlaczego miałby to
być żart?
- Jeśli to jednak jakiś kawał, to z pewnością nie jest
zabawny - skomentował ponuro. Rozpostarł na kierownicy
papiery, które przed chwilą zwinął w kulkę, i wpatrywał
się w nie nachmurzony. - „Poznaj Kretę" - przeczytał
nagłówek złowieszczo zimnym tonem. - Kim oni są?
- To firma, dla której pracuję - wyjaśniła niepewnie,
kompletnie wytrącona z równowagi jego dziwną reakcją. -
O co chodzi?
- Villa Athina położona jest w samym środku mojej
posiadłości! - warknął.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Ale to nie może być pański dom. On należy do...
- Nikosa Papadakisa - dokończył za nią. - Tak, to jego
własność.
- Nic nie rozumiem - powiedziała bezradnie. - Nie
powiedział panu, że zamierza wynająć dom?
Odwrócił się i spojrzał na nią z nie skrywaną pogardą.
- Jak pani zapewne wiadomo, Nikos Papadakis ma wiele
powodów, by mi o tym nie powiedzieć.
- Zupełnie nie wiem, o czym pan mówi!
- Czyżby? Przecież wie pani, że Nikos jest właścicielem
domu, i trudno uwierzyć, że przepuściłby okazję pochwalenia
się, jaki mi wyciął numer. Z całą pewnością wiedział, że gdy
tylko się dowiem, że dziewczyna z Anglii przekroczyła mój
próg - nie wspominając o nie kończących się przyjęciach
turystów codziennie przechodzących obok mojego tarasu -
powstrzymam całą tę paradę. Zresztą, już zamierzam to
zrobić.
- Powstrzyma pan...? - powtórzyła Courtney, kompletnie
zbita z tropu. - Co pan ma na myśli?
- Ani pani, ani nikt inny nie spędzi lata w mojej posiadłości.
- Ale przed chwilą sam pan przyznał, że dom nie należy do
pana. - protestowała. - Trzeba go było nie sprzedawać, skoro
nie chce pan, aby ktokolwiek z niego korzystał.
- Wcale go nie sprzedałem. To sprawka pewnej Angielki,
kolejnego angielskiego niewiniątka o sercu ze stali, wspólniczki
Nikosa, która na nikogo nie zważała, byle tylko spełnić swoje
zachcianki. - Lefteris rzucił dokument na jej kolana i uruchomił
silnik. - Nie dopuszczę, żeby to się stało ponownie. Żadna
Angielka nie będzie mi tu paradowała przez całe lato.
- Na pana miejscu wcale bym się tak tym nie przejmo-
wała - ucięła Courtney. - Jest pan ostatnim mężczyzną,
przed którym chciałabym paradować! Co do innych
względów, cóż, obawiam się, że musi się pan po prostu
przyzwyczaić do mojej obecności. Nie przestraszy mnie
pan. Willa zarezerwowana jest do października i zostanę
tu. dopóki nie wyjadą ostatni goście.
- Zapewniam, że długo tu pani nie pozostanie - po-
wiedział złowieszczo, wchodząc w ostry zakręt.
ROZDZIAŁ DRUGI
Courtney patrzyła przez okno, gdy mknęli w dół wzgórza
wśród gajów oliwnych. Drzewa były czarne i sękate, liście
mieniły się na wietrze srebrnobiałym połyskiem, a trawa w
dole usłana była kobiercem dzikich kwiatów. Niestety, złość
nie pozwalała jej docenić piękna tej scenerii.
Lefteris był nieprawdopodobnym arogantem! Czy na-
prawdę spodziewał się, że ona zrezygnuje z pracy tylko
dlatego, że on nie życzy sobie, by przechodziła przez jego
ogród? A wszystko przez to, że jest Angielką! Widocznie
rzeczywiście miał bardzo przykre doświadczenia z jakąś
dziewczyną z Anglii, ale dlaczego odgrywa się na niej?! -
myślała urażona. Musiała się zdobyć na nie lada odwagę, by
przylecieć do pracy na Kretę, ale powinna przewidzieć, że nie
wszystko ułoży się po jej myśli. Cieszyła się, że spędzi lato w
cichej willi ze słonecznym tarasem i sympatycznymi,
gościnnymi sąsiadami, tymczasem tamte wyobrażenia szybko
pierzchły. Wystarczyło, by spojrzała na ponuraka siedzącego
obok.
Lefteris Markakis najwyraźniej nie zamierzał jej okazać
pogody ducha ani gościnności. Courtney westchnęła. Pech nie
opuścił jej i tym razem: wylądowała w samym środku jakiejś
wendety!
Spodziewała się, że Lefteris wyrzuci ją z samochodu,
gdy tylko dojadą do Agios Giorgios, tymczasem przejechał
przez całe miasteczko i zatrzymał się przed zagraconym
warsztatem. Na drodze stało kilka zdemontowanych
motocykli. Mechanik o kręconych włosach i regularnych
rysach twarzy majstrował przy silniku zdezelowanej fur-
gonetki.
- Ja wyjaśnię, w czym rzecz - szorstko powiedział
Lefteris, wysiadając z samochodu. - Niech pani tu za
czeka.
Wyjął z bagażnika koło zapasowe. Mechanik wycierając
ręce w zatłuszczoną szmatę ruszył w jego stronę i zaczęli
ożywioną rozmowę.
Courtney postanowiła zignorować jego polecenie i wy-
siadła z samochodu, chcąc dowieść, że potrafi sama zała-
twiać swoje sprawy. Wyjęła z torby podręczny słowniczek,
by poszukać greckiego odpowiednika słów „przebita
opona", gdy nagle uświadomiła sobie, że narazi się tylko
na śmieszność. Lefteris mógł wszystko wyjaśnić z łatwo-
ścią, w sposób bardziej zrozumiały niż ona, nawet gdyby
mówiła o samochodzie po angielsku. Stanęła więc bezrad-
nie, usiłując ukryć zakłopotanie, co jednak niezbyt się
udało.
- Niech pani da mechanikowi kluczyki - nakazał Lef-
teris. - Założy obie opony i jutro dostarczy pani samo-
chód.
- Niby gdzie go przyprowadzi? - spytała, ciesząc się, że
tak łatwo udało się rozwiązać ten problem, ale równo-
cześnie urażona, że całkowicie wziął sprawę w swoje ręce.
- Do Villa Athina, to chyba jasne. - Spojrzał na nią,
jakby postradała zmysły. - Przecież jeszcze przed chwilą
tam właśnie chciała pani zamieszkać.
- Owszem, ale z pańskiej reakcji wywnioskowałam,
że zarygluje pan przede mną drzwi!
Lefteris westchnął poirytowany.
- Z pewnością nie dopuszczę do tego, żeby wynajmowano
ten dom gościom, ale nie mogę pani wyrzucić na ulicę, skoro
nie ma pani dokąd pójść.
- To bardzo wspaniałomyślne z pana strony.
- Dom należy do Nikosa Papadakisa, więc może w nim
pani zostać do czasu, gdy przyjedzie i powie, że trzeba go
opuścić! Jestem pewien, że stanie się to bardzo szybko.
Tymczasem niechże pani da te kluczyki.
- Jest pan bardzo pomocny jak na kogoś, kto chce się
mnie jak najszybciej pozbyć - powiedziała z goryczą.
- Im szybciej naprawią samochód, tym szybciej pani stąd
wyjedzie - oświadczył. - Zaoferuję nawet dalszą pomoc:
zawiozę panią prosto do willi. Mechanik widział nas razem,
więc nie mogę pani tak zostawić...
- Rozumiem, że podwozi mnie pan tylko dla uratowania
własnej reputacji?
- Powinna się pani z tego cieszyć - rzekł, przekręcając
kluczyki w stacyjce. - Wprawdzie z ciężką walizą będzie to
dość długa wyprawa, ale jeśli taka pani wola, proszę bardzo,
niech pani wysiada.
Courtney spojrzała na niego z niechęcią. Jeśli będzie
stroiła fochy, z pewnością bez wahania wyrzuci ją z sa-
mochodu.
- Wolę jednak wykorzystać pańską życzliwość - za
kpiła.
- Niczego innego nie mógłbym się spodziewać.
Zatrzymał nagle samochód na widok pochylonej staruszki,
ubranej na czarno, z głową opatuloną w chustę. Szła za
stadem owiec, ale słysząc samochód odwróciła się i rozpo-
znając Lefterisa uśmiechnęła się szeroko.
Czarne oczy w ogorzałej, pooranej zmarszczkami twa-
rzy przyglądały się Courtney z zainteresowaniem. Mówiła
potoczyście, co i rusz zanosząc się śmiechem. Unosiła
sękate ręce, to znów składała je na wysokości serca tak
dramatycznym gestem, że zaintrygowana Courtney żało-
wała, iż nie rozumie, o czym rozmawiają.
Lefteris uprzejmie słuchał paplaniny staruszki i w pewnej
chwili nieoczekiwanie uśmiechnął się. Courtney miała
urażenie, że jej zmysły doznają wstrząsu. Nie przygoto-
wana na uśmiech i serdeczność malujące się na zwykle
surowej twarzy, poczuła ucisk w gardle. Przecież to tylko
uśmiech, zganiła siebie w duchu. Sądziła, że nawet
uśmiech Lefterisa jest zimny i bezwzględny, tymczasem
zaskoczył ją. Z jego rozpogodzonej twarzy biło dziwne
ciepło. Nie widziała jego oczu, bo zwrócone były w stronę
staruszki. Nagle przyszło jej na myśl, jak by to było, gdyby
to do niej tak się uśmiechał...
Nie masz szans, upominała siebie. Przecież nie ukrywał,
co sądzi o dziewczynach z Anglii. Uśmiech był ostatnią
rzeczą, jakiej mogła od niego oczekiwać. Tłumiąc
westchnienie, patrzyła przez okno na owce, które zeszły
z drogi w drzewa oliwne i brodziły w kwiatach. Zastana-
wiała się, co zraziło go tak do Angielek. Przecież musiał
być jakiś powód jego uprzedzeń...
- Courtney?
Odwróciła głowę w stronę Lefterisa, który dziwnie się jej
przyglądał.
- To jest Dymitra - powiedział z oporem i nie miała
wątpliwości, że ta prezentacja nie była jego pomysłem.
Dymitra uśmiechnęła się serdecznie i skinęła głową.
- Jassas - powiedziała Courtney niepewnie.
Było to jedno z niewielu słów, których zdążyła się nauczyć,
ale najwyraźniej odniosło skutek. Dymitra sprawiała wrażenie
uradowanej jej pozdrowieniem.
- Jassas! - rozpromieniła się.
Poklepała Lefterisa po ramieniu i powiedziała mu coś,
po czym odsunęła się od okna, machając na pożegnanie.
- Co ona powiedziała? - spytała Courtney ostrożnie,
gdy Lefteris ruszył.
Przez chwilę nie odzywał się.
- Uważa, że jesteś śliczną dziewczyną - mruknął wreszcie, ni
stąd, ni zowąd przechodząc z nią na ty.
- Ja? Śliczna? - zdziwiła się.
- Nie udawaj takiej skromnej! - szydził. - Zapewne od
dawna ćwiczyłaś ten obojętny wyraz twarzy. Zaraz powiesz, że
jeszcze nikt nie powiedział ci, że jesteś ładna...
Naprawdę od nikogo nie słyszała takiej pochwały. Nikt nie
zwracał na nią uwagi, w przeciwieństwie do jej siostry. Ginny
była śliczną blondynką o gładkiej skórze, regularnych rysach
i wspaniałych zielonych oczach. Kto, mając je dwie do
wyboru, spojrzałby na mysie włosy i rozmarzone oczy?
- Niektórym mogą się podobać twoje wielkie oczy -
powiedział Lefteris, jakby odgadując jej myśli.
- Tobie na pewno się nie podobają.
Zerknął na nią, potem przeniósł wzrok na drogę.
- Przekonałem się, że najładniejsze twarze kryją naj-
twardsze serca - wyznał z goryczą.
Ujechali z półtora kilometra, po czym skręcił z asfaltu na
wyboistą drogę prowadzącą przez gaje oliwne i znów pod
górę. Samochód powoli pokonywał wertepy, aż zatrzymali
się przy wysokim murze z kamienia. Lefteris otworzył
ciężką bramę i gestem zaprosił Courtney do środka.
Miała wrażenie, że wkracza do swoistej oazy. Długie
kamienne schody wśród krzewów hibiskusa i oleandra
prowadziły na duży taras ocieniony winoroślą. Trudno
było dostrzec dom za tymi krzewami i drzewami owoco-
wymi ciągnącymi się w dół od tarasu. Courtney zwróciła
uwagę na pomarańcze, cytryny, figi i migdały, owoce gra-
natu i morwę. Bujna roślinność stwarzała cichą, spokojną
atmosferę, kontrastującą z wyrastającym z tyłu urwistym
zboczem.
- Jak tu ślicznie! - powiedziała z radosnym uśmie-
chem, zupełnie zapominając o wrogim nastawianiu Lefte-
risa.
Przez chwilę przyglądał się jej badawczo, ale jego twarz
znów przybrała hardy wyraz.
- Nie sądzę, aby mogło się tu spodobać komuś takiemu
jak ty - skomentował, spoglądając na dom. - Tu, na od-
ludziu, jest nudno. Wokoło panuje cisza, brak kolorowych
świateł, blichtru dużych miast - dodał, boleśnie wykrzy-
wiając twarz.
- Ależ tu jest pięknie, naprawdę! - krzyknęła zachwy-
cona, dziwiąc się, że ktokolwiek może pogardzać tak do-
skonałą scenerią. - Ja na pewno pokocham to miejsce.
- Nie byłbym tego taki pewien - zgasił jej zapał. - To
jest mój dom. Athina jest tam.
Wskazał na stary budynek z kamienia za szpalerem drzew
owocowych. W przeciwieństwie do wspaniałego domu
Lefterisa tamten wyglądał na opuszczony i zaniedbany.
Sprawiał wrażenie przeczące temu, czego oczekiwała,
marząc o małej, pogodnie nastrajającej willi.
Lefteris z wyraźnym zadowoleniem przyjął widoczne na
jej twarzy rozczarowanie. Postanowiła nie dać się złamać,
choćby po to, by nie sprawić mu satysfakcji.
- Cóż, jakoś to będzie. Szybko się zadomowię - po
wiedziała, łudząc się, że jej głos brzmi w miarę przekonu-
jąco.
Wzięła walizkę, a gdy ruszyła ścieżką wśród drzew,
Lefteris krzyknął za nią:
- Courtney!
- Słucham?
- Na twoim miejscu nawet bym się nie rozpakowywał.
Villa Athina cuchnęła wilgocią i stęchlizną, jakby nikt nie
otwierał tam okien od wielu lat, a nikłe światło chaotycznie
rozlokowanych żarówek jeszcze bardziej podkreślało ponury
nastrój. Courtney oglądała dom z narastającym niepokojem.
Nierówną kamienną podłogę pokrywała tak gruba warstwa
kurzu, że pozostawiała na niej ślady, przechodząc z jednego
pomieszczenia do drugiego.
Wniosła walizkę do pokoiku nad salonem. Stała w nim
ciężka drewniana szafa, którą czuć było stęchlizną, ale
Courtney na złość Lefterisowi powiesiła w niej swoje
ubrania i posłała łóżko, choć prześcieradło również pach-
niało wilgocią. Humor poprawił jej się dopiero wtedy, gdy
wzięła prysznic.
Czując narastający głód, weszła do kuchni. Przeszukała
lodówkę, wszystkie szuflady i kredens, nikt jednak nie
pomyślał o naszykowaniu czegokolwiek na jej przyjazd.
Przeciwnie, wszystko wskazywało, że w ogóle nikt jej tu nie
oczekiwał.
Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Była zmę-
czona, ale wiedziała, że głód nie pozwoli jej zasnąć. Za
ciemno było na czytanie, za zimno na bezczynne siedzenie.
Wstała więc i wyszła na taras, próbując zapomnieć o
pustym żołądku, ale na świeżym powietrzu odczuła głód
jeszcze bardziej. Światła z domu Lefterisa pobłyskiwały
ciepłem, a smakowite zapachy unoszące się z tamtejszej
kuchni nęciły nieznośnie. Szczęśliwy Lefteris, pomyślała z
zazdrością, ma zapewne wspaniałą kucharkę, która właśnie
przygotowuje mu smaczną kolację.
Czy zdobędzie się na odwagę, by pójść i poprosić go o
coś do jedzenia?
Z chwilą gdy pomysł wpadł jej do głowy, nie mogła już
pozbyć się tej myśli. Wmawiała sobie, że powinna raczej
głodować, niż poprosić o cokolwiek Lefterisa, ale
żołądek domagał się jedzenia. Przecież chyba nie odmówi,
jeśli go poprosi o kronikę chleba i odrobinę kawy?
Wahała się wciąż, ale coraz trudniej było się oprzeć
zapachowi kotletów jagnięcych. Powziąwszy nagle decyzję,
wbiegła do pokoju, by się przebrać. Pamiętając o ką-
śliwych uwagach Leftensa na temat jej niestosownego
ubrania, włożyła luźną zieloną spódniczkę z delikatnej
tkaniny, sięgającą niemal do kostek, i skromną białą bluzkę.
Na wierzch narzuciła kolorowy sweterek, po czym
wyszczotkowała włosy, które teraz opadały lśniącymi fałami
na ramiona. Ginny zapewne lamentowałaby na widok tak
niemodnego ubrania, ale teraz przynajmniej Lefteris nie
może jej zarzucić, że jest nieskromna.
Wyprostowała się i ruszyła przez sad w stronę domu
Leftensa. Zatrzymała się u stóp schodów prowadzących na
taras, czując znów niepokój, ale głód dodał jej odwagi.
Trudno, najwyżej Lefteris odmówi i nie poczęstuje jej ni-
czym.
Odchrząknęła i zapukała do drzwi. Otworzył sam Lefteris.
Miał na sobie pięknie skrojone spodnie i jasną koszulę,
które nadały mu wygląd układnego, bywałego w świecie
eleganta, nie ujmując w niczym jego surowej męskości. Nie
przygotowana na taką zmianę, Courtney nie mogła oderwać
od niego wzroku. Gapiła się, zapominając nawet o głodzie.
Na ułamek sekundy w oczach Lefterisa pojawiło się
zaskoczenie i coś nieokreślonego, ale szybko powrócił
właściwy mu ton wrogości.
- Noo, noo - zaczaj przeciągle. - Czemuż to zawdzię-
czam ten zaszczyt? Pozwolisz, że sam odgadnę?
- Pomyślałam... Jeśli nie sprawi ci to kłopotu... Czy nie
mógłbyś mi dać czegoś do jedzenia? - wyjąkała wreszcie,
szczerze żałując, że przyszła. - Nic ze sobą nie przy-
wiozłam, a w tamtym domu niczego nie ma.
- Nie jestem zaskoczony. Przecież od lat nikt tam nie
zaglądał - stwierdził, marszcząc brwi, po czym gestem
zaprosił ją do środka. - Wejdź. Przyszłaś w samą porę, bo
właśnie siadałem do kolacji.
- Nie chcę ci przeszkadzać... - zawahała się. - Napra-
wdę wystarczy mi kromka chleba...
- Chyba nie ubrałaś się tak starannie tylko dla kromki
chleba?
- Nie chcę, żebyś sobie myślał, że udaję głód, by cię
uwodzić - odcięła się.
Nie miała już wątpliwości, że chwilowa uprzejmość
Lefterisa była tylko grą.
- Zapewniam cię, że w tym ubraniu miałabyś daleko
większe szanse - powiedział, taksując ją chłodnym wzro-
kiem.
W Courtney zawrzało. Nie będzie dłużej tolerować tego
gbura!
- Postąpiłam niemądrze, przychodząc tutaj. Pomyśla-
łam, że zdobędziesz się choć na odrobinę gościnności i po-
zwolisz mi coś zjeść, ale najwyraźniej myliłam się! - Od-
wróciła się, chcąc wybiec, ale Lefteris żelaznym uściskiem
chwycił jej rękę.
Przez chwilę oboje patrzyli na palce, zaciśnięte wokół
jej ręki, wreszcie powoli uwolnił ją.
- Razem zjemy kolację - powiedział, mrużąc oczy,
jakby wyraz jej twarzy sprawił mu ból. - Katina nakryje
stół dla dwóch osób.
Miała ochotę powiedzieć mu, co może zrobić ze swoją
kolacją, ale myśl o dobrym posiłku kazała jej się po-
wstrzymać. Dochodzące z kuchni zapachy zapowiadały
ciepłą, smakowitą strawę, jaki więc sens miałoby głodze-
nie się w imię urażonej dumy? Przecież może z nim zjeść,
chociaż go nie lubi.
Za jadalnię służył przestronny pokój przedzielony ogrom-
nym kamiennym sklepieniem łukowym, z sufitem z belek i
podłogą wyłożoną zimnymi płytami. Pokryte fakturowym
tynkiem ściany pomalowane były na biało, co współgrało z
długimi, luksusowymi kanapami i wieloma poduszkami w
pastelowych barwach.
Courtney postanowiła udawać, że oczywiste i nieocze-
kiwane bogactwo nie robi na niej wrażenia. Przeciwnie,
siedząc na jednej z kanap, usiłowała dopatrzyć się czegoś,
co by się jej nie podobało. Niskie tureckie stoliki do kawy,
zabytkowe skrzynie i masywne naczynia z gliny kontra-
stowały z nowoczesnymi obrazami i kilkoma pięknymi
lampami, a całość sprawiała wrażenie szykownej elegancji.
Nie podobało się Courtney tylko jedno: mężczyzna, który
wręczał jej właśnie maleńki kieliszek z bezbarwnym
płynem przypominającym wodę, ale pachnącym jak alko-
hol. Kiedy ostrożnie pociągnęła łyk, paliło ją w gardle, aż
zakasłała.
- To rakija - wyjaśnił Lefteris, obserwując ją z namy-
słem. - Ona cię rozgrzeje, chociaż sądząc po płonących
oczach, nie jest ci to potrzebne. Powiedz mi, dlaczego
w końcu postanowiłaś zostać.
- Jestem głodna - odparła szczerze.
Dostrzegła błysk rozbawienia w jego oczach. Właści-
wie nawet się nie uśmiechnął, ale zrobił zabawny grymas,
a w jego policzku utworzył się dołek i na chwilę Courtney
straciła oddech. Dla dodania sobie animuszu pociągnęła
kolejny łyk.
- Dobrze przynajmniej, że jesteś szczera - przyznał i
nagle jego twarz wyraźnie spoważniała. - Albo takie
stwarzasz pozory. Wyglądasz bardzo skromnie i tak...
schludnie w tych zwiewnych szatach. Czy to możliwe,
żebyś naprawdę była taka uczciwa i niewinna?
- Oczywiście - wypaliła bez ogródek, poirytowana
drżeniem własnych zmysłów za każdym razem, gdy Lef-
teris na nią spojrzał. - Mówiłam ci już, że jestem zwyczajną
dziewczyną. Przyjechałam tu, żeby gotować, ponieważ chcę
spędzić lato na Krecie. Czy może być coś bardziej
niewinnego?
- Gdybyś naprawdę była taka niewinna, za jaką się
uważasz, nie miałabyś nic wspólnego z Nikosem Papada-
kisem - zauważył.
Courtney zaryzykowała kolejny łyk rakii. Trunek rze-
czywiście rozgrzał ją i sprawił, że poczuła przypływ od-
wagi.
- O ile zrozumiałam, jedyną rzeczą, jaką masz mu do
zarzucenia, jest wynajęcie domu na lato. Trudno się w tym
dopatrywać winy - dziwiła się.
- Widziałaś, jak blisko są położone nasze domy. Nie ma
innej drogi - żeby się przedostać do Villa Athina, każdy
musi przejść obok mojego tarasu, a nie mogę dopuścić, by
przez całe lato naruszano moją prywatność. Szczególnie nie
zniósłbym tutaj hord turystów z Anglii.
- Nie rozumiem, dlaczego sprzedałeś willę, skoro nie
chcesz, żeby ktokolwiek mieszkał w pobliżu?
- Wcale jej nie sprzedałem. Dałem ją mojemu bratu. -
Nagle spojrzał na nią zimnym, nieugiętym wzrokiem. -To
jego żona sprzedała dom Nikosowi, zanim wróciła do
Anglii. Należała do tego typu dziewczyn, które zawsze
wpędzają wszystkich w kłopoty. Ostrzegałem Christosa,
żeby nie żenił się z Angielką, miałem wszelkie powody,
żeby jej nie ufać, ale on nie chciał słuchać.
Z jego twarzy biła dziwna zawziętość i Courtney po-
czuła ulgę, gdy weszła Katina, która obwieściła, że kolacja
jest gotowa, i skinęła, by weszli do jadalni. Courtney
usiadła na końcu długiego stołu obok Lefterisa.
Zerknęła na niego onieśmielona, zastanawiając się, dla-
czego żyje samotnie, pławiąc się w ewidentnym zbytku.
Chyba dobiega już czterdziestki i wszystko wskazuje, że
powiodło mu się, jest bogaty. To dość dziwne, że nie ma
żony. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, nic mu nie można
zarzucić. Przeciwnie, przyznała z niechęcią, był niebez-
piecznie atrakcyjny z tą ciemną, zaciętą twarzą i władczą
postawą.
Co miał na myśli, mówiąc, że ma powody, by nie ufać
Angielkom? Wmawiała sobie, że jest jej wszystko jedno,
jeśli nawet traktuje ją tak, jak każdą inną dziewczynę z
Anglii. Cóż, Lefteris jest głupio uprzedzony i nierozsądny,
ale przecież to nie jej problem. W każdym razie kolacja
warta była poświęcenia, uznała, zajadając ryż z rodzynka-
mi otulony liśćmi winorośli i polany pysznym jogurtem.
- Jak ci się podoba Villa Athina? - spytał ze złośliwą
satysfakcją, przyglądając się, jak pochłania jedzenie. -
Chyba niezupełnie spełniła twoje oczekiwania?
- Da się w niej mieszkać, wystarczy ją tylko posprzątać
- zapewniła, hardo unosząc podbródek.
Nie miała zamiaru się przyznać, jak przygnębiające
wrażenie zrobiła na niej willa.
- Na twoim miejscu nie zawracałbym sobie głowy
sprzątaniem - poradził, nalewając jej wina do kieliszka. -
Mówiłem całkiem poważnie: nie pozwolę, by Nikos pa-
noszył się na moim terenie. Pomijając wszystkie inne
względy, nie jest to odpowiednie miejsce na takie przed-
sięwzięcie. Ty i inni niczego nie podejrzewający angielscy
turyści, których Nikos naciągnął na dużą kasę, możecie
mieć znacznie lepsze wakacje na wschodzie. Przecież sama
mówiłaś, że chciałaś pojechać na wschód Krety. Wokół Agios
Nikolaos toczy się prawdziwe nocne życie...
- Nie interesuje mnie nocne życie. Jedynym powodem, dla
którego chciałam właśnie tam wyjechać, jest bliskość
zabytków kultury minojskiej.
- Kultury minojskiej? - Lefteris uniósł brwi, kompletnie
zaskoczony.
- Chcę studiować archeologię - wyznała.
Wpatrywał się w nią ze zdziwieniem i wyraźnym bły-
skiem zainteresowania/Jej włosy lśniły, odbijając światło, a
oczy miały intensywną szaroniebieską barwę.
- Nie wyglądasz na dziewczynę, która siedzi z nosem w
książkach.
- Bo nie siedzę - przyznała. - Zawsze chciałam zgłębiać
kulturę minojską, a zwłaszcza gdy przeczytałam legendy o
Tezeuszu, Minotaurze i labiryncie w Knossos. -Wysunęła
twarz do przodu, nie zdając sobie sprawy, ile uroku dodał
jej entuzjazm. - W tym właśnie celu przyjechałam na Kretę.
Zamierzałam podjąć studia i specjalizować się w tym
temacie, ale na razie nie spełniam wymogów. Nigdy nie
miałam szczęścia do egzaminów, ale tym razem, jeśli tylko
uzyskam odpowiednią wiedzę podczas
pobytu na Krecie, po powrocie odważę się przynajmniej
odbyć rozmowę kwalifikacyjną,
- Tym bardziej uważam, że powinnaś się udać na
wschód Krety - zauważył. Patrzył na nią i nagle uświado-
miła sobie, że Lefteris wyraźnie skrywa jakieś głębsze
uczucia pod pozorem obojętności. - Tam właśnie znajdują
się najwspanialsze zabytki minojskie.
- Wiem o tym - przyznała i z jej twarzy zniknął błysk
entuzjazmu. - Kiedy przyjmowałam tę pracę, zapewniano
mnie, że zostanę wysłana niedaleko Knossos. Planowa-
łam, że zrobię zakupy i przygotuję wszystko rano, a po
południu miałabym czas na zwiedzanie. Liczyłam, że uda
mi się nawiązać kontakty i po zakończeniu pracy dołączy-
łabym do jakiegoś zespołu zajmującego się wykopaliska-
mi. Tymczasem przysłali mnie tutaj. Wprawdzie tu jest
pięknie, ale Białe Góry nie obfitują w zabytki kultury
minojskiej!
- Wobec tego zasłużyłem na twoją wdzięczność - za-
uważył.
- Wdzięczność? Niby za co?
- Jeśli goście nie przyjadą, będziesz mogła wyjechać i
badać ślady Minosa, ile dusza zapragnie.
- Nie stać mnie na to - powiedziała, obracając kieliszek
w dłoni. - Ta praca to dla mnie jedyna szansa. Oszczędza-
łam, by tu przyjechać, ale nie udało mi się zaoszczędzić
wystarczającej sumy, więc bardzo się ucieszyłam, gdy nada-
rzyła się okazja podjęcia pracy w „Poznaj Kretę". Wszystko
wydawało się absolutnie doskonałe. - Rzeczywiście, kiedy
przeczytała w gazecie ogłoszenie, potraktowała je jak
odpowiedź na swoje modlitwy. - Dali mi bilet i co dwa
tygodnie będą wypłacali pensję. W takim miejscu jak
Agios Giorgios przynajmniej nie będę miała tylu pokus
wydawania pieniędzy, mam więc nadzieję, że zdołam za-
oszczędzić, by zostać jeszcze jakiś czas po zakończeniu
sezonu. Obiecali mi powrotny bilet otwarty do Londynu.
- Ale dopóki nie spełnią obietnic, nie masz pieniędzy
i nie masz biletu na powrót do domu?
Courtney zarumieniła się. Mówił jak jej ojciec, kiedy był
zły i wprost nie mógł uwierzyć, że można być tak
naiwnym.
- Mam trochę pieniędzy.
- Starczy ci na bilet do domu?
- Nie będzie mi potrzebny - odcięła się, pociągając łyk
wina. Nie mogła powiedzieć Lefterisowi, że wystarczy jej
najwyżej na utrzymanie do przyjazdu pierwszej grupy tu-
rystów. Ale w firmie zapewniono ją, że przedstawiciel,
który przywiezie turystów, zapłaci jej za pierwsze dwa
tygodnie pracy. - A kiedy wreszcie zacznę zarabiać, starczy
mi na wszystko.
Na drugie danie Kalina zaserwowała kotlety jagnięce w
łagodnym sosie z karczochów. Courtney skoncentrowała się
na jedzeniu, starając się odrzucić wszelkie myśli o firmie
„Poznaj Kretę". W gruncie rzeczy niewiele o niej wiedziała.
Rozpaczliwie pragnęła wyjechać na Kretę, więc podjęła
decyzję bez zastanawiania się, w obawie, że straci zimną
krew i ustąpi rodzicom, którzy odradzali jej ten wyjazd.
Lefteris również milczał, widocznie musiał przemyśleć
pewne kwestie, ale kiedy Katina przyniosła dwie filiżanki
kawy, odsunął krzesło i wstał.
- Wypijmy kawę na tarasie, żeby Katina mogła tu po
sprzątać.
Courtney uśmiechnęła się do Katiny.
- Efharisto - powiedziała z dumą, że udało jej się za
pamiętać kilka słów po grecku. - Dziękuję, kolacja była
pyszna! - Poklepała się po brzuchu na znak uznania, a ura-
dowana Katina odwzajemniła uśmiech.
Odwracając się znów do Lefterisa, Courtney zauważyła,
że obserwuje ją uważnie z dziwnym, dość zagadkowym
wyrazem twarzy. Wzruszając ramionami, podążyła za nim
na taras.
Courtney przywiązywała dużą wagę do jedzenia, nic
więc dziwnego, że po wspanialej kolacji poprawił jej się
humor i wzrosła pewność siebie. Nie żałowała już, że
przyszła. Dla takiego posiłku warto było zignorować wro-
gość Lefterisa. Teraz pozostało tylko kurtuazyjne wypicie
kawy i opuści ten dom, by nie pojawić się w nim do końca
lata. Kiedy Lefteris przekona się, że jest skromna i nie
narzuca się, po prostu zaakceptuje sytuację.
Na zewnątrz panował chłód, noc była cicha, rozświet-
lona srebrzystym światłem księżyca. Courtney usiadła na
rzeźbionej ławie i nasłuchiwała pohukiwania sowy. Zale-
dwie minutę wcześniej była przekonana o zyskaniu pew-
ności siebie, a jednak znów czuła rosnące napięcie.
Lefteris rozparł się obok niej na ławie, z maleńką fili-
żanką kawy w ręku. Patrząc na niego, Courtney poczuła
pulsowanie ręki w miejscu, gdzie niedawno ją trzymał.
Usiłowała skoncentrować się na kawie, ale jej oczy wę-
drowały wciąż ku jego profilowi. To dziwne, ale choć znali
się tak krótko, ta twarz wydała jej się bliska.
Cóż ona o nim wie? Tyle tylko, że wprawia ją w zakło-
potanie. Niełatwo zrozumieć twardego człowieka gór, który
wyłonił się znienacka na stoku, a teraz przeistoczył w
bogatego biznesmena. Było w nim coś ostrego, jakaś dzika
duma i arogancka pewność siebie, która tak ją raziła, ale gdy
przypomniała sobie jego uśmiech, albo ledwo skrywane
rozbawienie, które raz czy dwa razy dostrzegła w jego
oczach, nie mięła wątpliwości, że pragnie go poznać bliżej.
Nagle odwrócił głowę i przyłapał ją na gorącym uczynku.
Courtney była pewna, że zauważył, iż go obserwuje. Na
szczęście w ciemności nie mógł dostrzec jej rumieńców.
- Jesteś taka zamyślona - powiedział, gdy pospiesznie
odwróciła głowę.
- Myślałam właśnie o tobie - powiedziała szczerze,
przestraszona własnymi słowami. - Czym się zajmujesz?
- Chciałaś raczej zapytać, ile jestem wart? - skomen-
tował ostro. - Jestem pewien, że wypytałaś o wszystko,
zanim tu przyjechałaś. A może zainteresowanie pojawiło się
dopiero teraz, gdy zobaczyłaś mój dom?
- Po prostu to, co widzę, niezupełnie zgadza się z moimi
oczekiwaniami - przyznała.
- Jestem biznesmenem, skoro już musisz wiedzieć. Po-
siadam firmę, prawdę mówiąc, kilka firm.
- Co to za firmy? - drążyła, podejrzewając, że Lefteris
celowo mówi obcesowym tonem, by nie śmiała pytać o
szczegóły.
- Głównie finansowe, ale mam też udziały w przedsię-
biorstwach łączności, nieruchomości i agencji podróży... no
i oczywiście żeglugi.
Courtney udała, że nie robi to na niej wrażenia. Tylko
magnat mógł mówić o tym tak swobodnie i bezceremo-
nialnie.
- Czyżbyś już żałowała, że nie starałaś się być dla
mnie milsza? - szydził, błędnie odczytując wyraz jej
twarzy. - Zaczęłaś bardzo obiecująco dziś wieczorem,
gdy stanęłaś, niezwykle pociągająca, w drzwiach mojego
domu. Od razu pomyślałem, że wiesz, kim jestem,
chociaż zaszkodziłaś samej sobie, nie mogąc powstrzymać
złości, prawda? Musisz się zdobyć na daleko idącą uprzej-
mość, jeśli chcesz się znaleźć bliżej mojej książeczki cze-
kowej !
- Nie obchodzisz mnie i mam w nosie twoje pieniądze -
powiedziała, pobladła ze złości. Ostrożnie postawiła na'
ławie filiżankę i wstała. - Jestem wdzięczna za kolację,
ale nie widzę powodu, by tracić więcej czasu i silić się na
uprzejmość wobec kogoś, kto jest tak nieprzyjemny i cho-
robliwie uprzedzony! Nawet jeśli poznałeś jakąś niesym-
patyczną Angielkę, czy nawet kilka takich Angielek, to
wcale nie znaczy, że wszystkie takie jesteśmy!
- Czyżby? - Podniósł się również i stali teraz niebez-
piecznie blisko. - Nie powiesz mi chyba, że będziesz upar-
cie próbowała zmienić moje poglądy na temat dziewczyn
z twojego kraju?
- Uważam po prostu, że to niegodziwe źle osądzać
mnie i tym samym wszystkich gości, którzy przyjadą do
Villa Athina tylko dlatego, że rozczarował cię ktoś, kto
akurat pochodzi z tego samego kraju - wyrzuciła z siebie,
wsuwając niesforny kosmyk włosów za ucho, co świad-
czyło o ogromnym zdenerwowaniu.
- Wolę opierać swoje opinie na własnych doświadcze-
niach - odparł. - Jak dotąd nie udało mi się dostrzec sym-
patycznej dziewczyny, za jaką chcesz uchodzić. W jaki
sposób udowodnisz mi, że taka właśnie jesteś?
- Może kiedy będę tu przez całe lato, sam się przekonasz
- powiedziała odważnie.
Bliskość Lefterisa wywołała poruszenie w jej sercu. W
obawie, by nie usłyszał, jak mocno bije, cofnęła się o
krok, ale wtedy chwycił jej nadgarstki tak mocno jak
przedtem i przyciągnął ją do siebie.
- Może nie trzeba na to aż tyle czasu - rzekł, unosząc
jej twarz ku swojej.
Spojrzała mu w oczy, ale miał nieodgadniony wyraz
twarzy. Nagle poczuła jego usta na swoich wargach.
ROZDZIAŁ TRZECI
Courtney rozchyliła usta i poddała się obezwładniającej
pieszczocie. Jak mogła kiedykolwiek pomyśleć o jego
ustach, że są zawzięte? Takie ciepłe i natarczywe...
Nie była w stanie bronić się, przywarła więc do niego.
Każdy jego dotyk wprawiał ją w ekstazę. Chciała się od-
sunąć, ale zdradzieckie pożądanie obezwładniło ją i po-
pchnęło głębiej w jego ramiona.
Lefteris podniósł głowę ze zduszonym okrzykiem i
przez chwilę przypatrywali się sobie, ciężko oddychając.
- Dobry początek, Courtney - odezwał się wreszcie.
- Ale jeden pocałunek nie załatwi sprawy, nie wystarczy,
by przekonać mnie, że różnisz się od innych!
Oszołomiona, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, pa-
trzyła na niego szeroko otwartymi oczami, aż nagle wró-
ciła jej świadomość. Pocałował ją, żeby udowodnić swoje
przeklęte racje, a ona przytuliła się do niego jak idiotka!
Właściwie niemal nie znała tego człowieka, a to, co o nim
wiedziała, nie zasługiwało na aprobatę. Jak mogła po-
zwolić mu pocałować się w taki sposób? Jak mogła od-
wzajemniać pocałunki?
Cofnęła się o krok, przyciskając ręce do rozpalonych
policzków.
- P-pójdę już - wyjąkała.
- Faktycznie, lepiej zrobisz, jak sobie pójdziesz.
Nagle uświadomiła sobie, że Lefteris uznał całą sytuację
za zabawną. Słyszała kpinę w jego głosie, widziała
charakterystyczne skrzywienie ust, którego tak nie znosiła.
Bawił się jej kosztem, śmieszyło go to, że jej krucha pew-
ność siebie zniknęła, gdy tylko musnął jej usta, i bez
oporów stopniała w jego ramionach, poddając się poca-
łunkom.
Poczuła narastającą nienawiść do Lefterisa. Już chciała
wyjaśnić, że nigdy w życiu nie całowałaby się z nim, ale
nawet nie zdążyła zastanowić się, co się dzieje... Jednak
nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Zrobiła chwiejny
krok do tyłu, po czym odwróciła się i pospiesznie zbiegła
po schodach, a potem pędem puściła się przez sad do Villa
Athina.
Wyciągnęła ostatni materac na taras i powiesiła go
obok pozostałych, żeby się wywietrzył. W słoneczny
dzień pokoje wydawały się jeszcze bardziej zaniedbane i
brudne, ale przynajmniej perspektywa sprzątania oddaliła
jej myśli od Lefterisa. Miała wrażenie, że spali się ze
wstydu i upokorzenia za każdym razem, gdy przypominała
sobie jego pocałunki. Dlaczego to zrobił? Żeby udo-
wodnić, w jak znikomym stopniu działa na niego Angielka,
czy po prostu po to, by upokorzyć ją tak dalece, żeby
szybko wyjechała? Jeśli tak, to grubo się mylił. Nic nie
mogło bardziej zmobilizować jej do pozostania. Zostanie
choćby po to, żeby mu udowodnić, jak mało on ją
obchodzi!
Otwierając na oścież wszystkie okiennice, zdecydowała,
że zrobi wszystko, aby zamienić Villa Athina w miejsce,
do którego Anglicy będą ściągać rok po roku, na złość
Lefterisowi. Znalazła miotłę i powymiatała kurz w poko-
jach i na tarasie, a potem zmagała się z materacami. Były
strasznie ciężkie od wilgoci. Jej twarz poczerwieniała ze
zmęczenia, gdy je wyniosła. Wyprostowała się, by otrzeć
pot z czoła i zaczerpnąć trochę tchu, a przy okazji podzi-
wiać widok roztaczający się z tarasu.
Niebo miało głęboką barwę błękitnego hiacyntu, a
wszystko wokoło tonęło w słońcu. Po prawej stronie
Białe Góry połyskiwały w tym świetle, a wśród drzew
pomarańczowych powiewał lekki wietrzyk, niosąc ich
słodki, lekko mdły zapach.
Lefteris nie pokazywał się. Courtney była zła na siebie,
bo za każdym razem, gdy wynosiła materac na taras,
nie mogła się powstrzymać, by nie zerknąć w stronę jego
domu.
Już miała się odwrócić, gdy zauważyła kogoś wśród
drzew. Serce podskoczyło jej z radości, ale to nie był on,
lecz ktoś obcy, równie ciemnowłosy i z taką samą oliwko-
wą cerą. Ubrany był w nieskazitelnie czystą koszulę z
krótkimi rękawami i jasne spodnie. Nawet okulary pa-
sowały do ubrań.
Szedł wśród drzew, a potem ruszył po schodach do
Villa Athina.
- Zapewne to ty jesteś Courtney - odezwał się z miłym
uśmiechem, podając jej rękę. - Witam. Nazywam się Ni-
kos Papadakis.
Courtney wytarła ręce o dżinsy i odwzajemniła uścisk
dłoni, próbując ukryć zdziwienie. Cóż takiego mogło wy-
wołać nienawiść Lefterisa do człowieka o tak miłej po-
wierzchowności? To kolejny dowód na brak rozsądku Lef-
terisa, pomyślała z goryczą, uśmiechając się pogodnie do
Nikosa, a jednocześnie marząc, by Lefteris pojawił się
w tej właśnie chwili i przekonał, jaka potrafi być urocza
dla kogoś, kto na to zasługuje.
- Przepraszam za nieodpowiedni strój, ale nie spodzie-
wałam się jeszcze gości - usprawiedliwiła się, gestem ręki
wskazując na znoszone dżinsy.
- Widzę, że już ciężko pani pracuje - powiedział z
uznaniem. - Niestety, dom nie został przygotowany na
przyjęcie wczasowiczów, dlatego prosiliśmy, żeby pani
przyjechała trochę wcześniej.
- Mam jeszcze dziesięć dni do przyjazdu pierwszej
grupy. Zdążę wszystko przygotować.
- Wspaniale. Nasza firma miała szczęście, zatrudniając
panią.
Nikos został z nią około dziesięciu minut. Miała ochotę
zapytać go, dlaczego Lefteris jest tak bardzo przeciwny
wynajmowaniu domu, ale ponieważ sam nic na ten temat
nie wspomniał, pomyślała, że może cała ta sprawa była
wytworem wyobraźni Lefterisa.
Odprowadzając go do bramy, za którą zaparkował czer-
wonego mercedesa, myślała o swojej sytuacji finansowej.
Gdyby chciała kupić wszystkie potrzebne środki czyszczące,
to w krótkim czasie zostanie bez grosza. Zastanawiała się
więc, czy wypada poprosić o zaliczkę. Myślała gorącz-
kowo, jak sformułować prośbę, gdy zza rogu wyłonił się
samochód Lefterisa.
Było to ich pierwsze spotkanie od czasu, gdy ją poca-
łował. Rozpaczliwie pragnęła zachowywać się swobodnie,
ale wyprowadzało ją z równowagi niechlujne ubranie, po-
targane włosy i absurdalne poczucie winy spowodowane
tym, że stoi obok Nikosa.
W przeciwieństwie do niej Lefteris zachował zimną
krew. Twarz wydawała się rzeźbiona w granicie, a oczy
patrzyły zimno i nieugięcie, gdy przenosił wzrok z Court-
ney na Nikosa.
- Co sądzisz o moich planach? - zwrócił się Nikos do
Lefterisa. Mówił prowokacyjnym tonem, a co gorsza, ob-
jął Courtney swobodnym, intymnym gestem. - Piękny
stary dom w sercu kreteńskich gór, ze śliczną dziewczyną
z Anglii, która będzie prowadziła wyśmienitą kuchnię do
mową. Turyści będą ściągali tłumnie, zobaczysz. Nie mam
wątpliwości, że mój pomysł wypali, zwłaszcza z tak uro-
czą hostessą jak Courtney.
Twarz Lefterisa wyrażała tak głęboką pogardę, że
Courtney, wbrew wcześniejszym zamysłom, przytuliła się
do Nikosa i uśmiechnęła. Niech Lefteris zobaczy, jak mało
ją obchodzi, co on sobie o niej pomyśli!
- Każdy plan może ponieść fiasko. - Głos Lefterisa
był twardy i zimny jak skała. - Kto jak kto, ale ty powi-
nieneś o tym pamiętać.
- Jeśli moje plany zawodzą, to tylko przez ciebie - od-
parł Nikos głosem ochrypłym z wściekłości. - Ty pocią-
gasz za sznurki finansowe i wszyscy są na twoje zawoła-
nie. Ale tym razem nie zdołasz popsuć mi szyków! Villa
Athina należy do mnie i nikt, nawet ty, nie może się wtrą-
cać w to, co z nią zrobię.
- Nie licz na to. Namówiłeś Lindę, żeby ci sprzedała
dom, ale nie posiadasz ziemi wokół niego i nigdy nie
stanie się ona twoja własnością. A teraz wynoś się z mo-
jego terenu.
Nikos odwrócił się, ostentacyjnie ujmując rękę
Courtney.
- Najwyraźniej nie jestem tu mile widziany. Włożyłaś
już sporo pracy w przygotowanie domu, Courtney. Gdy
byś miała jakiekolwiek kłopoty - spojrzał znacząco na
Lefterisa - przyjedź do mnie. - Wyjął z kieszeni wizytów-
kę. - To mój adres. Przyjedź, gdy tylko będziesz miała
ochotę.
Czując na sobie spojrzenie Lefterisa, Courtney uśmiech-
nęła się promiennie do Nikosa.
- Bardzo chętnie - zapewniła z przesadną serdeczno-
ścią. - Świadomość, że mam tu choć jedną przyjazną du-
szę, bardzo wiele dla mnie znaczy, naprawdę. Postaram
się wkrótce zajrzeć do pana.
Wystarczyło jednak, by czerwony mercedes zniknął za
zakrętem, by cała jej buta ulotniła się. Udając brawurę,
której wcale nie czuła, podeszła do bramy z wysoko pod-
niesioną głową.
- Sądziłem, że nie znasz Nikosa... - powiedział Lef-
teris.
- Nie znałam. Ale teraz już go znam. - Mijając go,
zaryzykowała i spojrzała mu w oczy. Patrzył hardo, a jego
twarz wyrażała groźbę i zarazem dojmujący smutek. - Nie
rozumiem, dlaczego jesteś taki podejrzliwy wobec niego.
Przecież jest bardzo sympatyczny - dodała.
Lefteris roześmiał się gorzko.
- Bardzo sympatyczny - powtórzył. - Wierz mi, Ni-
kos Papadakis nie ma ani jednej sympatycznej cechy cha-
rakteru.
- Wolę opierać opinie na własnych doświadczeniach -
powtórzyła słowa, które powiedział dzień wcześniej.
- Szybko go polubiłaś - skomentował surowo. - Musi
mieć w sobie coś, co szczególnie podoba się Angielkom.
Może rozpoznajecie w nim pokrewną duszę i kamienne
serce pod piękną powłoką?
- On przynajmniej nie groził mi, że stracę pracę.
- Zapewniam cię, że z mojej strony nie są to czcze
groźby - powiedział i wszedł po schodach do swojego
domu.
Courtney wyrównała ostatni koc i cofnęła się do drzwi,
by stamtąd ogarnąć spojrzeniem cały. pokój. Ciężko pra-
cowała przez cały tydzień i wreszcie dom gotów był na
przyjęcie pierwszych gości. Pozamiatała podłogi i wypo-
lerowała meble. Pościel została wywietrzona, aż pachniała
od słońca. Taras zdobiły pelargonie, które otrzymała od
Dymitry.
Codziennie chodziła wyboistą ścieżką do Agios Gior-
gios i odwiedzała Dymitrę. Staruszka częstowała ją kawą
i słodkimi ciasteczkami, a potem siadała z westchnieniem
na łóżku, pocierała kolana i opowiadała Courtney o artre-
tyzmie albo pokazywała podniszczone zdjęcia wnuków.
Courtney znała zaledwie kilka zwrotów po grecku, a jed-
nak rozumiały się, a dzięki Dymitrze z każdym dniem
wzbogacała słownictwo i poprawiała wymowę. Kiedy
wychodziła, Dymitra zawsze jej coś dawała: jajka, śmie-
tanę lub sadzonki pelargonii, które Courtney przesadzała
do zardzewiałych puszek po oliwie.
Polubiła codzienne wyprawy do wioski. Był tam sklep
mięsny, piekarenka, w której stały kosze pełne ciepłych
jeszcze bochnów chleba, i ciemny, przypominający jaski-
nię sklep zapełniony workami z mąką, proszkiem do pra-
nia, margaryną i wielkimi puszkami sera feta.
Na środku wioski był kafenion, gdzie starcy siedzieli pod
ogromnym rozłożystym platanem i bez końca grali w tryk--
traka. Z początku Courtney przerażały ich surowe, stare
twarze, aż do dnia, w którym zdobyła się na odwagę i przy-
witała z nimi, na co zareagowali serdecznymi uśmiechami.
- Jassas! - odpowiedzieli, a Petros, balansujący wśród
nich z maleńką filiżanką na cynowej tacce, przerwał wycie-
ranie stolika i uniósł ściereczkę, by ją również powitać.
Czasami Courtney ze zdziwieniem uświadamiała sobie,
że zdążyła zapomnieć o swoich planach zbadania zabyt-
ków architektury minojskiej we wschodniej części Krety.
Wracała, nie spiesząc się, do willi. Przynosiła smakowicie
pachnący chleb, stąpała w sandałach po spękanej od słońca
ścieżce, słuchając brzęczących wśród maków trzmieli, tak
ciężkich, że kiedy siadały na płatkach, kwiaty pochylały
się pod ich ciężarem. W powietrzu unosił się zapach
stokrotek zmieszany z wonią jasnofioletowych dzikich
kwiatów geranium, kwitnących na kamienistej ziemi po-
między kępkami oregano, mlecza i ostu, a nad wszystkim
górowały jasnożółte główki wielkiego kopru.
W miarę jak mijały dni i nie kontaktował się z nią ani
Nikos, ani Lefteris, Courtney uspokajała się.
Raz tylko, gdy wyszła na taras, by na chwilę odetchnąć
po sprzątaniu, dostrzegła Lefterisa wśród drzew. Szedł
w stronę bramy, ubrany w garnitur i krawat, ale tylko na
mgnienie oka spojrzał w jej kierunku. Wróciła więc do
kuchni i zajęła się szorowaniem drewnianego stołu.
Innym razem zobaczyła grupę eleganckich mężczyzn
i wytwornych kobiet, sunących po schodach na taras do-
mu Lefterisa, a potem ich śmiech do późnej nocy roz-
brzmiewał ponad drzewami. Leżąc w łóżku, przewracała
się z boku na bok, przykrywała głowę poduszką, to znów
odrzucała ją, zła na siebie, że myśl o Lefterisie wciąż nie
daje jej spokoju. Zapewne teraz zabawia gości i negocjuje
multimilionowe transakcje z mężczyznami, obdarowując
piękne kobiety czarującym uśmiechem.
Wreszcie wszystko było gotowe. Courtney po raz ostat-
ni wygładziła koc i weszła do kuchni, by sprawdzić listę
zakupów, którą zostawiła na stole. Ułożyła menu w naj-
drobniejszych szczegółach, teraz pozostało jej tylko kupno
wszystkich składników. Niestety, w tym celu musiała się
wybrać na rynek w Chani.
Drżała na myśl o prowadzeniu samochodu. Mechanik
co prawda wymienił opony, ale gdy wybrała się na jazdę
próbną, samochód szarpał tak nieznośnie, że zawróciła do
domu i od tamtej pory w ogóle nie jeździła. Przez dłuższą
chwilę trzymała w ręku kluczyki, pełna wątpliwości.
Wreszcie chwyciła torbę i ruszyła do bramy.
U stóp schodów stał Lefteris. Sprawdzała właśnie listę,
zastanawiając się, czy czegoś nie zapomniała, więc nie
zauważyła go do chwili, gdy stanęli na wprost siebie. Na
sam jego widok poczuła ucisk w sercu. Zdążyła już zapo-
mnieć, jak bardzo na nią działa sama jego obecność.
- Nie zauważyłam cię - wyjaśniła ledwo słyszalnym
głosem, łudząc się, że Lefteris jej dziwną reakcję przypisze
zaskoczeniu.
- Zapewne wybierasz się na spotkanie z sympatycz-
nym przyjacielem Nikosem? - drwił, spoglądając na klu-
czyki, które trzymała w ręku.
- Jadę do Chani na zakupy - wyjaśniła, siląc się na
obojętny ton. Wolała, żeby Lefteris wiedział, że wszystko
idzie zgodnie z planem. - Pojutrze przyjeżdża pierwsza
grupa.
- Możesz sobie darować tę wyprawę. Nikt nie przy-
jedzie.
- Co ty wygadujesz?! - Courtney wpatrywała się w
niego z niedowierzaniem.
- Firma „Poznaj Kretę" zbankrutowała. Czyżby cię je-
szcze nie powiadomili?
- Nie wierzę. Na pewno by mnie poinformowali.
Wzruszył ramionami z nieznośną obojętnością.
- Przecież możesz sama zapytać Nikosa. Nietrudno
zauważyć, że skłonna jesteś uwierzyć we wszystko, co
mówi.
- Nie muszę go pytać! - wybuchnęła. - Ty kłamiesz!
Celowo chcesz mnie zmusić do wyjazdu, zanim przyjadą
wczasowicze, bo wtedy firma będzie musiała zawieźć ich
gdzie indziej! - krzyczała. - Nie myśl sobie, że napędziłeś
mi strachu. Nie dam się nabrać!
- Wcale nie próbuję cię straszyć. Sugeruję tylko, że nie
ma sensu, byś wydawała pieniądze na zapasy żywności,
które nie będą potrzebne.
Courtney rzuciła mu pełne nienawiści spojrzenie i wy-
biegła, zatrzaskując bramę. Nie jest idiotką, nie uwierzy
we wszystko, co on mówi! Wściekła się jeszcze bardziej,
gdy wyszedł, by patrzeć, jak wsiada do samochodu. Z tru-
dem znosząc jego krytyczne spojrzenie, mocowała się z
biegami, aż zgasł jej silnik. Obwiniając za to Lefterisa,
mamrotała coś pod nosem, wreszcie uruchomiła właściwy
bieg i ruszyła.
Nikos mieszkał w ogromnym domu położonym na wy-
sokiej skarpie nad rzeką. Courtney usłyszała jego głos, gdy
tylko przestąpiła próg. Rozmawiał z kimś wściekłym to-
nem, a kiedy wprowadzono ją do salonu, zawahała się,
z trudem rozpoznając wykrzywioną złością twarz mężczy-
zny, który wydał jej się niedawno tak sympatyczny.
Było oczywiste, że nie spodziewał się jej, ale zrobił
heroiczny wysiłek, aby opanować wściekłość, gdy tylko
stanęła w drzwiach.
- Courtney - powitał ją z uśmiechem, choć nie patrzył
jej prosto w oczy. - Cóż za przyjemna niespodzianka!
- Przyszłam nie w porę - powiedziała z zakłopota-
niem. - Ale musiałam, bo... Dowiedziałam się od Lefterisa,
że firma „Poznaj Kretę" zbankrutowała. Oczywiście, nie
uwierzyłam mu, ale potem pomyślałam, że powinnam
przyjechać i porozmawiać o tym... - Urwała, gdy zoba-
czyła wyraz jego twarzy.
- Niestety, to prawda - przyznał. - Sam przed chwilą
się o tym dowiedziałem.
Courtney opadła na krzesło.
- Ale... co się stało? - szepnęła przerażona.
- Lefteris Markakis może ci to przedstawić lepiej niż
ja - rzekł Nikos, patrząc mściwie przez okno w kierunku
Agios Giorgios. - To jego sprawka.
- To niemożliwe! - Courtney nie chciała przyjąć do
wiadomości, że nie będzie wczasowiczów, pracy ani lata
spędzonego na Krecie.
- Lefteris Markakis może zrobić, co mu się żywnie
podoba - rzekł Nikos z goryczą. - Jest znacznie bardziej
wpływowym człowiekiem, niż przypuszczasz. Czy wiesz,
ile posiada przedsiębiorstw? Ktoś, kto aż tak się wzboga-
cił, musi być bezwzględny w dążeniu do osiągnięcia swo-
ich celów. Z chwilą kiedy poznał nazwę firmy, wystarczy-
ło, by zadzwonił, szepnął słówko kilku osobom w świecie
biznesu, którym zależy na trzymaniu z nim sztamy, i szlag
trafił naszą firmę!
- Ale dlaczego?! - krzyknęła. - Wiem, że nie chciał,
żeby turyści przechodzili przez jego ogród, ale przecież
mogliśmy jakoś rozwiązać ten problem. Nie sprawialiby-
śmy mu kłopotu.
- Nie rozumiesz, do czego on zmierza, prawda? - Ni-
kos roześmiał się gorzko. - Ten wyszukany wizerunek to
tylko pozory, w gruncie rzeczy to bandyta, jak cała jego
rodzina. Nasze rodziny od wielu pokoleń żyją w nienawi-
ści. Doprowadzenie do bankructwa firmy, w którą zain-
westowałem, to tylko kolejny krok w jego osobistej
wendecie, wymierzonej we mnie. To już trzecia moja fir-
ma, którą zrujnował.
- Uważa pan, że zadał sobie tyle trudu, by doprowa-
dzić firmę „Poznaj Kretę" do bankructwa i pozbawić jej
pracowników posad tylko po to, żeby zdobyć nad panem
przewagę?
- To oczywiste - zapewnił Nikos. - Lefteris Markakis
nie dba o nikogo. Jest bezwzględnym biznesmenem.
Courtney przez chwilę wpatrywała się w Nikosa, potem
wstała i ruszyła do drzwi.
- Dokąd idziesz?
- Muszę mu wygarnąć, co o nim myślę!
- Sądzisz, że to rozsądne? Potrafi być niebezpieczny,
kiedy mu się nadepnie na odcisk. Już ja to wiem najlepiej.
- Guzik mnie obchodzi, czy to rozsądne, czy nie - wy-
cedziła przez zęby. - Jadę do niego.
Nikos przyjrzał się jej badawczo.
- Skoro tak ci na tym zależy, podwiozę cię - zapropo-
nował, biorąc kluczyki ze stołu.
- Nie trzeba. Przyjechałam tu samochodem.
- Przykro mi, ale muszę zatrzymać ten samochód. Te-
raz, gdy nasi bankierzy wycofali wsparcie, mamy tak mały
kapitał...
- Oczywiście - zgodziła się skwapliwie. - Przepra-
szam, zapomniałam, że pan stracił znacznie więcej niż ja. -
Oczywiście, nie był to też dobry moment na wspominanie,
ile wydała na posprzątanie willi.
To wszystko przez Lefterisa. Przez całą drogę powrotną
do Agios Giorgios wyliczała w duchu, co mu powie.
Nikos wysadził ją na końcu ścieżki i ledwo bąknęła „do
widzenia", bo zbyt była wściekła, by silić się na
uprzejmość.
Wokoło panowała niczym nie zmącona cisza, gdy
Courtney wchodziła do jego domu - bez pukania. W
chłodnym, wyłożonym kamiennymi płytami holu za-
trzymała się na chwilę, ale gdy tylko usłyszała głos Lef-
terisa, skierowała się w stronę gabinetu. Drzwi były uchy-
lone, otworzyła je na oścież.
Siedział w fotelu odchylony do tyłu, z nogami na biurku,
i rozmawiał przez telefon. Nie zauważył, kiedy weszła.
Ubrany był w granatową koszulę i lekkie spodnie, ale pro-
ste ubranie i swobodna postawa w niczym nie ujmowały
mu władzy i siły. W przeciwieństwie do pozostałych po-
mieszczeń, gabinet urządzony był zdecydowanie nowo-
cześnie. Na ścianach wisiały półki z mnóstwem książek, a
na ogromnym biurku ustawiono rząd komputerów, kilka
telefonów i faks, wszystko po to, aby z łatwością mógł
kontaktować się ze swoimi przedsiębiorstwami na całym
świecie. Teraz dopiero Courtney uświadomiła sobie, jak
wpływowym człowiekiem jest Lefteris Markakis, ale nie
była w odpowiednim nastroju, by to docenić.
Weszła do gabinetu i z hukiem zatrzasnęła za sobą
drzwi.
- Musimy porozmawiać - powiedziała tonem nie zno-
szącym sprzeciwu.
Zerknął na nią przez ramię, ale nie okazał cienia zasko-
czenia jej nagłym wtargnięciem.
- Oddzwonię do ciebie, Jeff - powiedział do słuchawki.
- Powiedz Raschowi, że piętnaście milionów to za mało,
i przetrzymaj ich trochę. - Odłożył słuchawkę i zdjął
nogi z biurka ze swobodą, która do reszty wyprowadziła
ją z równowagi.
- Czy to prawda, że celowo doprowadziłeś „Poznaj
Kretę" do bankructwa?
- Owszem.
- Owszem?! - Courtney była kompletnie zbita z tropu
jego przyznaniem się do winy. - Jak mogłeś! - wykrztu-
siła wreszcie, a jej oczy zdawały się miotać błyskawice.
- Nie rozumiem, dlaczego jesteś zaskoczona - rzekł
spokojnie. - Ostrzegałem cię przecież, że nie mogę po-
zwolić, żebyś zajęła tamten dom.
- Jak mogłeś postąpić tak egoistycznie, tak... nieludz-
ko! - krzyknęła, odwracając się w jego stronę tak gwał-
townie, że warkocz uderzył ją w policzek. - Przez ciebie
wielu Bogu ducha winnych ludzi straci szansę wyjazdu na
urlop! Nie sądzę, abyś choć przez chwilę o nich pomyślał!
Z pewnością nie, bo i po co! Ty sam jesteś na tyle bogaty,
że możesz się udać, gdzie dusza zapragnie, więc co cię
obchodzą ci wszyscy, których na to nie stać? Albo ci,
którzy pracują w firmie, włączając mnie! A wszystko dla-
tego, że nie zniósłbyś myśli, że Nikosowi powiodło się
lepiej niż tobie. Jesteś podły!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jej wybuch nie zrobił wrażenia na Lefterisie.
- Może usiądziesz i porozmawiamy o tym spokojnie? -
zaproponował. - Po pierwsze, wszystko wskazywało, że
twoja praca i tak nie trwałaby do końca lata. Według uzy-
skanych przeze mnie informacji firma „Poznaj Kretę" była
fatalnie zarządzana, nic dziwnego, że jest w opłakanej
sytuacji finansowej. Sama masz zapewne podobne roze-
znanie. Wysłali cię do brudnego, zapuszczonego domu
daleko od miejsca, które ci przyrzekli, w samochodzie,
który w ogóle nie powinien być dopuszczony do ruchu, i
nie zapewnili ci żadnego wsparcia.
- Nikos na pewno by tu przyjechał, gdybyś nie był tak
wrogo do niego usposobiony.
- Bardzo chętnie go bronisz. Ale kiedy się tu urządza-
łaś, Nikos nie raczył się zainteresować, jak sobie radzisz.
„Poznaj Kretę" to podejrzana firma założona pospiesznie
przez niego i kilku wspólników tylko po to, aby mnie
upokorzyć i maksymalnie się obłowić. Nie zamierzali za-
dbać o wczasowiczów. Chodziło tylko o szybkie ściągnięcie
forsy, zupełnie nie zależało im na reputacji, lecz na
zgarnięciu kasy przy minimalnym nakładzie pracy, a dla
Nikosa miało to jeszcze dodatkową korzyść: chciał utrzeć
mi nosa jako właściciel Villa Athina. - Wsunął ręce do
kieszeni i spojrzał na jej nieprzejednaną twarz. - Nie mia-
łem najmniejszych skrupułów, przystępując do likwidacji
tej firmy.
- Jestem przekonana, że zrobiłeś wszystko, by ją zni-
szczyć.
- Wystarczyło, bym użył trochę wpływów w kręgach
finansowych.
- Trochę wpływów! - powtórzyła z goryczą. - Może
dla ciebie to tylko „trochę", ale dla innych to całkowita
klęska! Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się zastanowić, jakie
skutki taka wendeta może mieć dla innych? Czy w ogóle
pomyślałeś o ludziach, którzy wpłacili z trudem zarobione
pieniądze na wakacje na Krecie?
- Wszystkim, którzy dokonali rezerwacji - a zapew-
niam, że było ich znacznie mniej, niż oczekiwałaś - za-
oferowano bezwarunkowy zwrot całej sumy albo równo-
ważne wakacje zorganizowane przez jedno z moich
biur podróży, bez żadnych dopłat. Szczerze mówiąc -
dodał - takie rozwiązanie jest dla nich korzystniejsze, na-
wet biorąc pod uwagę, że pozbawieni będą ciebie jako
uroczej hostessy, i raczej wątpię, by wpłynęły jakiekol-
wiek skargi.
- A co z tymi, którzy stracili pracę? - spytała natar-
czywie, wciąż jeszcze wściekła. - Czy twoim zdaniem my
również nie mamy powodów do narzekania?
- Wszystkim przedstawicielom, którzy tu przyjechali,
zaoferujemy bilety do domu. Oczywiście tobie również.
- Ale ja wcale nie chcę wracać do domu! Przecież
wiesz o tym! Widziałeś, że zaharowuję się, sprzątając
dom, a jednocześnie przez cały czas myślałeś o doprowa-
dzeniu firmy do bankructwa!
- Przecież ostrzegałem cię. - Lefteris wzruszył ramio-
nami.
Faktycznie, ostrzegał ją. To jeszcze bardziej ją złościło.
- Co za wielkoduszność! Naprawdę oczekujesz, że z
wdzięcznością wezmę od ciebie bilet?
- Nie, nie spodziewam się, że jesteś zdolna do tak
rozsądnego postępowania, niemniej moja oferta jest wciąż
aktualna.
- Zostanę tutaj - upierała się. - Jestem pewna, że Nikos
pozwoli mi pozostać w Villa Athina do czasu, gdy znajdę
inną pracę.
- Wszystko wskazuje na to, że zaprzyjaźniłaś się z Ni-
kosem - powiedział, mrużąc oczy. - Ciekawe, jak bardzo?
- Spotkałam go dwukrotnie - wycedziła. - Ale to wy-
starczyło, bym się przekonała, że nie dopuści, bym pozo-
stała bez pracy lub dachu nad głową - czego nie da się
powiedzieć o tobie!
- Musisz się nauczyć nie osądzać ludzi zbyt pochopnie,
Courtney - powiedział. - Właśnie zamierzałem za-
proponować ci inną pracę.
Zdążyła już otworzyć usta, chcąc zaznaczyć, że akurat
on jest ostatnią osobą, która może komukolwiek zarzucać
pochopną ocenę innych, gdy dotarło do niej, co powie-
dział.
- Pracę? Niby dlaczego ty miałbyś mi proponować
pracę? Żeby uspokoić sumienie?
- Nie potrzebuję uspokajać sumienia - rzekł lodowatym
tonem. - Absolutnie nie żałuję, że firma „Poznaj Kre-
tę" przestała istnieć, a gdybyś i ty miała choć trochę roz-
sądku, też nie żałowałabyś. Nie musisz przyjmować tej
pracy, ale proponuję, żebyś mnie przynajmniej wysłucha-
ła, zanim odrzucisz moją ofertę.
Patrzyła na niego wilkiem, ale opadła z powrotem na
krzesło.
- No więc, co to za praca? - burknęła.
- Katina prosiła, bym pozwolił jej wrócić do wioski,
bo musi się zaopiekować chorą matką. Wyjeżdża jutro i
chociaż pozwoliłem jej tam zostać tak długo, jak zechce,
przypadło to w bardzo niefortunnym okresie, ponieważ za
kilka dni urządzam przyjęcie dla dyrektorów z Europy i
ich żon. Dość regularnie zapraszam tu swoich pracowni-
ków. Dzięki temu mogą odetchnąć, a jednocześnie jest to
dobra okazja do lepszego poznania się i rozwiązania nie-
których problemów w przyjemniejszych i spokojniej-
szych warunkach.
Zerknął na Courtney, siedzącą z pochyloną, zasępioną
twarzą. Nawet nie spojrzała na niego, ale słuchała
uważnie.
- Przyszło mi na myśl, że mogłabyś zastąpić Katinę
i gotować dla moich gości. Wprawdzie mam nie najlepsze
zdanie o firmie „Poznaj Kretę", ale przypuszczam, że nie
zaoferowaliby ci pracy, gdybyś nie potrafiła dobrze Goto-
wać. Zresztą to nie musi być nic wyszukanego. Oni uczest-
niczą w tak wielu oficjalnych kolacjach, że naprawdę sma-
kują im proste potrawy przygotowane przez Katinę.
- Przerwał i spojrzał badawczo na Courtney, zwróconą do
niego profilem. - No więc? Co ty na to? - spytał po dłuż-
szej chwili milczenia.
- Uważam, że to dziwna oferta, zważywszy, że składa ją
ktoś, kto zarzekał się, że nie chce mieć nic wspólnego z
dziewczynami z Anglii - odpowiedziała naburmuszona.
- Przyznaję, że nie składałbym jej, gdyby nie nagła
potrzeba. Muszę zatrudnić kucharkę, a tobie zależy na
pozostaniu na Krecie. Nie pochlebiaj sobie, że oferta
wypływa z sympatii. Będziesz pracowała w kuchni, a ja
zajmę się gośćmi. Praktycznie rzadko będziemy się widy-
wali.
- A jeśli odmówię?
Wzruszył ramionami, najwyraźniej nie przejmując się
taką perspektywą.
- Sprowadzę tu moją kucharkę z apartamentu w Ate-
nach, a ty otrzymasz bilet do Anglii. Dla mnie takie roz-
wiązanie jest droższe i mniej dogodne, ale nie jest to prob-
lem nie do pokonania. Decyzja, czy zostać, czy wyjechać,
należy wyłącznie do ciebie.
- Właściwie nie mam wyboru, prawda? - Jej szaronie-
bieskie oczy wciąż pełne były urazy.
- Przeciwnie. Możesz pozostać tutaj i zarobić wystar-
czającą kwotę, byś potem mogła jeszcze spędzić trochę
czasu na Krecie i zwiedzić zabytki cywilizacji minojskiej,
skoro tak bardzo tego pragniesz. Albo możesz wrócić do
domu. Rozumiem, że wolałabyś otrzymać ofertę pracy od
kogoś innego, ale nie udawaj, że nie masz wyboru. Z mo-
jego punktu widzenia sprawa jest prosta.
Courtney milczała. Miała ochotę odrzucić propozycję
Lefterisa i wybiec z gabinetu, ale głos rozsądku powstrzy-
mywał ją. Zaoferował jej szansę pozostania na Krecie. Jej
alternatywą było pokorne przyjęcie biletu powrotnego
do Anglii, a jeśli postąpi pochopnie, nie otrzyma nawet
tego.
- Jak długo mogłabym pracować? - spytała z nie-
chęcią.
- Nie dłużej niż dziesięć dni. Moi goście przyjadą za
cztery dni i zostaną tu tydzień.
- A co potem?
- Będziesz wolna. Jeśli nawet Katina nie wróci, ja sam
dam sobie radę. Niewykluczone zresztą, że na jakiś czas
wyjadę do Aten albo do Paryża. - Zawahał się. - Przy-
gotowywanie posiłków dla tylu osób trzy razy dziennie
przez tydzień to ciężka praca, więc dam ci godziwe wy-
nagrodzenie. Z pewnością wystarczy ci na trzy lub cztery
tygodnie pobytu na Krecie po zakończeniu pracy.
Courtney wahała się. Nie chciała wracać do domu.
Doskonale wiedziała, jak zareagują rodzice. „To do ciebie
podobne. Tylko ty mogłaś zatrudnić się w firmie, która
zbankrutowała. Przecież od razu mówiliśmy ci, że to nie
wypali. Ginny nigdy nie postąpiłaby tak nierozsądnie".
Powrót do domu byłby jednoznaczny z porzuceniem
planu podjęcia studiów na wymarzonym kierunku. Poza
tym... musiałaby opuścić Agios Giorgios. Nie byłoby już
spacerów wśród gajów oliwnych ani spotkań z Dymitrą.
Nie widywałaby też Lefterisa.
Powinna się z tego cieszyć. Gdyby miała choć trochę
rozsądku, powinna natychmiast stąd wyjść i nie chcieć
mieć z nim nic wspólnego. Ale w głębi duszy musiała
przyznać, że czuła dreszcz podniecenia na myśl, że może
być tak blisko niego. Może jest podejrzliwym arogantem
i w ogóle okropnym człowiekiem, ale przynajmniej nie
jest nudny. Kto wie, może pod jej wpływem zmieniłby
nawet zdanie na temat dziewczyn z Anglii...
- Mogę ci dać trochę czasu na przemyślenie tej propo-
zycji - powiedział, widząc jej zmagania.
- Nie trzeba - zdecydowała nagle. - Przyjmuję tę pracę.
Okna jej sypialni wychodziły na ten sam dziedziniec, co
okna gabinetu Lefterisa. Był to jasny i śliczny pokój. Przy
ścianie za oknem rósł krzew jaśminu.
Zaproponowała, że będzie mieszkała w Villa Athina, ale
bez żalu zgodziła się, gdy Lefteris wyperswadował jej to,
tłumacząc, że znacznie wygodniej jej będzie spać w jego
domu.
Lefteris. Wciąż jeszcze ogarniało ją oburzenie, ilekroć
pomyślała, w jak bezwzględny sposób pozbył się firmy
„Poznaj Kretę". Postanowiła nie okazywać mu wdzięcz-
ności za to, że umożliwił jej dłuższe pozostanie na wyspie.
Postara się wykonać tę pracę jak najlepiej, ale na pewno
nie będzie płaszczyć się przed nim!
Wpatrując się w światło słoneczne wpadające przez
żaluzje, myślała o jego twarzy, o lśniących czarnych
włosach i czarnych brwiach. Myślała o sile, jaka emano-
wała z niego i o dziwnym, nieodgadnionym uśmiechu. A
potem przypomniała sobie, jak ją całował, i nagle skóra,
choć owinięta chłodnym prześcieradłem, zaczęła ją
parzyć. Teraz on był jej pracodawcą, a ona jego
kucharką. Wyraźnie dał jej do zrozumienia, że chce ją
spotykać jak najrzadziej. Nie było więc sensu rozpa-
miętywać podniecenia, jakie wzbudzał jego dotyk. Za
dziesięć dni zakończy pracę. Nie będzie już musiała znosić
jego arogancji i zacznie zgłębiać wiedzę o ruinach minoj-
skich.
Poprzedniego wieczora Lefteris uprzedził ją, że nie bę-
dzie go przez cały dzień, wróci dopiero w nocy. Intrygo-
wało ją, z kim się umówił na kolację, ale nie śmiała zapy-
tać. Czy to oficjalna kolacja połączona z załatwianiem
interesów, czy może spotka się z którąś z tych eleganckich
dam, które zaprosił tamtego wieczoru?
Dalej, po przeciwnej stronie niż Villa Athina, tarasy
schodziły do basenu, pięknie wkomponowanego w stok
górski. Ogromne krzewy oleandrów zapewniały intymne
zacisze, ale jedną stronę pozostawiono otwartą na malow-
niczy widok pokrytych śniegiem szczytów górskich.
Courtney przymknęła oczy i usiłowała sobie wyobrazić,
że Lefteris wcale nie jest uprzedzony do Angielek. Przy-
puśćmy, że wyszedł tylko na chwilę, by odebrać telefon,
i wróci uśmiechnięty, by jej oznajmić, że wszyscy goście
odwołali wizyty i w związku z tym mogą spędzić ten ty-
dzień we dwoje...?
Otworzyła oczy. Na miłość boską, co też ona wymyśla!
Przecież spędzenie tygodnia sam na sam z Lefterisem jest
ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła! Wstała szybko i
ruszyła do kuchni. Jest tu po to, by gotować. Nic więcej.
Gdy wrócił w nocy, siedziała przy kuchennym stole,
czytając o Krecie minojskiej. Oparła policzek na dłoni,
a zmierzwione włosy opadały jej na twarz, w której widać
było przede wszystkim rozmarzone oczy, bo właśnie usi-
łowała wyobrazić sobie, jak wyglądało życie w tamtych
czasach. Skupiona, nawet nie zauważyła Lefterisa, który
stał w drzwiach i przyglądał się jej.
- Co ty tu robisz o tej porze? - zapytał gniewnie, pod-
chodząc bliżej.
- O ile pamiętam, miałam przebywać tylko w kuchni, bo
przecież nie znosisz widoku Angielek! - krzyknęła, z
hukiem zamykając książkę, zła na siebie z powodu
dziwnych uczuć, jakie w niej wzbudzał. Serce biło jej
mocniej, gdy tylko się zbliżył, ale jednocześnie irytował
ją.
- Nie przesadzaj - powiedział również rozdrażniony. Ku
jej zaskoczeniu wysunął krzesło i usiadł przy stole, sięgając
po jej książkę. - „Religia na Krecie w epoce brązu" -
przeczytał tytuł i przekartkował tom. - Więc ty naprawdę
interesujesz się kulturą minojską!
- Sądziłeś, że kłamię?
- Nie, chyba nie.
Wpatrywała się w niego z mieszanymi uczuciami, gdy
przeglądał książkę. Wyglądał na zmęczonego i nagle prze-
raziła się, bo ogarnęło ją przemożne pragnienie, by wy-
ciągnąć rękę i pogładzić go po twarzy.
Nieoczekiwanie podniósł wzrok znad książki i zorien-
tował się, że go obserwuje.
- O co chodzi?
- O nic -zapewniła ochrypłym głosem, składając ręce, by
nie zauważył, jak drżą pod wpływem nagłej fali pożądania. -
O nic - powtórzyła stanowczo.
Wpatrywał się w nią wnikliwie, ale zapytał tylko:
- Czy gotowa jesteś na przyjazd gości?
Skinęła głową, zadowolona ze zmiany tematu.
- Pozostały tylko zakupy, a mogę je zrobić tylko w
Chani. Czy możesz mi pożyczyć swój samochód?
- Nie, bo widziałem, jak prowadzisz - powiedział z
nutą rozbawienia, która wydała jej się równie niepokojąca,
jak jej dziwna reakcja na jego bliskość. - Sam cię
zawiozę, ale nie ma potrzeby jechać wcześniej niż w pią-
tek. Przynajmniej będziesz miała wszystko świeże, kiedy
goście przyjadą w sobotę.
Zamknął książkę i popchnął ją po blacie stołu w jej
stronę. Przez chwilę jakby zawahał się, najwyraźniej coś
nie dawało mu spokoju, wreszcie spojrzał na Courtney,
która siedziała sztywno, nieufnie, z włosami opadającymi
na oczy wyrażające równocześnie przekorę i dziwną sła-
bość.
- Mam jutro spotkanie w Iraklionie. Jeśli nie zaplano-
wałaś sobie nic ciekawszego, możesz jechać ze mną, to po
spotkaniu zawiozę cię do Knossos.
- Do Knossos? Jutro? - spytała ostrożnie, zaskoczona
niebywałą propozycją, aż wreszcie dotarło do niej, że na-
prawdę zaoferował jej szansę zobaczenia ruin pałacu, o
którym tyle czytała i marzyła od lat, by go obejrzeć.
Jakież to miało znaczenie, jeśli nawet ta propozycja nie
wypłynęła z głębi serca? Albo fakt, że będzie musiała
spędzić cały dzień w towarzystwie Lefterisa, który tak
dziwnie ją niepokoił? Nagle jej oczy rozbłysły radością,
która przeobraziła całą twarz, przydając jej uroku. - Z naj-
większą ochotą - powiedziała wreszcie.
- Wobec tego załatwione. - Wstał i podszedł do drzwi.
W jego głosie zabrzmiała dziwna nuta, aż Courtney przy-
szło na myśl, że może żałuje, że jej to zaproponował. -
Wyjeżdżamy wcześnie rano - dodał, wychodząc.
Lefteris posadził ją przy stoliku w cieniu platanu i za-
mówił kawę i baklavę, wyborne lepkie ciastko z orzecha-
mi, nasączone miodem.
Pijąc kawę, Courtney rozglądała się po głównej ulicy
miasta. Iraklion z pewnością nie należał do najpięk-
niejszych miast, ale tętnił życiem i Courtney szybko
poddała się panującemu tu podnieceniu. Może nie
wszystko układało się po jej myśli, ale przynajmniej mogła
się wreszcie znaleźć w miejscu, o którym od dawna ma-
rzyła. Odkąd tylko sięgnęła pamięcią, pragnęła zobaczyć
Knossos i muzeum z baśniowym zbiorem skarbów minoj-
skich.
Gdyby tylko Lefteris nie rozpraszał jej tak, nie działał na
nią tak... denerwująco. Nie rozumiała, co się z nią dzieje.
Przecież go nie lubiła. Był arogancki i naśmiewał się z
niej, a przy tym wykorzystał swą pozycję, rujnując z
takim trudem zdobytą przez nią szansę spędzenia lata na
Krecie, a później protekcjonalnie zaoferował jej w zamian
dwa tygodnie pracy, licząc na jej wdzięczność. Nie, w
żadnym wypadku nie zasługiwał na jej sympatię.
- Courtney?
Pogrążona w rozmyślaniach poderwała się, kiedy stanął
przed nią, i odstawiła filiżankę chwiejnym ruchem,
rozlewając kawę.
- Och, to ty - szepnęła.
- Widzę, że byłaś daleko stąd - powiedział z ukrytą
nutą rozbawienia i czymś jeszcze, czego nie mogła ziden-
tyfikować. - O czym myślałaś?
Nie śmiała spojrzeć mu w twarz w obawie, że wyczyta
prawdę w jej oczach. Wpatrywała się więc w przechodzący
tłum, jakby w nim szukała inspiracji.
- Ja... cóż... próbowałam odgadnąć narodowość prze-
chodniów - wymyśliła naprędce. - Popatrz, ta rodzina, o,
tam, to chyba Francuzi, nie uważasz? Tylko oni tak się
ubierają. Ciekawe, czy mnie też tak łatwo można ziden-
tyfikować?
Lefteris spojrzał na nią uważnie. Miała na sobie starą
sukienkę, miękką i wygodną, ale nie elegancką. Kiedyś
była ciemnoniebieska, ale dawno spłowiała i teraz paso-
wała do barwy jej oczu. Chodząc drogą do Agios Giorgios,
opaliła się lekko, jej skóra miała złotawy odcień, a jasne
włosy opadały na ramiona, oplatając je gęstymi, rozjaś-
nionymi przez słońce pasmami.
- Moim zdaniem, wyglądasz jak typowa Angielka -
powiedział powoli.
- W twoich ustach to nie brzmi jak komplement. Prze-
cież wszystkie dziewczyny z Anglii są zimne, niemoralne i
skore do manipulowania innymi.
- Nie jesteś zimną dziewczyną - powiedział i znów
spojrzał na nią w charakterystyczny, zagadkowy sposób. -
Pamiętam przecież, jak całujesz.
Fala gorąca zalała jej policzki, aż odwróciła twarz w
obawie, że Lefteris domyśli się, co ona czuje. Czy musiał
jej przypominać o tym nieszczęsnym pocałunku? Zresztą,
sama wciąż odtwarzała tamtą chwilę w najdrobniejszych
szczegółach.
Rozpamiętywała ją nawet wtedy, gdy znaleźli się wreszcie
w Muzeum Archeologicznym. Lefteris przyrzekł jej, że tam
pójdą, jeśli znajdą czas przed wyjazdem do Knossos, i do-
trzymał słowa. Oto jej dawne marzenie ziściło się i weszła
wreszcie do słynnego gmachu, mieszczącego eksponaty po-
chodzące z wykopalisk z terenu całej Krety, ilustrujące naj-
dawniejszą historię wyspy: od początku okresu neolityczne-
go do epoki grecko-rzymskiej.
W muzeum było chłodno i cicho. Grupki zwiedzają-
cych przesuwały się wokół, rozmawiając szeptem, jedynie
pracownicy muzeum udzielali objaśnień nieco głośniej.
Courtney ledwo ich zauważała, wciąż zaabsorbowana Lef-
terisem, który to wskazywał palcem na jakiś szczegół eks-
ponatu, to znów pochylał się tuż obok, gdy zaglądali do
gablot.
Szczególnie zainteresowały ich statuetki. Na pierwszy
rzut oka figurki z początków epoki neolitycznej sprawiały
wrażenie nieporadnych, gdy się im jednak przyjrzeli bliżej,
urzekały ich harmonią form i niezwykłą finezją obróbki.
- Ta postać przypomina mi Dymitrę - odezwał się Lef-
teris, wskazując na rzeźbę przedstawiającą staruszkę
z otwartymi ustami, jakby jej przerwano w pół zdania.
Courtney z trudem przeniosła uwagę z jego uśmiechu
na rzeźbę. Podobieństwo do Dymitry było tak uderzające,
że roześmiała się.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Odnoszę wrażenie, że Dymitra bardzo cię polubiła -
zaznaczył, gdy podchodzili do kolejnej gabloty. -
Wczoraj w drodze do Chani zatrzymałem się na chwilę,
by z nią porozmawiać, i okazało się, że ona wie o tobie
więcej niż ja!
- Spotykam się z nią za każdym razem, gdy jestem w
Agios Giorgios. Ona uczy mnie greckiego.
- Ach tak? I robisz postępy?
- Spore - odparła z dumą. - Potrafię powiedzieć co
nieco o pogodzie i spytać o jej artretyzm i o kozę.
- To ci się przyda, kiedy następnym razem zatrzymasz
się przy drodze, by porozmawiać z kozami - powiedział z
kolejnym promiennym, porozumiewawczym uśmiechem.
Już otworzyła usta, by mu dać ripostę za to, że przypo-
mina jej, jak niedorzecznie się zachowywała, ale spojrzała
mu w oczy i uświadomiła sobie, że faktycznie musiała
wtedy wyglądać absurdalnie. Odwzajemniła więc
uśmiech, wspominając ten zabawny epizod bez wrogości i
napięcia.
Uśmiechał się do niej, jakby ją naprawdę lubił. Zerknęła
na niego kątem oka, gdy przeszli do kolejnej sali, by
obejrzeć freski. Lefteris skupił uwagę na słynnym fresku
księżniczki minojskiej nazywanej „Paryżanką". Ubrana
w bogato zdobiony strój, siedziała na krześle, uczestnicząc
w obrzędzie przekazywania świętego kielicha. Jak onie-
miali wpatrywali się w urzekający subtelnością profil twa-
rzy. Courtney z nie mniejszym zaciekawieniem przyglą-
dała się kolejnym freskom, stanowiącym jedną z najbar-
dziej znaczących form sztuki minojskiej. Tematyka fre-
sków obejmowała wydarzenia z życia codziennego,
uroczystości, procesje, ale najczęstszym źródłem inspiracji
była przyroda.
Gdy opuścili muzeum i znów znaleźli się na ruchliwej
ulicy Iraklionu, Lefteris zaproponował lunch w małej ta-
wernie poza miastem. Usiedli na tarasie, gdzie słońce
przedostawało się przez winorośl, rzucając cienie na biały
obrus. Courtney patrzyła na różowe i czerwone pelargonie
ustawione wzdłuż ściany i zastanawiała się, jak to możli-
we, że tak bardzo świadoma jest każdego ruchu Lefterisa,
nawet wtedy, gdy na niego nie patrzy.
Rozkoszowała się prostym, smakowitym posiłkiem,
który zjedli w tej cichej tawernie. Podano im plastry mi-
zithra, delikatnego twarogu z koziego mleka, z grubymi
kromkami chleba i oliwkami. Potem zamówili pieczeń
jagnięcą suto przyprawioną tymiankiem i oregano oraz
sałatkę z ogórków, cebuli i słodkich czerwonych pomido-
rów, polaną lśniącą oliwą.
Przez cały czas czuła bliskość Lefterisa. Dotychczaso-
wa wrogość ulotniła się gdzieś, za to oboje uświadomili
sobie zupełnie nowe napięcie, jakie się nagle wytworzyło
między nimi. Musieli bardzo uważać, by nie dotknąć się,
gdy spacerowali po Knossos.
W milczeniu chodzili po ruinach niegdyś potężnego
pałacu króla Minosa, przyglądając się odtworzonym fre-
skom, wspinając się po monumentalnych schodach. Z po-
czątku Courtney czuła rozczarowanie. Wyobrażała sobie
ogromny kompleks budynków, wśród których odnajdzie
wiele śladów dawnych Minojczyków, odczuje ich radość,
umiłowanie życia, na które wskazywały zachowane skar-
by, głównie freski. Oczekiwała radosnego tańca dziewcząt
w zwiewnych szatach, frywolnych gonitw chłopców za
uroczymi wybrankami na tle jasnego błękitu nieba, wśród
różnobarwnych kwiatów i ptactwa. Marzyła, że tak właśnie
odczuje atmosferę pałacu, tymczasem tłum kłębiący się
wciąż po centralnym dziedzińcu zdawał się niszczyć
magię, a wyobrażenia spektakularnych rytuałów ze ska-
czącymi bykami zniknęły w tumulcie różnych języków i
wszechobecnych kamer wideo.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Widząc jej rozczarowanie, Lefteris wyprowadził ją z
głównej części pałacu w zaciszne miejsce w cieniu sosen.
Tu wąskie korytarze skręcały do mrocznych pokoi,
schodków i krętych ślepych uliczek. Z dala od tłumu ła-
twiej było wczuć się w atmosferę przeszłości. Przechodząc
do kolejnych pomieszczeń, zatrzymywali się u wejścia,
stąpając po suchych igłach sosen, którymi usiane były
kamienie, i oglądali się za siebie, jakby sprawdzali, czy
przypadkiem któraś z postaci z muzeum nie wślizgnęła się
nagle pomiędzy światło słoneczne a cień.
- To robi wrażenie, prawda? - szepnęła Courtney, gdy
usiedli na krawędzi dachu kryjącego Salę Podwójnych
Toporów, spoglądając na kamienne mury, będące jedyną
pozostałością po labiryncie pokoików i korytarzy. W od-
dali, na końcu doliny, widzieli głęboki, iskrzący się lazur
morza.
- Opowiedz mi historię labiryntu - poprosiła Court-
ney.
- Przecież ją znasz.
- Oczywiście, ale chciałabym ją usłyszeć tu, w Knos-
sos - nalegała. - Chyba że nie chcesz?
Odwrócił głowę, jakby z wysiłkiem.
- Ależ nie, mogę opowiedzieć - zgodził się. - Żył kie-
dyś potężny król Minos, który władał wszystkimi morzami
okalającymi Kretę i mieszkał we wspaniałym pałacu. Król
miał jednak poważny problem: jego żona Pazyfae urodziła
potwora, pół byka, pół człowieka, zwanego Minotaurem.
Było to tak straszne zwierzę, że musiało być zamknięte
w nie kończącym się labiryncie pod pałacem i starano się
je udobruchać okropną daniną. Co dziewięć lat Ateńczycy
musieli wybrać siedem dziewcząt i siedmiu młodzieńców,
których wpuszczano do labiryntu, gdzie Minotaur ich po-
żerał.
Courtney zadrżała.
- To musiało być okropne. Wyobraź sobie ich sytuację:
zagubieni w ciemności, w każdej chwili mogli się spo-
dziewać, że potwór wyłoni się zza rogu...
- Na szczęście, to tylko legenda - powiedział rozba-
wiony widocznym na jej twarzy grymasem. - Niewyklu-
czone, że powstała tylko dlatego, że przybywający tu tu-
ryści nie mogli pojąć złożoności pałacu.
Courtney wolała jednak grozę od tak prozaicznego wy-
jaśnienia.
- Teraz kolej na ciebie. Opowiadaj - zaproponował.
- Oczywiście, za każdym razem, gdy zbliżała się pora
składania daniny, okropnie rozpaczano w Atenach. Wresz-
cie syn króla Aten, Tezeusz, poprzysiągł, że położy kres
tej zgryzocie. Obwieścił, że wejdzie do labiryntu i zabije
Minotaura. Miał szczęście, ponieważ córka króla Minosa,
Ariadna, zakochała się w nim i obiecała mu pomóc, jeśli
przyrzeknie, że się z nią ożeni i zabierze ją do Aten. Oczy-
wiście Tezeusz złożył taką obietnicę, a ona dała mu kłębek
nici, nakazując, by przywiązał nić u wejścia do labiryntu
i idąc rozwijał kłębek. Tezeusz, jak przystało na bohatera,
zgładził potwora i uciekł ze wszystkimi Ateńczykami,
i oczywiście z Ariadną.
- Niestety - kontynuował Lefteris - Tezeusz porzucił
Ariadnę i popłynął do Aten bez niej. Wcześniej uzgodnił
z ojcem, że jeśli będzie wracał żywy, zasygnalizuje tę
dobrą wiadomość, zamieniając czarne żagle na białe, ale
zapomniał to uczynić. Król Egeusz z niecierpliwością wy-
patrywał syna, stojąc na szczycie skały na przylądku Sou-
nion, a ujrzawszy czarne żagle, sądził, że syn nie żyje.
Z rozpaczy rzucił się ze skały do morza, które od tamtej
pory nazywane jest Egejskim. Choć więc udało się
Tezeuszowi zgładzić Minotaura, zamiast radości przeżył
po powrocie dramat.
- Zasłużył sobie na to, skoro tak potraktował biedną
Ariadnę - wtrąciła Courtney. - Wykorzystał ją, a kiedy
już nie była mu potrzebna, porzucił.
- Takie postępowanie zdarzało się nie tylko w staro-
żytnych mitach - powiedział Lefteris z goryczą. - I nie
ogranicza się do mężczyzn.
Poddał się przykrym wspomnieniom, więc w drodze
powrotnej milczeli, mijając spokojne, srebrzyste morze
i eteryczne szaroniebieskie góry spowite wieczornym
światłem. Courtney zastanawiała się, kogo miał na myśli,
gdy mówił z taką goryczą. Czy Lindę, żonę swojego brata,
czy inną dziewczynę?
Zerknęła na niego i przypomniała sobie czuły, głęboki
głos, gdy opowiadał jej legendę. Pamiętała też cień, jaki
później spowił jego twarz, i poczuła dziwny ucisk w żo-
łądku.
Mylące zakręty i nieoczekiwane ślepe uliczki labiryntu
w Knossos były trafnym symbolem jej uczuć do Lefterisa,
pomyślała z lekką drwiną. W chwili gdy sądziła, że jest
nieznośny, robił coś, co kazało jej zmienić zdanie, na
przykład uśmiechał się do niej czarująco - wtedy uraza
nagle zamieniała się we wdzięczność, przykre uczucia
w pożądanie, oburzenie w sympatię... Teraz sama nie
wiedziała już, co do niego czuje. Zgubiła się w labiryncie
uczuć i nie wiedziała, co znajdzie w środku.
Wkrótce mieli przyjechać jego goście, wtedy ona wy-
kona swoją pracę, a potem, po kilku dniach, pożegna go
na zawsze.
Lefteris obiecał zawieźć ją na rynek w Chani dopiero
po południu, więc rano wybrała się po świeży chleb do
Agios Giorgios. Cieszyła się, że znalazła wymówkę, by
wyjść z domu. Atmosfera między nimi nieco się zmieniła,
była mniej wroga, ale jednocześnie Courtney wyczuwała
coś niepokojącego.
Jak zwykle wpadła do Dymitry, by powtórzyć wyuczone
zwroty po grecku, a potem staruszka ni stąd, ni zowąd
zaczęła długą opowieść, w której skonsternowana Court-
ney mogła jedynie wyłowić kilkakrotnie powtarzane imię
Leftensa. Widząc, że jej nie rozumie, Dymitra zaczęła tym
razem pokazywać na migi, o co chodzi.
- Aha! - Courtney wreszcie pojęła. - Tak, wprowadzi-
łam się do domu Leftensa tymczasowo, dopóki nie wróci
Katina. Jestem jego kucharką.
Niestety, Dymitra nie zrozumiała, więc teraz z kolei
Courtney zabawiała się w pantomimę, która całkiem się
skomplikowała, kiedy usiłowała wyjaśnić, że mama
Katiny jest chora. Ku zaskoczeniu Courtney Dymitra
rozpromieniła się i zaczęła poklepywać się po sercu. Naj-
pierw Courtney przyszło na myśl, że Dymitra sądzi, iż
matka Katiny dostała zawału, ale gdy staruszka powta-
rzała wciąż imię Lefterisa, jednocześnie wskazując na nią,
nagle dotarło do niej, że Dymitra sądzi, iż zostali
kochankami.
- Nie! - zaprzeczyła z płonącymi policzkami. - Lef-
teris i ja... nie! - Kiedy Dymitra nadal nie rozumiała,
zaryzykowała po grecku: - Nie, nie! Ne, ne, ne!
- Ne! - Dymitra z szerokim uśmiechem potwierdziła
pełne zrozumienie.
Kamień spadł Courtney z serca, pożegnała się więc
i ruszyła w drogę powrotną do wioski. W piekarni było
pełno ludzi i Courtney słuchała głośnej paplaniny, próbu-
jąc wyłowić słowa, które rozpoznawała, na przykład
ne i...
Potok myśli nagle urwał się, gdy uświadomiła sobie
rzecz straszną. Usiłując za wszelką cenę wyprowadzić
Dy-mitrę z błędu, sama popełniła najbardziej
elementarny błąd. Ne po grecku wcale nie znaczy „nie",
lecz „tak".
Wściekła na siebie, przypomniała sobie porozumie-
wawczy uśmiech Dymitry. Zapewne pomyślała, że Court-
ney z największą ochotą przyznaje, że związała się z Lef-
terisem! Chcąc za wszelką cenę wyprowadzić Dymitrę
z błędu, powędrowała z powrotem, ale nie zastała jej
w domu. Cóż, nie miała wyjścia, musiała wracać do willi
Lefterisa.
Przygotowała lunch z gotowanych pomidorów z psilo-
tiri, twardym serem z mleka kóz wypasanych na najwyż-
szych górach Krety. Kupiła też trochę dziko rosnącej zie-
leniny, którą Kreteńczycy zbierali na stokach górskich.
Zielone wiązki wyglądały wspaniale jako dodatek do
dania głównego, wystarczyło je ugotować i wymieszać
z oliwką i sokiem z cytryny,
Lefteris wyszedł z gabinetu najwyraźniej wciąż jeszcze
zaabsorbowany sprawami zawodowymi, ale siadając
rzucił spojrzenie wyrażające zarazem zaskoczenie i apro-
batę.
- Czyżbyś gotowała przez cały ranek? - spytał.
- Nie, zdążyłam też pójść do wioski. - Opuściła wzrok
na talerz i wciągnęła głęboki oddech. Teraz albo nigdy! -
Muszę przyznać, że zrobiłam coś głupiego.
- Tak? - W jego tonie słychać było raczej rezygnację
niż zdziwienie.
- Pamiętasz, jak mówiłam ci, że robię postępy w nauce
greckiego?
- No i...?
- Dziś rano rozmawiałam z Dymitrą. Wiedziała, że
wprowadziłam się do ciebie, ale nie wiem, dlaczego ona
sądzi, że ty i ja... że my...
- Że my co?
- No, wiesz... - Jej policzki przybrały purpurową barwę,
a Lefteris patrzył jakoś dziwnie, chociaż trudno było
odgadnąć, czy z oburzeniem, czy z rozbawieniem.
- Sądzi, że jesteśmy kochankami?
- Właśnie. - Ucieszyła się, że nie musi sama wypowia-
dać tych słów.
- Dlaczego Dymitrze coś takiego przyszło do głowy?
- Nie wiem! Miałam wrażenie, że ona to sobie po
prostu ubzdurała. Próbowałam jej wytłumaczyć, jak bar-
dzo się myli, ale wszystko mi się pomieszało i powtarza-
łam wciąż słowo ne, oczywiście przekonana, że oznacza
ono właśnie „nie", więc teraz ona na pewno sądzi, że to
prawda.
Courtney opuściła głowę z poczuciem winy, spodzie-
wając się, że Lefteris wpadnie w złość, ale gdy
zaryzykowała spojrzenie, dostrzegła nieoczekiwany
uśmiech czający się w kącikach jego ust. Wyglądał z
nim znacznie młodziej, nie tak srogo, i niepokojąco
atrakcyjnie.
- To chyba dość często popełniany błąd - powiedział
tylko.
Patrzyła na niego w osłupieniu, zdumiona jego reakcją.
- Myślałam, że powinnam ci o tym powiedzieć -
odezwała się wreszcie. - Wiedziałam, że nie chciałbyś,
żeby w wiosce rozpowiadano, że jestem twoją dziew-
czyną.
- Nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić w tej spra-
wie.
- Sądzę, że dobrze będzie, jeśli wyjaśnisz Dymitrze,
jakie naprawdę są między nami relacje.
- A jakie są te relacje? - spytał nieoczekiwanie, pa-
trząc na nią w zamyśleniu.
- Jestem twoją kucharką. - Zmusiła się, by spojrzeć
mu prosto w oczy. - Tymczasową kucharką -
podkreśliła. - A ty jesteś moim pracodawcą.
- Tymczasowym pracodawcą - poprawił ją. - Więc
chcesz, żebym powiedział Dymitrze, że nie jesteśmy
parą, a gdyby nawet tak było, to tylko tymczasem?
Ewidentna kpina w jego głosie doprowadziła Courtney
do szału.
- Tak, o to mi chodzi - powiedziała stanowczo.
Nie musieli specjalnie wybierać się do Dymitry, bo
spotkali ją przy drodze, gdy jechali do Chani. Waśnie szła
do swojego stada owiec.
- Chyba powinienem z nią porozmawiać - powiedział
Lefteris żartobliwym tonem - skoro tak bardzo ci zależy,
by ją przekonać, że nie jesteś we mnie do szaleństwa
zakochana!
Purpurowa ze wstydu Courtney czekała w samocho-
dzie, gdy Lefteris podjął ożywioną rozmowę. W końcu
Dymitra poklepała go po ramieniu, uśmiechnęła się do
Courtney szerokim, bezzębnym uśmiechem i pożegnała
Lefterisa jakąś uwagą, która wywołała osobliwy wyraz
jego twarzy.
- I co powiedziała? - spytała Courtney podejrzliwie,
gdy ruszyli w dalszą drogę.
- Przypuszczam, że wolałabyś nie wiedzieć.
- Przeciwnie. Muszę wiedzieć! - obruszyła się.
Zawahał się, w końcu jednak wzruszył ramionami.
- Skoro tak bardzo chcesz... Powiedziała, że możemy
sobie zaprzeczać, ale ona i tak uważa, że twoja pierwsza
odpowiedź była prawdziwa.
- Ależ... to niedorzeczne - powiedziała Courtney, od-
wracając twarz.
Zadaszony rynek w Chani tętnił życiem, dzięki czemu
Courtney mogła choć na chwilę zapomnieć o swoich za-
gadkowych uczuciach wobec Lefterisa. Napięcie pomię-
dzy nimi ulotniło się, gdy oglądała melony i gdy odwra-
cała pomidory ręką profesjonalistki, a on ze swoistym po-
czuciem humoru wysłuchiwał żartów handlarzy
podśmiewających się z roli, do której nie nawykł,
mianowicie tragarza toreb.
Gdy wreszcie załadowali zakupy do bagażnika, Lefteris
zaproponował, że oprowadzi ją po mieście. Mijali eleganc-
kie sklepy, które równie dobrze mogłyby się znajdować
w Paryżu lub Mediolanie, spacerowali po czarujących wą-
skich uliczkach starej dzielnicy przy porcie. Weneckie
domy niegdyś z pewnością były okazałe, teraz ich kolory
wyblakły. Wszędzie widać było anteny telewizyjne i kab-
le. Mimo to nadal budynki zachowały swój styl i szyk,
oceniła Courtney, podziwiając misterne balkony z kutego
żelaza.
Chodząc po krętych uliczkach, wmawiała sobie, że bez-
troska, jaką czuła, nie ma nic wspólnego z Lefterisem.
Wynika po prostu z faktu, że Courtney lubi oglądać roz-
sypujące się budowle, lubi koty przemykające miedzy
prętami balkonowymi i chwasty rosnące za walącym się
murem. Było to zadziwiająco zaciszne miejsce. Od czasu
do czasu widzieli przelotnie ciemne wnętrza z
migoczącym telewizorem albo fragment ogródka
ukrytego za wysokim murem. Rowery stały oparte o
drzwi, a w małym oknie suszyło się czyjeś pranie.
Podobały jej się skrzynki z pelargoniami i uśmiechnięci
chłopcy przemykający na skuterach.
Najbardziej jednak cieszyła ją bliskość Lefterisa, gdy
stawali obok siebie, by kogoś przepuścić, i dotyk jego
palców na jej ręce, gdy wskazywał bogato zdobioną ko-
łatkę lub mężczyznę niosącego ogromny dzban z terakoty.
Weszli do portu i poczuli się zupełnie jak w innym
świecie. Po nabrzeżu spacerował różnojęzyczny tłum, mi-
jając restauracje z markizami, spod których wyłaniali się
kelnerzy skinieniem ręki zapraszający do środka.
Nawet w takim tłumie Lefteris wyróżnia się, pomyślała
Courtney, spoglądając na niego ukradkiem. Rozluźnił kra-
wat, a marynarkę przerzucił przez ramię. Zastanawiała się,
czy zauważył, ile kobiet odwraca za nim głowę.
Zaprowadził ją do tawerny w odległym końcu portu,
gdzie było spokojnie, bo zaglądało tam niewielu turystów.
Przywitano go jak dawno nie widzianego syna, a Courtney
z wielkimi ceremoniami została podprowadzona do stolika
w rogu. Patrzyła, jak Lefteris rozmawia z właścicielem, po
raz kolejny zaskoczona, że tak młodo wygląda, gdy się
śmieje. Czuł się swobodnie w tej tawernie z prostymi sto-
likami nakrytymi obrusami z ceraty, ale równie dobrze
mogła go sobie wyobrazić w ekskluzywnej francuskiej
restauracji. Zauważyła, że Lefteris czuje się swobodnie
w każdej sytuacji. Pewność siebie i autorytet, jakim się
cieszył, stanowiły po prostu jego nieodłączne atrybuty.
Po ożywionej dyskusji właściciel przyniósł im butelkę
wina i Lefteris napełnił kieliszki, przyglądając się trunkowi
ze skupioną twarzą. Wzrok Courtney bezwiednie wę-
drował od jego ciemnych rzęs do prostego nosa i ust.
Bojąc się, że nie zdoła się powstrzymać i sięgnie przez
stół, by go dotknąć - chwyciła kieliszek.
- Na zdrowie! - powiedziała ochrypłym głosem.
- Jammas! - odparł z uśmiechem.
Przez ułamek sekundy ich oczy spotkały się nad kielisz-
kami i uśmiechy zamarły równocześnie.
- Myślałam właśnie, że nic o tobie nie wiem - powie-
działa, bawiąc się widelcem.
- Wiesz już, że jestem biznesmenem.
- Nie chodzi mi o to, w jaki sposób zarabiasz na życie.
Mam na myśli to, co naprawdę ważne.
- Na przykład?
- Na przykład twoja rodzina...
Obrócił kieliszek z winem i wzruszył ramionami.
- Jesteśmy od wielu pokoleń tradycyjną kreteńską ro-
dziną. Mój dziadek urodził się w Villa Athina, tak samo
jak wcześniej jego dziadek. Mój ojciec był ambitny. Wy-
jechał do Ameryki i stworzył firmę, praktycznie zaczyna-
jąc od zera, ale nam, dzieciom, zawsze wpajano, że na-
szym domem jest Kreta. To mój ojciec zbudował dom,
w którym mieszkam, i dopilnował, byśmy w nim spędzali
przynajmniej każde lato. Po śmierci ojca ja przejąłem
firmę. Od tamtej pory rozrosła się nie do poznania, ale
próbuję trzymać się zasad ustanowionych przez ojca i
Agios Giorgios nadal jest miejscem spotkań całej rodzi-
ny. Moje siostry przyjeżdżają każdego lata i pozwalają się
tu wyszaleć swoim dzieciom.
- A twój brat? Wspomniałeś, że poślubił Angielkę.
- Lindę. Tak, poślubił ją na swoje nieszczęście. Była
piękną dziewczyną, ale zepsutą do szpiku kości. Za-
leżało jej wyłącznie na pieniądzach. Ty może nie słysza-
łaś o rodzinie Markakis, ale ona doskonale wiedziała,
kim jesteśmy. Christos poznał ją w Londynie i Linda na-
kłoniła go, by ją poślubił, zanim przyjechali tutaj. Nie
jestem pewien, czego oczekiwała, ale z pewnością nie
było to Agios Giorgios. Chciała być częścią śmietanki
towarzyskiej i całymi dniami pławić się w luksusie. Za-
miast tego miała góry, cichą wioskę i gaje oliwne. Wkrót-
ce zaczęła dręczyć Christosa, by zabrał ją stąd do wielkie-
go świata.
- To dlatego wróciła do Anglii? - Courtney nie mogła
sobie wyobrazić, by łatwo jej było wyjechać z Agios Gior-
gios.
- To był jeden z powodów. - Twarz Lefterisa stężała.
- Christos zginął w wypadku samochodowym kilka mie-
sięcy później. Nie mogła się doczekać, kiedy zabierze
pieniądze i ucieknie.
- Przykro mi. Teraz rozumiem, dlaczego nie lubisz
Angielek.
- Obwiniam samego siebie - wyznał nagle. - Powi-
nienem ich jakoś powstrzymać, nie dopuścić do tego mał-
żeństwa. Dokładnie wiedziałem, jakie są dziewczyny z
Anglii. Kiedyś sam miałem jedną poślubić, na szczęście w
porę zorientowałem się, że jej miłość zależy od mojej
zasobności. Byłem wtedy bardzo młody i firma była
znacznie mniejsza niż teraz. Sabrina przez jakiś czas trzy-
mała mnie w niepewności, ale ostatecznie wybrała znacz-
nie bogatszego faceta. Dla Sabriny, podobnie jak dla Lin-
dy, liczyły się tylko pieniądze.
Jeśli był tak młody, jak twierdzi, musiał bardzo to prze-
żywać. Courtney w zamyśleniu wpatrywała się w swój
kieliszek.
- Czy to z powodu tamtej dziewczyny nie ożeniłeś się?
Nie chcesz mieć rodziny?
- Kiedyś... może tak, ale doświadczenie Christosa na-
uczyło mnie, że nie warto się żenić, chyba że mężczyzna
jest absolutnie przekonany, że znalazł właściwą kobietę.
- A nie znalazłeś jej? - spytała ze wzrokiem wciąż
utkwionym w winie.
- Nie. - Odłamał kromkę chleba i spojrzał na Court-
ney. - Jeszcze nie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Znasz już moją historię. A ty nawet nie wspomniałaś o
swojej rodzinie.
- Moi rodzice są bardzo wykształceni, każde z nich
odniosło sukces w swojej dziedzinie. W przeciwieństwie
do mnie, nigdy się nie mylą. Trudno się dyskutuje z kimś,
kto zawsze ma rację. Oni... przytłaczają mnie. Nie sposób
ich zadowolić, wciąż ich rozczarowuję. Za to moja siostra
zawsze była ich chlubą.
- Czy jesteś podobna do siostry?
- Do Ginny? - Ten pomysł wydał jej się tak niedo-
rzeczny, że omal się nie roześmiała. Rodzice wciąż nakła-
niali ją, by choć trochę brała przykład ze swojej siostry. -
Nie, zupełnie nie jesteśmy do siebie podobne. Ona re-
prezentuje te wszystkie cechy, których mi brakuje. Ginny
jest piękna, a ja przeciętna. Ona jest mądra i dowcipna,
a ja cicha i nieśmiała. Ona jest rozsądna i praktyczna, ja
jestem marzycielką. Dorastałam w przeświadczeniu, że je-
stem beznadziejna, ponieważ nie mogę się do niej upodob-
nić. Kiedy zdobywała kolejne stypendia i mistrzostwa
w tenisie, ja zamykałam się w pokoju i czytałam książki.
Waśnie dlatego tak lubię historię. Czytanie w samotności
było ucieczką od próby sprostania wygórowanym ambi-
cjom rodziców.
- Dlaczego nie studiowałaś historii, jeśli tak się tym
interesujesz?
- Wpojono mi, że jestem beznadziejna, więc panicznie
bałam się wszelkich egzaminów. Gdy skończyłam szkołę,
rodzice zadecydowali, że powinnam się zapisać na kurs
gotowania, bo tylko w tej dziedzinie nie byłam komplet-
nym osłem.
- Ale marzysz o studiach archeologicznych?
Skinęła głową.
- Wiem, że to niezbyt rozsądny pomysł. Zresztą odwa-
żyłam się wspomnieć o tym rodzicom, ale oni przedstawili
mi wtedy tysiąc powodów, dla których nawet nie powin-
nam próbować: nie dostanę się na studia, nie dam sobie
rady, a gdyby mi się cudem powiodło, i tak po studiach
nie dostałabym porządnej pracy. - Spojrzała na Lefterisa.
- Ty masz dobrze. Jesteś silny. Nikt nie ośmieli się ci
dokuczać. Ja natomiast szybko się załamuję, brak mi pew-
ności siebie.
- To niby dlaczego wpadłaś do mojego gabinetu jak
burza i wykrzyczałaś swoje zdanie po upadku firmy „Po-
znaj Kretę"? - przypomniał jej.
- Tutaj jest inaczej - przyznała szczerze. - To jedna
z przyczyn, dla których nie chcę wracać do domu. Ty jesteś
inny niż moi rodzice - dodała, składając serwetkę w har-
monijkę. - Irytujesz mnie, ale nie czuję się przy tobie
bezużyteczna.
- Miło mi to słyszeć. - Wyglądał na dziwnie przygnę-
bionego, ale miała wrażenie, że nie z jej powodu. - Przy-
puszczam, że rodzicom nie spodobał się twój pomysł wy-
jazdu na Kretę?
- Byli wręcz przerażeni. Uznali, że to szaleństwo po-
rzucać pracę w winiarni dla głupiej zachcianki, ale upar-
łam się i w końcu dali mi spokój.
- Co spowodowało, że tym razem sprzeciwiłaś się ich
woli?
- Oni bardzo często przyjmują gości. Kilka miesięcy
temu wydali koktajl, na który zaprosili pewnego historyka.
Kiedy dowiedział się, że interesuję się kulturą minojską,
wspomniał o właściwym dla mnie kierunku studiów. To
on zaproponował, żebym przyjechała na Kretę, by móc
wykazać podczas rozmowy kwalifikacyjnej, że rzeczywi-
ście mi zależy na tych studiach. Podkreślił, że powinnam
się zawsze kierować instynktem i robić to, na co naprawdę
mam ochotę, nawet jeśli w danej chwili nie wydaje się to
rozsądne ani praktyczne. - Jej twarz rozpromienił
uśmiech- - Właśnie dlatego tu jestem.
- Właśnie - zawtórował jej w zamyśleniu. - Jesteś tu.
Courtney nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy i ode-
tchnęła z ulgą na widok podchodzącego do ich stolika
właściciela tawerny, który przyniósł dwa kieliszki rakii na
koszt firmy.
Przełknęła ognisty napój, łudząc się, że alkohol utopi
zdradzieckie pożądanie. Pragnęła dotknąć Lefterisa, po-
gładzić po policzku i przywrzeć ustami do jego szyi.
Musi się natychmiast opanować! Jak przez mgłę zoba-
czyła, że Lefteris wstaje i podaje właścicielowi rękę, po
czym odwraca się, by odsunąć jej krzesło. Nocne powie-
trze owiało rozpaloną skórę Courtney przyjemnym chło-
dem, za to kolana uginały się pod nią, gdy szli nabrzeżem.
Blask księżyca obrysował linię nosa i podbródka Lefterisa
i musnął kącik ust. Szczęśliwy księżyc, pomyślała,
drżąc z podniecenia.
- Zadrżałaś - zauważył rozbawiony. - Czy jest ci
zimno?
- Troszeczkę - skłamała.
Zdjął marynarkę i narzucił jej na ramiona. Courtney
stała bez ruchu, obawiając się, że Lefteris usłyszy głośne
bicie jej serca. Przez dłuższą chwilę stał obok, przygląda-
jąc się jej uważnie.
- O co chodzi? - spytała, nie mogąc już znieść mil-
czenia.
Nie od razu odpowiedział. Wyjął jej włosy spod koł-
nierza i wygładził klapę marynarki.
- Właśnie sobie przypomniałem, że jesteś Angielką -
przyznał wreszcie.
- Nie da się zaprzeczyć. Ale chyba różnię się od Sabri-
ny i Lindy.
- Zaczynam myśleć, że możesz być inna - zgodził się,
wodząc palcem po jej policzku.
Przez całą drogę powrotną czuła ten dotyk jego dłoni.
Siedziała sztywno, patrząc przed siebie, przerażona, że tak
reaguje. Kiedy zatrzymał samochód przed domem i wyłą-
czył silnik, zapanowała cisza nie do zniesienia. Wreszcie
Courtney chwyciła torby i chwiejnym krokiem ruszyła
do kuchni.
Zostawiła wiktuały i postanowiła wymknąć się nie-
postrzeżenie do swojego pokoju, ale widząc światło na
tarasie, rozmyśliła się. Nie wypadało odejść bez pożegna-
nia, zwłaszcza po wspólnej kolacji w tawernie.
Lefteris odwrócił się do niej.
- Spójrz na to - poprosił, wskazując na góry.
Chmury nadal kłębiły się, pozostawiając wąski pasek
czystego nieba nad szczytami gór. Śnieg na wierzchołkach
błyszczał nieskazitelną bielą w świetle księżyca.
- Och - westchnęła, wczuwając się w magię tego cza-
rownego miejsca. - Chciałam tylko powiedzieć „dobra-
noc" - szepnęła, zamierzając się wycofać, ale Lefteris
chwycił ją za rękę.
- Myślałem o tym, co ci powiedział ten historyk - za-
czaj, przyciągając ją do siebie tak mocno, że nie mogła
mu się oprzeć.
- To znaczy...? - Jej głos zamienił się w ledwo sły-
szalny szept.
- O tym, że należy się kierować instynktem, nawet jeśli
nie wydaje się to rozsądne. - Przesunął ręce w górę do jej
ramion i zagłębił je w jedwabistych włosach, dotykając
szyi. - Może warto wypróbować jego teorię - dodał, uno-
sząc jej twarz.
Courtney otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Lefte-
ris ubiegł ją, schylił głowę i zamknął jej usta swoimi war-
gami. Wtedy tlący się od dawna w niej żar buchnął og-
niem, w którym nie istniało już nic prócz jego ust i dotyku
ciała.
Przez cały wieczór tęskniła za tym. Teraz topniała pod
naporem jego siły, mrucząc coś ze szczęścia, ale zarazem
oburzenia z powodu własnej słabości. Wreszcie zrezygno-
wała z wszelkiego oporu i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Glykia mou - szepnął jej do ucha, wyplątując palce
z włosów, by móc przyciągnąć ją bliżej, po czym zaczął
ją całować głębiej i natarczywiej.
Gdy ją puścił, patrzyła na niego zdezorientowana, nie
mogąc wymówić słowa.
- Nie postępujemy rozsądnie - rzekł.
Nuta rozbawienia w jego głosie pomogła jej pozbierać
się bardziej skutecznie niż uderzenie w twarz.
- Może jednak ta teoria nie zawsze się sprawdza - po-
wiedziała załamującym się głosem, rozpaczliwie próbując
opanować drżenie nóg.
- Sam nie wiem. Chyba twój przyjaciel miał rację.
Całowanie cię nie było postępkiem rozsądnym, ale
niewątpliwie bardzo przyjemnym.
Rano spotkali się tylko na chwilę i Lefteris
zachowywał się tak, jakby poprzedniego dnia nic się nie
stało. Widocznie nawet nie pamięta o pocałunku,
pomyślała rozczarowana.
- Wyjeżdżam na lotnisko po gości - poinformował ją,
wchodząc do kuchni, gdzie kroiła cebulę. - Czy zdążysz
przygotować lunch, zanim przyjedziemy?
- Oczywiście - odpowiedziała krótko, oburzona, że
Lefteris potrafi zachowywać się tak, jakby jej wcale nie
trzymał w ramionach i nie całował do utraty tchu. Skoro
jednak postanowił udawać, że nic się nie stało, to w po-
rządku, niech tak będzie!
Wśród gości byli dyrektorzy wydziałów w Belgii,
Portugalii, Holandii i Hiszpanii, którzy przybyli z
żonami, a także dyrektor z Włoch, Gianni Neri, którego
żona podobno zachorowała, oraz Inger, wysoka
błękitnooka blondynka z Danii. Courtney dowiedziała
się, że Inger jest szefową biura prasowego w firmie
Lefterisa.
Courtney przygotowała wspaniały lunch i wszyscy go-
ście z wyjątkiem Inger, która była zbyt zajęta przykuwa-
niem uwagi Lefterisa, wyrażali pełne uznania uwagi. Lef-
teris cudem zdołał oderwać się na chwilę od niewątpliwie
fascynującej dyskusji o public relations, aby przedstawić
Courtney, gdy wniosła kawę, ale skorzystała z pierwszej
okazji, aby uciec do kuchni.
Ten tydzień dłużył się Courtney niemiłosiernie. Goście
po omówieniu spraw służbowych wysiadywali dookoła
basenu lub na tarasie. Lefteris dbał, by miło spędzali czas, i
nic im nie narzucał.
Każdego ranka dyrektorzy znikali, by omówić interesy, i
kiedy Lefteris i Inger nie zakłócali jej spokoju, Courtney
siadała na murku i rozmawiała z żonami. Od nich właśnie
dowiedziała się więcej o Lefterisie. Szanowano go jako
naczelnego szefa ogromnego międzynarodowego koncer-
nu - daleko większego i potężniejszego niż Courtney po-
czątkowo sądziła.
- Lefteris ciągle podróżuje, ale mam wrażenie, że tylko
to miejsce jest jego właściwym domem - wyjaśniła Con-
suela, żona dyrektora z Hiszpanii. - Zapewne wszystko by
się zmieniło, gdyby się ożenił. Przynajmniej miałby do
kogo wracać.
Courtney chciała dowiedzieć się czegoś więcej o Inger,
ale nikt nie wiedział nic konkretnego. Mówiono, że
prawdopodobnie kiedyś miała romans z Lefterisem.
Interesowała ją wyłącznie kariera... i Lefteris, dodała
Courtney w duchu. Ilekroć widziała ich razem, Dunka
trzymała rękę na ramieniu Lefterisa albo pochylała jasno-
blond głowę ku jego twarzy. Spędzali mnóstwo czasu we
dwoje.
Courtney nie mogła znieść ich widoku, więc starała się
unikać Lefterisa. Czasami prosił, by dołączyła do gości
pijących kawę albo przyszła popływać w basenie, ale od-
mawiała tłumacząc, że ma pracę w kuchni. Kilkakrotnie
zauważyła, że Inger wpatruje się w nią zimnymi
oczami i kobiecy instynkt podpowiadał jej, że Dunka za
nią nie przepada.
Courtney z trudem rozpoznawała w Lefterisie mężczy-
znę, który siedział z nią przy stoliku w tawernie i cierpli-
wie słuchał jej paplaniny. Czy ten autokrata, kosmopoli-
tyczny magnat, który wzbudzał u dyrektorów taki respekt,
to ten sam mężczyzna, który siedział z nią w Knossos
i opowiadał jej legendę o Tezeuszu i labiryncie? Ten sam,
który niósł jej torby z zakupami i wędrował z nią po
uliczkach Chani? Ten, który ją całował? Ilekroć
myślała o tym pocałunku, drżała ze wstydu i zarazem
tęsknoty -a jednocześnie była wściekła na siebie, że tak
bardzo jej na nim zależy. Dlaczego w ogóle całował ją,
skoro wiedział, że wkrótce przyjedzie Inger, atrakcyjna
dziewczyna, której dodatkowym atutem było to, że nie
jest Angielką?
W któreś popołudnie Courtney właśnie kończyła sprzą-
tać kuchnię po lunchu, gdy drzwi otworzyły się i weszła
Inger. Courtney spojrzała na nią z zazdrością. Była tak
elegancka i zadbana, że sama czuła się przy niej jak czu-
piradło.
- Czy coś podać? - siliła się na uprzejmy ton.
Przynajmniej tym razem Inger starała się być miła.
- Czy mogę prosić o butelkę szampana? I dwa kielisz-
ki. - Zatrzepotała rzęsami, szczebiocząc słodko: - To ma
być niespodzianka.
Ani słowem nie wspomniała, dla kogo był ten drugi
kieliszek ani na czym miała polegać niespodzianka.
- Coś świętujemy? - podjęła ostrożnie Courtney, przy
klejając uśmiech do twarzy.
Dunka uśmiechnęła się tajemniczo.
- Chcemy przyjemnie spędzić czas, tylko we dwoje.
- Jej lodowate błękitne oczy napotkały wzrok Courtney.
- Wiesz, jak to jest.
- Oczywiście - odparła Courtney, siląc się na obojętny
ton.
Więc Lefteris tak spędzał sjestę! Próbowała sobie wmó-
wić, że to nie jej sprawa, ale zazdrość trawiła jej serce.
Inger obserwowała ją, gdy sięgała po szampana i na-
pełniała wiaderko lodem. W podzięce ledwo posłała jej
nieszczery uśmiech, po czym chwyciła butelkę i ruszyła
w stronę pokoju Lefterisa.
Courtney ze zdenerwowania drżały ręce. Wybiegła z
kuchni do gaju oliwnego, by ukoić nerwy. Oparłszy się o
sękaty pień, zamknęła oczy i wdychała słodki zapach
koniczyny. Słyszała pszczoły przemykające wśród kwia-
tów i odległy brzęk dzwonka owiec, nic jednak nie mogło
stłumić myśli o tym, że Lefteris i Inger piją szampana,
śmieją się i kochają.
Otworzyła oczy. Ból rozdzierał jej serce, z trudem od-
dychała. Zakryła rękoma powieki, chcąc powstrzymać łzy.
Nie, nie będzie płakała, bo cóż to da? Musi jakoś wytrwać
przez trzy kolejne dni, a potem będzie wolna i wyjedzie
stąd. Próbowała sobie wyobrazić, gdzie będzie za tydzień,
ale wyobraźnia płatała jej figle: wciąż wracała do
Agios Giorgios i Lefterisa.
Idąc wąską ścieżką wśród drzew oliwnych, spotkała
Gianniego Neri. Miał tak samo żałosną minę jak ona, ale
chcąc go jakoś pocieszyć, uśmiechnęła się serdecznie na
powitanie.
- Czy coś się stało? - spytała odruchowo, gdy zawrócił
wraz z nią w stronę domu.
- Przepraszam, ale nie jestem dziś w dobrym nastroju.
Właśnie dlatego wyszedłem na spacer.
- Może mogłabym jakoś pomóc?
- Nie sądzę. Chodzi o moją żonę, Paolę. Nie chciała
ze mną przyjechać. Stwierdziła, że zmęczyły ją
podróże i woli zostać w Rzymie. A ja muszę
podróżować. Należy to do moich obowiązków jako szefa
oddziału we Włoszech.
- Może ona po prostu potrzebuje czasu, by zrozumieć,
jak ważna dla ciebie jest ta praca - zasugerowała Court-
ney.
Gianni chyba nie bardzo w to wierzył.
- Wątpię. Sytuacja byłaby lepsza, gdyby ona wydawa-
ła przyjęcia, ale nie znosi gotowania i twierdzi, że sama
myśl o przygotowaniu wyszukanych potraw przyprawia
ją o ból głowy.
- Rozumiem ją. Dobrze się czuję w kuchni, ale mierzi
mnie na samą myśl o zorganizowaniu wielkiego, uroczy-
stego przyjęcia. Byłabym w tym beznadziejna.
- Trudno w to uwierzyć - powiedział Gianni, spoglą-
dając na nią z zaciekawieniem. - Wszyscy goście twier-
dzą, że jesteś czarującą dziewczyną. Prawdę mówiąc, za-
stanawialilmy się, czy łączy cię coś z Lefterisem. - Roz-
postarł ręce skruszony, widząc zakłopotanie Courtney. -
To tylko dlatego, że tak dziwnie patrzył na ciebie, ilekroć
wchodziłaś do pokoju...
- Nic nas nie łączy - zapewniła z przesadnym naci-
skiem. - Jestem jego kucharką.
- Lefteris też tak mówi - pospiesznie zapewnił ją
Gianni. - Słyszałem, jak Inger kpiła z niego z tego powo-
du, a on wyjaśnił jej wtedy, że jesteś tylko jego kucharką
i tak się szczęśliwie złożyło, że możesz na pewien czas
zastąpić Katinę.
Tylko kucharka. Courtney uśmiechnęła się niepewnie.
Cóż, taka jest prawda. Czy mógłby pomyśleć o niej ina-
czej, mając u boku zgrabną, błękitnooką Inger, częstującą
go czarownymi niespodziankami z szampanem?
- Jak długo będziesz u niego pracowała? - spytał na-
gle Gianni.
- Dopóki nie wyjedziecie. Potem wróci Katina.
Nawet gdyby Katina nie wróciła, Courtney postanowiła
wyjechać, gdy tylko to będzie możliwe. Nie ma zamiaru
pałętać się tu jako „tylko kucharka", choćby to było nie
wiem jak wygodne dla Lefterisa! Z trudem zmuszała się
do rozmowy z Giannim.
- Prawdopodobnie pojadę na wschód badać zabytki
kultury minojskiej.
- Czy nie chciałabyś przyjąć pracy w Rzymie? - Gianni
chwycił ją za rękę i zatrzymał.
- W Rzymie?
- Mogłabyś zostać naszą kucharką. Jestem pewien, że
gdyby Paola nie musiała martwić się o kuchnię, mniej by
się bała przyjęć. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz
wpadłem na ten pomysł! - wyrzucił z siebie jednym
tchem.
- Zastanowię się nad tą propozycją - przyrzekła.
- Wspaniale - ucieszył się. Otworzył bramę i weszli
na schody. - Dziękuję, że mnie wysłuchałaś, Courtney.
Teraz, gdy wyrzuciłem to z siebie, czuję się znacznie le-
piej.
- To dobrze - powiedziała życzliwie, kładąc rękę na
jego ramieniu, by dodać mu otuchy. - Może ten tydzień
w samotności skłoni Paolę do przemyśleń. Zobaczysz,
jak się ucieszy, kiedy znów zobaczy cię w domu.
- Mam nadzieję - przyznał, przykrywając jej rękę
swoją i dobrotliwie patrząc w oczy. - Dziękuję ci.
- Czy coś wam przerwałem? - usłyszeli nagle lodowa-
ty głos Lefterisa, który schodził po schodach z nachmu-
rzoną miną.
- Skądże znowu! - zapewnił Gianni lekko, ale zaru-
mienił się. - Mówiłem właśnie Courtney, jak bardzo nam
smakowały przygotowywane przez nią posiłki.
- Niewątpliwie jest niezwykle łasa na twoje komple-
menty - uciął Lefteris tak złośliwie, że Gianni spojrzał na
niego kompletnie zaskoczony.
Bąknął „przepraszam" i zmył się, wbiegając po scho-
dach. Courtney ruszyła za nim, ale Lefteris zatrzymał ją.
- Gdzie byłaś? - zapytał wściekły.
- Wyszłam na spacer - powiedziała, uwalniając rękę.
- Z Giannim?
- Przez chwilę szliśmy razem. Czy masz coś przeciwko
temu?
- Zaangażowałem cię do gotowania.
- Sądziłam, że od czasu do czasu mogę sobie zrobić
pięć minut przerwy - odparła z goryczą. - Skąd mogłam
wiedzieć, że muszę prosić o pozwolenie za każdym razem,
gdy wychodzę z kuchni?!
- Oczywiście, że wolno ci odetchnąć. Rzecz w tym, że
nie chcę, byś flirtowała z moimi gośćmi.
- Ja nie flirtuję! - oburzyła się. - Przypadkiem spot-
kałam Gianniego, gdy wracałam ze spaceru. Co miałam
zrobić? Przejść obok i powiedzieć, że nie chcę z nim roz-
mawiać? Powinieneś się cieszyć, że staram się być miła
dla twoich gości.
- Jest pewna różnica między byciem miłym a pozwo-
leniem, by cię obmacywano - warknął. - Widziałem prze-
cież, że nawet nie próbowałaś go odsunąć. Ciekawe, o
czym tak rozprawialiście?
- To nie twoja sprawa!
- Dobrze chociaż, że nie próbujesz mi wmówić, że
przez cały czas słuchałaś tylko komplementów na temat
gotowania!
- Przez cały czas, czyli jak długo?
- Wyszłaś pół godziny temu!
- Nie zdawałam sobie sprawy, że obserwujesz każdy
mój krok - powiedziała dotknięta do żywego. - Sądziłam,
że dziś po południu miałeś przyjemniejsze zajęcie! Następ-
nym razem zamelduję się, wychodząc i wchodząc, żebyś
mógł dokładnie sprawdzać, ile czasu spędzam poza kuch-
nią! W końcu nie możemy zapominać, że jestem tu tylko
kucharką, prawda? - dodała.
- Czy Gianni towarzyszył ci przez cały czas? - zapytał
ze złością.
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z tobą, ale nie,
tylko przez chwilę byliśmy razem. Spacerowaliśmy nie
dłużej niż dziesięć minut, a więc sam przyznasz, za krótko
na przeżycie intensywnej przygody miłosnej. A teraz, jeśli
skończyłeś wreszcie to śledztwo, pozwolisz, że wrócę do
kuchni, gdzie, jak wciąż podkreślasz, jest moje miejsce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Courtney odczuła ulgę, gdy nadszedł ostatni dzień i
wszyscy zebrali się na tarasie przed wyjazdem na lotnisko.
Gianni podał jej rękę, mówiąc:
- Pamiętaj, moja propozycja jest wciąż aktualna. -
Wyjął wizytówkę z kieszeni marynarki. - Proszę, tu jest
mój telefon. Zadzwoń, gdy tylko zechcesz przyjechać.
Courtney zerknęła na Lefterisa, który obserwował ją z
marsową miną.
- Dziękuję, Gianni. Niewykluczone, że zadzwonię.
Kiedy wszyscy wyszli, usiadła zmęczona na ławie. Lef-
teris odwiózł gości na lotnisko, ale zaraz wróci i, sądząc
po spojrzeniu, jakie jej rzucił przed wyjazdem, będzie
w pieskim humorze.
Zła na siebie, że tak się tym przejmuje, westchnęła
ciężko. Gotowanie przez cały tydzień naprawdę ją zmę-
czyło. Dokładnie posprzątała kuchnię, przygotowując ją
na przyjazd Katiny, pozostało jej więc tylko spakowanie
się.
Właściwie najchętniej wyjechałaby bez pożegnania, uz-
nała jednak, że postąpiłaby niepoważnie. Poza tym Lefte-
ris nie zapłacił jej jeszcze za wykonaną pracę.
Postawiła walizkę na tarasie i wymieniała w myślach
wszelkie powody, dla których nie powinna go już zoba-
czyć. Jest samolubnym i apodyktycznym arogantem. Cały
tydzień poświęcił Inger, a ma pretensje do niej, że
okazała trochę współczucia Gianniemu. Lefteris to pełen
uprzedzeń szowinista. W ogóle... okropny człowiek.
Była już wystarczająco zbuntowana, a sytuację pogor-
szyła jeszcze reakcja Lefterisa, gdy zobaczył ją z walizką
na tarasie.
- Co ty wyprawiasz?!
- Czekam na zapłatę - wyjaśniła krótko.
- Widzę, że nie możesz się doczekać wyjazdu, Court-
ney. Zapewne ma to coś wspólnego z wyjazdem twojego
przyjaciela Gianniego. Tęsknisz za romantycznymi space-
rami w gaju oliwnym?
- Wyjeżdżam, ponieważ skończyłam pracę - oznajmi-
ła lodowatym tonem. - Co do Gianniego... opowiadał mi
o swojej żonie.
- Och, z pewnością skarżył się, że ona go nie rozumie.
Nie powiesz mi chyba, że dałaś się nabrać na ten stary
numer?
- Nie było żadnych numerów! - Z trudem hamowała
wybuch wściekłości. - Gianni zwierzył mi się tylko ze
swoich kłopotów.
- Czyżby? Ja odebrałem to inaczej.
- Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że w ogóle
zauważyłeś Gianniego, biorąc pod uwagę, jak bardzo byłeś
pochłonięty ukradkowymi spotkaniami z Inger. Jak mo-
żesz obwiniać Gianniego o flirtowanie, skoro cały czas
poświęcałeś tej dziewczynie!
- Szanuję Inger jako koleżankę z pracy, to wszystko!
- Czyżby? Ja odebrałam to inaczej - powtórzyła jego
słowa.
- Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał po chwili mil-
czenia.
- Jak mogę o tym zadecydować, skoro nie otrzymałam
jeszcze pieniędzy?
- Ach, rzeczywiście. - Poszedł do gabinetu i po chwili
przyniósł zwitek banknotów. - Powinienem był przewi-
dzieć, że zależy ci wyłącznie na pieniądzach. Linda też
nie wyjechała, dopóki jej nie zapłacono.
Zapadła przykra chwila milczenia. To on zaproponował
jej tę pracę. Chyba nie oczekiwał, że będzie harowała
w kuchni przez cały tydzień tylko po to, by być blisko
niego?
- Dokąd najpierw pojedziesz? - spytał wreszcie.
- Do Chani, a potem do Iraklionu.
- A potem?
- Będę musiała znaleźć jakąś pracę.
- W Rzymie?
- Czemu nie? - Spojrzała mu prosto w oczy. - Muszę
wykorzystać wszystkie szanse.
- Do tej pory świetnie ci się to udawało! Gdybym się
zdobył na odrobinę współczucia, powinienem ostrzec
Gianniego, na co się pokusił, ale właściwie on zasługuje
na karę. „Zadzwoń, gdy tylko zechcesz przyjechać". Nie-
trudno zgadnąć, co to była za oferta!
- Również nietrudno zgadnąć, jakiego rodzaju oferty
składasz Inger, tyle że ja nie wtykam nosa w nie swoje
sprawy! Jeśli o mnie chodzi, możesz sobie z nią robić, co
chcesz.
- Nie mam zwyczaju zwracać się do kucharki z prośbą
o pozwolenie - warknął.
- Już nie jestem twoją kucharką - przypomniała mu,
podnosząc walizkę. - Nie muszę więc wysłuchiwać takie-
go zadufanego aroganta!
- Nie bądź dziecinna. Nie możesz wyjść sama w no-
cy!
- Naprawdę? Grubo się mylisz! - zapewniła i zbiegła
po schodach.
- I tak nie dotrzesz do Chani dziś w nocy! - krzyknął,
patrząc, jak otwiera bramę. - Nie minie godzina, a wrócisz
tu na klęczkach, bo nie masz gdzie przenocować!
Courtney stała już w otwartej bramie, a gdy spojrzała
na niego, jej oczy ciskały gromy.
Jednak gdy dotarła do drogi, opamiętała się. Nie sły-
szała, by Lefteris ruszył za nią. To jasne, przecież zupełnie
nie obchodzi go, co się z nią stanie. Łatwo było zatrzasnąć
za sobą drzwi, ale czy postąpiła rozsądnie? Nagle przypo-
mniała sobie uwagę Lefterisa, że wróci na klęczkach do
jego willi, i natychmiast hardo podniosła głowę. Nie, nie
sprawi mu takiej satysfakcji!
Dochodziła już prawie do wioski, gdy usłyszała za sobą
samochód. Zeszła na bok, nie zatrzymując się. Kierowca
wyprzedził ją i zatrzymał się kilka metrów dalej. Był to
mercedes z otwartym dachem, więc z pewnością nie na-
leżał do Lefterisa.
- Courtney?
To głos Nikosa. Courtney z wahaniem postawiła waliz-
kę. Nie widziała go od czasu, gdy potwierdził wiadomość
o bankructwie firmy „Poznaj Kretę".
- Czy coś się stało? - zapytał z troską. - Gdzie ty ma-
szerujesz o tej porze?
- Do Chani.
- Jak to? Przecież pracujesz u Lefterisa?
- Pracowałam. Ale właśnie skończyłam...
Nikos przyglądał jej się w zamyśleniu.
- Jest już późno. Chyba rozsądniej będzie, jak wyje-
dziesz jutro?
- Za nic nie wrócę do willi - wycedziła przez zęby.
Przez ułamek sekundy w oczach Nikosa zabłysła
iskierka radości.
- Cóż, nie mogę cię tu zostawić. Wsiadaj, podwiozę cię.
Wahała się. Lefteris twierdził, że Nikos jest złym czło-
wiekiem i nie można mu ufać, ale w końcu to tylko opinia
Lefterisa, a czy ona musi mu wierzyć? Zerknęła na Nikosa.
Zdążyła już zapomnieć, jaki jest przystojny, a kiedy
uśmiechnął się czarująco, trudno było uwierzyć, że mógł
założyć firmę „Poznaj Kretę" tylko po to, by upokorzyć
Lefterisa. Musi być jakaś inna przyczyna, dla której Lef-
teris tak go nienawidzi...
Spojrzała przez ramię, ale Lefteris nie nadjeżdżał. To
jasne, że nie obchodzi go, czy ona da sobie radę. Przeniosła
wzrok na Nikosa i jego wspaniały samochód. W głębi
duszy czuła, że powinna odmówić, ale czy miała wybór?
Nie może przecież stać przy drodze przez całą noc.
- Jeśli nie sprawię kłopotu...
- Ależ skąd - zapewnił pospiesznie. Wrzucił jej walizkę
na tylne siedzenie i otworzył drzwi.
- Skąd pan wiedział, że pracuję dla Lefterisa? - zapy-
tała, wsiadając.
- Na wsi wieści rozchodzą się lotem błyskawicy - po-
wiedział, uruchamiając silnik. - Muszę przyznać, że czu-
łem się trochę winny wobec ciebie, więc cieszę się, że
mam okazję ci pomóc.
- Winny?
- Tego dnia, kiedy przyjechałaś do mnie, chyba nie
byłem w stanie myśleć jasno. Sam dopiero co
usłyszałem o upadku firmy, nic dziwnego, że byłem
zaszokowany. Później chciałem ci zaproponować jakieś
miejsce,
gdzie
mogłabyś
zamieszkać,
ale
dowiedzieliśmy się, że jesteś u Markakisa. - Nikos
wzruszył ramionami. - Nie mam ci tego za złe. To
bardzo ładny dom, więc pomyślałem, że cokolwiek bym
ci zaproponował, nie będziesz zadowolona, tym bardziej
że on zapewne oczernił mnie przed tobą.
- Chyba niezbyt pana lubi. O ile zrozumiałam, jest
jakaś zadawniona wendeta pomiędzy waszymi
rodzinami.
- To prawda, ale nie tylko o to chodzi. Czy wspomniał
ci o Lindzie?
- Żonie jego brata? - spytała ostrożnie. - Wspomniał,
że nie byli udanym małżeństwem.
- Lefteris chętnie tak mówi, ale to nieprawda. Linda
była bardzo oddana Chnstosowi, jednak jego rodzina nie
zaakceptowała jej. Kiedy Christos przywiózł Lindę na
Kretę, on i cała rodzina wciąż dawali jej do zrozumienia,
że nie jest mile widziana, bo jest Angielką. Lefteris kazał
Christosowi harować bez wytchnienia, żeby nie miał
czasu dla żony, więc czuła się rozpaczliwie samotna.
Spotkałem ją kiedyś w Chani. Chyba byłem jedyną
osobą, na którą mogła liczyć, więc po śmierci Christosa
właśnie do mnie uciekła.
Courtney słuchała uważnie, nie odzywając się. Była to
mniej więcej ta sama historia, którą opowiedział jej Lef-
teris, tyle że w innej wersji. Która była prawdziwa?
- Christos zginął w wypadku samochodowym kilka
miesięcy po ślubie - kontynuował Nikos. - To był tragiczny
wypadek, ale rodzina obwiniała potem Lindę. Oczywiście,
ona szalała z rozpaczy i chciała jak najszybciej wyjechać,
ale nie miała w ogóle pieniędzy, chociaż wiesz, jaka
bogata jest rodzina Lefterisa. - W głosie Nikosa wyczuwało
się zazdrość. - W końcu otrzymała tylko Villa Athina,
którą wcześniej Lefteris dał jej i Christosowi w
prezencie. Zaproponowałem, że odkupię od niej ten dom,
żeby miała gotówkę na powrót do domu.
- Czy to dlatego Lefteris tak cię nienawidzi? Bo po-
mogłeś przyjaciółce?
- Z jego punktu widzenia to była sprawa honoru jego
rodziny - wyjaśnił Nikos. - Nigdy nie wybaczył Lindzie,
że do mnie przyszła po pomoc, a mnie nie wybaczył, że
jej udzieliłem. Wszyscy wiedzieli, gdzie ona jest i że na
rodzinę Markakisów nie mogła liczyć. Lefteris nie mógł
się z tym pogodzić.
Courtney milczała, pogrążona w myślach, dopóki nie
zorientowała się, że Nikos skręcił z drogi prowadzącej do
Chani i jechał w kierunku wioski. Czuła się dziwnie nie-
swojo.
- Dokąd jedziemy? - odważyła się zapytać.
- Do Chani jest dość daleko. Wyglądasz na zmęczoną,
nie masz siły szukać noclegu. Chyba rozsądniej będzie,
jeśli zabiorę cię do swojego domu? Nie obawiaj się, mo-
żesz mi ufać, zresztą mieszkam z matką.
Cóż mogła powiedzieć? Teraz żałowała, że
skorzystała z propozycji i pozwoliła się podwieźć, ale
przecież trudno było wymagać, by zawrócił i zawiózł ją
do Chani. Zresztą, rzeczywiście była zmęczona, czuła się
podle i marzyła, by się położyć.
Nazajutrz obudziła się z uczuciem pustki i znużenia.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim zorientowała się, że
jest u Nikosa. Rozstała się z Lefterisem w kłótni i
zapewne już nigdy go nie zobaczy.
W pokoju było ciemno. Okna domu Nikosa wychodziły
na zachód, więc słońce dotrze tu późno. Ciemność
działała na nią przygnębiająco, nic dziwnego, że z
tęsknotą zerknęła w stronę skąpanego w słońcu Agios
Giorgios. Tutaj boleśnie odczuwała samotność, odcięta
od szczęścia, którego zaznawała przez kilka ostatnich
tygodni. Poddawała się radosnemu podnieceniu, jakie
zawsze ogarniało ją w obecności Lefterisa, a wszystko
wokoło wydawało się żywsze i ciekawsze.
Spojrzała na gaje oliwne. Willi nie było stąd widać.
Lefteris na pewno jest w domu, w wyobraźni widziała
jego dziką, dumną twarz. Czy raczył choćby pomyśleć o
niej?
I tak musiałaby wkrótce wyjechać, przypomniała sobie,
odwracając się od okna. Przecież Lefteris nie chciał,
by u niego mieszkała. Jest Angielką, więc on nią gardzi,
nie ufa jej. Może nawet w tej chwili dzwoni do Inger,
namawiając ją do przyjazdu, by mogli być sami... Z
bólem serca ubrała się i wyszła, chcąc porozmawiać z
Nikosem. Łatwiej jej będzie pogodzić się z losem, gdy
wyjedzie z tej doliny.
Ale kiedy spytała go o rozkład autobusów do Chani,
Nikos rozłożył ręce, protestując:
- Nie możesz wyjeżdżać tak szybko!
- Chcę jak najszybciej dostać się do Iraklionu.
- Zostań chociaż jeszcze jedną noc - nalegał. - Nie
chciałbym, żebyś wyjechała stąd, myśląc, że wszyscy trak-
tujemy tu obcokrajowców tak źle, jak Lefteris. - Wskazał
stos plastikowych krzesełek na ogromnym tarasie. - Dziś
wieczorem urządzę glendi, przyjęcie na twoją cześć. Za-
prosiłem wszystkich z naszego okręgu, żeby ci pokazać,
jak gościnni są Kreteńczycy.
Courtney poczuła ucisk w sercu.
- To bardzo miło z pana strony, ale...
- Żadne ale! Jesteś moim gościem honorowym. Nale-
gam! - Mówił pół żartem, pół serio, ale coś w jego głosie
kazało jej zamilknąć. Czuła, że nie wypada upierać się.
Przecież Nikos zadał sobie tyle trudu... Tylko dlaczego
czuła się tak niezręcznie i snuła podejrzenia?
Dzień dłużył się niemiłosiernie. Nikos był sympatyczny,
nadskakująco uprzejmy i usłużny, ale z niewiadomych przy-
czyn czuła narastający niepokój. Kilkakrotnie przyłapała go
na tym, że mrużył oczy i wodził za nią wzrokiem niczym
myśliwy zadowolony z łupu, ale w chwilę później uśmiechał
się uroczo, wiec obwiniała się o zbyt wybujałą wyobraźnię.
Nikos wcale nie przesadził, gdy powiedział, że zaprosił
wszystkich z okolicy. Kiedy Courtney wreszcie zdobyła
się na odwagę i wyszła na taras, zobaczyła pełno ludzi.
Czuła się jak zdrajczyni tylko dlatego, że tam była, a
musiała jeszcze znosić towarzystwo Nikosa, który jak
przystało na dobrego gospodarza, nie odstępował jej na
krok. Przedstawił ją każdemu z osobna, chociaż i tak po
chwili nie pamiętała ani twarzy, ani imion.
To był najgorszy wieczór w jej życiu. Stoły uginały się
od jedzenia, a goście jedli, pili i bawili się świetnie. Ktoś
przyniósł grecką lirę, ktoś inny lutnię, śpiewano i tańczo-
no. Głównie tańczyli mężczyźni, podskakując, przytupu-
jąc i wirując z niespożytą energią. Courtney czuła się roz-
paczliwie samotna w tym mimie. Nie mogła już dłużej
udawać, uśmiechać się. Uciekła do swojego pokoju. Tęsk-
niła za Lefterisem i musiała przyznać sama przed sobą, że
jest w nim zakochana.
Musi się nauczyć żyć bez niego. Od jutra. Pojedzie do
Knossos i Fajstos i zdobędzie jak najwięcej wiedzy o kul-
turze minojskiej. Zagłębi się w historii starożytnej i
zapomni o Kreteńczyku, który wciąż absorbował jej
myśli.
Jednak upłynie jeszcze co najmniej godzina, zanim bę-
dzie jej wypadało oznajmić, że jest zmęczona. Jeszcze
godzina i będzie to miała za sobą.
Ta myśl poderwała ją na nogi. Wygładziła sukienkę,
zmusiła się do uśmiechu i cichutko otworzyła drzwi, by
wrócić do gości. Nie chciała, by ktokolwiek zauważył, że
ukrywa się w pokoju. Z salonu dobiegały podniesione
głosy, gdy wyszła na palcach na korytarz.
Nagle
usłyszała
trzask
odkładanej
słuchawki
telefonicznej i głos Nikosa tak wściekły, że z trudem go
rozpoznała:
- Planowaliśmy to przez tyle miesięcy, a teraz głupcy
nie przyjeżdżają. Masz jakieś wieści z Tripoli?
- Tylko tyle, że znów spróbują we wtorek w nocy,
w tej samej zatoce za Agia Roumeli.
Ku zaskoczeniu Courtney rozmówca Nikosa odpowiadał
cockneyem, co wyjaśniało, dlaczego Nikos mówił po
angielsku.
Zatrzymała się w ciemnym korytarzu i spojrzała tam,
skąd przez uchylone drzwi dochodziło światło. Nie ruszała
się w obawie, że jeśli spróbuje przemknąć, zostanie za-
uważona. A z pewnością nie była to rozmowa, którą można
było podsłuchiwać bezkarnie.
- We wtorek? - powtórzył Nikos pełen oburzenia.
- Dopiero za dwa dni? Muszę grać na zwłokę wobec
nabywcy. Dlaczego nie mogą przywieźć towaru jutro
w nocy?
- Z tego samego powodu, dla którego nie mogą dzisiaj
- lakonicznie odpowiedział facet mówiący cockneyem. -
Wiedzą, jakie wiatry wieją na południowym wybrzeżu.
Nie mogliby podpłynąć do brzegu. Mówiłem ci, że powin-
niśmy wziąć większą łódź.
- Chyba nie chcesz, żeby ją ktokolwiek zauważył? -
uciął Nikos. - Nie możemy ściągnąć sobie na kark policji!
Nie, łódź rybacka jest lepsza. Na wybrzeżu stoi wiele
takich łodzi, więc trudno ją odróżnić.
Słysząc wzmiankę o policji, Courtney przeraziła się i
chciała uciec. Nie ulegało wątpliwości, że drogo by ją to
kosztowało, gdyby została przyłapana na podsłuchiwaniu!
Nikos najwidoczniej zapanował nad nerwami i mówił
już spokojniej:
- Posłużymy się osłami. One będą najlepsze w tak dzi-
kim kraju i nikt się nie dowie, że tam byłeś. Idź już i po
wstrzymaj Andreasa, zanim wyruszy po odbiór. Upewnij
się, czy odpowiada mu wtorek, a ja przyjadę po ciebie
ciężarówką i spotkamy się na drodze do Imbros. Andreas
wie, gdzie to jest.
Chcąc niepostrzeżenie wycofać się do swojego pokoju,
Courtney potknęła się w ciemności o kota. Omal nie
umarła ze strachu, gdy miauknął przeraźliwie.
- Co to było? - ostro zapytał Nikos. - Sprawdź, czy
nikogo tam nie ma.
Courtney bezradnie rozglądała się, nie wiedząc, co zro-
bić. Instynkt podpowiadał jej, że bezpieczniej będzie
uciec, niż zostać i tłumaczyć się. Ale jeśli chce uciec na
zewnątrz, musi przebiec obok drzwi. Łudząc się, że mu-
zyka i śmiech zagłuszą jej kroki, rzuciła się do ucieczki.
Przebiegając obok drzwi, usłyszała krzyk Nikosa:
- To ta Angielka! Sprowadźcie ją tu z powrotem!
Wybiegła na taras i wmieszała się w roześmianą grupę,
która otaczała tańczących. Przecież Nikos nie odważy się
jej skrzywdzić tutaj, wśród tych wszystkich osób, myślała
gorączkowo.
Tłum wokół niej wciąż wirował w tańcu. Wszystko
działo się tak szybko, że wydawało się nierealne. Przera-
żona zerknęła na drzwi. Jakiś chudy mężczyzna stał obok
Nikosa i obydwaj mierzyli tłum lodowatym wzrokiem.
Schowała się za plecami grubej kobiety, ale ukradkowy
ruch przyciągnął uwagę Nikosa. Z przerażeniem zauwa-
żyła, że poklepuje chudzielca po ramieniu i wskazuje
w jej kierunku.
Nigdy dotąd nie doświadczyła na własnej skórze stanu,
który można by opisać jako „struchlała ze strachu", ale
teraz aż nadto dobrze zrozumiała znaczenie tego określe-
nia. Nie była w stanie poruszyć się ani jasno myśleć. Bez-
radnie rozglądała się wokoło. Gdyby nawet zaczęła krzy-
czeć, jej grecki był na tyle słaby, że nie potrafiłaby wyjaś-
nić, w czym problem, zresztą Nikos bez trudu znalazłby
jakąś wymówkę.
Chudzielec ruszył w jej stronę. Fakt, że nie śpieszył się
zbytnio, dodawał grozy całej sytuacji. Nagły przypływ
adrenaliny znów postawił ją na nogi. Odwróciła się, by
uciekać, ale zanim zrobiła krok, wszyscy zamarli w bez-
ruchu. Nawet lira ucichła i oczy gości zwróciły się ku
schodom prowadzącym do ogrodu. Courtney przestała
się bać.
U stóp schodów stał Lefteris. Jego twarz miała nieprze-
nikniony wyraz, mierzył z pistoletu prosto w Nikosa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Gdzie ona jest?
- Tutaj! - Potykając się, Courtney przeciskała się
przez milczący tłum w stronę Lefterisa. - Jestem tutaj!
Błagam, zabierz mnie stąd!
Wszyscy zamarli w bezruchu, patrząc na wymierzony
pistolet Lefterisa. Powiedział coś po grecku do
Nikosa i chociaż nie podnosił głosu, w pełnej napięcia
atmosferze jego słowa zabrzmiały donośnie, wywołując
pomruk przerażenia.
-
Czy możemy już iść? - błagała Courtney.
Lefteris po raz ostami spojrzał na Nikosa, a potem wol-
no ogarnął wzrokiem wszystkich zebranych.
- Tak, wychodzimy. - Chwycił ją za rękę i wręcz
ściągnął po schodach do zaparkowanego w dole samo
chodu.
Gdy odjeżdżali, z domu dobiegł ich hałas, który jednak
nie zagłuszył krzyku Nikosa, zwracającego się do
chudego Anglika:
- Nie pozwól im uciec!
- Będą nas ścigać - wykrztusiła Courtney, kurczowo
trzymając Lefterisa za rękę.
Nie odpowiedział. Ledwo zdążył zrobić unik, gdy kula
świsnęła mu obok głowy, roztrzaskując szybę samochodu.
Pociągnął Courtney w zarośla po drugiej stronie drogi i tu
przykucnęli za ciernistym krzewem, obserwując drogę.
Nikos dogonił już Anglika i obaj kręcili się przy samo-
chodzie Lefterisa. Courtney jęknęła przerażona, widząc
w świetle księżyca, że są uzbrojeni.
- Cicho! - Lefteris zakrył jej usta dłonią.
Chudy Anglik wskazał na drzewa i gęste krzewy, za
którymi przykucnęli.
- W tym gąszczu nigdy ich nie znajdziemy.
- Nie mogli uciec tak daleko - odparł Nikos.
Przemierzał drogę to w jedną, to w drugą stronę,
w końcu wyładował wściekłość, strzelając w oponę. Po
chwili dołączyli do Nikosa jeszcze trzej mężczyźni, któ-
rym natychmiast wydał jakieś polecenia.
- Co im powiedział? - denerwowała się Courtney.
- Dwaj mają pojechać do mojego domu, a trzeci po
stara się o latarki i posiłki i ruszy za nami. Nikos i Trevor,
to chyba ten Anglik, dopilnują, żebyśmy nie uciekli drogą.
Ruszają w pościg - dodał, widząc, że grupka przy samo
chodzie błyskawicznie rozdzieliła się. - Idź za mną, ale
rób to bezszelestnie.
Góra w tym miejscu była dość stroma i z trudem prze-
mykali pomiędzy drzewami, aż dotarli na obszar poroś-
nięty karłowatą roślinnością.
- Powinniśmy się kierować w stronę rzeki - szepnął
Lefteris, odwracając się do niej.
Szła za nim, gdy zygzakiem mijał kępy szałwii i ostro-
krzewy. Zazdrościła mu zręczności i energii. Kłuło ją
w boku i marzyła, by choć na chwilę odpocząć, ale tań-
czący w górze odblask latarek mobilizował ją do dalszej
wędrówki. Gdy wreszcie dotarli do wyschniętego koryta
rzeki, staniała się ze zmęczenia. Brzeg opadał tu
stromo i z trudem przedzierała się za Lefterisem, omijając
smukłe pnie drzew i przeskakując przez ogromne
kamienie. Myślała wyłącznie o tym, by nie stracić go z
oczu. W szalonej ucieczce w ciemnościach tylko on mógł
jej zapewnić bezpieczeństwo.
- Aż trudno uwierzyć, co mi się przytrafiło - jęknęła,
gdy nagle pociągnął ją za kępę oleandrów.
- Cii...
- Co robisz? - szepnęła z przejęciem.
- Są tuż za nami. Przykucnij i nie odzywaj się!
Odgłosy ścigających odbijały się echem o skały i ka-
mieniste koryto rzeki. Byli całkiem blisko. Courtney przy-
sunęła się bliżej do Lefterisa.
- Czy słyszysz, co oni mówią? - spytała.
- Nie wszystko. Coś o drogach. Jeden uważa, że tracą
tu czas. Miejmy nadzieję, że inni też tak myślą. - Słuchał
w napięciu, a po chwili skinął głową. - Zawracają.
Chyba będą próbowali odciąć nam drogę.
Odczekali jeszcze kilka minut, aż ucichł ostatni odgłos
ścigających i dopiero wtedy Lefteris skinął na Courtey, by
wyszła zza oleandrów.
Pogoń podniosła jej poziom adrenaliny, ale teraz, gdy
minęło bezpośrednie zagrożenie, nie mogła opanować
drżenia i z trudem ruszyła znów za Lefterisem wzdłuż
koryta rzeki.
Zaczekał przy zakolu, ukryty w cieniu. Wyciągnął do
niej rękę, a gdy zrównała się z nim, spojrzał jej w twarz
z zatroskaniem, choć niewiele mógł dostrzec w świetle
księżyca.
- Nic ci nie jest?
- Nie, wszystko w porządku - zakpiła. - Bawi mnie
pogoń w ciemności, szczególnie gdy goni mnie zgraja
uzbrojonych bandziorów!
Mówiła piskliwym głosem i czuła, jak wpada w histerię.
Lefteris mocno chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
- Przestali! Musisz zapanować nad sobą! Powiedz mi
lepiej, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego Nikosowi
tak bardzo zależy, żeby cię złapać? Bo chyba nie chodzi
o twoje piękne oczy?
- Na pewno nie. - Wspinali się teraz pod górę i Court-
ney opowiadała mu o podsłuchanej rozmowie. - Nie
wiem, o czym mówili, ale przestraszyłam się, a kiedy po-
tknęłam się o kota, zaczęłam uciekać... Boję się pomyśleć,
co by się stało, gdybyś się wtedy nie zjawił. Wszystko
wydaje się niewiarygodne. W jednej chwili jestem na
przyjęciu, a w chwilę później... uciekamy w ciemności.
- I nie masz pojęcia, o co chodzi? Musi to być coś
ważnego, skoro zadali sobie tyle trudu.
- Nikos wspomniał o „towarze". Może chodzi o nar-
kotyki?
- Z pewnością o coś nielegalnego. Nic dziwnego, że
tak bardzo mu zależy na złapaniu cię. Boi się, że skon-
taktujesz się z policją i przekażesz im, co usłyszałaś.
- Co teraz zrobimy?
- Musimy zawiadomić policję.
- Spróbujemy, gdy zdołamy dotrzeć do Agios Giorgios -
myślała głośno.
- Obawiam się, że ludzie Nikosa zdążyli już odciąć
kable telefoniczne.
- Nie mogli tego zrobić!
- Nie rozmawiamy o spokojnych, praworządnych
obywatelach, Courtney - powiedział z nutą zniecierpli-
wienia. - To nie zabawa. Skoro gotowi są strzelać do
ciebie, a nie przypuszczam, aby chcieli cię tylko zastra-
szyć, to na pewno nie zawahają się i odetną telefon.
- I żaden z uczestników przyjęcia nie odważy się za-
dzwonić na policję?
- Nie sądzę, aby to w ogóle przyszło komuś do głowy.
Są zbyt zajęci rozprawianiem, jak to się stało, że odbiłem
cię Nikosowi.
Spojrzała na niego z wdzięcznością. Wszystko stało
się tak nagle, że dopiero teraz dotarło do niej, kto ją
obronił. Podziwiała jego siłę i opanowanie. Był
tu, przy niej, tak blisko, że w każdej chwili mogła go do-
tknąć.
- Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
- Nietrudno było się domyślić. Kilka osób widziało
cię, gdy przejeżdżałaś przez wioskę z Nikosem, a jemu
bardzo zależało, by jak najwięcej osób dowiedziało się,
że kolejna Angielka uciekła od okropnej rodziny
Markakisa - powiedział z goryczą. - Nikos chętnie
rozsiewa plotki o tym, jak źle traktujemy kobiety.
Rozpowiada wszystkim, że jesteś moją narzeczoną.
- Co takiego?
- To dodaje pikanterii całej historii - dodał z sarka-
zmem. - Jak sądzisz, dlaczego zaprosił wszystkich dziś
wieczór? Po to, żeby zobaczyli, że moja kobieta jest pod
jego ochroną. Zabranie cię stamtąd było sprawą honoru -
zakończył.
- Nie wiedziałam - szepnęła. Sprawa honoru? Więc
ona tylko tyle dla niego znaczy? - Nie powiedziałam mu,
że... że... chciałam tylko dojechać do Chani - zapewniła. -
Przejeżdżał akurat, więc zaproponował, że mnie pod-
wiezie, a kiedy zaoferował mi nocleg w swoim domu,
właściwie nie mogłam odmówić. Po prostu nie miałam
dokąd się udać.
- Mogłaś wrócić do mnie. Chyba nietrudno było zgad-
nąć, że wcale nie myślałem tego wszystkiego, co ci po-
wiedziałem.
Obojgu ciążyło wspomnienie tamtej kłótni. Zatrzymali
się na chwilę i Courtney wdychała unoszący się w powie-
trzu zapach tymianku. Ne śmiała spojrzeć Lefterisowi
w oczy, więc wbiła wzrok w kępkę szałwii rosnącą obok
jej stóp.
- Byłam tak zła, że nie mogłam myśleć rozsądnie -
przyznała. - A potem było już za późno. Ale żałowałam,
że pojechałam z Nikosem. - Wreszcie, choć z trudem,
spojrzała mu w twarz. - Przepraszam. Powinnam cię po-
słuchać, przecież przestrzegałeś mnie przed nim. A tak... i
ciebie wciągnęłam w tarapaty.
- Musiałem ci pomóc - odezwał się wreszcie, po czym
szybko odwrócił się i ruszył przed siebie, zanim zdążyła
cokolwiek odpowiedzieć. - Chodź, nie możemy stać w
miejscu.
- Dokąd idziemy? - spytała zadowolona ze zmiany
tematu.
- Do Agios Giorgios.
- Do wioski?- zdziwiła się. - Przecież oni na pewno
czekają tam na nas.
- Nie możemy się na nich natknąć, ale musimy tam
zdobyć coś do jedzenia i ciepłe ubrania.
- Dlaczego nie możemy pożyczyć samochodu i jechać
do Chani?
- Bo Nikos spodziewa się, że tak właśnie zrobimy. Na
pewno zastawił zasadzkę przy każdej ścieżce wychodzącej
z doliny. Nie uda nam się wydostać żadną uczęszczaną
drogą.
- Więc co zrobimy?
- Musimy się przedostać na tamten grzbiet, okrążyć go
i zejść do Ksiloskalo.
- Masz na myśli to miejsce przy wąwozie Samaria?
- Właśnie. Z samego rana pełno tam autobusów, które
przywożą ludzi do wąwozu, a potem wracają do Chani
puste. Zabierzemy się stamtąd.
- Ale upłynie co najmniej kilka dni, zanim się tam
dostaniemy - zaoponowała przerażona perspektywą
wspinaczki. - Czy nie łatwiej byłoby pójść do sąsiedniej
doliny?
- Wierz mi, Ksiloskalo to znacznie bezpieczniejszy
wybór, nawet jeśli oznacza dłuższą wędrówkę. Ale nie
możesz iść tak daleko w cienkiej sukience. Pójdę do Dy-
mitry i poproszę, by ci dała jakieś ciepłe ubrania.
Gdy dotarli do miejsca, skąd widać było dom Dymitry,
Courtney dostrzegła w dole sznur samochodów.
- Założę się, że to ludzie Nikosa - powiedział Lefteris,
popychając ją lekko za głaz. - Zostań tutaj i odpocznij. Ja
postaram się dotrzeć do Dymitry.
- Uważaj na siebie - szepnęła, kurczowo trzymając go
za rękę.
Przez ułamek sekundy zamajaczył jeszcze w ciemności
jego uśmiech.
- Nie martw się, będę uważał. A ty zachowuj się bar-
dzo cicho i nie ruszaj się stąd, bo nie mógłbym cię potem
znaleźć. - Uścisnął lekko jej dłoń, jakby w ten sposób
chciał dodać jej odwagi, po czym zniknął w ciemnościach.
Dopóki szli, było jej ciepło. Ale gdy przykucnęła za
głazem, czekając na Lefterisa, przeniknął ją dotkliwy
chłód. Czas dłużył się niemiłosiernie i niemal zasypiała,
gdy wreszcie Lefteris wyłonił się z ciemności. Drżąc z
zimna i wyczerpania, przylgnęła do niego, zapominając o
dumie.
- Nic ci się nie stało? - spytała.
- Nie, wszystko w porządku - zapewnił, obejmując ją i
przytulając mocno. - Zmarzłaś! - Wyjął z plecaka grubą
czarną suknię i podał ją Courtney. - Dymitra nosi ją tylko
od święta. Włóż ją na wierzch, nie zdejmuj swojej.
Dymitra dała jej też swoją czarną chustę. Courtney
opatuliła nią głowę zadowolona, że wreszcie będzie jej
ciepło.
- Wyglądasz teraz jak prawdziwa grecka wdowa - za-
żartował Lefteris.
- Rzeczywiście, czuję się jak obolała staruszka. Cieka-
we, skąd Dymitra zdobyła takie cudo?
- Jej syn Manolis jest przewodnikiem oprowadzającym
wycieczki w górach. Dymitra pożyczyła mi też jego
sweter - pochwalił się, wskazując gruby sweter, który
miał już na sobie.
- Jak zareagowała, gdy zaskoczyłeś ją w środku nocy?
- Nie była zdziwiona. Mieszkańcy tutejszych górskich
wiosek przywykli do wspierania walczących w ruchu
oporu. Dała nam koc, dwie butelki wody i żywność,
więc powinniśmy bez kłopotu dotrzeć do Ksiloskalo.
W dole widzieli światła Agios Giorgios.
- Kiedy wreszcie tam będziemy? - niecierpliwiła się
Courtney.
- Powinniśmy dotrzeć za kilkanaście godzin.
- Obawiam się, że nie zdołam zajść tak daleko. Czy
naprawdę nie ma innej drogi?
Lefteris wskazał ręką na dwóch uzbrojonych mężczyzn,
wysiadających właśnie z samochodu na skraju wioski.
- Możesz zejść na dół i poprosić tych sympatycznych
facetów, by nas podwieźli na najbliższy posterunek policji
- zakpił.
- Masz rację, musimy iść górą - przyznała zrezygno-
wana.
Wspinali się pod górę przez zarośla. Courtney kilka-
krotnie pośliznęła się na kamieniach. Potwornie bolały ją
nogi, pokaleczone przez cierniste krzewy, i posuwała się
naprzód z coraz większym wysiłkiem.
Wreszcie dotarli do kamiennej chaty pasterskiej. Czuć
w niej było kozami, ale pod ścianą stały dwie ławy
pokryte słomą.
- Nie jest to luksusowe lokum, ale musimy tu przeno-
cować, bo jesteś zmęczona.
- Czy nic nam tu nie grozi? - spytała, osuwając się na
słomę.
- Na razie nie. - Przykrył ją kocem od Dymitry. -
Wątpię, żeby szukali nas w nocy. Raczej zaczekają do rana
i wtedy spenetrują okolicę. Na zboczach nie ma roślinno-
ści, więc bez trudu można kogoś zobaczyć z daleka. -
Spojrzał na Courtney siedzącą na ławie i nieoczekiwanie
odsunął koc i przykucnął, by zdjąć jej buty. Przez chwilę
trzymał jej obolałe stopy.
- Lefteris?
- Tak?
- Co dziś powiedziałeś Nikosowi?
- Że jeśli jeszcze raz zbliży się do ciebie, to go zabiję.
Jesteś zmęczona, śpij już - powiedział, delikatnie układa-
jąc jej nogi na ławie. Położył się obok niej, a potem przy-
ciągnął ją do siebie i szczelnie otulił oboje kocem. - Mamy
tylko jeden koc, ale dzięki temu będzie nam cieplej.
Położyła głowę na jego piersi i wsłuchiwała się w mia-
rowy rytm bicia serca. Przez otwarte drzwi chaty przenikał
księżyc rzucający na wzgórze surrealistyczne cienie. To
nieruchome magiczne światło zamieniło karłowate krzewy
w kucające kształty, które w każdej chwili mogły przeisto-
czyć się w mityczne postacie starożytnej Krety. Zasypiając
w objęciach Lefterisa, Courtney już się nie bała. Przyrzekł,
że się nią zaopiekuje, wiec na pewno nic złego jej się nie
stanie.
Westchnęła i mocniej wtuliła się w jego ciepłe ciało.
Czy spał już? Nagle odczuła ogromną potrzebę przekona-
nia go, że między nią a Giannim naprawdę do niczego nie
doszło.
- Lefteris?
- Słucham...?
- Nie zamierzam wyjechać do Rzymu, do Gianniego.
I nigdy nie miałam takich planów.
Milczał przez chwilę, wreszcie ledwo wyczuwalnie
zacieśnił uścisk.
- To dobrze - szepnął, a potem, gdy sądziła już, że
zasnął, dodał: - Inger naprawdę jest tylko koleżanką.
- Musi być bardzo bliską koleżanką, skoro przynosi ci
szampana podczas sjesty - skomentowała, wciąż jeszcze
zazdrosna.
- Szampana? - W jego głosie wyczuła zaskoczenie. -
Ach, wtedy... Skąd o tym wiesz?
- Musiałam jej w tym pomóc.
- Zapewniała mnie, że sama go sobie wzięła - zdziwił
się. - Kazałem jej go odnieść i położyć tam, skąd go za-
brała. Nie chcę mieć kłamczuchów wśród swojego perso-
nelu. Inger musi sobie poszukać nowej pracy.
- Wyrzucisz ją? Podobno jest bardzo bystra.
- Rzeczywiście pracuje świetnie, ale nie jest niezastą-
piona, a poza tym nie znoszę, gdy przerywa mi się sjestę,
zwłaszcza kiedy robi to ktoś nieproszony.
- Ach, tak - szepnęła i zasnęła z uśmiechem na
ustach.
Obudziła się kilka godzin później.
- Czy musimy już iść? - spytała.
- Gdy tylko się rozwidni, Nikos wyśle swoich ludzi
w góry. Szybko znajdą chatę. To jedyna kryjówka w tej
okolicy, więc nietrudno ją wytropić latarkami.
Zjedli otrzymane od Dymitry soczyste pomarańcze
i dopiero wtedy Courtney wstała.
Szli wąskimi ścieżkami, znaczonymi śladami kóz, przez
rzadkie ostre krzewy. Krajobraz był tu bardziej surowy: jasne
nagie skały i skarłowaciałe kępki kolczastych roślin.
- Skąd wiesz, którędy iść? - spytała, gdy wreszcie za-
trzymali się, by odpocząć. Usiadła w tymianku, chcąc zła-
pać trochę tchu, a Lefteris oparł się o skałę i rozglądał
czujnie.
- To mój kraj. Na Krecie nie można uciec od gór.
Jesteśmy twardymi i upartymi ludźmi i góry w dużym sto-
pniu przyczyniły się do tego. Mamy w sobie coś z ich
wielkości, okrucieństwa i dumy. - Pochylając się nad
Courtney, zerwał gałązkę tymianku i obracał ją w palcach,
spoglądając na otaczające ich szczyty. - To właśnie góry
pomogły nam zachować tożsamość. Kreta przez setki łat
była okupowana i tu, w górach, w czasie okupacji turec-
kiej chowały się grupy walczących o wolność. Mężczyzna
żenił się, wychowywał syna, a potem znikał w górach,
gdzie stawał się palikari, dzielnym wojownikiem, a w od-
powiednim czasie jego syn robił to samo. Palikaria znani
byli z męstwa, honoru i waleczności. Nigdy się nie pod-
dawali. - Zatoczył ręką półkole nad wzgórzami. - Ten
piękny kraj pełen jest jaskiń, więc mogli tu mieszkać przez
całe lata i nikt ich nie znalazł.
- To dlaczego obawiasz się, że Nikos nas znajdzie?
- Bo my nie zamierzamy się ukrywać. Chcemy się
jakoś dostać na posterunek policji, a najszybciej idzie się
przez otwartą przestrzeń. Ale tu, wysoko w górach, nie
złapią nas. Rzecz w tym, że musimy niepostrzeżenie zejść
na dół. Liczę tylko na to, że Nikos nie wierzy, że zdołasz
przejść aż do Ksiloskalo.
- Wątpię, czy mi się to uda - westchnęła. - Tak długo
już idziemy, a jest dopiero ósma.
- Uda ci się na pewno - zapewnił, podając jej pachną-
cą gałązkę tymianku. - Może sobie tego nie
uświadamiasz, Courtney, ale jesteś bardzo dzielna.
Nie odezwała się. Nie miała wątpliwości, że nie dałaby
sobie rady bez Lefterisa. Tylko z nim mogła się zdobyć na
odwagę.
- Chodź, moja palikari. - Wstał i podał jej rękę. - Po-
ra ruszać w drogę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Courtney miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miej-
scu. Wysoko ponad drzewami roztaczały się majestatycz-
ne, nagie góry, z rzadka tylko urozmaicone fryganą, drze-
wiastą, często ciernistą roślinnością. Nieco niżej jednak
gdzieniegdzie w skalistej ziemi cudownie rozkwitały ma-
leńkie kwiatki. Courtney nie mogła się oprzeć pokusie.
Stanęła i przez chwilę zachwycała się przepięknymi kwia-
tami w kształcie gwiazdek. Zauroczona zapomniała nawet o
Nikosie. Tu, wysoko, byli kompletnie odcięci od świata i
sama myśl o niebezpieczeństwie wydawała się niedo-
rzeczna. Usiedli na płaskich skałach, by zjeść kanapki z
serem i ziołami, naszykowane przez Dymitrę.
- Niebo w gębie - szepnęła Courtney, pochłaniając
skromny, ale jakże smakowity posiłek.
- Ciekawe, dlaczego odnoszę wrażenie, że twoje naj-
słodsze marzenia zawsze koncentrują się na jedzeniu? -
droczył się z nią Lefteris, patrząc, z jakim apetytem prze-
łyka ostatni kęs.
- Nie zawsze - odpowiedziała, przypominając sobie
bezsenne noce, gdy rozpamiętywanie pocałunku Lefterisa
nie pozwalało jej zasnąć.
Podniosła głowę i na chwilę ich oczy spotkały się. Lef-
teris uśmiechnął się, więc po chwili wahania odwzajemni-
ła uśmiech. Zupełnie jakby odbyli rozmowę bez stów.
Courtney najpierw poczuła lekkie mrowienie, a potem
drżała już cała.
Lefteris odwrócił się nagle i zbadał pakunek otrzymany
od Dymitry.
- Jest jeszcze jedna kanapka - powiedział niemal na-
turalnym głosem. - Zjesz ją teraz, czy wolisz zachować
na później?
- Teraz - przytaknęła skwapliwie.
Śmiejąc się podał jej kanapkę, a ona przełamała ją i od-
dała mu połowę.
- Podzielimy się - zaproponowała.
Jakiś ognik zamigotał w kącikach jego oczu, gdy brał
swoją połowę.
- Dawniej nigdy bym się nie spodziewał, że Angielka
może się czymś podzielić - wyznał. - Sabrina chyba
w ogóle nie znała znaczenia tego słowa, a Linda nie znała
go na pewno. Nie dzieliła się niczym w małżeństwie. Ni-
gdy nie ufałem Lindzie, ale cóż, była żoną Christosa, więc
musieliśmy ją znosić. Myślałem, że sytuacja ulegnie po-
prawie, jeśli będą mieli osobny dom, więc podarowałem
im Villa Athina, w której nikt nie mieszkał od śmierci
mojej babki. Szybko wyszło na jaw, że małżeństwo nie
jest udane, Christos nie był z nią szczęśliwy, ale duma nie
pozwalała mu się do tego przyznać. Linda przez cały czas
przesiadywała w barach w Chani. W jednym z nich po-
znała Nikosa Papadakisa. Cała ich rodzina cieszy się złą
opinią. Ich firmy poupadały, inne podejrzanie rozkwitły,
ale nigdy nie dorównają bogactwem i prestiżem Markaki-
som. Nikos nie może się z tym pogodzić. Upokarzanie nas
stało się jego obsesją, a Linda była idealnym narzędziem.
Potrafi być uroczy, nic dziwnego, że on i Linda wkrótce
zostali kochankami i wcale tego nie ukrywali. Nie wiem, co
chciała przez to osiągnąć. Była bardzo mściwa i zapewne
wiedziała, że zadając się z Nikosem, ugodzi nas w samo
serce. Wreszcie Christos poinformował Lindę, że wystąpi
o rozwód. A jej nie o to chodziło. Nie zamierzała pozbawić
się dostępu do majątku Markakisów. Wróciła do Christosa i
odgrywała rolę dobrej żony, ale wtedy było już za późno.
On nie zmienił decyzji, chociaż bardzo cierpiał, zwłaszcza
że u nas nie akceptuje się rozwodów tak łatwo, jak w Anglii.
- Wspomniałeś, że zginął w wypadku samochodo-
wym? - wtrąciła cicho.
Lefteris skinął głową.
- Nigdy nie poznamy całej prawdy, ale wypadek jest
prawdopodobny. W każdym razie taka wersja była wy
godna dla Lindy. Myślała, że odziedziczy po Christosie
jego część majątku, nic dziwnego, że wściekała się, gdy
się okazało, że dostanie tylko pewną kwotę pieniędzy i Vil-
la Athina. Szczerze mówiąc, chętnie daliśmy jej pieniądze,
byle tylko zniknęła z naszego życia, a ja zaoferowałem jej
dodatkową sumę, chcąc odkupić Athinę. Jednak Nikos
zaproponował, żeby jemu sprzedała willę. Tłumaczył jej,
że będzie to znacznie lepsza zemsta. Właściwie dziwię się,
że dopiero teraz wpadł na pomysł, aby zaprosić tu turystów
z Anglii - dodał cynicznie. - To przecież najlepszy sposób
rozdrapywania starych ran.
Courtney zerknęła na krokusy rosnące w miejscu, gdzie
stała. Były takie delikatne, z pomarańczowymi środkami
okolonymi bielą.
- Nie przypuszczałam, że ta willa przywołuje tyle
złych wspomnień - przyznała.
- Moja matka zmarła tuż po śmierci Christosa - kon-
tynuował Lefteris. - Strasznie przeżywała śmierć syna.
Nie zniosłaby myśli o tym, że Nikos jest właścicielem
Athiny. Linda wróciła do Anglii, moje siostry powycho-
dziły za mąż, a Nikos nie interesował się willą, dopóki ty
nie przyjechałaś. - Przerwał i spojrzał na Courtney. - My-
ślałem, że znów będę musiał przez to wszystko przecho-
dzić. Kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, stojącą na dro-
dze... pomyślałem, źe jesteś tak samo bezwstydna jak
Linda i Sabrina. Potem jednak... widziałem, ile wysiłku
włożyłaś w doprowadzenie tego domu do porządku i
wszyscy w wiosce zapewniali mnie, że jesteś bardzo
sympatyczna. Widywałem cię, gdy spacerowałaś wśród
drzew albo siedziałaś na tarasie z uśmiechniętą twarzą
wystawioną do słońca... Ilekroć się spotykaliśmy, byłaś
wobec mnie taka oschła, więc wmawiałem sobie, że nie
różnisz się od tamtych dziewczyn, tylko że... wbrew
sobie polubiłem cię. Nawet nie wiedziałem, dlaczego.
Może dlatego, że wydawałaś się taka szczęśliwa tu, na
Krecie?
- Byłam szczęśliwa, naprawdę - przyznała. Więc jed-
nak lubi ją. To wprawdzie nie to samo co miłość, ale
dobre i tyle. Położyła się na skale i rozprostowała ręce,
aby poczuć ciepło kamiennego podłoża. Zerknęła na
Lefterisa. -I jestem szczęśliwa - dodała.
Wiatr poplątał jej włosy, zamieniając je w
rozczochrane złote pasemka, a w jej oczach odbijał się
intensywny błękit górskiego nieba. Wciąż jeszcze miała
na sobie odświętne ubrania Dymitry. Kiedy wyruszyli
rano, szybko się roz-
grzała, ale Lefteris nie pozwolił jej zdjąć czarnej sukni,
tłumacząc, że w górach nikt nie zwróci na nią uwagi, gdy
będzie w czerni, za to jej różową sukienkę widać na kilo-
metr.
Leżąc na skale, zamknęła oczy i westchnęła z zadowo-
leniem, podciągając suknię, by ochłodzić nogi. Miała
szczęście, bo właśnie powiał wiatr. Uśmiechnęła się roz-
leniwiona.
Lefteris poruszył się niespokojnie.
- Co ci się stało? - spytała, otwierając oczy.
- Uważam, glykia mou, że popełniłabyś poważny błąd,
zagłębiając się w przeszłość teraz, kiedy wreszcie potra-
fisz cieszyć się teraźniejszością. Czy nadal zależy ci na
studiowaniu kultury minojskiej?
Właśnie przelatywał nad nimi odrzutowiec, znacząc na
niebie smugę, która rozpływała się w nicość. Courtney
wytężyła wzrok, by ją zobaczyć.
- Chyba tak. Co znaczy glykia mou? - spytała, aby
zmienić temat.
- To takie wyrażenie - odparł, mrugając. - Znaczy
„ślicznotka".
- Przecież wyglądam jak stateczna wdowa.
- Tak wyglądałaś wczoraj wieczorem. Ale teraz nie
wyglądasz jak stara kobieta. Wręcz przeciwnie... - Wziął
w rękę pasmo jej rozjaśnionych słońcem włosów. - Kiedy
przyjechałaś, byłaś szatynką, ale słońce zmieniło ci kolor
włosów na złoty.
Courtney z trudem oddychała. Chyba mnie pocałuje,
przemknęło jej przez głowę. Och, niechże mnie pocałuje...
Ale nie zrobił tego. Zsunął jej suknię na kolana.
- Nie pora na opalanie - powiedział sucho. - Jesteś
taka spokojna, aż trudno uwierzyć, że ukrywasz się w gó-
rach przed uzbrojonymi bandytami!
- Nikos. - Courtney poderwała się, nagle uświadamia-
jąc sobie zagrożenie.
Wystarczyło wymienić to imię, a nie mogła już myśleć
o niczym innym. Lefteris zarzucił plecak i ruszył ścieżką
pod górę, a ona za nim. Wchodzili coraz wyżej i
Courtney z ogromnym wysiłkiem pokonywała kolejne
odcinki drogi.
Zmierzchało już, gdy dotarli do miejsca, w którym
leżał płat śniegu. Courtney przypomniała sobie, jak po
raz pierwszy zauroczona spoglądała na ośnieżone partie
gór, które wtedy wydawały się tak odległe i niedostępne.
I oto jest tu i dotyka śniegu. Z bliska stracił eteryczną
biel, miejscami był wręcz brudny. Łaty topniały po zimie
i nawet teraz, na jej oczach, zamieniały się w wodę.
Courtney jeszcze nigdy nie była tak wysoko. Dotarli na
sam szczyt niższego łańcucha górskiego, gdzie wierzchoł-
ki były zaokrąglone i zwietrzałe, a zbrązowiałe krzewy
szałwii zwisały w miejscach, gdzie śnieg przygiął je ku
ziemi. Wyższe szczyty unosiły się wciąż nad nimi, ale
długa wspinaczka dobiegła końca. Stąd pójdą już
poziomą ścieżką wijącą się wzdłuż grzbietu górskiego.
- Latem chodzą tędy pasterze - wyjaśnił Lefteris. - Tu
przynajmniej nie będzie problemów z przejściem, powin-
niśmy dotrzeć ścieżką aż do Kallergi.
- Do Kallergi?
- To schronisko górskie prowadzone przez Austria-
ków. Służy alpinistom i wędrowcom za bazę do ba-
dań Białych Gór, więc mam nadzieję, że uda nam się
tam przenocować. Ze schroniska widać wąwóz Samaria,
więc powinniśmy bez trudu zejść do Ksitoskalo jutro rano.
Ściemniało się już, gdy wreszcie zauważyli schronisko
stojące na odsłoniętej skale, z majaczącą z tyłu nagą, stro-
mą ścianą góry Gigilos.
Schronisko okazało się schludnym, nowoczesnym budyn-
kiem, z którego roztaczał się wspaniały widok na Samarię,
ale gdy wreszcie dotarli na miejsce, Couitney była zbyt
zmęczona, by podziwiać widoki. Nawet jeśli był to najpięk-
niejszy wąwóz w Europie, marzyła tylko o tym, by wreszcie
odpocząć. Światła były zapalone i ze środka dochodziły we-
sołe głosy. Potężny mężczyzna wyszedł im na powitanie.
Lefteris odciągnął go na bok i wyjaśnił sytuację. Couitney
tymczasem zdjęła buty i usiadła, patrząc na bose stopy, zmę-
czona tak bardzo, że prawie nie mogła myśleć. Po chwili
mężczyzna skinął głową i wszedł do środka.
- Franz spróbuje połączyć mnie z policją przez radio -
poinformował ją Lefteris, podając jej rękę, by wstała. -Ty
w tym czasie możesz wziąć prysznic, a potem dadzą nam
coś do jedzenia.
Courtney wykąpała się i pomimo wyczerpania poczuła
się o wiele lepiej. Znalazła Lefterisa w jadalni, gdzie sie-
dział za stołem zajęty rozmową. Panował tu niesamowity
gwar, kręciło się wielu turystów w sportowych ubraniach.
Nagle uświadomiła sobie, jak niestosownie wygląda: boso,
w wymiętych, obszernych ubraniach, z mokrymi włosami
rozpuszczonymi na plecach.
Lefteris przywołał ją i przedstawił Austriakom prowa-
dzącym schronisko. Poinformował, że nie dało się
skontaktować z policją z powodu okropnych zakłóceń,
ale rano znów spróbują. Potem wrócił do przerwanej
rozmowy, a ona w tym czasie pochłonęła miskę
gorącej zupy i ogromny talerz makaronu.
Courtney cieszyła się, że jest ciepło i w sali panuje
przyjemna atmosfera, a ona wreszcie jest bezpieczna i
najedzona. W pewnej chwili talerze zaczęły jednak
tańczyć przed jej oczami i choć resztką woli próbowała
opanować zmęczenie, głowa co i rusz opadała jej na
piersi. Lefteris był pogrążony w rozmowie, więc nie
chciała mu przeszkadzać. Zasnęła, oparłszy głowę o
jego ramię.
- Zmogło ją zmęczenie - skomentował ktoś.
- Rzeczywiście
-
usłyszała
głos
Lefterisa,
dobiegający jakby z daleka. - Czy znajdziecie nam
jakieś miejsce do spania? Widzę, że macie tylu
turystów...
- Został jeszcze tylko jeden materac. Musicie się nim
podzielić.
Słysząc to, Courtney resztką sił wstała, ale w tej
samej chwili silne ręce chwyciły ją i zaniosły po
schodach na górę. Lefteris położył ją na materacu i otulił
kocem. Z trudem otworzyła oczy, by zobaczyć nad sobą
jego pochyloną sylwetkę.
- Przyjdziesz tu zaraz? - szepnęła, nie do końca świa-
doma swoich słów. - Nie zostawisz mnie samej?
- Przyjdę później, agapi mou. Śpij już.
Uspokojona, zasnęła natychmiast. Nie wiedziała, o
której godzinie wrócił. Poruszyła się, gdy przesunął ją
nieco, by móc położyć się obok. Otoczył ją ramieniem,
mrucząc jakieś słowa, ale znużona nie zrozumiała ich.
Przycisnęła
usta do jego szyi i westchnąwszy z zadowoleniem, znów
pogrążyła się we śnie.
Rano znów nie udało im się połączyć przez radio, ale
Franz przyrzekł, że będzie jeszcze próbował, zanim sami
dotrą na posterunek. Za kilka godzin może już być po
wszystkim. Courtney w nocy odczuwała strach przed Ni-
kosem, ale jasny poranek rozwiał obawy, wszelkie zagro-
żenia wydawały się mniej realne.
Zeszli na krętą ścieżkę nad płaskowyżem Omalos. Wi-
dzieli stąd maleńkie autobusy i samochody sunące niczym
zabawki, wszystkie w stronę budynków na szczycie Sa-
marii. Zrównali się właśnie z parkingiem, gdy Lefteris
zatrzymał Courtney.
- O co chodzi?
- Spójrz tam, na dół.
Wiedziona złym przeczuciem spojrzała we wskazanym
kierunku. Na parkingu w dole kłębiło się od autobusów,
samochodów i turystów zamierzających wędrować wąwo-
zem Samaria. W środku połyskiwał złowieszczo znajomy
czerwony mercedes.
- Nikos!
- Widocznie zauważyli nas, gdy wspinaliśmy się w górę
do Kallergi - domyślił się Lefteris. - A stamtąd nie ma
innej drogi niż ta, którą podążamy, więc bez trudu nas
namierzyli. Cokolwiek by mówić o Nikosie, z pewnością
nie jest głupcem i wszystko wskazuje na to, że cholernie
mu na tobie zależy...
- Miło to słyszeć - usiłowała zażartować, ale jej drżą-
cy głos zdradzał strach.
- Nie bój się, palikari mou. Wydostaniemy się stąd.
Franz nam pomoże. Uzgodniliśmy, że jeśli nie uda mu
się połączyć z policją do południa, sam pójdzie na
posterunek.
- Ale Nikos już tam na nas czeka. Kiedy cały tłum
wejdzie do wąwozu, nie uda nam się przejść niepostrze-
żenie.
- Dlatego my też musimy zejść do wąwozu. Możemy
liczyć tylko na to, że ukryjemy się w tłumie. - Wskazał
znów na parking. - Widzisz tę grupę stojącą obok tablicy
informacyjnej? Powinniśmy przemknąć za nimi. Ja pójdę
po bilety i zostawię wiadomość dla Franza, by wiedział,
co się z nami dzieje, a ty idź do sklepu i spróbuj kupić
coś do jedzenia.
- A jeśli Nikos mnie zobaczy?
- Bądź ostrożna. On szuka dziewczyny ubranej na ró-
żowo, a w sklepie panuje wciąż ruch, kręci się tam mnó-
stwo ludzi, więc z łatwością schowasz się za nimi.
- Łatwo ci powiedzieć. Nie jestem taka odważna, jak ty.
- Nieprawda. Do tej pory zachowywałaś się jak pra-
wdziwa palikari. Nie możesz się teraz poddać!
Podał jej rękę i pomógł pokonać ostatni stromy kawa-
łek ścieżki, a potem pociągnął ją w sam środek grupy
Niemców, którzy słuchali właśnie przewodnika
tłumaczącego, jak mają się poruszać w wąwozie. Nie
zważając na pełne dezaprobaty spojrzenia turystów,
Lefteris odwrócił Courtney tak, by twarzą zwrócona
była ku tablicy informacyjnej.
- Wiesz, co masz robić? - spytał i wręczył jej pie-
niądze.
- Tak... Chyba tak. Wejść do sklepu i kupić coś do
jedzenia.
- Ja tymczasem poproszę człowieka sprzedającego bi-
lety, by jak najszybciej przekazał wiadomość Franzowi, a
potem zaczekam tu na ciebie. W porządku? - Pogłaskał ją
po policzku, żeby dodać jej otuchy. - Zachowuj się
naturalnie, koritsi mou. Pośpiesz się, ale nie biegnij. Mu-
simy się zachowywać tak, by w żaden sposób nie zwrócić
jego uwagi.
- Dobrze, pamiętam o wszystkim.
Zaczęła się przeciskać między turystami. W pewnej
chwili omal nie upadła ze strachu, bo zobaczyła Nikosa
lustrującego tłum. Doznała wtedy dziwnego uczucia.
W pierwszej chwili wpadła w popłoch, ale szok szybko
minął i ogarnął ją spokój: przynajmniej wiedziała, gdzie
on jest. Ze spuszczoną głową dreptała za grupą Włochów,
którzy gestykulowali i rozprawiali z przejęciem, kierując
się do sklepu.
Był to typowy sklepik nastawiony na turystów. Sprze-
dawano tam bułki, słodycze, napoje, widokówki i broszu-
ry. Courtney kupiła cztery bułki i kilka batonów, modląc
się w duchu, by sprzedawca nie zauważył, jak bardzo trzę-
są jej się ręce, gdy podawała mu pieniądze.
Dwaj młodzieńcy z ogromnymi plecakami właśnie szy-
kowali się do wyjścia i Courtney wymknęła się z nimi,
starając się dotrzymać im kroku, by osłonili ją przed Ni-
kosem. Gdzie jest Lefteris? Pochłonięta gorączkowym
wypatrywaniem Lefterisa w okolicy tablicy informacyj-
nej, nie zauważyła, że chłopcy oddalili się.
Wreszcie dostrzegła go. Rozmawiał z jakąś parą, jakby
nic mu nie zagrażało. Poczuła nowy przypływ energii
i zaczęła biec, ale w zdenerwowaniu potknęła się i runęła
jak długa, nie wypuszczając z rąk bułek. Jej mimowolny
okrzyk
zwrócił
uwagę
ciekawskich.
Niestety,
zamieszanie przykuło też uwagę stojącego przy sklepie
Nikosa. Lefteris dobiegł do niej pierwszy.
- Courtney! Czy nic ci się nie stało? - zapytał z prze-
jęciem.
- Nie. Sądzisz, że nas zauważył? - szepnęła, podając
mu rękę, by pomógł jej wstać.
- Obawiam się, że tak. Chodź, musimy się spieszyć.
Pociągnął ją w stronę grupy turystów stojących w ko-
lejce przed wejściem do wąwozu. Nie zważając na narze-
kania na Brytyjczyków, którym nie chce się przepisowo
czekać w kolejce, pomachał biletami przed kioskiem bi-
letera, po czym weszli do wąwozu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nazwa wioski Ksiloskalo oznacza „drewniane sto-
pnie", ponieważ pierwsza ścieżka prowadząca do wąwozu
została ułożona z drewnianych bali. Później w najbardziej
stromym miejscu dodano poręcz chroniącą przed upad-
kiem w przepaść, ale nadal niełatwo było tamtędy scho-
dzić i Courtney trzęsły się kolana z wysiłku. Ześlizgiwała
się po żwirowych kamieniach i potykała o korzenie drzew,
gdy Lefteris prowadził ją coraz niżej do wąwozu.
Słońce odbijało się od górującego nad nimi czarownego
Gigilosa. W oczach Courtney wszystko się zlewało: drze-
wa, skały, ostre zakręty i zdziwione spojrzenia mijanych
biegiem turystów, nie mogących pojąć, jak można się śpie-
szyć w tak uroczym miejscu.
Wreszcie dotarli do rzeki z łoskotem przetaczającej wo-
dy wśród głazów i kamieni. Tu platany tworzyły koronę
nad wodą, oplatając skały zielonymi promykami przebija-
jącego przez nie słońca. Lefteris zatrzymał Courtney, na-
kazując, by odpoczęła schowana za głaz bezpiecznie od-
dalony od ścieżki.
Przykucnęła nad rzeką, by opryskać twarz wodą i ob-
myć kolana pokaleczone podczas upadku. Woda szemrała
kojąco i tu, w boskim cieniu platanów, Courtney na chwilę
odprężyła się.
- Bardzo boli? - spytał Lefteris, ujmując w dłonie jej
pokaleczone ręce. Każdy szczegół jego dłoni wydał się
jej znajomy i bliski, gdy delikatnie dotknął jej otartego
naskórka.
- Tylko troszeczkę. Sama sobie jestem winna. Niepo-
trzebnie tak panikowałam. Gdybym nie upadła, Nikos
może by mnie nie zauważył.
- Widziałem, jak wychodziłaś ze sklepu - powiedział
głosem, który ledwo rozpoznawała. - Wydawałaś się cał-
kiem bezpieczna pomiędzy jakimiś wędrowcami z pleca-
kami, a w chwilę później leżałaś jak długa. Przestraszyłem
się, myślałem, że Nikos zastrzelił cię. - Nagle objął ją
i przytulił mocno. - Nie rób mi tego więcej - szepnął z
ustami w jej włosach.
Courtney nie była w stanie wymówić słowa. Potrząs-
nęła tylko głową wtuloną w jego ramiona, ale Lefteris
błyskawicznie opuścił ręce, mobilizując ją do dalszej
wędrówki.
- Ruszamy w drogę! - ponaglał, schylając się po
plecak.
- Czy naprawdę sądzisz, że Nikos wciąż jeszcze nas
ściga? - spytała zaskoczona spokojnym tonem własnego
głosu, bo nawet krótkie zbliżenie rozpaliło jej zmysły.
- Na pewno nie zrezygnował. Sądzę jednak, że teraz
już się tak nie śpieszy, bo wie, że nie możemy się stąd
wydostać, chyba że dołączymy do turystów schodzących
w dół do Agia Roumeli, a stamtąd można się wydostać
tylko płynąc łodzią. Wystarczy, by ustawił tam swoich
ludzi i kazał im obserwować prom.
- To znaczy, że jesteśmy w pułapce?
- Niekoniecznie. - Lefteris zatoczył ręką krąg. - Nie-
dobrze się stało, że Nikos nas zobaczył, ale wokół rozciąga
się ogromna przestrzeń. Franz na pewno powiadomi poli-
cję. Nikos sądzi zapewne, że podążamy w kierunku Agia
Roumeli, więc powinniśmy utwierdzać go w tym przeko-
naniu, jednocześnie gubiąc ślad.
- Dlaczego nie zmylimy go od razu? Równie dobrze
możemy się schować tutaj i przeczekać, aż nas wyprzedzi.
- To niemożliwe, bo nie omieszka wypytywać ludzi po
drodze, czy nas widzieli. Gdy tylko przekona się, że nie
wyprzedziliśmy go, natychmiast zawróci.
- Maszrację. Tylko że czuję się tak, jakbym wędrowała
od kilku tygodni - narzekała, gdy podał jej rękę i wpro-
wadził na ścieżkę.
Tu, nad potokiem, droga była łatwiejsza, dzięki czemu
Courtney mogła wreszcie podziwiać otaczające ją widoki.
Obrzeżony soczystą roślinnością górski strumień płynął
wartko, a skały w połączeniu z florą sprawiały, że woda
mieniła się zielono i turkusowo. Teraz Courtney zrozumia-
ła, dlaczego wąwóz można było zwiedzać tylko latem:
zimą ogromny potok spływał potężnymi kaskadami, nio-
sąc ze sobą głazy i drzewa. Teraz woda szemrała cicho,
wijąc się wśród kamyków, to znów znikając pod ziemią,
by po chwili wypłynąć i utworzyć wirujące jeziorko. Ota-
czały ich strome, brązowe tumie i góry, których wierz-
chołki zapierały jej dech w piersi, ilekroć na nie spojrzała.
Weszli teraz w bardziej suchą okolicę, porośniętą nie-
wielkimi kępami zarośli. Wreszcie dotarli do wioski Sa-
maria. Mieszkańców przesiedlono po utworzeniu parku
narodowego. Zwykle opustoszała wioska, latem tętniła
jednak gwarem turystów, którzy zatrzymywali się tu, by
odpocząć, siadali na ławach w cieniu drzew i jedli
lunch, by się wzmocnić przed dalszą drogą.
Courtney i Lefteris usiedli na łące pod drzewem oliw-
nym, wśród rozsiewających słodki zapach kwiatów
maku i koniczyny. Wokół nich krążyły pszczoły i wróble
czekające na okruszki bułek.
- Tu jest tak spokojnie... - westchnęła Courtney. -
Chciałabym zapomnieć o Nikosie i pozostać tu na
zawsze.
- Twoje życzenie się spełni - zapewnił Lefteris. - Mu-
sisz jednak trochę poczekać. Trzeba utwierdzić
Nikosa w przekonaniu, że idziemy w kierunku Agia
Roumeli. Na pewno jest już blisko, a powinniśmy go
wyprzedzić.
Puścili się pędem ścieżką, ale wkrótce zwolnili
kroku, bo szlak niekiedy zanikał i musieli przejść przez
koryto potoku, skacząc z kamienia na kamień. Wąwóz
zwężał się coraz bardziej, a ścieżka była coraz bardziej
kręta i obrzeżona potężnymi skałami. Wkrótce wyrosło
przed nimi wejście, które tworzyły sterczące, spękane
skalne ściany, połyskujące brązowo.
- Szkoda, że nie możemy się tu zatrzymać na dłużej,
żebyś mogła się przyjrzeć Stalowym Bramom - Lefteris
odgadł jej myśli.
Stanęli na ułamek sekundy za ogromnym głazem i
wtedy dostrzegli z daleka Nikosa. Rozejrzał się dookoła,
po czym zapytał o coś mężczyznę z kamerą wideo. Gdy
ten wskazał na ścieżkę, twarz Nikosa rozjaśnił uśmiech
satysfakcji.
- Teraz jest przekonany, że idziemy w kierunku Agia
Roumeli - powiedział Lefteris. - Dlatego musimy
zawrócić do Samarii.
Zwykle jest tam strażnik, więc przez jego radio
spróbujemy skontaktować się z policją, by sprawdzić,
czy Franzowi udało się przekazać wiadomość.
Gdy jednak dotarli do wioski, budka strażnika była
zamknięta.
- A tak marzyłam o gorącej kąpieli i przyzwoitym po-
siłku. Czy kiedykolwiek jeszcze będę miała szansę wyspać
się w porządnym łóżku?
- Chyba tak. Ale na razie musi nam wystarczyć koc
pod gołym niebem.
- Cóż, pójdę się umyć - powiedziała i ruszyła do rzeki.
Ostatni turyści zniknęli, Lefteris usunął się w cień,
mogła więc swobodnie zdjąć sukienkę Dymitry i wykąpać
się. Gdy wróciła i usiadła na kocu, Lefteris poszedł nad
rzekę.
Wrócił w samych spodniach i Courtney z trudem ode-
rwała od niego wzrok, gdy siadał obok na kocu.
- O czym tak dumasz, glykia mou? - spytał głosem,
który odebrała jak pieszczotę.
- Kiedy przyjechałeś po mnie do Nikosa... - zaczęła
niepewnie, nie patrząc mu w oczy - czy była to rzeczy-
wiście wyłącznie sprawa honoru?
- Wiesz przecież, że nie - odpowiedział cicho, patrząc
jej w oczy.
Opuściła ręce, którymi przed chwilą próbowała rozcze-
sać włosy, i wreszcie odważyła się spojrzeć mu w twarz.
- Kiedy wyszłaś z walizką, byłem wściekły. Wmawia-
łem sobie, że tak będzie dla mnie lepiej, bo jesteś taka
sama jak Sabrina i Linda, chociaż już wtedy wiedziałem,
że to nieprawda. Chyba wiedziałem o tym od chwili, gdy
po raz pierwszy pocałowałem cię. W tamten wieczór,
gdy wróciliśmy z Chani, czułem, że tulę w ramionach
ogień. Chciałem cię zatrzymać na zawsze i gdybym
mógł odwołać przyjazd gości, sprawy na pewno
potoczyłyby się inaczej. Potem zmagałem się ze sobą
przez cały tydzień. Nie było to łatwe, widywaliśmy się
przecież codziennie i dręczyło mnie wspomnienie
tamtego pocałunku, a jednocześnie nie śmiałem cię
dotknąć w obawie, że całkowicie stracę kontrolę i nie
będę mógł się powstrzymać.
Ujął jej ręce i pocałował w miejscach, gdzie otarła
naskórek podczas upadku.
- Dręczyłem się, widząc, że nie zwracasz na mnie
uwagi. Przeciwnie, byłaś bardzo miła dla wszystkich
prócz mnie, zwłaszcza dla Gianniego.
- Sądziłam, że masz romans z Inger - wyznała, zaci-
skając palce wokół jego dłoni. - Ona jest taka podobna
do Ginny. Tak samo piękna, mądra i olśniewająca i...
nie jest Angielką.
- Wszystko, co mówisz, jest prawdą, ale nigdy jej
nie kochałem. Zawsze traktowałem ją jako świetną
partnerkę w interesach, ale tym razem przeholowała,
kręciła się wciąż przy mnie i zawracała mi głowę, gdy
chciałem być sam, odciągała mnie na pogawędki, gdy
ja wciąż wodziłem oczami za tobą. Domyślała się, co
do ciebie czuję, ale Inger nie jest głupia, wie, że jeśli
zależy jej na pracy w firmie Markakisów, musi się z
tym pogodzić. Ja nie mogłem przestać myśleć o tobie i
Giannim. Byłem zazdrosny, nie mogłem myśleć
racjonalnie.
- To dlatego byłeś taki wściekły po powrocie z lot-
niska?
- Zachowałem się jak głupiec - przyznał. - Sądziłem,
że rzeczywiście zamierzasz do niego pojechać, więc zu-
pełnie straciłem głowę. Powiedziałem ci wtedy niewyba-
czalne rzeczy, ale nie minęło pół godziny po tym, jak
wybiegłaś, a uświadomiłem sobie, jak głupio postąpiłem.
Pojechałem za tobą, myśląc, że jesteś u Dymitry. Ale we
wsi powiedziano mi, że ktoś cię widział, jak odjeżdżałaś
z Nikosem. - Zacieśnił palce na jej dłoni. - Byłem zroz-
paczony! Przyszło mi na myśl, że może jednak pomyliłem
się, bo faktycznie jesteś taka sama jak Linda... Mimo to
jednak postanowiłem cię odzyskać. Zrobiłem to widowi-
sko u Nikosa, bo zależało mi, żeby wszyscy dowiedzieli
się, że należysz do mnie.
Fala szczęścia napłynęła do serca Courtney. Z jej oczu
bił blask i uśmiechnęła się szeroko. Jakie to cudowne
uczucie, gdy nie musi już niczego udawać.
- Masz teraz za swoje - zażartowała gorzko.
- To prawda, ale jesteś tego warta. Podczas wspólnej
wędrówki po górach z trudem hamowałem się, musiałem
toczyć ze sobą prawdziwą walkę, by cię nie dotknąć. Przy-
pominałem sobie wciąż, że najważniejszą rzeczą jest za-
pewnienie ci bezpieczeństwa. Powstrzymywałem się, tłu-
macząc sobie, że musimy zaczekać, aż ta ucieczka skoń-
czy się wreszcie, choć ty wcale nie ułatwiałaś sytuacji.
Dziś w nocy przytuliłaś się do mnie i pocałowałaś o, tu. -
Pokazał miejsce tuż pod uchem. - Gdybyś nie była tak
okropnie zmęczona... Ale ty nawet nie uświadamiałaś so-
bie, co robisz!
Courtney uśmiechnęła się słodko i pocałowała go do-
kładnie w to samo miejsce.
- Za to teraz robię to w pełni świadomie -zapewniła.
Z jego oczu bił żar. Odwzajemnił uśmiech i pociągnął
ją na koc.
- Mamy dla siebie wieczór i całą noc. Od dawna nic
nie jedliśmy. Na pewno jesteś głodna...
- T-tak - zająknęła się, zrażona nagłą zmianą tematu.
- Ja też. Powinniśmy coś zrobić, by zapomnieć o głodzie.
Powiódł dłonią po jej gładkim udzie, aż zadrżała.
- Co masz na myśli? - spytała chrapliwie.
- Lekcję greckiego.
- Ach, tak.
Nie potrafiła ukryć rozczarowania, tymczasem
Lefteris znów uśmiechnął się znacząco. Podparł się
na łokciu, a drugą rękę wsunął pod jej włosy i rozłożył
je miękko na kocu.
- Dymitra nie nauczyła cię najbardziej użytecznych
słów.
Ledwo jej dotykał, a i tak podniecenie pulsowało
w każdej cząstce jej ciała.
- Co to za słowa?
- Zaczniemy od najważniejszych. - Schylił się
jeszcze niżej. - Obejmij mnie i powtórz za mną:
s'agapo.
Ręce Courtney drżały, gdy unosiła je do jego ramion.
- Co to znaczy? - spytała.
- To znaczy: „Kocham cię" - szepnął, patrząc jej
w oczy. - Spróbuj to powtórzyć, inaczej nigdy nie na-
uczysz się greckiego.
- S'agapo - powtórzyła posłusznie.
- Niezbyt dobrze to wymawiasz. Powiedz jeszcze raz,
ale tym razem włóż w to więcej uczucia.
- S'agapo - szepnęła znów, zacieśniając palce na jego
skórze.
- No, tym razem poszło znacznie lepiej - pochwalił ją
i zamknął jej usta pocałunkiem.
Przyciągnęła go mocniej i poddała się zwodniczej mo-
cy pocałunków i natarczywym pieszczotom rąk. Gdy
brakło im tchu i przerwał na chwilę, by unieść jej głowę,
wpatrywał się w nią z taką czułością, że zastanawiała się,
czy to możliwe, by to był ten sam srogi mężczyzna, któ-
rego poznała po przyjeździe.
- Kocham cię - szepnął cicho. - Powiedz mi, że to
prawda.
- Tak, to najszczersza pra... - Nie dokończyła, bo
znów gorąco ją pocałował.
- Courtney, glykia mou... - Jego usta wędrowały po
szyi, a palce zsunęły się do guzików sukienki, zdejmując
ją z ramion, bioder i smukłych nóg. - Czy wciąż jeszcze
jesteś głodna? - droczył się z nią, wodząc ręką po jej
ciele.
Zaprzeczyła ruchem głowy, myśląc tylko o jego słod-
kich ustach.
- Ani trochę? - Przesunął usta w dół, do piersi, budząc
w niej nową falę pożądania.
- Umieram z pragnienia... ale pragnę tylko ciebie -
powiedziała, z trudem łapiąc powietrze.
- Świetnie - ucieszył się i znów zamknął jej usta po-
całunkiem.
Słońce nie dotarto jeszcze do dna wąwozu, gdy wyru-
szyli w dalszą wędrówkę, ale Courtney nic nie przeszka-
dzało, nie czuła nawet chłodu poranka, odurzona
cudowną
nocą w ramionach ukochanego mężczyzny. Szli w
milczeniu z powrotem w stronę Stalowych Bram, ale za
każdym razem, gdy Lefteris jej dotykał, miała wrażenie,
że rozpłynie się w szczęściu.
Góry budziły się z nią do życia, jakby dzieliły jej ra-
dość, różowa szałwia przylegała do skał, a wysoko
nad ich głowami zataczał kręgi orzeł.
Znów musieli przeskakiwać z kamienia na
kamień i Courtney zmoczyła buty, ale nie
przejmowała się tym, a kiedy Lefteris ściągnął ją z
ostatniego kamienia wprost w swoje ramiona,
roześmiała się radośnie.
- S'agapo - szepnęła mu do ucha.
W odpowiedzi przytulił ją mocno i znów pocałował.
- Mam wrażenie, że dojrzałaś już do drugiej lekcji?
- Jakie to wzruszające... - usłyszeli szyderczy
głos i odskoczyli od siebie jak oparzeni.
Nikos stał na ścieżce, w ręku trzymał pistolet. Nagle
Courtney uświadomiła sobie, że Lefteris zostawił swój
pistolet w plecaku. Szczęście, jakie oboje odczuwali
tego ranka, napełniło ich taką ufnością, że zapomnieli o
niebezpieczeństwie.
- Wiedziałem, co się stało, gdy tylko moi ludzie
powiadomili mnie, że nie wsiedliście na prom. Sam
chciałem się z wami rozprawić, dlatego opuściłem Agia
Roumeli o świcie. - Jego uśmiech porażał Courtney. -
Sprawiłaś mi nie lada kłopot, Courtney Shelbourne.
Mnóstwo kłopotów. Swoim wścibstwem zniszczyłaś
jedną z najbardziej lukratywnych akcji, jakie
kiedykolwiek
udało
mi
się
zorganizować.
Moich
najlepszych
ludzi
aresztowano
i
skonfiskowano cały towar. Zapewne jesteście z
siebie bardzo zadowoleni.
- Widać, że twój towar miał niezwykłą wartość, skoro
zadałeś sobie aż tyle trudu, by nas złapać - odparł Lefteris.
- Ciekawe, co to było?
- Narkotyki - uciął Nikos. - Czyżbyś nie dosłyszała,
gdy ukradkiem podsłuchiwałaś w moim domu?
- Domyślałam się, że to coś nielegalnego - wyznała
drżącym głosem, instynktownie przysuwając się do Lefte-
risa.
- Łatwo ci mówić! - rzucił Nikos z wściekłością, nie-
mal mrożąc ją wzrokiem. - Znalazłaś sobie znacznie lep-
szy kąsek, prawda? Dla twojego kochanka miliony nie
mają znaczenia. Nie obwiniam cię za to, że tak łatwo mu
się oddałaś, ale niektórzy z nas muszą pracować na utrzy-
manie.
- Handel narkotykami to nie praca - wtrącił Lefteris
z pogardą, dodając po grecku coś, co wywołało u Nikosa
natychmiastowy odruch, jakby chciał nacisnąć spust pisto-
letu.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Lefteris rzucił
się na Nikosa. Courtney usłyszała strzał, którego echo
długo odbijało się o okalające wąwóz skały. Wysunęła,
się zza głazu przerażona, że Lefteris został zabity, ale
nadal się mocowali. W pewnej chwili Lefteris wykręcił
Nikosowi rękę, z której wypadł pistolet i utknął między
głazami. Nikos usiłował sięgnąć po broń, ale Lefteris z
całej siły przygniótł go do ziemi. Courtney zebrała się na
odwagę, podbiegła i podniosła pistolet. Wydał jej się
strasznie ciężki i chociaż wymierzyła go w Nikosa, nie
odważyła się strzelić w obawie, że trafi Lefterisa.
Wpatrywała się więc bezradnie w walczących. Lefteris
cofnął właśnie zaciśniętą pięść, a w chwilę później Nikos
padł bezwładnie na skały.
Nagle kilku umundurowanych mężczyzn wpadło na
ścieżkę akurat wtedy, gdy Lefteris wstał i oglądał
swoje zakrwawione ręce.
Wszyscy przekrzykiwali się. Courtney stała
zapłakana, nie wypuszczając pistoletu z ręki. Dopiero
gdy Lefteris zrobił krok w jej stronę, upuściła broń i w
ułamku sekundy znalazła się w jego ramionach.
Rozdzielono ich jednak, więc usiadła na skale i
czekała. Wreszcie dwaj policjanci odprowadzili
słaniającego się na nogach Nikosa, a trzeci zamienił
jeszcze na boku słowo z Lefterisem, po czym wreszcie
zostawiono ich samych.
Lefteris przykucnął nad rzeką, by obmyć twarz i
ręce, a potem usiadł na skale i objął ją.
- Skąd policja wiedziała, gdzie nas szukać? -
spytała.
- Franz z pewnością otrzymał wiadomość i podjął
działania. Już wcześniej mieli pewne podejrzenia co do
Nikosa i teraz obserwowali go, gdy tylko wszedł do
wąwozu. Potem usłyszeli strzał, więc wiedzieli, gdzie
jesteśmy.
- Czy to już koniec? - spytała z nadzieją w głosie.
- Tak, koniec, jeśli chodzi o Nikosa. Co do nas, to
dopiero początek - odparł, całując ją.
Potem Courtney pamiętała wszystko jak przez sen:
powrót łodzią rybacką, która zabrała ich do Hora
Sfakion, dalszą podróż do Imbros i wreszcie na północne
wybrzeże, do domu wśród drzew pomarańczy.
Gdy po powrocie stanęła obok Lefterisa na tarasie
i spojrzała na majaczące w oddali góry, tamta
przygoda
wydala się już odległym, niezbyt rzeczywistym wspo-
mnieniem. Westchnęła z ulgą i przytuliła się do niego.
- Widzę, że pora zacząć drugą lekcję - powiedział
z uśmiechem. - Jest bardzo łatwa. Tha me pandreftis?
- To nie takie proste - przekomarzała się.
- To znaczy: „Czy wyjdziesz za mnie"? - Spojrzał jej
w oczy i mocno ścisnął dłonie. - Wystarczy, byś pamięta-
ła, jak jest „tak" po grecku. Tylko uważaj, pamiętasz, jak
łatwo jest pomylić „tak" z „nie"?
Wysunęła się na chwilę z jego ramion. Patrzyła teraz
bardzo poważnie.
- O ile pamiętam mówiłeś, że nie warto się żenić?
- Dopóki nie pozna się odpowiedniej osoby. A ja po-
znałem. Jestem tego pewien.
- Ale ja... nie pasuję do ciebie... - Nagle ogarnęły ją
wątpliwości. Lefteris był bogaty, odnosił sukcesy we
wszystkim, do czego się zabrał. A jeśli ona szybko mu się
znudzi? - Tobie potrzebna elegancka żona, która będzie
prowadziła inteligentne rozmowy i odpowiednio zabawia-
ła gości.
- Potrzebuję ciebie. - Objął ją i przytulił. - Nie chcę
nienaturalnej damy, lecz dziewczyny, która przemawia do
kóz i nigdy nie depcze kwiatów. Jesteś wszystkim, czego
potrzebuję. I nie zrezygnuję z ciebie. Powiedz, że wyj-
dziesz za mnie, Courtney...
- Ne - powiedziała, a Lefteris roześmiał się z ulgą.
- Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałował...
- Na pewno nie. A jeśli ty będziesz żałowała, zabiorę
cię z powrotem w góry i przypomnę, jak to było, gdy nie
mieliśmy nic prócz siebie. Żadnych luksusów ani wygód,
w które będziesz odtąd opływała. Tam, w górach,
znów będzie tylko to, co absolutnie niezbędne: ty, ja i
koc.
- Nie miałabym nic przeciwko temu - zapewniła,
zarzucając mu ręce na szyję. - Spanie na ziemi nie było
takie złe.
- Dzisiejsza noc będzie jeszcze wspanialsza - przy-
rzekł.
- Chyba nie musimy czekać, aż nadejdzie noc? -
szepnęła.
- Oczywiście, że nie - powiedział, przyciągając ją
do siebie.