Valles Jules
FONTAN - ROBINSON PARYSKI
Przygody wykolejeńca w jego własnej relacji
Przybyłem do Paryża w listopadzie 1851 roku. Nie ruszyłem się już stamtąd z
wyjątkiem tych wieczorów, kiedy - bywało i tak - nocowałem za miastem.
Miałem w sakiewce ponad sto franków. Pochodziły ze sprzedaży skromnej chudoby
plus oszczędności, jakiem uciułał z pensji gryzipiórka w kancelarii pana D.,
adwokata w Auch, który płacił mi dwanaście franków miesięcznie. Pokój kosztował
mnie sześć franków; pranie bielizny nie kosztowało mnie nic: stara przyjaciółka,
a zarazem wspólniczka mojej matki prała mi ją przez wdzięczność. Obiady jadałem
czasem u krewnych albo z przyjaciółmi z ławy szkolnej, dzięki czemu mogłem
odkładać po trochu, żeby któregoś dnia wyruszyć do stolicy.
Znajomi robili wszystko, żeby wyperswadować mi tę podróż; lękali się dla mnie
burz rewolucyjnych roku , a zwłaszcza straszyli mnie nędzą, głodem i chłodem.
Rzeczywiście, miałem ich zaznać. Decyzja moja była jednak niewzruszona.
Spakowałem kuferek. Był niemal pełen, a to dzięki schedzie po wuju, który
zostawił mi swoją odzież: z kamizelek, przyszywając rękawy, sporządzono mi
palta, i tak aż nazbyt sute. Muszę bowiem powiedzieć już na wstępie, a wyznanie
to kosztuje mnie najwięcej, że mam tylko cztery stopy wzrostu; ów niski wzrost
przyprawiał mnie
o rozpacz od dzieciństwa, a i dziś jeszcze, w wieku dojrzałym, smuci mnie nadal.
Jak widzimy jednak, przydał się na coś, a później miał przydać mi się również.
Ilekroć w deszcz nocowałem pod drzewami, wystarczało mi skulić się nieco, żeby
nie zmoknąć,
i mimo wszystko dziękowałem Bogu, który stworzył mnie tak małym, abym w złych
godzinach mógł umykać wybrykom jego pogody i gniewom jego burz. Mogłem także
sypiać w kufrach - u przyjaciół.
Jakiż to głos tajemniczy wzywał mnie do Paryża? Głos sławy, pragnienie renomy,
które nie przeszło mi dotąd, i jeśli na tym padole nie zdobędę rozgłosu, osiągnę
tym wspanialszy na innej planecie. Nikt nie zdoła odmienić moich dążeń.
Dyliżans Laffite'a i Caillarda zawiózł mnie na ulicę SaintHonore`. Stanąłem w
hotelu należącym do tej spółki. Była noc; zmęczony, zapadłem w głęboki sen.
Nazajutrz, kiedym się zbudził w wielkim i zimnym pokoju, zdjął mnie strach.
Tknęło mnie wspomnienie zapowiedzianych nieszczęść, tym razem na tyle
przerażające, że byłbym gotów zawrócić, gdybym nie zajechał tak daleko. Ale
kielich był już pełen, należało wypić go aż do dna. Wstałem i ogarnięty
panicznym lękiem, nad którym nie panowałem już, rzuciłem się na kolana przy
łóżku, błagając niebiosa o zmiłowanie, prosząc Boga, aby wsparł mnie w upadku
ducha.
W ciągu dnia kazałem chłopcu hotelowemu zaprowadzić się do centrum Dzielnicy
Łacińskiej, gdziem wynajął pokój przy ulicy de la Harpe i zapisałem się na
pierwszy rok wydziału prawa.
Minie już niedługo lat piętnaście, a ja nie zapisałem się na drugi. Nie
otrzymałem również ani razu pieniędzy, a nie zarobiłem prawie nic.
Zabiegałem o pracę "pisarza publicznego". W małej budce pisywałbym listy dla
rzemieślników i wieśniaków i tak, zarabiając na chleb, przygotowywałbym swoje
dzieło.
Nastąpił zamach stanu*. Na moje podanie odpowiedzi żadnej nie otrzymałem;
topniała po trochu szczupła moja gotówka, tak iż w pewien paskudny dzień
znalazłem się bez grosza - bez jednego złamanego grosza.
Sprzedałem atlas, który kosztował mnie siedem franków. Dostałem dwadzieścia su.
Wpadłem wtedy na pomysł, by sięgnąć do literatury po nie dające na siebie czekać
poważne zasoby, i napisałem "Czarne widmo", elegię.
Wyprzedawszy do dna mój kufer, za uzyskaną tym sposobem sumkę wydrukowałem
"Czarne widmo".
Po czym, na wzór starodawnych bardów, co wędrując po wsiach za miejsce przy
uczcie płacili pieśniami, udałem się pod stary Luwr, żeby poezję swoją na chleb
wymienić.
Ale przybywszy tam, nie miałem odwagi wystawić swojego towaru; inni kramarze
bawili się moim kosztem, poszturchiwali mnie.
Napotkałem wreszcie przekupnia kalendarzy, który w przeszłości był również
poetą; ale, powiadał, czasy, kiedy Ludwik XIV
wspomagał literaturę, minęły już dawno - sprzedawał więc, oczekując ich powrotu,
kalendarze i orzechy z niespodziankami w środku. Był to zresztą człek zacny,
wziął, płacąc gotówką, z siedem egzemplarzy "Czarnego widma", które zamierzał
sprzedać, polecając poemat jako utwór skazanego na śmierć.
Rozstałem się z nim, dźwigając jednak jeszcze dziewięćdziesiąt dwa egzemplarze,
z których tuzin umyśliłem rozwiesić przed teatrem Ambigu-Comique. Porozciągałem
sznurki, powbijałem szpilki i "Czarne widmo" jęło kołysać się w podmuchach
północnego wiatru. Wychodzący z budynku aktorzy zatrzymali się przed wystawą i
nuże wyszydzać moją elegię. Tydzień wcześniej podobna profanacja przyprawiłaby
mnie o łzy. Tego dnia jednak nie dotknęła mnie bynajmniej: byłem bardzo głodny.
Aktorzy kupili ze trzy egzemplarze, spacerowicze - z pięć; ostatecznie
upłynniłem jakiś tuzin. Powróciła mi otucha, powiadałem sobie: "Minął czas
Gilbertów!" Nazajutrz zjawiłem się tu znów i znów rozciągnąłem swoje sznurki.
Nadszedł ktoś i spytał, czy mam zezwolenie, a na moją negatywną odpowiedź kazał
mi zwijać kram. Kogom właściwie krzywdził? I dlaczego nie dopuszczono, żebym
zarabiał na życie?
Sprzedałem wszystko - książki i przyodziewek, flażolet i kaszkiet, nie wiedząc
już, do czyich kołatać drzwi; w każdym biurze pośrednictwa pracy uważano, żem za
niski na nauczyciela lub nadzorcę uczniów.
Miałem jeszcze przytułek, kredytowano mi bowiem w hotelu: lecz nie jadałem po
całych dniach.
Któregoś wieczoru, kiedy głód skręcał mi kiszki, zdjąłem z grzbietu i sprzedałem
koszulę. Klamka zapadła. Z bagna już wydobyć się nie mogłem, miałem tkwić w nim
piętnaście lat. Z otchłani wydostałbym się teraz tylko dzięki komuś, kto
odziałby mnie od stóp do głów; ale nie co dzień spotyka się człowieka zdolnego
do podobnej ofiary. A ktoś, kto nie ma koszuli, jest zgubiony, choćby nawet był
geniuszem.
Nie mogę opowiedzieć dokładnie, jak żyłem wtedy. To historia tych wszystkich,
którzy przez takie piekło przeszli. W dzień, aż do godziny czwartej,
przesiadywałem w Sorbonie, na wykładach, o czwartej bowiem zamykano sale; potem
włóczyłem się pod Odeonem, po ulicach, dopóki nie otworzono biblioteki Sainte
Gene-
vieve, i wieczory spędzałem w jej salach, czytając najchętniej książki o
bankowości i zgłębiając trudne problemy ekonomii społecznej z myślą, by ludzkość
mogła skorzystać kiedyś z mojej wiedzy. Czasami, kiedy traciłem ducha,
otwierałem książki i geografię Maltebruna, przenosząc się wyobraźnią do
błogosławionych krain, gdzie człowiek znajduje obiad zawieszony na gałęziach pod
postacią smakowitych owoców.
Z pewnością spędzałem nieraz trzy dni i trzy noce z rzędu nie jedząc absolutnie
nic, aczkolwiek trafiało się to niezbyt często.
Rankiem dnia trzeciego, albo pod wieczór drugiego, niepokój staje się tak żywy,
iż nie sposób usiedzieć na miejscu, opór zaś, jaki aż dotąd mogliśmy
przeciwstawiać głodowi, zostaje zasadniczo złamany.
Cierpienia żołądka dają się zaledwie odczuć, w rejonach tych doznajemy jedynie
nieokreślonego bólu; ale po trzydziestu godzinach zaczyna się gwałtowne bicie
serca. Za dnia nęka nas gorączka, a jeśli wieczorem położymy się, nic nie
zjadłszy, następuje noc zamącona halucynacjami, w uszach szumi, w głowie się
kręci, nadchodzi maligna. We śnie, do którego zmusza nas wyczerpanie, roją nam
się pieczone indory, kapłony szpikowane słoniną, a budzimy się z gardłem
rozpalonym i wyschniętym, w stanie osłabienia gotowego przekształcić się w
zapaść.
Trzeba wtedy wyjść z domu i, konając niemal, włóczyć się po ulicach, żeby nie
umrzeć; cała krew, jaka pozostała nam jeszcze, napływa do twarzy, kiedy mijamy
odźwiernię, stróż bowiem mógłby spostrzec, że jesteśmy głodni. I nareszcie
ulica! Tym razem znajdujemy coś, bo trzeba coś znaleźć koniecznie; znajdujemy,
bo kto nie znajdzie - umiera.
Ale tortury nie zakończyły się jeszcze i niebezpieczeństwo nie minęło. Ten, kto
was karmi, nie czyni tego, by oglądać żałosne drgawki agonii, jeśli więc nie
chcecie, żeby zamknął przed wami swój stół na zawsze, należy zataić swoją nędzę
- aż tak wielką! Je się zatem, je się wszystko, co podadzą: kwaszoną kapustę,
kiszkę, sztufadę wołową albo królika; ucztuje się na całego! Błąd nieunikniony,
a przy tym ciężki! Bo potrzebny byłby tylko rosół; żołądek jest nazbyt
osłabiony, żeby wytrzymać ciężar mię-
siwa, trawienie staje się równie przykre, jak okrutny był post. Chorujecie, a
ludzie widząc to, pomawiają was o nałóg; kiedy wiłem się w bolesnych
konwulsjach, bywało, że nazywano mnie pijakiem.
Obliczając, ile wydawałem średnio na żywność, dochodzę do sumy pięciu su
dziennie; czasami wydawałem sześć su, osiągałem siedem, a nawet dziesięć su,
najczęściej jednak żyłem za trzy su.
W owych dniach kupowałem kawał chleba za dwa su u piekarza i porcję flaków za su
u flaczarza. Podawałem chleb, flaczarz - lub flaczarka - rozpruwał go jednym
machnięciem noża, dziobał parę razy trójzębnym widelcem patelnię, gdzie w
kąpieli łoju pływały flaki, posypywał je solą, skrapiał octem, wykładał nimi
wnętrze chleba, otrzymywał pięć centymów, a ja mogłem -wreszcie zjeść obiad.
Jeść flaki bez pomocy noża, to czynność ani elegancka, ani łatwa; w ciągu
długich miesięcy nie zdołałem zaoszczędzić choćby grosza na zakup kozika!
Idąc nadbrzeżem, pożerałem swój chleb.
Flaki to jedzenie jałowe, które nie wzmacnia, tylko wypełnia żołądek na czas
trawienia. Nie umiera się, lecz i nie żyje; wiotczeją ścięgna i muskuły.
Toteż niekiedy zastępowałem flaki wołowiną: na to jednak musiałem mieć o dwa su
więcej. Biegłem na plac Maubert, do mojej ulubionej garkuchni. Miałem tam za
piętnaście centymów wołowinę świeżą, pożywną, zdrową. Prosiłem o kawałek
poprzerastany tłuszczem i zasiadałem do wybornego posiłku. Wieczór miałem
wesoły, duszę pogodną; kochałem ludzi, godziłem się z wyrokami Opatrzności.
Mając sześć su, spacerowałem bez końca, radziłem się swoich wspomnień,
apelowałem do rozwagi.
Długie to były medytacje; zastanawiałem się, czy onegdaj nie zjadłem aby
solidnego obiadu. Nie podążałem bynajmniej lekkomyślnie w tę stronę, dokąd
wzywał mnie głos rozkoszy. Przyjąwszy za żelazną zasadę jadać mięso możliwie jak
najczęściej, równoważyłem substancje.
W kwestii jarzyn studiowałem żarliwie książki chemika Payen, ciekaw, które
warzywo zawiera najpoważniejszą ilość azotu - bo
to azot jest życiodajny - ale przystąpiłem do tych badań nazbyt późno!
Nieprzewidujący z natury, całe lata tonąłem w błędzie. Zorientowałem się nie bez
zasmucenia, że kartofel, na który tak liczyłem, to spośród naszych warzyw
roślina najbardziej jałowa i niewdzięczna, soczewica zaś, lekceważona przez
mnie, zasługuje na szacunek największy, zajmując w owej skali pierwsze miejsce.
Mniej za to pomyliłem się co do fasoli, którą należy umieścić między soczewicą a
kartoflem.
Jakaż jednak ogarniała mnie radość, dumna i słodka, kiedy poradziwszy się mojego
barometru posiłków, mogłem wyelegantować się, wstąpić do trafiki tytoniowej, a
następnie pobiec do sąsiedniej mleczarni! Kupowałem tanie cygaro i zawracałem
ssąc je, lecz nie paląc, do mleczarni, gdziem dopiero zaczynał je kurzyć
zamówiwszy głosem, któremu usiłowałem nadać ton spokojny, czarną kawę za dwa su.
Schodzili się koledzy, z którymi zawarłem znajomość na Sorbonie, pod Odeonem,
wokół basenu w Ogrodzie Luksemburskim, przy wodotryskach, i rozpoczynała się
pogwarka. Gwarzyliśmy o wszystkim, co tylko ciekawi naszą biedną ludzkość, o
wymarłych rasach, przyszłych prawach, wędrówce dusz, nieśmiertelności i tak
dalej i dalej...
Były to właśnie dni po sześć lub siedem su! Zdarzało mi się czasami nie zjeść
obiadu, żeby wieczorem, mając pieniądze zasiąść w mleczarni i tkwić tam
godzinami! Niech ten, kto nie ma szacunku dla własnej inteligencji i godzi się z
tym, by żyć jak zwierzę, pierwszy rzuci we mnie kamieniem!
Wspierała mnie trochę sprzedaż tandeciarzom starych spodni, znoszonych
kamizelek, którymi gardzili przekupnie ubrań obwołujący swój interes po ulicach
i podwórkach, a które znajomi, nawet najwięksi egoiści, pozwalali mi zabierać,
jak pozwala się przechodniom podnosić jabłka opadłe z drzew.
Przedmiotem pierwszej mojej w tym guście transakcji była, o ile pamiętam, bluza
aptekarska, mocno wyplamiona różnymi syropami, która jednak po zwykłym praniu
mogła wyglądać jak nowa. Kosztowała trzy franki; odprzedałem ją za piętnaście su
poczciwej, grubej babie, która królowała na kupie łachmanów
przy blaskach grobowej świeczki w jakiejś dziurze na ulicy Galande. Utrzymywałem
z nią dorywczo stosunki handlowe, rzadko jednak udawało mi się osiągnąć sumę
uzyskaną przy pierwszej transakcji i profit z tego handlu nie przewyższył dla
mnie ani razu sześciu lub siedmiu su.
Mając już ową sumkę w rękach, byłem szczęśliwy, tak szczęśliwy, iż wydawało mi
się, że głód przestał mnie dręczyć; ileż jednak walk musiałem stoczyć z samym
sobą, zanim zdecydowałem się na nawiązanie rozmowy z handlarką. Zanim wpadłem do
kramu, długo krążyłem tam i z powrotem po ulicach w pobliżu placu Maubert. Tak
często odrzucano moje łachy z nieopisaną ironią i wzgardą! Był to wtedy zawód
straszliwy, jak gdyby któregoś z was zdradziła kochanka, a do moich cierpień
dołączał się jeszcze i wstyd.
Obawiałem się też, jeśli palto lub spodnie były za mało znoszone, że wezmą mnie
za pasera lub złodziejaszka, i wszystkie te niepokoje napastowały mnie w chwili,
kiedym szedł do tandeciarza. Ale że pchał mnie głód, należało powziąć decyzję.
Kiedy odmawiano mi u jednych drzwi, wlokłem się do drugich. Antyczny Syzyf,
tocząc bez ustanku swój głaz pod górę, mniej cierpiał niż ja, zgłodniały, bez
ustanku oferujący ten sam łachman.
Pewnego wieczoru (w okresie tym dawałem z rana, na pensji w jednej z eleganckich
dzielnic, godzinną lekcję, za co płacono mi dziesięć su) wierciłem się na
krześle w bibliotece Sainte-Genevie`ve, pożerając jakieś dziełko filozoficzne, a
w ustach nie miałem nic już od wieczności; była dziewiąta, zamykano dopiero o
dziesiątej. Utraciłem wszelką nadzieję, ale czułem, jak podminowuje mnie
gorączka. Wypadam jak szalony; podążam na bulwary, stamtąd na plac Maubert - a
mróz był trzaskający - zdejmuję kamizelkę, którą miałem pod letnim paltem, i
znowu biegiem zawracam. Pędzę na ulicę de la Bu^cherie, do tandeciarki.
- Ile pan chce za tę kamizelkę? - pyta.
- Cztery su.
W tym momencie wyrasta jak spod ziemi jegomość w brudnej bluzie i zaczepia mnie:
- Chce pan sprzedać tę kamizelkę?
- Tak.
- Przekonajmy się najpierw, czy to pańska.
Moja.
Ledwiem odpowiedział, ciągnie mnie za rękawy, zdejmuje mi, nie zważając na
mroźny wiatr wieczorny, palto, pod którym nic już nie miałem, zmusza mnie, bym
przymierzył ową kamizelkę, sprawdza, czy jest na moją miarę. Mogło się obejść
bez rozbierania. Już na pierwszy rzut oka kamizelka wyglądała na zbyt dużą -
wszystkie kamizelki są na mnie za duże!
Musiałem wyjaśnić, skąd ją mam.
- Dostałem ją od kogoś, kto mieszka na ulicy Saint-Fiacre...
- No to chodźmy tam - odrzekł nieznajomy.
Na zakręcie ulicy mijamy posterunek wojskowy. Przewodnik mój zachęca mnie, żebym
tam wszedł, wchodzę więc, ufny jak dziecko. Myślałem, że tu całą sprawę wyjaśnię
i że na tym wszystko się skończy. Aż tu zatrzymują mnie, pakują do ula.
Ujrzałem owego jegomościa dopiero nazajutrz.
- Jak to? - powiadam drżący i wyczerpany. - Dla kamizelki za cztery su wsadził
mnie pan na całą noc do aresztu?
- Pod wskazanym adresem nie było wczoraj nikogo.
Tyle powiedział mi za całe przeprosiny. Zmilczałem; niechbym tylko spróbował
podnieść głos - nie miałem zresztą sił na to - zatrzymaliby mnie na dłużej.
Była dziewiąta. Lekcja czekała na mnie. Spóźniłem się o dwadzieścia minut;
potraktowano mnie surowo, dyrektor zapytał, czym nie spędził nocy z kobietami, i
tego dnia urwano mi trzy su z wynagrodzenia.
Kiedy do sprzedania nie miałem już ani zniszczonej powieści, ani wystrzępionych
spodni, kiedy nie miałem już ani jednego su, ani szeląga, ani centyma, ale byłem
głodny, bardzo głodny - zaczynały się ł o w y.
Ludzie miłosierni, którzy najwidoczniej sami kiedyś cierpieli nędzę, opróżniają
kieszenie z kawałków zeschłego chleba, układając je starannie to na przydrożnym
kamieniu, to na parapecie okna czy na barierze mostu.
Wyruszałem szperając oczyma po kątach i zakamarkach. Łowy te, prowadzone
systematycznie, dawały niemal zawsze jakiś rezultat. Musiałem niekiedy zwędrować
spory kawał Paryża, przejść,
klucząc i zawracając, dwie, trzy mile; zdarzało się jednak rzadko, bym nie
znalazł lub nie nadepnął na jakąś resztkę chleba, krągłą ośródkę albo kawałek
skórki. Nigdy, przenigdy to, com znalazł, nie wystarczało dla zaspokojenia
głodu, zawsze jednak ów kęs krzepił mnie na siłach, nogi odzyskiwały coś na
kształt prężności, mogłem już dotrwać do momentu, w którym Opatrzność rzuciła mi
na drogę kawałek mięsa.
Czasami oko moje, wyostrzone jak u dzikusa, dostrzegało z dala, na rogu ulicy
lub nad jakąś dziurą, kromkę chleba. Ale to był narożnik ruchliwy, roiło się tu
od ludzi: zauważono by mnie. Należało czekać na sposobną chwilę. Bywało, że
podczas tych oczekiwań ktoś - może mniej niż ja głodny, lecz i mniej wstydliwy -
chwytał kromką i unosił ją, pożerając łapczywie.
Pewnego wieczoru, około jedenastej, biegnę wygłodniały i dostrzegam na ławkach
stojących kręgiem na moście co najmniej ze dwadzieścia kawałków chleba. Co za
radość! Mógłbym napaść się tym na dwa dni. Mimo wściekłego apetytu zaledwiem
zdołał chleb ów nadgryźć. Resztki datowały się na pewno sprzed tygodnia,
wydobyte z dna śmietnika którejś z pobliskich restauracji. Były suchsze niż
hubka i twarde jak kamień, pod zębem kruszyły się niby szkło. Gdyby nie miały
żadnego smaku, dałoby się jakoś je pożuć, rozmoczywszy w wodzie, która płynęła
poniżej; ale ich kwaśny smak uniemożliwił biesiadę, którą sobie obiecywałem.
Gorzkie to było rozczarowanie.
Najowocniejszym i najpomyślniejszym momentem w tych łowach była godzina, kiedy
kończą się lekcje. Dzieci wyrzucają chleb, który podnoszą biedacy.
A przy tym miałem odwagę uganiać się tak za kromkami pozostawionymi gdzieś albo
zgubionymi, dźwigając jednocześnie pod pachą kilka tuzinów sucharów. Zakupiłem
je z oszczędności uciułanych, kiedym pracował przypadkowo parę tygodni, i
zamierzałem odprzedać ów specjał we wsiach podparyskich. Po kilku daremnych
wyprawach za miasto pozostawałem nadal ze swoimi sucharami. "Nie ruszę ich -
powiedziałem sobie - chyba w ostateczności". Ale któregoś wieczoru nie mogłem
już wytrzymać, a nazajutrz rozeszła się reszta. Przejadłem swój kapitał.
W tej sytuacji nikt oczywiście nie udzielał mi kredytu ani żaden bank nie
otwierał rachunku! Zdarzyło mi się kilka razy - w tych dniach, kiedy cierpiałem
za bardzo i potrzebowałem odpoczynku - nie zapłacić w mleczarniach, gdziem od
dawna był stałym klientem. Ale jakiż ogarniał mnie lęk w chwili opuszczania
lokalu! Odsuwałem wciąż i odsuwałem ów moment. Na koniec, wykorzystując szczęsną
chwilę, kiedy właściciel uśmiechał się albo pieścił swoje dziecko, wychodziłem
ze słowami: "A więc do jutra!"
"Do jutra!" Znaczyło to przeważnie: "Zobaczymy się w przyszłym roku! Kiedy
wybuchnie znów rewolucja!"
Traciłem na zawsze wstęp do mleczarni, gdzie było mi tak dobrze przy stoliku,
wśród ludzi myślących podobnie jak ja, gdyż nie miałem - ani nazajutrz, ani w
ciągu następnych dni - czterech su, które musiałbym zwrócić. Czas mijał. Jeśli
nawet parę groszy spadało mi z nieba, nie ośmielałem się znów tam pojawiać.
Kazać komuś czekać na taki drobiazg!
Zbadałem stan mojego zadłużenia; w restauracjach paryskich jestem winien ogółem
czterdzieści dziewięć su, a piekarzowi z ulicy Saint-Jacques - za bułkę.
Lombardy znam tylko od zewnątrz, czasami chwytała mnie zazdrość na widok
wchodzących tam ludzi. Mają więc odzież zapasową, nadmiar bielizny i
prześcieradeł! Ale żem z natury nie zazdrosny, nie żywiłem długo tego brzydkiego
uczucia.
Jak widzicie, okrutnie cierpiałem z głodu.
Otóż, cierpienia te są niczym, jeśli porównać je z męczarniami, jakie wywołuje
brak dachu nad głową.
Na piętnaście lat pobytu w wielkim mieście co najmniej trzy, dniem i nocą,
spędziłem na ulicy.
Zdarzało mi się - w ciągu całych kwartałów - nie zdejmować ubrania i sypiać na
gołej ziemi. Sto jedenaście nocy z rzędu miałem za dach nad głową lazurowy strop
nieba; a dnie, które następowały po tych nocach, były dniami nędzy tak
widocznej, że nikt ani razu nie zaproponował mi łóżka i nie użyczył fotela,
żebym wypoczął przez kilka godzin.
Okresy mojego nieprzerwanego życia pod gołym niebem to zima roku , niemal cały
rok , a na koniec lato roku .
Od roku do sypiałem na ulicy des Gre`s, pod Odeonem. Na ulicy tej, podążając
od ulicy de la Harpe w stronę Biblioteki,
zauważyłem dom, do którego drzwi wiodły dwa lub trzy stopnie; na trzecim
stopniu, po lewej kończyły się te schodki; na prawo wznosił się mur innego
sąsiedniego domu. Były tam dawniej oszklone drzwi, które zdjęto - nie wiem
dlaczego - i położono tak, iż ukośnie opierały się o ścianę. Sypiałem za tymi
drzwiami.
Przytułek ów odkryłem pewnej nocy, przeszukawszy już wszystkie zakątki, gdzie
mógłbym się schronić przed natrętnymi spojrzeniami i gdzie byłbym bezpieczny od
policyjnych rontów. Sypiałem tam cztery miesiące, żałosny to był jednak
odpoczynek!
W ciągu pierwszych nocy nękał mnie lęk okrutny: pamiętałem, że mówię przez sen i
że dręczą mnie często koszmary. Gdybym wśród koszmarów jął szamotać się za tymi
drzwiami, spadłyby na mnie i potłukłyby się szyby; odnaleziono by mnie
zbroczonego krwią i aresztowano - byłbym zgubiony. Toteż kładłem się tam jedynie
w tych wypadkach, kiedy znużony waliłem się jak kloc na ziemię i tyle już miałem
zdolności do poruszeń, co trup.
Budził mnie chłód. Leżałem na kamieniu wilgotnym i lodowatym, krew stygła mi w
żyłach; gdyby nie dyscyplina wewnętrzna, nie żyłbym już od dawna! Wstawałem i
wyłaziłem na czworakach spod oszklonych drzwi, nasłuchując, czy nie nadchodzi
patrol, po czym biegałem co sił wokół Sorbony, żeby rozgrzać się nieco. Wracałem
następnie i kładłem się na trzy kwadranse lub godzinę, dopóki moimi żyłami nie
zaczął znów płynąć szron.
Ze sześć razy zatrzymywano mnie jako włóczęgę. Następnego dnia wydobywał mnie z
opresji ktoś poczciwy z moich stron rodzinnych, ktoś, na kogo mogłem się
powołać.
Owe kilkugodzinne wizyty w komisariacie, miast mi szkodzić, były mi zbawieniem.
Czułem się jak w raju, nabierałem sił, by wieczorem wrócić do swojego piekła.
Nikt nie zaskoczył mnie nigdy w mojej dziurze, bo, jak się domyślacie, nie
zdradziłem przed nikim jej istnienia. Wieczorem, gdy tylko mnie wypuszczono,
wracałem za swoje drzwi, a wychodziłem stamtąd jedynie w ostateczności; czasami,
kiedy było mi już zbyt zimno, gryzłem się w ręce, żeby napędzić do nich krew.
Nikt nie wiedział o mojej kryjówce, tak przynajmniej mogłem sądzić; opuszczałem
ją, zanim budzili się ci, co wstają najwcześniej; maleńki, zajmowałem niewiele
miejsca, chowałem się ta
zmyślnie. A jednak pewnego razu, o drugiej nad ranem, kiedy przy rozjarzonej
srebrzyście pełni księżyca wpatrywałem się, ogarnięty bezsennością, w gwiazdy na
niebie, a piękny wiersz Musseta napłynął mi na wargi: "Blada gwiazdo wieczoru,
wysłanniczko daleka" - poprzez mroźną aurę, wśród ciszy godnej mórz polarnych,
usłyszałem pochodzące nie wiedzieć skąd, a wypowiedziane głosem widma, te oto
trzy słowa: "On tam jest!"
Myślałem, że moje włosy staną się białe jak śnieg, który zasłał ulice. To
westchnienie wśród smutnej nocy zmroziło mnie trwogą. Odczekawszy kilka minut, a
może kilka sekund, nie wiem, wypełzłem blady niby ktoś, kogo mają za chwilę
zamordować i kto usłyszał krok nadchodzącego mordercy. Nigdy już więcej nie
nocowałem za drzwiami na ulicy des Gre`s. Długo jeszcze słyszałem, jak ów głos
tajemniczy szeptał mi na ucho: "On tam jest!"
Mamy sierpień roku; opublikowałem właśnie ośmiostronicową broszurkę,
zatytułowaną "Galopem przez przestrzeń". Pokładałem w tej publikacji nadzieje,
które się nie urzeczywistniły, życie bez dachu nad głową znów się zaczyna; trwa
niemal bez przerwy, obejmując częściowo także rok .
W okresie tym zamieszkałem na fortach, pod drzewem, nie opodal bramy Vanves. Nie
sposób mi już było nocować w obrębie Paryża; uniemożliwiła mi to reorganizacja
policji, patrole trzykrotnie i czterokrotnie wzmocnione.
Kiedy pan Haussmann objął rządy, świadom jego niespożytej energii, natychmiast
przewidziałem przyszłe wypadki i nie pomyliłem się co do katastrofalnych dla
mnie skutków owej nominacji. Mieli przerobić Paryż, zburzyć wąskie uliczki,
zlikwidować cień i w mrocznych zakątkach nie zostawić już miejsca dla bezdomnych
myślicieli. Naszym prawnukom będą dogadzać te ulepszenia, nie mam się jednak za
buntownika i nie wykraczam poza granice najczystszej prawdy, powiadając, żem
ogromnie na tym ucierpiał.
Drzewo, pod którym mieszkałem, przetrwało do dziś, toteż czasami w niedzielę
pielgrzymuję doń i z nabożeństwem pod nim zasiadam; pozostaję tam dłuższą chwilę
przez wdzięczność. Nie cofam się przez złożeniem owego hołdu nawet w tych
dniach, kiedy ziemia jest wilgotna. O ileż przykrzejsza była to wilgoć, kiedy
w czasie mego snu grunt nasiąkał wodami burzy, a ciężar mojego ciała odciskał w
nim jego kształt!
Drzewo to zresztą gęste i rozłożyste, o listowiu tworzącym grubą kopułę, pod
którą człek poczciwy może wypocząć spokojnie. Skulony, siadałem na teczce z
dwiema przegrodami, gdziem trzymał swoje "dzieła", i opierałem się o pień.
Znalazłszy się pod nim, byłem bardzo szczęśliwy, ale żeby tam dotrzeć - ileż
trudu!
Opuszczałem Paryż możliwie jak najpóźniej, zazwyczaj o dziesiątej, kiedy
zamykano Bibliotekę; ale wychodziłem z miasta dopiero o jedenastej, jeśli mając
dwa su, mogłem wstąpić do jakiejś mleczarni. Opóźniałem wyprawę na wszelkie
sposoby z tej racji, że pod moje drzewo winienem był dotrzeć w porze, kiedy nikt
już tamtędy nie przechodził. Wyruszałem więc w drogę w ostatniej chwili. Tak,
przykra to była wędrówka.
W obawie przed policją znajdowałem siły, by nie spać na ulicach Paryża; ale na
drodze do Vanves folgowałem już sobie, kiedym tylko minął ulicę du Transit.
Tutaj ani śladu policji! Droga była pusta, obrzeżona polami, na moim szlaku stał
tylko jeden ubogi dom.
Spałem idąc. Zdarzało mi się często zapadać w sen głęboki, a wtedy uginały się
moje kolana i padałem nagle. Zbudzony upadkiem, podążałem dalej.
Pewnej nocy, upadłszy w ten właśnie sposób, podnoszę się i ruszam znowu w drogę.
Skierowałem się jednak w złą stronę: miast skręcić w prawo, poszedłem w lewo i
daremnie szukałem swego drzewa.
Poprzez mgłę ciążącą mi na oczach widziałem jakieś nieznane domy. Szedłem,
szedłem wciąż. Morzony snem, upadłem jeszcze kilka razy. Ostatni raz podniosłem
się, kiedy słońce wynurzyło się zza widnokręgu: leżałem na środku mostu, o milę
przynajmniej od mojego przypadkowego schronienia. Gdyby przejeżdżał jakiś wóz,
zmiażdżyłby mnie z pewnością.
Lokowałem się więc "w łóżku", lecz na tym nie koniec. I tutaj, podobnie jak na
ulicy des Gre`s, musiałem wstawać przynajmniej co trzy kwadranse i skakać przez
dobry kwadrans, żeby rozgrzać
nogi. W owych przygodnych antraktach zwracałem się niby trzej królowie ku
wschodowi, ciekaw, czy pierwszy brzask nie rozjaśnia już horyzontu.
Co za radość, kiedy na niebo wstępowała gwiazda zaranna! Wyprzedzała wschód
słońca o godzinę. A z jakim smutkiem wracałem pod drzewo, jeśli nie ukazała się
jeszcze! Bywało tak zimą - dłużą się wtedy noce spędzane w chłód pod wiązem!
Doczekawszy na koniec, aż wydzwoni piąta, wracałem do Paryża. Po drodze, jeśli
miałem trochę pieniędzy, wstępowałem po chleb do piekarni, a w mleczarni na rogu
ulicy du Four - mleczarni otwartej od świtu, przeciągali bowiem tędy
jarzyniarze, wiozący towar do hal targowych - posilałem się omletem; albo też
chroniłem się w ciepłym kościele Świętego Sulpicjusza. Z jakąż radością
słuchałem dzwonów na Anioł Pański, które otwierały przede mną jego wrota!
Z dziedzińca fortyfikacji, wokół których wałęsałem się często, usłyszałem bębny
gwardii narodowej bijące noworoczną pobudkę stycznia roku. Nocą chwycił mróz;
musiałem niemal cały czas krążyć wokół mojego drzewa. O świcie ujrzałem, że stok
porośnięty zieloną trawą zbielał, okryty szronem; z dala bębny huczały radośnie,
a wieczorem, wracając, spotykałem na drodze tylko uszczęśliwione dzieci i
pijanych ojców.
A ja ssałem skórki pomarańczowe, żeby oszukać głód.
Na wiosnę roku powróciła nędza - nie mam gdzie złożyć głowy. Sypiam więc znów
pod Odeonem. Jak wspomniałem, mieszkałem już tam kiedyś, ale chyba nie
wyjaśniłem dotąd charakteru tych noclegów. Jak wiadomo, przy drzwiach teatrów
ustawia się wieczorami bariery, żeby odgrodzić publiczność tworzącą ogonek, a
kiedy wszyscy wejdą, bariery się usuwa. Odźwierny Odeonu opierał je o mur, a ja
wślizgiwałem się pod nie. Byłem tam absolutnie bezpieczny dzięki obmyślonym
przeze mnie środkom ostrożności: zakradłszy się pod bariery ustawiałem je tak,
żeby przegródki jednych zachodziły na luki drugich, kiedy więc policjanci
szperali wśród nich szpadami, żelazo natrafiało zawsze na deskę. Daremna ta
szermierka śmieszyła mnie do łez. Długi czas było nas tam dwóch; miałem
sympatycznego sąsiada, daw-
nego intendenta liceum, ofiarę niełask' władz, człowieka wykształconego i
dobrego gawędziarza. Gadaliśmy o religii i metafizyce - szeptem. Rozmowa rwała
się na koniec, życzyliśmy sobie wzajem dobrej nocy, układaliśmy się na
kamieniach i zasypiali.
Wskutek pewnego aresztowania w roku zaniechałem prawie noclegów pod Odeonem i
sypiając to tu, to tam, jąłem szukać nowego przytułku.
Moje drzewo pod fortami rosło nadal, teraz jednak znalazło się w niewoli.
Okolicę podmiejską włączono w obręb miasta, oświetlono drogę okalającą forty.
Strzegła jej policja walcząc o lepsze z patrolami akcyźników.
Trzeba było podążyć na szczerą wieś.
Pozostając w granicach departamentu, wydaliłem się więc poza rejon przedmieść.
Na terenach Arcueil wybrałem drzewo - nie tak dobre, jak pierwsze - i co wieczór
wędrowałem pod nie na nocleg.
A przecież pewnego razu nie wróciłem "do domu".
Pamięta pan ów bankiet przy stole w "Californii" pod rozłożystymi kasztanami,
gdzie w świetle lampionów, pod letnim niebem, wysuszyliśmy w czterech trzy litry
mocnego wina, którego płomienna fala wlała nam ogień w żyły, a w usta
natchnienie? Ach, myśleliśmy tylko, Bóg nam świadkiem, o szczęściu ludów;
kochaliśmy jedynie piękno, pragnęliśmy jedynie prawdy!
Zapłacił pan pięć franków i czterdzieści centymów i wszyscyśmy się rozeszli.
Każdy powiedział, że wraca do domu, oznajmiłem więc to samo i ja.
Sądził pan zapewne, że pozostałem na drodze do Orleanu; a tak... pozostawałem na
niej, dopóki nie doszedłem do Arcueil, gdzie ułożyłem się spać przy księżycu.
Ale żem tego dnia był raczej wesół, nieco może podochocony, umyśliłem sobie
opuścić domowe pielesze. Za żywopłotem dostrzegłem wzgóreczek, a w nim dziurę na
kształt psiej budy. Wśliznąłem się tam i wyciągnąłem.
W nocy padało, woda przepływała pode mną wąskim rowkiem wśród trawy; ale nie ma
radości idealnej, po najłaskawszym niebie
przemykają błyskawice burzy. Nie mogłem mieć żalu do Boga, że dolał mi do wina
trochę wody.
Cywilizacja ze swoimi rygorami zakłócała jednak moje życie nocne i obrzydzała mi
lato.
Pewnej nocy odkrył mnie polowy, uzbrojony w strzelbę, i wycelował do mnie
sądząc, że zamierzam uciekać; gdybym nie przystanął, z pewnością dałby ognia.
Taki miał rozkaz i wykonałby go bez litości. Wyruszyliśmy do Sceaux, na
posterunek, gdzie miał mnie oddać w ręce żandarmów. Ale w drodze ucięliśmy
pogawędkę.
Odwołałem się do dobroci jego serca, wyznając mu swoją nędzę. Zwierzenia
odwzajemnił mi zwierzeniami. Był to dawny bojownik z oddziałów Caussidie`re'a,
który dochował wierności ideom republikańskim, ale żeby nie umrzeć z głodu,
musiał ukrywać swoje przekonania. Pewien notabl z jego stron rodzinnych, któremu
przypadkiem uratował życie w dzień rozruchów, wystarał się dlań o blaszane godło
i strzelbę polowego. Nasiąkł sceptycyzmem, całkowicie utracił wiarę w ludzi;
spodobały mu się jednak moje teorie socjalistyczne, zgadzaliśmy się w niejednym
punkcie. Rozstał się ze mną rano, nazywając mnie bratem, i obiecał, że jeśli
zjawi się jeszcze pod moim drzewem, to tylko po to, by podjąć na nowo przerwaną
dysputę.
Wyczułem, iż istnieje tu możliwość przeprowadzenia właściwej edukacji
politycznej że mógłbym wskrzesić w tym człowieku pojęcie prawdy, gdybym tylko
miał na to trochę czasu. Ale czy należało w imię tej niepewnej nadziei narażać
swoją wolność? Nie sądzę; tym bardziej iż ów dawny bojownik wyznał mi, że lubi
popijać - miałbym więc do czynienia z podchmielonym uczniem, który rozumiałby
mnie niewłaściwie. Nie skorzystałem z jego propozycji i nie pokazałem się więcej
pod drzewem.
Przez jakiś czas odwiedzałem to jedno, to znów drugie drzewo, ale ryzyko, że
mnie wykryją, było wielkie, noce zaś letnie, mniej od zimowych uciążliwe, były
chyba bardziej męczące.
Latem dzień nadchodzi szybko. Ową gwiazdę zaranną, którą pozdrawiałem w grudniu
z wdzięcznością, w maju witałem westchnieniem, i nic nie zasmucało mnie bardziej
niż jutrzenka.
Najpóźniej o pół do czwartej blady brzask oświetlał drogi. Ludzie zaczynali się
kręcić, nie mogłem pozostać na miejscu. Musiałem uciekać i spać dalej w marszu,
budząc się, jeśli stuknąłem głową o drzewo.
Nie mogłem nawet marzyć o powrocie do miasta tak wcześnie. O tej godzinie na
ulicach każdy może być podejrzany o włóczęgostwo, jeśli powłóczy nogami, ma buty
o zdartych do cna obcasach i dziurawą odzież. Ale mniejsza z tym, dobrze było
wtedy na świecie. Szedłem prosto przed siebie mało uczęszczanymi drogami, z
głową owianą rześkim chłodem, ze stopami w rosie. Jeśli ktoś nadchodził,
zrywałem kwiaty rosnące wśród trawy niby zabłąkany marzyciel.
Zatrzymywałem się w końcu na ścieżce i tu siadałem pod żywopłotem, udając, że
czytam, rozłożywszy na kolanach jakąś zniszczoną powieść, i tak drzemałem w
bliskości pól wypełnionych wonią i rozśpiewanych gajów.
Wreszcie, pod koniec długich miesięcy tych okrutnych prób, było mi dane
zamieszkać pod dachem i sypiać w prawdziwej pościeli.
Tu Fontan przerwał swoje zwierzenia.
Pewien fakt dominuje w tej ciekawej opowieści.
Ani chłód, ani głód, ani zmęczenie, ani bezsenne noce nie trwożą tego
wykolejeńca. Gdyby ziemia była wolna, dzielnie umościłby na niej swe łoże pod
gołym niebem, czekając, aż łoże zamieni się w grób.
Jak powiedziałem, jego niski wzrost, fatalny nieład jego odzienia, nieład, na
który nie było żadnej rady, nieład wieczysty, ponieważ na nową garderobę
musiałby zdobyć olbrzymią sumę - zamykały mu wszelki dostęp do niezależnej
pozycji inteligenta. Uróść nie mógł, a chociaż dokazywał cudów heroizmu, udawało
mu się zdobywać czasem co najwyżej trzydzieści su na nową koszulę albo
czterdzieści na zakup chodaków u kramarza.
Maleńkiej postury, a przy tym obdarty, mógł szukać środków do życia jedynie w
jakimś przygodnym rzemiośle lub w ciężkiej pracy fizycznej. Ale był przecież za
słaby, żeby dźwigać ciężary. Co zaś do zarobków zdobywanych gdzie bądź i jak
bądź - próbował ich, ale wciąż rzucano mu kłody pod nogi.
Próbował być posłańcem w Halach; ale regulamin zrzeszenia tragarzy wzbrania nie
zarejestrowanym roznosić osełek masła czy worków z jabłkami. Wiadomo nam, iż nie
mógł wystawić na sprzedaż "Czarnego widma"; widziałem, jak drżał na sam widok
szpiclowskiej gęby, kiedy bez pozwolenia handlował sucharami albo szkiełkami do
palników gazowych.
Nie wolno niczego sprzedawać, niczego się imać, nie wolno nic robić bez
oficjalnego pozwolenia czy bez kupieckiej odznaki.
Poprosić o takie pozwolenie lub odznakę? Ale tu każdy się zawaha. Znaczy to
skazać się, póki życia, na wygnanie ze swej dotychczasowej społeczności!... Z
tego nikt się już nigdy nie podźwignie, przesąd zaciąży na nim i na jego synach:
to kula u nogi, rana serdeczna! Choćby ktoś miał na zakup taboretu czyścibuta,
nie odważy się na to z tysiąca przyczyn! "Nie czyściłbym butów - powiedział
Fontan - przez szacunek dla literatury".
"Niech wraca w swoje rodzinne strony" - doradzi ktoś.
A trzewiki?
"Popełniłbym samobójstwo!" - zawołają inni. Fontan nigdy nie myślał o
samobójstwie.
"Człowiek winien dać siebie światu" - powiada. A poza tym równałoby się to
kapitulacji - zwyciężony Fontan nie chce paść śmierci w ramiona, skoro trzymał
ją w szachu przez lat piętnaście!
Oto człowiek, który gdyby się dostał w ręce jakiegoś bezlitosnego komisarza,
byłby skazany za włóczęgostwo i od aresztu do aresztu, od więzienia do więzienia
toczyłby się aż do grobu.
Ale ja nie mam jego rezygnacji. Jeśli zacznę dalej zgłębiać tę sprawę, boję się,
czy słowa buntu nie spalą mi warg!
A przecież więcej od naszych gniewów wart jest ten prosty obraz heroicznego i
smutnego życia.