Piekara Jacek Opowiadanie To co najważniejsze

background image

Jacek Piekara

To, co najważniejsze

background image

Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach

mieszkańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy,
kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w
obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale i
odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i
oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom
i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w ich
kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za
czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz mieszkańcy
Wybrzeża, którzy przez parę lat (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już
innego maga, nigdy nie potrafili poważnie traktować nowego opiekuna.
Może był zbyt wesoły i dobroduszny jak na kogoś parającego się magią i
mającego do czynienia z Mocą, może zbyt wiele popełniał omyłek, z których
sam się potrafił śmiać, może przyjmował za mało pieniędzy za swoje usługi.
W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić do niego z
poważnymi sprawami typu zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów
czy pomocy w poszukiwaniu skarbów.

Sama księżniczka, która zresztą bardzo go lubiła i często zapraszała do

zamku, aby posłuchać barwnych opowieści z dalekich krajów, miała wiele
żalu o to, że nie potrafił wyczarować złotych kolczyków z brylantami o jakich
marzyła od dawna. Ale ludzie z Wybrzeża, chociaż często ukradkiem
podśmiewali się z czarodzieja woleli go od poprzedniego maga człowieka
zimnego i wyniosłego, który zawsze i wszędzie wszystkich (nawet
księżniczkę!) traktował z góry. Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela,
przychodzono do niego po pomoc i radę, a niejednej zakochanej parze
pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić spory,
zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią
i przez palce patrzono na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie
mógł przecież przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować
prawdziwego maga znającego czary najwyższej jakości i umiejącego się
posługiwać fortelami magii bojowej.

Bowiem Arivald wcale nie był czarodziejem. Był po prostu

wędrownym śpiewakiem i poetą oraz domorosłym filozofem. Nawet jego
imię było gminne i proste i brzmiało po prostu Penszo. Właśnie jako Penszo,
bard-włóczęga, wieczny podróżnik często przymierający głodem i sypiający
pod gołym niebem, przeszedł pierwsze półwiecze życia. Ale nadszedł dzień,
który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na drodze Pensza stanął
prawdziwy czarodziej, członek Tajemnego Bractwa i zauroczony grą barda
zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł
cicho i spokojnie w czasie snu zostawiając Penszowi na głowie kłopot co
uczynić z jego ciałem i dobytkiem. Bard pochował maga, zgodnie z
obyczajem układając go głową w stronę wschodzącego słońca. Początkowo

background image

zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak i kryształową kulę

oraz różdżkę i Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale, gdy sięgnął

do ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi Czarów nie
mógł się już od niej oderwać. Okazało się bowiem, że napisana była w języku
krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak w ciągu jednego dnia i jednej
nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Założył niebieski płaszcz,
wsadził za pas różdżkę, ulokował w jukach Księgę i kulę po czym dosiadł
konia i ruszył przed siebie. Nie tak prosto jednak stać się z barda i włóczęgi
magiem. Nie na darmo przecież czarodzieje całymi latami, od dzieciństwa
uczą się korzystania z Mocy i posługiwania się Księgą Czarów. Ale Panszo
(nazwawszy się w międzyczasie Arivaldem, gdyż wyobrażał sobie, że to imię
lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i pracowity. A
przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając
tylko z własnej intuicji nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Już po miesiącu
zajadłych prób potrafił wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że
najczęściej czerstwą) oraz ser i mleko. Później dowiedział się jak zapobiegać
zmęczeniu, jak leczyć najprostsze choroby u ludzi i u bydła oraz jak
wykonywać najbanalniejsze czarodziejskie sztuczki w rodzaju obłaskawiania
dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach umiał
już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć złudne miraże i odróżniać
słowa prawdziwe od kłamliwych. Nie nauczył się jednego: nie stał się takim
jakim powinien być czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy.
Traktował wszystkich serdecznie i z życzliwością, często się uśmiechał, a z
długiej siwej brody co i rusz wytrząsał okruszki bułki lub sera. Starał się tylko
nigdy nie natknąć na prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo
rozpoznano by w nim” samozwańca, chociaż wiedział już, iż milczenie lub
odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym sposobem na
wszelkie podejrzenia. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami
wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego, monotonnego życia
oraz z tego, że niewielu gości kiedykolwiek tam przybywa. Wybrzeże,
skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich połowów nie było
miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Życie
snuło się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i
spracowani, a krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że |
ma własnego maga, zupełnie jak znaczący władcy. Nawet jeśli był on czasami
tak nieporadny, iż nie potrafił wyczarować brylantowych kolczyków.

Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym

dwuizbowym domku, niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży
Strażników. Do codziennych obowiązków maga należało poranne
wchodzenie na Wieżę i przepatrywanie okolic za pomocą kryształowej kuli.
Kryształowa kula co prawda równie i dobrze spisywałaby się na plaży, ale
mieszkańcy mogliby być niespokojni nie |i widząc co rano na szczycie

background image

niewielkiej sylwetki czarodzieja w charakterystycznym spiczastym kapeluszu.
Wieża była stara, miała strome, częściowo już spróchniałe schody, ale
najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać czarodzieja za
balustradę, a wściekła ulewa moczyła całkowicie niebieski płaszcz. Tak więc
bycie magiem miało i swoje złe strony. I o nich zawsze myślał rankiem z
niechęcią i niecierpliwością. Zbyt jednak skanował obowiązki i spokój
mieszkańców, więc codziennie wdrapywał się na Wieżę z kryształową kulą
pod pachą i dokonywał sumiennych obserwacji.

Dzień, w którym rozpocznie się nasza właściwa historia, był jednym z

tych pięknych słonecznych dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr
uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a powierzchnia morza
przypomina lustro. W taki właśnie czas Arivald posapując cicho wdrapywał
się na strome schody Wieży, a odpocząwszy chwilę na górze ustawił przed
sobą kryształową kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu.
Zwykle jasny i przejrzysty teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął
na palec. Potarł nim kulę, ale nic się nie zmieniło.

- Coś takiego - mruknął do siebie - sądzę, że nie oznacza to nic

dobrego.

- Oczywiście, że nie - odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.

Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już

człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne,
przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na
zdumionego czarodzieja.

- Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u

ciebie - ciągnął głos - a nie zjawię się sam. Patrz.

Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło

się w niej kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach,
płynących przez morze pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na
tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom
i szybko dotknął różdżką kuli. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć
okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.

- No, no - znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika - nauczyłeś się

widzę czegoś, Penszo. Ale to co widziałeś to już nie omam. A niedługo te
sześć okrętów ‘ dobije do waszego Wybrzeża.

- Czego chcesz ode mnie? - spytał Arivald przełykając ślinę.

- Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona

kara za podszywanie się pod jednego z członków Bractwa. Już dawno nikt nie
ośmielił się być tak bezczelny jak ty. Kara musi być więc surowa, aby
odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko
chwilę mojego czasu. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej.

background image

Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie... - czarnoksiężnik
zawiesił głos - to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża.
Powtórz jej to.

Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy

chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.

- Słyszysz idioto? - syknął - powtórz jej, że przybywa oblubieniec i

lepiej niech będzie gotowa, aby mnie czule powitać.

Twarz czarnoksiężnika zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny i

zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do
kupy rozbiegane myśli. Nie ma co, naprawdę był wstrząśnięty i co tu dużo
mówić, mocno wystraszony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy,
pomyślał że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się jak daleko od
Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to był tylko jeden sposób.
Wygrzebał z obszernej kieszeni płaszcza kawałek węgla i narysował na
podłodze koło, w które potem wpisał gwiazdę, a następnie pięć ramion
gwiazdy poznaczył odpowiednimi dla każdego symbolami. Stanął w środku
koła i podrapał się po nosie.

- Zaraz, zaraz jak to było. Murem takalfaris czy Murampahnal oris.

Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z

małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej
zależało na pierwszej sprawie zwłaszcza, że od lat nie chorował na katar.

- Murem takal faris - powiedział w końcu przymykając oczy i

przywołując Moc. >

Sprawa zresztą na tym się nie kończyła. Różdżką należało wykonać

całą skomplikowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć wszystko),
po czym wypowiedzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy
nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało
pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę i mag zobaczył
małego, zielonego demona omotanego wodorostami i patrzącego na niego
złośliwie wyłupiastymi oczami.

- Czego chcesz - zaskrzeczał - ty nędzna imitacjo czarodzieja, co?

- No, no - mag pogroził mu różdżką - bądź grzeczny, bo cię uspokoję.

Zaraz, zaraz jak to było. - przypomniał sobie w jaki sposób karci się krnąbrne
demony. Demon westchnął głośno.

- Już dobrze, dobrze. Gadaj czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu

godzinami nim ty przypomnisz sobie formułę przymuszenia. Wolę po dobrej
woli. Tylko chciałbym wiedzieć czy pamiętasz jak mnie uwolnić od rozkazu?

- Zdaje się, że pamiętam - mruknął niepewnie Arivald.

background image

- Mam nadzieję - odparł zrezygnowanym tonem demon - no, czego

chcesz?

- Płynie w stronę Wybrzeża sześć okrętów - powiedział mag. - Kiedy tu

będą?

- A skąd ja mogę wiedzieć, co ja wróżka jestem? - obraził się demon. -

Mogę’ najwyżej powiedzieć gdzie są - dodał pojednawczo.

- Właśnie o to mi chodzi.

- Swoją drogą ładny z ciebie czarodziej skoro musisz mnie wzywać do

takiego głupstwa - zauważył nie bez złośliwości demon - trzydzieści dwie
mile, ale wiatr słabnie i trzeba omijać skały. W tym tempie będą tu nie
wcześniej niż pojutrze. No, zadowoliłem cię?

Arivald skinął głową i wyrecytował formułę odejścia. O dziwo,

bezbłędnie. Demon zniknął tak szybko jak się pojawił. Teraz przyszedł czas,
aby poważnie

zastanowić się nad całą tą niebywałą i zatrważającą sprawą. Mag

usiadł na podłodze podkulając nogi i w zamyśleniu przeczesał palcami długą
brodę. Miał dwa dni czasu. Przez dwa dni można zrobić wiele. Na przykład
na szybkim koniu opuścić Wybrzeże i znaleźć się w Iglicowych Górach skąd
już tylko trzy dni drogi do równin. Ale zostawić księżniczkę? Zostawić
wszystkich tych dobrych, spokojnych ludzi na pastwę czarnoksiężnika? Lecz
cóż innego pozostawało biednemu Penszo bardowi i włóczędze, który
pochopnie przywdział maskę mędrca i czarodzieja? Przecież nie ma
najmniejszych szans w walce z czarną magią! W walce z sześcioma okrętami
morskich rozbójników, a na pokładzie każdego z nich co najmniej czterdziestu
ludzi! Toż pokonanie tej potęgi było zadaniem nie tylko dla maga, ale i dla
solidnego rycerskiego oddziału. Dwa dni. Cóż to są dwa dni. Przez dwa dni
nie wezwie się posiłków zza gór ani nie ufortyfikuje zamku. Przez dwa dni
nie można zrobić zupełnie nic! A może jednak?

Kiedy otworzył furtkę do ogrodu zobaczył, że księżniczka właśnie

bawi się w chowanego. Poznał to po zaaferowanych minach dworzan i po
nerwowym przetrząsaniu przez nich krzaków oraz wpatrywaniu się w
korony drzew. Od kiedy księżniczka zaczęła karać najmniej gorliwych w tej
zabawie, od tej pory wszyscy bieganiną i zgiełkiem starali się udowodnić
swoje zaangażowanie. Bo księżniczka karać umiała. Dla każdego potrafiła
wymyśleć coś niezbyt przyjemnego. Hrubelowi Śpiewakowi odebrała na trzy
dni harfę, Bomborowi Borsukowi zabroniła przez tydzień jeść ulubiony
pasztet z zajęczych języków, Tardowi Wyniosłemu kazała przez cały dzień
chodzić w kobiecym czepku, a Magnusowi Pięknowłosemu ścięła loki przy
samej skórze. Księżniczka nie była uosobieniem spokoju i łagodności. Była
krnąbrna, złośliwa i pyskata. Ale miała złote serce i wszyscy ją kochali.

background image

- O, Arivald - zadyszany Magnus, który nawiasem mówiąc zupełnie

idiotycznie wyglądał ostrzyżony najeża, zatrzymał się obok. - Witaj. Czy nie
mógłbyś znaleźć księżniczki? - spytał ciszej a potem dodał już szeptem -
powiedzieć o tym mnie?

- Oczywiście mój drogi - odparł mag. - Nad jeziorem, pod granitowym

lwem. W takiej okropnej dziurze. Całą suknię ma ubłoconą.

- Dzięki, panie - Magnus pognał pędem w stronę jeziora.

Czarodziej uśmiechnął się lekko do siebie. Takie rzeczy jeszcze potrafił.

Zaraz jednak spoważniał. Nie było czasu na chichy, śmiechy i zabawy.
Nadszedł czas walki!

Księżniczka wracała razem z zadowolonym Magnusem, Zastanawiała

się czy być nadąsaną czy nie. W dziurze było wilgotno, brudno i ohydnie
śmierdzące, ale była ona wspaniałą kryjówką do tej pory przez nikogo
nieodnalezioną. A teraz ten Magnus, no!

Wydawało się, że to taki niedorajda.

- Dzień dobry, pani - rzekł pochylając głowę mag.

- O, Arivald! Od dawna tu jesteś? - spytała podejrzliwie.

- Dopiero co nadszedł - zapewnił spiesznie Magnus.

- No, nie wiem - księżniczka uważnie spojrzała na niego. - Coś wolno

odrastają ci te włosy - dodała złośliwie.

Magnus zaczerwienił się. Arivald ujął księżniczkę stanowczo pod rękę i

poprowadził parkową aleją w stronę zamku. Dał znak dworzanom, aby nie
szli za nimi.

- Cóż to się stało? - księżniczka była zdumiona.

- Nieszczęście, pani - westchnął czarodziej.

- Cóżeś znowu sknocił? - beztrosko i nieco złośliwie spytała

księżniczka. Arivald przepuścił jej słowa mimo uszu.

- Czy słyszałaś pani o morskich rozbójnikach pływających okrętami o

smoczych łbach?

- Oczywiście, Arivaldzie, ale cóż...

- Płyną tutaj - dokończył mag - w sześć okrętów.

Księżniczka umilkła i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Teraz nie

była to już wesoła dziewczynka bawiąca się w chowanego i drocząca ze
wszystkimi. Przed Arivaldem stała władczyni.

- Jesteś pewien?

background image

- Tak, pani.

- Kiedy tu będą?

- Za dwa dni, pani.

- Dobrze, wyślę gońców w góry, ogłoszę wici po wioskach. Do

pojutrza powinno stanąć z pięćdziesięciu zbrojnych, jak sądzisz?

- Zgadzam się z tobą, pani. Ale razem będziemy mieć tylko setkę

mężczyzn umiejących władać toporem czy łukiem. Przeszło dwa razy mniej
niż oni. A to są mordercy, pani. Najlepiej wyćwiczeni i najbardziej okrutni
mordercy na świecie.

- A twoja magia? Czy nic nie poradzisz? Teraz trzeba było przejść do

najgorszego.

- Płynie z nimi czarnoksiężnik, pani. Mag o potędze tak wielkiej, że nie

śnię nawet by mu dorównać.

- Czarnoksiężnik - powtórzyła księżniczka i pobladła - czy nie

utrzymamy się choć dwa tygodnie w zamku? Wyślę gońców za góry. Mój
wuj...

- Nie utrzymamy się, pani - pokręcił głową Arivald - kilka dni, może

tak, ale nie trzy tygodnie. Bo tu najmniej tyle potrzeba. - Więc cóż robić? -
księżniczka splotła nerwowo dłonie - czego oni tu chcą?

Nie ma u mnie bogatych łupów ani... - spojrzała w twarz maga i

umilkła - ty wiesz. - Spytała po chwili cichym głosem. - Wiesz czego chcą,
prawda?

- Tak, pani.

- Mów więc!

- Ciebie!

- Mnie... mnie... och rozumiem. Ukryła twarz w dłoniach. Znów była

tylko małą dziewczynką. Teraz przestraszoną i zapłakaną. Arivald objął ją.
Wtuliła głowę w jego ramię.

- Nie płacz, malutka - powiedział czule - ja cię obronię. I kiedy mówił

te słowa, święcie w nie wierzył.

Hrenwig Wilk stał na dziobie statku i w milczeniu wpatrywał się w

dal. Za sobą słyszał równy łomot wioseł i miarowy, monotonny głos żeglarza
podającego rytm. Wiatr zupełnie ucichł, żagle wisiały sflaczałe, więc do
Wybrzeża dopłyną dopiero za dwa dni. Hrenwigowi nie podobała się ta cała
wyprawa, nie podobał mu się też ten, z którym ubili interes. Może dlatego, że
Hrenwig nie lubił czarnoksiężników i nie ufał im. Zresztą nie ufał nikomu. I
pewnie tylko dlatego żył do tej pory. Nigdy nie popłynąłby z własnej woli na

background image

Wybrzeże, bo i po co? Okolica uboga, ludzie twardzi i nawykli do topora i
oszczepu. Za niewielkie łupy zapłaciłby dużymi stratami. Ale czarownik
obiecał im coś, co warte było o wiele więcej niż paręnaście trupów, coś o
czym marzył każdy danskarski rozbójnik. Obiecał im mapę morza wokół
Złotej Wyspy, mapę, na której ponoć zaznaczono wszystkie rady i mielizny.
Hrenwig znał wielu, którzy próbowali dotrzeć na Wyspę, tyle tylko że
żadnego z nich nie widział już potem żywego. A na Wyspie, jeśli wierzyć
temu co gadają ludzie, złoto samo pcha się do rąk. A że Hrenwig cierpiał
ostatnio na brak tego kruszcu, więc dał się skusić. Nie żeby nadmiernie
wierzył czarownikowi. Wiedział, że wszyscy to chytrusi i oszuści. Ale sądził,
że nie będzie on tak głupi, by próbować ich zwieść. Długo umiera ten kto
oszukał danskarskiego rozbójnika. A jak nawet ucieknie, to świat stanie się
dla niego bardzo malutki. Danskar wszędzie miał szpiegów, a krzywda
jednego jest krzywdą wszystkich. Hrenwig zacisnął mocno dłonie w pięści.
Czarownik dostanie to czego chce, dostanie dziewczynę, ale biada mu jeżeli
nie da mapy. Magia magią a topór toporem. A Hrenwig miał wielką ochotę
sprawdzić czy czarownicy umierają tak samo jak zwykli ludzie.

Na Wybrzeżu trwały gorączkowe przygotowania. Ściągali już ludzie z

niedalekich osad, gońcy pośpiesznie przemierzali kraj, kuźnia pracowała
pełną parą, a u mistrza ciesielskiego aż kipiało. Arivald nie był od tego, aby
nie spróbować siły swej magii. Ślęczał całą noc i następny dzień nad Księgą,
rysował jakieś znaki, powtarzał formuły i zaklęcia, wzywał demony. W
efekcie nad ranem padał już z nóg, ale miał to co chciał mieć. Wiedział już jak
wywołać burzę. Co tam burzę, to mało powiedziane. Sztorm, cyklon,
masakrę. Oto do czego doszedł!...

Lecz kiedy stanął na szczycie Wieży Strażników, kiedy po kilku

pomyłkach wreszcie puścił w świat straszne zaklęcie aż zadrżał. Bo to co
miało się rozpętać na pełnym morzu było przerażające w najwyższym
stopniu. Próżno jednak czekał na pierwsze czarne chmury, grzmoty i
błyskawice. Czarnoksiężnik Vargaler przerwał na chwilę rozmowę ze
sternikiem, popatrzył bacznie w stronę Wybrzeża, uśmiechnął się pod nosem,
po czym wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął nią kilkakroć w powietrzu,
zamruczał coś i wrócił do przerwanego dialogu. Burza niestety nie nastąpiła:
Arivald szczerze mówiąc był rozczarowany. Nie spodziewał się co prawda
zbyt wiele po swoich umiejętnościach, ale liczył chociaż na trochę. No,
chociażby ulewę i grzmoty. A tymczasem niebo było bezchmurne jak
poprzednio i pogoda zdawała się stawać iście letnia. Pocieszające było to, że
ludzie na plaży dwoili się i troili, a praca paliła im się w rękach. Zresztą nic
dziwnego. Nikt nie lubi odwiedzin danskarskich rozbójników. Ponoć mają
nienajlepsze maniery.

Vargaler był coraz bardziej zadowolony. Okręty zbliżały się do

Wybrzeża. Jeszcze godzina, może dwie i ląd stanie się widoczny.

background image

Czarnoksiężnik traktował tę wyprawę nader lekceważąco. Zresztą kogóż było
się bać? Nędznego uzurpatora, który liznął jakieś okruchy magii? Vargaler nie
zadał sobie nawet trudu, aby zajrzeć w kryształową kulę. W końcu nic
ciekawego w niej nie zobaczy. A Penszo próbował, i to się czarnoksiężnikowi
nawet podobało, bo lubił ludzi upartych. Próbował zrobić burzę, ale
Vargelowi chciało się śmiać na myśl o tym, ilu ważnych elementów
brakowało w zaklęciu. Zresztą nie zlikwidował jej, a wysłał tylko bardziej na
wschód, niech tam się martwią. Czarnoksiężnik już sobie wyobrażał ich
oburzenie. Swoją drogą co za idioci, że nie zorientowali się, że niedaleko
działa samozwaniec.

Wytężył wzrok. Zdawało mu się, że widzi już linię brzegu.

- Dopływamy - doszedł go zza pleców głos Hrenwiga - mam nadzieję,

że

i wiesz co mówiłeś.

- Jestem pewien - odparł czarnoksiężnik - jak uzbierają setkę to chyba

będzie l cud, ale nie sądzę, by księżniczka chciała bitwy. Zobaczysz, że
przyjdzie błagać o łaskę.

- Mam nadzieję - mruknął rozbójnik - a poza tym nienawidzę mieć

przeciw sobie magów. Wcale mi się nie podoba, że jakiś tam mieszka.

- Bądź spokojny - uśmiechnął się lekceważąco Vargaler. - Jego biorę na

siebie. Hrenwig przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy.

- Tam stoją ludzie - powiedział lekko zdziwiony, wytężając wzrok.

Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.

- Tym lepiej, skoro witają nas na plaży. Wszystko pójdzie szybciej, niż

gdyby zamknęli się w grodzie.

- Tych ludzi jest dość dużo - rzekł wolno Hrenwig i spojrzał badawczo

w stronę Vargalera.

Czarnoksiężnik zniecierpliwiony, gdyż miał słabszy wzrok od

rozbójnika, strzepnął tylko dłońmi.

- Zaraz zobaczymy, co się dzieje - mruknął. - Poczekajmy.

Zbliżali się. Niedługo wiosła zwolniły rytm i sześć idących łeb w łeb

okrętów szło po wodzie jedynie siłą rozpędu. Byli już tak blisko plaży, że
widoczny stał się każdy szczegół. No może nie każdy szczegół, ale wszystko
wydawało się znaczące.

-

Oszukałeś nas - warknął Hrenwig chwytając czarnoksiężnika za

ramiona.

Ale i Vargaler ogłupiały wpatrywał się w brzeg, na którym na

przestrzeni może tysiąca kroków stali w pięciu szeregach okuci w stal rycerze.
Na przedzie widać było łuczników, co najmniej dwustu, a za nimi stało

background image

jeszcze trzystu zbrojnych z toporami, pikami lub mieczami w dłoniach. Tuż
przy brzegu wody spoczywały trzy balisty, a obok każdej leżał pokaźny stos
kamieni.

- Głupcze! - krzyknął Vargaler - to musi być omam!

Hrenwig puścił go na chwilę i przeciągnął spojrzeniem po swoich

ludziach, którzy zasępieni i zdumieni przypatrywali się obrońcom Wybrzeża.

- Rób co chcesz, czarowniku - warknął Hrenwig - ale póki widzę to, co

widzę, żadna łódź nie dobije do płazy.

Vargaler wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął kilkakroć, wymamrotał

jakieś zaklęcie, ale pięciuset wojowników jak stało tak stało. Łucznicy szukali
sobie najdogodniejszych miejsc, obsługa balist układała kamienie, a
siwobrody starzec chodził między rycerzami.

- Nic nie rozumiem - potrząsnął głową czarnoksiężnik - przecież nie

mogli zdążyć wezwać posiłków zza gór.

- Słuchaj czarowniku - Hrenwig oparł się o burtę okrętu. - Nie boję się

tych ludzi i mogę przejechać im po karkach. Zwłaszcza, że sądzę, iż wielu to
mogą być przebrane kobiety, stąd przecież nie widać dobrze co jest dalej. Ale
ciekaw jestem z kim podbiję Złotą Wyspę jak mi tu wytną połowę załogi.
Wymyśl coś, mądralo.

Vargaler w zdenerwowaniu wzruszył ramionami.

- No zrób coś - rzucił ponaglająco rozbójnik. - Burzę, ogień. Sarn chyba

wiesz najlepiej.

Czarnoksiężnik po raz kolejny zadumał się nad niewiedzą ludzi. Czy

oni sądzą, że burza to tak jak pstryknąć palcami? Nad dobrą burzą należy
siedzieć ładne pół dnia, a i wtedy nie zawsze wychodzi. Żeby jeszcze stali w
lesie, ale tutaj? Co on ma palić? Piasek? wodę? Też pomysł! Vargaler uznał, że
czas użyć kryształowej kuli. Wygrzebał ją ze swego wora, zasłonił palcami
przed rozbójnikiem i po chwili wiedział już wszystko. Tylko około stu może
stu dziesięciu ludzi stało na brzegu. Reszta, ci w dalszych szeregach to
zręcznie wykonane manekiny w drewnianych zbrojach pomalowanych
błyszczącą farbą. Pierwsze szeregi kręcąc się i przemieszczając sprawiały dla
patrzącego z oddali wrażenie, iż cała plaża pełna jest ruchu. Vargaler
uśmiechnął się triumfująco.

- To atrapy - powiedział radośnie. - Naprawdę jest ich tylko stu.

- Pokaż - Hrenwig odepchnął go od kuli. - Nic w niej nie widzę -

warknął.

- Tylko ja potrafię w nią patrzeć - odparł wyniośle Vargaler - ale wierz

mi, możemy atakować.

background image

Hrenwig nie był człowiekiem głupim. Zresztą, gdyby był głupi nie

przeżyłby tyle lat jako hövding danskarskich rozbójników. Nie miał co
prawda pojęcia w jaki sposób liczba obrońców sięgnęła tak zawrotnej
wysokości, ale nie podejrzewałby aby ktokolwiek będący przy zdrowych
zmysłach budował na plaży sztucznych rycerzy. Przecież na Wybrzeżu
wiedziano, iż przypływa czarnoksiężnik, a jego nie próbowano by nabierać na
tak prymitywną sztuczkę. Teraz oczywiście Vargaler chce walki, ale przecież
jemu nie zależy czy przeżyje ją dwustu rozbójników czy żaden. Żaden to
nawet lepiej, bo nie trzeba będzie nikomu dawać mapy. Ale Hrenwig był za
szczwanym lisem, aby złapać się w pułapkę.

- Ręczę - powiedział Vargaler - że trzy ostatnie szeregi to tylko

imitacja, balisty zresztą z pewnością też. Uwierz mi.

Hrenwig dał znak dłonią i łódź z lewej pomknęła w stronę brzegu.

- Zobaczymy - mruknął absolutnie nieprzekonany.

Kiedy okręt był całkiem niedaleko i czarnoksiężnik zaczynał się już

triumfalnie uśmiechać, nagle balisty jęknęły i huragan kamieni uderzył w
płynącą łódź. Ta zrobiła szybki w tył zwrot, ale Hrenwig dobrze widział
kilku leżących na pokładzie, a kilku innych jęczało i krwawiło.

- Idioto - oczy rozbójnika pałały gniewem. - Atrapa, co? Sztuczka,

imitacja, brać go chłopcy! - ryknął nagle.

Czarnoksiężnik zajęczał w żelaznych ramionach żeglarzy. Nim zdołał

uczynić choć ruch związali mu linami ręce i nogi.

- Przeklnę was - zaczął - Rzucę taki urok, że nigdy...

- Zatkać mu gębę! - rozkazał Hrenwig.

Popatrzył na omotanego czarnoksiężnika i podrapał się po głowie. W

gruncie rzeczy jak na danskarskiego pirata był dość uczciwym człowiekiem,
ale serdecznie - nienawidził magów.

- Odpływamy - zadecydował - a ty łotrze - zwrócił się do Vargalera -

opowiesz dokładnie wszystko co wiesz o tej mapie. Bo jeśli nie - zawiesił głos
i

spojrzał na załogę - to jeśli o mnie chodzi, dawno chciałem usłyszeć,

jak śpiewa przypiekany czarownik.

Odpowiedział mu rechot rozbójników. Łodzie płynęły w stronę

pełnego morza.

Na zamkowym podwórcu ustawiono stoły suto zastawione jadłem i

napojami. Zarżnięto wiele krów, świń, niezliczoną ilość kur, a kucharze
księżniczki pracowali jak w ukropie przez cały dzień. Wytoczono mnóstwo
beczek dobrego, marcowego piwa, a księżniczka kazała nawet sięgnąć po

background image

dwustuletnie wino trzymane na specjalne okazje. Okazja była przecież jedyna
w swoim rodzaju. Wybrzeże odparło Danskarczyków i w dodatku
czarnoksiężnika! Będzie co opowiadać dzieciom i wnukom, będzie czym
zadziwiać przyjezdnych. Teraz goście jeden przez drugiego chełpili się co kto
zrobił dla wspólnej sprawy. Ten krzyczał, że najlepiej i najszybciej ciosał
drewniane zbroje, ów twierdził, że gdyby nie hełmy, który zrobił, to kto wie,
co by się stało, tamten na odmianę uważał, że zwycięstwo Wybrzeże
zawdzięcza zręcznemu pomalowaniu sztucznych pancerzy. Najgłośniej
wydzierali się otoczeni zachwyconymi dziewkami Magnus i mistrz Borhan.
Oni bowiem doprowadzili do ładu stare i nieużywane od lat balisty, oni
postarali się aby były zdolne oddać choć jeden strzał. Ó Arivaldzie nikt nie
wspominał. Ale nie z niewdzięczności. Po prostu dla każdego było zupełnie
jasne, że właśnie mag uratował Wybrzeże, a oni wszyscy mogli się tylko
spierać o to kto najlepiej wykonywał jego polecenia. Teraz wpatrywano się w
niego z nabożnym szacunkiem, uważnie słuchano każdego słowa, które
raczył wypowiedzieć, jego opinię uważano za ostateczną, a o tym, by kto go
poklepał po ramieniu, huknął pucharem w jego puchar, czy poprosił o
zrobienie kilku niewinnych czarodziejskich sztuczek nie było nawet mowy.

Arivald odszedł od stołów pełnych rozbawionych i pijanych ludzi.

Wzdłuż plaży doczłapał się do własnego domku i raz jeszcze rzucił tylko
okiem na groźnie stojące zastępy drewnianych rycerzy. Usiadł za stołem i
rozłożył Księgę Czarów. Wiedział co jeszcze chce osiągnąć i czuł
przepełniającą go Moc. Kiedy uczyni to, co zamierzał od dawna, wtedy
będzie naprawdę magiem. Potężnym magiem Arivaldem.

Księżniczka była niewyspana, choć dawno minęło południe, ale na

prośbę Arivalda wyszła z sypialni i zdziwiona ziewając spytała:

- Co tak wcześnie?

- Mam dla ciebie prezent, pani - odparł dumnie mag.

- Prezent? - zainteresowała się księżniczka, zapominając o senności.

- Tak, pani - czarodziej położył na stole dwa niewielkie kamyki. - One

zamienią się w to, o czym zawsze marzyłaś.

- Brylantowe kolczyki - klasnęła w dłonie księżniczka.

- Otóż to - stwierdził z godnością Arivald.

- Poczekaj, zawołam wszystkich - krzyknęła księżniczka i już wypadła

z komnaty wołając:

- Magnusie, Hrubelu, Tordzie, Bomborze!

Kiedy zjawili się na rozkaz księżniczka obwieściła:

- Arivald stworzy dla mnie brylantowe kolczyki. Tylko mają być duże -

background image

zastrzegła.

Wszyscy zastygli w podziwie z szacunkiem wpatrując się w skupioną

twarz maga i w jego uniesioną różdżkę.

- Marraris, develtos, sambargo - krzyknął Arivald, po czym wykonał

kilka skomplikowanych ruchów i stuknął różdżką w kamienie. Błysnęło, pod
sufit podniósł się dym, a kiedy opadł, obecni ujrzeli siedzącą na stole wielką
ropuchę. Wyjątkowo wielką i wyjątkowo paskudną.

- Oj! - pisnęła zaskoczona księżniczka.

Dworzanie przez chwilę stali nieruchomo, jakby sami zmienili się w

posągi, aż wreszcie gruchnęli potężnym śmiechem. Bombor aż się zatoczył i
wpadł pod stół. Ropucha uciekła. Arivald zwiesił głowę i wolno schował
różdżkę za pas. Chciał odwrócić się i odejść kiedy objęły go ciepłe ramiona
księżniczki i. poczuł jej usta na policzku.

- Przecież właśnie takiego cię kochamy - szepnęła.

Spojrzał po twarzach dworzan i uśmiechnął się. Był pewien, że

następnym razem nikt nie będzie się bał stuknąć z nim pucharem ani poklepać
po ramieniu, a dzieci znów poproszą o czarodziejskie sztuczki. A to przecież
było najważniejsze na świecie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Piekara Jacek To, co najwazniejsze
Piekara Jacek To co najważniejsze
Intermet-to co najważniejsze, wrzut na chomika listopad, Informatyka -all, INFORMATYKA-all, Informat
TO CO NAJWAŻNIEJSZE
Piekara Jacek Opowiadanie Piekna i Bestia
Piekara Jacek Opowiadania
Piekara Jacek Opowiadania
To co NAJWAzNIEJSZE
2 Jacek Salij OP Co to znaczy, że Kościół jest katolicki
1 Jacek Salij OP Co to znaczy, że jesteśmy Kościołem
To co w MSAB najważniejsze(1)
To co udalo sie zapamietac z egzaminu Historii Filozofii
Obliczcie wasze zapotrzebowanie na kalorie zanim zaczniecie drastycznie ograiczać to co jecie

więcej podobnych podstron