JACEK PIEKARA
OPOWIADANIA
PIĘĆ PŁONĄCYCH WZGÓRZ
Była pierwsza po południu. Czas największej spiekoty, kiedy powietrze zdawało się
zastygać w nieruchomą bijącą żarem ścianę. Ale tutaj - myślał O’Reilly w cieniu
rozłożystych drzew, koło basenu z szumiącym wodotryskiem rozpryskującym na wiele
metrów wokół krople wody - tutaj było naprawdę rześko i miło. O’Reilly siedział w
wiklinowym fotelu wolniutko sącząc z oszronionej szklanki purpurowy sok owoców
maldo. Najcudowniejszą rzecz, ze wszystkich cudów, które natura wytworzyła na
Taurydzie. O’Reilly - ziemski agent handlowy, wciąż, mimo wielu lat rezydentury,
wciąż był w stanie rozkoszować się drobnymi radościami, jakich nie skąpił tutaj
zwykły, powszedni dzień. Chociażby tym, że można siedzieć spokojnie we własnym
cichym i ustronnym ogrodzie, popijać maldowy sok i z leniwą satysfakcją myśleć o
tym, że przed czwartą nadejdzie czas kąpieli i masażu. A kąpiel i masaż na Taurydzie
były rzeczą nadzwyczajną, zwłaszcza kiedy prestiż pozwalał na posiadanie tak
pięknych i zręcznych niewolnic jakie mieszkały w domu O’Reillego. Nikt też od
dwunastej aż do czwartej nie zakłóci czasu sjesty, nie będzie nagłych telefonów,
niespodziewanych wizyt ani żadnych spraw nie cierpiących zwłoki. I właśnie wtedy,
kiedy agent porównywał niespokojne, pełne ciągłego pośpiechu i napięcia życie na
Ziemi z życiem Taurydy, wtedy właśnie zabrzmiał przy drzwiach wejściowych mocny
głos gongu. O’Reilly uniósł się lekko w fotelu i odłożył szklankę. Prawą dłoń położył
na rękojeści miecza. Któż to na Boga wybrał tak niefortunny czas odwiedzin? Przecież
nawet wróg nie przyszedłby po jego głowę w czasie sjesty, bo byłoby to powszechnie
uznane za dyshonor. Były lepsze pory na morderstwo niż czas pomiędzy dwunastą a
czwartą.
- Trzej Przyjaźni Nieznajomi, mój panie - obwieścił niewolnik pochylony w
głębokim ukłonie. Agent zastanowił się przez chwilę.
Mógł nie przyjąć tych ludzi. Potraktowali go przecież jak osobę o nikłym prestiżu,
której można przerywać czas odpoczynku. Ale z drugiej strony, jeżeli znali pozycję
O’Reillego (a w stolicy każdy znał ją dobrze) i nie chcieli go obrazić, to sprawa z którą
przybywali musiała być wyjątkowej wagi.
Po chwili namysłu kazał niewolnikowi przyprowadzić gości. Trzech barczystych,
wysokich mężczyzn, z których każdy miał jeden miecz u lewego boku, a drugi,
krótszy, w pochwie wystającej nad prawe ramię. Policjanci. To oczywiste. Ale cóż w
domu O’Reillego mogą chcieć policjanci? I to w dodatku o tak niewłaściwej porze.
Wszyscy byli w maskach Przyjaznych Nieznajomych, ale agent nie zmienił swej maski
Obojętnego Przechodnia. Miał do tego pełne prawo i nie czuł się wcale w obowiązku
nakładać ani Gościnnego Gospodarza, ani też rewanżować się gościom Przyjaznym
Nieznajomym. W innym przypadku mogłoby to być zrozumiane jako obraza, a nawet
stać się powodem pojedynku, ale O’Reilly i tak wyświadczył im łaskę wpuszczając do
domu o niestosownej porze. Policjanci powitali agenta w ceremonialny, niezwykle
grzeczny sposób, po czym ten, który stał pośrodku wyszedł krok do przodu.
Gospodarz do tej pory nie wstał z miejsca ani nie zaproponował im, aby usiedli.
Najpierw chciał usłyszeć, co mają do powiedzenia.
- Kiedy spotykam człowieka - zaczął policjant - co poświęcił swe życie lasowi, on
zwraca się ze skargą. Zobacz, mówi, te rosłe drzewa co stały tak dumnie, a dziś topór
drwala strzaskał ich pnie i leżą teraz w pyle drogi. Patrz, mówi dalej ten człowiek,
jakże okrutny był drwal, który to uczynił. Lękam się, że jego topór może rychło
zastukać do drzwi mego domu.
Policjant zamilkł, a O’Reilly przez chwilę przetrawiał otrzymaną wiadomość.
Taurydański obyczaj zakazywał zwracania się z problemem, którego rozwiązanie
nie leżało w gestii rozmówcy. Oczywiście wolno było prosić o pomoc, ale wtedy
stosowano skomplikowaną ceremonię przypowieści i alegorii, nie chcąc narażać się na
odmowę, która mogłaby być dla proszącego śmiertelną obrazą.
Teraz wystarczyłoby, aby agent nie odpowiedział ani słowem, a przybysze
wycofaliby się ceremonialnie i nikt do nikogo nie mógłby mieć pretensji. Ale O’Reilly
nauczył się, że na Taurydzie dobrze jest pozyskiwać sobie wdzięczność i przychylność
innych. Nawet jeśliby mieli to być tylko policjanci. Dał więc znak niewolnikom, którzy
natychmiast przystawili gościom trzy wiklinowe fotele, po czym zmienił maskę na
Przyjaznego Nieznajomego. Policjanci usiedli lekko przykładając lewe dłonie do
prawej piersi - znak wdzięczności, który jednak nie nadszarpywał prestiżu. Teraz agent
czekał na ich dalsze słowa.
- Pan, ekscelencjo - zaczął policjant - cieszy się sławą człowieka, który zgłębił
wspaniałe utwory naszych mistrzów. Ja i moi przyjaciele pragniemy usłyszeć pańskie
zdanie, ekscelencjo, na temat czynu megethona Astemynuusa i radość nasza nie będzie
miała granic, gdy podzieli się pan z nami swymi zawsze jakże trafnymi przemyśleniami.
„O Boże” - pomyślał O’Reilly - „trafiony, zatopiony. Kto to był, u cholery
megethon Astemynuus i kto napisał ten traktat? Chyba mistrz Lodwerus. A może nie
on? Zaraz, zaraz skojarzyć to z drzewami, o co tu do diabła może chodzić?”
Odwoływanie się do dzieł starożytnych pisarzy, do ich traktatów filozoficznych czy
heroicznych eposów było starą i uświęconą metodą nawiązywania rozmowy, której nie
można było zacząć wprost. Jednak przybyszowi z Ziemi, choćby najbardziej zżytemu z
taurydańską historią i obyczajami, sprawiało to ogromne trudności. Trzeba było
bowiem przekopać całe tomy dzieł mistrzów, pisane w archaicznym języku
starotaurydańskim i w dodatku jeszcze zapamiętać ważniejsze fakty, a najlepiej
zapamiętać wszystko.
I wtedy O’Reillemu przypomniało się, kim był megethon Astemynuus. Oczywiście!
Przecież to jedna z historii heroicznego eposu poety Bredorwusa. Rzecz o dostojniku,
mistrzu miecza i jednym z najbardziej znaczących ludzi na Taurydzie, który
zrezygnował z zaszczytów i dostatku, aby zająć się pokonaniem okrutnych morderców
z Górskich Klanów, grasujących nocami w stolicy. Teraz rzecz stawała się jasna.
Sytuacja się powtórzyła. Ktoś zakłóca spokój mieszkańcom miasta, a policja nie może
sobie z tym poradzić. Ale dlaczego, na Boga, oczekują wsparcia od niego? Fakt, że
dobrze włada mieczem nie stanowi jeszcze o tym, że będzie pomagać w poszukiwaniu
zbrodniarzy. Na to O’Reilly nie miał ani chęci, ani czasu. Ale, zaraz... tu musi być
drugie dno. Nie przychodzi się do człowieka o tak wielkim prestiżu i nie prosi bez
powodu o pełnienie roli policjanta. Jeszcze chwilka, zaraz, olśnienie było blisko. Boże,
dokładniej czytać traktat Bredorwusa i już wszystko byłoby wiadome. Jak to się
zaczynało. Aha, jest! Dlaczego megethon Astemynuus zrezygnował z dostojeństw?
Dlatego, że na czele górskich band stał jego brat i megethon uważał za swój honorowy
obowiązek zabić tę zakałę rodziny. Ale, Boże, czyżby to znaczyło że...
- Brat przestaje być bratem, gdy traci honor - rzekł O’Reilly - a śmierć jest
wybawieniem dla zbrodniarza i radością dla sprawiedliwego.
Oferta została przyjęta. Teraz formuły, symbole i alegorie przestały być potrzebne.
Można wreszcie zacząć się posługiwać zwykłym, funkcjonalnym językiem, bo
rozmawianie w sposób ceremonialny, choć czasem użyteczne, czasem miłe, a zawsze
szkolące spryt, pamięć, logikę i refleks, w tej sytuacji wikłałoby tylko sprawę.
- Doniesienia o morderstwach wpływają od prawie pół roku - zaczął policjant. - Na
razie zdarzyło się jedenaście przypadków. Ciosy świadczą o tym, że mieczem
posługuje się mistrz walki, dwukrotnie pokonał on trzech przeciwników na raz.
„Ho, ho” - zastanowił się O’Reilly. - „To brzmi niewiarygodnie. Taurydańczycy
szkolą się w posługiwaniu mieczem od wczesnego dzieciństwa. Przecież na tej
pozbawionej chorób i zewnętrznego niebezpieczeństwa planecie właśnie pojedynki są
sposobem selekcji naturalnej i one pozwalają na eliminację jednostek mniej zaradnych
ż
yciowo. Niezły kozak musi być z tego mordercy skoro zabija trzech za jednym
zamachem”.
- Dlaczego sądzicie, że to Ziemianin? - zapytał.
- Dzisiaj znaleźliśmy następnego trupa - wyjaśnił policjant. - Cios został zadany od
tyłu.
No i wszystko się wyjaśnia. Przecież to hańba uderzyć odwróconego lub
uciekającego wroga. Żaden Taurydańczyk by tego nie uczynił. Tak splamić honor
mógł tylko przybysz z Ziemi.
„Swoją drogą” - pomyślał agent - „to koszmar, że hańbiące zachowanie jest
wyjaśnieniem narodowości mordercy”. Ale cóż, Ziemianie nie cieszyli się szacunkiem
Taurydańczyków. Z jednym wyjątkiem, ale O’Reillego nikt tu już nie uważał za
obcego. Inaczej nie przyszliby do niego z tą sprawą. Zresztą, prośba o pomoc była w
gruncie rzeczy gestem przyjaźni w stronę agenta. W tym właśnie tkwiła cała specyfika
Taurydy. Ci, którzy przychodzili z prośbą o pomoc, nagle stawali się
wyświadczającymi przysługę. Policjanci okazywali O’Reillemu zaufanie pragnąc, aby
właśnie on poradził sobie z tajemniczym mordercą. Teraz już pokonanie nocnego
zabójcy stało się dla agenta kwestią honoru i prestiżu. Musiał to zrobić, by
odwdzięczyć się policjantom. Postąpili delikatnie, uważając, że w rodzinie każdy
powinien wymierzać sprawiedliwość błądzącemu i nikt postronny nie powinien się do
tego mieszać. Ale O’Reilly wiedział, że zadanie nie będzie łatwe. Człowiek, który
pokonuje trzech przeciwników w walce na miecze jest nie lada mistrzem. Co prawda,
agent słynął ze wspaniałego opanowania sztuki walki, ale teraz czuł, że trafi na wroga
co najmniej równego sobie.
- Chciałbym otrzymać kod waszego komputera - rzekł O’Reilly.
- Oczywiście - odparł policjant i wyciągnął z sakwy przy pasie magnetyczną kartę.
Wstali z foteli.
- Pozostaje mi tylko życzyć panu, ekscelencjo, miłego dnia i mam nadzieję, że nasza
jakże nieodpowiednia i godna pożałowania wizyta nie zakłóciła rozmyślań ekscelencji.
Agent pożegnał ich grzeczną, ceremonialną formułą i dał znak niewolnikom, aby
odprowadzili gości do drzwi. Westchnął ciężko. Nie było jeszcze drugiej, a nie
wyglądało na to, aby można było próżnować przez następne dwie godziny. Wolnym
krokiem udał się do gabinetu i siadając przy pulpicie komputera wystukał na
klawiaturze kod policyjny. Najpierw zamierzał sprawdzić jak wygląda sytuacja Ziemian
na Taurydzie i w chwilę potem miał pełne dane. Przebywało tu stu szesnastu Ziemian,
z czego osiemdziesięciu siedmiu w stolicy - pozostałych O’Reilly na razie
wyeliminował. Z mieszkających w mieście, tylko sześciu przebywało dłużej niż pół
roku. Jednym z nich był sam agent, a więc pozostawało pięciu potencjalnych
podejrzanych. O’Reilly przyjrzał się uważnie kolejnym sekwencjom danych.
Robert McNamara, lat 62, wysłannik Konsorcjum Metali Ciężkich. Jego można
było wyeliminować. Spokojny grubas, bez aspiracji i ambicji, traktujący pobyt na
Taurydzie jako wygodną synekurę i dobre wakacje. Bardzo słabo znał taurydański, nie
używał masek, prawdopodobieństwo, że to on był owym tajemniczym mordercą
zbliżało się do zera. Agent przypuszczał, że McNamara nie miał nawet pojęcia o walce
mieczem.
Zatem następny: Silvester Calhoun, lat 21, siostrzeniec McNamary, spędzał na
Taurydzie długie wakacje, nie zajmował się niczym poza drobną pomocą dla wuja. Ten
raczej też nie.
Trzeci podejrzany: Tom Fleming, lat 41, od dwóch lat na Taurydzie, podejrzenia o
przemyt, dochody bliżej nie wyjaśnione, biegła znajomość języka, używał masek,
cieszył się pewnym prestiżem, wytrawny znawca sztuk walki. Wydawał się najbardziej
pasować, ale czy biznesmen i przemytnik bawiłby się w nocne morderstwa?
Następny: Hubert Ostrovsky, lat 35, obserwator z ramienia Ligi Rozwoju, świetny
znawca historii i zwyczajów Taurydy, człowiek o sporym jak na Ziemianina prestiżu,
w pełni zaaklimatyzował się na planecie. O’Reilly znał go bardzo dobrze i dlatego był
pewien, że jest on niezdolny do popełnienia tak haniebnej zbrodni. Poza tym, jego
umiejętności w sztuce walki były przeciętne.
Piąty Ziemianin to Sergio Duval, dezerter z Floty Kosmicznej, osobnik o zerowym
prestiżu, nie chodził w masce, nałogowy alkoholik. Gdyby używał maski zabito by go
już w pierwszych dniach pobytu, a tak liczne niezręczności jakie popełniał po prostu
były ignorowane. Teoretycznie typ jak najbardziej zdolny do popełnienia zbrodni, ale
odpadał ze względów czysto praktycznych. Po prostu jego znajomość walki
ograniczała się do wiedzy którą stroną trzymać miecz. A to trochę za mało by dać radę
trzem taurydańskim fechmistrzom.
Więc w takim razie kto? Może któryś z dwudziestu dziewięciu ludzi mieszkających
poza stolicą? To nawet rozsądne. Przecież lepiej nie angażować się na własnym terenie
i wyjeżdżać tylko na gościnne występy. Ale to było do sprawdzenia. Policja
rejestrowała obecność gości spoza metropolii. Wystarczyło tylko porównać daty
rozjazdów i daty morderstw, aby dojść do prostego wniosku, że przestępstwa nie
popełnił żaden z tych dwudziestu dziewięciu. Chyba że działało ich dwóch
naprzemiennie. Tego wykluczyć się nie da, ale prawdopodobieństwo obecności dwóch
fechmistrzów wśród szesnastu Ziemian była wręcz zerowa. A więc w takim razie -
O’Reilly westchnął ciężko - pozostawało pięciu. Którego z nich można wyeliminować
z całą pewnością? McNamarę i Ostroyskiego. A Duval? Czy potrafiłby udawać
degenerata i alkoholika, a naprawdę być znawcą miejscowych zwyczajów i
wykwalifikowanym mordercą? Nie. A więc odrzucamy trzech. Co wiadomo o młodym
Calhounie? Właściwie nic. Spokojny, młody człowiek. Chodził bez maski, a więc jego
prestiż był zerowy, traktowano go jako gościa uprzejmie, ale z pogardliwym
dystansem. Ale do Fleminga - biznesmena i przemytnika nie pasują przecież nocne
morderstwa. A może to porachunki na tle lewych interesów? O’Reilly przejrzał listę
ofiar i bezradnie pokręcił głową. Nie. Zamordowanych nic nie łączyło ze sobą. Po
prostu zwykłe, przypadkowe ofiary. Biedni przechodnie, którzy padli łupem
psychopaty. A miejsca, gdzie znajdowano trupy? O, tu mógł być ślad. Agent wyświetlił
na ekranie plan miasta i kazał nanieść komputerowi miejsca odnajdywania zwłok. No,
no, tak - to coś dawało. Wszystkie punkty można było zmieścić w okręgu o średnicy
półtora kilometra. Akurat najgorsza dzielnica stolicy. Pięć Płonących Wzgórz. Tak to
się ślicznie nazywało. Nazwa pochodziła jeszcze z czasów wojny klanów, kiedy Klan
Ognisty miał swoje umocnienia na wzgórzach i pewnej pięknej nocy zostały one
zdobyte i podpalone przez Klan Długich Toporów. Całe lata straszyły ze szczytów
ruiny zwęglonych fortyfikacji, póki jakieś sto lat temu nie zaczęto tam stawiać nowych
domów. Zresztą dom to brzmi zbyt dumnie, jeżeli widziało się choć raz te nędzne
lepianki, wokół których piętrzyły się rzędy śmietnisk, spływały nieczystości i unosił się
potworny fetor zgnilizny. Dzielnica słynęła z tego, że było tam równie łatwo stracić
ż
ycie, jak splunąć, a bandy rabusiów grasowały pod osłoną nocy. Ale nie zabijano od
tyłu. Honor i zwyczaj były jedyną regułą nawet dla najgorszych przestępców, jeżeli
tylko wywodzili się z Taurydy. Zresztą człowieka, który poddał się, zdjął maskę albo
założył Pokornego Jałmużnika nie spotykało z reguły nic złego. Oczywiście obdzierano
go do cna ze wszystkiego, co tylko miało jakąś wartość, ale nie było powodów, by
zabijać, jeżeli tylko w grę nie wchodziła rodowa zemsta. Wypada jednak wspomnieć,
ż
e na Taurydzie rzadko kto o jakim takim prestiżu decydował się poddać
napastnikowi. Przecież właśnie na tej pięknej planecie przysłowie mówiące, że „klęska
jest gorsza od śmierci, bo z klęską trzeba żyć” miało swych licznych i gorliwych
wyznawców. O’Reilly łapał się na myśli, że cały czas broni się przed faktem, iż
mordercą może być Ziemianin. Ale to niestety wyglądało na prawdę. Agent mógł
oczywiście poprosić policję o obserwowanie każdego z podejrzanych (a nawet
wszystkich stu szesnastu) Ziemian, ale jego prestiż musiałby na tym ucierpieć. Dałby
po prostu poznać, że nie radzi sobie ze sprawą, którą obiecał załatwić we własnym
zakresie. A O’Reillego nie stać było na utratę pozycji, jaką z trudem zdobył na
Taurydzie. Tak więc, niestety, trzeba było wziąć się do roboty i zacząć działać. A
działanie oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko penetrację dzielnicy Pięciu Płonących
Wzgórz. No cóż, nie było to zadanie przyjemne. Nie każdy lubi babrać się w
rynsztoku. Poza tym, O’Reilly należał do ludzi leniwych i spokojnych, a Płonące
Wzgórza nie były dobrym miejscem na odpoczynek. Pomijając już niebezpieczeństwo
napotkania tego cholernego psychopaty, należało się liczyć z prawdopodobieństwem
stoczenia pięknych walk z nocnymi rabusiami. Agent powoli zaczął przeklinać
uprzejmość policji, która zmusiła go do podjęcia tak stanowczych kroków.
Podszedł do telefonu i wystukał numer radcy Natymuusa, dobrego przyjaciela i
uczciwego człowieka. Było już na szczęście pięć po czwartej, a więc dobre obyczaje
zostały w pełni zachowane. Po ceremoniach, zresztą krótkich, jak to między
przyjaciółmi, O’Reilly przeszedł od razu do rzeczy.
- Człowiek w pewnym wieku obawia się o swój majątek - zaczął. - Cóż stanie się,
myśli, z jego dalekimi spadkobiercami, kiedy umrze? Któż zawiadomi ich o pogrzebie,
by znalazł się ktoś, kto zapłacze nad jego niegodnym grobem?
- Biedny człowiek nie ma przyjaciół - odparł stary radca - bowiem kto ich posiada
może być pewien, iż zaopiekują się spadkobiercami i na grobie będą płakać wraz z
nimi.
- Gdy człowiek ciężką pracą, uciułał parę groszy chce, aby cieszyły jego bliskich.
Czy sądzi pan, ekscelencjo, że ich odnalezienie na Dalekiej Ziemi nie przysporzyłoby
przyjaciołom zbytnich kłopotów?
- Kłopoty naszych przyjaciół są naszymi kłopotami - odrzekł sentencjonalnie
Natymuus.
- Wiele niebezpieczeństw czyha na samotnego przechodnia - ciągnął O’Reilly. -
Samochody pędzące po ulicach, mogą stać się przyczyną nieszczęścia.
- Zwłaszcza na Pięciu Płonących Wzgórzach - dodał stary radca.
Natymuus wiedział oczywiście o wszystkim. Czekał na telefon od agenta już od
godziny, ale poczuł się mile ujęty tym, że jego przypuszczenia się sprawdziły. O’Reilly
miał do wypełnienia niebezpieczne zadanie i swój majątek oddawał w ręce starego
radcy wierząc, że ten rozporządzi nim zgodnie ze wskazówkami. Agent podał mu imię,
nazwisko i kod identyfikacyjny swojego siostrzeńca, po czym pożegnali się
ceremonialnie i Natymuus odłożył słuchawkę. O’Reilly siedział chwilę w bezruchu.
Majątek został zabezpieczony. Stary radca to naprawdę osoba godna zaufania. A idąc
w stronę Pięciu Płonących Wzgórz na spotkanie z psychopatycznym mordercą
należało być przygotowanym na każdą ewentualność.
Jakże proste były formalności testamentowe na Taurydzie. Wystarczyło
porozmawiać z przyjacielem, a już wiadomo było, że jego życie i honor będą stały na
straży dyspozycji. A honor radcy Natymuusa był nieskalany. Zresztą, gdyby nawet
takie zadanie powierzyć rabusiowi z Płonących Wzgórz, to i tak człowiek, ten (o ile
prośbę by przyjął) stawał, się pewnym wykonawcą testamentu i prędzej oddałby życie
niż o włos odszedł od przekazanych mu zaleceń. Tak, Tauryda potrafiła O’Reillego
zdumiewać do dzisiaj, mimo wszystkich spędzonych na niej lat.
Agent postanowił wykąpać się i odświeżyć masażem przed wyprawą. Oczywiście
wiedział, że żal mu będzie opuszczać dom i wymykać się spod dłoni czułych i
zręcznych niewolnic.
Kobiety były następną rzeczą, jaka na Taurydzie olśniewała O’Reillego. Ale
rzeczywiście, każda z jego niewolnic byłaby na Ziemi godna korony Miss Universum...
co tam, ziemska miss niegodna byłaby jej czyścić butów! Agent tylko w sytuacjach
intymnych widywał twarze swych kobiet, bo wtedy zdjęcie maski było nie tylko
dozwolone, ale i mile widziane, lecz harmonia kształtów, którą miał okazję podziwiać
o wiele częściej, do tej pory budziła w nim niekłamany zachwyt. Chociażby z powodu
tych estetycznych doznań żal byłoby umierać. Ale cóż, skoro jest się osobą cieszącą się
prestiżem, trzeba czasem ponosić jego konsekwencje i rezygnować z rozkoszy i
wygód na rzecz błądzenia po zakazanych zaułkach Płonących Wzgórz.
Wyszedł z domu około siódmej, a wi
ę
c wtedy, gdy sło
ń
ce wolno ju
ż
chyliło si
ę
nad
Pachn
ą
c
ą
Gór
ą
. O’Reilly spojrzał na łysy szczyt i u
ś
miechn
ą
ł si
ę
lekko do własnych
my
ś
li. Nadanie górze takiej wła
ś
nie nazwy było jednym z nielicznych na Taurydzie
przejawów poczucia humoru, zreszt
ą
humoru do
ść
specyficznego. Otó
ż
około
czterystu lat temu broniły si
ę
tam oddziały klanu Purpurowych Oczu i po wielkiej
bitwie, z której nie ocalał ani jeden
ż
ołnierz, martwe ciała długimi tygodniami
rozkładały si
ę
w sło
ń
cu. Od tej pory góra nazywała si
ę
pachn
ą
c
ą
.
O’Reilly szerokim łukiem omin
ą
ł pełne sklepów i restauracji centrum miasta i zacz
ą
ł
pi
ąć
si
ę
w
ą
sk
ą
, niechlujnie asfaltowan
ą
drog
ą
, wzdłu
ż
której ci
ą
gn
ę
ły si
ę
domy. Im
szybciej zbli
ż
ał si
ę
do Pi
ę
ciu Płon
ą
cych Wzgórz, tym wyra
ź
niej domy traciły swój
miejski charakter i zamieniały si
ę
w ordynarne rudery. Samochody t
ę
dy nie je
ź
dziły,
Czasem tylko na poboczu tkwił zardzewiały gruchot. Sklepów było mało, a i te
wci
ś
ni
ę
te gdzie
ś
pomi
ę
dzy baraki wygl
ą
dały ubogo oraz obskurnie. Agent zszedł z
drogi i zagł
ę
bił si
ę
w labirynt w
ą
ziute
ń
kich przej
ść
, ci
ą
gn
ą
cych si
ę
pomi
ę
dzy domami.
Na sznurach suszyła si
ę
bielizna, zewsz
ą
d dochodził fetor nieczysto
ś
ci i smród
gotowanej moarsy - najta
ń
szej jarzyny na Taurydzie, po
ż
ywienia biedaków. O’Reilly
wiedział,
ż
e nie jest tutaj miłym go
ś
ciem. Jego ubranie i maska były zbyt dobre i
drogie, wyra
ź
nie nie pasował do tej dzielnicy n
ę
dzarzy i dlatego te
ż
w ka
ż
dej chwili
mógł si
ę
spodziewa
ć
ataku jakiego
ś
pijanego czy zdesperowanego mieszka
ń
ca. Pi
ęć
Płon
ą
cych Wzgórz równie
ż
za dnia nie było zbyt bezpiecznym miejscem. Oczywi
ś
cie
w nocy prawdopodobie
ń
stwo konfliktu znacznie wzro
ś
nie, ale i teraz mógł si
ę
znale
źć
kto
ś
, kto zechciałby sprawdzi
ć
szermiercze umiej
ę
tno
ś
ci obcego. O’Reilly kierował si
ę
ku jednej z ciesz
ą
cych si
ę
najgorsz
ą
sław
ą
spelun. Instynkt mówił mu,
ż
e wła
ś
nie tam
najpr
ę
dzej b
ę
dzie mo
ż
na spotka
ć
tajemniczego morderc
ę
. A je
ś
li nie, có
ż
, szklaneczka
maldowego wina jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Po dłu
ż
szej chwili bł
ą
dzenia w
labiryncie wci
ąż
wznosz
ą
cych si
ę
, i opadaj
ą
cych uliczek trafił wreszcie pod drzwi
osławionego lokalu. Wszedł do zat
ę
chłego wn
ę
trza, wypełnionego zapachem wina,
dymu fajkowego i potu niemytych ciał. Było ciasno, ale znalazł sobie wygodne miejsce
w k
ą
cie, twarz
ą
do drzwi i postanowił przesiedzie
ć
tam a
ż
do nocy.
O’Reilly dziesi
ęć
razy by si
ę
zastanowił, gdyby teraz przyszło mu znów decydowa
ć
o wzi
ę
ciu sprawy w swoje r
ę
ce. Mijał ju
ż
tydzie
ń
od wizyty policjantów, a on nie
zyskał nic, oprócz nieprzespanych nocy. Codziennie po powrocie, który nast
ę
pował
gdzie
ś
koło czwartej nad ranem, kładł si
ę
w
ś
ciekły do łó
ż
ka, a budził niewyspany i
zm
ę
czony około południa. Zacz
ą
ł odkłada
ć
na bok wa
ż
ne zawodowe sprawy i to
denerwowało go najbardziej. Na szcz
ęś
cie tylko czterokrotnie próbowano go
obrabowa
ć
i był zmuszony zabi
ć
jednego człowieka, a kilku do
ść
mocno porani
ć
.
Teraz widocznie ju
ż
go rozpoznawano, bo przez ostatnie trzy dni nikt nie wchodził mu
w drog
ę
, ale w ko
ń
cu nawet na Płon
ą
cych Wzgórzach niewielu było samobójców.
Agent nie mógł sobie nawet pozwoli
ć
na wi
ę
cej ni
ż
szklank
ę
wina co wieczór,
wiedz
ą
c,
ż
e z nocnym morderc
ą
sprawa b
ę
dzie ci
ęż
sza ni
ż
z przygodnie spotykanymi
zbirami. Wolał wi
ę
c zachowa
ć
refleks i przytomno
ść
umysłu.
Siódmy dzie
ń
okazał si
ę
przełomowy. Ju
ż
na pocz
ą
tku O’Reilly zwrócił uwag
ę
na
wysokiego szczupłego m
ęż
czyzn
ę
siedz
ą
cego nieopodal. Nie umiałby wyja
ś
ni
ć
, co
takiego charakterystycznego było w tym człowieku, ale im dłu
ż
ej mu si
ę
przygl
ą
dał
tym pewniejszy był, i
ż
ma do czynienia z Ziemianinem. Nie próbował w
ż
aden sposób
nawi
ą
za
ć
z nim kontaktu, ale kiedy wychodził z lokalu dostrzegł k
ą
tem oka,
ż
e
nieznajomy równie
ż
przepycha si
ę
ku wyj
ś
ciu. „Czy
ż
by teraz?” - pomy
ś
lał agent i
przeszedł go dreszcz emocji. Lecz obok czaił si
ę
jednak strach. O’Reilly odrzucał go,
ale pod
ś
wiadoma obawa przed spotkaniem z mistrzem miecza i psychopatycznym
morderc
ą
była zbyt silna. Mo
ż
e l
ę
kał si
ę
nie tyle samego człowieka, ile jego sposobu
my
ś
lenia i post
ę
powania? Agent przyzwyczaił si
ę
do widoku trupów, a pojedynki i
zwi
ą
zane z tym zabójstwa były dla niego chlebem powszednim. Lecz na Taurydzie
mordowało si
ę
za co
ś
, z okre
ś
lonego powodu i w okre
ś
lony rytuałem sposób. A ten
człowiek zabijał dla przyjemno
ś
ci i mo
ż
e wła
ś
nie to przera
ż
ało O’Reillego.
Wszedł w jaki
ś
ciemny zaułek, a obcy znikn
ą
ł gdzie
ś
w gł
ę
bi. Ale agent wiedział ju
ż
co nast
ą
pi i nie zdziwił si
ę
, gdy zauwa
ż
ył go wychodz
ą
cego z przechodniego
podwórka. Stan
ę
li twarz
ą
w twarz. Obcy szybko zmienił mask
ę
Oboj
ę
tnego
Przechodnia na Przyjaznego Nieznajomego.
- Prosz
ę
wybaczy
ć
moj
ą
ignorancj
ę
- powiedział - ale czy mógłby pan obja
ś
ni
ć
, jak
zej
ść
najprostsz
ą
drog
ą
do centrum miasta?
Agent rozpoznał akcent z Hedrenu, drugiego po stolicy wielkiego miasta Taurydy.
Ale w słowach nieznajomego było jakie
ś
obce brzmienie. Mo
ż
e dawali si
ę
na to nabra
ć
nieokrzesani mieszka
ń
cy Płon
ą
cych Wzgórz, lecz O’Reilly zbyt dobrze znał wszelkie
dialekty Taurydy i zbyt dobrze poznawał charakterystyczne dla Ziemian akcentowanie
samogłosek, które chocia
ż
by
ć
mo
ż
e nierozpoznawalne dla innych, jego jednak nie
mogło zawie
ść
. Był przygotowany na to,
ż
e kiedy b
ę
dzie zmieniał mask
ę
, czego
wymagała uprzejmo
ść
, nast
ą
pi atak. Ale nie spodziewał si
ę
,
ż
e b
ę
dzie on a
ż
tak
błyskawiczny. Miecz obcego wyprysn
ą
ł z pochwy z niewyobra
ż
aln
ą
szybko
ś
ci
ą
i agent
odskakuj
ą
c ledwie zdołał sparowa
ć
cios. Wiedział doskonale,
ż
e przeci
ę
tny, niczego
złego nie domy
ś
laj
ą
cy si
ę
Tauryda
ń
czyk ju
ż
dawno le
ż
ałby z rozłupan
ą
czaszk
ą
.
Jednak tak czy inaczej walka nie trwała długo. O’Reilly nie domy
ś
lał si
ę
nawet,
ż
e kto
ś
mógł zyska
ć
tak wielk
ą
biegło
ść
w walce mieczem. Wyłuskany z dłoni agenta or
ęż
wyleciał w powietrze i z brz
ę
kiem upadł pod
ś
cian
ę
.
- Jezus, Maria! - krzykn
ą
ł O’Reilly.
Ostrze o cal min
ę
ło jego głow
ę
, po czym nieznajomy schował miecz do pochwy.
- Jeste
ś
Ziemianinem? - spytał. - Czego
ż
e
ś
nie mówił, człowieku? Byłbym ci
ę
zabił.
Zdejmij mask
ę
- rozkazał.
O’Reilly z oci
ą
ganiem pozbył si
ę
maski.
- Ach, nasz kochany agent handlowy - roze
ś
miał si
ę
obcy. - Jak to miło pana
widzie
ć
. Powinienem si
ę
zreszt
ą
domy
ś
le
ć
,
ż
e nikt inny nie stawiłby mi czoła. No, ale
prosz
ę
- spokojny, ciesz
ą
cy si
ę
wysokim presti
ż
em obywatel szuka noc
ą
przygód na
Płon
ą
cych Wzgórzach. To nie pasuje do pana, O’Reilly.
Nieznajomy wyra
ź
nie starał si
ę
zmienia
ć
głos. Mówił cicho i ochryple. Wida
ć
nie
zale
ż
ało mu specjalnie na tym, aby by
ć
rozpoznanym.
- A kim pan jest? - burkn
ą
ł O’Reilly.
- Och, to ju
ż
moja słodziute
ń
ka tajemnica - znów za
ś
miał si
ę
morderca. - Po co ma
pan wiedzie
ć
? Jeszcze jakie
ś
głupie my
ś
li wpadn
ą
panu do głowy.
- Rozumiem wi
ę
c,
ż
e zamierza mnie pan pu
ś
ci
ć
, czy
ż
nie tak?
- Ale
ż
oczywi
ś
cie mój drogi. Nie my
ś
li pan chyba,
ż
e jestem morderc
ą
? Co innego
te tauryda
ń
skie zwierz
ę
ta, ale rodaka, Ziemianina? Mam nadziej
ę
,
ż
e pan
ż
artował
O’Reilly.
- Jasne - mrukn
ą
ł agent.
- I mam te
ż
nadziej
ę
- nieco wolniej dodał obcy
- ż
e nie poskar
ż
y si
ę
pan swoim
tauryda
ń
skim przyjaciołom, bo wtedy, niestety, nasze nast
ę
pne spotkanie sko
ń
czyłoby
si
ę
du
ż
o mniej rado
ś
nie.
- Teraz pan
ż
artuje - rzekł O’Reilly. - Straciłbym cały presti
ż
.
-
Ś
wi
ę
te słowa - powiedział morderca. - A teraz, mój drogi, pójdzie pan grzecznie
do domu, poło
ż
y si
ę
spa
ć
i o wszystkim zapomni. Ja tu jeszcze dzisiaj mam ochot
ę
sobie zapolowa
ć
. Nie wie pan nawet, O’Reilly, co to za frajda.
- Domy
ś
lam si
ę
- odparł agent pogodnym tonem, cho
ć
wszystko si
ę
w nim burzyło.
Na szcz
ęś
cie Tauryda uczyła maskowania uczu
ć
. Post
ą
pił krok w stron
ę
nieznajomego.
- Wróc
ę
jednak jeszcze si
ę
napi
ć
- westchn
ą
ł kr
ę
c
ą
c głow
ą
. - To był do
ść
denerwuj
ą
cy wieczór.
- Ale
ż
prosz
ę
bardzo.
Jeszcze jeden krok do przodu. Morderca był ju
ż
na wyci
ą
gni
ę
cie dłoni.
„Ach, ty głupcze!” - wrzasn
ę
ło co
ś
w O’Reillym - „ty zadufany w sobie idioto!”
Rzecz jasna nie zd
ąż
yłby wyci
ą
gn
ąć
miecza.
Wcze
ś
niej miałby ostrze w piersiach. Ale
agent do ko
ń
ca ukrywał mał
ą
niespodziank
ę
. Z r
ę
kawa jego płaszcza wystrzelił długi
na stop
ę
nó
ż
i starczyło jedno silniejsze pchni
ę
cie, aby ostrze utkwiło mordercy prosto
w splocie słonecznym. Obcy był szybki, bardzo szybki, ale nawet jego miecz nie zdołał
prze
ś
cign
ąć
ś
mierci. Rz
ężą
c zwalił si
ę
na ziemi
ę
, z or
ęż
em wyci
ą
gni
ę
tym do połowy z
pochwy. O’Reilly wolno wytarł ostrze no
ż
a o poły jego płaszcza i starannie schował.
Nachylił si
ę
i
ś
ci
ą
gn
ą
ł mordercy mask
ę
z twarzy.
- Silvester Calhoun - powiedział na głos do siebie. - No, no, kto by pomy
ś
lał?
Wydawał si
ę
takim spokojnym chłopcem. Calhoun popełnił zasadniczy bł
ą
d. Ale bł
ą
d
ten wynikał z jego niemo
ż
no
ś
ci zrozumienia prawdziwego zlepku dwóch kultur i
dwóch systemów moralnych, jakim był O’Reilly. Ziemianin nie zar
ż
n
ą
łby z zimn
ą
krwi
ą
rodaka, który przed chwil
ą
darował mu
ż
ycie, Tauryda
ń
czyk nigdy nie
zaatakowałby nikogo, maj
ą
c na twarzy mask
ę
Przyjaznego Nieznajomego.
Przekonanie o praworz
ą
dno
ś
ci oficjalnych przedstawicieli Ziemi tkwiło w Calhounie
zbyt mocno, aby spodziewał si
ę
ze strony O’Reillego niebezpiecze
ń
stwa wi
ę
kszego ni
ż
raport do Centrali czy te
ż
próba aresztowania. A zarówno jednego jak i drugiego
Calhoun wcale si
ę
nie bał. Natomiast system wpojony mu na Taurydzie nie pozwalał
serio my
ś
le
ć
,
ż
e kto
ś
mo
ż
e atakowa
ć
w przyjaznej masce. Tak, tak, tu tkwiła
sprzeczno
ść
. Robił sam to, czego nie spodziewał si
ę
po innych. Ale có
ż
, nosił wilk
razy kilka - tak chyba zaczyna si
ę
to stare, dobre przysłowie.
Agent przyczepił mask
ę
Przyjaznego Nieznajomego, któr
ą
morderca miał na twarzy
do jego pasa, a zało
ż
ył mu mask
ę
Barbarzy
ń
cy. Tak, teraz wygl
ą
dało to du
ż
o lepiej, a
poniewa
ż
ostrze no
ż
a miało dokładnie szeroko
ść
ostrza miecza, wi
ę
c nikt nie powie,
ż
e O’Reilly nie zabił przeciwnika w równej walce.
- A kto powiedział,
ż
e podwójna moralno
ść
to poj
ę
cie pejoratywne? - mrukn
ą
ł do
siebie.
Wolnym krokiem zacz
ą
ł
wchodzi
ć
pod gór
ę
. Teraz naprawd
ę
mo
ż
na było pój
ść
na
jeszcze jedn
ą
szklaneczk
ę
wina. Nie obejrzał si
ę
do tyłu, aby spojrze
ć
na porzucone na
ś
rodku ulicy ciało. O
ś
wicie na pewno, sprz
ą
tn
ą
je
ś
mieciarze.
KUPUJCIE HOLOWIZORY
No
ś
spodnie Stanleya!
Czy kupiłe
ś
ju
ż
nowy model re-flawa?
PIJCIE COCA-COL
Ę
!
Ka
ż
da szynka
ś
mierdzi - pachnie tylko szynka z Las Vegas.
Pal "Vermonty"!
"Lebefield" nie s
ą
rakotwórcze.
Na polowania tylko ze sprz
ę
tem BAKERA!
Czy byłe
ś
ju
ż
na Marsie? Nie? Le
ć
liniami "Martian"!
Tylko pralki "Aster" wyczyszcz
ą
twoje rzeczy.
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
Pepsi uzdrawia!
Robot firmy "Marger" zrobi za ciebie wszystko!
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
Woda kolo
ń
ska dla panów u "Flitter and Co".
Dlaczego cuchniesz? Chyba nie u
ż
ywasz "Powiewu rozkoszy"!
Prezerwatywy "M.L.D. and Brothers" daj
ą
100 % pewno
ś
ci.
Najlepsze kochanki w sklepie firmowym Granta.
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
Je
ś
li hipnoza, to tylko u dra Gartwrighta.
Nowe Stymul-Sexy firmy "Baster Corporation".
Je
ś
li samochód tylko di-flaw!
KUPUJCIE HOLOWIZORY KUPUJCIE HOLOWIZORY KUPUJCIE
HOLOWIZORY
Tylko dla naszego studia zgodził si
ę
udzieli
ć
wywiadu Bóg- Ojciec. Słuchajcie nas na
kanałach pierwszym, drugim i siódmym. Ju
ż
dzi
ś
o 17.00. Holowizja na kanałach
szóstym i ósmym. Pami
ę
tajcie! Tylko studio Tincksa spełni twe marzenia!
P y t a n i e: Jak Pana samopoczucie po narodzinach potomka?
O d p o w i e d
ź
: Jestem zadowolony. To nowa era w moim
ż
yciu.
P y t a n i e: Jak czuje si
ę
szcz
ęś
liwa matka?
P y t a n i e: Jak b
ę
dzie miał na imi
ę
Pa
ń
ski syn?
P y t a n i e: Czy urodził si
ę
przypadkiem w szpitalu Colorado?
P y t a n i e: Czy sam Pan b
ę
dzie wychowywał syna?
O d p o w i e d
ź
: W nawale pracy nie znajd
ę
dla niego zbyt wiele czasu.
P y t a n i e: Czy Pana syn b
ę
dzie równie
ż
Bogiem?
P y t a n i e: Czy to trudno by
ć
Bogiem?
O d p o w i e d
ź
: Sam spróbuj!
Specjalna relacja dla naszych telewidzów od wysłannika ze Stonehill.
Dzi
ś
na wie
ż
y ko
ś
cioła metodystów powiesi si
ę
dziesi
ę
ciu młodych ludzi. Zadajemy
sobie pytanie: co zmusiło ich do tego kroku? Czy
ż
by rozpacz? Niespełnienie marze
ń
?
Chyba nie, gdy
ż
widz
ę
ich u
ś
miechni
ę
te twarze na tle majestatycznie kołysz
ą
cych si
ę
p
ę
tli. Podchodzi do nas jeden z tych młodych ludzi.
- Cze
ść
, Fred.
- Cze
ść
.
- Co was zmusiło do tego czynu?
- Zakład. Kto
ś
powiedział,
ż
e baliby
ś
my si
ę
umiera
ć
.
- Zakład? O co?
- O puszk
ę
ami-coli!
- Dzi
ę
kuj
ę
, Fred.
- Prosz
ę
pa
ń
stwa. Có
ż
za wspaniała młodzie
ż
. Decyduj
ą
si
ę
na
ś
mier
ć
z godno
ś
ci
ą
i
humorem i wiedz
ą
, co dobre!
Ż
e najlepsza jest ami-cola!
Palisz "Vermonty"? - masz ju
ż
raka!
Dym z "Knife-errant" jest cudownie koj
ą
cy!
Fotoaparaty tylko u "J.G. and Co".
Chcesz podró
ż
owa
ć
? Lee i Gardner zawioz
ą
ci
ę
wsz
ę
dzie!
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
PIJCIE COCA-COL
Ę
!
Ami-cola to trucizna!
Gdy ci
ę
głowa bardzo boli, wypij puszk
ę
pepsi-coli!
Beznikotynowe s
ą
tylko "Rodany".
Re-flaw to co
ś
dla ciebie!
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
W sex-shopie Granta mo
ż
esz skona
ć
z rozkoszy!
Chcesz przerwa
ć
ci
ążę
? Laserowe zabiegi wykonuje dr Halifax.
Tylko na liniach "Canada" nie ma wypadków!
Le
ć
z "Vittolinim and Co" na Ksi
ęż
yc.
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
Clayton zrobi wszystko za umiarkowan
ą
opłat
ą
.
777777-07 to numer najpi
ę
kniejszych dziewcz
ą
t w kraju. Zadzwo
ń
! Nie po
ż
ałujesz!
Papierosy "O
ż
ywcze tchnienie" dla astmatyków.
KUPUJCIE HOLOWIZORY! KUPUJCIE HOLOWIZORY! KUPUJCIE
HOLOWIZORY!
Na pewno wszyscy przeł
ą
czycie o godzinie 12 holowizor na drugi lub czwarty kanał.
Tylko u Mac Croya prze
ż
yjesz dreszczyk grozy. Dzi
ś
zawody samochodowe o puchar
koncernu "National Underground".
Pami
ę
taj,
ż
e najsłynniejsi kierowcy Ulo Savenger i Mort Mac Namara zawsze przed
jazd
ą
wypijali puszk
ę
ami-coli.
Palili cygara "Minnesota".
,..Ju
ż
ruszyli. Co za wspaniałe widowisko. Na w
ą
skiej półce skalnej w szalonych
zakr
ę
tach id
ą
cych dziesi
ą
tkami kilometrów mkn
ą
trzydzie
ś
ci dwa wozy. Najlepsi
kierowcy
ś
wiata uczestnicz
ą
w wy
ś
cigu. Widz
ę
skupion
ą
twarz Carpentera za szyb
ą
firmy "Glear". Prowadzi zielonego as- flawa, a ka
ż
dy wie,
ż
e as-flaw to najlepszy
samochód na
ś
wiecie!
,..Ju
ż
tylko 20 wozów walczy o puchar koncernu "National Underground"
produkuj
ą
cego, jak wszyscy wiedz
ą
, wspaniałe urz
ą
dzenia gospodarstwa domowego.
Ka
ż
da wzorowa gospodyni u
ż
ywa produktów "National Underground".
,..Bordowy di-flaw na prowadzeniu. Za nim vampire i grodgers. Zrównuj
ą
si
ę
z
liderem. Nagłe przew
ęż
enie!... Na czoło wychodzi cutcher.
,..Ju
ż
tylko 8 samochodów uczestniczy w wy
ś
cigu.
Pozostałe dopalaj
ą
si
ę
na dnie przepa
ś
ci. Wiatr donosi do mego stanowiska smród
palonej benzyny, ale dzi
ę
ki aerozolowi "Floyd" przykry odór ust
ę
puje.
,..Wracamy na tras
ę
. Zostały cztery samochody. Na prowadzeniu
ż
ółty sanatti, a za
nim nasz faworyt as-flaw z Carpenterem za kierownic
ą
i dwa czarne grodgersy.
Teraz! As- flaw wysuwa si
ę
do przodu...
Bóg-Ojciec - Król Reklamy Bóg-Ojciec - Król Reklamy Bóg-Ojciec - Król
Reklamy
Tu nasze studio - studio, którego programy
ś
ledzi z uwag
ą
ka
ż
dy inteligentny i lojalny
obywatel. Pami
ę
taj,
ż
e w
ś
rody i pi
ą
tki na ekranach Ronald Fitzer - wasz najlepszy
komentator i najserdeczniejszy przyjaciel. Ronald Fitzer rozwi
ąż
e twe problemy.
Ogl
ą
daj
ą
c jego programy jeste
ś
szcz
ęś
liwy, ogl
ą
daj
ą
c jego programy musisz by
ć
szcz
ęś
liwy!
Na kanałach 14 i 17 sprawozdanie z walki dwóch nadludzi.
Na pewno wiecie, o kim mówi
ę
! "Maggie", czyli Robert Maggot kontra "Aniołek" -
David Crochet. Ju
ż
dzi
ś
o siedemnastej pojedynek na
ś
mier
ć
i
ż
ycie. Pami
ę
tajcie,
ż
e
Ronald Fitzer dzi
ś
na kanałach 14 i 17.
Do chwili rozpocz
ę
cia pojedynku typujecie zwyci
ę
zc
ę
. Dzi
ś
najwi
ę
ksza stawka -
dziesi
ęć
tysi
ę
cy dolarów! Główna wygrana sto tysi
ę
cy!
,..Stan
ę
li w naro
ż
nikach, "Aniołek" w czarnym kostiumie, r
ę
kawicach i kasku firmy
"Champion", i "Maggie" w
ś
nie
ż
nobiałym, ale czy ubrany przez firm
ę
"Sportsman" ma
szans
ę
zwyci
ęż
y
ć
? Chyba nie, prosz
ę
pa
ń
stwa, mimo i
ż
jest pot
ęż
niejszy - 130 kilo
wagi i 210 centymetrów wzrostu.
"Aniołek" tylko 105 kilo i 190 centymetrów.
Gong! Ruszyli! "Maggie" atakuje. Cios! Kopni
ę
cie! Cios!
Blokada! Cios!
"Aniołek" pada! "Maggie" skacze mu na twarz! "Aniołek" zasłania si
ę
. Chwyta go w
kostce. Co za chwyt! "Maggie" le
ż
y. "Aniołek" wyłamuje mu r
ę
k
ę
. Chrz
ę
st ko
ś
ci.
Biały kostium czerwony od krwi. Publiczno
ść
szaleje!
"Maggie" odczołguje si
ę
do naro
ż
nika. Wstaje na dr
żą
cych nogach, ale gór
ą
"Aniołek" i firma "Champion"...
- Mój syn dorasta - rzekł Bóg-Ojciec - wezwałem was, panowie, gdy
ż
jestem
zaniepokojony jego zachowaniem. Jeszcze par
ę
miesi
ę
cy temu szalał na wy
ś
cigach, w
dyskotekach, rozbijał samochody i samoloty. Latał na Marsa i Wenus. Ogl
ą
dał si
ę
za
ka
ż
d
ą
dziwk
ą
. Teraz co
ś
mu si
ę
stało. Siedzi ci
ą
gle w swoim pokoju, wyrzucił
holowizor, odci
ą
ł dopływ pr
ą
du. Nie wiem, co mu jest. Mo
ż
e wy poradzicie.
- Dorasta - rzekł II minister reklamy - to normalne.
- Potrzebna mu dobra dupa - rzekł III minister reklamy.
- Niech robi, co chce. Pó
ź
niej sam wróci do dawnego stylu
ż
ycia. Na razie nie
mo
ż
na go do niczego zmusza
ć
- rzekł I minister reklamy.
- Niech przez jaki
ś
tydzie
ń
popracuje na Plutonie. Odzyska wtedy ch
ęć
do zabaw -
rzekł V minister reklamy.
- Nie dziwi
ę
mu si
ę
. Mnie te
ż
to zaczyna nudzi
ć
- rzekł IV minister reklamy.
- Jak to? - przerwał Bóg-Ojciec.
- Po prostu. To wszystko jest tak nudne. Walki, wy
ś
cigi, zabójstwa, pogonie,
samobójstwa, gwałty, porno, zboczenia i reklama, reklama, reklama...
- Ludzie s
ą
szcz
ęś
liwi - rzekł Bóg-Ojciec.
- Nieprawda! Coraz cz
ęś
ciej wył
ą
czaj
ą
hipnotyzery i holowizory. Nie maj
ą
ochoty
by
ć
ci
ą
gle ogłupiani.
- Pan si
ę
zapomina - powiedział Bóg-Ojciec - pracuje pan u mnie i jest pan
ministrem reklamy. To stanowisko zobowi
ą
zuje.
- Mam je w dupie - rzekł IV minister reklamy.
- Tu Brian Contoski i jego studio! Witam pa
ń
stwa serdecznie i zapraszam do
wspólnego sp
ę
dzenia tego miłego wieczoru. Pami
ę
tajcie,
ż
e ka
ż
dy mo
ż
e wzi
ąć
udział
w programach Contoskiego i Bineksa! Zgłoszenia codziennie od 8 do 20
przyjmujemy pod numerem naszego studia.
W dzisiejszym programie trzy młode pi
ę
kne dziewczyny. Mary, Jane i Betty.
,..Dziewcz
ę
ta przywitajcie si
ę
z pa
ń
stwem... Có
ż
za gracja ruchów, jakie pi
ę
kne
kształty! A to główny bohater naszego dzisiejszego programu - Olbrzym z Las Vegas.
Cudownie wygl
ą
da w swej nago
ś
ci, równo 52 centymetry, prosz
ę
drogich pa
ń
. Czy
wasz m
ąż
mo
ż
e si
ę
pochwali
ć
takimi rozmiarami?
Zadanie dla pa
ń
! Zmierzcie wielko
ść
przyrodzenia swego m
ęż
a najdokładniejszymi
suwmiarkami Clamptona. Na pierwszy wynik wraz z zał
ą
czonym rachunkiem ze
sklepów firmowych Clamptona czeka nagroda!
Tak, 52 centymetry robi
ą
wra
ż
enie na ka
ż
dej kobiecie.
Olbrzym poka
ż
e, jak umie kocha
ć
. Czy chcecie, aby wasz m
ąż
zrobił wam tak
ą
przyjemno
ść
, jak Olbrzym Betty? Czy słyszycie jej pełen rozkoszy j
ę
k, czy widzicie
jak pr
ęż
y si
ę
jej ciało? Je
ś
li chcecie prze
ż
y
ć
najcudowniejszy orgazm, kupujcie
wyroby firmy "Hastings" - prezerwatywy, tabletki, płyny, ma
ś
cie.
- Ludzie s
ą
znudzeni - rzekł I minister reklamy - potrzeba silnego efektu, jakiego
ś
bod
ź
ca. Poza tym jako
ść
reklam jest coraz gorsza, uwa
ż
am,
ż
e potrzebny jest wstrz
ą
s,
co
ś
prawdziwego..
- Jak to... czy wiedz
ą
? - spytał Bóg-Ojciec.
- Nie wszyscy, ale wi
ę
kszo
ść
przeczuwa,
ż
e to pozory,
ż
e nikt nie ginie,
ż
e
wszystko jest mistyfikacj
ą
, talentem re
ż
ysera...
- To
ź
le - rzekł w zamy
ś
leniu Bóg-Ojciec.
- Trzeba czego
ś
, co o
ż
ywiłoby tłumy. Czego
ś
kontrowersyjnego, ale uderzaj
ą
cego.
- Bóg-Ojciec spojrzał na swego rozmówc
ę
.
- Rozumiem pana. Niech i tak b
ę
dzie.
Drzwi pokoju posłusznie rozsun
ę
ły si
ę
. Weszli w ciemno
ść
zasnut
ą
kł
ę
bami szarego
dymu. II minister reklamy wytr
ą
cił siedz
ą
cemu na tapczanie m
ęż
czy
ź
nie papierosa i
zgniótł go obcasem.
- Od samego w
ą
chania mo
ż
na wpa
ść
w trans - powiedział.
- Szykuj si
ę
- rzekł III minister reklamy.
M
ęż
czyzna spojrzał na nich niewidz
ą
cymi oczyma.
V minister reklamy szarpn
ą
ł go za rami
ę
.
- Wychod
ź
!
- Gdzie? - półprzytomnie spytał siedz
ą
cy.
- Musisz zosta
ć
ukrzy
ż
owany - powiedział Bóg-Ojciec.
- Czemu nie? Do dupy takie
ż
ycie!
- Wi
ę
c zgadzasz si
ę
? - spytał I minister reklamy.
- Id
ź
cie do diabła!
- To b
ę
dzie naprawd
ę
- rzekł twardo V minister reklamy.
- Id
ź
cie do diabła!
Syn Boga pije tylko coca-col
ę
!
Przed strachem obroniły go pigułki Baxtera.
Ból znieczula ma
ść
"Verangil".
Krzy
ż
wykonał "Fitzgerald and Son". Tylko do niego w sprawie robót stolarskich.
Syn Boga o g l
ą
d a ł HOLOWIZJ
Ę
!
NIE B
Ą
D
Ź
GORSZY OD NIEGO!
Najlepsze gwo
ź
dzie "Lee and Thomas".
No
ś
tylko spodnie Stanleya! Syn Boga te
ż
je nosi!
KUPUJCIE HOLOWIZORY! KUPUJCIE HOLOWIZORY!
Pal "Rodany" tak jak syn Boga!
Syn Boga korzystał z usług pod numerem 923000-11.
I TY ZADZWO
Ń
!
KUPUJCIE HOLOWIZORY!
"Fernocol" powstrzymuje upływ krwi.
"Gootens i Grogget" -
ś
rodki przeciwbólowe.
Chcesz czu
ć
si
ę
synem Boga? Dr Reppenwold spełni twe marzenia!
KUPUJCIE HOLOWIZORY! KUPUJCIE HOLOWIZORY! KUPUJCIE
HOLOWIZORY!
Ogromne wie
ż
owce wznosiły si
ę
wysmukłymi, szarymi filarami.
Ostatnie pi
ę
tra gin
ę
ły w chmurach. Miasto
ś
ci
ś
ni
ę
te jak pi
ęść
olbrzyma eksplodowało
nagle milionami błysków. Feerie neonów rozdarły mrok wieczoru, wybuchy petard i
rac roz
ś
wietliły niebo.
Ś
wietlne eksplozje układały si
ę
w tysi
ą
ce i dziesi
ą
tki tysi
ę
cy
napisów.
Mi
ę
dzy dachami i oknami domów przepłyn
ę
ły odblaskowe wst
ę
gi reklam. Łuna
zamkn
ę
ła miasto jak w szklanej bani.
Wydawało si
ę
,
ż
e nad drapaczami góruje krzy
ż
, ale mały i niepozorny, wci
ś
ni
ę
ty
pomi
ę
dzy kolosy, był tylko drobn
ą
cz
ęś
ci
ą
Miasta.
Zebrane wokół tłumy wyły i skandowały, a
ś
ciany neonów umieszczonych tu
ż
koło
krzy
ż
a wybuchały milionami reklam.
Oderwana podmuchem wiatru wst
ę
ga oplotła ramiona krzy
ż
a.
PIJCIE COCA-COL
Ę
K U P U J C I E H O L O W I Z O R Y !
PIĘKNA I BESTIA
Fotel stał przy samym oknie, odwrócony tyłem do drzwi. Siedziałem w nim w
zasadzie niezauwa
ż
ony, a przynajmniej nic nie wskazywało na to, by komukolwiek
robiła ró
ż
nic
ę
moja obecno
ść
lub nieobecno
ść
.
Wiedziałem,
ż
e siedz
ą
cy przy stole mog
ą
dostrzec zza solidnego oparcia fotela
tylko moj
ą
dło
ń
z kieliszkiem koniaku. Nie interesowali si
ę
mn
ą
, a ja pozwoliłem, by
ich głosy spokojnie przepływały i przyjmowałem je podobnie, jak s
ą
cz
ą
c
ą
si
ę
z
s
ą
siedniego pokoju muzyk
ę
. Oboj
ę
tnie. Jak rekwizyt rzeczywisto
ś
ci, którego istnienie
jest tak niezale
ż
ne od mojej woli, i
ż
nie ma sensu si
ę
nad nim zastanawia
ć
. Oczywi
ś
cie
t
ę
skniłem. Alkohol, przy
ć
mione
ś
wiatła, łagodny szmer muzyki i nienatr
ę
tne głosy
tworzyły ten nostalgiczny nastrój, którego nienawidziłem i który kochałem.
Nienawidziłem, bo był bólem, a kochałem, gdy
ż
wiedziałem,
ż
e jest nadziej
ą
.
Wierzyłem,
ż
e marzenia si
ę
spełniaj
ą
i to pozwalało mi
ż
y
ć
, cho
ć
do tej pory moje
ż
ycie składało si
ę
z rozczarowa
ń
. Bolesnych rozczarowa
ń
, aby u
ż
y
ć
tej wy
ś
wiechtanej
metafory.
Si
ę
gn
ą
łem po koniak wła
ś
ciwie niech
ę
tnie, miałem ju
ż
do
ść
alkoholu na dzisiejszy
wieczór, i wtedy usłyszałem jej głos. Nie powiedziała nic szczególnego, nawet nie
pami
ę
tam słów. Chyba poprosiła kogo
ś
o papierosa lub zapalniczk
ę
. W tej samej
sekundzie niezapowiedzianie uderzył ból. Powinienem przyzwyczai
ć
si
ę
ju
ż
do tego,
ale nie potrafi
ę
. To sama esencja bólu. Mózg, serce,
ż
oł
ą
dek i j
ą
dra napełniaj
ą
si
ę
law
ą
, ale trwa to zwykle tak krótko, i
ż
nie wiem po chwili, czy zdarzyło si
ę
naprawd
ę
.
A potem tylko zapach melonów. Słodki, obrzydliwy zapach melonów. Od dziecka nie
znosz
ę
melonów ani ich zapachu. Odwróciłem si
ę
z całym fotelem i nasze spojrzenia
si
ę
spotkały.
- Och, a pan? Czy pan ma papierosa? - spytała i chyba była troch
ę
za
ż
enowana.
Mo
ż
e proszeniem obcego m
ęż
czyzny, a mo
ż
e hołdowaniem coraz mniej modnemu
nałogowi.
- Tak - odparłem i kiedy zbli
ż
yła si
ę
, podałem jej papierosa, a potem ogie
ń
.
Przez t
ę
krótk
ą
chwil
ę
mogłem si
ę
jej przyjrze
ć
. Miała bardzo czarne, krótko
obci
ę
te włosy i szczupł
ą
twarz o klasycznym profilu.
Odwa
ż
nie wyci
ę
t
ą
sukni
ę
i małe piersi. Nie nosiła
ż
adnej bi
ż
uterii i pachniała
kadzidłami. Ci
ęż
ki wieczorowy zapach, ale nawet on nie potrafił zabi
ć
odoru
melonów.
- Tu nikt nie pali - poskar
ż
yła si
ę
i zaci
ą
gn
ę
ła gł
ę
boko - có
ż
to za moda,
ż
eby
ż
y
ć
zdrowo i ekologicznie?
Jej głos był niczym złote, aksamitne zasłony. Albo jak dusza koniaku. Rzadko
spotyka si
ę
kobiety o tak pi
ę
knym głosie. Leciutko pachniała alkoholem, ale nie była
pijana. To dobrze. Nie lubi
ę
pijanych.
Poprosiłem j
ą
,
ż
eby usiadła, a sam przysun
ą
łem drugi fotel.
M
ęż
czy
ź
ni przy stole nie interesowali si
ę
nami. Nadal rozmawiali o polityce i
moralno
ś
ci oraz moralno
ś
ci w polityce. Słuchali
ś
my ich przez chwil
ę
, chyba tylko po
to, aby si
ę
zastanowi
ć
, czy b
ę
dziemy ze sob
ą
rozmawia
ć
, a je
ś
li tak, to o czym.
- Nigdy pana tu nie widziałam - powiedziała w ko
ń
cu, a ja u
ś
miechn
ą
łem si
ę
.
- I nigdy by pani nie zobaczyła, gdyby nie poszukiwanie papierosów. Ale mog
ę
si
ę
tylko cieszy
ć
,
ż
e si
ę
pani sko
ń
czyły.
Potem chwil
ę
milczeli
ś
my, a ona bawiła si
ę
papierosem, obracaj
ą
c go tak szybko w
palcach,
ż
e obawiałem si
ę
,
ż
e w ko
ń
cu poparzy sobie dło
ń
. Wreszcie zgasiła go w
popielniczce i zawahała si
ę
przez moment.
- Có
ż
... dzi
ę
kuj
ę
- powiedziała wstaj
ą
c.
- Mo
ż
e zata
ń
czymy? - zaproponowałem, a ona wzruszyła nerwowo ramionami.
- Czemu nie?
W najwi
ę
kszym pokoju, w półmroku, kołysało si
ę
kilka par i dla wszystkich taniec
był jedynie pretekstem do mniej czy bardziej zaawansowanych pieszczot. Simon i
Garfunkel
ś
piewali „The Sound of Silence”.
Zabawne, ale zdałem sobie spraw
ę
,
ż
e nie spotkałem nigdy miejsca, w którym nie
istniałaby ich muzyka. Zawsze przenika mnie dreszcz, kiedy słysz
ę
: „Hello, darkness
my old friend. I’ve come to talk to you again”. Tak. Przyszedłem. I znów b
ę
dziemy
rozmawia
ć
.
Przecie
ż
czuj
ę
zapach melonów. Dziewczyna w moich ramionach nagle wydała mi
si
ę
smutna i krucha. Było mi jej
ż
al. Zawsze jest mi
ż
al, ale istniej
ą
pewne sprawy, na
które nic nie potrafimy poradzi
ć
.
Ś
wiatło. Ciemno
ść
. Przeznaczenie. A jej i moje
zostały powi
ą
zane bez naszej wiedzy i zgody. Przytuliłem j
ą
mocniej, a ona
odwzajemniła u
ś
cisk. Była tak bezbronna, a ja musiałem j
ą
skrzywdzi
ć
. Je
ś
li mówienie
o krzywdzie ma tu jakikolwiek sens. Ale chyba ma, skoro my
ś
l
ę
o niej cały czas. O
swojej krzywdzie i swoim bólu oraz o bólu, jaki daj
ę
innym. Ciemno
ść
,
Ś
wiatło,
Przeznaczenie... A by
ć
mo
ż
e Bóg, Diabeł lub Ewolucja.
Opuszkami palców lewej dłoni musn
ą
łem skór
ę
na jej karku. Nie cofn
ę
ła si
ę
.
- Mo
ż
e wyjdziemy st
ą
d? - zapytałem, kiedy muzyka ucichła - lubisz szampana?
Kiedy wypowiedziałem ju
ż
te słowa, przestraszyłem si
ę
,
ż
e padły zbyt szybko. Czy
nie nale
ż
ało odczeka
ć
par
ę
minut? Pota
ń
czy
ć
?
Porozmawia
ć
? Inne pary kołysały si
ę
jeszcze, nie zwracaj
ą
c uwagi na to,
ż
e Simon
i Garfunkel przestali
ś
piewa
ć
. Zastanawiała si
ę
przez chwil
ę
, a
ż
wreszcie skin
ę
ła
głow
ą
.
- Zaczekaj na mnie przed domem - powiedziała - b
ę
d
ę
za par
ę
minut.
Zabrało to jej wi
ę
cej ni
ż
par
ę
minut. Mo
ż
e pół godziny, ale czekałem spokojnie, bo
byłem pewien,
ż
e dotrzyma obietnicy. Padał
ś
nieg.
Mokry i topniał, nim doleciał do ziemi. Jednak nie schowałem si
ę
do bramy.
Wystawiałem twarz na te wilgotne pacni
ę
cia i
ż
egnałem si
ę
. Sp
ę
dziłem tu cztery
lata i były to bardzo dobre lata. Ale t
ę
skniłem. Kiedy nastanie nowy dzie
ń
, b
ę
d
ę
ju
ż
daleko. Tak si
ę
zamy
ś
liłem,
ż
e dostrzegłem j
ą
dopiero, kiedy stan
ę
ła tu
ż
obok.
- Przepraszam - powiedziała i pocałowała mnie w policzek.
A potem uj
ę
ła pod rami
ę
i ruszyli
ś
my szybkim krokiem w stron
ę
postoju taksówek.
Kiedy szedłem obok niej, młodej, pi
ę
knej i pełnej energii, znów ogarn
ę
ły mnie
w
ą
tpliwo
ś
ci. Co by si
ę
stało, gdybym wsadził j
ą
do samochodu, a sam odszedł? Czy
dostałbym nast
ę
pn
ą
szans
ę
? Ale wiedziałem,
ż
e nie zaryzykuj
ę
. Nie potrafiłbym
zaryzykowa
ć
.
W lodówce miałem szampana. Zimnego, czerwonego i słodkiego. Mo
ż
e niezbyt
wykwintnego, ale wypili
ś
my prawie cał
ą
butelk
ę
. Anna (bo znale
ź
li
ś
my nawet czas,
ż
eby si
ę
sobie przedstawi
ć
), to wła
ś
nie ona, wykonała pierwszy krok. Usiadła mi na
kolanach, odurzaj
ą
c ci
ęż
kim kadzidlanym zapachem perfum i wtuliła usta w moj
ą
szyj
ę
. Zaniosłem j
ą
do łó
ż
ka i tam powoli rozebrałem. Miała nieskazitelne, doskonałe
ciało, cho
ć
była tak szczupła i drobna. Kochali
ś
my si
ę
dwa razy, długo, nami
ę
tnie i
rado
ś
nie, a potem ona zasn
ę
ła wtulona jakby szukała we mnie ochrony. Wła
ś
nie we
mnie! Nie mogłem pozwoli
ć
sobie na sen. Wstałem i zacz
ą
łem si
ę
ubiera
ć
, a potem
pakowa
ć
. Nagle zobaczyłem,
ż
e Anna mi si
ę
przygl
ą
da.
- Co robisz? - spytała.
- Wyje
ż
d
ż
am - odparłem.
- Dzisiaj?
- Zaraz.
Podszedłem do łó
ż
ka i pocałowałem j
ą
w usta.
- Przykro mi, ale musz
ę
wyjecha
ć
- szepn
ą
łem - szkoda,
ż
e nie spotkali
ś
my si
ę
w
innych okoliczno
ś
ciach.
Całowałem j
ą
długo, a lew
ą
dłoni
ą
pie
ś
ciłem jej szyj
ę
. Nie chciałem,
ż
eby si
ę
bała i
potrafiłem zrobi
ć
to szybko. Umarła, zanim zd
ąż
yła poj
ąć
co si
ę
dzieje. Wstałem i
chwyciłem stoj
ą
cy obok łó
ż
ka neseser. Rozejrzałem si
ę
i natychmiast, prawie
natychmiast, zobaczyłem Bram
ę
. Otworzyła si
ę
w lustrze. Poznałem to po
charakterystycznym, sinym blasku i lekkim dr
ż
eniu powierzchni. Wszedłem i rzuciłem
ostatnie po
ż
egnalne spojrzenie. Anna wygl
ą
dała jak pogr
ąż
ona w gł
ę
bokim
ś
nie.
- Do widzenia - powiedziałem i zagł
ę
biłem si
ę
w lustro.
Tafla zassała mnie, przedr
ąż
yła, przenicowała i wywróciła na drug
ą
stron
ę
. I w tej
samej chwili stałem ju
ż
na chodniku oparty o latarni
ę
, a obok mnie zahuczał
przeje
ż
d
ż
aj
ą
cy samochód. Byłem tak słaby,
ż
e musiałem chwyci
ć
si
ę
betonowego
słupa, by nie upa
ść
. Mdliło mnie i cał
ą
sił
ą
woli powstrzymywałem si
ę
, aby nie
zwymiotowa
ć
. Kiedy doszedłem do siebie, rozejrzałem si
ę
wokół. Było chłodno i
szaro. Listopadowy poranek albo marcowy wieczór. Listopadowy wieczór albo
marcowy poranek. Warszawa. Ulica Marszałkowska.
Ale by
ć
mo
ż
e tutaj nazywała si
ę
inaczej. Czerwone autobusy, czerwone tramwaje,
złote pudełko hotelu Forum i masywne, szare gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki.
Podszedłem do kiosku Ruchu i przyjrzałem si
ę
gazetom. A wi
ę
c jednak był marzec.
Starałem si
ę
podejrze
ć
, jakimi banknotami płac
ą
klienci i szybko si
ę
zorientowałem,
ż
e
wygl
ą
daj
ą
one nieco inaczej ni
ż
te, które mam w portfelu.
Có
ż
, tego nale
ż
ało si
ę
spodziewa
ć
i byłem na to przygotowany.
- Kupuje, czy stoi? - zapytał kto
ś
napastliwie i cofn
ą
łem si
ę
gwałtownie.
Znowu zakr
ę
ciło mi si
ę
w głowie i o mało nie upadłem. Upadłbym, gdybym nie
przytrzymał si
ę
lady.
- Kurwa, ósma rano, a ten pijany! - usłyszałem jeszcze, zanim odszedłem z
powrotem pod słup latarni.
Wiedziałem,
ż
e musz
ę
wzi
ąć
si
ę
w gar
ść
. I wtedy podeszła ta dziewczyna.
- Czy dobrze si
ę
pan czuje? - spytała z trosk
ą
w głosie, a ja ucieszyłem si
ę
, bo
zrozumiałem,
ż
e to miejsce nie mo
ż
e by
ć
złe.
- Tak - powiedziałem - to tylko przelotny zawrót głowy. Czasami, bardzo rzadko,
zdarza mi si
ę
zemdle
ć
bez powodu. Ale to ju
ż
mija...
- Obok jest pogotowie. Mo
ż
e pana odprowadzi
ć
? - zaproponowała i odgarn
ę
ła
włosy, które wymkn
ę
ły si
ę
z pod czapki.
- Dzi
ę
kuj
ę
- odparłem - prosz
ę
sobie nie robi
ć
kłopotu.
Przez chwil
ę
stała niezdecydowana, a potem skin
ę
ła mi głow
ą
i odeszła.
Zauwa
ż
yłem,
ż
e obróciła si
ę
jeszcze, jakby sprawdzaj
ą
c, czy wszystko ze mn
ą
w
porz
ą
dku, ale ja ju
ż
pytałem kogo
ś
o najbli
ż
szy bank. Miałem ze sob
ą
złoto. A złoto
jest zawsze złotem i nigdy nie znalazłem si
ę
jeszcze w miejscu, gdzie nie miałoby ono
warto
ś
ci. W banku wymieniłem cz
ęść
mojej
ż
elaznej rezerwy na banknoty i
przyjrzałem si
ę
im uwa
ż
nie. Najwi
ę
kszym nominałem był milion z portretem króla
Kazimierza Wielkiego, a dolary sprzedawano po siedem i pół tysi
ą
ca złotych. To
oczywi
ś
cie nic nie znaczyło. Oprócz zmian
ś
wiata zmienia si
ę
przecie
ż
i czas. Nadal
był rok 1994, a wi
ę
c ten, który pami
ę
tałem. Jedynie po historii mog
ę
pozna
ć
, czy
trafiłem we wła
ś
ciwe miejsce. Po pewnych szczegółach, drobiazgach i niuansach.
Dlatego pierwszym miejscem, jakie odwiedzałem po urz
ą
dzeniu si
ę
była zawsze
biblioteka.
Wynaj
ą
łem pokój w hotelu Victoria i jak zwykle pokazałem paszport stwierdzaj
ą
cy,
ż
e jestem obywatelem wyspy Mauritius.
Niezale
ż
nie od
ś
wiata i czasu nikt nigdy nie wie jak powinien wygl
ą
da
ć
paszport
tak odległego i egzotycznego pa
ń
stewka. Mo
ż
e celnicy lub stra
ż
graniczna? Ale
przecie
ż
nie zamierzałem wyje
ż
d
ż
a
ć
z Polski. Potem par
ę
dni sp
ę
dziłem w bibliotece,
cho
ć
ju
ż
pierwsze spojrzenie na karty historycznych ksi
ąż
ek przekonało mnie,
ż
e
trafiłem do niewła
ś
ciwego miejsca. Dom nadal był daleko. Chciałem jednak pozna
ć
histori
ę
tego
ś
wiata, bo Bóg raczy wiedzie
ć
, ile czasu w nim sp
ę
dz
ę
. Wydawało si
ę
,
ż
e to dobry
ś
wiat, a przynajmniej nie gorszy ni
ż
inne. Prze
ż
ył okres faszystowskiej i
komunistycznej dyktatury, ale teraz wydawał si
ę
spokojny i bezpieczny. Warszawa
prezentowała si
ę
nie
ź
le. Ludzie byli zabiegani, lecz sympatyczni (cho
ć
zwa
ż
ywszy na
powitanie, jakiego tu doznałem, mo
ż
na byłoby o tym pow
ą
tpiewa
ć
). Nie musiałem si
ę
martwi
ć
ani o pieni
ą
dze, ani o prac
ę
, gdy
ż
miałem wystarczaj
ą
co du
ż
o złota, by
prze
ż
y
ć
tu bezproblemowo kilka lat. Ale, rzecz jasna, gdy tylko stwierdziłem,
ż
e
jestem w niewła
ś
ciwym miejscu, ju
ż
marzyłem, aby si
ę
st
ą
d wyrwa
ć
. Tylko
ż
e akurat
to nie zale
ż
ało ode mnie. Czy nie próbowałem wyja
ś
ni
ć
tego, co si
ę
dzieje? Mój Bo
ż
e,
oczywi
ś
cie
ż
e próbowałem, ale kto byłby w stanie udzieli
ć
odpowiedzi na moje
pytania? Kto, zwa
ż
ywszy całokształt sprawy, uwierzyłby,
ż
e nie jestem wariatem?
Miałem psychoterapeutk
ę
i opowiedziałem jej wszystko o sobie.
- Sprawdziłam ci
ę
- usłyszałem od niej kiedy
ś
- nigdy nie było morderstw, o
których opowiadasz. To „drugie
ż
ycie” istnieje jedynie w twojej wyobra
ź
ni.
- To o czym mówi
ę
, nie jest do sprawdzenia - odparłem zrezygnowany - przecie
ż
wszystko działo si
ę
gdzie indziej.
- A wi
ę
c chcesz, abym uwierzyła,
ż
e podró
ż
ujesz pomi
ę
dzy
ś
wiatami i zabijasz w
nich dziewczyny? Wybacz, ale wytłumaczenie jest o wiele prostsze...
Tak, rzecz jasna, miała teori
ę
na mój temat i chciała, aby
ś
my oboje w ni
ą
uwierzyli.
W ko
ń
cu była psychoterapeut
ą
i nie mogła nic mie
ć
ż
adnej teorii. Ale wiedziałem
doskonale,
ż
e w jej koncepcji nie ma ziarna prawdy. Nie pami
ę
tałem swego
dzieci
ń
stwa i có
ż
z tego? Ta amnezja nie była postawieniem psychologicznej blokady.
Nie była obron
ą
przed wspomnieniem o wydarzeniach, o których nie chciałem
pami
ę
ta
ć
. Które - jak powiedziała - były mo
ż
e zbyt straszne, aby o nich pami
ę
ta
ć
.
Straszne było nie to, co było. Straszne było to, co si
ę
działo. To,
ż
e musiałem zabija
ć
,
cho
ć
zabija
ć
nie chciałem. To,
ż
e byłem kim
ś
innym, kim
ś
obcym, a zabójstwo
stanowiło jedynie
ś
rodek umo
ż
liwiaj
ą
cy poszukiwanie Domu, za którym t
ę
skniłem.
Ale lekarka nie potrafiła tego zrozumie
ć
ani nie potrafiła mi pomóc. A ja nie mogłem
zrezygnowa
ć
z poszukiwania mojego
ś
wiata. Dom jest najwa
ż
niejszy.
Ka
ż
dy człowiek musi zna
ć
swoje miejsce w czasie i przestrzeni, a ja ani go nie
znałem, ani nie potrafiłem do niego dotrze
ć
.
W miejscu, do którego trafiłem, sp
ę
dzałem czas w zasadzie spokojnie. Du
ż
o
czytałem, czasem wieczorami chodziłem do nocnych klubów lub do pubów. Poznałem
par
ę
osób i kilkana
ś
cie razy wyl
ą
dowałem w łó
ż
ku z miłymi kobietami. Kupiłem
bardzo przyzwoicie wygl
ą
daj
ą
ce polskie dokumenty, zd
ąż
yłem zrobi
ć
kurs doradztwa
finansowego, co nie było niczym trudnym, kiedy poznałem realia gospodarcze. W
ko
ń
cu jestem specjalist
ą
od tych spraw. W ka
ż
dej chwili mogłem zacz
ąć
pracowa
ć
, a
propozycji było a
ż
nadto.
Pewnego dnia, kiedy jadłem w kawiarni
ś
niadanie, zobaczyłem,
ż
e przy stoliku
obok siedzi ta dziewczyna. Wstałem.
- Dzie
ń
dobry - powiedziałem - chciałbym pani podzi
ę
kowa
ć
.
Nie poznała mnie i spojrzała na mnie, nie rozumiej
ą
c, a jej partner zesztywniał,
jakby uwa
ż
ał,
ż
e za chwil
ę
nadejdzie czas, by da
ć
mi w mord
ę
.
- To było w marcu. Na Marszałkowskiej. Rano - wyja
ś
niłem - poczułem si
ę
wtedy
słabo, a pani spytała, czy nie potrzebuj
ę
pomocy.
- Ach tak - przypomniała sobie i u
ś
miechn
ę
ła si
ę
.
Odgarn
ę
ła znajomym ju
ż
gestem kosmyk włosów z czoła.
- Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e nic si
ę
panu nie stało.
- Chciałbym si
ę
jako
ś
zrewan
ż
owa
ć
- powiedziałem wła
ś
ciwie na zło
ść
temu
facetowi, który przygl
ą
dał mi si
ę
w
ś
ciekłym wzrokiem - prosz
ę
, to moja wizytówka
na wypadek, gdyby potrzebowała pani pomocy specjalisty.
Podałem jej kartonik i u
ś
miechn
ą
łem si
ę
na po
ż
egnanie. Zapłaciłem rachunek i
wyszedłem. Zadzwoniła wieczorem nast
ę
pnego dnia.
Telefon od niej nie zdziwił mnie. Czas i do
ś
wiadczenie pozwoliły mi si
ę
przyzwyczai
ć
do powodzenia u kobiet. Zaskoczony byłem raczej tym,
ż
e ani pierwsza,
ani druga, ani nawet dziesi
ą
ta randka nie sko
ń
czyły si
ę
w łó
ż
ku. Ale nie nalegałem.
Pozwoliłem wydarzeniom toczy
ć
si
ę
łagodnie i wedle ich własnej woli. Alicja, bo tak
miała na imi
ę
, przyzwyczajała mnie do spotka
ń
, do własnej obecno
ś
ci i spowodowała,
ż
e czasem zapominałem o Domu. Na krótk
ą
chwil
ę
, ale była to chwila pełna ulgi, cho
ć
potem zmagałem si
ę
z wyrzutami sumienia.
Pewnego wieczoru siedzieli
ś
my z kieliszkami białego wina, ju
ż
po dobrej kolacji, i
słuchali
ś
my muzyki. Grał modny tu i teraz zespół, a piosenka nosiła tytuł „Biały pies”.
Mały, biały pies bez łat wci
ąż
przychodzi do mnie w snach Mały, biały psie nie
dr
ę
cz mnie!
Lecz ten pies wcale nie jest taki mały!
Ma dwa metry wzrostu, sze
ść
długo
ś
ci Przyszedł do mnie tutaj znów, gdy
ż
si
ę
boi
samotno
ś
ci!
- Czy miewasz senne koszmary? - spytała.
- O, tak - odparłem - kiedy
ś
ni
ę
,
ż
e nigdy nie zdecydujesz si
ę
zazna
ć
ze mn
ą
rozkoszy seksu...
- Ale nie, pytam serio - u
ś
miechn
ę
ła si
ę
, a ja tak lubiłem ten u
ś
miech.
- Czasami - wzruszyłem ramionami, ale to była nieprawda.
Mam zawsze koszmary i nigdy rano ich nie pami
ę
tam. Ale budz
ę
, si
ę
czuj
ą
c strach
i
ż
al za czym
ś
utraconym. S
ą
chwile, w których chciałbym nie
ż
y
ć
. Coraz cz
ęś
ciej s
ą
takie chwile. Mo
ż
e to byłoby lepiej? Potwór umarł...
- O czym one s
ą
?
- Jak ka
ż
de koszmary. O strachu.
- A ja
ś
ni
ę
o
ś
mierci - powiedziała -
ś
ni mi si
ę
zawsze to samo. Le
żę
w łó
ż
ku, w
pokoju o cytrynowo
ż
ółtych
ś
cianach. Łó
ż
ko jest okr
ą
głe i bardzo wygodne. I wtedy
kto
ś
podchodzi i kładzie dło
ń
na mojej szyi.
Słuchałem jej i mało nie zakrztusiłem si
ę
winem.
- Przytulam si
ę
do tej dłoni, bo to jest kto
ś
, kogo kocham, a wtedy on mnie zabija.
Tak szybko,
ż
e nie czuj
ę
ani bólu, ani strachu. I sen si
ę
ko
ń
czy. Głupie, prawda? -
spojrzała na mnie z zakłopotaniem.
Ś
cisn
ą
łem mocno oparcie fotela, bo nie mogłem powstrzyma
ć
dr
ż
enia r
ę
ki.
- Chryste Panie - pomy
ś
lałem - przecie
ż
to niemo
ż
liwe, aby
ś
niła o mnie.
I to było niemo
ż
liwe! Kobiet
ę
, któr
ą
wybiera mi ten przekl
ę
ty los, zawsze widz
ę
po
raz pierwszy w
ż
yciu i natychmiast czuj
ę
ból, i cholerny zapach melonów. Alicja była
przy mnie zupełnie bezpieczna.
- Zbladłe
ś
- powiedziała.
- Ja... - przełkn
ą
łem
ś
lin
ę
- ja miałem te
ż
podobny sen. Ale tylko raz. Musz
ę
ju
ż
i
ść
.
Wstałem i zacz
ą
łem si
ę
powa
ż
nie zastanawia
ć
, czy nie wyjecha
ć
z Polski. Teraz,
kiedy miałem paszport, było to ju
ż
mo
ż
liwe. A sen Alicji za bardzo mnie zaniepokoił.
- Do widzenia, Alicjo - powiedziałem - zadzwoni
ę
jutro, dobrze?
Jednak wiedziałem,
ż
e nie zadzwoni
ę
i nie zobacz
ę
si
ę
z ni
ą
ju
ż
nigdy. Póki
mogłem, chciałem odsun
ąć
od niej niebezpiecze
ń
stwo.
Nawet, je
ś
li jedyn
ą
przesłank
ą
miał by
ć
ten głupi sen.
- Zosta
ń
ze mn
ą
dzisiaj - poprosiła, kiedy byłem ju
ż
w progu.
I zostałem, Bo
ż
e wybacz mi.
Nast
ę
pnego dnia przeprowadziłem si
ę
do Alicji, co nie było trudne zwa
ż
ywszy na
fakt,
ż
e cały mój maj
ą
tek składał si
ę
z paru kompletów ubra
ń
. Walizka ze złotem
spoczywała bezpiecznie w bankowym sejfie, cho
ć
wła
ś
ciwie powinienem mie
ć
j
ą
stale
przy sobie.
Dlatego kupiłem mieszkanie, w którym kazałem wmurowa
ć
w
ś
cian
ę
sejf i tym
razem Alicja zamieszkała u mnie. Byli
ś
my ze sob
ą
dwa lata i powiedzie
ć
,
ż
e
kochałem j
ą
szale
ń
czo, byłoby
ż
artem. Kochałem w niej wszystko. Jej u
ś
miech i głos, i
włosy, i to, jak si
ę
malowała, i to jak chodziła. Czasem, kiedy nie było jej dłu
ż
ej w
domu, otwierałem szaf
ę
i wtulałem twarz w ubranie, aby poczu
ć
chocia
ż
jej zapach.
Uwielbiałem dotyka
ć
jej dłoni. Miała takie w
ą
skie i szczupłe palce.
I przeczesywa
ć
jej włosy, i całowa
ć
usta, które zawsze były chłodne. Zapomniałem
o Domu, bo mój dom był tam, gdzie Alicja. Ale Dom nie zapomniał o mnie.
Wydarzyło si
ę
to o
ś
wicie. Lipcowy upał jeszcze nie zd
ąż
ył zapuka
ć
w okna, a my
spali
ś
my w jakim
ś
obcym hotelu, gdzie wyl
ą
dowali
ś
my po nocnym szale
ń
stwie. Alicja
była w ci
ąż
y. Powiedziała mi o tym wieczorem i postanowili
ś
my po raz ostatni
zaszale
ć
.
W ko
ń
cu przez nast
ę
pne dziewi
ęć
miesi
ę
cy nie za bardzo b
ę
dziemy mieli okazj
ę
na
imprezy. Wrócili
ś
my tak zm
ę
czeni i tak wstawieni,
ż
e rzucili
ś
my tylko ubrania na
podłog
ę
i zasn
ę
li
ś
my jak zziajane psy. A teraz obudziłem si
ę
z ci
ęż
k
ą
od kaca głow
ą
.
Wyzwoliłem si
ę
spod ramienia Alicji i przyjrzałem jej nagiemu brzuchowi. Tam rosła i
kiełkowała niewidoczna jeszcze cz
ą
stka mnie. Pogłaskałem jej rozsypane na poduszce
włosy i usiadłem. Le
ż
eli
ś
my w okr
ą
głym wielkim ło
ż
u, a
ś
ciany były pokryte
cytrynowo
ż
ółt
ą
tapet
ą
. I w tej samej sekundzie, kiedy zdałem sobie spraw
ę
,
ż
e jest to
kadr ze snu Alicji, ból uderzył mnie z niespotykan
ą
sił
ą
. I zaraz potem znikn
ą
ł.
Pozostał tylko obrzydliwy, mdl
ą
cy zapach melonów.
- Nie - powiedziałem - Bo
ż
e mój, tylko nie ona!
Otworzyłem stoj
ą
c
ą
na nocnym stoliku butelk
ę
wody mineralnej i wypiłem
duszkiem.
Potarłem powieki palcami.
- To przecie
ż
nie zmienia sytuacji - powiedziałem sam do siebie - i tak miałem tu
zosta
ć
. Nie ma wi
ę
c znaczenia, na kogo pokazał los, skoro nic zamierzam mu si
ę
podda
ć
.
Ale jednocze
ś
nie wiedziałem, czułem całym sob
ą
,
ż
e Brama, która si
ę
otworzy,
zaprowadzi mnie prosto do Domu. Teraz był czas ostatniej podró
ż
y. Przesun
ą
łem
dłoni
ą
po nagim ramieniu Alicji, drug
ą
poło
ż
yłem na jej szyi i poczułem jak pulsuje
t
ę
tnica.
- Nie mog
ę
- szepn
ą
łem - nie mog
ę
tego zrobi
ć
.
A sekundy i minuty płyn
ę
ły. Nie miałem czasu, aby my
ś
le
ć
o Moralno
ś
ci, Prawie i
Obowi
ą
zku. Mogłem my
ś
le
ć
tylko o jednym. O tym,
ż
e miło
ść
do ludzkiej istoty jest
krucha i nietrwała, a Dom jest na zawsze. Nikt nie odbierze ci Domu, je
ś
li sam z niego
nie zrezygnujesz.
Dom jest wieczny.
Alicja zamruczała co
ś
przez sen i przekr
ę
ciła si
ę
na drugi bok, podkładaj
ą
c sobie
pod policzek moj
ą
dło
ń
. Miała suche i ciepłe usta.
Zagryzłem mocno wargi, tak mocno, by ból orze
ź
wił mnie. Orze
ź
wił, otrze
ź
wił i
pozwolił spokojnie pomy
ś
le
ć
. Jak na podgl
ą
dzie magnetowidu przemkn
ę
ły mi przed
oczyma chwile sp
ę
dzone z Alicj
ą
. A były to szcz
ęś
liwe chwile. Najszcz
ęś
liwsze w
moim
ż
yciu. Czy wolno składa
ć
je w ofierze mrzonce i marzeniu? Ale szcz
ęś
liwe
chwile mijaj
ą
bezpowrotnie - pomy
ś
lałem - co b
ę
dzie, kiedy sko
ń
cz
ą
si
ę
miło
ść
i
fascynacja, Alicjo? Co b
ę
dzie, kiedy staniemy si
ę
sobie obcy, ba, mo
ż
e nawet
nienawistni? Wszystko przemija, niszczeje, obumiera, ko
ń
czy si
ę
. Po lecie nast
ę
puje
jesie
ń
, po jesieni zima. Tylko Dom k
ą
pie si
ę
w wiecznym sło
ń
cu wiecznego lata.
Powiodłem palcami po jej włosach. Jedwabistych, puszystych i mi
ę
kkich.
- B
ę
d
ę
ci
ę
pami
ę
tał wła
ś
nie tak
ą
- szepn
ą
łem - tak bardzo, bardzo kocham ci
ę
,
Alicjo.
PONURY MILCZEK
„- Jakie zbrodnie popełnił? - zaśpiewał Leśny Gnom.
- Mordował, zdradzał, umyślnie niszczył statki, torturował, szantażował, rabował,
sprzedawał dzieci w niewolę, on...
- Nie obchodzą mnie wasze spory religijne - przerwał Leśny Gnom.”
Jack Vance „Ksi
ęż
ycowa
ć
ma”
O'Reilly z niecierpliwo
ś
ci
ą
czekał na samolot. Panował wyj
ą
tkowy upał, a w
pozbawionym klimatyzacji przeszklonym wn
ę
trzu hali przylotów atmosfera była i
ś
cie
szklarniowa. Samolot miał ju
ż
blisko dwugodzinne opó
ź
nienie, wi
ę
c O'Reilly opró
ż
niał
chyba dziewi
ą
ty czy dziesi
ą
ty kubek soku. Napój pomagał tylko na chwil
ę
, uwalniaj
ą
c
j
ę
zyk i usta od spiekoty, ale potem powodował tylko coraz wi
ę
ksze pocenie. Koszula
przylegała do pleców tak szczelnie,
ż
e zaprzestał jej ci
ą
głego odlepiania. Starał si
ę
jednak sta
ć
nieruchomo i cierpie
ć
w spokoju, wiedz
ą
c,
ż
e ka
ż
dy nieopanowany ruch
mo
ż
e go narazi
ć
na lekcewa
ż
enie obsługi lotniska, która upał znosiła z mo
ż
liw
ą
jedynie na Taurydzie całkowit
ą
oboj
ę
tno
ś
ci
ą
. O'Reilly zazdro
ś
cił im lekkich i
przewiewnych strojów słu
ż
bowych; sam musiał niestety zało
ż
y
ć
na zwykłe ubranie
szeroki, ciepły płaszcz powitalny, którego zdj
ę
cie teraz było ju
ż
absolutnie niemo
ż
liwe.
Grzał si
ę
wi
ę
c pokornie w dusznej sali, z nienawi
ś
ci
ą
my
ś
l
ą
c o procedurach celnych i
medycznych, które zapewne spowodowały opó
ź
nienie samolotu. Zastanawiał si
ę
te
ż
,
kim ma by
ć
ta szyszka, której przybycie zapowiadała specjalna depesza z Centrum
Federacji. Centrum zwykle nie zawracało sobie głowy byle kim, a i nie fatygowałoby w
mało wa
ż
nym celu O'Reillego - głównego agenta handlowego na Taurydzie, który miał
do
ść
własnych obowi
ą
zków i kłopotów, aby jeszcze bra
ć
sobie na głow
ę
nast
ę
pny.
Depesza była krótka oraz lakoniczna, jak to zwykle wiadomo
ś
ci słynnego ze sk
ą
pstwa
Centrum. Oznajmiała niedwuznacznie,
ż
e "O'Reilly czeka
ć
, dwunasta, lotnisko
Ganen,...or Jansen". Najbardziej zagadkowy był ów wyraz "...or", który mógł
oznacza
ć
,
ż
e na Tauryd
ę
przyb
ę
dzie senator Jansen, komandor Jansen, wizytator
Jansen, albo Bóg wie co jeszcze, ko
ń
cz
ą
ce si
ę
na "or". O'Reilly przypuszczał jednak,
ż
e go
ś
ciem mo
ż
e by
ć
po prostu nowy ambasador, który miał zaj
ąć
miejsce biednego
Henricksa. Centrum zwykle nie zwlekało z obsadzaniem wakuj
ą
cych stanowisk. Ale
znowu Tauryda nie była miejscem, do którego dyplomaci dobijaliby si
ę
drzwiami i
oknami. O'Reilly miał tylko nadziej
ę
,
ż
e przy
ś
l
ą
kogo
ś
cho
ć
troch
ę
znaj
ą
cego
miejscowe obyczaje, a nie jakiego
ś
bubka prosto ze szkoły dyplomatycznej. Czuł,
ż
e
wtedy jego obowi
ą
zki agenta handlowego musiałyby odej
ść
na dalszy plan i ust
ą
pi
ć
miejsca obowi
ą
zkom nauczyciela. Spojrzał na zegar i zobaczył,
ż
e dochodzi wpół do
trzeciej. Obiecał sobie,
ż
e poczeka jeszcze tylko pół godziny, ale w tej samej chwili
kobiecy głos oznajmił z gło
ś
ników:
- Lot trzysta dwadzie
ś
cia dwa. Samolot z kosmodromu Nagadir wyl
ą
duje za trzy
minuty.
Prawie w tej samej chwili do O'Reillego podszedł barczysty m
ęż
czyzna w stroju
stra
ż
nika, z karabinem przewieszonym przez plecy. W momencie kiedy stan
ą
ł przed
agentem, błyskawicznym ruchem zmienił mask
ę
Oboj
ę
tnego Przechodnia na
Przyjaznego Nieznajomego.
- Prosz
ę
za mn
ą
- powiedział.
O'Reilly docenił w pełni ten. gest, który z pewno
ś
ci
ą
był form
ą
przeprosin za tak
długi czas oczekiwania. Sam wi
ę
c te
ż
szybko zmienił maski zakładaj
ą
c na twarz
Przyjaznego Nieznajomego. Była to czysta kurtuazja, gdy
ż
w stosunku jego do
stra
ż
nika i stra
ż
nika do niego, stosunku całkowicie wynikaj
ą
cym z powinno
ś
ci
słu
ż
bowych, zmiana ta nie była konieczna.
Ś
wiadczyła jednak o docenieniu przez
O'Reillego przyjaznego zachowania funkcjonariusza lotniska. O'Reilly wiedział,
ż
e
czasami na tych zdawałoby si
ę
pozbawionych znaczenia gestach mo
ż
na było zyska
ć
bardzo wiele. Zreszt
ą
na Taurydzie, tak naprawd
ę
, istniało mało spraw pozbawionych
znaczenia.
Wyszli na rozpalon
ą
płyt
ę
lotniska. Mały, zabieraj
ą
cy kilkunastu pasa
ż
erów samolot
l
ą
dował wła
ś
nie na s
ą
siednim pasie. Kiedy podeszli do niego bli
ż
ej otworzyły si
ę
drzwi, wysun
ę
ły schody i z wn
ę
trza wyszedł wysoki, czarnowłosy m
ęż
czyzna w
jasnym, płóciennym garniturze, z mał
ą
walizeczk
ą
w r
ę
ku. Zszedł na płyt
ę
lotniska i
stan
ą
ł przed O'Reillym.
- Pan O'Reilly, je
ś
li si
ę
nie myl
ę
? - spytał.
Głos miał miły i matowy. Mówił po angielsku z lekkim, chyba skandynawskim
akcentem.
- Jestem inspektor Jansen - przedstawił si
ę
, wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
k
ę
.
Agent po chwili wahania uj
ą
ł jego dło
ń
i z pewnym zakłopotaniem natychmiast
wypu
ś
cił. "Inspektor", pomy
ś
lał. No tak, tego wła
ś
nie mo
ż
na było si
ę
spodziewa
ć
. Ale,
Bo
ż
e, to przecie
ż
gorsze, ni
ż
nieudaczny ambasador. Inspektor to wr
ę
cz kl
ę
ska. W
O'Reillym powoli dojrzewała my
ś
l o zło
ż
eniu natychmiastowej rezygnacji. No, co tu
si
ę
b
ę
dzie działo! Jezu, lepiej nawet o tym nie my
ś
le
ć
. Po Jansenie od razu było wida
ć
,
ż
e Tauryd
ę
zna, nie, nawet cholera nie z ksi
ąż
ek. Jego znajomo
ść
tej planety ogranicza
si
ę
chyba tylko do samej nazwy. Ale przecie
ż
mógł mu kto
ś
powiedzie
ć
,
ż
eby zało
ż
ył
na twarz mask
ę
. I nie chodzi tu wcale o obsług
ę
lotniska, bo oni s
ą
przyzwyczajeni do
cudzoziemców, ale o to,
ż
e wiadomo
ść
si
ę
rozniesie i Jansen b
ę
dzie z miejsca stał na
straconej pozycji. A pozycja społeczna O'Reillego te
ż
mo
ż
e na tym ucierpie
ć
.
- Chciałbym, aby pan przed wej
ś
ciem do hali zało
ż
ył mask
ę
- poprosił grzecznie
agent.
Jansen wzruszył ramionami.
- Czy to konieczne? - spytał.- Jest taki upał, nie wiem dlaczego nie zdejmie pan tego
gówna z twarzy.
O'Reilly zmartwiał. Dopiero po chwili dotarło do niego,
ż
e te słowa wypowiedział
człowiek obcy, nie znaj
ą
cy zwyczajów, zwykły glina z Ziemi. Jezu, a pomy
ś
le
ć
,
ż
e
lewa r
ę
ka na sam d
ź
wi
ę
k tych słów skoczyła po mask
ę
Szalonego Wojownika, a
prawa dło
ń
schowała si
ę
w fałdy płaszcza w poszukiwaniu r
ę
koje
ś
ci miecza. No,
b
ę
dzie cyrk z tym Ziemianinem. Trzeba przyzna
ć
,
ż
e ju
ż
start mu si
ę
udał. Gdyby na
miejscu O'Reillego był jakikolwiek Tauryda
ń
czyk, Jansen le
ż
ałby na betonie z
rozwalonym łbem - a stałoby si
ę
to tak szybko,
ż
e nie zd
ąż
yłby nawet pomy
ś
le
ć
, a co
dopiero obroni
ć
si
ę
.
- Niech pan posłucha - rzekł ju
ż
ostro.- Ma pan zało
ż
y
ć
mask
ę
!
Lewa dło
ń
instynktownie, sama, bez udziału my
ś
li, ustawia si
ę
prostopadle do ciała
na wysoko
ś
ci brzucha. Gest ten oznaczał "rozkazuj
ę
!" i stosowało si
ę
go w stosunku
do osób o bardzo niskiej pozycji społecznej. U
ż
yty w innym wypadku był powodem do
natychmiastowego pojedynku. O'Reilly wiedział,
ż
e przyzwyczajony do beznami
ę
tnego
i monotonnego tonu głosu mógł nie. odda
ć
słowami wagi tego polecenia, ale Jansen
usłuchał.
- No, dobra - mrukn
ą
ł.- Da mi pan jedn
ą
ze swoich?
Agent zastanowił si
ę
. Najlepszy b
ę
dzie Ponury Milczek, cho
ć
szczerze mówi
ą
c, jej
noszenie w wi
ę
kszo
ś
ci przypadków nie jest powodem do chwały. No, ale za to nikt nie
zaczepi Jansena, a to ju
ż
wa
ż
ne. Zabicie Ponurego Milczka było dyshonorem dla
mordercy. Mask
ę
t
ę
bowiem zakładał człowiek, który prze
ż
ył wielki szok psychiczny i
w ten sposób prosił o przebaczenie mu jego ewentualnych uchybie
ń
, które wynikaj
ą
ze
złego stanu zdrowia. Faktem jednak jest,
ż
e długotrwałe u
ż
ywanie maski było nieco
poni
ż
aj
ą
ce. No, ale lepsze to ni
ż
nic.
Jansen zało
ż
ył posłusznie mask
ę
i, nic ju
ż
nie mówi
ą
c, skierowali si
ę
w stron
ę
drzwi
do hali przylotów. Kiedy inspektor chciał pierwszy przej
ść
przez próg, O'Reilly zd
ąż
ył
złapa
ć
go za r
ę
k
ę
.
- Po mnie - powiedział i wszedł do
ś
rodka, a zdziwiony, dotkni
ę
ty Jansen za nim.
Samochód czekał na ulicy. Agent usiadł za kierownic
ą
, wpuszczaj
ą
c inspektora na
miejsce obok siebie.
- Ładnie witacie tu go
ś
ci - powiedział Jansen ze zło
ś
ci
ą
.
"No, i jak mu to wytłumaczy
ć
w kilku słowach?" - pomy
ś
lał bezradnie O'Reilly. -
"Bo
ż
e, dzisiaj wysyłam rezygnacj
ę
."
- Po co pana przysłali? - spytał, decyduj
ą
c si
ę
nie wyja
ś
nia
ć
na razie niczego.
- Jak to po co? - zdziwił si
ę
inspektor: Kazano mi zbada
ć
spraw
ę
ś
mierci naszego
ambasadora. Szczerze mówi
ą
c, pana raport nie zachwycił Centrum.
No i nic dziwnego. Jaki mo
ż
na napisa
ć
raport z Taurydy, przeznaczony dla
bezdusznych urz
ę
dasów Centrum? Znaj
ą
c ich mentalno
ść
, gdyby napisał prawd
ę
,
przysłaliby tu nie inspektora a kr
ąż
ownik bojowy.
- Pan orientuje si
ę
w sprawach Taurydy? - zapytał, wła
ś
ciwie niepotrzebnie, bo
pewien był przecz
ą
cej odpowiedzi.
- No có
ż
- mrukn
ą
ł Jansen z zakłopotaniem. - Dostałem materiały, ale szczerze
mówi
ą
c nie zd
ąż
yłem ich przeczyta
ć
. Ale znam tauryda
ń
ski. A poza tym, Centrum
liczy,
ż
e oka
ż
e mi pan wszechstronn
ą
pomoc. - Poło
ż
ył nacisk na ostatnie zdanie.
O'Reilly j
ę
kn
ą
ł w duchu. To,
ż
e Jansen zna j
ę
zyk Taurydy, tylko komplikowało
sytuacj
ę
. Mo
ż
liwo
ść
popełnienia przez niego bł
ę
du zwi
ę
kszała si
ę
kilkakrotnie.
Zreszt
ą
, có
ż
to mogła by
ć
za znajomo
ść
? Aby pozna
ć
wszelkie jego niuanse i
szczegóły znaczeniowe oraz zyska
ć
mo
ż
liwo
ść
wyra
ż
ania my
ś
li trzeba było studiowa
ć
ten j
ę
zyk co najmniej kilka lat, a potem długie lata zapoznawa
ć
si
ę
z nim na miejscu,
gdy
ż
tylko obcowanie na
ż
ywo z t
ą
ci
ą
gle zmieniaj
ą
c
ą
si
ę
mow
ą
mogło przynie
ść
jakie
ś
korzy
ś
ci. Je
ż
eli Jansen znał tylko j
ę
zyk literacki (a nic nie wskazywało na to, aby
było inaczej), to mo
ż
liwo
ść
popełnienia przez niego znacz
ą
cego bł
ę
du na samym
pocz
ą
tku równała si
ę
stu procentom.
A na Taurydzie za bł
ę
dy si
ę
płaciło. Czasem nawet najwy
ż
sz
ą
cen
ę
. Biedny
Henricks.
Jechali przez wyludnione miasto. Mi
ę
dzy godzin
ą
dwunast
ą
a czwart
ą
rzadko kto
spaceruje po rozpalonych ulicach. Przez te cztery godziny Tauryda
ń
czycy
odpoczywaj
ą
na tyłach swoich białych, schludnych domków, gdzie zwykle mieszcz
ą
si
ę
małe ogrody i baseny. W cieniu ogrodowych drzew oddaj
ą
si
ę
zaj
ę
ciu; które oprócz
poezji, muzyki i walki lubi
ą
najbardziej: błogiemu leniuchowaniu. Potem ulice si
ę
o
ż
ywiaj
ą
. Gdy sło
ń
ce zacznie chyli
ć
si
ę
ku zachodowi otworz
ą
si
ę
sklepy, lokale,
przekupnie wystawi
ą
swoje kramy, rozpocznie si
ę
czas towarzyskich wizyt. Ale to
dopiero za godzin
ę
.
- Daleko jeszcze? - zapytał Jansen, rozpinaj
ą
c guziki koszuli. - Skona
ć
mo
ż
na w
tym gor
ą
cu.
- Zaraz b
ę
dziemy na miejscu - odpowiedział O'Reilly.
- Chc
ę
usłysze
ć
od pana prawdziw
ą
wersj
ę
wydarze
ń
- oznajmił inspektor. - Bez
tych wszystkich dwuznacznych bzdur z raportu.
Agent zacisn
ą
ł mocniej dłonie na kierownicy. Ten idiota zniewa
ż
ył go po raz trzeci
i, słodki Bo
ż
e, nie miał o tym zielonego poj
ę
cia.
- Oczywi
ś
cie - odparł. - Ale nie s
ą
dz
ę
aby łatwo było panu zrozumie
ć
to, co tu
zaszło.
- Dobra. Zacznijmy od pocz
ą
tku. Kto go zabił? Tyfrathon Kanderu Gardemuus.
- Co to znaczy?
- Tyfrathon to tytuł - odparł O'Reilly - Kander, to prowincja sk
ą
d pochodzi jego
ród, a Gardemuus to imi
ę
.
- W porz
ą
dku. Co takiego zrobił Henricks,
ż
e został zmordowany?
O'Reilly zatrzymał wóz przed jednym z białych domków i wysiadł. Jansen wyszedł
za nim. Drzwi otworzył im niewolnik O'Reillego.
- K
ą
piel przygotowana, panie - oznajmił, pochylaj
ą
c gł
ę
boko głow
ę
na znak
szacunku.
Inspektor si
ę
gn
ą
ł dłoni
ą
by zdj
ąć
mask
ę
, ale agent zauwa
ż
ył to w por
ę
i
powstrzymał jego r
ę
k
ę
w pół ruchu.
- Jak zostaniemy sami - rzekł. - Przy niewolnikach nie wolno panu zdejmowa
ć
maski.
- Co
ś
takiego? - zdumiał si
ę
Jansen. - Pan ma niewolników? Widz
ę
,
ż
e dojdzie mi
par
ę
smaczków do raportu.
O'Reilly westchn
ą
ł ci
ęż
ko w duchu. Jak wytłumaczy
ć
Jansenowi,
ż
e człowiek o jego
pozycji społecznej musi mie
ć
co najmniej kilku niewolników? Ju
ż
i tak patrzono na
niego ze zdziwieniem,
ż
e zawsze sam prowadzi wóz, ale on nie miał zaufania do
szoferskich umiej
ę
tno
ś
ci Tauryda
ń
czyków.
Weszli do obszernego białego pokoju. Podłoga wy
ś
cielona była grubym futrzakiem
o długim włosiu, w k
ą
cie stało ło
ż
e zrobione z kilku olbrzymich poduch nakrytych
dywanem, a obok niego le
ż
ały cztery wygodne pufy z br
ą
zowej skóry i przeszklona
szafka- chłodnia z napojami. Jansen z westchnieniem ulgi opadł na pierwszy z brzegu
puf.
- Wsta
ć
- rozkazał po tauryda
ń
sku O'Reiłly, błyskawicznie zmieniaj
ą
c mask
ę
Przyjaznego Nieznajomego na mask
ę
Ura
ż
onego Dobroczy
ń
cy. Lew
ą
r
ę
k
ą
wykonał
ruch jakby otwierał wachlarz - gest rozczarowania.
- Popro
ś
o przebaczenie - powiedział szybko po angielsku do wstaj
ą
cego powoli
Jansena.
- Przeprzepraszam - zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
inspektor.
Tauryda
ń
skiego u
ż
ywał poprawnie, aczkolwiek miał ten niepokoj
ą
cy akcent
Południowych Wysp, a przybysze stamt
ą
d nie byli specjalnie mile widziani w stolicy.
O'Reilly zmienił mask
ę
Ura
ż
onego Dobroczy
ń
cy na Wybaczaj
ą
cego Władc
ę
, usiadł
wygodnie na łó
ż
ku, przetrzymał chwil
ę
w miejscu stoj
ą
cego Jansena, po czym dał mu
znak, aby usiadł. Potem gestem odprawił niewolnika.
- Co ma znaczy
ć
ta cała szopka? - wybuchn
ą
ł inspektor.
O'Reilly z ulg
ą
zdj
ą
ł z ramion płaszcz i wło
ż
ył go do szafy. Potem nalał sobie i
Jansenowi po szklaneczce soku prosto z chłodni.
- Nie wolno panu siada
ć
wcze
ś
niej ni
ż
usi
ą
dzie gospodarz - wyja
ś
nił. - Mo
ż
e to by
ć
uznane za celow
ą
zniewag
ę
. W ten sposób daje mi pan pozna
ć
,
ż
e jest pan lepszy ode
mnie. Gospodarz nie mo
ż
e na to pozwoli
ć
, bo utraci honor.
- Cholera - zakl
ą
ł Jansen. - Du
ż
o oni jeszcze maj
ą
podobnych idiotyzmów?
- Sporo - odparł z namysłem O'Reilly. - Je
ż
eli chce pan czegokolwiek tu dokona
ć
musi si
ę
pan ich nauczy
ć
i dostosowa
ć
do nich. musz
ą
sta
ć
si
ę
pana drug
ą
natur
ą
.
- Nie zamierzam tu długo siedzie
ć
- burkn
ą
ł inspektor. - Wysma
żę
raport i wio do
domu. Dobra, ale niech mi pan powie, co znaczyło to zmienianie masek i tak dalej.
Cała ta szopa zrobiona po to,
ż
eby niewolnik przypadkiem sobie nie pomy
ś
lał,
ż
e pana
obraziłem.
Agent zdj
ą
ł z twarzy mask
ę
i otarł dłoni
ą
pot z twarzy. Jansen poszedł w jego
ś
lady
z nieukrywanym zadowoleniem.
- Ta maska - powiedział, pokazuj
ą
c j
ą
inspektorowi - to Wybaczaj
ą
cy Władca.
Stosuje si
ę
j
ą
darowuj
ą
c komu
ś
przewin
ę
. U
ż
ywana w stosunkach pomi
ę
dzy
przeło
ż
onym a podwładnym b
ą
d
ź
w stosunku do ludzi o ni
ż
szej pozycji społecznej.
Zało
ż
ona w obecno
ś
ci kogo
ś
o wysokim presti
ż
u mo
ż
e sta
ć
si
ę
powodem pojedynku.
- Barbarzy
ń
stwo - rzekł z przekonaniem Jansen. - A poprzednia?
- To był Ura
ż
ony Dobroczy
ń
ca. Stosuje si
ę
j
ą
do osób, które zawiodły zaufanie i
które odpłaciły lekcewa
ż
eniem za wy
ś
wiadczon
ą
przysług
ę
. Ja zaszczyciłem pana,
maj
ą
cego na twarzy Ponurego Milczka, a wi
ę
c mask
ę
człowieka o nikłej pozycji,
zaproszeniem do swego domu, a pan chciał mnie obrazi
ć
. Je
ż
eli nie usłyszałbym
przeprosin mógłbym wyrzuci
ć
pana z domu, co pozbawiło by pana honoru, b
ą
d
ź
wyzwa
ć
na pojedynek. Ale zabicie Ponurego Milczka jest odbierane jako dyshonor,
zrobiłbym wi
ę
c to pierwsze.
- Pan by mnie na prawd
ę
wyrzucił? - inspektor otworzył szeroko oczy.
- Nie pozostawałoby mi nic innego - wyja
ś
nił oboj
ę
tnie O'Reilly. - A wtedy jedynym
sposobem by nie zosta
ć
tu poturbowanym byłby dla pana szybki wyjazd.
- Cholera - Jansen stukn
ą
ł pi
ęś
ci
ą
w otwart
ą
dło
ń
. - Ale przecie
ż
przyje
ż
d
ż
aj
ą
tu
cudzoziemcy. No, tury
ś
ci, naukowcy i tak dalej.
O'Reilly a
ż
zamarł na moment, ale zaraz si
ę
opanował. Cały czas zapominał,
ż
e ma
do czynienia z cudzoziemcem nie znaj
ą
cym symboliki gestów.
- To prawda - odparł po chwili - Ale oni chodz
ą
bez masek. Traktowani s
ą
grzecznie, lecz ich pozycja jest równa zeru. Obraza z ich ust nie jest obraz
ą
, a
splamienie sobie r
ą
k ich krwi
ą
byłoby ha
ń
b
ą
. To miasto, jak
ż
adne inne, panie Jansen.
Człowieka z odsłoni
ę
t
ą
twarz
ą
nie spotka tu
ż
adna krzywda, nawet gdyby udał si
ę
w
najbardziej zakazane miejsce z walizk
ą
pełn
ą
pieni
ę
dzy.
- To wspaniałe wyj
ś
cie dla tajnej policji - zauwa
ż
ył bystro.
O'Reilly spojrzał na niego. "Nic nie rozumie", pomy
ś
lał bezradnie. No, ale to
wymaga czasu. Tauryda jest rzeczywi
ś
cie skomplikowanym organizmem społecznym.
- Niestety nie - odparł. - Jaki
ż
szanuj
ą
cy si
ę
człowiek przyj
ą
łby raport od
podwładnego wiedz
ą
c,
ż
e pełnił on słu
ż
b
ę
bez maski? Potworna ha
ń
ba.
- No nie - roze
ś
miał si
ę
Jansen. - Da
ć
tu kilku naszych, a w trymiga zrobiliby
porz
ą
dek z przest
ę
pczo
ś
ci
ą
.
Tak. Z pewno
ś
ci
ą
. Był taki jeden co próbował podobnie. Oficer policji Nykkanuus,
szlachetnie urodzony, bardzo zdolny. Zbyt sprytny. A
ż
dziwne,
ż
e wychowany na
Taurydzie mógł wpa
ść
na podobny pomysł.
Ź
le sko
ń
czył.
- Ale dobra - inspektor potarł brod
ę
knykciami. - Niech pan mówi o Henricksie.
O'Reilly cały czas zastanawiał si
ę
, czy wyjawi
ć
prawd
ę
. W gruncie rzeczy wynik
inspekcji Jansena był mu całkowicie oboj
ę
tny. Dawno ju
ż
uniezale
ż
nił si
ę
od pensji
płaconej mu przez Centrum i jak na taurydzkie warunki był człowiekiem w miar
ę
maj
ę
tnym. Tak wi
ę
c ze strony Centrum nic mu nie groziło, ale tauryda
ń
skie obyczaje
nauczyły go dbało
ś
ci o własny honor i dlatego udowodnienie kłamstwa i wyrzucenie z
posady (co by niew
ą
tpliwie nast
ą
piło) byłoby wielce nieprzyjemne i obni
ż
yłoby rang
ę
O'Reillego w jego własnych oczach. Postanowił wi
ę
c mówi
ć
prawd
ę
, cho
ć
wiedział,
ż
e
nie b
ę
dzie to zadanie łatwe.
- Wracamy do pa
ń
skiego pytania - podj
ą
ł agent. - Co zrobił Henricks? Otó
ż
Henricks popełnił bł
ą
d i
ś
miertelnie obraził tyfrathona Gardemuusa.
- Czy mo
ż
e usiadł przed nim? - spytał zło
ś
liwie Jansen.
- Henricks był człowiekiem o wysokiej pozycji społecznej - ci
ą
gn
ą
ł O'Reilly nie
zwracaj
ą
c uwagi na zaczepk
ę
. - Jego dom odwiedzał kwiat miejscowej arystokracji.
- W szczególnie za
ż
yłych stosunkach był wła
ś
nie z Gardemuusem, od którego
otrzymał prawo odwiedzania w czasie odpoczynku...
- Co to znaczy? - przerwał inspektor.
- Mi
ę
dzy dwunast
ą
a czwart
ą
- wyja
ś
nił agent. - Zauwa
ż
ył pan, jak wyludnione były
ulice w czasie naszego przejazdu z lotniska? Wła
ś
nie był czas odpoczynku. Zezwolenie
na odwiedziny w tym czasie jest najwy
ż
szym wyrazem zaufania. Na dobr
ą
spraw
ę
uznaniem za członka rodziny.
- No to fajnie. Ale dlaczego go zabił?
- Henricks zakochał si
ę
w córce tyfrathona. Mał
ż
e
ń
stwo to było mo
ż
liwe, chocia
ż
pozycja Gardemuusa nieco by ucierpiała...
- Co? - krzykn
ą
ł Jansen. - Chce pan powiedzie
ć
,
ż
e pozycja jakiego
ś
miejscowego
szlachetki ucierpiałaby, gdyby jego córka wyszła za ambasadora Federacji? O'Reilly
wiedział,
ż
e musi by
ć
cierpliwy. Ale my
ś
l o rezygnacji stała si
ę
decyzj
ą
.
- Tyfrathon Gardemuus - odparł - to arystokrata od stu dwunastu pokole
ń
. Od
takiego te
ż
czasu jego ród włada Kanderem. Jest kilkudziesi
ę
ciu ludzi na całej
planecie, których jego córka mogłaby po
ś
lubi
ć
nie nara
ż
aj
ą
c pozycji ojca. A
Gardemuus marzył o jej zwi
ą
zku z nast
ę
pc
ą
tauryda
ń
skiego tronu, co uczyniłoby go
trzeci
ą
osob
ą
na planecie. Rozumie pan teraz?
- Rozumiem, ale przecie
ż
go chyba nie zabił tylko za to?
- Oczywi
ś
cie,
ż
e nie - O'Reilly machinalnie rozwin
ą
ł stulon
ą
do tej pory pi
ęść
na
wysoko
ś
ci piersi - (znak zdumienia). - O
ś
wiadczyny ambasadora Federacji i prawie
ż
e
członka rodziny nie godziły w honor Gardemuusa.
- Wi
ę
c co?
Teraz przychodził czas aby przej
ść
do najtrudniejszej cz
ęś
ci opowiadania. Jak
człowiekowi pokroju Jansena wytłumaczy
ć
zło
ż
ono
ść
sprawy, uwarunkowan
ą
wieloletnimi tradycjami i powoduj
ą
c
ą
,
ż
e fakt, który na Ziemi uznano by za
morderstwo, tutaj był tylko splotem nieszcz
ęś
liwych okoliczno
ś
ci, a
ś
mier
ć
Henricksa
nie stała w kolizji z
ż
adnymi przepisami prawa ani etyki? Nale
ż
ało zacz
ąć
od pocz
ą
tku.
- Zdołał pan zapewne zauwa
ż
y
ć
- powiedział po namy
ś
le - wyj
ą
tkow
ą
rol
ę
masek w
kontaktach mi
ę
dzyludzkich. Ka
ż
dy z nas nosi u pasa przynajmniej z dziesi
ęć
ró
ż
nych
masek, które odzwierciedlaj
ą
nasz stosunek do rozmówcy. Nie czas tutaj, abym
tłumaczył panu cał
ą
zło
ż
ono
ść
tradycji i zwyczaju z tym zwi
ą
zanego. A nie s
ą
to
znowu sprawy łatwe do poj
ę
cia dla kogo
ś
, komu Tauryda jest zupełnie obca. Wracaj
ą
c
jednak do sprawy. Henricks ubrany w najbardziej ceremonialny strój odwiedził
pewnego dnia Gardemuusa. O przyja
ź
ni jak
ą
tyfrathon dla niego
ż
ywił mo
ż
e
ś
wiadczy
ć
zało
ż
enie przez niego, gdy zobaczył ambasadora, maski Drogiego Przyjaciela. Zwykle
człowiek o pozycji Gardemuusa ma tylko kilku, no, góra kilkunastu ludzi, w obecno
ś
ci
których u
ż
ywa tej maski. Po pewnym czasie, który upłyn
ą
ł im na zwyczajowej,
ceremonialnej rozmowie, Henricks zało
ż
ył mask
ę
Pokornego Jałmu
ż
nika i wyłuszczył
swoj
ą
pro
ś
b
ę
. Kiedy wspominał ukochan
ą
zmienia Pokornego Jałmu
ż
nika na
Płomiennego Kochanka. Słowa o
ś
wiadczyn s
ą
sformalizowane, ale u
ż
ycie tych dwóch
masek zast
ę
puje wyznanie gor
ą
cej miło
ś
ci poł
ą
czone z kornym błaganiem. Na
Taurydzie jest to najbardziej
ż
arliwa forma o
ś
wiadczyn.
- Ale
ż
oni sobie komplikuj
ą
ż
ycie - zauwa
ż
ył Jansen. - No i co dalej?
- Gardemuus nie chciał przyj
ąć
tych o
ś
wiadczyn; ale nie miał zamiaru te
ż
nara
ż
a
ć
na
szwank przyja
ź
ni z Henricksem, którego naprawd
ę
lubił i cenił. Dlatego te
ż
przywdział
mask
ę
Dobrotliwego Ojca i odmówił. Wtedy Henricks powinien da
ć
sobie spokój.
Znał tutejsze obyczaje na tyle,
ż
e wiedział, i
ż
nic ju
ż
nie b
ę
dzie w stanie zmieni
ć
decyzji Gardemuusa. On jednak ponowił pro
ś
b
ę
. No có
ż
, miło
ść
za
ś
lepia - O'Reilly
poci
ą
gn
ą
ł długi łyk zimnego napoju. - I wtedy tyfrathon zmienił mask
ę
na
Wybaczaj
ą
cego Władc
ę
. Było to wyra
ź
ne ostrze
ż
enie,
ż
e dalsze nalegania mog
ą
spowodowa
ć
zerwanie ich przyja
ź
ni. Dalej ju
ż
mogło doj
ść
tylko do tego,
ż
e zało
ż
yłby
Oboj
ę
tnego Przechodnia daj
ą
c Henricksowi do zrozumienia,
ż
e nie maj
ą
o czy mówi
ć
.
No có
ż
, to byłaby ju
ż
obelga i przyja
źń
zostałaby zerwana: Henricks doskonale o tym
wiedział, ale był ju
ż
bardzo zdenerwowany. Wydaje mi si
ę
,
ż
e chciał zako
ń
czy
ć
t
ę
niezwykle kłopotliw
ą
dla nich obu scen
ę
, a mógł to zrobi
ć
zakładaj
ą
c Płomiennego
Kochanka, co zreszt
ą
uczynił, i zmieniaj
ą
c j
ą
potem na Ponurego Milczka. Byłaby to
jak najbardziej wła
ś
ciwa forma pro
ś
by o wybaczenie niezr
ę
czno
ś
ci spowodowanej
miłosnym za
ś
lepieniem i w stosunkach pomi
ę
dzy przyjaciółmi nie pozostawiłaby
zadra
ż
nie
ń
. No, ale wtedy Henricks si
ę
pomylił.
- I có
ż
takiego zrobił?
- Wyci
ą
gn
ą
ł mask
ę
Barbarzy
ń
cy i j
ą
wła
ś
nie zało
ż
ył.
- I co? - spytał bez specjalnego zainteresowania w głosie Jansen.
- I wtedy Gardemuus go zabił - doko
ń
czył O'Reilly.
Inspektor patrzył na niego przez chwil
ę
osłupiałym wzrokiem.
- Jak, to? - wyj
ą
kał w ko
ń
cu.
- Barbarzy
ń
ca oznacza rozkaz, wymuszenie, gro
ź
b
ę
. U
ż
ywa si
ę
jej tylko w
stosunku do ludzi bez honoru, najni
ż
szej słu
ż
by, b
ą
d
ź
te
ż
je
ż
eli chce si
ę
kogo
ś
ś
miertelnie obrazi
ć
. W przeło
ż
eniu na słowa zało
ż
enie Barbarzy
ń
cy oznaczałoby tyle
co: "moje po
żą
danie jest tak wielkie,
ż
e jak mi jej nie oddasz, to ci
ę
zabij
ę
". Ale to nie
w pełni oddaje obel
ż
ywo
ść
tej sceny. Gardemuus roztrzaskał mu głow
ę
rytualn
ą
buław
ą
. Zrobił to, s
ą
dz
ę
, tak szybko, i
ż
nie zd
ąż
ył si
ę
nawet zastanowi
ć
nad tym,
ż
e
post
ę
powanie Henricksa musiało by
ć
wynikiem tragicznej pomyłki. Zagrała w nim
krew stu dwudziestu arystokratycznych pokole
ń
. No i stało si
ę
.
- Straszne, okropne, niesamowite - Jansen z trudem przyjmował do wiadomo
ś
ci
słowa agenta. - Czy tu do cholery nie ma
ż
adnych s
ą
dów na tej przekl
ę
tej planecie?
- S
ą
- odparł O'Reilly. - I Gardemuus był s
ą
dzony zgodnie z prawem.
- No i? - zmarszczył brwi Jansen.
"Bo
ż
e", pomy
ś
lał O'Reilly, "dlaczego obiecałem sobie mówi
ć
prawd
ę
i tylko
prawd
ę
? Przecie
ż
to rozmowa jak ze
ś
lepym o kolorach, A mo
ż
e i gorzej."
- S
ą
d, któremu, nawiasem mówi
ą
c, przewodniczył sam radca królestwa, wyraził
swoje uznanie tyfrathonowi za tak
ś
cisłe wykonanie zalecanych przez zwyczaj
obowi
ą
zków.
- Jezu! - Jansen był naprawd
ę
wstrz
ąś
ni
ę
ty. Ale z wolna w
ś
ciekło
ść
zacz
ę
ła bra
ć
gór
ę
. Wstał i chodz
ą
c wzdłu
ż
ś
cian pokoju walił pi
ęś
ci
ą
w otwart
ą
dło
ń
. O'Reilly o
mało nie podskoczył z wra
ż
enia.
- Koniec z tym - warkn
ą
ł wreszcie: Ja tu zrobi
ę
porz
ą
dek, bo pan, panie O'Reilly -
tu spojrzał ostro w stron
ę
agenta - zbytnio ju
ż
chyba nasi
ą
kł tymi barbarzy
ń
skimi
zwyczajami. No nie, do czego to doszło, ambasador Federacji zabity i nic! - mówił
dalej kr
ę
c
ą
c si
ę
po pokoju. - To im nie ujdzie płazem. Dzi
ś
jeszcze wysyłam raport, a
panu radz
ę
- znów ostre spojrzenie na O'Reillego - napisa
ć
natychmiastow
ą
rezygnacj
ę
. To chyba lepsze od wywalenia na zbity pysk!
- Miałem taki zamiar - odparł sucho agent.
- Aha, jeszcze jedno. Chc
ę
dzi
ś
jeszcze mówi
ć
z tym przewodnicz
ą
cym s
ą
du. S
ą
du
- prychn
ą
ł pogardliwie. - Parodia. Niech go pan tu wezwie.
"Wezwie", powtórzył w my
ś
lach O'Reilly. Tak jakby radc
ę
królestwa mógł
ktokolwiek wzywa
ć
.
- To niemo
ż
liwe - odparł.
- Pan chyba nie zrozumiał jeszcze,
ż
e reprezentuj
ę
tu władze Federacji. Jedno moje
słowo, a wyl
ą
duje pan przed s
ą
dem. I to nie przed jak
ąś
miejscow
ą
parodi
ą
, a dobrym,
ziemskim trybunałem.
Przed s
ą
dem. Miły Bo
ż
e. Czy ten dure
ń
s
ą
dzi,
ż
e tak łatwo byłoby wywie
źć
z tej
planety Rogera O'Reillego, agenta handlowego, człowieka o wysokiej pozycji
społecznej i przyjaciela wielu osobisto
ś
ci? Jego nieobecno
ść
wywołałaby na tyle du
ż
e
zamieszanie finansowe,
ż
e zbyt wielu Tauryda
ń
czyków zaanga
ż
owanych w
prowadzone przez niego interesy miałoby spore kłopoty. A Tauryda
ń
czycy nie cierpieli
kłopotów.
- A co si
ę
dzieje z tym człowiekiem? - zapytał nagle wstaj
ą
c Jansen.
- Z kim?
- Z tym całym Gardemuusem! - wrzasn
ą
ł inspektor.
- Tyfrathon Gardemuus zrozumiał,
ż
e
ś
mier
ć
przyjaciela spowodował tragiczny bł
ą
d
- obja
ś
nił spokojnie O'Reilly - i mimo korzystnego wyroku s
ą
du przywdział mask
ę
Ponurego Milczka oraz udał si
ę
na wypraw
ę
pokutn
ą
.
- Co to znaczy? - spytał nieprzyja
ź
nie Jansen.
- To znaczy,
ż
e dobrowolnie zrezygnował na czas pokuty ze swej społecznej
pozycji, wygód, dostatku i przyjemno
ś
ci. Według wierze
ń
Taurydy, kiedy sko
ń
czy si
ę
czas tułaczki pokutnej, Gardemuus b
ę
dzie znów przyjacielem Henricksa i w przyszłym
ż
yciu b
ę
d
ą
jak najukocha
ń
si bracia.
- Co za bzdury! Powiem panu, co czeka tego Gardemuusa. Dobry, uczciwy s
ą
d
wojskowy na Ziemi. I je
ż
eli s
ę
dziowie b
ę
d
ą
mieli cho
ć
odrobin
ę
zdrowego rozs
ą
dku,
to sze
ść
kul od plutonu egzekucyjnego.
- Niech pa
ń
posłucha - O'Reilly podj
ą
ł ostatni
ą
prób
ę
przekonania inspektora. -
Panu kara jak
ą
nało
ż
ył na siebie tyfrathon mo
ż
e wydawa
ć
si
ę
ś
mieszna, ale to z jego
strony wielkie po
ś
wi
ę
cenie. Przecie
ż
surowo
ść
kary mo
ż
na rozpatrywa
ć
tylko w
odniesieniu do społecznych i historycznych tradycji i zwyczajów danego narodu.
Kiedy
ś
na Ziemi Arabowie karali przest
ę
pców obci
ę
ciem prawej dłoni. W Europie taki
człowiek nie tracił nic, poza tym oczywi
ś
cie,
ż
e stawał si
ę
kalek
ą
, ale w krajach
arabskich dodatkowo był automatycznie wykl
ę
ty ze społeczno
ś
ci. Nie mógł je
ść
ani
mieszka
ć
razem z innymi, uwa
ż
ano go za pariasa i...
- Co mi pan wyje
ż
d
ż
a z takimi duperelami! - uniósł si
ę
Jansen. - cho
ć
by pan rok
gadał, to ja wiem swoje.
- A jak pan zamierza zmusi
ć
Gardemuusa, by opu
ś
cił Tauryd
ę
? - spytał O'Reilly.
- Jak? Powiem panu jak. Jutro wezw
ę
najbli
ż
szy kr
ąż
ownik i załatwi
ę
t
ę
spraw
ę
raz
dwa. Mam pełnomocnictwo drugiego stopnia, panie O'Reilly, a chyba wie pan, co to
oznacza?
O'Reilly wiedział. Rzeczywi
ś
cie, ka
ż
dy statek bojowy przyb
ę
dzie na jego wezwanie.
No, a to niestety oznaczałoby wojn
ę
. Tauryda nie da bezkarnie porwa
ć
jednego ze
swych najczcigodniejszych obywateli. Wiedział, co teraz nale
ż
y robi
ć
. Sprawy zaszły
zbyt daleko. Trzeba b
ę
dzie jednak poprosi
ć
radc
ę
królestwa Natymuusa, aby raczył
przyby
ć
.
- Chciał pan rozmawia
ć
z przewodnicz
ą
cym s
ą
du? - spytał O'Reilly. - Postaram si
ę
wi
ę
c skłoni
ć
go do przybycia.
- No, no - zauwa
ż
ył protekcjonalnie Jansen. - Nabiera pan rozs
ą
dku, co? Drugi
stopie
ń
to nie w kij dmuchał, nie?
Agent wystukał na klawiaturze telefonu zastrze
ż
ony numer Natymuusa. Na
szcz
ęś
cie telefon odebrał sam radca. Po ceremonialnych powitaniach O'Reilly
powiedział:
- Jak pan zapewne wie, ekscelencjo, goszcz
ę
u siebie znamienitego wysłannika
Federacji Solarnej pana Jansena. Pan Jansen uni
ż
enie prosi, aby raczył pan przyby
ć
,
gdy
ż
chce zło
ż
y
ć
panu wyrazy najszczerszego szacunku i osobi
ś
cie podzi
ę
kowa
ć
za
sprawiedliwy wyrok w sprawie szlachetnego tyfrathona Gardemuusa. Poniewa
ż
pan
Jansen ju
ż
jutro musi opu
ś
ci
ć
wasz wspaniały kraj, pragn
ą
łby spotka
ć
si
ę
z panem,
ekscelencjo, jeszcze dzisiaj.
Radca królestwa był zadowolony. To,
ż
e wysłannik federacji Solarnej w czasie
swego pobytu na Taurydzie b
ę
dzie widział si
ę
tylko z nim znacznie podniesie jego
presti
ż
. Dlatego te
ż
zgodził si
ę
ch
ę
tnie: obiecał,
ż
e b
ę
dzie nie pó
ź
niej ni
ż
za dwie
godziny, je
ż
eli oczywi
ś
cie ekscelencja pan Jansen zechce czeka
ć
tak długo. Poniewa
ż
pan Jansen ustami agenta O'Reillego obiecał czeka
ć
cho
ć
by do północy. Natymuus
po
ż
egnał si
ę
ceremonialnie i rozł
ą
czył.
- Co za bzdur mu pan nagadał? - spytał inspektor.
- Inaczej by nie przyjechał - odparł krótko O'Reilly. - A teraz najwy
ż
szy czas na
k
ą
piel - zdecydował - Jestem pewien,
ż
e łazienka dla pana jest od dawna gotowa.
Le
ż
ał w seledynowej, ciepłej wodzie pachn
ą
cej bukietem ziół. Kiedy umył si
ę
ju
ż
i
spłukał mydło pod prysznicem wyszedł z wanny, przypominaj
ą
cej kształtem konch
ę
muszli, i pozwolił si
ę
osuszy
ć
nagim niewolnicom. Z przyjemno
ś
ci
ą
spogl
ą
dał na ich
smagłe ciała o pełnych piersiach i smukłych udach. Jansenowi na wszelki wypadek dał
niewolników. Bał si
ę
,
ż
e inspektor zbyt dosłownie odebrałby obecno
ść
nagich kobiet
podczas swej k
ą
pieli, a ka
ż
da zaczepka z jego strony obni
ż
yłaby presti
ż
O'Reillego.
Miał nadziej
ę
,
ż
e Jansen nie b
ę
dzie zaczepiał niewolników·.
Potem kobiety starannie go wymasowały oraz natarły ciało olejkami. Wreszcie
poczuł,
ż
e zm
ę
czenie ust
ą
piło i jest jak
ś
wie
ż
o narodzony. Przeszedł do garderoby.
Zało
ż
ył najbardziej ceremonialny strój, zielony kaftan szamerowany złotem i
ciemnogranatowy płaszcz lamowany
ż
ółtym futrem molkara. Potem przypasał miecz w
złoconej pochwie. Przejrzał si
ę
z zadowoleniem w lustrze. No, teraz wygl
ą
dał
wystarczaj
ą
co godnie, by móc przyj
ąć
radc
ę
królestwa. Zało
ż
ył mask
ę
Go
ś
cinnego
Gospodarza i poszedł do pokoju, gdzie siedział ju
ż
od
ś
wie
ż
ony Jansen. K
ą
piel
poprawiła mu humor.
- Niech pan zmieni mask
ę
- poprosił O'Reilly. - Ponury Milczek jest niezbyt
odpowiedni na przyj
ę
cie takiej osobisto
ś
ci. Wydaje mi si
ę
,
ż
e ta b
ę
dzie najlepsza.
Wyci
ą
gn
ą
ł w jego stron
ę
Przyjaznego Nieznajomego, a Jansen zało
ż
ył t
ę
mask
ę
i oddał
mu niepotrzebnego ju
ż
Ponurego Milczka. W milczeniu czekali na przybycie
Natymuusa. O'Reilly pewien był jak potoczy si
ę
rozmowa z dostojnym radc
ą
i ze
stuprocentow
ą
dokładno
ś
ci
ą
mógł przewidzie
ć
jej finał. Wła
ś
ciwie miał w
ą
tpliwo
ś
ci,
czy post
ę
puje słusznie, ale wiedział,
ż
e wyjdzie to tylko wszystkim na dobre. No, mo
ż
e
prawie wszystkim.
Tymczasem jednak zastanawiał si
ę
leniwie nad tym, w jakiej masce i w jakim stroju
przyb
ę
dzie Natymuus. Presti
ż
O'Reillego był na tyle du
ż
y, i
ż
wymogom grzeczno
ś
ci
odpowiadałby jedynie ceremonialny strój go
ś
cinny zakładany na wyj
ą
tkowe okazje, a
maska, no có
ż
, łatwo si
ę
domy
ś
li
ć
,
ż
e radca zało
ż
y Przyjaznego Nieznajomego. Ich
stosunki s
ą
zbyt lu
ź
ne, aby przyszedł w Dobrym Towarzyszu. Agent mógł jednak i
ść
o
zakład,
ż
e radca wychodz
ą
c z jego domu b
ę
dzie miał na twarzy Dobrego Towarzysza,
a kto wie, czy nie Drogiego Przyjaciela. Ale to poka
ż
e czas. Ju
ż
za jakie
ś
dwie
godziny wszystko powinno si
ę
rozstrzygn
ąć
: przyszło
ść
O'Reillego, przyszło
ść
Jansena
i przyszło
ść
Taurydy. Da Bóg, to cała sprawa odb
ę
dzie si
ę
jak nale
ż
y. Zgodnie z
prawem, etyk
ą
i dobrymi zwyczajami.
- Kiedy przyb
ę
dzie radca - powiedział agent - prosz
ę
stara
ć
si
ę
mówi
ć
jak najmniej i
nie gestykulowa
ć
. Tutaj gesty maj
ą
specyficzne znaczenia i wiele z nich mo
ż
e by
ć
potraktowanych jako zniewaga. Niech pan o tym pami
ę
ta.
- Dobra, dobra - odparł niegrzecznie inspektor. - Niech si
ę
pan nie martwi.
Postaram si
ę
nie urazi
ć
tego dostojnika. - Ostatnie słowo wymówił z lekk
ą
drwin
ą
w
głosie.
Niedługo potem d
ź
wi
ę
czny głos gongu obwie
ś
cił przybycie Natymuusa. Niewolnicy
wprowadzili radc
ę
do pokoju, po czym cicho wynie
ś
li si
ę
zamykaj
ą
c drzwi. Go
ść
był
wysokim, szczupłym człowiekiem o pełnych energii ruchach. Pomimo siwych włosów i
znamionuj
ą
cego leciwy· wiek głosu, trzymał si
ę
prosto jak
ś
wieca. Ubrany był
rzeczywi
ś
cie w strój, o jakim my
ś
lał O'Reilly, a i przypuszczenia agenta co do maski
Przyjaznego Nieznajomego okazały si
ę
słuszne. O'Reilly wstał z miejsca na powitanie
go
ś
cia i nim usiadł ponownie, gestem poprosił radc
ę
aby spocz
ą
ł. Było to przyj
ę
cie nad
wyraz kurtuazyjne i wr
ę
cz wyrafinowanie grzeczne. Natymuus musiał by
ć
zadowolony. Jansen jednak postanowił przej
ąć
inicjatyw
ę
w swoje r
ę
ce. Zbli
ż
ył si
ę
do
radcy, i wyci
ą
gn
ą
ł dło
ń
na powitanie.
- Miło mi pana pozna
ć
, ekscelencjo - powiedział po tauryda
ń
sku. - Jestem inspektor
Tobias Jansen z Centrum Federacji.
O'Reilly zło
ś
liwie u
ś
miechn
ą
ł si
ę
pod mask
ą
, widz
ą
c zakłopotanie radcy, który w
ko
ń
cu po pełnej napi
ę
cia chwili wahania u
ś
cisn
ą
ł dło
ń
Jansena. Gest ten, na Ziemi nie
b
ę
d
ą
cy niczym innym oprócz powitania, na Taurydzie miał odmienne znaczenie.
Zobowi
ą
zywał bowiem obu ludzi do niezmieniania masek na czas całej rozmowy. W
pertraktacjach i rozmowach oficjalnych było to zupełnie tak, jakby jeden polityk prosił
drugiego "porozmawiajmy, ale obiecaj,
ż
e b
ę
dziesz dla mnie miły". Nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e Natymuus powa
ż
nie wahał si
ę
, nim u
ś
cisn
ą
ł dło
ń
Jansena. Teraz ta wizyta stała si
ę
tylko i wył
ą
cznie ceremonialna, bo radca nie mógł przyst
ą
pi
ć
do
ż
adnych powa
ż
nych
rozmów, b
ę
d
ą
c tak ograniczony w działaniu. Poza tym samo powitanie było jak na
taurydzkie zwyczaje wr
ę
cz niegrzeczne, ale O'Reilly, cho
ć
mógł, wcale nie zamierzał
tłumaczy
ć
post
ę
powania Jansena. Natymuus był zdziwiony zachowaniem wysłannika
Centrum. Oczywi
ś
cie nie pokazywał tego po sobie w
ż
aden sposób. Przecie
ż
był nie
tylko Tauryda
ń
czykiem, ale i dyplomat
ą
. Jednak zachowanie Jansena nie tylko go
zdziwiło, ale i uraziło. Dawno ju
ż
nikomu nie zdarzyło si
ę
tak bezczelnie
zaproponowa
ć
mu niezmieniania maski. To jasne nadu
ż
ycie zaufania i je
ż
eli ten
Ziemianin my
ś
li,
ż
e załatwi cokolwiek w taki sposób, to jest w gł
ę
bokim bł
ę
dzie. Stary
radca miał te
ż
ż
al do O'Reillego. Agent mógł go przecie
ż
ostrzec przed tym
człowiekiem. No, chyba,
ż
e ł
ą
cz
ą
ich wspólne interesy, ale Natymuusowi zdawało si
ę
,
i
ż
jest z O'Reillym. w na tyle dobrych stosunkach,
ż
e ten nie powa
ż
y si
ę
na działanie
przeciw niemu. A poza tym O'Reilly to człowiek o wysokim presti
ż
u, dobry przyjaciel
nieszcz
ę
snego Gardemuusa, co przecie
ż
o czym
ś
ś
wiadczy. Radca wymieniaj
ą
c z
agentem ceremonialne uwagi, a potem opowiadaj
ą
c o przygotowaniach do za
ś
lubin
córki jednocze
ś
nie intensywnie my
ś
lał nad cał
ą
t
ą
zagadkow
ą
spraw
ą
. W rozwi
ą
zaniu
problemu pomogła mu pewna znajomo
ść
stosunków panuj
ą
cych na Ziemi. Nie był
bowiem, jak wi
ę
kszo
ść
Tauryda
ń
czyków, izolacjonist
ą
, ale hołdował koncepcji
poznawania obyczajów i historii innych nacji. Pami
ę
tał przecie
ż
,
ż
e na Ziemi stosunek
słu
ż
bowego podporz
ą
dkowania nie jest prost
ą
wypadkow
ą
presti
ż
u. Wydawało mu si
ę
to niewiarygodne, ale w Federacji cz
ę
sto wysokie funkcje pełnili ludzie o nikłym
presti
ż
u. Podejrzewał,
ż
e Jansen piastuje jakie
ś
wysokie stanowisko, jego pozycja
społeczna jest wy
ż
sza od pozycji O'Reliego cho
ć
porównuj
ą
c presti
ż
obu, wydawałoby
si
ę
to niemo
ż
liwe. Jansen wyra
ź
nie był człowiekiem bez honoru.
Ś
wiadczyło o tym
ka
ż
de wypowiedziane zdanie i ka
ż
dy gest. A stary radca miał dobre oko co do ludzi.
"Biedny O'Reilly", pomy
ś
lał Natymuus, "by
ć
podwładnym takiego zera. Dobrze,
ż
e on
jutro wyje
ż
d
ż
a, bo presti
ż
O'Reliego spadłby bardzo, gdyby dowiedziano si
ę
, kto jest
jego zwierzchnikiem." Radca poczuł si
ę
mile zaszczycony zaufaniem agenta. Oto on
zaprosił go do swego domu wida
ć
wierz
ą
c,
ż
e Natymuus nie wykorzysta swych
wiadomo
ś
ci przeciw jego presti
ż
owi. Zapewne ten Jansen chciał si
ę
spotka
ć
z którym
ś
z dostojników, a O'Reilly wybrał wła
ś
nie Natymuusa. To doprawdy wzruszaj
ą
ce z jego
strony. Ale oczywi
ś
cie nie b
ę
dzie mo
ż
na tolerowa
ć
takich impertynencji jak
poprzednia. Najlepiej uprzejmie si
ę
po
ż
egna
ć
i odej
ść
. Biedny O'Reilly. Zaraz po
powrocie wypadałoby mu przesła
ć
jaki
ś
drobny prezent. Niech wie,
ż
e radca
Natymuus nie zdradza przyjaciół. Sko
ń
czył opowiada
ć
i wstał z miejsca.
- Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e mogłem podzieli
ć
si
ę
z wami moj
ą
rado
ś
ci
ą
. Jestem do gł
ę
bi
wzruszony i zaszczycony spotkaniem tak znamienitego człowieka jak jego ekscelencja
pan Jansen. B
ę
d
ę
zrozpaczony, je
ż
eli nie powitam ekscelencji - zwrócił si
ę
bezpo
ś
rednio do inspektora - na ceremonii za
ś
lubin.
O'Reilly wstał. Wiedział ju
ż
, co nast
ą
pi. Jansen wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
z wysuni
ę
tym
wskazuj
ą
cym palcem.
- Chwileczk
ę
, ekscelencjo! - zawołał. - Mieli
ś
my porozmawia
ć
o procesie w
sprawie
ś
mierci naszego ambasadora.
Cztery zniewagi w jednym zdaniu. Doprawdy trzeba mie
ć
talent. Po pierwsze,
wysuni
ę
cie wskazuj
ą
cego palca oznacza "uwaga, słuchaj mnie", a radcy królestwa nie
dyktuje si
ę
czego ma słucha
ć
. Po drugie, nie zatrzymuje si
ę
dostojnika, gdy ten
oficjalnie daje do zrozumienia,
ż
e chce si
ę
po
ż
egna
ć
. Po trzecie, na temat procesu si
ę
nie dyskutuje. Mo
ż
na podzi
ę
kowa
ć
, b
ą
d
ź
wyzwa
ć
na pojedynek. Innych mo
ż
liwo
ś
ci
nie ma. Po czwarte proces nie dotyczył
ś
mierci Henricksa, tylko honorowej sprawy
tyfrathona Gardemuusa.
O'Reilly nie odzywał si
ę
. Wypadki bez jego ingerencji i tak toczyły si
ę
jak
najbardziej odpowiednim torem. Natymuus był nieco bezradny. Obiecał,
ż
e nie zmieni
maski, a przecie
ż
trzeba było teraz nało
ż
y
ć
Oboj
ę
tnego Przechodnia i odej
ść
.
Przyjazny Nieznajomy nie mo
ż
e opu
ś
ci
ć
swego rozmówcy.
- Słucham - odparł radca siadaj
ą
c.
- Chciałem powiedzie
ć
panu, ekscelencjo,
ż
e proces w sprawie ambasadora
Federacji Solarnej uwa
ż
am za karygodny - mówił wolno Jansen, starannie dobieraj
ą
c
słowa. - Jak mo
ż
na było uwolni
ć
od kary zabójc
ę
wysokiego dostojnika Federacji?
Oznajmiam panu,
ż
e Gardemuus b
ę
dzie musiał stan
ąć
przed ziemskim s
ą
dem i
odpowiedzie
ć
za swój czyn zgodnie z zasadami naszego prawa. Od pana ekscelencjo
spodziewam si
ę
pomocy w schwytaniu przest
ę
pcy.
Zniewag było tyle,
ż
e O'Keilly przestał je liczy
ć
. Natymuus wolno wstał. Teraz
powinien zało
ż
y
ć
mask
ę
Szalonego Wojownika i zabi
ć
Jansena. Było to jednak
niemo
ż
liwe z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mógł zmieni
ć
maski. Gdyby to
uczynił po uprzednim u
ś
ci
ś
ni
ę
ciu r
ę
ki inspektora. byłoby to dyshonorem, no a
Przyjazny Nieznajomy nie mo
ż
e walczy
ć
. Po drugie, Natymuus był go
ś
ciem, a
wyci
ą
gni
ę
cie miecza przeciwko drugiemu go
ś
ciowi w obecno
ś
ci Go
ś
cinnego
Gospodarza jest
ś
mierteln
ą
zniewag
ą
.
- Je
ż
eli mi pan nie pomo
ż
e - ci
ą
gn
ą
ł Jansen - b
ę
d
ę
zmuszony wezwa
ć
statek bojowy
floty federacyjnej, aby umo
ż
liwił mi wykonanie zadania. A uczyni
ę
to bez wzgl
ę
du na
konsekwencje.
Wymawiaj
ą
c słowo konsekwencje inspektor dla podkre
ś
lenia wagi swoich słów
uderzył pi
ęś
ci
ą
w otwart
ą
dło
ń
. "Biedny Jansen", pomy
ś
lał O'Reilly. Biedny, mały,
bezradny pionek, który my
ś
lał.
ż
e decyduje o czymkolwiek, a który od samego
pocz
ą
tku rozmowy poruszał si
ę
na szachownicy, na której on był arcymistrzem.
Agentowi zrobiło si
ę
ż
al Jansena. To w gruncie rzeczy ani lepszy, ani gorszy człowiek
ni
ż
wszyscy inni. Mo
ż
e gdyby wykazał cho
ć
minimum dobrych ch
ę
ci wszystko
mogłoby sko
ń
czy
ć
si
ę
inaczej. Mo
ż
e gdyby znał obyczaje Taurydy ocaliłby
ż
ycie. A
teraz có
ż
, Jansen musi zgin
ąć
i nawet cała flota Federacji nie uratuje go przed
ś
mierci
ą
.
Oto skutek zadufania i lekcewa
ż
enia odwiecznych tradycji. Oto skutek nieuctwa, oto
skutek lenistwa (przecie
ż
miał w drodze materiały o Taurydzie, nauczyłby si
ę
z nich
paru najprostszych rzeczy). Oto skutek lekcewa
ż
enia (przecie
ż
O'Reilly ostrzegał go,
ż
eby nie wykonywał
ż
adnych gestów). Biedny, głupi Jansen. Uderzaj
ą
c pi
ęś
ci
ą
w
otwart
ą
dło
ń
wykonał gest wyzwania do pojedynku. Gest najbardziej obel
ż
ywego
wyzwania. W poł
ą
czeniu z jego słowami dawało to piorunuj
ą
cy skutek. A nieszcz
ę
sny
Natymuus nie mógł odpowiedzie
ć
ostrzem. Cokolwiek by zrobił, stanowi
ć
musiało
dyshonor. O'Reillemu
ż
al było tak
ż
e starego radcy. Chyba jeszcze nigdy nie stan
ą
ł
przed tak poni
ż
aj
ą
c
ą
i trudn
ą
prób
ą
. Teraz tkwił jak pos
ą
g pod drzwiami pokoju i
agent wyobra
ż
ał sobie, jaka burza uczu
ć
i my
ś
li przetacza si
ę
przez mózg Natymuusa.
A Jansen stał przed nim, wzburzony i groził wyci
ą
gni
ę
tym palcem. Pozostawało tylko
jedno. O'Reilly błyskawicznie pozbył si
ę
Go
ś
cinnego Gospodarza i zało
ż
ył mask
ę
Szalonego Wojownika. Teraz, kiedy Go
ś
cinnego Gospodarza ju
ż
nie było, radca mógł
walczy
ć
. Lewa r
ę
ka szybko zmieniła maski, prawa chwyciła r
ę
koje
ść
miecza. Ale
O'Reilly był szybszy. To prawda, i
ż
Natymuus był kiedy
ś
najlepszym fechmistrzem
Taurydy. Ale te lata min
ę
ły, min
ę
ły ju
ż
do
ść
dawno. O'Reilly był nie tylko doskonałym
handlowcem, ale i mistrzem walk mieczem. Nim starszy człowiek zdołał wyci
ą
gn
ąć
swój miecz cho
ć
by do połowy, agent błysn
ą
ł ju
ż
w powietrzu srebrnym ostrzem.
- Jansen! - zawołał.
I kiedy inspektor odwracał si
ę
w jego stron
ę
, O'Reilly ci
ą
ł. Ostrze przeszło gładko
przez szyj
ę
i głowa Jansena gibn
ę
ła si
ę
na bok, a bluzgaj
ą
cy krwi
ą
kadłub upadł w
drgawkach na biały futrzak. Radca schował ze zgrzytem. swój miecz do pochwy.
Milczeli przez chwil
ę
.
- Pozwoli pan przyjacielu - powiedział w ko
ń
cu Natymuus -
ż
e przy
ś
l
ę
niewolników
z nowym dywanem na miejsce tego, który tak nieszcz
ęś
liwie si
ę
zabrudził.
- B
ę
d
ę
zaszczycony - odparł O'Reilly. Dopiero teraz radca zorientował si
ę
,
ż
e nadal
ma na twarzy Szalonego Wojownika i szybko zmienił t
ę
mask
ę
na Przyjaznego
Nieznajomego. Agent znów stał si
ę
Go
ś
cinnym Gospodarzem.
- Jestem wzruszony - rzekł wolno radca - pa
ń
skim nad wyraz szlachetnym
zachowaniem. Przewiduj
ą
c kłopoty, jakie mog
ą
pana spotka
ć
z uwagi na ten
po
ż
ałowania godny incydent o
ś
mielam si
ę
zaoferowa
ć
panu wszelk
ą
pomoc, jakiej
tylko mógłby udzieli
ć
człowiek. o tak skromnej pozycji jak moja. B
ę
d
ę
zaszczycony,
je
ż
eli zechce pan przyj
ąć
moje usługi. - Mówi
ą
c te słowa Natymuus zdj
ą
ł mask
ę
Przyjaznego Nieznajomego i zało
ż
ył Drogiego Przyjaciela. O'Reilly pochylił z
szacunkiem głow
ę
.
- Z rado
ś
ci
ą
przyjmuj
ę
, ekscelencjo, pa
ń
sk
ą
nad wyraz szczodrobliw
ą
propozycj
ę
,
Nie mog
ę
znale
źć
słów pot
ę
pienia dla siebie samego,
ż
e dopu
ś
ciłem do zaistnienia w
moim domu tak nieprzyjemnego incydentu. Jeszcze raz błagam o wybaczenie,
ekscelencjo. - O'Reilly zało
ż
ył mask
ę
Pokornego Jałmu
ż
nika, a radca zbli
ż
ył si
ę
wolno
do niego, si
ę
gn
ą
ł do jego pasa, delikatnie zdj
ą
ł z jego twarzy Jałmu
ż
nika i nało
ż
ył na
ni
ą
to, co agent widział przed sob
ą
: - Drogiego Przyjaciela.
- Pragn
ą
łbym widywa
ć
pana jak najcz
ęś
ciej - powiedział Natymuus. - B
ę
d
ę
zaszczycony, je
ż
eli po
ś
wi
ę
ci pan swój drogocenny czas i zechce towarzyszy
ć
mi w
czasie popołudniowego odpoczynku, My
ś
l
ę
,
ż
e Jego Wysoko
ść
Nast
ę
pca Tronu z
rado
ś
ci
ą
ujrzałby pana na najbli
ż
szym przyj
ę
ciu wydanym na cze
ść
oddanych
przyjaciół.
- Jestem zaszczycony pana łaskawo
ś
ci
ą
, ekscelencjo - odparł krótko O'Reilly, gdy
ż
uznał,
ż
e ka
ż
de słowo przekazywałoby zbyt mały ładunek emocjonalny.
- Pozwoli pan,
ż
e go po
ż
egnam - rzekł radca - z radosnym niepokojem oczekuj
ę
naszego jutrzejszego spotkania.
Wymienili ceremonialne formuły po
ż
egnalne, po czym radca odwrócił si
ę
jeszcze od
drzwi. Nie było to zgodne z etykiet
ą
, ale przecie
ż
przyjaciele mog
ą
pozwoli
ć
sobie na
drobne odst
ę
pstwa.
- Dzi
ś
ogłosz
ę
wiadomo
ść
o tym wypadku - powiedział Natymuus. - I je
ż
eli wolno
mi przypuszcza
ć
, proces odb
ę
dzie si
ę
za tydzie
ń
. Je
ż
eli nie ma pan nic przeciwko
temu, postaram si
ę
przewodniczy
ć
obradom s
ą
du, staraj
ą
c si
ę
, aby pa
ń
skie wa
ż
ne
zaj
ę
cia nie ucierpiały na skutek tego błahego zaj
ś
cia.
- B
ę
d
ę
zaszczycony, ekscelencjo - powtórzył O'Reilly.
Kiedy Natymuus wyszedł, agent udał si
ę
do garderoby, a potem łazienki,
pozostawiaj
ą
c niewolnikom kłopot sprz
ą
tania pokoju. Gdy le
ż
ał ju
ż
w zielonkawej,
cudownie pachn
ą
cej wodzie zacz
ą
ł leniwie zastanawia
ć
si
ę
nad konsekwencjami
sytuacji. Có
ż
, stał si
ę
naprawd
ę
kim
ś
. Drogi Przyjaciel radcy królestwa Natymuusa.
Teraz koncesje sypn
ą
si
ę
jak z rogu obfito
ś
ci. Ale O'Reilly nie zrobił tego dla pieni
ę
dzy
czy presti
ż
u. On po prostu kochał t
ę
planet
ę
, kochał swego najlepszego przyjaciela
Gardemuusa, kochał tych ludzi i ich jak
ż
e odmienne od ziemskich obyczaje. I nie
zamierzał pozwoli
ć
na to, by ludzie pokroju Jansena n
ę
kali tak mu bliski kraj. A poza
tym kochał spokój i nie chciał, aby półgłówki z Centrum dr
ę
czyły go spraw
ą
Henricksa. Rozci
ą
gaj
ą
c si
ę
wygodnie w wannie obmy
ś
lał tre
ść
raportu o
ś
mierci
Jansena i miał błog
ą
nadziej
ę
,
ż
e nast
ę
pnym razem przy
ś
l
ą
mu rozs
ą
dniejszego
inspektora.
Martwiło go jedynie to,
ż
e człowiek z jego pozycj
ą
społeczn
ą
nie b
ę
dzie sobie mógł
ju
ż
pozwoli
ć
na samodzielne prowadzenie samochodu. A tauryda
ń
scy kierowcy byli
tak nieostro
ż
ni.
AMULET
Steve, obiad - krzykn
ę
ła z kuchni matka. Steve i pies wytoczyli si
ę
z pokoju.
- Steve, zostaw j
ą
i chod
ź
tu. Potargany dzieciak wpadł do kuchni.
- Mamo, lekcje odrobiłem, sprz
ą
tn
ą
łem zabawki. Mamo dlaczego ja musze sprz
ą
ta
ć
zabawki? Jane mówi,
ż
e mama pozwala si
ę
bawi
ć
jej w całym mieszkaniu. Mamo kup
mi kolejk
ę
. Fred ma kolejk
ę
i powiedział,
ż
e b
ę
d
ę
si
ę
mógł z nim bawi
ć
, to byłoby
morowo gdyby
ś
my mieli dwie kolejki.
- Steve!
- Ale Fred mówi,
ż
e tata nie kupi mi kolejki, to lepiej ty mi kup, chocia
ż
Fred
mówi...
- Steve!
- Tak, mamo.
- Zjedz obiad. My z tat
ą
idziemy do kina. - Mamo, mog
ę
i
ść
z wami?
- Nie. Pójdziesz w niedziele. Mama Jane dzwoniła i powiedziała,
ż
e zabierze was ze
sob
ą
.
- To fajnie. Mamo, znowu kotlety? Ja nie chce kotletów.
- Zjadaj i nie dyskutuj.
- Co to znaczy nie dyskutuj?
- To znaczy,
ż
e jedzenie ma st
ą
d znikn
ąć
- powiedziała wychodz
ą
c - jak przyjd
ę
to
ma go ju
ż
tu nie by
ć
.
Biiipooop.
Matka weszła do łazienki i pu
ś
ciła wod
ę
. Po chwili wypłoszył j
ą
przera
ź
liwy huk.
- O Bo
ż
e, Steve. Co
ś
ty zrobił? Tatu
ś
si
ę
zmartwi jak przyjdzie. To jego ulubiony
wazon.
- To Gitty, mamo. Powiedz jej,
ż
eby nie machała ogonem.
- Steve - głos matki był powa
ż
ny - mówiłam,
ż
eby
ś
zjadł obiad.
- Zjadłem, zjadłem, zjadłem, a powiedziała
ś
,
ż
e po obiedzie mog
ę
si
ę
bawi
ć
z Gitty.
Matka zdecydowanym krokiem weszła do kuchni. - Steve! - krzykneła.
- Id
ę
z Gitty do Jane!
Po paru minutach szcz
ę
kn
ę
ły otwierane drzwi.
- To ty Harry? Jak dobrze,
ż
e ju
ż
jeste
ś
. Steve jest niemo
ż
liwy.
- Musi si
ę
wyszale
ć
- pocałował
ż
on
ę
w policzek - nie b
ą
d
ź
dla niego zbyt surowa.
Co to jest? - wskazał r
ę
k
ą
na le
żą
ce koło
ś
mietniczki skorupy.
- Wazon.
- Aha. To Steve?
- Nie. Duch
Ś
wiety. Pogłaskał
ż
on
ę
po włosach.
- Ubierz si
ę
. Za chwil
ę
mo
ż
emy ju
ż
jecha
ć
.
- Jestem ju
ż
ubrana!
- Chyba,
ż
e tak. My
ś
lałem,
ż
e chcesz si
ę
przebra
ć
.
- A ty si
ę
ogól - krzykn
ę
ła, gdy wchodził do łazienki.
- Dobrze, a gdzie moja maszynka?
- Na półce.
- Nie ma jej tam.
- Mo
ż
e zostawiłe
ś
u Betty? - spytała zło
ś
liwie. Wypadł jak oparzony z łazienki.
- Nie b
ę
d
ę
si
ę
golił. Daj mi
ś
wi
ę
ty spokój.
- Cze
ść
tato!
Zabłocona kula zawisła u szyi m
ęż
czyzny.
- Steve, co
ś
ty z siebie zrobił?
Ojciec ostro
ż
nie zdj
ą
ł chłopca z ramion.
- Uspokój si
ę
. Musi si
ę
jako
ś
bawi
ć
.
- Ale nie tapla
ć
w błocie! Do
ść
tego! - krzykn
ę
ła. - Steve, nie wolno ci przez
tydzie
ń
wychodzi
ć
z domu. Do szkoły i z powrotem!
- Anno...
- Nic z tego!
Ż
adnego kina,
ż
adnych meczów.
Chłopiec zacz
ą
ł płaka
ć
. Roztarł łzy pi
ęś
ciami po twarzy zostawiaj
ą
c brudne smugi.
- Nienawidz
ę
ci
ę
- wychlipał - nienawidz
ę
.
Chwyciła go jak młodego psiaka za kark i powlekła za sob
ą
do pokoju.
- O Bo
ż
e - Harry pogładził Gitty po łbie - chyba tylko my dwoje jeste
ś
my tu
normalni.
- Co
ś
ty powiedział?
- Znikn
ę
ci
ę
, znikn
ę
ci
ę
- rozległ si
ę
po pokoju zapłakany głos. Ojciec wszedł do
pokoju i usiadł obok roz
ż
alonego dziecka.
- Nie płacz, Steve. Kupi
ę
ci kolejk
ę
. No nie ma
ż
si
ę
. Prawdziwy m
ęż
czyzna nie
płacze.
- Tak
ą
jak ma Fred? - wychlipał.
- Nawet lepsz
ą
- u
ś
miechn
ą
ł si
ę
ojciec - i nie znikniesz mamy? spytał
ż
artobliwie.
- Znikn
ę
.
- A kto nam zrobi w niedziele dobry obiad, kto posprz
ą
ta zabawki po Stevie i
papiery po tacie?
- Ty albo ciocia Betty.
Harry usłyszał z kuchni przekle
ń
stwo i lekko si
ę
u
ś
miechn
ą
ł.
- Ale ciocia Betty nie mogłaby z nami mieszka
ć
, bo ma swój dom i swojego
niezno
ś
nego Steve'a. A mamusia bardzo ci
ę
kocha i byłoby jej przykro, gdyby musiała
znikn
ąć
.
- Mnie te
ż
byłoby przykro, gdyby znikn
ę
ła, ale widzisz, Fred zawsze mówi,
ż
e
trzeba kogo
ś
ukara
ć
jak on jest niegrzeczny, a mama była dzi
ś
niegrzeczna.
- Masz racje, Steve. Mamusia była bardzo niegrzeczna, ale ty Steve jeste
ś
przecie
ż
m
ęż
czyzn
ą
, a m
ęż
czyzna zawsze musi wybacza
ć
kobiecie.
- Dlaczego?
- Bo kobieta jest po to,
ż
eby si
ę
ni
ą
opiekowa
ć
. Kiedy tatu
ś
ma mało czasu, bo musi
gdzie
ś
wyje
ż
d
ż
a
ć
albo siedzie
ć
w biurze, to Steve powinien go zast
ą
pi
ć
.!
- Aha - zamy
ś
lił si
ę
- a tak troszeczk
ę
, ociupink
ę
. Nawet tyle nie mog
ę
jej ukara
ć
?
- Tak ociupink
ę
mo
ż
esz - ojciec poklepał chłopca po policzku - a teraz id
ź
si
ę
umyj.
My ju
ż
wychodzimy. Kolacje masz w szafce. Połó
ż
si
ę
spa
ć
i nie czekaj na nas.
- Jasne, tato.
Pobiegł do łazienki i ju
ż
rozebrany si
ę
wychylił. - Nie zapomnij o kolejce.
Gdy byli ju
ż
przy drzwiach wybiegł jeszcze raz. Tym razem ociekaj
ą
c wod
ą
.
- Za kar
ę
znikn
ę
mamie szlafrok.
- Najpierw znikniesz te wod
ę
z parkietu - rzekła matka zamykaj
ą
c drzwi.
Biiipooop.
Wrócili, gdy Steve spał przytulony do Gitty.
- Harry, ja ju
ż
nie wytrzymam. Tyle razy mu mówiłam,
ż
eby nie brał psa do łó
ż
ka.
Chciała wej
ść
do pokoju, ale m
ęż
czyzna zatrzymał j
ą
.
- To jego jedyny przyjaciel. Zrozum to. Nigdy nie masz dla niego czasu, ja zreszt
ą
niestety te
ż
, a dzieciak musi si
ę
do kogo
ś
przytuli
ć
...
- Och, daj mi ju
ż
spokój.
Weszła do drugiego pokoju i wł
ą
czyła telewizor. Harry wszedł do łazienki.
- Wspaniale - powiedział, gdy ju
ż
wrócił do pokoju - mały schował ci szlafrok.
Przyciszyła telewizor.
- Nie wiem co w tym wspaniałego. Rozpu
ś
cił si
ę
jak dziadowski bicz. A ty jeszcze
si
ę
z tego cieszysz.
- Ma charakter. B
ę
d
ą
z niego ludzie.
- Tylko,
ż
e ja z tego powodu musze cierpie
ć
. Jutro znowu wyje
ż
d
ż
asz, a ja zostan
ę
sama ze Steve'em. On w ogóle si
ę
mnie nie słucha.
- Wiesz,
ż
e musz
ę
jecha
ć
.
- Pennyhayer ci
ą
gle wyci
ą
ga ci
ę
z domu.
- Trudno. Obiecałem mu pomóc i musze dotrwa
ć
do ko
ń
ca. - A co b
ę
dzie, je
ś
li
Remington przegra?
Zas
ę
pił si
ę
.
- Wole o tym nie my
ś
le
ć
. Byłbym spalony. Ale Pennyhayer uprzedził mnie,
ż
e w
razie kl
ę
ski Remingtona mo
ż
emy trafi
ć
nawet do wiezienia.
Trzasn
ę
ła pi
ęś
ci
ą
w stolik. - Nie mów tak nawet. Rozpłakała si
ę
.
Pogładził j
ą
po włosach i ujmuj
ą
c za podbródek zbli
ż
ył jej twarz do swojej.
- Wszystko b
ę
dzie dobrze. Nie martw si
ę
.
Steve obudził si
ę
bardzo rano, gdy ojciec, który wcze
ś
nie wyje
ż
d
ż
ał jadł dopiero
ś
niadanie.
- Cze
ść
, tato - powiedział zaspanym głosem wchodz
ą
c do kuchni.
- Witaj młody człowieku. Co robiłe
ś
dzi
ś
w nocy? Czy polowałe
ś
na dzikie
mustangi, a mo
ż
e tropiłe
ś
bandytów?
- Nie - odparł powa
ż
nie chłopiec - rozmawiałem.
- Pospiesz si
ę
Harry - w drzwiach pojawiła si
ę
matka. - Cze
ść
mamo.
- Dlaczego tak wcze
ś
nie Steve? Mogłe
ś
jeszcze spa
ć
. - Kazano mi si
ę
obudzi
ć
-
odpowiedział.
Ojciec wychylił duszkiem szklank
ę
mleka i ugryzł kawałek grzanki.
- A kto mo
ż
e rozkazywa
ć
młodemu d
ż
entelmenowi? - spytał. Steve podrapał si
ę
po
głowie.
- Powiedział,
ż
e mama jest smutna, bo tata ma kłopoty. Ojciec spowa
ż
niał.
- Tak, to prawda,
ż
e tata ma kłopoty. Ale nie chciałbym, aby
ś
mówił o tym w
szkole, Steve. Ani w ogóle nikomu.
- Nawet Gitty?
- Gitty mo
ż
esz powiedzie
ć
- odparta szybko matka - a teraz id
ź
ju
ż
spa
ć
.
- Jakie masz kłopoty, tato?
- Widzisz - powiedział ojciec ocieraj
ą
c usta serwetk
ą
- ty, Steve, bardzo nie lubisz
jak mama robi na obiad kotlety, prawda? Si
ę
gn
ą
ł po gazet
ę
le
żą
c
ą
na stoliku i zacz
ą
ł j
ą
kartkowa
ć
.
- Aha.
- No wła
ś
nie, tata te
ż
nie lubi pewnych rzeczy. A jeden pan b
ę
dzie kazał robi
ć
te
rzeczy, których tata nie lubi.
- Aha.
Ojciec znalazł jaki
ś
artykuł i zacz
ą
ł go czyta
ć
.
- Tak wiec widzisz - powiedział wtopiony ju
ż
w tekst -
ż
e tata i mama denerwuj
ą
si
ę
, czy nasz przyjaciel pokona tego niedobrego pana.
- Aha. A czy on mo
ż
e kaza
ć
mi je
ść
kotlety?
- Nigdy nic nie wiadomo - odparł zaczytany ojciec. - Codziennie?
- Hm.
- Steve id
ź
ju
ż
spa
ć
- powiedziała matka.
Chłopiec poszedł w stron
ę
swojego pokoju, ale w holu zawrócił.
- Tato!
- No !?
- Przesta
ń
czyta
ć
!
- Tak? - ojciec opu
ś
cił gazet
ę
. - Czy ja mog
ę
go znikn
ąć
?
- Oczywi
ś
cie Steve - rzekł ojciec. - A czy jemu b
ę
dzie przykro?
- Nie, on si
ę
czuje wsz
ę
dzie dobrze. Obawiam si
ę
,
ż
e nawet jak b
ę
dzie znikni
ę
ty, to
nie b
ę
dzie mu tak bardzo
ź
le - odparł powa
ż
nie ojciec.
- Hm. Dobrze. Znikn
ę
go. - Harry, spó
ź
nisz si
ę
.
- Poczekaj - rzekł ojciec wstaj
ą
c z krzesła - przecie
ż
Steve musi go znikn
ąć
-
mrugn
ą
ł do
ż
ony - zaczynaj synu:
- Musze go widzie
ć
- powiedział powa
ż
nie chłopiec. - Mo
ż
e by
ć
zdj
ę
cie w gazecie?
- Mo
ż
e - odparł Steve.
Ojciec rozło
ż
ył gazele i poło
ż
ył na stole. Wskazał palcem na otoczon
ą
dziennikarzami posta
ć
.
- To on.
- Dobrze - rzekł chłopiec.
Biiipooop.
- Co to było, Steve? - rzekła matka.
- Czy
ż
by młody człowiek był brzuchomówc
ą
? - za
ś
miał si
ę
ojciec. - Id
ź
teraz spa
ć
synu. Masz jeszcze troch
ę
czasu, a napracowałe
ś
si
ę
. Znikn
ąć
kandydata na prezydenta
to wielki wysiłek, prawda Anno? - zwrócił si
ę
do
ż
ony.
- Tak, Steve. Tatu
ś
ma racje.
- Dobrze.
Chłopiec wybiegł z pokoju.
- Lec
ę
. Przecie
ż
Gitty na mnie czeka.
- Dzi
ę
kuj
ę
Steve - krzykn
ą
ł ojciec.
Ojciec wrócił jeszcze tego samego dnia pó
ź
no w nocy.
- Anno - krzykn
ą
ł - musimy natychmiast jecha
ć
do Waszyngtonu. Za dwie godziny
mamy samolot.
- Zwariowałe
ś
? - przetarła zaspane oczy. - Co si
ę
stało?
- Tato, masz kolejk
ę
?
- Kingside zrobił jaki
ś
nowy chwyt. Nie słyszała
ś
jeszcze o - Nie wł
ą
czałam w ogóle
telewizora. Strasznie boli mnie głowa.
- Tato, obiecałe
ś
kolejk
ę
!
- Przepadł. Ukrył si
ę
gdzie
ś
. Remington wezwał nas do Waszyngtonu. Nie
wiadomo jak długo to potrwa, wiec pojedziecie ze mn
ą
.
- Nie pojad
ę
nigdzie - rzekł Steve - nie dotrzymujesz obietnic.
Ojciec opadł na fotel.
- Chod
ź
do wozu - rzekł ci
ą
gn
ą
c syna do wozu - pami
ę
taj,
ż
e tata zawsze
dotrzymuje przyrzecze
ń
.
Wyci
ą
gn
ą
ł z kieszeni kluczyki od samochodu. - Na tylnym siedzeniu - u
ś
miechn
ą
ł
si
ę
. Steve jak strzała pomkn
ą
ł w kierunku drzwi.
- O Bo
ż
e, Harry. Co mamy robi
ć
?
- Spakuj rzeczy i jedziemy. Kingside to wcielony diabeł. Rzucił wszystko na jedn
ą
szale. Wszystko teraz zale
ż
y od tego jak to rozreklamuj
ą
.
Odgarn
ę
ła włosy z czoła.
- Po co si
ę
w to wpl
ą
tałe
ś
, Harry? - szepn
ę
ła.
- Fenomenalna - krzykn
ą
ł Steve od progu - dzi
ę
kuje!
Ojciec u
ś
miechn
ą
ł si
ę
lekko
- Sk
ą
d mały chłopiec zna takie trudne słowa? -
Ś
niło mi si
ę
!
Zacz
ą
ł ta
ń
czy
ć
wokół fotela trzymaj
ą
c pudło w r
ę
kach.
- Do
ść
tego, Steve. Id
ź
do pokoju i ubierz si
ę
. Zaraz wyje
ż
d
ż
amy.
- Tata ma znowu kłopoty - powiedział powa
ż
nie chłopiec.
- Tak, niestety. Ten pan, o którym ci dzi
ś
rano mówiłem... a zreszt
ą
- machn
ą
ł r
ę
k
ą
.
Stve zatrzymał si
ę
przed ojcem.
- Powinien znikn
ąć
- rzekł. Ojciec pokiwał głow
ą
.
- Sam chciałe
ś
,
ż
eby znikn
ą
ł.
- Tak, Steve, oczywi
ś
cie. Id
ź
do siebie i ubierz si
ę
ju
ż
.
Chłopiec podszedł do drzwi.
- Nie potrafi
ę
zrobi
ć
,
ż
eby znowu był.
- Trudno, nic nie szkodzi, Steve.
- Nie wiadomo co si
ę
z nim stało - rzekł do
ż
ony - był rano w gabinecie, a kiedy
przynie
ś
li mu kaw
ę
gabinet był ju
ż
pusty. W ka
ż
dym razie tak o tym mówi
ą
.
- A policja?
- Dawno ju
ż
nie widziałem tylu policjantów co dzisiaj. Podobno Waszyngton jest
obstawiony, nie mo
ż
na si
ę
z niego wydosta
ć
.
- Tato, co to jest Waszyngton?
- Steve! Dlaczego nie jeste
ś
jeszcze ubrany? - krzykn
ę
ła matka. - Stolica naszego
kraju - odpad ojciec - id
ź
, bo mama si
ę
gniewa.
Za chwile chłopiec wpadł do pokoju całkowicie ubrany.
- Tato gdzie, jest nasz kraj? Poka
ż
mi! - si
ę
gn
ą
ł do wpuszczonego w
ś
cianie biurka.
- Zostaw Steve - ojciec podniósł głos - chyba wiesz,
ż
e nie wolno ci tu grzeba
ć
.
- Ubior
ę
si
ę
i troch
ę
ogarn
ę
- rzekła matka. - Musisz wspaniale wygl
ą
da
ć
, kochanie.
- Tato poka
ż
mi.
Ojciec wyci
ą
gn
ą
ł teczk
ę
sk
ą
d wydobył kilka zło
ż
onych map. Rozpostarł na
podłodze jedn
ą
z nich i ukl
ę
kn
ą
ł na dywanie.
Steve przywarł tu
ż
obok niego.
- To jest Ameryka - ojciec powiódł r
ę
k
ą
- taki wielka, wielka wyspa. A na tej
wielkiej wyspie jest nasze pa
ń
stwo. Wła
ś
nie tu przejechał palcem po mapie.
- A co tu jest? - Steve wskazał na kawałek l
ą
du w górnym, lewym rogu mapy.
Ojciec rozwin
ą
ł drug
ą
z map.
- To jest kawałek wielkiego pa
ń
stwa, które tu widzisz.
Podszedł do biurka i napełnił szklank
ę
alkoholem zostawiaj
ą
c syna przy
geograficznych dociekaniach.
- I to jest cały
ś
wiat, tato?
Ojciec przechylił szklank
ę
do ust, a ostatnie krople z dna strzepn
ą
ł na dywan.
Pstrykn
ą
ł zapalniczk
ę
i przypalił papierosa. Zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
gł
ę
boko.
- Nie, Steve. To jest tylko cze
ść
ś
wiata.
Si
ę
gn
ą
ł w gł
ą
b biurka i wyci
ą
gn
ą
ł globus. Postawił go przed synem.
- Ciesze si
ę
,
ż
e młody człowiek interesuje si
ę
tymi wszystkimi sprawami.
Trzymałem wszystko tutaj wła
ś
nie dla ciebie. Kiedy
ś
te rzeczy przyniosły mi szcz
ęś
cie,
wiec my
ś
lałem,
ż
e i dla ciebie b
ę
dzie to dobry amulet.
- Co to jest amulet, tato?
- Co
ś
, co przynosi szcz
ęś
cie.
- Wtedy jak jestem zadowolony to znaczy,
ż
e mam amulet?
- Odwrotnie synu - usiadł na fotelu i wzi
ą
ł go na kolana - człowiek jest dlatego
zadowolony,
ż
e jest szcz
ęś
liwy, dlatego,
ż
e ma swój własny, osobisty amulet. Bardzo
wiele przedmiotów czy osób mo
ż
e by
ć
amuletami. Ludzie zawsze nazywali nimi
rzeczy, które pomagały im, a w zamian za to opiekowali si
ę
nimi, dbali o nie, pilnowali
ich.
Przerwał na chwile.
- Teraz wła
ś
nie ty i mama jeste
ś
cie dla mnie amuletami. Steve zeskoczył z kolan
ojca.
-Jak to jest, jak kto
ś
go nie ma?
- Wtedy jest bardzo nieszcz
ęś
liwy.
- A Gitty ma swój amulet?
- Na pewno - za
ś
miał si
ę
ojciec i wstał.
Wyszedł na chwil
ę
i wspi
ą
ł si
ę
po schodach na pi
ę
tro. Po paru ninutach zszedł na
dół.
No, Steve. Mamusia jest ju
ż
gotowa. Zaraz jedziemy.
- Ja nie chc
ę
jecha
ć
, tato. Chc
ę
zosta
ć
z tob
ą
i z mam
ą
w domu.
- Niestety, Steve. Musimy jecha
ć
.
- Dlaczego? - Musimy.
- Jak b
ę
d
ę
taki du
ż
y jak ty, nigdzie nie b
ę
d
ę
je
ź
dził. Zawsze b
ę
d
ę
v domu. Tylko na
wakacje b
ę
d
ę
wyje
ż
d
ż
ał - dodał po chwili umysłu.
- Nikt nie robi tego co chce. Ja te
ż
nie chciałbym tak
ż
y
ć
, ale
Dlaczego musisz, tato?
Poniewa
ż
ludzie, którzy daj
ą
mi pieni
ą
dze ka
żą
mi to robi
ć
. gdybym przestał z nimi
pracowa
ć
, nie mieliby
ś
my pieni
ę
dzy, a tedy musieliby
ś
my sprzeda
ć
dom, samochód,
nie mogliby
ś
my je
ź
dzi
ć
na wakacje...
Jak b
ę
d
ę
du
ż
y to te
ż
kto
ś
b
ę
dzie mi rozkazywał? Niestety, Steve.
I b
ę
d
ę
musiał to robi
ć
?
- Tak synu.
A jak kto
ś
b
ę
dzie chciał,,
ż
ebym zrobił co
ś
złego to te
ż
b
ę
d
ę
musiał?
-Te
ż
- odparł ojciec.
- Ale ja nie chce!
-Wierze ci, Steve,
ż
e nie chcesz, ale
ś
wiat ju
ż
taki jest. Cholernie skomplikowany.
- Jak ty mówisz do dziecka? - matka pokr
ę
ciła głow
ą
z niezadowoleniem.
- A amulet? - spytał Steve.
- Jaki amulet?.
- Który by mi pomagał.
- Nie ma takiego amuletu - rzekł ojciec - w tym nie pomo
ż
e ci
ż
aden amulet.
Steve zamy
ś
lił si
ę
.
- Tato - rzekł nagle -
ś
wiat, znaczy to - wskazał na globus - jest zły, prawda?
Ojciec spojrzał mu w oczy.
- Tak, Steve.
Ś
wiat jest zły i trzeba, aby
ś
szybko si
ę
o tym przekonał, aby
ś
o tym
wiedział.
- I nigdy nie b
ę
dzie dobry?
- Chyba nigdy, synu.
- To jest cały, naprawd
ę
cały
ś
wiat? - spytał podnosz
ą
c globus.
- Tak.
- Na pewno?
- Oczywi
ś
cie, Steve.
Biiipooop.