background image

Jacek Inglot

Urodzony w 1962r. w Trzebnicy. Polonista. Mieszka we Wrocławiu 

A oto, co Autor mówi na własny temat: 

"Ongiś pisarz miał być wieszczem, prorokiem wiodącym naród wybrany 
ku świetlanej przyszłości - dziś został zredukowany do roli błazna 
dostarczającego tłumom lekkostrawnej rozrywki. A cóż mają robić ci, 
którzy nie chcą być ani jednym ani drugim? Ja, wybierając los swój, 
wybrałem szyderstwo". 

Opowiadania

           - Błogosławieństwo dla Mr Browna 
           - Don Kichote 2597 
           - Inquisitor 
           - Inquisitor II: Czarownik 
           - Planeta Syren 
           - Sanktus Kobylarius, magister 
           - Smog nad Tokyoramą 
           - Sodomion 
           - Śmierć Tristana 
           - Widmo wolności

Błogosławieństwo dla Mr Browna 
Nie wiem, czy taka śmierć jest 
dużo gorsza niż jakaś inna.
Nevil Shute "Ostatni brzeg" 

    Po trzech tygodniach wiatr zmienił kierunek. Przywiał z południa słońce, zapach 
ś

wieżej trawy a także trochę bakterii. Radioaktywność spadła na tyle, że mogły one 

rozpocząć chwalebny proces rozkładu spoczywające w kościele trupa. Mr Brown tedy 
radośnie gnił i wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Dochodziła właśnie piętnasta, 
silniejszy podmuch wiatru trzasnął okiennicą w kościelnej piwnicy - odłamki szkła 
spadły na agregat prądotwórczy, uruchamiając go. Nabożeństwo mogło się wreszcie 
rozpocząć... 
    - Kogo tu dzisiaj mamy... John Brian Brown, biały, urodzony 15 czerwca 1974 w 
Filadelfii, zmarły 2 września 2019 w Kansas. Syn Williama i Diany, z domu Burdock. 
Absolwent Stony Brook, wydział prawa. We wczesnej modłości aktywny uczestnik 
Ruchu Zbawienia Ameryki. Aresztowany w 1998 za ekscesy uliczne, wypuszczony po 
trzech miesiącach. Od tego czasu zwolennik Panamerykańskiego Stylu Bycia. 
Dwukrotnie żonaty, troje dzieci. Członek zreprogramowanego Kościoła Ostatecznej 
Ś

wiatłości. Pracował jako doradca finansowy w Korporacji Hansona [estetyczna i 

seksy bielizna na wszelkie okazje!]. Heteroseksualista, ostatnio w niezbyt dobrej 
formie. Nie stronił od alkoholu i przygodnych kobiet. 
    Mr Brown słuchał ze znudzeniem. Dla niego nie były to żadne rewelacje. Bardziej 
był zainteresowany swoim wnętrzem - bakterie nie próżnowały. Chwalebny proces 
rozkładu trwał dalej. 
    - Dzieciństwo Johna Browna było normalne, można by powiedzieć, że 
supernormalne. Lubił rówieśników, nie krzywdził zwierząt [nie wyrywał muchom 
skrzydełek ani pająkom nóg - nic z tych rzeczy], trzymał się z dala od dziewczynek - 

background image

kupił mamie na gwiazdkę szminkę z kolekcji Penthausa, przypadkowo, rzecz jasna, nie 
mógł zrozumieć wywołanej tym konsternacji. 
    Ten szczęśliwy okres bezpowrotnie minął, gdy skończył lat trzynaście i został 
uwiedziony przez córkę sąsiada, oszalałą na punkcie seksu z nieletnimi. Olimpijski 
spokój ducha Johna Browna został nieodwołalnie zburzony: seksualne rozbudzenie 
spowodowało szereg implikacji, uwieńczonych krystalizacją antypanamerykańskiego 
ś

wiatopoglądu. Jak wiadomo, seks i polityka jedną chodzą dróżką, jak bliźniacza para 

prosiaków. Trzy dni po maturze podpalił policyjny samochód, potem upił się i zerżnął 
pierwszą napotkaną kurwę. I to był koniec jego szczęśliwego, amerykańskiego 
dzieciństwa... 
    Mr Brown chciał zaprotestować, choćby przez ruszeniem palcem w bucie, ale po 
chwili zrezygnował. To nie mieściło się w konwencji, ostatecznie był gnijącym trupem. 
Mimo to czuł się bardziej żwawo niż przez większą część życia. 
    - Ciekawe, czy Mr Brown pamięta, że jako młody student i neohipiej ryczał wraz z 
innymi "Precz z Panameryką!" i obrzucał butelkami z benzyną policyjne samochody? 
Nic tak nie podtrzymuje politycznych przekonać jak koktajl Mołotowa. A ile razy 
naparzał się z glinami, raz nawet udało mu się jednemu policjantowi złamać dwa żebra 
- też miał wtedy ze sobą pałkę. A jak po każdej rozróbie ćpał z kumplami LSD-80, 
rzekomo w poszukiwaniu drzwi do lepszego świata - jak pompując jedną laskę po 
drugiej przysięgał, że albo ONI jego, albo ON ich. I co z tego zostało, Mr Brown? 
    Zaatakowany tak bezpośrednio, Mr Brown początkowo chciał odpowiedzieć, ale w 
ostatecznie postanowił skomentować rzecz ostentacyjnym wydaleniem gazów. 
Wyraźnie miał gdzieś wyrzuty sumienia z powodu wyparcia się ideałów młodości. 
Niedwuznacznie sugerował, że nie on jeden... 
    - Klęskę ruchu antypanamerykańskiego przyjął dość osobliwie. Postanowił ze sobą 
skończyć - czuł się nijako, nie zatłuczony na manifestacji ani nie zamknięty w 
więzieniu. Początkowo myślał o samospaleniu przed Kongresem, ale odstręczyły go 
tłumy chętnych. Pragnął, aby jego śmierć była jednak czymś choć trochę wyjątkowym. 
Widok zdychającego na AIDS homoseksualisty natchnął go osobliwym pomysłem. 
Przez pół roku prowadził życie aktywnego geja, w nadziei, że złapie wirusa. A że nie 
zawsze, nawet w Panameryce, mamy to co chcemy, więc nie złapał. 
    Czymże jest homoseksualna przeszłość wobec takiej np. bomby atomowej? - 
zapragnął krzyknąć Mr Brown, ale w końcu ograniczył się do wydęcia policzków i 
wyszczerzenia zębów. Opuchnięty język, nie mieszczący się już w ustach, 
niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nadal trzymamy twarz. Z nory wypełznął 
anemiczny szczur i chwiejąc się jak pijany podreptał do katafalku. Chwilę patrzył, 
jakby w zadumie, na błyszczące w popołudniowym słońcu srebrne okucia trumny, po 
czym przewrócił się na grzbiet, wyrzucając pyskiem strugę krwi. 
    - Kiedy mimo uporczywych wysiłków nie złapał AIDS, postanowił jednak 
ostentacyjnie podpalić się na Wall Street, ale gliniarze zamknęli go za naruszanie 
porządku. Przesiedział trzy miesiące w stanowym więzieniu, w dzień czyszcząc kible, 
w nocy zaspokajając potrzeby miejscowych pederastów. I oto stał się cud resocjalizacji 
- z więzienia Mr Brown wyszedł jako najgorętszy zwolennik Panamerykańskiego Stylu 
Ż

ycia. On to wszystko po prostu zaczął kochać! I policjanta na rogu, i supermarket z 

niezdrową żywnością, perspektywy życiowe, dolara i wyścig szczurów, władze 
stanowe a nawet Wuja Sama. Wszystko to wydało mu się naraz rajem na ziemi. W 
naszego Mr Browna wstąpił nowy, panamerykański duch - w ciągu trzech lat 
dokończył studia, ożenił się, spłodził dzieci i zaczepił w Korporacji Hansona [ładna i 
estetyczna bielizna!], zarobił kupę forsy na kilku udanych kontraktach, którą potem 
wydał z dużą przyjemnością, słowem: jadł, pił i wydalał [nie liczmy tych kilku 
niestrawności], kopulował [umiarkowanie i bez specjalnych perwersji] i był wreszcie 

background image

SZCZĘŚLIWY na nasz jedynie możliwy, panamerykański sposób, czego sobie i wam, 
drodzy Bracia i Siostry, życzę. Czy można chcieć czegoś więcej? 
    Głos chrapnął i umilkł, jakby nabierając powietrza przed następną frazą. Mr Brown 
słuchał z zainteresowaniem, mimo iż przeszkadzała mu w tym trochę wyciekając z 
uszu brązowa substancja podobna do gumowego kleju. 
    
    MODLITWA Mr Browna 
    - Obym zawsze jadł, pił i używał na ile mnie stać! 
    - Obym zawsze dupczył do upadłego! 
    - Oby moje konto rosło w postępie geometrycznym! 
    - Oby moje dzieci miały więcej niż ja! 
    - Oby szlag trafił mojego szefa! 
    - Oby Bóg zachował Wuja Sama i Panamerykę! 
    - Oby Niebo było Panameryką! 
    
    - A teraz, Bracia i Siostry, polećmy Bogu duszę Johna Briana Browna, dobrego 
człowieka, uczciwego konsumenta, prawego Panamerykanina. Niech spoczywa w 
spokoju! 
    
    OSTC [Computers's System od True Confusions] 
    obiekt: John Brian Brown 
    zleceniodawca: Korporacja Hansona [pamiętaj, seksy bielizna!]
    o p ł a c o n o p r z e l e w e m 
    program: standart katharsis 3.1
    zalecenie: udzielić odpustu 
    
    Na ołtarzu, nad płaskim holograficznym emiterem ukazała się rozmigotana postać 
młodego kapłana, który z uroczystą miną udzielił opustu Mr Brownowi, błogosławiąc 
go dostojnie rękoma odzianymi w białe rękawiczki. Nad jego głową wyświetlił się 
złoty napis: ABSOLVED. Mr Brown wydawał się poruszony - wreszcie, trzydzieści 
jeden dni po śmierci, jego napięty brzuch pękł z hukiem. 
    Mr Brown oddał ducha Panu. 

background image

Don Kichote 2597

Ten sen, a właściwie obraz, nękał go już kolejną noc. To była twarz kobiety 
wyłaniająca się z ciemności, widziana początkowo z półprofilu, powoli obracająca się, 
aby wreszcie spojrzeć prosto. Zielone, lekko zmrużone oczy, nieco zbyt pełne, 
bladoczerwone usta, wijące się, kręcone włosy. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie, 
ale kiedy otworzyła usta, aby coś powiedzieć, obraz zniknął jak zdmuchnięty. Dalej był 
jego zwykły, czarny jak studnia sen, gdzieniegdzie upstrzony garściami białych iskier, 
które nie wiadomo dlaczego natrętnie brzęczały niczym dzwonek interkomu. 
    Odeus budził się niechętnie i powoli. Rzeczywiście, dzwonił interkom. Podniósł rękę
i pstryknął w wyłącznik. 
    - Przepraszam, kapitanie - poznał głos oficera wachtowego, porucznika Kunerta. - 
Mamy coś ciekawego, dość niezwykłą emisję. Chciałbym, aby pan to zobaczył. 
    - Dobrze - Odeus ziewnął. - Zaraz przyjdę. 
    Trzy minuty później siedział już w sterówce. Kunert na dużym ekranie przeglądał 
jakiś materiał. Strzępy obrazów układały się w kalejdoskopową, zupełnie nieczytelną 
mozaikę, wreszcie coś czy ktoś trzymający kamerę znieruchomiał i mogli wreszcie 
cokolwiek zobaczyć. Kadr przedstawiał ponurą, ciemną polanę, zasnutą białymi 
oparami, otoczoną drzewami o fantazyjnym, nieziemskim kształcie, przypominającym 
florę planety Pur. Kamera drgnęła i zjechała na lewo, obejmując fragment kosmicznego 
dysku o dość archaicznym kształcie. Na opuszczonym w błoto trapie kłębiło się 
kilkanaście nagich kobiet. Kamera wykonała zbliżenie: jak widzieli, niektóre kobiety 
histerycznie krzyczały, inne w zupełnym szoku patrzyły martwo przed siebie. Odeusa 
zaintrygowała jedna twarz - skupiona i spokojna, coś mówiła zwrócona do kamery. 
Drgnął, poznawszy kobietę ze snu. Obraz zbladł, postacie zniknęły w bagiennym 
oparze. Po chwili wszystko znikło. 

background image

    - Skąd nadano ten komunikat? - spytał. 
    - Pewnie z gromady Aderaan - odpowiedział stojący od dłuższego czasu w drzwiach
sterówki Nesthoor. - Czy nie tak? 
    Kunert sprawdził czytnik i skinął twierdząco głową. 
    - Wiesz coś o tym? - Odeus popatrzył uważnie na Nesthoora. Ten uśmiechnął się 
enigmatycznie. 
    - Tak, to nadano z Dulcynei. 
    - E, nie ma takiej planety - obruszył się Kunert. - Coś zmyślasz. 
    - Szybko ferujesz sądy, gołowąsie - powiedział Nesthoor, przypominając, że jest tu 
najstarszym. Zresztą, to był jego ostatni lot. - Oczywiście, że ta planeta istnieje, tylko 
nikt nie wie gdzie. 
    - Dziwne - mruknął Odeus. - Nic o tym nie słyszałem. 
    - Nie wykładają o tym w akademiach, choć może powinni. To, co widzieliście, to 
relacja z katastrofy, a właściwie przymusowego lądowania automatycznego 
transportowca "Ter-16", wiozącego blisko dwieście pięćdziesiąt kobiet dla osadników 
na New Walden. Wyruszył w drogę sto dwadzieścia lat temu i nigdy nie dotarł do celu. 
Wiecie, to był początek kolonizacji kosmosu, technika pokonywania podprzestrzeni 
pozostawała wówczas w fzie na poły eksperymentalnej, na zawsze zginęło w otchłani 
niezbadanego kosmosu wiele statków. Oczywiście, kiedy "Ter-16" nie przybył o 
oznaczonym czasie na miejsce, wysłano do najbardziej prawdopodobnego rejonu 
katastrofy ekspedycję ratunkową. Nic jednak nie nie znaleziono, statek przepadł bez 
ś

ladu. 

    - W takim razie skąd ta emisja? 
    - Właśnie, to jakby zupełnie osobna historia. Jakieś sześćdziesiąt lat temu satelity 
nawigacyjne sektora Perseusza złapały słabą wiązkę emisji video z kierunku Aderaan. 
Było to kilkadziesiąt sekund relacji z błotnistej planety, na której wylądował statek z 
gromadą kobiet na pokładzie. Porównanie danych wykazało, że to "Ter-16" - 
widocznie w czasie awaryjnego lądowania część kabin uległa dehibernacji, stąd te 
nagie kobiety. Wyobrażam sobie, co musiały przejść, budząc się nagle w piekle 
nieznanego świata. 
    - Nie próbowano ich ratować? - Odeus cofnął zapis i patrzył teraz na twarz kobiety, 
niemo poruszającej ustami. 
    - Jak? W komunikacie nie zawarto żadnych danych astronawigacyjnych, sama 
emisja została kilkadziesiąt razy odbita i jedyne co zdołano ustalić. to ogólny kierunek 
na Aderaan. Mimo to posłano wtedy wyprawy do przypuszczalnych miejsc katastrofy, 
bez rezultatu. Tej planety nie można odnaleźć. 
    - A dlaczego taka dziwna nazwa, Dulcynea? - spytał Kunert. 
    - To chyba pomysł jakiegoś miłośnika Cervantesa, Dulcynea, jak wiadomo, 
naprawdę nie istniała, stąd i Don Kichote nie mógł jej odnaleźć. Była dlań złudzeniem, 
garścią wrażeń i urojonych obrazów, takich jak te, które bezsensownie od tylu lat 
przemierzają czas i przestrzeń, bez końca mamiąc nas daremnym wezwaniem... 
    Pięć dni później Nesthoor zobaczył Odeusa w barze kosmodromu Karak'Pur. 
Kapitan siedział ponury przy kontuarze i obracał w palcach starożytną monetę, którą 
przechowywał jako coś w rodzaju talizmanu. Nesthoor przysiadł się i czas jakiś w 
milczeniu sączyli piwo. 
    - Zdecydowałem się - powiedział Odeus. - Zbiorę wszystko co mam i kupię jacht. 
Jestem pewien, że można je odnaleźć. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po tym 
wszystkim położyły się z powrotm do lodówek. Czekają na mnie... śnią o mnie. 
    Nawigator spojrzał na niego ostro, potem, jakby rozumiejąc, pokręcił z rezygnacją 
głową. 
    - Gonisz na mirażami, tej kobiety już dawno nie ma! 

background image

    - Doprawdy? - Odeus upił łyk piwa i uśmiechnął się, ale do wewnątrz, do siebie. 
    - Wybij to sobie z głowy, gromada Aderaan liczy przeszło trzy tysiące światów, do 
tej pory zbadano może ze sto. Gdybyś żył trzy razy dłużej, nie zdołałbyś oblecieć bodaj 
połowy z tego. Na co ty liczysz? 
    Odeus puścił monetę i patrzył, jak wiruje na blacie. 
    - Na szczęście - odpowiedział. 

Inquisitor

background image

W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec 
długiej przerwy zabrzmiał szczególnie ostro i nieprzyjemnie. 
   - Jezuuuu... - zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany 
Łucjanem, i na jego twarzy odbił się wyraz zniechęcenia. - Znowu trzeba iść na tę 
golgotę. 
   W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze "golgota" nosiła nazwę jednostki lekcyjnej. 
   - Jeżeli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij 
deklem - strzelił w jego kierunku Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego 
prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od rana dręczył go 
obrzydliwy kac. Lubował się wówczas w prostych i niewyszukanych mądrościach 
ludowych. 
   - Gdybyż to było takie proste - westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie 
Teogderykiem , ksywę tę nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji 
podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co uczniowie mieli za 
"teoretyczne gderanie". - Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, 
najlepiej na młodym drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli. 
   Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy. 
   - A idźcie mi do diabła z takimi radami! - krzyknął i chwytając po drodze dziennik 
wypadł w głąb szkolnych kazamatów. Za nim powoli ruszała się i reszta , nauczyciele 
łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem sam. 
   Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na 
poprawianiu wypracowań . Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim 
kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki, ułożone jeden na drugim - 
potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie 
wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że 
poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się 
równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny 
stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym przysiąc, że w 
powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym 
deliberować, ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki. 
   - Herman wyskoczył przez okno! - wrzasnęła, okręciła się w miejscu jak fryga i już 
ją wywiało z powrotem. 
   Nie wierzyłem własnym uszom - Herman, historyk, zwany Pobożnym, bowiem 
specjalizował się w Piastach śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w 
całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu wydawało 
się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc. 
   Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał 
na wznak Herman, wokół którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem 
peowca. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z pęknięciem 
ś

ródstopia i uszkodzeniem stawów. Błyskawicznie zbiegłem na dół. Hermana 

tymczasem położono na noszach , nie wyglądał dobrze, cały blady i trzęsący się jak 
osika. 
   - Skąd on skoczył? - spytałem. Peowiec bez słowa wskazał otwarte okno na 
pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja. 
   Pochyliłem się nad leżącym historykiem. 
   - Po coś to uczynił, człowieku boży? - zapytałem. Herman dalej dygotał, szczękając 
zębami, w końcu wykrztusił: 
   - Mmmusiałem... zzzatrzasłłłooo... dzzzwonekkk... 
   Zrozumiałem z tego, że, zatrzaśnięty w ubikacji, usiłował przez okno wydostać się 
na zewnątrz i zdążyć na lekcję. A mówią, że nauczyciele w ogóle się nie przykładają 
do roboty. Proszę, oto nasz historyk ryzykował życiem, aby wyłożyć absolutnie 

background image

nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w 
Anglii. Chciałem w tym momencie udzielić Hermanowi pochwały na miejscu, niczym 
sam Kim Ir Sen, ale właśnie zjawiło się dwóch ludzi z pogotowia i peowiec mógł 
przystąpić do praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych noszy na 
drugie. 
   Wracając do pokoju zatrzymałem się przy nauczycielskiej ubikacji. Samobójczy skok 
z powodu zatrzaśniętych drzwi? Owszem, czasem zdarzały się zatrzaśnięcia, aż do 
zeszłego tygodnia, kiedy jeden z użytkowników definitywnie zablokował zamek, 
łamiąc w nim klucz. Od tej pory wchodził tam kto chciał i miało tak trwać aż do 
momentu, gdy konserwator upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (tzn. kupić 
nowy zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie inkryminowane odrzwia, 
chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do środka, zatrzaskując je za 
sobą z całej siły. Potem znowu otworzyłem. Nic. 
   Przywidziało mu się czy co? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, w związku z czym 
dałem sobie spokój i poszedłem na górę. 
   Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek. 
   - A ja wam mówię, że on się zakochał - oświadczyła pani Zosia, rusycystka. - Eto 
emocjonalnyj cziełowiek, diejstwitielno romanticzieskaja duszcza! 
   - Herman? - powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. - On się takimi bzdurami nie 
zajmuje, to człowiek wyższych ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej 
Jadwidze. 
   Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz zastanawiać, któraż to bogdanka 
zmusiła Pobożnego do tak desperackiego kroku. Wtedy po raz pierwszy padło imię 
Patrycji. 
   - Och, Patrycja... - powiedział z westchnieniem Rybak i zamknął z lubością oczy. 
   - Jaka znowu Patrycja! - zdziwiłem się. 
   - Przekonasz się - Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił do mnie oko. - Mróz po 
kościach idzie... 
   W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie autorytetu, jako że 
bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki 
owłosienia. Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się ze względu 
na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną minę, dodał: 
   - Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za Hermana na fakultet i zajął 
ich trochę. Dzisiaj już się nie da ściągnąć innego historyka. 
   - I ta Patrycja tam będzie. 
   Rybak nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko wyjątkowo obleśnie. 
   Wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać dziennika. 
   Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze - fakultet Hermana 
siedział w środku, z dziennika wynikało, że jest to szesnastu maturzystów płci obojga. 
Kładłem już rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie panująca za drzwiami cisza. 
   Zwykle czekająca na nauczyciela młodzież daje czadu na całego, zupełnie nie 
oszczędzając młodych strun głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza absolutna, 
coś tam przez szpary we framudze przeciekało - jakieś wielogłosowe dyszenie, 
sapanie, chwilami mlaskanie. Do licha, co oni tam wyprawiają? - pomyślałem, 
naciskając klamkę. 
   Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę, od całości sceny dostałbym 
prawdopodobnie pomieszania zmysłów. Ujrzałem oto fragment zajmującego środek 
klasy kłębowiska nagich ciał, zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto mógł 
wymyślić. Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym, tartacznym 
rytmie i w monotonii charakterystycznej dla pornosów produkcji Madame Orlowski. 
Gapiłem się na to przez piętnaście może sekund, po czym zatrzasnąłem z hukiem drzwi 

background image

i oparłem o nie ciężko, ledwo mogąc ustać na drżących nogach. 
   Otarłem chusteczką pot z czoła - od tego widoku spociłem się jak mysz. Nie ulegało 
wątpliwości, że albo ja zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur. 
   Tak czy owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do dzieła. 
   Otworzyłem drzwi na oścież - gwar klasy ucichł i uczniowie, jak na komendę, 
obrócili ku mnie głowy. 
   Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z rozłożonymi 
książkami i zeszytami. Na mój widok wstali i chcieli chórem powiedzieć dzień dobry, 
ale machnąłem ręką, aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem Hermana i zacząłem 
sprawdzać obecność. 
   Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen, trzynastym. Oczywiście 
rewelacje Rybaka na jej temat, jak zwykle u tego erotomana, okazały się przesadzone, 
niemniej zełgałbym jak pies, mówiąc, że nie uczyniła na mnie wrażenia. Wysoka, 
rudowłosa, zielonooka, o ładnej, pociągłej twarzy, zepsutej trochę zbyt intensywnym 
makijażem. Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując mnie spod 
zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś niepokojącego. Poczułem się naraz nagi i 
zawstydzony - czy może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer 5? Taki 
wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako Emmanuelle w czasie sceny w 
samolocie, między jednym a drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska 
nierządnica. 
   Cała reszta klasy spoglądała na mnie w sposób jak najbardziej niewinny i prozaiczny. 
Jeśli jeszcze minutę temu nurzali się grupowo w rui i porubstwie, musieli mieć wręcz 
nieludzką zdolność metamorfozy - albo to, co widziałem, stanowiło wyłącznie twór 
mojej imaginacji. Wyglądało to tak, jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych 
snów Rybaka. 
   Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona, rozluźniona nawet, uśmiechała się do 
mnie z nietajoną perwersją. O wszystkim wie! - przeszło mi przez głowę w nagłym 
olśnieniu. I to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W jej oczach zamigotały figlarne 
ogniki, rozchyliła usta i na moment ukazał się w nich koniec różowego języka, 
dotykający górnej wargi. Przeklęta nimfetka, czy myśli, że każdy w tej szkole jest 
Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich najszczerszych uśmiechów, typu 
"belfer też człowiek". Zawsze zdążę się z nią policzyć. 
   - Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu Lutra i kontrreformacji. 
Jedną z cech kryzysu renesansu było nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy 
podręcznik inkwizycji, "Młot na czarownice", po łacinie Malleus Malef carum, 
opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze przed wojnami religijnymi... $
   Dzień następny zaczął się zwykłym szkolnym kieratem: lekcja, przerwa, lekcja. ,O 
wypadku Hermana dyskutowano jeszcze, ale z mniejszym zapałem: Bardziej się 
stresowano mającą niedługo nastąpić kuratoryjną wizytacją. Tak trwało aż do długiej 
przerwy. 
   Kręciłem się wtedy na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk znika właśnie w 
sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po niespełna pół minucie z paniką wypisaną na 
twarzy. Spojrzał w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał przy 
drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo klamki. 
   - Co się dzieje? - zapytałem. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył diabła... 
   - Gorzej - sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. - Sam popatrz. 
   Uchylił je na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka głowę. Rzeczywiście, tego 
widoku można było się przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę i czy jakieś 
szczególne defekty, nie, wszystko przedstawiało się bardzo przyzwoicie. Niemniej 
widok dokumentnie gołej sekretarki, pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w 
ś

rodku szkolnego dnia trochę zaszokować. 

background image

   Krystyna, nieco pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i spojrzała 
na mnie. 
   - Dlaczego nie wchodzisz? - zapytała spokojnie. 
   - Zzzzarazzz... - cofnąłem się i zamknąłem drzwi. 
   Teogderyk wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat jest chwilowo nieczynny. 
Spojrzał na mnie ponaglająco. 
   - Zrób coś! - syknął. 
   - Ale co? - zupełnie nie miałem żadnego pomysłu. 
   - Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać. 
   Wiśta wio, łatwo powiedzieć - przyszła mi na myśl jedna z ludowych mądrości 
Rybaka. Chyba jednak nie było innej rady. 
   Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do biurka Krystyny. Nadal 
siedziała za nim goła jak ją Pan Bóg stworzył: z tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym 
w porządną, wojskową kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały pończochy wraz z 
bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku charakter osoby systematycznej i 
uporządkowanej. Dlatego to, ca widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w 
głowie. 
   W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa demonstracja znudzonej na 
ś

mierć urzędniczki - i takie wypadki notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z 

tym określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok, wulgarne propozycje 
itp. Krystyna nadal pracowicie wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej 
uwagi. 
   - Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później, teraz jestem zajęta - 
otworzyła skoroszyt i sprawdzała coś w rozdzielniku. 
   - Ehm, jakby ci to powiedzieć... - podsunąłem sobie wolne krzesło i usiadłem tuż 
przy biurku. - Powiedz mi, jak się czujesz? 
   Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą. Wzrok miała niewinny i 
niczego nieświadomy. Znalazłem w nim tyleż perwersji co i kociego płaczu, jedynie 
chłód i irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy. 
   - Nie narzekam - odparła. - A co się właściwie dzieje? 
   - Eee, widzisz... - wiłem się jak na szpilkach, zastanawiając gorączkowo, jakby tu jej 
powiedzieć. - Wydaje mi się, że nie wszystko jest z tobą w porządku. 
   Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie znowu, tym razem z 
rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w górny róg pokoju, zawsze podejrzewałem, że ma 
niezły biust. 
   - Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? - zapytała zimno. 
   - Nie, skądże, tylko... - plątałem się coraz bardziej. Cierpiętniczo wzniosłem oczy do 
nieba, tam szukając natchnienia. - Tfu, zaraza, apage, satanas . 
   Na ziemię sprowadził mnie jej cienki wrzask: Krystyna zakryła piersi rękoma i 
krzycząc coraz głośniej, rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca, gdzie 
mogłaby się schować. 
   - Nie wrzeszcz - powiedziałem i z godnością odwróciłem się do niej plecami. - 
Ubranie masz z tyłu, złożone na krześle. 
   Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie. 
   Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan. Wyglądał dosyć marnie 
podkrążone oczy i drżące ręce, którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki 
papierosa. W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił się ku mnie. 
   - Wiesz, chciałbym pogadać - szepnął konspiracyjnie. 
   W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy. 
   - To może po lekcjach? - zaproponowałem. - Kończymy dziś chyba razem. 
   - Wolałbym jak najwcześniej - mruknął zgnębionym głosem i powlókł się przed 

background image

siebie. 
   Reszta dnia minęła spokojnie. Po ostatniej lekcji Łucjan dał mi znać, abym nie 
wychodził z pokoju nauczycielskiego , został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w 
stosie komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo oficjalnie: 
   - Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i niewytłumaczalnych, a nawet 
niesamowitych i, jakby tu rzec... 
   - Diabelskich - poddałem mu uprzejmie. 
   - No właśnie - z miny Łucjana przebijał wstyd racjonalisty przyłapanego na wierze w 
krasnoludki. 
   - A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt - zaśmiał się kpiarsko 
Teogderyk, od początku nadstawiający ucha. - 
   Młodzież nazywa go inkwizytorem. 
   - A w czym konkretnie rzeczą - zapytałem. 
   Łucjan chrząknął zakłopotany. 
   - W klopie - wyjaśnił. - To było wczoraj, już po wypadku Hermana. Lepiłem 
plastelinowy model i ubabrałem się po łokcie. Odkręciłem kran i... przerwał i zbladł jak 
ś

ciana. 

   - I co? - zapytał Teogderyk, wyraźnie zaciekawiony. - Fenol czy rtęcią 
   - Krew!!! - wybuchnął Łucjan. - Siknęło tak, że po sekundzie obryzgało mnie od 
stóp do głów, strumień walił z kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją 
wszędzie, na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą. Próbowałem 
zamknąć kran , ale kurek urwał się i został mi w ręku. Strumień walił jak oszalały, 
potem strzeliła głowica kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura 
wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to wszystko z siłą górskiej kaskady. 
Nie mogłem nic zrobić, stałem już po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do 
drzwi, ale wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną stronę. Zbełtana 
krew sięgała mi po szyję i... 
   - Zemdlałeś - stwierdziłem beznamiętnie. - To jedyny rodzaj ucieczki w takich 
sytuacjach. 
   - Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce. Po krwi nie było ani 
ś

ladu, ciekła tylko woda z zatkanego zlewu. 

   - Ciekawe - mruknął Teogderyk. - Plaga indywidualnych halucynacji? 
   - Jakich halucynacji! - uniósł się geograf. - Czułem smak tej krwi, plułem nią i 
rzygałem... 
   Ale ja już miałem gotową hipotezę. 
   - Uczysz przypadkiem Patrycję? 
   - Tę rudą? Owszem, leniwa bestia aż strach, huknąłem jej ostatnio lufę... 
   - No właśnie - uśmiechnąłem się szeroko. - Zapytaj ją przy najbliższej okazji o byle 
co i postaw dobry stopień. Nie powinno być więcej takich halucynacji. Spróbujesz? 
   - Co takiego? - Łucjan spojrzał podejrzliwie. 
   - Zrób, jak mówię, później ci wyjaśnię w czym rzecz - ziewnąłem i zerknąłem 
wymownie na zegarek. Z moich dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman 
postawił Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie fakultetu. Łucjan patrzył na 
mnie jeszcze przez chwilę, potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy 
drzwiach zatrzymał się na moment. 
   - Naprawdę myślisz, że to pomoże? - spytał. 
   - Tak - odparłem. - Jeżeli nie, pomyślimy jeszcze o czymś innym. 
   Kiedy drzwi się za geografem zamknęły, Teogderyk obrócił się ku mnie gwałtownie. 
   - Co ty wyprawiasz, chłopie? Co ma z tym wszystkim wspólnego Patrycja? I co to 
ma być to "coś innego" 
   - Wszystko jest pod kontrolą - oświadczyłem, niedbale oglądając paznokcie. - Po 

background image

prostu moim zdaniem Patrycja jest czarownicą. 
   Oczy Teogderyka o mało nie wyszły z orbit. 
   Otworzył usta i przez chwilę poruszał nimi niemo jak ryba. 
   - Chyba żeś ocipiał albo i zwariował - wystękał w końcu. - To czytanie tych 
ś

redniowiecznych bzdetów rzuciło ci się na mózg. Czarownice w wieku komputerów! 

Czysty obłęd! Idź się leczyć, człowieku! 
   - A dlaczegóżby nie? -zareplikowałem spokojnie. - Skoro istnieje Bóg i Diabeł, to 
dlaczego nie czarownice? No chyba że pierwszych dwóch nie ma, to rzeczywiście 
czarownice wraz z nimi między bajki trzeba włożyć. 
   - Wykręcasz kota ogonem - mruknął Teogderyk, człek bardzo pobożny. - Nie o to 
mi chodziło. 
   - Dobrze, daj mi w takim razie jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje 
się w szkole od dwóch dni? Plaga indywidualnych halucynacji? Co to właściwie 
znaczy? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że przechodzimy epidemię tropikalnego 
bzika, mimo że wiosna dosyć chłodna. 
   Informatyk milczał, gryząc w zamyśleniu koniec długopisu. 
   - No dobrze - powiedział wreszcie. - Załóżmy, czysto teoretycznie, oczywiście, że 
masz rację. Jej zachowanie w stosunku do nauczycieli jest w tym kontekście 
rzeczywiście zrozumiałe - stawiają jej pały, to się mści. Ale co jej zawiniła Krystyna? 
   - To też już ustaliłem - triumfalnie wyszczerzyłem zęby. - Krystyna widziała Patrycję 
w tancbudzie o podejrzanej reputacji, zwanej "Czerwonym młynem". Mówił mi 
znajomy policjant, że to gniazdo młodocianej prostytucji i prawdopodobnie punkt 
rozprowadzania haszu: Już kiedyś wyrzuciliśmy uczennicę za konszachty z tamtejszym 
towarzystwem... 
   - Nie wiedziałem ... - powiedział Teogderyk. 
   - No to teraz wiesz. 
   - ...że nasza sekretarka prowadzi tak intensywne życie nocne. 

Oczywiście musiałem go zabrać ze sobą. Siedział skulony w kącie, pociągając przez 
słomkę sok pomarańczowy i gapiąc się na podstawową klientelę "Czerwonego młyna". 
Stanowili ją neohippisi, poobwieszani różnymi sznurami i wisiorami mającymi pełnić 
funkcję indiańskich amuletów; i właściwie tylko tyle łączyło ich z poprzednikami z 
epoki sweet sixty, jako że ci dzisiejsi ufryzowali sobie włosy najnowszymi kolorowymi 
ż

elami, a w ubiorze przeważały banalne hawajskie koszule. No i oczywiście hasz, który

dystrybuowano praktycznie jawnie i bez ograniczeń. 
   Między nimi kręciło się multum młodych dziewczyn, poubieranych jak lale, w 
większości jeszcze licealistek. 
   Miałem wrażenie, że dostrzegam pośród nich kilka twarzy, znanych mi ze szkolnych 
korytarzy. Tej, na którą czekaliśmy, nadal nie było. 
   - Jest - powiedział naraz Teogderyk i wskazał słomką przed siebie. - Przy tym 
podświetlanym parkiecie. 
   Rzeczywiście, zobaczyłem tam Patrycję. Co prawda, odmienioną, bo umalowaną na 
demona trzeciej klasy i w ciemnych, zakrywających pół twarzy goglach. Ale z rudymi 
kłakami nic nie mogła zrobić. Patrzyła w naszym kierunku - w ręku trzymała 
krwistoczerwoną różę. Obrywała płatek po płatku i jadła je powoli, w rytualnym jakby 
namaszczeniu. Obok niej stała dziewczyna niewątpliwie znacznie młodsza, drobna, 
pulchna blondyneczka o twarzy niczym aniołek. Patrzyła na Patrycję jak w gwiazdę. 
   - Znasz tę dzieweczkę obok? - pochyliłem się ku informatykowi. Ten poprawił 
okulary i spojrzał uważniej. 
   - To chyba mała Maria z 2c - powiedział po chwili. - Wyglądają na bardzo zażyłe 
psiapsiółki. 

background image

   W tym momencie discjockey wybełkotał coś do mikrofonu, ruszył kogut ze 
stroboskopowym światłem, a z głośników zaryczał "Guns N'Roses". Młodzież, 
opalona haszem i opita piwem, wlała się na parkiet szeroką strugą. Ale natychmiast 
można było spostrzec, kto tu rządzi - wokół Patrycji, która tańczyła z początku 
samotnie, od razu utworzył się krąg pięciu-sześciu młodych samców, najwyraźniej 
aspirujących do roli wybrańców na resztę nocy. Wykonywali ruchy posuwisto-
kopulacyjne, wypinając do przodu biodra, dobrze spęczniałe w kroku. Patrycja jednak 
falowała zupełnie osobno w sennym, odurzającym rytmie, prawie nie zwracając uwagi 
na charczenie głośników. W pewnej chwili wydało mi się, że ponad ich głowami patrzy 
wprost na mnie. Obróciłem się ku Teogderykowi. 
   - Wiesz, już Przybyszewski w swoich sławnych krakowskich wykładach zwracał 
uwagę, że kontakty z diabłem wpływają na chuć czarownicy, staje się ona seksualnie 
nienasycona... 
   - Naprawdę? - Informatyk wpatrywał się w tańczących przez zapotniałe z emocji 
okulary. - Zobacz teraz. 
   Patrycja tańczyła jakby opętana przez sto demonów - wiła się i skręcała, spalana 
przez wewnętrzny ogień ,wirujący wokół niej absztyfikanci, bardzo przypominający 
trutni w konkurach do królowej roju, systematycznie słabli od żądzy i zbyt 
intensywnego gibania i nieruchomieli powoli, uznając się kolejno za pokonanych - 
pozostał tylko jeden, najwytrwalszy, dotrzymujący Patrycji kroku w jej rozszalałym 
tańcu św. Wita. I wydawałoby się, że to on dostąpi końcowych łask, że to jego 
wybierze -już prawie że go obejmowała, podchodził do niej z rozpromienioną twarzą, 
gdy Patrycja nagle znieruchomiała. Absztyfikant też się zatrzymał, zdezorientowany. 
Dziewczyna przeszła obok, mijając go, jakby wcale nie istniał, i wyciągnęła z tłumu 
ś

liczną małą Marię, która ze szczęśliwym piskiem rzuciła się jej na szyję. Obie, ściśle 

objęte, tańczyły dalej same, całując się i pieszcząc. 
   - To takie buty..., - powiedział Teogderyk i przetarł okulary. 
   - Ano takie - wstałem i poszedłem do ubikacji, aby wydalić z organizmu nadmiar 
piwa. Gdy wychodziłem, czekała już pod ścianą. Zanim zdążyłem zareagować, 
zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała, wsuwając gorący i lepki język do moich ust. 
   Stałem jak sparaliżowany, nie drgnął mi nawet jeden mięsień. 
   Trwało to może z pół minuty. Wreszcie, zniechęcona mą bezczynnością, odsunęła się
trochę. 
   - Nie mów mi, belfrze, że nie masz ochoty - sapnęła. Wsunęła nogę między moje uda 
i zajrzała namiętnie w oczy. Mruczała przy tym miękko, ocierając się jak spragniona 
pieszczot kotka. Zielonooka diablica, wzbudzająca żądzę Salome, wodząca na 
pokuszenie Jana Chrzciciela. Zaraz, jak to stało u Wilde'a... 
   "To ust twoich pragnę ja, Jokanaanie! 
   Twe usta są jak szkarłatna 
   obręcz na wieży z kości słoniowej. 
   Są one jak łuk króla 
   Persów, malowany cynobrem i nabijany koralem. 
   Nie ma na świecie nic tak czerwonego, jak usta twoje... 
   Daj mi całować twe usta!" 
   A cóż jej odpowiedział prorok? 
   "Nigdy! Córo babilońska! Córo sodomska! Nigdy!" 
   Ciekawe, czy i moją głowę kazałaby sobie przynieść na srebrnej tacy? 
   - Mam wrażenie, iż mylisz wkładanie klucza do dziurki z otwieraniem - 
oświadczyłem, uwalniając się z jej objęć. 
   Zesztywniała, jak rażona piorunem. W jej oczach błysnęło na mgnienie coś zimnego i 
przerażającego. 

background image

   - Impotent! - wysyczała po chwili, dygocąc z wściekłości. 
   - Ach, moja droga, cóż tak złego widzisz w dążeniu do świętością - zapytałem, nie 
mogąc się powstrzymać. Patrzyła na mnie zmrużonymi, kocimi oczyma, znowu 
spokojna i opanowana, oblizując prowokacyjnie wargi. 
   Zaśmiałem się i po sztubacku pokazałem jej język. 
   - Sie masz, mała - powiedziałem i najspokojniej w świecie wróciłem do stolika. 
Teogderyk wiercił się tam nerwowo. 
   - Dlaczego właściwie tu przyszliśmy? - w jego głosie brzmiała irytacja. 
   - To proste: rzucić jej wyzwanie. Chcę, aby wiedziała, że na nią poluję. Wtedy 
zacznie popełniać błędy. 
   - Teogderyk przyjrzał mi się bacznie znad opuszczonych okularów. 
   - Stanowczo za dużo czytasz - stwierdził. 
 Tak to niektóre sprawy swoje szatani przez czarownice zwierzchownie tylko, i na oko 
odprawiając, tak i w odmienianiu ludzi w postaci bestyi jakichkolwiek postępować 
zwykli. Bo przemienienie postaci w postać albo stworzenia w stworzenie, sam szatan 
zna, że nie czyje insze, tylko Boże dzieto jest... 
   Teogderyk, zniecierpliwiony, przewrócił parę kartek. 
   Bartholomeus de Spina Dominikanin, Theolog i Inquisitor w swej książce, którą 
napisał o czarownikach powiada: Iż niejaki Antoni Leo, mieszczanim Fererski z żoną 
swoją pod przysięgą zeznali, że przed trzema laty w łożnicy swojej dobrze zamknionej 
nocy jednej, dwa wielcy kotowie pokazali się, czyhając na jedno ich dziecię, których 
oni ponieważ spali nie postrzegli, aż skoro dziecię krzyczeć poczęło. Już albowiem 
prawie wyssali byli krew z dziecięcia onego... 
   - Toż to stek bredni! - wybuchnął i cisnął "Młotem na czarownice" w kąt. Poszedłem 
tam, podniosłem książkę i starannie otrzepałem z kurzu. 
   - Zgadzam się, że Sprenger i Kraemer to wielebni durnie i traktat w 
dziewięćdziesięciu procentach składa się ze ściągniętych od innych idiotów głupot, 
niemniej w tych paru procentach ich uwagi należy traktować poważnie. Z faktem 
omamiania zmysłów zetknęliśmy się już osobiście - zwróć uwagę na to, że zawsze 
czarownica działa w zgodzie z obowiązującą w danym czasie konwencją kulturową, z 
powszechnymi wyobrażeniami. W średniowieczu mogło być to przemienianie ludzi w 
zwierzęta. Dziś są to chwyty z kiczowatego horroru, że ci przypomnę strugi krwi 
zalewające w klopie Łucjana, ewentualnie uczniowskie dowcipasy, czyli goła 
sekretarka. Wcale się nie zdziwię, jeżeli niedługo po szkole będzie grasował zombi, 
taki sam jak we "Wrotach Piekieł" czy innym horrorzydle. Niewątpliwie nasza ruda 
oblubienica szatana będzie szukała inspiracji w zalewającej rynek wideo tandecie, jest 
co prawda czarownicą, ale i nastolatką... Choć teraz moim zdaniem na pewien czas 
przycichnie. 
   - Dlaczego? 
   - Przyczai się i będzie czekała na nasz ruch: Jest bardzo odważna, ale nie głupia. 
   - A my co na to? 
   - Nic, też poczekamy i zastanowimy się - otworzyłem traktat wielebnych 
inquisitorów. - A znasz ten kawałek? Powiedzmy, iż sprawcy szatańskich omamieniem 
zmysłów sposobami... 
   - Czekaj - Teogderyk podniósł do góry palec i myślał nad czymś intensywnie. - 
Załóżmy, powtarzam, załóżmy, że Patrycja jest naprawdę czarownicą i dysponuje 
wykazanymi wyżej możliwościami. To dlaczego, mądralo, nie zrobi z nami porządku? 
Powinno to dla niej być pestką! Jakieś gusła, woskowe laleczki i te sprawy, hę? 
   Westchnąłem ciężko, niczym Pan nad niewiernym Tomaszem, i otworzyłem Malleus 
na stosownej stronicy. 
   - W miasteczku albowiem Rawensburgu, gdy czarownice na śmierć skazane, były 

background image

pytane, dlaczego by nam Inquisitorom, jako inszym ludziom, czarami swemi nie 
szkodziły. Odpowiedziały: Iż aczkolwiek to czynić częstokroć pragnęły, jednak nie 
mogły. Gdy ich pytano przyczyny, odpowiedziały, iż nie wiedzę, tylko że ich szatani 
tak nauczyli. Jako albowiem częstokroć tak we dnie, jako i w nocy, nam nieprzyjazne 
były, trudno wypowiedzieć: to jako małpy, częściej jako psi, albo kozy wrzaskiem, i 
nacieraniem swym nam się przykrzyły. Ale chwała Bogu najwyższemu, który swoją 
dobrocią, nas niegościnych sług i stróżów sprawiedliwości obronić raczył . 
   Teogderyk otworzył szeroko usta, w niemym podziwie dla obydwu zacnych 
dominikanów. 
   - Próbowała mnie podejść, ale jej nie wyszło - dodałem. - W tym punkcie Sprenger i 
Kraemer wydają się mieć rację. Słuchaj jednak dalej: 
   Powiadamy, iż sprawcą szatańskim i omamieniem zmysłów sposobami opisanymi 
wszystko się dzieje. Powiadał albowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski 
zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił. Rozkazała mu czarownica, żeby 
na drzewo pewne wstąpił i z gniazda, w którym takowych członków było niemało, 
któryby mu się spodobał, wziąć pozwoliła. Gdy tedy on jedne największy między nimi 
obrawszy wziąć go chciał. Rzekła czarownica, za niechaj tego, albowiem to jest 
plebana jednego. 
   Początkowo planowałem śledzić Patrycję sam, ale po namyśle odstąpiłem od tego - 
moje zniknięcie ze szkoły zwróciłoby jej uwagę, wzmogłaby tylko czujność. Poza tym, 
choć zdaniem Sprengera i Kraemera nie była zdolna dobrać mi się bezpośrednio do 
skóry, mogła rzucić urok na kogoś z najbliższych i popróbować szantażu. Tego 
chciałem uniknąć, więc w końcu postanowiłem nając zawodowego detektywa. Sam 
udawałem, że moje zainteresowanie sprawą osłabło. Zresztą, po naszym spotkaniu w 
tancbudzie wszelkie szkolne incydenty ustały. 
   Raport detektywa z trzech pierwszych dni obserwacji nie zawierał nic osobliwego: 
dziewczyna zdawała się prowadzić żywot jak najbardziej wzorowej uczennicy. 
   Nawet do "Czerwonego młyna" więcej nie zaglądała. Przestawała wyłącznie z małą 
Marią; spędzała z nią całe popołudnia, spacerując po parkach i przesiadując w 
kawiarniach: potem siedziały do późna w noc u niej w domu, w ładnej willi, położonej 
w jednej z dzielnic podmiejskich. 
   Przeczytałem raport coś ze trzy razy, nie w nim nie znajdując, aż przy czwartym 
razie złapałem się za głowę - ten imbecyl detektyw schodził z posterunku około 
dwudziestej trzeciej, kiedy gasło światło w pokoju Patrycji. Zrozumiałem, że muszę 
jednak wziąć sprawę w swoje ręce. 
   Czwartej nocy sam dyżurowałem, ukryty w chaszczach naprzeciwko domu Patrycji - 
rzeczywiście, little sweet Marie poszła sobie kwadrans po dwudziestej drugiej i światło 
w pokoju dziewczyny paliło się jeszcze przez pół godziny. Potem zgasło. 
   Czekałem dalej - nie działo się nic poza rabanem i czynionym przez koty, których w 
tej okolicy musiały grasować całe hordy. 
   Czas płynął, a ja nie zdołałem zaobserwować żadnego podejrzanego ruchu, odgłosu 
czy światła. Willa Patrycji pozostawała ciemna i głucha. Już chciałem zejść z 
posterunku, odsądzając się od czci i wiary za głupotę, kiedy w głębi ulicy zawarczał 
motor - pod, dom dziewczyny zajechała taksówka, jedna z popularnych w mieście 
radiotaxi. 
   Szczęknęła furtka i na chodniku pokazała się Patrycja, stąpająca cicho jak kot. 
Wsiadła do samochodu taksówka zawróciła i wtedy dostrzegłem jej numer, który sobie 
zanotowałem w pamięci. Nie chcąc swoim widokiem płoszyć ptaszka, siedziałem nadal 
w krzakach, póki motor odjeżdżającego wozu nie ucichł na dobre. 
   Dotarcie do najbliższej nocnej knajpy z telefonem zajęło mi prawie dwadzieścia 
minut, tam poczekałem drugie tyle, przy mocnej kawie, potem zadzwoniłem do 

background image

radiotaxi i zażądałem przysłania taksówki o numerze podpatrzonym przed domem 
Patrycji: Wymyśliłem na poczekaniu historyjkę, że jechałem nią parę godzin temu i 
prawdopodobnie to w niej właśnie zostawiłem ważne dokumenty, których nie mogę 
teraz znaleźć. Na taksówkę czekałem następne dwadzieścia minut. Za kierownicą 
siedział świński blondyn, na oko około czterdziestki. 
   - To pan jest tym zapominalskim? W wozie nic nie ma... - przerwał i przyjrzał mi się 
dokładniej. - Hej szefie, wcale pana dzisiaj nie wiozłem! 
   - Zgadza się - wyciągnąłem setkę i pokazałem mu. - To za rezygnację z dalszych 
pytań. Druga będzie za małą informację. 
   Taksówkarz wziął banknot i przyglądał mu się nieufnie. 
   - Jaką, informację? - spytał. 
   - Gdzie pan zawiózł tę dziewczynę, po którą przyjechał dokładnie godzinę temu? 
   - Taką rudą? - patrzył na mnie coraz bardziej podejrzliwie. - Panie, kto pan jesteś? 
   - Przyjaciel jej rodziców - powiedziałem. - Chcą wiedzieć, gdzie szlaja się ich 
ukochana córeczka. Może po spelunach ćpunów albo jako cichodajka , różnie może 
być. Jest jeszcze nieletnia... i, sam pan wie... a sutenerstwo jest w tym kraju karane. 
   - Nie mam z tym nic wspólnego - obruszył się blondyn. - Zawiozłem ją, gdzie chciała 
i koniec. Nigdy przedtem jej nie widziałem 
   Otworzyłem tylne drzwiczki i wpakowałem się do taksówki. - O ile szybko 
pojedziemy dokładnie na to samo miejsce. 
   Taksówkarz wysadził mnie dwie przecznice od szkoły. Zaklinał się, że Patrycja na 
pewno tu wysiadła. Nie pozostawało mi nic innego, jak mu uwierzyć. W okolicy nie 
było żadnego nocnego klubu czy dyskoteki, co najwyżej dwie lub trzy meliny 
narkomanów. Ale przecież czarownica nie potrzebowała narkotyków. Gdzie zatem ją 
diabli ponieśli? 
   Zastanawiając się nad tym bezwiednie doszedłem do szkoły. A może tu? Ha, pomysł 
godny Cortazara, pomyślałem, powoli okrążając przysadzistą, ciemną bryłę szkolnego 
budynku. Światło paliło się tylko u nocnego stróża, poza tym zostało wszędzie 
dokładnie wygaszone. Nocny stróż , pan Czesio, po gospodarsku dbał o takie sprawy. 
   Z braku lepszego pomysłu postanowiłem sobie obejrzeć tył budynku. I tu było 
ciemno i głucho, chociaż, gdy się uważniej przyjrzałem, dostrzegłem cieniutką jak igła, 
niebieską smugę na wysokości drugiego piętra, tak jakby ktoś niezbyt dokładnie 
dopasował do framugi zaciemniającą materię. Szybko przeliczyłem okna. Mogło tu 
chodzić jedynie o pracownię komputerową . 
   Zawróciłem i pobiegłem do wejścia; niezbyt przytomny pan Czesio otworzył dopiero 
po dziesięciu minutach. Mocno się zdziwił moim widokiem, jeszcze bardziej zdziwiły 
go tłumaczenia, że zostawiłem w pokoju nauczycielskim ważne dokumenty, do 
których muszę mieć natychmiast dostęp: Machnął ręką i wpuścił mnie do środka. 
   Szkoła sprawiała wrażenie cichej i opuszczonej, moje kroki odbijały się w pustych 
korytarzach ogłuszającym prawie echem, mimo iż starałem się iść na palcach. W 
końcu, tuż przed drugim piętrem, zdjąłem buty i dalej posuwałem się w skarpetkach. 
   Drzwi do pracowni komputerowej zastałem lekko uchylone; dobiegał zza nich 
niebieski, rozmigotany blask, jakby od pracującego monitora. W pierwszej chwili 
pomyślałem, że to Teogderyk zostawił na chodzie komputer, ale zaraz przypomniałem 
sobie o automatycznym wyłączniku - rzeczywiście przydarzyło mu się to kiedyś raz 
czy dwa, więc zainstalował zegarowy system automatycznie odłączający pracownię od 
sieci punkt o ósmej wieczorem. Po tej godzinie, aby skorzystać z komputera, każdy 
musiał sam przekręcać główny wyłącznik. Rozszerzyłem szparę jeszcze o parę 
centymetrów i wcisnąłem się do środka. 
   Pracownia składała się z dwóch pomieszczeń , jednego zastawionego pulpitami, 
komputerami minionych generacji i stosami wydruków. Teogderyk nigdy nie umiał 

background image

pozbywać się śmieci. W drugim pomieszczeniu, właściwej pracowni, stały użytkowane 
komputery. Wewnętrzne drzwi, łączące ją z przedsionkiem, były szeroko otwarte. 
Trzymając się ściany zajrzałem tam ostrożnie przez framugę. 
   Największy monitor, Teogderykowa chluba z superkartą SVGA, został wystawiony 
na środek pracowni - mimochodem zauważyłem, że wszystkie jednostki pracują i są 
połączone szeregowo. Przed monitorem, na rozścielonej na podłodze czarnej, 
aksamitnej materii siedziało po turecku pięć dziewcząt, zupełnie nagich i odwróconych 
do mnie tyłem. Na samym przedzie była Patrycja, jej rude włosy lśniły miedzią w 
zimnym blasku padającym z monitora. Spojrzałem na ekran. 
   Z początku nie zobaczyłem nic, tylko taflę niebieskiego światła: gdy jednak 
wyostrzyłem wzrok, dostrzegłem blade, falujące linie, układające się w niepokojąco 
znajomy kształt, jakby zarys jakiejś głowy. Linie ciemniały, rysy stawały się coraz 
wyraźniejsze - po chwili nie miałem najmniejszych wątpliwości. To musiał być On! 
Przybył we własnej plugawej osobie. Dlaczego akurat w postaci starego kozła? - 
zastanowiłem się. Być może była to kwestia wyobraźni, takim go widziałem na 
ś

redniowiecznych rycinach. Dla swych nastoletnich czcicielek mógł być równie dobrze 

gwiazdorem rocka. Koźli łeb stawał się coraz bardziej wyraźny - czart uśmiechnął się i 
powiedział coś, czego nie zrozumiałem. 
   Głos szedł przez jeden z komputerowych głośników, elektronicznie zniekształcony. 
Nie przypominało to żadnego ze znanych mi języków europejskich, raczej arabski, 
choć chyba i nie to, może chodziło o jakiś zaginiony język z dorzecza Tygrysu i 
Eufratu, akadyjski czy babiloński. Demon wypowiedział kilka zdań w owym narzeczu, 
a potem patrzył na swe czcicielki, które gięły się w pokłonach. Patrycja odpowiedziała 
mu w tymże babilońskim czy akadyjskim, na co czart uśmiechnął się tak obrzydliwie, 
ż

e zgięło mnie w pół. Zaczął się zmniejszać i oddalać -jednocześnie coś działo się ze 

ś

wiatłem , buchający z monitora strumień gęstniał i tężał, stawał się oślepiająco jasny: 

ś

wietliste, wężowe sploty omotywały dziewczęta, które zdawały się znikać w ich 

objęciach. W końcu blask stał się tak jasny, że nie mogłem dalej patrzeć i zamknąłem 
oczy. Ciemność zapadła równie gwałtownie co cięcie gilotyny. Kiedy znowu 
otworzyłem oczy, przez chwilę nie widziałem zupełnie nic. Gdy wzrok przyzwyczaił 
się do ciemności, odkryłem, że dziewczyny znikły. Później dostrzegłem matowe 
iskrzenie ekranu monitora; wyglądało to bardzo dziwnie; więc podkradłem się bliżej, 
prawie dotykając go nosem. 
   Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyjął szybę, a 
monitor jakimś cudem działał dalej. Przestrzeń w środku miała charakter 
trójwymiarowy: przed mymi oczyma rozpościerał się baloniasto wydęty przestwór, 
równie realny w swej przestrzenności co horyzont widziany przez bulaj statku. 
   W samym centrum coś się kotłowało, jakieś ogniki odległe zda się o całe lata 
ś

wietlne: jeden był większy, pozostałe krążyły wokół niego, to się zbliżając i zlewając z

nim, to znów odskakując. Przypominało to garść robaczków świętojańskich, 
kopulujących zajadle w bezgwiezdną letnią noc. Uniosłem rękę i zbliżyłem do ekranu; 
tam, gdzie powinna być szyba, odczuwałem jedynie lekki, elektrostatyczny jakby opór 
- dłoń przeszła przez niewidzialną barierę i znalazła się w środku. 
   Obserwowałem ze zdumieniem, jak bieleje i rozbłyska białym światłem. Cofnąłem ją 
natychmiast. Rój ogników zawirował gwałtownie i zaczął się przybliżać, olbrzymiejąc 
w oczach. Widocznie narobiłem w tym świecie jakiegoś rabanu. Wróciłem z powrotem 
za drzwi - widziałem jeszcze, jak nadlatywały, podobne białym łabędzicom o 
fosforyzującej skórze i rozwianych włosach. Zaczynałem nawet rozróżniać ich twarze, 
gdy tak płynęły, rozgarniając roziskrzoną czerń ramionami. 
   Ekran znowu bluznął strugą światła, które układało się na czarnym aksamicie w 
kształty dziewcząt. Elektroniczny sabat dobiegł końca. Nie potrzebowałem czekać na 

background image

nic więcej. 
   Na palcach zbiegłem na dół. Machnąłem na pożegnanie panu Czesiowi i 
pośpieszyłem do siebie. To dziwne, ale do tej pory nie przyszło mi do głowy, że może 
ich być więcej. Każda czarownica musi mu przyprowadzić następną. Jego apetyt jest 
niezaspokojony - Sprenger i Kraemer pisali o tym tak: 
   Zamykając ten Rozdział powiedzmy, że szatani, albo latawcy nie tylko z białymi 
głowami z ich sprośności spłodzonymi, albo im od bab przy porodzeniu ofiarowanymi, 
zwykli obcować, ale też wszelkim usiłowaniem o wstyd uczciwszych i świętobliwszych 
panienek przez zwodzenie czarownice starając się. Czego nas doświadczenie w 
Rawensburgu nauczyło, gdzie pewne czarownice spalone przed dekretem przy znały 
się. Iż miały to rozkazanie od swych mistrzów, ,żeby wszelakie starania czyniły, około 
zwiedzenia tak panienek, jako i wdów świętobliwych. 
   Wszystkie towarzyszki Patrycji należały do wzorowych uczennic z bardzo dobrych 
domów. Tak zresztą jak i sama Patrycja. 

 - Diabeł w komputerze? Odbiło ci na dobre! - Teogderyk patrzył na mnie zatroskany, 
z pewnością zastanawiając się, jak tu najszybciej wezwać speców od kaftana 
bezpieczeństwa. 
   - A dlaczegóż by nie? - zaatakowałem. - Czy nie myślałeś nigdy, że przestrzeń 
wirtualna to znakomity byt pośredni między ich a naszym światem? Coś, co jest i 
zarazem nie jest materialne, taka strefa graniczna, przedsionek do ich świata? I 
zarazem obszar, do którego mamy nieskrępowany dostęp z obydwu stron. 
   Dlaczego diabeł nie miałby z tego skorzystać? On zawsze potrafił się dostosować i 
wszystko, cokolwiek stworzył człowiek, przeciwko niemu obrócić. Dlaczego nie 
komputer? Znajdź mi teraz jakąś nastolatkę, która o północku pójdzie pod krzyż na 
rozstajnych drogach i tam, zakopawszy zdechłego kota, czarta przyzywać zacznie? To 
już się skończyło wraz z Malleus Maleficarum, epoka elektronicznie przetwarzanej 
informacji ma też i elektronicznego diabła. Innymi słowy każdy wiek ma takiego 
diabła, na jakiego zasłużył. Diabeł w Oświeceniu na przykład objawiał się w postaci 
ufraczonego Niemczyka, wypisz wymaluj jakby stary Emmanuel Kant. Filozoficznie 
też i bluźnił, uwodząc swe ofiary pseudo-idealistyczną dialektyką... 
   - Dosyć! - jęknął Teogderyk i zatkał sobie uszy. - Sam już nie wiem, kto tu ma 
szmyrgla, ja czy ty... 
   - Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą - poklepałem go uspokajająco po plecach. - 
Odetkaj uszy i słuchaj mnie uważnie: moim zdaniem skurwysyn ma zakodowany w 
którymś z twoich komputerów system umożliwiający mu wejście w przestrzeń 
wirtualną. Powinniśmy spróbować go zlokalizować. 
   - Ale jaką Czy znasz jakąkolwiek nazwę czy hasło? 
   - Oczywiście, że nie. Dlatego zamkniesz jutro od rana pracownię i przejrzysz 
wszystkie dyski plik po pliku. Jeśli trafisz na coś podejrzanego, daj mi znać. I weź ze 
sobą flaszkę święconej wody. 
   Teogderyk zamrugał w zdezorientowaniu oczyma. 
   - To chyba żart? 
   - A jak myślisz? 
   Cholernie bym chciał, aby to wszystko okazało się tylko głupim dowcipem. 
   Sześć godzin pracy zdało się psu na budę, po skończeniu swoich lekcji poszedłem 
mu pomóc. 
   Przejrzeliśmy wszystkie twarde dyski plus multum dyskietek. Nie znaleźliśmy nic, co 
by wykraczało poza normę. 
   - No, co teraz, mądralo? - Teogderyk obrócił się dookoła na krześle obrotowym, 
plecami do monitora, na którym wylistował ostatni zbiór. 

background image

   - Nie wiem - gapiłem się bezmyślnie na ekran, zupełnie wyprany z pomysłów. - Na 
pewno sprawdziliśmy wszystko? 
   - Co do bajta. Nic nie ma. 
   - To niedobrze. Nie mamy zbyt wiele czasu. Zauważyłeś, że Patrycja zniknęła i od 
dwóch dni nigdzie się nie pokazuje? 
   - I owszem - Teogderyk stukał paznokciem w pulpit, jakby się nad czymś 
zastanawiając. - Ta mała zresztą też. Chyba urwały się razem. Jeśli to gdzieś jest, to 
tylko w BIOS-ie. 
   - W pamięci stałej komputera? 
   - Tak. - Sięgnął po swoją torbę i czegoś w niej szukał. 
   - Nigdy nie słyszałem, aby zwyczajny użytkownik mógł sobie w niej grzebać - 
zauważyłem. 
   - Bo i nie może - odparł i wyciągnął z jakiejś tajnej przegródki starannie 
zapieczętowaną kopertę. - Dostałem to od jednego kumpla na wypadek, gdybym miał 
z nim problemy. - Włożył dyskietkę do napędu i wczytywał program. 
   Na ekranie pojawiły się kolejno wszystkie zbiory BIOS-u; kompletnie nic mi nie 
mówiły. Teogderyk wyciągnął skądś długi wydruk i porównywał go z ekranem. 
   - A to co za diabeł? - zatrzymał listowanie i wskazał na jeden plik. Do licha, że też 
wcześniej go nie zauważyłem! 
   - BERESHIT.RAB - odczytał Teogderyk. - Czegoś takiego tu nie powinno być! 
   - Bereshith Rabba, demon pożądania, wspominany w Talmudzie. Dobra nasza, 
znamy imię sukinkota! 
   - Zaraz zrobię z nim porządek - zawołał informatyk i nim zdołałem zareagować, 
naprowadził nań kursor. 
   Gdy stukał komendę "delete", klawiatura trysnęła iskrami, głowica zaskrzypiała jak 
darta blacha, a wentylator bluznął czarnym dymem. Skoczyłem do głównego 
wyłącznika i odciąłem prąd. W powietrzu rozszedł się swąd palonego plastyku. 
Teogderyk gapił się w osłupieniu na smętne resztki komputera. 
   - Co to było, do cholery?! - wybuchnął. 
   - Siła nieczysta - objaśniłem. - Tego się nie da ot tak sobie skasować. Tu trzeba 
czegoś innego. 
   - A czego? 
   - Egzorcyzmów. 
   Popatrzył na mnie wzrokiem człowieka, którego tak wykończono psychicznie, że 
gotów jest uwierzyć w każdą brednię. 
   - Czy umiesz napisać wirusa? - zapytałem. 
   - Oczywiście. Każdy w miarę zaawansowany informatyk to potrafi. 
   - Świetnie. Zadaniem naszego wirusa będzie podklejenie do każdego pliku tak w 
DOS-ie jak i w BIOS-ie czy gdziekolwiek bądź pewnego, w sumie niedużego tekstu. 
   - Jakiego znowu tekstu? 
   - Weź ołówek i pisz: In nomine Patris et F'ilii et Spiritus Sancti, Amen. Ego te 
exorciso, spiritus immunde, Beresltith IRabba... 
   Nie mogłem się opędzić od myśli, że Patrycja coś szykuje, i to coś bardzo 
brzydkiego. Jej zniknięcie wyglądało nad wyraz podejrzanie, zwłaszcza że tak 
naprawdę nie uczyniłem nic, aby ją spłoszyć. Dlaczego wzięła ze sobą tego aniołka, 
słodką, małą Marię? Nie zauważyłem jej pośród uczestniczących w sabacie wiedźm, 
stąd wniosek, że nie została jeszcze dopuszczona. Czy miało stać się to teraz? A może 
chodziło o coś znacznie gorszego, wręcz potwornego? Podejrzenie, które mi w tym 
momencie przyszło na myśl, poderwało mnie do gwałtownego biegu. Szkoła była tuż 
obok, sprawdziłem, czy aby na pewno mam dyskietkę, którą dał mi przed chwilą 
Teogderyk. "Moim zdaniem zwariowaliśmy z kretesem" - oświadczył przy tym. Tak, 

background image

masz rację, jesteśmy szaleńcami Bożymi - szepnąłem i pobiegłem jeszcze szybciej. 
Drzwi do szkoły zastałem szeroko otwarte - oszklona buda ciecia była jasno 
oświetlona, w środku siedział pan Czesio dziwnie sztywny i nieruchomy, 
przypominający zatopionego w bursztynie chrabąszcza , usta miał szeroko otwarte do 
krzyku, a prawą rękę groźnie wzniesioną; jakby próbował kogoś zatrzymać. 
Przyjrzałem mu się uważnie - nie drgnął mu ani jeden mięsień, cała postać wyglądała 
niczym zagipsowana. Ani chybi Patrycja weszła już do środka. 
   Zdjąłem buty i tak jak poprzednio podkradłem się na palcach; w pracowni 
komputerowej migotało niebieskie światło. Oczywiście, siedziały tam obydwie. 
   Bereshith Rabba przemawiał do nich z ekranu owym osobliwym, starożytnym 
narzeczem. Maria i Patrycja, nagie i z rozpuszczonymi włosami, klęczały przed nim na 
rozłożonym czarnym aksamicie. Ekran pulsował, ukazując koźli pysk, wykrzywiany 
obleśnym uśmiechem. Patrycja jedną rękę opierała na ramieniu małej, jakby krzepiąc ją 
przed czymś, co miało się zdarzyć. Maria siedziała zupełnie sztywno, prawdopodobnie 
zahipnotyzowana - obróciła się na chwilę ku Patrycji i dostrzegłem jej puste, nie 
widzące oczy. Na pewno nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Patrycja uśmiechnęła 
się do niej, ale jakoś dziwnie, z bolesnym grymasem. W jej oczach coś się zaszkliło - 
łzy? Płacząca czarownica? O tym wielebni ojcowie nic nie pisali. 
   Demon z ekranu zdawał się też to dostrzegać, ponieważ odezwał się znowu, tym 
razem głośniej i w tonie rozkazującym. Patrycja otarła ukradkiem łzy i delikatnie 
odwróciła głowę Marii z powrotem do ekranu - drugą ręką podniosła coś z podłogi, 
czego w pierwszej chwili nie zauważyłem. To był nóż, który wyglądał, jakby został 
wykonany z czarnego kamienia. Czegoś takiego używali Aztekowie do rytualnych 
zabójstw. Wtedy w jednym mgnieniu zrozumiałem wszystko do końca. 
   Demon coś chyba wyczuł, ponieważ najwyraźniej postanowił zwijać interes, 
zabierając ze sobą Patrycję. A ponieważ nie zdążyła się skalać naprawdę wielką 
zbrodnią czy bluźnierstwem, kwalifikującym do piekielnych rajów, zażądał od niej, aby 
złożyła mu w ofierze coś, co na tym świecie kochała najbardziej. Małą, podobną do 
bezgrzesznego cherubinka Marię. Zabijając ją stanie się mu całkowicie podległa. Na 
zawsze przejdzie do jego świata. 
   Patrycja uniosła do góry nóż; zalśnił matowo w bladoniebieskiej poświacie. Zbliżyła 
go do szyi Marii, drugą jednocześnie odgarniając jej włosy do tyłu. Potem pocałowała 
dziewczynę w policzek i dotknęła ostrzem noża jej szyi, w miejscu, gdzie stykała się z 
obojczykiem. Koliste cięcie natychmiast otworzyłoby tętnicę. 
   Światło na ekranie intensywniało, demon się rozrastał, jego pysk spęczniał i po 
chwili miast twarzy ujrzałem jego ciemną i cuchnącą gardziel, złaknioną niewinnie 
przelanej krwi. Po zmartwiałej twarzy Patrycji poznałem, że nie wolno mi zwlekać. 
Runąłem jak burza na środek pracowni i chwyciłem za rękę z nożem. Czarownica 
wrzasnęła, jakby obdzierano ją ze skóry i usiłowała się wyrwać. Nie puściłem jednak, 
tylko z jeszcze większą mocą ścisnąłem jej nadgarstek, odrywając nóż od szyi Marii. 
Mała, pchnięta przy tym, upadła pod ścianę. 
   Patrycja szarpnęła się i usiłowała uwolnić, uskakując gwałtownie do tyłu, ale byłem 
silniejszy - czułem, jak z dłoni czarownicy odpływa krew, słabła z każdą sekundą, sama 
o tym wiedziała. Toteż zmieniła taktykę - tym razem z całym impetem rzuciła się na 
mnie, ostrze kamiennego noża minęło moje gardło może o milimetry. Ale to wszystko, 
co mogła zrobić - wykręciłem dziewczynie do tyłu rękę i wyłuskałem nóż ze 
zdrętwiałych palców. Potem ją puściłem - odskoczyła do tyłu, gibka i sprężysta jak 
kotka. 
   Syknęła na mnie wściekle. 
   Jej mistrz, Bereshith Rabba, też nie był zachwycony moją osobą. Koźli pysk na 
ekranie falował w ostrym, ledwie dającym się uchwycić rytmie. Szczeknął coś szybko, 

background image

a potem zniknął. Ekran znowu płonął zwykłym jednostajnym, bladoniebieskim 
ś

wiatłem. Patrycja patrzyła na mnie zwężonymi źrenicami, w których błyszczała zimna 

nienawiść. 
   - Czego chcesz? - wyskrzeczała. - Puść mnie, a dostaniesz wszystko, mój pan potrafi 
być hojny. 
   Uśmiechnąłem się ze zrozumieniem - zawsze na początku próbują przekupstwa. 
Dopiero potem przechodzą do gróźb. 
   - Chcę ocalić twą nieśmiertelną duszę - oświadczyłem. 
   Prychnęła z pogardą, a zaraz potem zachichotała przenikliwie. Podeszła do mnie 
bardzo blisko i zajrzała w oczy z wyrazem twarzy najniewinniejszej na świecie istoty. 
   - Dlaczego mnie dręczysz i prześladujesz? - zapytała cicho. - Cóżem ci zawiniła? 
   - Mnie nic - odparłem, odsuwając się od dziewczyny. - Najbardziej zawiniłaś 
względem siebie. 
   Jej twarz znowu się zmieniła, zastygając w wyrazie bezbrzeżnej pogardy. 
   - A cóż ty o mnie wiesz, przeklęty klecho? 
   - Tyle, ile trzeba. Oddałaś swe ciało i duszę demonowi pożądliwości, który wiódł cię 
na pokuszenie. 
   Znowu zmiana - tym razem uśmiechała się do mnie słodko i uwodzicielsko zarazem. 
   - A wiesz może, mój inkwizytorze, dlaczego to zrobiłam? 
   Prawdę mówiąc, nad tym się jeszcze nie zastanawiałem. Sprenger i Kraemer 
twierdzili, iż skłonność do obcowania z szatanem leży głęboko zakodowana w 
kobiecej naturze, ale w to nie bardzo wierzyłem. W końcu byli paczką stetryczałych 
mizoginów. 
   - Przez ciebie, mój świątobliwy - ciągnęła. - To ty mnie pchnąłeś w ramiona 
Bereshitha Rabby. 
   Gdyby powiedziała, że papież czy wszyscy święci, mniej byłbym zaskoczony. 
   - Przeze mnie? - powtórzyłem, nie wierząc własnym uszom. 
   Przytaknęła, teraz wyglądała na rozżaloną dziewczynkę, którą niesłusznie 
postawiono do kąta. 
   - Nic nie rozumiem - powiedziałem. - Możesz to objaśnić? 
   - Bardzo proszę - znowu stała się wcieleniem pogardy i irytacji. - To przez to, że 
nigdy na nic nie zwracasz uwagi, że płyniesz nad nami niczym okręt widmo ku 
wyspom szczęśliwym, zapatrzony przed siebie i pełen dumy z własnej doskonałości. 
Nikt i nic go nie obchodzi, przecina każdą falę, nie oglądając się wstecz... Tak i ty 
mnie minąłeś... - zrobiła minę, jakby chciała się zaraz rozpłakać. Stałem i słuchałem, a 
sens jej słów docierał do mnie stopniowo, kropla po kropli. 
   Tak jest, pedagodzy, kochajcie swoich uczniów, albowiem inaczej będzie źle. 
Zaprawdę powiadam wam, iż odepchnięci czy niezauważeni poważą się na rzeczy 
straszne, nawet i duszę diabłu sprzedadzą, aby wam dopiec. Multum cordis, magistri! 
   - Nonsens - parsknąłem. - Nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie uczyniłem nic, 
czego musiałbym się wstydzić. 
   Patrzyła na mnie poważnie, bez uśmiechu, wzrokiem zamglonym, smutnym i pełnym 
rezygnacji. 
   - To prawda - odparła. - I to jest w tym wszystkim najgorsze. 
   Obróciła się ku monitorowi. Światło potężniało i pulsowało coraz intensywniej, 
miałem wrażenie, że to nie ekran komputera, tylko gardziel wulkanu , w głębi 
zgrzytnęło coś głośno i owionął mnie przenikliwy chłód. 
   - Mój pan wzywa mnie - powiedziała cicho Patrycja. 
   - Żegnaj i bądź przeklęty! - spojrzała jeszcze z nostalgią na wciąż nieprzytomną 
Marię i zrobiła krok w stronę monitora. 
   - Czekaj, ja... - usiłowałem ją pochwycić, ale dziewczyna rzuciła się gwałtownie w 

background image

kierunku źródła blasku, przypominającego ogromną patelnię z płynną materią 
słoneczną. Magma pochłonęła ją w ułamku sekundy i moje ręce zacisnęły się na 
powietrzu. Patrycja nieodwołalnie przeszła na tamtą stronę. Zamknąłem oczy, nie 
mogąc znieść oślepiającego światła. Czy miała rację? Czy naprawdę przeze mnie dotarł 
do niej Bereshith Rabbaą Naprawdę była to moja wina? Czy można grzeszyć 
bezgrzesznością? 
   Właśnie, bezgrzeszność - czy w oczach innych nie wyglądała ona na pustą 
wyniosłość i pychę? Czyż ma wzgarda dla występku nie stała się li tylko pogardą dla 
pogardy? Może gardziłem innymi, aby uwznioślić siebie, zacząłem być pyszny pychą 
mej świętością Nie wiedziałem tego, ale jeśli Patrycja mówiła prawdę, to być może 
największego grzesznika powinienem poszukać w sobie: Święty Paweł powiada, że 
można mieć wszelką wiedzę i mądrość, ale bez miłości jest się niczym. Czy o to jej 
chodziło? O miłość? O nic więcej? 
   Ta prawda spadła na mnie jak piorun - Patrycja miała rację, będę przeklęty na wieki. 
   Rozległ się cienki, przenikliwy skrzyp i światło zaczęło gwałtownie przygasać. 
Demon zamykał przejście. Zawsze się zastanawiałem, jak coś takiego może wyglądać 
w środku. Płynąłem przez roziskrzoną czerń, sprawiającą wrażenie rozdętej w 
nieskończoność otchłani. Nie była ona całkowicie pusta - gdzieś, daleko przede mną, 
na granicy postrzegania, widniały jakieś struktury, chyba uporządkowane 
geometrycznie, ale równie dobrze mogły być niekształtne jak chmury. Uniosłem do 
góry rękę i obejrzałem ją - zachowała swój rozmiar i kolor, choć na tle czerni 
fosforyzowała niepokojąco. Nie czułem też jej ciężaru, choć mogłem swobodnie 
poruszać palcami i całą dłonią. Przede mną coś błysnęło - zobaczyłem równy sznur 
rozmazanych, puchatych światełek, pędziły na spotkanie niczym ekspresowy pociąg 
albo seria świetlna z karabinu maszynowego. Ominęły mnie z przeciągłym gwizdem i 
poleciały dalej. Czyżby tak wyglądało przesyłanie danych? - zaświtało mi w głowie. 
   Powoli opadałem ku jednej ze struktur - z tej odległej wysokości kojarzyła mi się z 
okrągłym spodkiem do freesbee, który ktoś ot tak sobie rzucił w przestrzeń. 
   Obiekt ogromniał w oczach, zajmując coraz więcej miejsca. Widziałem już, że ma 
niejednorodną, falistą , strukturę, bajecznie przy tym kolorową. Powierzchnia dysku 
pyszniła się złotymi górami, jaskrawozielonymi dolinami, intensywnym błękitem rzek. 
Wszystko to wyglądało jak ulepione przez hollywoodzkich scenografów - tak mniej 
więcej wyobrażano sobie tam raj. Opadałem dalej, coraz niżej i niżej, ku jednej z dolin 
- jej środkiem płynął strumień, po obu stronach obrośnięty gęstymi, kłębiastymi 
krzakami róż - dziwnych róż, o kwiatach podobnych do siebie jak dwie krople wody, 
wręcz wytrzaskanych z jednej sztancy. Ale czegóż w końcu żądać od virtual reality: 
zawsze to świństwo pozostanie tylko nieudolnym małpowaniem natury. 
   - Tak myślisz? - zagrzmiało gdzieś nade mną . Oczywiście, Bereshith Rabba był tu 
także , leciał obok, w całej swej koźlej krasie, wymachując chwostem na prawo i lewo. 
Tym razem gadał w narzeczu całkowicie dla mnie zrozumiałym. 
   - Naprawdę nie sądzisz, że gdyby połączyć talent ziemskich informatyków z 
piekielnym natchnieniem, nie stworzyłoby się czegoś równie doskonałego jak... - tu 
najwyraźniej imię Pana nie chciało mu przejść przez plugawy pysk. - Nie myślisz, że 
tego nam było trzeba zawsze, sojuszu? Czyż razem, wy, ludzie i my, upadłe anioły, nie 
moglibyśmy dojąc do rzeczy naprawdę pięknych i wspaniałych? 
   - Taki kit możesz wtykać zdurniałym od gier komputerowych małolatom - 
warknąłem. - Nie tego od ciebie chcę. Oddaj mi Patrycję! 
   - Patrycję? - zaskowyczał i pomachał gwałtownie chwostem. - Proszę bardzo! 
   Zbliżaliśmy się do lądowania w małej kotlinie, pośród kęp wirtualnych róż. Krążyła 
tam Patrycja, zataczając regularne koła i rwąc gorączkowo czerwone pąki , te z 
chwilą, gdy zostały zerwane, rozpadały się na fragmenty, poszczególne linie, kolory, 

background image

rozsypując w końcu w tysiące drobin, niknących w świetlistym przestworze niczym 
woda w piasku. Dziewczyna rwała coraz to nowe kwiaty, ale każdy po chwili rozpadał 
się, tak jakby tracił integrującą go wirtualną moc. Na twarzy ogrodniczki malowała się 
rozpacz; krążyła coraz szybciej i szybciej, zupełnie nie zauważając, że ogołocone z 
kwiatów łodygi w oka mgnieniu obrastały nowymi pąkami. A więc taką wyznaczył jej 
karę - zaraz, czy jej ulubioną lekturą nie był przypadkiem "Mały książę"? 
   - Zgadza się - powiedział Bereshith Rabba. - Ale mylisz się sądząc, że to kara. To 
raczej niewinna zabawa, takie przedwstępne igraszki. Nie jesteśmy przecież w Piekle, 
to tylko przedsionek do jego pierwszego kręgu. Całkiem przyjemny, nie sądzisz? 
   - Chcę z nią mówić - powiedziałem. 
   - Ależ proszę bardzo, wasza wielebność - czart wzruszył ramionami i opadliśmy 
pośrodku polanki. - Ile sobie życzysz. Ale właściwie po co? 
   - Bo jestem belfrem, kusicielu, i należy jej się ode mnie ostatnia lekcja. 
   Zbliżyłem się do Patrycji - nie zwracając na mnie uwagi nadal rwała róże, obserwując
z rozpaczą, jak się natychmiast rozpadają na podstawowe graficzne i kolorystyczne 
komponenty. 
   - To wszystko jest mistrzowskim oszustwem - zwróciłem się do niej. - Szatan nigdy 
nie tworzy niczego naprawdę, cokolwiek z siebie wypluje, choćby nie wiem jak 
wspaniałego, w istocie jest omamem, maską, malunkiem na wietrze. Przestrzeń 
wirtualna stworzona została jakby dla niego; tu wszystko jest nieprawdziwą, 
poliniowaną i pokolorowaną pustką. W prawdziwym Piekle nie będzie nawet i tego. 
   Jeśli mnie słyszała i rozumiała, nie dawała tego po sobie poznać. Cały czas krążyła w 
kółko, niczym widmowa żniwiarka. 
   Obejrzałem się na Bereshitha Rabbę - demon przyglądał mi się z politowaniem, a 
jego koźle oblicze wyrażało obłudną żałość i współczucie. 
   - Sam widzisz, nie można dla niej nic zrobić. Poza tym sądzę, że jej się tu podoba. 
   Szedłem krok w krok za Patrycją - pod nogi sypał mi się niknący pył z 
dezintegrujących się kwiatów. Nie mogłem się teraz poddać. Kto wie, być może żyłem 
dla tej jednej, jedynej w życiu chwili? 
   - Miałaś rację - szepnąłem nad jej pochylonym karkiem, gdy zrywała kolejny pąk. - 
To ja pchnąłem cię w ramiona demona pożądliwości, to ja w pysze swojej chciałem 
góry przenosić i posiąść wszystkie mądrości świata... a stałem się miedzią brzęczącą i 
brzmiącym cymbałem. Tak, Patrycjo, jestem niczym. Dziewczyna zatrzymała się, 
upuściła właśnie zerwany kwiat i obróciła na mnie niewidzące oczy. Coś w ich 
udręczonej głębi zaczęło migotać, blady i daleki promyczek życia na tle szklistego 
błękitu. 
   - Daj mi rękę i pójdź za mną, a wyprowadzę cię stąd - mówiłem dalej, obserwując z 
radością, jak prze sztywne ciało dziewczyny przechodzą pierwsze ożywcze dreszcze. 
W tym momencie wkroczył Bereshith Rabba. 
   - Hola, mospanie! - ryknął. - Ona już należy do mnie! 
   Roześmiałem mu się w ten jego wredny pysk. 
   - Nic do ciebie nie należy, psi synu, to Pan jest od dawania i odbierania. 
   Bereshith Rabba zawył tak przenikliwie i rozdzierająco, że wszystkie róże, 
otaczające polankę ścisłym kręgiem, zdezintegrowały się równocześnie i rozpłynęły w 
szkarłatną chmurę, którą porwał w górę nagle wzbudzony wiatr. Czart wył dalej, a 
przestrzeń, od tego wycia zapewne, wpadła w gwałtowny, niszczycielski rezonans - 
złote góry rozpadały się w drzazgi, a błękitne potoki parowały, zamieniając w czarne, 
bezdenne szczeliny. Coś trzeba było natychmiast zrobić - bezwiednie wymacałem w 
kieszeni otrzymaną od Teogderyka dyskietkę z egzorcystycznym wirusem. Wyjąłem 
ją.- Naści, piesku, kiełbasy - powiedziałem, rzucając mu z rozmachem dyskietkę 
wprost do rozwartej japy. Czart drgnął, spojrzał na mnie dziko i zamilkł. Przełknął 

background image

głośno, w jego trzewiach coś się zagotowało, zaburczało i... po prostu zniknął. 
Rozpłynął się w powietrzu tak jak pseudo-róże Patrycji, zostawiając po sobie stos 
brunatnych kłaków. Te rozwiewały się błyskawicznie, miotane wirtualnym wiatrem. 
Wyciągnąłem ku dziewczynie rękę. 
   - Zamknij oczy, idź za mną i powtarzaj: 
   - I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją... 
   - ...majętność moją... 
   - a ciało wystawił na spalenie; 
   - ...wystawiła na spalenie... 
   - a miłości bym nie miał... 
   - a miłości bym nie miała... 
   - nic bym nie zyskał 
   - nic bym nie zyskała. Panie profesorze? 
   - Hm? 
   - Jest pan wspaniały. 
   - Wiem o tym. 
   Niezależnie od liczby występujących aktualnie diabłów, czarownic, belfrów czy 
inkwizytorów, świat jest pełen ludzi mniej lub bardziej grzesznych - a skromność nigdy 
nie należała do mych cnót kardynalnych . 

Inquisitor II: Czarownik

Tak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe 
szeregi. No tak, nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na dole, we dnie, w 
nocy, w zdrowiu i przy skonaniu. Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej 
od wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie uczniowie? Kto wie, może nie 
wiedząc o tym sam produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć odrobinę 
uczciwym gogiem, powinienem się po czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać - 
porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba jednak byłem belfrem mało 
zaangażowanym w sprawę oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po 
piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac powiadał, że ludzie to takie 
bydlęta, co to się do wszystkiego przyzwyczają. 
    Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy walki i męczeństwa, niewolnicy 
kaganka (kagańca? kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie. Spijając 
jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni domagali się głowy ministra edukacji, 
drudzy, bardziej widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień co popadło, 
nie oszczędzając nawet swych żon i małoletnich dziatek. 
    Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - popatrzyła na rozgdakane 
towarzystwo z niesmakiem, aż widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała 
marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą: 
    - Rybak zrobił striptiz przed 3b!!! 
    Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i wpatrzyli się w Krystynę w 
niemym przerażeniu. 
    - Co, znowu... - jęknął Teogderyk. 
    - O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z ożywieniem Herman, który po 
półrocznym leżeniu w gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w której 
klasie? 
    - ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na mnie groźnie. Przybrałem 
wyraz twarzy oburzonej niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym 

background image

mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny wirus. Tym razem Rybak 
zwariował wyłącznie na własny rachunek. 
    - O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się Rybak, niestety kompletnie 
ubrany. - What's the matter, ladies and gentlemen? 
    - Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła oskarżycielsko Krystyna. 
Anglista popatrzył na nas z niesmakiem. 
    - No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w zawodzie nauczycielskim od 
lat obowiązuje dobór negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w lekturze 
"Newsweeka". Reszta wróciła do swych jogurcików i rytualnych przekleństw. 
Krystyna wzruszyła ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie wypalił. Ja zaś 
opuściłem wzrok na kolejne wypracowanie. 
    Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie od istotnej walki, jaką toczył 
w tym czasie zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w partiach robotniczych. 
Tu już zabrakło mi tchu; cud prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie 
chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi stepowemu. Jeszcze ze trzy tego 
typu zdania i będzie po mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto 
wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach - uczniowie bezkrytycznie 
powtarzali każdą bzdurę, jako że dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne 
losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła koniecznego, krwiożerczego Mzimu, 
któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało. 
    Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - siedział tam razem przy jednym 
stoliku z Teogderykiem i młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie 
konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha. 
    - Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem Zaporożec. - Coś się babie 
przywidziało... 
    - Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta na niego wrzeszczy, a facet 
jak gdyby nigdy nic stoi przy umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia 
aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu podziać. Powiedział potem, że od 
tygodnia nie mógł nic przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym. 
    - Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - Pokazać cycki albo coś w tym 
rodzaju. Szybciej by poszło... 
    - Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z dzwonkiem. 
    - Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu makulatury. - A i my nie 
najgorsi pedagodzy, skoro tak skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej 
punktualności. 
    - Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak człowiek dopiero co 
przebudzony z głębokiego snu. - Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo, 
uczeń kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo! 
    - That's right, my friend. This world is crazy - rzekł sentencjonalnie Rybak i z 
powrotem zagłębił się w prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno zatrudniony 
młody polonista - a dokładniej jego udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od 
paru dni działo. 
    - Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam! 
    - A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk. 
    - Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i wypnie te swoje bufory, takie, że 
rozwalają stanik. No i diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod biurkiem, 
czy czekać na dzwonek... - w jego głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla 
ś

wieżego, jeszcze nie zahartowanego belfra. 

    - Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w odpowiedzi Rybak, odrywając się od 
"Newsweeka". 
    - Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - Trzy dni ścisłego postu, leżenie 

background image

krzyżem we włosienicy i samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry. 
    - Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny różaniec - dodał Teogderyk. 
    - Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej zasady pt. Każdy Swą Własną 
Ż

oną - prychnął pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że przebrnął przez 

pierwsze trzysta stron "Ulissesa". Spojrzałem na niego z uznaniem. 
    - I cóż pan sądzisz o Joysie? 
    - Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po momentach. 
    Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną szczerość. Nigdy nie pozował 
na intelektualistę. Poza tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski gentlemen z 
czasów wiktoriańskich; wymownym gestem pokazał mi zegarek, przypominając, że 
najwyższy czas wyjść na dyżur. 
    W czasie patrolowania szkolnych korytarzy pierwszego piętra znowu natknąłem się 
na Norberta - sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z natężeniem w 
okno, na parapecie którego siedziała dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, 
ubrana w przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie kolana i materiał osunął 
się na podołek, odsłaniając kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się 
zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za szybą. Norbert obrócił ku mnie 
udręczone oczy, z niemym pytaniem. 
    - Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale młodzież ostatnimi czasy 
zajmuje się bez reszty najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli sobą. 
    - Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w takim razie mam zrobić z TYM?! 
- Podetknął mi pod nos kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem. 
Przeczytałem kilka zdań ze środka. 
    Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. Zniecierpliwiony, zwierzęcym 
ruchem przyciągasz mnie. Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które 
emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po wewnętrznej stronie mych ud; 
powoli rozbierasz mnie, jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają nasze 
ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi po Twoich ramionach, ustami 
muskam tors, upajając się jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie 
spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak zdecydowanie. Czyżbyś równie 
bardzo tego pragnął jak ja? 
    Złożyłem list i oddałem mu. 
    - Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta literatura. Naczytało się 
dziecko harlequinów, obejrzało dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną. 
Tak naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji. 
    Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany od niedosięgłych cielesnych 
pokus okiennej dzieweczki, spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat 
następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury francuskiej. Baw się razem z 
nami, 3f. Ktoś przekreślił kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry 
miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął oczy i po omacku ruszył przed 
siebie, znikając w głębi szkolnych kazamatów. 
    Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym ostatnio na coś w rodzaju 
pubu: brakowało tylko stołków barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już 
Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny. Leżał na urzędowym kontuarze, 
broniącym dostępu do sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im 
przerwać w niezwykle ekscytującym momencie. 
    - A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała mnie nagle Krystyna, nim 
jeszcze zdążyłem zamknąć za sobą drzwi. 
    Zastanowiłem się chwilę. 
    - Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się tylko w tobie, acz bez 
wzajemności i nadziei, niestety... 

background image

    - Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do 
niej porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy lata z okładem. Popatrzyłem 
na nią wzrokiem zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził modernistyczny 
poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym bohater Przybyszewskiego. 
    Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie zębami i wypiął do przodu dobrze 
umięśnioną klatę. Ni cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego triumfu 
ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka kończyła się wezwaniem na indiańskie 
zapasy. Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o neotomizmie. 
    - No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. Przed dzwonkiem musiałem 
jeszcze odwiedzić jedno miejsce. 
    W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu mógłbym spokojnie zawiesić 
tuzin siekier. Tym razem, o dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń 
niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności. Belfrzy nie znosili go 
organicznie, jako że był przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny 
zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra mocnego, puszczając pod sufit kłęby 
dymu. Mówili, że ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go delikatnie po 
ramieniu. 
    - Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami! 
    Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym spojrzeniem i wypadł na korytarz, 
mieląc w ustach niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy belfer: ta 
walka jest odwieczna, jak zmagania światła i ciemności u manichejczyków. Na zawsze, 
bez końca, do ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, do licha, jest 
dobry uczeń? 
    Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, że szkoła to nic więcej niż 
koszmarna parodia walki klas. Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła 
to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan całego społeczeństwa: 
nienowoczesna, zaskorupiała w starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony 
może tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak buntowszczik Modnicki, 
nie odróżniała demokracji od anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma. 
Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk? 
    - No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do Zaporożca, który mijał mnie na 
korytarzu, bardzo z czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z 
Krystyną. 
    - Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści 
pięć minut dobrego kosza i przejdzie jak ręką odjął! 
    Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko miał podobnie 
nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju 
po dziennik i poszedłem na lekcję. 
    Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - otworzyłem dziennik i zacząłem 
sprawdzać obecność. Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w sosie. Poza 
tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za 
moimi plecami. 
    Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. Ktoś wypisał na niej u samej góry 
bladoróżowym, odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym, technicznym 
pismem, choć nieortograficznie. Naród (a wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w 
błędnym mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez samo "h". Zdaje się, że 
było to przeznaczone dla wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie, 
posłużyliby się kredą. 
    Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, ciekawi, co powiem - 
wielogłowa i wielooczna, anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem? Tak 
naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to nie paradoks: dwadzieścia lat 

background image

różnicy i już mamy do czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? Ciekawe, 
kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do głowy. Kto wie, czy nie jakimś 
potwornym oślizłym krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu sprawia 
sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i pożeranie parujących wnętrzności? Wszak 
nie zajmuję się niczym innym poza patroszeniem ich opornych mózgownic... 
Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi 
na twarz jak stado jadowitych węży? 
    - To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy... 
    - Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając dziennik. - Proszę zapisać 
temat: Satyra na leniwych żaków wyrazem feudalnych stosunków panujących w 
ś

redniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w podręczniku go nie 

znajdziecie, przynajmniej nie w tym brzmieniu: 
    Chytrze bydlą ucznie z profesory. 
    Wiele się w jich sercu plecie. 
    Co dzień się uczyć mają, 
    Częstokroć silnie odpoczywają 
    A robią silno obłudnie: 
    Jedwo do szkoły wynidą w południe, 
    A na drodze wraz postawają, 
    Rzekomo na podwodę czekają. 
    Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem przyzwalająco. 
    - Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z troską. 
    - Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się lepiej. Piszcie dalej: 
    Kajet swój doma słoży, 
    Chocia bułki w torbę włoży; 
    W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek, 
    Chcąc złechmanić ten dzień wszytek: 
    Bo umyślnie na to godzi, 
    Iż się psorom źle powodzi. 
Pierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na dyżurze był wtedy Herman; 
widziałem, jak rakiem wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą ścianę i 
dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. W pierwszej chwili pomyślałem, że 
znowu próbował ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na 
nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były przecież szeroko otwarte. Herman 
wpatrywał się w nie osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w ramię. 
    - Hej, Pobożny, co się dzieje? 
    Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką na wejście do toalety. 
Wyglądało na to, że trzeba tam zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając 
ś

ciany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po tafli nadpękniętego szkła. 

    Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej kabinie od drzwi, około piętnastu 
centymetrów nad ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może od pół 
godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było rozpoznać - twarz miał sczerniałą i 
obrzmiałą, oczy wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz wiedziałem, 
dlaczego wisielcom nakłada się na głowy kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla 
osunęła mu się pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał dostatecznie szybko 
dopływu krwi do mózgu. Męczył się co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie 
strony. Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. Powybijał w nich dziury na 
wylot. Straszna śmierć. 
    Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą żeliwną rurę, biegnącą pod 
sufitem. Drugi koniec przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za stołek 
posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie cienką, może półcalową linkę 

background image

wykonaną z tworzyw sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej pętli, 
fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Pętla 
zadziałałaby bez zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył. 
    Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc odczepić koniec sznura umocowany 
do haka w ścianie, ale został przywiązany jakimś skomplikowanym systemem węzłów, 
też chyba marynarskich, i niewiele mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. 
Chłopak nie żył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę czaszki i 
zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też 
pęknąć rdzeń kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do tętnicy szyjnej. Ciało 
zaczynało już stygnąć. 
    Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i starannie zamknąłem za sobą drzwi. 
Herman nadal stał pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami. Nadal był w 
szoku. 
    - Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę zadzwonić na policję i 
pogotowie. Znajdę jakiś nóż i spróbuję go odciąć. 
    Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę lepiej, jak człowiek, który 
wreszcie wie, co ma robić. Poszedłem do sekretariatu. 
    Cały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono szeptem. Lekcje właściwie się nie 
odbywały - w liceum, w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z 
dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i rusz wyrywano z klasy to 
ucznia, to nauczyciela, niektórych po kilka razy. 
    - Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - Tego Piotra to wszyscy lubili, 
nauczyciele i koledzy, miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina też 
porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi modny butik... Ptasiego mleka 
mu nie brakowało. 
    - Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod którym ukrywa się domowe 
piekło. 
    - Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - W każdym razie szkoła nie ma 
z tym nic wspólnego. Nikt z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to 
mówią. Naprawdę wszyscy go lubili. 
    - Może był narkomanem, i to dobrze zakonspirowanym? - wysunąłem 
przypuszczenie. 
    - E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo sprawdzić w czasie sekcji... 
    Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. Pomagała inspektorowi 
doprowadzając mu świadków na przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie. 
    W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, niewysokim blondynem o szczupłej, 
nerwowej twarzy. Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to nowy biolog, 
niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go 
poznać, jako że praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów biologicznych, w 
pokoju nauczycielskim bywał raczej rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo 
parę razy. 
    Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i kompetentnego; niewiele mogłem 
mu pomóc, powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj policjantom, opisując 
okoliczności znalezienia Piotra i to, co zrobiłem potem. 
    - Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie zauważyłem tam żadnych śladów 
walki czy przemocy. A może chłopak był pod wpływem środków odurzających? 
    - To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w organizmie niczego podejrzanego. 
Pod tym względem jest czysty jak łza. 
    - A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam wrażenie, że jest pomalowana 
farbą olejną... 
    Policjant spojrzał na mnie z uznaniem. 

background image

    - Nie znaleźliśmy żadnych poza jego. 
    - No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale powstrzymał mnie ruchem ręki. 
    - Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, zdrowy chłopak wiesza się 
nagle w szkolnej toalecie. Czyżby wyłącznie z nudów? 
    - A może rodzina? - zasugerowałem to samo co Teogderykowi. - Jakieś ukryte 
konflikty, kompleksy. 
    - Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w autentycznym szoku. Także wywiad 
ś

rodowiskowy nie przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina. 

Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie da. 
    - Może był na przykład utajonym schizofrenikiem? 
    - Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął z biurka akta i czegoś w nich 
szukał; odsłonił wtedy plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę zakończoną 
podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie widziałem marynarski węzeł. 
    - Ten węzeł... - zacząłem. 
    - Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem właśnie z profesorem Bieleckim, 
prowadzi u was sekcję żeglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu 
chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego na Mazurach. Piotr był 
jednym z nich. Facet, jak to zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli 
wiązanie węzłów. 
    Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie sądziłem, że taki sobek jak 
Bielecki jest w stanie prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała 
gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z młodzieżą szło mu lepiej. 
    Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego - stał na schodach wiodących 
na drugie piętro i z napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do sekretariatu. 
Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego 
wyglądzie i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość daleką od 
ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, 
Piotr raczej nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak przejął? Chciałem za 
nim pójść, ale z sekretariatu wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał 
mnie jeszcze o coś zapytać. 
    - Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, wyciągając ku mnie zmiętą 
kserokopię. - To fragment jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały. Chciałbym, 
aby pan się nad tym zastanowił.
Wiem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej ciemności. To już kolejna noc 
oczekiwania, aż zostanę wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak blisko, 
ż

e czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka mnie, nawet tam, gdzie nie chcę. 

Powinno to być wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być delikatny - jeśli 
chce. 
    Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się duże. Kiedyś obmacałem je 
całe: jest owalne, z litego kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem 
ż

adnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje. W każdym razie wchodzi i 

wychodzi kiedy mu się spodoba. 
    Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany głosy, różne: raz to są radosne 
krzyki, to znów wrzaski przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i chłeptanie, 
całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on musiał zjadać jednego z nas. 
    Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby kochał nas ktoś jeszcze. Jego 
miłość jest wielka i ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem. 
    Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie wybiera, widzi przedtem 
ś

wiatło. W tym świetle on staje przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy 

krzyczymy najbardziej. 
    Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby mniej gęsta. Modlę się, aby 

background image

było to tylko złudzenie - jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu. 
    Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, utrzymaną w stylistyce onirycznego 
horroru, gatunku literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr miał chyba 
pewne ambicje literackie, teraz przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze, 
przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe. 
    Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że chodzi tu o coś więcej, nie tylko 
o sztuczną egzaltację upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem bywa 
bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi nie powiedziałem. 
Na pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i profesorowie stawili się 
praktycznie w komplecie. Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego, 
zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą mowę, przypominając 
sylwetkę zmarłego. Potem mówił szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na 
zawodowego klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego Piotr nie przyszedł 
poszukać u niego pomocy. No właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę. 
Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w sobie dusił? Policja ustaliła, że 
dokładnie nikt nic nie wiedział, ani rodzina, ani koledzy. 
    Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego trumnie, zapłakana jak stara 
bobrzyca - uczyła w szkole przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie 
przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze kobietę; kiedy spuszczano 
trumnę do dołu, rzuciła się na nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją 
dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym synem. 
    Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze swoją robotą szybko i sprawnie. 
Przed kopczykiem świeżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej ogromna 
góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić. 
    - Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz płaszcza i poprawiając kapelusz; 
siąpiło coraz dokuczliwiej. 
    - Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę zostać z Piotrem sam na sam, 
właściwie nie wiem po co, przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk 
wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na grób i poszedł w kierunku bramy. 
Cofnąłem się nieco, chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego rodzinnego 
grobowca. 
    Długo jednak sam nie medytowałem; po paru minutach zobaczyłem, jak do grobu 
Piotra zbliża się, a właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na początku 
uroczystości jakoś nie zauważyłem - może przyszedł dopiero teraz? Chłopak 
przystanął przy stosie wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak wpatruje 
się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością. Twarz miał bladą i zaciętą - było w 
niej coś jeszcze: totalne przerażenie. 
    Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy spostrzegłem, że na cmentarzu 
został ktoś jeszcze. Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu cmentarnych alejek 
stał pod ogromnym czarnym parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się 
nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą twarz wykrzywiał szyderczy 
uśmieszek; oczywiście znałem go - Bielecki. 
    Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki pognieciony bukiecik polnych 
kwiatków i położył na szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak niewyraźnie, 
ż

e nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego 

już tam nie było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem Markowi rękę na 
ramieniu. 
    - Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia? 
    Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, i odwrócił gwałtownie. 
    - Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą. 
    - Spodziewałeś się kogoś innego? 

background image

    Zmieszał się i spuścił wzrok. 
    - No nie. 
    - Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - Może jednak masz mi coś do 
powiedzenia? 
    - Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; przestępował z nogi na nogę i 
mimowolnie kopnął czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny. 
    - Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś Piotra? Widywaliście się po 
lekcjach? Czy ostatnio nie spotkało go coś dziwnego, niesamowitego? 
    Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. 
Białka miał zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko ostatnio sypiał? 
    - Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie profesorze. 
    Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak znika w głębi alejki. 
    - Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie 
mnie szukać. 
    W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. 
Mój swobodnie błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż umiałem go 
praktycznie na pamięć, od czasu do czasu zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać 
sobie do poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to rozdział pod tytułem "O 
trzech sposobach, którymi tylko mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają". 
Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał gramatyczną polszczyzną, 
niemniej ceniłem go za krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze łyk 
kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem Sprenger i Kraemer klarowali, że 
ostatni jest rodzaj czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim obyczajem, 
są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy, którzy na każdy dzień trzech, albo 
czterech ludzi nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą.
W szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: jak powiadają, legioniści giną, ale 
Legia maszeruje dalej - coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z nauczycielskim 
przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego żywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa 
Piotra wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt absurdalnie, aby można 
było o niej tak sobie zapomnieć. Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie, 
jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. Wzorowość Piotra jako 
ucznia, syna i kolegi została oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego 
podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego samobójczy zamach motywu stał 
się wręcz ostentacyjny. 
    - To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - Ludzie przecież nie wieszają 
się z braku czegoś lepszego do roboty. 
    - A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie powiedział? - zauważył 
Norbert. - Młodzi ludzie w jego wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w 
wielkiej oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej matematyczce. Nawet po maturze 
mi nie przeszło. 
    - Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, głośniej zaś dodałem: - Policja 
znalazła jego pamiętnik. Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu do 
czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych wzmianek o jakichkolwiek 
związanych z tym myślach samobójczych. 
    - Czekaj, to jest jakaś aktorka? 
    - Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... wyeksploatowaną. 
    - No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi Rybak musiał wyczytać o tym 
w którymś ze swoich "Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze całkiem na 
chodzie... - uśmiechnął się obleśnie. 
    - W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje tylko Cindy Crawford. 
    - Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się powiesił? - uniósł się nagle 

background image

milczący dotąd Herman. - I dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie 
uczyłem... 
    - Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy do tego wydelegować jego 
wychowawczynię. 
    Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w "Polskę Piastów", którą od rana 
mechanicznie kartkował. Zapadło ponure milczenie. 
    - Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - Mówcie co chcecie, ja się 
dzisiaj urzynam jak świnia. Jak stypa to stypa. 
    - A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - powiedział niespodziewanie Herman. 
Rybak wybałuszył w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu, pono z 
powodu jakowychś ślubów poczynionych w czasie młodzieńczej pielgrzymki do 
Częstochowy. 
    - OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę. 
    - Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk. 
    Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i wyglądało na to, że się przyłączy. 
Wstałem i wyszedłem do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale jakiś 
smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym nastroju; bazgrała bezmyślnie na 
kartce papieru, gapiąc się pusto przed siebie. 
    - Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się do Zaporożca. - Propozycję 
nie do odrzucenia, jak sądzę. 
    - Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z kotem szli na wpólne łowy... 
    - Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz. 
    Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną. 
    - Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - powiedziałem cicho. - Skseruję je i 
przyniosę za pół godziny. 
    - To są dokumenty raczej tajne dla innych nauczycieli... - żachnęła się, ale nie 
miałem ochoty na żadne dyskusje czy perswazje. 
    - Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę nie potrzebował, to nie 
zawracałbym ci głowy. Tylko na pół godziny. 
    Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się trochę i spojrzała na mnie spod 
oka. 
    - Czy to w związku z tą sprawą? 
    - Powiedzmy. I nikomu ani słowa. 
    Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do metalowej szafy i po dłuższej 
grzebaninie wyciągnęła stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast schowałem ją 
do swojej aktówki. W tym momencie do sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec. 
    - Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem pełnym pretensji. - To jakaś 
banda będących na wykończeniu alkoholików... 
    Rozłożyłem bezradnie ręce. 
    - A czy ktoś mówi, że jest inaczej? 
W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego szczególnie 
frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu ukończył 
bologię na Uniwersytecie Poznańskim; pochodził ze środkowego Pomorza, z małej 
mieściny w okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz 
po studiach. W aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od 
kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na 
własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią takich 
numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas pracował od 
września. 
    Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia 
trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się 

background image

komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził: 
    - I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją założenia klubu 
miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do wszystkich diabłów, te 
komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą. 
    - Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie? 
    - Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym facetem? - zerknął 
podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo? 
    - Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę. 
    - Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi - stwierdził. - 
Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny 
wirus. Ciekawe, dlaczego? 
    Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu przyznać. 
Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na nie zbyt 
długo.
Drugiego trupa znaleziono równo tydzień po pierwszym, dokładnie o tej samej porze. 
Z tą jedynie różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył go nie Herman 
(który do uczniowskiej ubikacji przestał w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który 
zaalarmował szkołę histerycznym wrzaskiem. 
    Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam rodzaj linki, identyczny węzeł 
na podwójnej pętli - z jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca znacznie 
staranniej założył pętlę, jakby nauczony doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się 
sznur natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł szybko i bez męczarni. 
    W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza szkołą, na wycieczce z moją 
klasą. Ominął mnie wybuch powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd 
rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne przesłuchania. Liceum na 
żą

danie inspektora zostało zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste 

pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto szkoła naszych marzeń, bez 
uczniów i nauczycieli, pomyślałem mimochodem. 
    - On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - powiedział Teogderyk, obserwujący 
wraz ze mną bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od samego rana. 
Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł 
przypuszczać, że to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym! 
    Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za późno. Na odległość nie mogłem 
mu pomóc. Będąc na miejscu przynajmniej bym próbował. 
    - Co mówi policja? - spytałem. 
    - Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a nawet jest ich nadmiar, 
chłopak zdaje się był skłócony z całym światem. 
    - Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem - stwierdziłem. - Zwykle 
nawzajem się znoszą. 
    - Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do upadłego kogo się da. 
    - Bieleckiego też? 
    Teogderyk pstryknął palcami. 
    - Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się inspektorowi te marynarskie węzły nie 
podobają. Ale facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie wychodził z klasy. Ma 
na to trzydziestu świadków. 
    - Może nie musiał - mruknąłem. 
    - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie. 
    - Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli sprawdzać ostatnią plombę i 
załadowywali się do samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął 
spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila kontrolne spojrzenia. Chwyciłem 
Teogderyka za rękaw i odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu. 

background image

    - Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do Kołobrzegu, do dyrektora jego 
poprzedniej szkoły - powiedziałem. 
    - Po co? - zdziwił się. 
    - Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. Dyrektor to miły staruszek, od 
wakacji na emeryturze. Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez 
telefon. Trzeba do niego pojechać. 
    - Kołobrzeg to ładny kawałek drogi. 
    - Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój syn nie kupił przypadkiem 
niedawno nowego opla? 
    Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz twarzy dziecka, którego złe 
rodzeństwo wrobiło w kradzież świątecznego ciasta. 
    - A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - wykrzyknął. 
    - Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy.
Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do Kołobrzegu w 
porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak wyścigowy 
mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około południa, gdyby Teogderyk z 
komputerową dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i 
tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza 
kwadrans przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku 
zjawiliśmy się przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą 
początki naszego stulecia. 
    Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej połączonej z 
biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki mniejszych i 
większych płócien, przeważnie morskich pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi 
stały pod oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem pedagogusa, 
zatwardziałego kawalera, oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby. 
    Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i biurko z 
ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo 
nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo. 
    - Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? - zapytał i 
przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby 
wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalam - wyjaśnił. - A 
dlaczego on was tak interesuje? 
    Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu ostatniego 
tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami. 
    - I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej właściwie podstawie? 
    - Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny sposób, bez widocznych 
motywów, obaj uczestniczyli w kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich 
nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby je zignorować. 
    Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. Widać było, że się nad czymś 
zastanawia. 
    - Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - Rozłożył fajkę, wyjął wycior i 
zaczął ją czyścić. - Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po tym, jak 
skończył studia. Miał w kieszeni znakomity, piątkowy dyplom, cieszył się też na 
uczelni świetną opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi jeszcze, że 
proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz 
zalecił mu dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to prawdziwe. W 
każdym razie nie widziałem żadnego powodu, aby go nie zatrudnić. 
    Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę nabijał przesadnie długo i starannie, 
jakby zbierając myśli. 
    - Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - podjął po chwili. - Bielecki okazał 

background image

się dobrym nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież. Stronił trochę od 
reszty grona pedagogicznego, ale braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego 
nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o sprzęt, sponsorów i urządził 
pracownię. Równolegle prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na szkolną 
ż

aglówkę - sporo nawet zebrali. 

    - Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak musiało się wydarzyć? 
    - Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, że aż przedstawiłem go 
kuratorowi do nagrody. Gdybym miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich, 
prowadziłbym najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej wtedy myślałem. 
Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił. 
Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce jeszcze palić. W końcu odłożył 
ją na bok. 
    - To było tej wiosny, tuż przed maturami. Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów 
ustnych, kiedy ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło. Otworzyłem: na 
korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z 
siebie wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i zrobiłem herbaty. Wyciągając 
od niej słowo po słowie, dowiedziałem się, o co chodzi. 
    Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka zachorowała. Miała podwójną ilość 
roboty, toteż została w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę, nie jest 
już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro dotarła późnym wieczorem, 
właściwie w nocy. Od razu zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło. 
Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i korzystając z zapasowego klucza 
otworzyła drzwi. 
    Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. Długo jej nie zapalał. 
    - Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak 
opisać to, co widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora Bieleckiego, 
całkowicie nagiego, siedzącego do niej tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, 
też nagi - ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami dopowiedzą sobie 
resztę. 
    Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny klocek. Do kompletu brakowało 
już niewiele. 
    - I co pan zrobił? - spytałem. 
    - To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a rano zgłosiłem prokuraturze 
fakt przestępstwa seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni, sprzątaczka 
rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki. 
    - Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w pudle? odezwał się milczący 
dotąd Teogderyk. 
    - No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął fajkę z ust. - Dlatego, że niczego 
nie udało mu się udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta była 
ś

miertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie pamiętała dokładnie niczego - 

podkreślił. - Tak jakby nic się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem mojej 
nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się nawet sugerować, iż to są moje 
własne fantasmagorie... - staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za daleko 
się zapędził. 
    - Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, głośniej zaś spytałem: - A co z 
chłopakiem? Też nic nie powiedział? 
    - Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie przebywał tego wieczora, ale 
stanowczo zaprzeczył, jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego jakichkolwiek 
niedozwolonych praktyk seksualnych. W ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na 
durnia i oszczercę. 
    - Co działo się dalej? 

background image

    - Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem Bieleckiego, aby go przeprosić, ten 
niespodziewanie wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było najlepsze 
wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że musi nagle wyjechać na dłużej. 
    - Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. - Nic więcej ciekawego się 
nie działo? 
    - Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda spadła ze schodów i skręciła 
kark, zaś ten chłopak, to pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się powiesić. 
    Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. Następny element układanki 
wpasował się na swoje miejsce. 
    - Ale się w końcu nie powiesił? 
    - Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa obecnie w szpitalu 
psychiatrycznym. Podobno nie może spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się 
mroczna jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć bestią. Budzi się 
wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne środki uspokajające, chłopak, jak mówią, 
marnieje w oczach. 
    Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o brzeg popielniczki wytrząsał 
popiół. 
    - Czy w czymś panom pomogłem? 
    - O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i podniósł z fotela. - Będziemy już 
jechać. 
    W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym razem ja prowadziłem i wóz 
mknął jak rakieta, rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa nikt nigdy 
nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie, 
a potem, aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków, zsyłał na nich 
koszmarne sny. Takie, których nie mogli wytrzymać. 
    Przypomniał mi się w tym momencie fragment dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj 
był pies pogrzebany. To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było zapisem 
prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to 
możliwe? Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi, oddając mu się duszą i 
ciałem, żeby takowe rzeczy sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer. 
Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to musisz zjadać innych, aby móc 
dalej istnieć. Łańcuszek rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są apetyty 
Piekła. 
    Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy blisko domu. Teogderyk 
obudził się z płytkiej drzemki i z przerażeniem obserwował migające po obu stronach 
drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego syna, poza tym on sam nie 
wierzy w reinkarnację, a nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować jego 
cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu, dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. 
Interesowało mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w domu. Chciałem 
jak najszybciej przygotować się do rozprawy z Bieleckim. 
    W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed północą - dopiero wtedy 
zwolniłem, a Teogderyk zaczął oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie 
mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał rękę na stacyjce, ale nie 
odjeżdżał. 
    - Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc gdzieś w bok. Nie wiedziałem, 
co mu powiedzieć, na szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała, że już 
od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy dzwoni telefon. 
    Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za drzwiami rozległ się dzwonek 
telefonu, długi, niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę. 
    - Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony kobiecy głos. - Czy mogę 
wiedzieć, gdzie jest moja córka? Czy jest może u pana? 

background image

    Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. Nie widziałem jej blisko pół 
roku. Widocznie przyjechała do domu na ferie. 
    - Nic nie wiem o Patrycji - powiedziałem wreszcie. - Wyjechałem z miasta o 
czwartej rano i wróciłem dosłownie przed sekundą. Nie mam pojęcia, co się dzieje z 
pani córką. Właściwie to nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich. 
    - To w takim razie dlaczego pan do niej zadzwonił około ósmej, prosząc o 
spotkanie? - w głosie kobiety brzmiało autentyczne zdenerwowanie. 
    - Proszę pani, koło ósmej mijałem Poznań, jeśli sobie dobrze przypominam. Do 
nikogo nie dzwoniłem. Skąd pani wie, że to ja? 
    - Tak mi powiedziała córka. Poleciała jak w skowronkach. 
    - Czy mówiła może, gdzie to niby mamy się spotkać? 
    - Mówiła w biegu, że przed szkołą, że coś jej pan ma pokazać... Ale przecież wasza 
szkoła jest zamknięta! 
    - No właśnie. - Dopiero teraz zaczęło mi się trochę rozjaśniać. Ktoś się pode mnie 
podszył i wyciągnął Patrycję z domu. Kiedy pomyślałem, kto to może być, ciarki 
zaczęły mi przechodzić po grzbiecie. - Proszę cierpliwie czekać, postaram się to 
wyjaśnić - powiedziałem do matki i odłożyłem słuchawkę. Po trzech sekundach telefon 
zadzwonił znowu. 
    To był oczywiście on. Głos miał zmieniony, przepuszczony pewnie przez 
elektroniczny modyfikator, brzmiał sztucznie, jakbym rozmawiał z komputerem. 
    - Halo, jesteś już? - zapytał. Przytaknąłem. - To dobrze zachichotał. - Wiesz, że 
mam tę twoją małą czarownicę. Naprawdę jest niezła, nic dziwnego, że się tak na nią 
napaliłeś. 
    - Gdzie jesteś? - spytałem. Słuchawka paliła mnie żywym ogniem. 
    - Powolutku, gdzie się śpieszymy, mamy czas. Tak w ogóle czas to betka, można go 
kurczyć i rozdymać, tak jak przestrzeń. 
    - Chyba tylko tam, gdzie się wybierasz. Gdzie jest Patrycja? 
    - No proszę, tak ci do niej śpieszno?! - Znowu zachichotał. - Rozumiem, stary, 
chciałbyś ją wypieprzyć, co? Powiedz, że chciałbyś ją wypieprzyć! - rozkazał. 
    Nie należało mu się sprzeciwiać - każdy najmniejszy protest mógł go jedynie 
niepotrzebnie rozwścieczyć. Szaleńcowi trzeba okazywać spolegliwość. Niech ma, co 
chce. 
    - Tak, chciałbym ją wypieprzyć - powiedziałem. 
    Zarechotał głośniej. 
    - A nie mówiłem? Każdy tylko o tym myśli, cała reszta to pierdolenie babci w 
bambus. Co? Nie mam racji? 
    - Cała reszta to pierdolenie babci w bambus - powtórzyłem cierpliwie. 
    Sapnął z ostentacyjną satysfakcją. 
    - Brawo, pierwszy próg wzięty, zdałeś do następnego etapu gry. 
    - A w co właściwie gramy? 
    - A jak sądzisz? 
    Dalsza dyskusja nie miała sensu. 
    - Gdzie ona jest? - zapytałem. 
    - Coś dziwnie ostatnio mało jesteś domyślny, klecho - w jego głosie brzmiało 
rozbawienie. - A gdzie właściwie mogłaby być?
Szedłem przez śródmieście i patrzyłem na mijających mnie ludzi, wchodzących i 
wychodzących ze sklepów i lokali. W niczym się nie odróżniali od sterczących na 
wystawach manekinów, obcy i obojętni, zastygający w bezruchu jak zatapiane w 
bursztynie chrabąszcze. Znajdowaliśmy się w dwóch różnych światach, oddzieleni od 
siebie nieprzepuszczalną błoną. Przenikałem przez nich jak przez fantomatyczne widma
- ktoś do mnie krzyczał, widziałem usta poruszające się w znajomej chyba twarzy, ale 

background image

głos do mnie nie docierał, stłumiony przez gęstą żelatynę. Szedłem bezwiednie dalej, 
milczący i obojętny, mijając oświetlone witryny - przestrzeń rozstępowała się przede 
mną, rozwarstwiając na pojedyncze bursztynowe powłoki, z zastygłymi w nich 
obrazami. 
    Otrzeźwiło mnie silne szarpnięcie za ramię - poczułem na twarzy chłód nocy i 
zorientowałem się, że stoję przed szkołą. Za ramię szarpała mnie Krystyna, wyraźnie 
zirytowana. 
    - Albo jesteś głuchy albo w sztok zalany. Szedłeś tak, jakbyś nie wiedział, czy w 
ogóle żyjesz. Bawisz się w zombi? 
    - Coś na kształt tego - powiedziałem, uśmiechając się słabo. Tak było w istocie - 
czarownik bawił się ze mną, wykorzystując moment słabości. Pozwoliłem sobie na 
zbyt dużą dekoncentrację i zdołał mnie dopaść. 
    - Co tu właściwie robisz? - zapytała. - Czy każdego pijanego nauczyciela zanosi w 
końcu do szkoły? Czy to jest ta macierz, u której czuje się najlepiej? 
    - Humor, jak widzę, dopisuje ci nie najgorzej - powiedziałem, wdychając głęboko 
powietrze. Musiałem maksymalnie rozjaśnić umysł, oczyścić go z diabelskich 
omamów. Szliśmy powoli w kierunku wejścia do szkoły. Pilnujący wrót policjant 
gdzieś zniknął, z daleka za to widziałem porwane papierowe paski z pieczęciami. 
    - O cholera! - Krystyna przystanęła, zaskoczona. - Ktoś się włamał do szkoły! 
    - Na to wygląda. - Podszedłem bliżej. Plomby też oczywiście zerwano. Jedno 
skrzydło drzwi było uchylone na może pół centymetra. W szparze jarzyło się 
bladoliliowe światło. Krystyna stanęła obok i chwyciła za klamkę. 
    - Już ja im pokażę! - była w dziwnie bojowym nastroju. W jej oddechu wyczułem 
zapach dobrego koniaku. 
    - Ani mi się waż! - syknąłem, zabierając jej rękę z klamki. - Życie ci zbrzydło? Nie 
mamy przecież pojęcia, kto jest w środku. Zrobimy tak: ja tu zostanę i będę miał oko 
na wszystko, a ty szoruj do najbliższej budki i dzwoń po policję. 
    Troszeczkę otrzeźwiała. Obróciła się na pięcie i dostojnie poszła w kierunku bramy. 
Odczekałem jeszcze chwilę, aż zniknie za węgłem sąsiedniego budynku, odchyliłem 
szerzej drzwi i cicho wsunąłem się do środka. 
To, co Bielecki gadał o czasie i przestrzeni, było oczywiście w pewnych warunkach do 
urzeczywistnienia: dał mi próbkę swych możliwości jeszcze w drodze do szkoły. W 
ś

rodku czekała mnie reszta atrakcji - schody, prowadzące na parter, liczyły zwykle nie 

więcej jak piętnaście stopni. Teraz wydawały się ich mieć co najmniej kilkaset; ich 
szczyt ginął gdzieś w mroku, daleko przede mną. Migotało coś tam blado. 
Najwyraźniej Bielecki uznał, że na początek powinienem się dobrze wypocić. 
    - Nie ze mną te numery, stary - powiedziałem i przysiadłem na pierwszym stopniu. - 
Chcesz się ze mną bawić, to musisz tu przyjść. 
    - Jakże leniwym jesteś belfrem, inkwizytorze - usłyszałem gdzieś z góry. Obróciłem 
się; schody znowu liczyły piętnaście stopni. U ich szczytu stał Bielecki, ubrany w 
kapitański mundur. Zamiast krawata szyję zdobiła mu podwójna pętla z cienkiej linki. 
Drugi jej koniec wsadził sobie elegancko do bocznej kieszeni, niczym łańcuszek 
staroświeckiego zegarka. - Jakżeż mało zaangażowania w sprawę! A gdzie powołanie? 
- szydził. Coś nienaturalnego działo się z jego twarzą, wyglądała jak gipsowa maska 
nałożona na właściwe oblicze. Poruszał mechanicznie ustami, podobny do 
sterowanego od środka manekinu. - Witaj na pokładzie. 
    Zacząłem powoli wchodzić do góry - Bielecki cofnął się w głąb holu. Kiedy 
pokonałem ostatni stopień, dostrzegłem go stojącego obok osobliwej konstrukcji, 
przypominającej bajkową chatkę na kurzej nóżce. Wyraźnie widziałem ułożone z 
piernika dachówki, czekoladowe okna i wykonane z przeźroczystego lukru drzwi, za 
którymi pulsowało owo bladoliliowe światełko. Całość miała wymiar pudła na 

background image

telewizor i niecierpliwie podrygiwała na kurzej, a właściwie strusiej nodze. 
    - Czas i przestrzeń - powiedział Bielecki. Wyciągnął schowany w kieszeni koniec 
linki. Rzeczywiście miał na niej zegarek, staroświecką cebulę ogromnych rozmiarów. 
Pokazał mi kunsztownie zdobiony cyferblat. - Zawsze idzie tylko w jedną stronę. 
Jesteśmy jego niewolnikami, to on dyktuje tempo i ogranicza naszą swobodę. Nie móc 
wyjść poza swój czas i przestrzeń, przecież to koszmar, nie sądzisz? 
    - Poproszę o następny punkt programu - powiedziałem możliwie znudzonym 
głosem. 
    Bielecki syknął przeciągle, widać go trochę zezłościłem. Sięgnął do lukrowanych 
drzwi chatki i otworzył je szeroko. 
    - Proszę bardzo, skoro ci tak śpieszno. Kraina spełnionych marzeń czeka na ciebie. 
    W środku stał komputer z mrugającym ekranem, poczciwy szkolny pecet. 
Nachyliłem się nad klawiaturą. 
    - Naciśnij ENTER - powiedział czarownik.

Znajdowałem się w drewnianej izbie, ciemnej i wilgotnej. Nie było tu nic poza prostym 
stołem z gołych desek i odrapanym krzesłem. Siedział za nim dobrotliwy człowieczek 
o dziobatej twarzy, wydatnym nosie i szczeciniastym wąsie. Przypominał wypasionego 
borsuka, wbitego w biały mundur ze złotymi epoletami. Pykał sobie spokojnie fajeczkę 
i patrzył na mnie sympatycznie. 
    - Gawari mnie Koba, kak drug. Ty dołgo zastawliał siebia żdat. 
    - Po co to przedstawienie, Bereshith? - odezwałem się. Generalissimus drgnął i jego 
twarz przez moment, miast borsuka, przypominała starego kozła. Szybko się jednak 
opanował. 
    - Witaj na gospodarstwie. A przedstawienie to cię dopiero czeka. Dziś pracujemy 
tylko dla ciebie. Spodziewam się, że docenisz to wyróżnienie. 
    A więc tak wyglądał ten jego wymarzony efekt współpracy między siłami piekła i 
ziemskimi programistami - magiczno- wirtualny teatr wyobraźni, fantomatyka 
wcielona i doskonała szatańskim natchnieniem. To, co widziałem przedtem, musiało 
być zaledwie pierwszymi nieśmiałymi wprawkami. Trzeba było przyznać, że tym razem 
w symulowaniu rzeczywistości zrobili duże postępy. Prawie się nie czuło różnicy, 
może poza lekkim fosforycznym migotaniem na ostrzejszych kantach. 
    Generalissimus podszedł do okna, małej szybki zarosłej pajęczyną i brudem. 
    - Pasmatri! - rozkazał. 
    Na zewnątrz zobaczyłem ściany zbitych z desek baraków i błotniste ścieżki 
wyłożone gdzieniegdzie kawałkami drewna. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście 
postaci, okutanych w brudne waciaki i uszanki. Niepozorne jakieś, chyba dzieci. 
Zajmował się nimi rosły enkawudzista - sylwetka w dobrze skrojonym niebieskim 
mundurze kogoś mi przypominała. Wyciągnął pistolet i wydał szczekliwą komendę. 
Pierwsze dziecko zrobiło w tył zwrot, stając twarzą do ściany - enkawudzista strzelił 
mu w tył głowy, odskakując jednocześnie do tyłu, aby krew nie ochlapała mu 
munduru. Dziecko runęło w błoto jak kłoda - do licha, jego twarz też wydała mi się 
znajoma. Kiedyś musiałem ją widzieć, i to chyba całkiem niedawno... Raptem sobie 
przypomniałem - to był Krzysztof, mój prymus. Enkawudzista pochylił się nad 
zwłokami, potem wyprostował i odwrócił w naszym kierunku, zadowolony i 
promiennie uśmiechnięty. Teraz wiedziałem, dlaczego wydał mi się znajomy - miał 
moją twarz! 
    Mój fantomatyczny sobowtór dmuchnął w lufę pistoletu jak kowboj w kiepskim 
westernie i podszedł do następnej ofiary. Nie mogłem i nie chciałem na to patrzeć. 
    Koba-Bereshith obserwował mnie spod oka, spokojnie puszczając oszczędne kłęby 
ż

ółtawego dymu. Zaśmierdziało siarką. Czart zreflektował się i znowu czułem 

background image

najprzedniejszy angielski tytoń. 
    - No, czto, towariszcz, spiektakl' nie nrawitsja wam? A możet sam chocziesz 
poprobowat'? 
    Przejście odbyło się błyskawicznie, jak filmowe cięcie - stałem teraz pod ścianą, w 
ręce ciążył mi niemiecki walter. Przed sobą miałem bezkształtną, okutaną w brudne 
szmaty postać. Została tylko szpara na oczy, widziałem, jak patrzyły na mnie w 
niemym przerażeniu. Też je skądś znałem. 
    - Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept. To wrogowie ludu, wszy, 
które należy rozdeptać! Można nimi tylko gardzić i deptać w błoto. 
    Te oczy... na pewno je znałem! Ogromne, zielone, wpatrzone we mnie... Oczy 
Patrycji! 
    - Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapa chwyciła za mą dłoń i podniosła 
do góry. - Spust jest miękki, nawet nie poczujesz. 
    Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia. Bereshith Rabba zawył krótko 
i cała scena zniknęła jak zdmuchnięta. Po chwili stałem pod ceglaną, obłupaną ścianą, 
wciąż z pistoletem w ręku. Mundur tylko się zmienił, na czarny, esesmański. 
Oznaczenia z trupimi czaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. 
    Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarym mundurze bez dystynkcji. 
Szpanował starannie ułożoną grzywką, opadającą na niskie czoło i krótko 
przystrzyżonym wąsikiem. Mrugnął do mnie porozumiewawczo. 
    - Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to w szkole, czy lagrze, 
nieprawdaż? Cztery lata już pracujemy, a ich ciągle nie ubywa. Mnożą się jak mrówki. 
Każda pomoc się przyda. A z Kobą nieładnie postąpiłeś. Ale ja ci dam jeszcze jedną 
szansę. Jak się spiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio. Verstekst du mich? 
    Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci, kilkanaście szkieletowatych 
postaci - teraz nie miałem żadnych wątpliwości, że byli to uczniowie naszego liceum. 
Ustawili ich sprawnie w równym rządku. 
    - Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał mi Dolfio-Bereshith namiętnie 
wprost do ucha. - Każdy belefer kiedyś chciał. Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby dali 
ci broń, to codziennie wynoszono by ze szkoły minimum piętnaście trupów. To 
znakomity pomysł, wart wcielenia w życie! Worauf wartest du? Schnell! 
    - Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień - powiedziałem. Uczniowie pod ścianą 
wytrzeszczali na mnie przerażone oczy, trzęsąc się z zimna. Wyglądali jak oskubane i 
zagłodzone na śmierć kurczaki. 
    - Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz czadu. Kto będzie o tym wiedział, 
tylko ty i ja, to będzie taka nasza słodka tajemnica. Każdy przecież musi kiedyś sobie 
ulżyć! Popracujesz i będziesz miał spokój - Arbeit macht frei! 
    - Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem strzeliłem mu prosto w rozgadaną 
gębę. Nim przepadł w nicości, zdążył mi rzucić wściekłe spojrzenie. 
    Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie z początku zaintrygowała: 
szedłem przez korytarz wyłożony bordowym dywanem, za kobietą w sutej sukni, 
chyba z czasów fin de siecle'u. Ornamenty i kandelabry na ścianach też miały wybitnie 
secesyjny charakter. Abażury były bez wyjątku czerwone, a między nimi wisiały 
obrazy, prezentujące sceny erotyczno-bukoliczne, czyli gołych Amorków uganiających 
się za kuso ubranymi pasterkami. 
    Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła je i gestem kazała mi wejść 
do środka. W pogrążonym w półmroku pokoju siedział przyklejony do tapety 
chuderlawy facet w tużurku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że wpatrywał się w 
napięciu w zamontowany w ścianie wziernik. 
    - Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym, nerwowym głosem. - Prosiłem, aby 
madame cię tu przyprowadziła. Powinieneś to zobaczyć, to naprawdę temat na wielką 

background image

literaturę. Tutaj się nie traci czasu, powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny 
zaliczam do najcenniejszych. As - je raison? Qu'en dis tu? - zapytał, wskazując na 
ś

cianę. 

    - Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska domena, monsieur Marcel - 
mruknąłem, pochylając się nad wizjerem, którego mi skwapliwie użyczył. Od widoku 
po drugiej stronie krew buchnęła mi do głowy. 
    Wizjer obejmował prawie w całości duże łóżko, stojące frontem do ściany. Leżała 
na nim w poprzek para ludzi, tak ustawiona, aby obserwatorowi nie umknął bodaj 
jeden szczegół rozgrywającej się sytuacji. Zajmująca łóżko para namiętnie ze sobą 
kopulowała - żelazna rama chwiała się i dygotała, bliska załamania. W leżącej pod 
mężczyzną kobiecie rozpoznałem Patrycję - oczy miała zamknięte, usta rozchylone w 
spazmatycznym okrzyku. Nic nie słyszałem, ale Marcel-Bereshith przełączył coś za 
moimi plecami i dobiegły mnie zewsząd jej przeciągłe, namiętne jęki. 
    - Wtedy nie było stereo - upomniałem go. 
    - Licentia poetica - odburknął. - Ale się podoba? 
    Chędożący Patrycję facet głowę odwrócił co prawda do ściany, ale i bez tego 
wiedziałem, kto zacz. Przestał na chwilę i zaczął całować jej piersi - zobaczyłem 
oczywiście swoją gębę, z miną idiotycznie rozanieloną. Musiałem przyznać, że 
spółkował fantastycznie, długimi, posuwistymi sztosami, ze sprawnością, której 
mógłby mu pozazdrościć niejeden gwiazdor porno. Tutaj fantomatyka mogła pozbawić 
pracy wielu tęgich jebaków. 
    - Jedno słowo, myśl nawet, a będziesz to robił z nią jeszcze lepiej - szepnął Marcel-
Bereshith. - Zawsze tego chciałeś, czy nie tak? Chyba się nie mylę? - Obiektyw wizjera 
wykonał niespodziewanie szybki zoom i zobaczyłem nagle w ogromnym zbliżeniu 
twarz Patrycji, pokrytą potem, wykrzywioną spazmem rozkoszy, szlochającą i jęczącą: 
encore, force, plus... Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi, gdy wpija się w ramiona 
palcami drżącemi, gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem i oddaje się cała z 
mdlejącym uśmiechem... Wiersz Tetmajera przewijał się w mym mózgu z szybkością 
magnetofonowej taśmy, a Marcel-Bereshith dyszał mi triumfalnie nad uchem. Daleko 
sukinsyn zapuścił swą szponiastą łapę. Wiedział, gdzie sięgać: prawie mnie dostał. Jeśli 
jednak zabraknie ci cnoty, zawsze możesz polegać na woli - i gniewie. Z wściekłością 
zagryzłem wargi. 
    - Apage, satanas - wycharczałem, waląc pięścią w wizjer. Apage, spiritus immunde! 
    MarcelBereshith zachichotał obelżywie i wszystko zniknęło jak zdmuchnięte - 
sekundę potem znalazłem się absolutnej ciemności. Przez chwilę sądziłem wręcz, że 
oślepłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem gładkiego i zimnego kamienia. 
Słyszałem też jakieś głosy, przytłumione i rozproszone, jakby dobiegały zza wielu 
warstw skały. Zrozumiałem, że znajduję się w miejscu, gdzie trzymał swoje ofiary. 
Miejscu z ich snów. 
    Ściany przeniknął nagły, przeraźliwy krzyk, urwany i nagle przemieniony w 
ogłuszające chrupnięcie, które z kolei przerodziło się w przeciągły chrzęst i pękanie 
kości, miażdżonych potężnymi szczękami. Potem to coś długo chłeptało i mlaskało, 
czkając i porykując z zadowolenia. A potem przyszło do mnie. 
    Owionął mi kark gorącym oddechem; śmierdział krwią i rozdartymi wnętrznościami. 
Stał tak blisko, że czułem na skórze jego zlepione kłaki. Wiedziałem, o co mu chodzi - 
nie mogąc wzbudzić we mnie żądzy, próbował strachu. Żądza i strach: tymi furtami 
dociera do nas najczęściej. Tylko wolą można go powstrzymać - jeśli ci jej nie starczy, 
zginiesz. 
    - To już ostatnia odsłona - szepnął. - W gruncie rzeczy mogłaby być pierwszą, ale 
nawet my, demony, mamy prawo do odrobiny rozrywki. Zresztą wy, ludzie, do 
niczego innego się nie nadajecie. Świat to zamtuz, który dostaliśmy od twojego Boga 

background image

do zabawy. Razem z tobą. 
    - Łżesz, padlino - oświadczyłem, odsuwając się od niego ze wstrętem. - Nie masz na
mnie nic, ni żądzy, ni strachu, ni zwątpienia. Wygrałem. 
    - Naprawdę tak sądzisz? - tchnął mi w ucho. - Patrz, zbliża się świt. Zobaczysz 
mnie, nim twe ścierwo na zawsze spocznie w moich trzewiach. 
    Pojaśniało - z ciemności wyłoniła się kula skłębionego ognia, pędząca w moim 
kierunku z oszałamiającą prędkością. Im bardziej się zbliżała, tym bardziej malała - 
najpierw do rozmiarów piłki plażowej, potem futbolowej, wreszcie tenisowej. Ta 
zmniejszyła się do świetlistego punktu, który przeniknął mi do głowy i wybuchł tam, 
przeszywając mózg słonecznymi protuberancjami. Jego rozdarte części runęły w 
ognistą otchłań. Tak, czas i przestrzeń to w pewnych okolicznościach rzeczywiście 
umowne kategorie. 
Ocknąłem się, ponieważ ktoś mi polewał szyję wodą. Otrząsnąłem się gwałtownie i 
próbowałem poruszyć - nie było to łatwe, uwzględniając, że miałem związane na 
plecach ręce i siedziałem oparty niewygodnie o ścianę. Otworzyłem oczy: nade mną 
stał Bielecki i lał mi na głowę wodę z przerdzewiałego garnka. Znajdowaliśmy się w 
dość obskurnej piwnicy, oświetlonej gołą żarówką; tynk złaził z muru całymi płatami, a 
w kącie leżała kupa koksu. Bielecki, widząc że odzyskuję przytomność, odsunął się 
trochę i mogłem zobaczyć całe pomieszczenie. Wyglądało mi to na starą szkolną 
kotłownię, wyłączoną z eksploatacji rok temu. Przy wygasłym piecu, na 
przewróconym do góry wiadrze, stała wyprostowana jak struna Patrycja. 
    Musiała być zahipnotyzowana - stała całkowicie spokojnie, niczym nie skrępowana, 
ze swobodnie opuszczonymi rękoma, bardzo jednak blada. Bielecki zdjął zdobiący go 
w charakterze krawata sznur i podał jej, szepcząc coś cicho. Patrycja bez słowa 
założyła sobie pętlę na szyję, a drugi koniec sznura przerzuciła przez biegnącą pod 
sufitem rurę. Bielecki chwycił go i przywiązał do jednego z zaworów przy piecu. Linka 
napięła się niebezpiecznie - wystarczyłby jeden mały krok, aby dziewczyna zawisła na 
pętli. Najprawdopodobniej tak właśnie załatwił Piotra i Marka. 
    - Mój mistrz jest z ciebie bardzo niezadowolony - powiedział czarownik, odstępując 
parę kroków i z uznaniem podziwiając swoje dzieło. - Przeszkadzasz mu w robocie. 
Na niej zresztą też się zawiódł. W gruncie rzeczy go rozczarowała, zbyt szybko ci 
uległa. Nie uważasz, że kobiety są ze swej istoty niewierne? Wiarołomstwo leży w ich 
naturze. 
    Zamknąłem oczy - nie mogłem zrobić nic, jeśli nie zdołam wyprowadzić Patrycji z 
hipnotycznego transu. Usiłowałem maksymalnie skupić myśli; potrzebowałem 
bodźców najsilniejszych, najostrzejszych, które przenikną przez opary szatańskich 
omamień. 
    Patrycjo, mówiłem w myślach, gdziekolwiek jesteś, wróć do mnie - jesteś mi 
potrzebna. Pragnę cię, jak jeszcze nikogo na świecie. Byłem ślepy i głuchy, ale oto 
odzyskałem wzrok i słuch... - rozpaczliwie szukałem właściwych słów... i nagle je 
znalazłem: Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo 
jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jest nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar 
ognia, płomień Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki. 
Jeśliby kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko.
- Kocham cię - powiedziałem głośno. Bielecki popatrzył na mnie z zaciekawieniem. 
    - Już za późno, mój drogi, poza tym wolę młodych i ładnych. 
    Nie zwracałem na niego uwagi - sztywna bezwładność Patrycji powoli ustępowała: 
dziewczyna uniosła do góry ręce i przetarła twarz, jak po długim i ciężkim śnie. 
Otworzyła szeroko oczy: zobaczyła mnie i błysnął w nich na moment strach, a potem 
wściekłość. Wracała do formy. 
    Bielecki też to dostrzegł; otworzył w zdumieniu usta, ale jego zaskoczenie trwało 

background image

krótko. Rzucił się w kierunku dziewczyny i usiłował kopniakiem usunąć wiadro spod 
jej nóg. Na to czekałem - wypadłem szczupakiem spod ściany i but Bieleckiego, 
zamiast w wiadro, trafił na mój brzuch. Owinąłem się wokół jego nóg. 
    - Kopnij go w jaja - wystękałem, czując, że tracę oddech. Dzięki Bogu dziewczyna 
była bystra i szybka - ciałem Bieleckiego zarzuciło od uderzenia, złapał się za 
podbrzusze i runął na podłogę. Na nieszczęście Patrycja na skutek rozmachu zachwiała 
się, impet odrzucił ją gwałtownie do tyłu i w sekundę potem zleciała z wiadra. 
    Dobrze, że byłem blisko - błyskawicznie podsunąłem się ze swoimi plecami, na 
którym zdążyła oprzeć jedną stopę. Obcas wbijał mi się niemiłosiernie w kręgosłup, ale 
miałem to w tej chwili za najmilsze doznanie. Powoli wpełzałem pod pętlę, potem 
zdołałem uklęknąć, tak że dziewczyna znalazła się nawet wyżej niż przedtem, gdy 
sterczała na wiadrze. 
    - Powoli rozluźnij pętlę - zakomenderowałem. - Zsuń ją z głowy i zejdź ze mnie. 
    Wszystko poszło sprawnie. Patrycja zeskoczyła na podłogę, a ja wreszcie mogłem 
się wyprostować. Bielecki nadal leżał skurczony na boku, trzymając się za krocze i 
pojękując. 
    - Dobra robota - pochwaliłem ją. - A teraz wyjmij mi z lewej kieszeni kredę i 
dokładnie go obrysuj. Pentagramem, wiesz chyba, jak wygląda. Całe ciało musi znaleźć 
się w Kręgu. 
    Wykonała to bez słowa. Potem znalazła kawałek szkła i rozcięła mi więzy na rękach 
- wyjątkowo solidnie zawiązane, oczywiście marynarskie. 
    - Co teraz? - spytała. 
    - Nic, poczekamy - powiedziałem, postawiłem na powrót wiadro i usiadłem na nim, 
rozcierając obolałe przeguby. Bielecki powoli dochodził do siebie - kiedy zobaczył, że 
jest uwięziony w Kręgu, zaskowytał przeraźliwie. 
    - Ucisz się, duchu nieczysty - rozkazałem. - Mocą danej mi władzy nakazuję ci, abyś 
wyszedł z ciała tego człowieka i opuścił ten świat, nie ważąc się nikogo więcej 
niepokoić. 
    Twarz Bieleckiego wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu; stawała się przy tym 
coraz mniej jego twarzą, tak jakby od środka wypełniał ją zupełnie inny, obcy, 
nieludzki kształt. Skóra rozciągała się, plastyczna i posłuszna niewidzialnej formie jak 
rozgrzany kauczuk, broda wydłużyła, rysy wyostrzyły i oto widziałem przed sobą 
plugawe, koźle oblicze Bereshitha Rabby. Demon śmiał się, wystawiając długi, 
rozdwojony na końcu jęzor. Nakreśliłem w powietrzu krzyż. Teraz mi nie ujdzie. 
    - Exorco igitur te per Pentagrammaton, et in nomine Tetragrammaton, per Alfa et 
Omega, ego te exorciso, spiritus immunde, Bereshith Rabba... 
    W miarę jak wymawiałem kolejne fragmenty formuły, Bereshith wił się wewnątrz 
Kręgu coraz gwałtowniej, jakby przypiekany żywym ogniem. Nie ustawałem, 
egzorcyzmując i kreśląc w powietrzu krzyże, prawie wpadając w trans, nie zważając 
na jego szaleńcze podrygi. W pewnym momencie zastygł nieruchomo i roześmiał się 
szyderczo. Drzwi do piwnicy skrzypnęły i na korytarzu rozległy się czyjeś szybkie 
kroki. Błyskawicznie oprzytomniałem. Ktoś wszedł mi w paradę w najmniej 
odpowiednim momencie! 
    - Idź, zobacz kto to - krzyknąłem do Patrycji, sam zaś zbliżyłem się do Kręgu. 
Leżące wewnątrz ciało wróciło już do normalności, rysy twarzy odtajały i Bielecki 
znowu przypominał siebie, jednak starszego o dziesiątki lat, wychudzonego i 
zwiotczałego. 
    - Kto to był? - spytałem powracającą Patrycję. 
    - Na korytarzu nie ma światła, a ten ktoś bardzo szybko uciekał - powiedziała. - Czy 
stało się coś złego? 
    - Być może - nie chciałem jej mówić, że Bereshith Rabba najprawdopodobniej w 

background image

ostatniej chwili opuścił Bieleckiego i wcielił się w inną osobę, jakiegoś łazika, którego 
diabli przynieśli w nocy do podziemi. Czart zwiał mi na moment przed wygnaniem go 
tam, skąd przybył. 
    Bielecki siedział nieruchomo w Kręgu i trzymał się za głowę. Jeknął raz i drugi, 
rozpaczliwie, jak ktoś, kto w jednej sekundzie utracił wszystko. Zapewne tak było - 
Bereshith Rabba wyjadł go od środka, pozostawiając po sobie nicość, pustą skorupę. 
Biolog wstał i chwiejnym, sztywnym krokiem podszedł do odwróconego wiadra. 
Przypominał starego, rozsypującego się manekina. Długo, jakby ze zdumieniem, 
oglądał pętlę. 
    - Chodź - powiedziałem do Patrycji. - Idziemy stąd. 
    - O on? - wskazała z lękiem na Bieleckiego. 
    - Nie jest już groźny, zostawimy go tutaj - wziąłem ją za rękę i wyszliśmy do 
ciemnego korytarza. Słyszeliśmy jeszcze, jak Bielecki przesuwa po podłodze wiadro. 
Później zapadła cisza. 
    Korytarz skończył się schodkami, które poprowadziły nas do góry. W gmachu 
właściwej szkoły wynurzyliśmy się gdzieś koło sali gimnastycznej; noc minęła i przez 
okna przenikał pierwszy poranny brzask. Szliśmy w milczeniu ku wyjściu, kiedy 
usłyszeliśmy dobiegająy z podziemi długi, przeciągły skowyt - tak krzyczała dusza 
przerażona czekająca ją otchłanią, wyjąca ze zgrozy nad tym, co zrobiła. Patrycja 
wzdrygnęła się i mocniej do mnie przytuliła. 
    - Nie powinniśmy - szepnęła. - To w końcu człowiek. 
    - To był człowiek - powiedziałem z naciskiem. - Teraz jest wyjedzoną skorupą, nie 
zostało w nim nic, co można by ocalić. Dopełnia swój los, na który sam się skazał. 
    Wycie ucichło równie nagle jak się zaczęło. Zapadła po nim cisza była wprost 
bolesna. Patrycja odsunęła się ode mnie i zadrżała, jakby od niespodziewanego chłodu. 
    - Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? - wybuchnęła. - Raz mi się wydajesz duchem 
ś

wiatłości, jedynym naprawdę miłosiernym i prawym człowiekiem na ziemi, innym 

razem bestią niewiele lepszą od tych, które zwalczasz. Która z twoich twarzy jest 
prawdziwa? 
    Uśmiechnąłem się gorzko. Dlaczego musiała akurat teraz o to zapytać? 
    - Obie, Patrycjo. Jestem taki jak świat, w którym przyszło mi działać. To wasze 
pokolenie założyło sobie moralne pieluszki, uczyniło życie łatwym i przyjemnym, 
wszystko stało się proste i dozwolone - nic nie jest już według was zbrodnią, co 
najwyżej dewiacją, usunęliście ze swojego słownika pojęcie winy i kary, jako że 
przeszkadza w przyjemnym konsumowaniu. Czy to, że zapomnimy o istnieniu zła 
spowoduje, że przestanie ono istnieć? Oto masz podstawowe złudzenie naszego wieku 
- albowiem wasze pieluszki kiedyś przemokną i całe zapomnianie zło tryśnie wam w 
twarz fontanną piekielnej siarki. Pytasz, kim jestem - odpowiadam zatem: 
inkwizytorem, czyli tym, który wziął na siebie niewdzięczny i niechciany obowiązek 
oddzielania dobra od zła, sądzenia i karania. Tak, masz rację, jestem sędzią i katem, 
bestią i aniołem. 
    Dziewczyna patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, tak jakbym zdarł sobie skórę 
z twarzy i pokazał jej me prawdziwe, nagie oblicze. 
    - Kto ci dał prawo... - spytała cicho. - Kto ci dał prawo sądzenia i karania? 
    - Leżało bezpańskie na ulicy, więc je sobie wziąłem. Ktoś musiał - ludzkość, myśląc 
naiwnie, że zapomnienie o szatanie wystarczy do wyzwolenia od jego władzy, w 
rzeczywistości rzuciła mu się w ramiona - jak myślisz, dlaczego przybrał tym razem 
postać Bereshitha Rabby? 
    - Nie wiem - szepnęła. Szła teraz daleko ode mnie, po drugiej stronie korytarza. 
    - To demon pożądliwości, władca najbrudniejszych chuci. A pożądanie to ostatnie z 
uczuć, jakie się ostały w tej naszej współczesnej mątwie - pożądamy pieniędzy, władzy 

background image

i żon naszych bliźnich. Z chuci człowiek powstaje i przez nią ginie. Jak myślisz, 
dlaczego Bereshith dostał w swoje łapy tego nieszczęśnika? On też tylko chciał 
pofolgować swoim żądzom, z przyjemności uczynił swą religię. Tu zjawił się demon z 
magicznym teatrem, z ofertą ucieczki poza czas i przestrzeń, gdzie nie obowiązują 
ż

adne reguły. Po Bieleckim będą następni. 

    Przystanęła - wschodzące słońce wlewało się do szkoły przez wysokie, od podłogi 
do sufitu, okna. Wyglądała wspaniale, blada, z włosami w burzliwym nieładzie, w 
ciemnym, pensjonarskim kostiumie - skąd wiedziała, że takie lubię najbardziej? W jej 
wzroku wyczytałem żal i współczucie. 
    - Walczysz z wiatrakami, inkwizytorze szalony jak Don Kichot - powiedziała 
miękko. - Jeśli jest tak jak mówisz, to świat został już skazany. Czy w ogóle warto się 
szarpać? 
    - Nie potrafię inaczej - patrzyłem na nią i coś ścisnęło mnie za serce twardą, 
szponiastą łapą. Bereshith był naprawdę o krok od zwycięstwa. 
    - A to, co mi powiedziałeś, że mnie... To było kłamstwo? 
    Przymknąłem oczy, nie chcąc jej widzieć. Odwróciłem się do okna i oparłem czoło o
szybę. Na policzkach czułem pierwsze liźnięcia słonecznego ciepła. 
    - To nie mogło być kłamstwo, Patrycjo. Gdybym choć raz świadomie skłamał, 
Bereshith Rabba miałby teraz ucztę z moich kości. Inkwizytorzy nie mogą kłamać. 
    Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu. 
    - A więc? 
    - A więc nic z tego nie będzie. 
    Zbliżyła się jeszcze bardziej; przeklęte zielone oczy, ogromne, zachłanne, 
spragnione, pełne obietnic, kuszące, aby zanurzyć się w ich oceanicznej głębi i nigdy 
więcej nie wypływać. 
    - Jeśli miłość jest grzechem - szepnęła - to bądźmy grzesznikami. 
    Potrząsnąłem w milczeniu głową. Co prawda anonimowa wielbicielka napisała do 
Norberta w swoim liście, że nie ma ograniczeń co do wieku, ważne raczej staje się 
biologiczne nasycenie, ale dla mnie nie było to takie oczywiste. Nie chciałem mówić 
Patrycji, dlaczego - że istniało za dużo "za": za młoda, za stary, za bardzo inkwizytor, 
za bardzo czarownica, za dużo do zrobienia, za wiele zła, któremu będę musiał stawić 
czoło. Byliśmy oddzieleni od siebie rzeką - co prawda widzieliśmy się z przeciwległych 
brzegów, ale czy to znaczyło, że potrafilibyśmy być razem? Trzeba by ją najpierw 
przepłynąć, a tego żadne z nas nie mogło uczynić - a może nie chciało? Po co w takim 
razie żyć złudzeniami? Po co kopulować, kiedy nie można kochać? 
    Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy - wyprowadziłem ją ze szkoły w pełnym słońcu. 
Na dziedzińcu nie zauważyliśmy nikogo, ani Krystyny, ani policji. Zaprowadziłem ją na 
najbliższy postój i wsadziłem w ostatnią nocną taksówkę. Kiedy odjeżdżała, 
odwróciłem się, aby nie patrzeć - my, inkwizytorzy, też mamy granice wytrzymałości. 
    Następnej taksówki jakoś nie było widać, więc pieszo powlokłem się w stronę 
domu. W mieszkaniu padłem ledwo żywy na łóżko. Głowa ciążyła mi jak kamień, oczy 
się kleiły, ale nie sen nie przychodził. Gdy tylko przymknąłem powieki, z mroku 
wyłaniał się rozradowany koźli pysk Bereshitha Rabby - siedział gdzieś tam ze swoim 
wirtualnym, magicznym teatrem marzeń i czekał na was, libertyni i dziwkarze, alfonsi, 
flagellanci, pederaści, lesbijki, sadyści, masochiści i onaniści, sodomici i masturbanci, 
zboczeńcy i dewianci skryci, jawni i dwupłciowi, ludożercy, zbrodniarze i grzesznicy 
mową, myślą, uczynkiem i zaniedbaniem; czekał ze swoją magiczną skrzynką na wasz 
brud, na zło leżące gdzieś na dnie, w zapomnianym zakamarku duszy. Chce je 
wyzwolić, aby mogło wreszcie krzyczeć pełnym głosem. 
    Bereshith Rabba czeka na Was! 
    Nic więc dziwnego, że nie mogłem spać. 

background image

    Czekał przecież też na mnie. 

Planeta syren

Odeusowi jak zwykle śniły się kobiety. A dokładniej rozległa połać piachu, pełna 
krągłych, opalonych, zroszonych potem ciał, leżcych obok siebie i przewracających się 
leniwie jak polegujące na plaży foki. Piersi, pośladki i uda falowały w tysięczym, har- 
minijnym rytmie - Odeusowi wydawało się, że stoi nad brzegiem morza 
wypełnionionego pieniącą się, erotyczną cielesnością. Pod stopami czuł wibrującą 
trampolinę, wystarczyło tylko odbić się sprężyście i runąć głową w dół, wprost ku 
kłębiącym się w dole ciałom i szybować ku spełnieniu, słysząc jedynie przenikliwy, 
rozdzierają uszy gwizd... 
    Kapitan Odeus zerwał się gwałtownie, wybity nieznośnym hała- sem z jednego z 
najprzyjemniejszych snów. Przenikliwy gwizd oka- zał się buczkiem pokładowego 
interkomu, sygnalizującym alarm III stopnia. Natychmiast połączył się ze sterownią. 
    - Zgłasza się porucznik Kunert... 
    - Co się dzieje, poruczniku? 
    - Przed chwilą wyszliśmy z podprzestrzeni. Nawalił grawimet- ryczny stabilizator, 
komputer wykrył awarię z dużym opóźnieniem, dlatego statek dość znacznie zboczył z 
kursu. Nie wiadomo, gdzie jesteśmy. 
    Widoczna na ekranie twarzyczka Kunerta sprawiała wrażenie rzeczywiście 
zatroskanej. Odeus wetchnął ciężko i spuścił nogi na podłogę. 
    - Zaraz przychodzę. 
    Na miejscu zastał już Nesthoora. Stary nawigator kłócił się z komputerem o 
aktualne współrzędne - wyraźnie im nie szło. Ku- nert oglądał na głównym ekranie 
ciemną stronę jakiejś planety. 
    - Tu jest życie - stwierdził, wskazując na grupę rozproszo- nych świateł. - Wygląda 
to na niezbyt liczną kolonię. 
    - Bzdury - wtrącił się Nesthoor, który wreszcie pogodził się z komputerem. - Tutaj 
nic nie ma, jesteśmy w gromadzie Perseu- sza, będą zasiedlać ten rejon za jakieś 
dwieście lat. No, Ku- nert, możecie być z siebie dumni: to na pewno ONI! 
    Porucznik spojrzał na nawigatora obojętnie, niezdarnie uda- jąc, że nie wie, o co 
chodzi. 
    - Jacy ONI? 
    - Ot, bestia, Greka mi tu udaje, no przecież ci twoi Bracia w Rozumie - Nesthoor 
zarechotał pod nosem, ciągle pamiętając, jak kiedyś od pijanego w sztok Kunerta 
wydobył pewną tajemnicę - porucznik wierzył w Obcych. Według nawigatora, starego 
kos- micznego wyjadacza, było to równie naiwne co wiara w świętego Mikołaja. 
    - Raczej Siostry - zauważył Odeus, siedzący przy pulpicie łączności. - Sami 
popatrzcie. 
    Ekran ukazywał wycinek plaży, zatłoczony setkami nagich ko- biecych ciał. Leżały 
jedna obok drugiej, przeciągając się leni- wie jak kotki, blodnynki i brunetki, smukłe i 
puszyste. Kamera wykadrowała jedną z nich, blondynkę o złocistej skórze, wachlu- 
jącą się kwiatem o dziwaczyn, storczykopodobnym kształcie. Uś- miechała się przy 
tym tak zmysłowo, że oglądającym to mężczyznom drgnęło coś głęboko w trzewiach. 
    - Witamy na Wenus - powiedziała. - Najmodniejszym i najbar- dziej ekskluzywnym 

background image

kurorcie wszechściata, prawdziwym raju męż- czyzn. Spełnimy wszystkie twoje 
pragnienia, najbardziej wyrafi- nowane zachcianki... Naprawdę wszystkie. 
    Potem następował kilkudziesięcio sekundowy montaż najdzi- kszych pornosów, 
jakie zdarzyło im się widzieć. Rzeczywiście, na Wenus spełniano dokładnie w s z y s t 
k i e zachcianki. 
    - Czekamy - dodała zachęcająco blondynka. Przez jej twarz przepłynęły dane 
częstotliwości sygnału naprowadzającego i tran- smisja się skończyła. 
    Kunert i Nesthoor gapili się bezmyślnie w pusty monitor. Odeus gryzł w zamyśleniu 
wargę. Pierwszy oprzytomniał nawigator. 
    - Do licha! - wrzasnął. - Toż to musi być Wenus II! 
    Odeus i Kunert popatrzyli na niego zdezorientowani. 
    - Nie ma takiej planety - powiedział kapitan. 
    - I tu się pan myli - Nestthoor rozsiadł się wygodnie, zado- wolony, że będzie mógł 
opowiedzieć jedną z tych historyjek, z których słynął między Alderaanem a Syriuszem. 
- Pamiętam, że siedziałem wtedy w kosmoporcie na Woth, czekając na zakończenie 
załadunku. Nic się specjalnego nie działo, z nudów oglądałem ja- kąś satelitaną 
transmisję, kiedy nagle powietrze rozpruł zgrzyt- liwy grzmot, bardzo 
charakterystyczny dla statku lądującego bez pomocy gravipassu. Pognałem wraz ze 
wszystkimi do ekranów wido- kowych. Nad płytą lądowiska stał w słupie ognia 
patrolowiec Flo- ty, wychylony od pionu tak, że byłby się niechybnie roztrzaskał, 
gdyby nie operator pola bezpieczeństwa, który w ostatniej chwili zdołał ustabilizować 
statek. 
    Gdy rakieta na dobre wylądowała, z otwartego luku wypadł nagi mężczyzna, coś 
bełkocząc i wymachując rękami. Dopadła go Zigi, diabelnie łada lekarka, w krórej 
kochał się cały kosmod- rom. Facet na widok dziewczyny wrzasnął jak obdzierany ze 
skóry i rzucił się z powrotem do rakiety. Nie chciał stamtąd wyjść, dopóki nie 
obezwładnili do pielęgniarze. Statek wewnątrz przed- stawiał koszmarny widok, był 
kompletnie zdemolowany, pilot tuż po wylądowaniu zniszczył główny komputer i 
wszystkie bazy da- nych... 
    - Czekaj - przerwał Odeus. - Coś mi się chyba przypomina. Czy nie chodzi tu o 
sprawę komandora Jasona z Patrolu? 
    - Dokładnie - potwierdził nawigator. - Po dwóch pozostałych członkach załogi 
zaginął wszelki ślad... 
    - Zaraz, to właśnie temu facetowi uroiło się, że wylądował na planecie Amazonek? 
    - Daj mi skończyć - Nesthoor zgromił kapitana wzrokiem, bo- jąc się, że straci 
przez niego puentę. - Jason niczego dorzecz- nego nie był w stanie powiedzieć, 
wszystkie klepki miał dokład- nie przemieszane. Cały czas wrzeszczał o obrzydliwych 
babszty- lach, które chciały go na śmierć zamęczyć, na widok kobiet sza- lał ze 
strachu. Wiecie, jak wyglądają chłopcy z Patrolu: zwarte bryły stalowych mięśni, 
nerwy jak postronki. Komandor Jason był niczym więcej jak kupą roztrzęsionej 
galarety. Wreszcie jeden z psychologów wpadł na pomysł, aby wprowadzić go wstan 
hipnozy. Komandor opowiedział wtedy ciekawą historię: w trakcie skoku 
nadprzestrzennego nawalił stablizator i patrolowiec wypadł w normalną przestrzeń 
gdzieś na obrzeżu gromady Perseusza... 
    - O, to zupełnie jak my - zauważył Kunert. 
    - Patrzcie, jaki spostrzegawczy - zakpił nawigator. - Potem złapali emisję wideo... 
    - Przestawiającą stado laleczek chętnych do wszystkiego - uzupełnił Odeus. 
    - Mniej więcej. Oczywiście natychmiat ustalili źródło nada- wania i wylądowali na 
planecie... Jej mieszkanki nazywał ją "Wenus II". Chłopakom wydawało się 
początkowo, że trafili do ra- ju. Okolica piękna, panienki chętne i bez przesądów... 
Widzę po waszych rozmarzonych minach, że też chcielibyście spróbować. Serdecznie 

background image

odradzam. 
    - Pies ogrodnika - mruknął pod nosem Odeus. - Sam nie chce, innemu nie da. 
    Nesthoor nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał i spokojnie perorował 
dalej. 
    - Po paru godzinach, kiedy chłopaki opadli trochę z sił i nieco stracili 
zainteresowanie dla uroczych gospodyń, te zarea- gowały na to żądaniem dalszych, 
jakby to powiedzieć, "usług". Jason z kolegami odmówili, no bo przecież, panowie, 
ileż można. Kobiety początkowo udawały, że się z tym pogodziły, a potem znienacka 
ich obezwładniły, skrępowały i napompowawszy afrodyz- jakami kontuowały zabawę. 
Panowie, nie przeczę, że przyjemnie jest mieć jedną kobietę, trzy, pięć nawet, ale co 
powiedzieć o trzydziestu, czterdziestu i więcej? Przyjemność stosowana w nad- miarze 
bywa wyrafinowaną torturą. Chłopcy zostali zredukowani do roli worków 
mięśniowych tryskających w regularnych odstępach czasu spermą. Jak się łatwo 
domyślić, panienkom nie chodziło by- najmniej o mężczyzn, a raczej o d a w c ó w... 
    Dwaj towarzysze Jasona wytrzymali trzy dni, on sam żył jesz- cze, ale wiedział, że 
zostało mu tylko kilka godzin. Wykorzystał chwilę nieuwagi strażniczek w czasie 
jednej z nielicznych przerw, zwiał i jakimś cudem przebił się do statku. Ostatkiem 
przytomności zdołał wystartować i wejść w podprzestrzeń. Resztę znacie. 
    Milczeli, trawiąc powoli opowieść nawigatora. 
    - Ale skąd kobiety na Wenus II? I dlaczego takie groźne? - zapytał w końcu Kunert. 
    - Tego się Jason nie dowiedział. Sprawa jest niejasna, sami wiecie, ile w 
początkowym okresie kolonizacji ginęło statków, prawdopodobnie któryś, z 
ładunkiem kobiet, przypętał się aż tu- taj. Swego czasu były głośne ruchy femistek-
tygrysek, szukają- cych jakiegoś gwiezdnego bezmęskiego Edenu... 
    Dwa dni później nawigator zastał w sterówce porucznika Ku- nerta hipnotycznie 
wpatrzonego w ekran. Chwilę oglądali razem. 
    - Długo one już tak? - zapytał Nesthoor. 
    Kunert nieprzytonie spojrzał na zegar. 
    - Dwie godziny. 
    - No cóż, poruczniku... miłość lesbijska to naprawdę piękna sprawa. 
    - Ehem, doprawdy... - Kunert zdawał się przebywać z zupełnie innej rzeczywistości. 
Nawigator pokiwał ze zrozumieniem głową. 
    - Czy wiesz, poruczniku, dlaczego w kosmos nie latają kobie- ty? 
    - Nie wiem..., to znaczy wiem, chodzi o słabszą odporność ma stresy długiej 
podróży. 
    - Bynajmniej, to czynnik drugorzędny, naszym szefom chodziło o coś innego? 
    - O co? - spojrzenie Kunerta było czyste i niewinne, niczym zarażonego 
entuzjazmem pionierów eksploracji kadeta pierwszego roku. 
    - Właśnie o to - Nesthoor wskazał na ekran. - Zamiast myśleć o interesach firmy 
jedna część załog kombinowałaby, jak tu by się przespać z drugą. A za to nasi 
szefowie nie chcą płacić. 
    Do sterówki wpadł jak bomba Odeus - nie wyglądał dobrze, spocony jak mysz, o 
rozbieganych oczach. 
    - Pieprzyć kobietony! - ryknął. - Bardziej durnym zajęciem od seksu z komputerem 
jest lizanie lodów przez opakowanie. Precz z machanomasturbacją, chcę kobietyyyy... 
- zawył przeciągle. - Prawdziwej, a nie wirtualnej! 
    Po czym, trochę uspokojony, dodał: 
    - Trzeba wylądować i dać babom do wiwatu. 
    - Raczej to one nam - mruknął nawigator i dodał głośniej. - Chyba upadłeś na 
głowę! Już nie pamiętasz, co zrobiły z Jasonem? 
    Odeus uśmiechnął się chytrze. 

background image

    - A jakże, pamiętam. Gdzie są zdjęcia strefy umiarkowanej półkuli południowej? 
    Z podanego pliku wyciągnął jedno i pokazał Nesthoorowi. 
    - Popatrz, te trzy światełka tutaj. To musi być mała osada, parę domków, ale sądzę, 
ż

e można już tam znaleźć coś odpowied- niego. Wyląduję w nocy, potraktuję 

wszystko co się rusza pa- ralizatorem, w ciągu dwóch, trzech godzin załatwię co 
trzeba i wrócę. 
    - Złapią cię - obwieścił ponuro Nesthoor. - Zrobią to samo co z Jasonem. 
    - Pomyślałem o dodatkowym zabezpieczeniu - zachichotał dia- belsko kapitan. - 
Coś, co uniemożliwi przekształceniu mnie w zmechanizowanego dawcę. Wydaje mi 
się, że można tak przeprogra- mować mikroiniektor automedu, aby w momencie, gdy 
poziom testos- teronu będzie zbyt wysoki, wtrzyknął mi do krwi enzym blokujący 
wydzielanie hormonu. Wszyjecie mi to pod skórę. To taka impoten- cja na życzenie, 
zapobiegająca przegrzaniu instalacji. 
    - Rzeczywiście sprytne - nawigator pokręcił z uznaniem gło- wą. - Z tym, że 
panienki mogą się wówczas nieco zdenerwować i na przykład poobcinać panu to i 
owo, zwłaszcza jeśli wyda im się bezużeczne. 
    Odeus wzruszył ramionali. 
    - Do diabła, kto nie ryzykuje, ten nie posuwa, jak powiadał Casanova. Gdybym się 
nie zjawił w ciągu doby, odlecicie stąd sa- mi. 
    Kapitan Odeus wrócił znacznie wcześniej niż oczekiwano. Wy- siadając z lądownika 
nie miał miny pogromcy Amazonek. Natarczywe pytania Kunerta zbywał półgębkiem, 
zaś na Nesthoora patrzył z nieukrywanym obrzydzeniem. Tuż przez odlotem zabrał się 
do kaso- wania wszystkich śladów pobytu na Wenus II, łamiąc przy tym po- łowę 
punktów świętego i nietykalnego Regulaminu Służby. 
    - Rozumiesz coś z tego? - zapytał Kunert nawigatora. 
    - Taak - westchnął smutno Nesthoor. - Czy słyszałeś kiedyś opowieść o Odyseuszu i 
syrenach? Był to, jak głoszą mity, jedyny żeglarz, który słyszał ich cudowny, wabiący 
ś

piew i pozostał przy życiu. Wiesz, jak mu się to udało? 

    - Odyseusz zalepił załodze uszy woskiem, a siebie kazał przywiązać do słupa. 
    - Doskonale! Istnieje jednak jeszcze jedna, bardzo mało zna- na wersja tej historii. 
Podobno, kiedy zbliżali się do wyspy sy- ren, jeden z majtków podszedł do 
uwiązanego już Odyseusza i ta- kże zalepił mu uszy woskiem. Tłumaczył się później, 
ż

e źle zro- zumiał rozkazy. Na próżno Odyseusz ryczał jak opętany i rwał więzy - 

załoga, pamiętając o wydanych przez niego poleceniach, ani drgnęła. Wyspa oddalała 
się z każdą chwilą i żaden dźwięk cudownego syreniego śpiewu nie dotarł do uszu 
najsprytniejszego ze śmiertelnych... 
    - Nie rozumiem, co ta historia ma wspólnego z Odeusem, poza przypadkową 
zbieżnością nazwisk. 
    - Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się nawigator. - To proste. Wyskalowanie 
mikroiniektora Odeus zlecił mnie i muszę przyznać, że chyba się nie spisałem. 
Urządzenie mogło zadziałać już w przypadku bardzo małego stężenia testosteronu. 
Wystarczyłoby zu- pełnie niewielkie podniecienie, przypuszczam, że jeśli na przyk- ład 
Odeus jeszcze w lądowniku pojechał dla rozgrzewki na ręcz- nym, to... 
    Kunert patrzył na nawigatora w niemym zadziwieniu, a potem zarżał dzikim, 
nieopanowanym śmiechem, od którego cały zsiniał. Nesthoor klepnął porucznika w 
plecy, aby go odetkać. 
    - Zresztą, sam wiesz, że byłem raczej sceptyczny jeśli cho- dzi o tę wyprawę. 
    - Niezłe z ciebie bydlę - wykrztusił Kunert. - Coś mi się zdaje, że na Wenus II 
jesteśmy spaleni. 
    - Osobiście uważam, że nie ma czego żałować - dodał Nesthoor i z upodobaniem 
popatrzył na kształtne pośladki porucznika Ku- nerta. 

background image

Sanktus Kobylarius, magister

Wszyscy nazywali go Kobylarzem. O takim przezwisku zdecydowała fizjonomia - 
pociągła twarz, szerokie czoło, cofnięta i niedogolona szczęka, wypukłe oczy skryte za 
silnymi szkłami. Wizerunku dopełniała zapadnięta klatka piersiowa, patykowate ręce i 
zaczątki garbu. Słowem, typowy jajogłowiec - kobyła Raskolnikowa na moment przed 
końcem. 
   Pierwszy raz zetknąłem się z nim w okresie pisania prac magisterskich. W holu 
Instytutu zwykliśmy zamieniać parę słów, najczęściej o postępach w pisaniu pracy. Już 
wtedy Kobylarz zdradzał symptomy filołogicznego nawiedzenia - za temat obrał sobie 
analizę opisów w opasłej powieści jednego z wieszczów modernizmu. Po pobieżnym 
przejrzeniu tej pozycji można zauważyć, że opisy stanowią blisko połowę 
zasadniczego tekstu. Za każdym razem Kobylarz oznajmiał mi triumfalnie, do której 
strony właśnie dotarł. Patrzyłem wtedy na jego bladą od niewyspania i złego 
odżywiania twarz i myślałem o wieszczu, który z pewnością nie przypuszczał, że w 
sześćdziesiąt lat po śmierci będzie jeszcze komuś spędzał sen z powiek. 
   Dlaczego Kobylarz wybrał tak ambitny temat, zamiastwzorem kolegów - sięgnąć po 
pierwszy lepszy problem i odbębniać swoje między jedną a drugą balangą? Kobylarz 
był inny, wierzył w naukową doniosłość tego, co robił. Na nic zdały się moje 
argumenty, że na dobrą sprawę nasze ewentualne odkrycia mają zerowe znaczenie dla 
narodu (i nieważne, jak tu zdefiniujemy pojęcie "naród"), co najwyżej zyskają 
przelotną aprobatę tego czy owego profesora. Jako prawy czciciel czystej nauki z 
pogardą odrzucał moje sugestie. 
   Później się dowiedziałem, że jego robota była rzeczywiście rewelacyjna, rzuciła na 
kolana komisję egzaminacyjną i zyskała opinię najlepszej pracy roku. W rezultacie 
Kobylarz wylądował w szkole podstawowej w niewielkiej wiosce, położonej parę 
kilometrów za miastem, gdzie wbijał półdebilnym dzieciom (z mizernym skutkiem, jak 
mi potem wyznał) zasady gramatyki i ortografii. Z czciciela nauki czystej został jej 
ofiarą, przed czym go zresztą przestrzegałem. 
   W tym momencie historia mogłaby zostać zakończona, bo i cóż może być 
intrygującego w zmaganiach młodego, hm, "siłacza" (to wieszcz), systematycznie 
wykańczanego przez indolencję systemu oświatowego. Proza życia, brutalna 
nauczycielka absolwentów wyższych uczelni, od razu dzieli swoje stadko na głupców i 
słabeuszy usiłujących pracować w zawodzie oraz na spryciarzy i kombinatorów, którzy
zawczasu oddali się w pacht "byznesowi". Kobylarz uczestniczący w jakimkolwiek 
sensownym interesie był postacią nie do przyjęcia. Jego kobyla gęba a priori skreślała 
naszego delikwenta z listy osób mogących kiedykolwiek zrobić karierę. 
   A jednak Kobylarz zawsze mnie trochę intrygował, tak jak intryguje i zaciekawia 
każdy przedstawiciel ginącego gatunku. Na swój sposób był kimś ostatnim i 
wyjątkowym. Wyraźnie odbijał od reszty. I to chyba spowodowało, że został obiektem 
mego zainteresowania, nie tylko z czysto osobistych względów. 
   Przez dłuższy czas wieści o nim dochodziły urywane i niepełne. Jak wielu z tych 
pechowców, którzy z powodu braku oparcia w zamożnej i wpływowej rodzinie 
wylądowali w szkółkach na prowincji, w pokorze oczekiwał na swój koniec. Dopiero 

background image

w jakiś czas później spotkałem go na ulicy, no, niezupełnie przypadkowo. 
   O dziwo, poznał mnie od razu. Ja go zresztą też - wyglądał jeszcze marniej niż 
przedtem, był nawet w tym samym, jeszcze studenckim, wytartym dżinsowym 
wdzianku. Kobyla gęba wyglądała na bledszą i bardziej zrezygnowaną. Zapytałem o 
pracę. Machnął niedbale ręką. 
    - Wiesz, sądziłem, że głupota ludzka ma jakieś granice, ale szybko mnie z tego 
wyleczono - powiedział. - Mam do czynienia z takimi ludźmi, że... 
   - Wiem, struktura grona pedagogicznego nie jest mi obca. Idę teraz coś zjeść, chodź 
ze mną. 
   W barze mlecznym szerokim gestem zaordynowałem dwie porcje naleśników. Za 
szkłami Kobylarza błysnęło coś łakomie. Musiał być głodny. 
   - Co właściwie robisz poza wojowaniem z belframi i dyrekcją? 
   - Piszę - przełknął i popił - artykuł krytyczny. Dla "Pamiętnika Literackiego". Jeden 
już wysłałem, a mam w robocie drugi. 
   - Zapłacili ci? - Jeszcze nie... 
   Przechylił talerz i pił łyżeczką śmietanę. Rzeczywiście był głodny. Zrobiło mi się go 
ż

al, mogłem się szarpnąć na podwójne naleśniki. Jeśli naprawdę jedynym jego źródłem 

dochodu była nauczycielska pensja, to musiał często głodować. 
   - A poza tym? - sondowałem dalej. 
   - No, jeszcze takie... - pochylił się konspiracyjnie. - Piszę książkę. Powieść. 
   Tu cię mam, pomyślałem. Prawdę mówiąc, oczekiwałem podobnego wyznania. 
Byłoby wręcz dziwne, gdyby Kobylarz tego nie robił. Co drugi z nas opuszczał mury 
tutejszej Alma Mater z przekonaniem, że jest drugim Hłaską, albo chociaż Bursą. 
Kobylarz nie stanowił wyjątku. Zapewne zadziałał też wpływ wieszcza. 
   Wyszliśmy z baru, kierując się na przystanek. Kobylarz powoli włóczył nogami, 
patrząc gdzieś przed siebie. Wyglądał jak personifikacja siedmiu plag egipskich - 
przypominał teraz zgonionego wielbłąda. 
   - Ale nie wiem, czy skończę - ciągnął. - Dlaczego? 
   - Choruję - wyjaśnił. - Zaawansowana dyskopatia połączona z zanikiem mięśni 
grzbietowych. Trudno powiedzieć, czy potrwa to rok, czy cztery... 
   - Nie starasz się leczyć? 
   - Po co? Ja nie mam po co żyć... 
   Nic nie odpowiedziałem, zatkało mnie. Żelazna logika Kobylarza była nie do 
odparcia. Rzeczywiście, istnienie bądź nieistnienie Kobylarza było światu najzupełniej 
obojętne. Jemu samemu zapewne też. 
   Staliśmy milcząc na przystanku. Kobylarz pokiwał z melancholią głową - w tej chwili 
był najbardziej godnym pożałowania człowiekiem w całym mieście. Patrzyłem na niego 
spod oka zastanawiając się, czy już dojrzał, czy może jeszcze trochę poczekać. 
Kobylarz nie miał podobnych rozterek. Przyjechał tramwaj i pożegnałem go, obiecując 
sobie ponowne spotkanie. 
   Wróciłem do klubu "Simplex", gdzie trawiłem czas i społeczne pieniądze jako 
specjalista od przelewania pustego w próżne. Siedząc nad stosem biurowej makulatury 
zastanawiałem się nad umieszczeniem dotychczasowych wniosków w kwartalnym 
raporcie, ale w końcu odrzuciłem pomysł jako przedwczesny. Człowiek wymagał 
jeszcze dopracowania, choć reprezentował interesujące początki. Zwłaszcza jego 
egzystencjalny nihilizm, pozostający w sprzeczności z głoszonymi przedtem 
artystycznymi planami, wydawał mi się szczególnie obiecujący. Kobylarz dojrzewał - i 
w tym sensie nasze spotkanie było szczęśliwym "trafem". Dla niego i dla mnie. 
   Przed zanurzeniem się w kwity pewnej sponsorującej "Simplexowi" Młodzieżowej 
Organizacji pomyślałem, że jeśli cokolwiek wiem o tego typu osobowościach, to 
wkrótce powinien przydrałować tutaj z rękopisem powieści pod pachą. Nie myliłem 

background image

się.
Kilka dni później, kiedy znudzony przekładaniem papierków szedłem odświeżyć się w 
klubowej kawiarni, zobaczyłem go czekającego przed wejściem. Kręcił się nerwowo, 
trzymając w dłoniach opasły brulion. W duchu zatarłem ręce - rozszyfrowałem go 
bezbłędnie. Jak każda zagubiona w czasie i przestrzeni, niepewna siebie osobowość 
twórcza, potrzebował wsparcia czytelnika. W tym mogłem mu pomóc. 
    - Cześć - powitałem go uprzejmie. - Pójdziemy się czegoś napić? 
   Wyglądał na skrępowanego. Spojrzał ukosem na witrynę kawiarni, gdzie za szybą 
kłębił się tłum młodzieżowych działaczy, Arabów i panienek do wszystkiego. 
   - Właściwie... - miał to być wstęp do szeregu obiekcji, ale nie dałem mu czasu. 
   - Bez gadania! Ze mną cię nie zjedzą. 
   Wejście Kobylarza wywołało niejakie zdziwienie wśród personelu kawiarni - 
rzeczywiście, nie wyglądał na stałego bywalca "Simplexu". Sam też nie sprawiał 
wrażenia zachwyconego towarzystwem w środku. Pociągnąłem go w kąt do wolnego 
stolika. 
   - Co u ciebie nowego? - spytałem. 
   Nie odpowiadał, ciągle z lekka oszołomiony atmosferą kawiarni. Zastanawiałem się, 
kiedy ostatni raz był w lokalu; nawet na studiach nie chodził na żadne prywatki. Jego 
filozoficznie nastrojoną duszę musiała zastanawiać programowa beztroska czy wręcz 
bezmyślność charakteryzująca bywalców klubu. Mimo to pierwsza impresja Kobylarza 
była dla mnie zaskakująca. 
   - Zombi - wyszeptał. - To jacyś zombi! 
   - Masz trochę racji - przyznałem. - Ale chyba nie spodziewałeś się zastać tu 
mogołów intelektu? Zresztą, wskaż mi w tym mieście miejsce, gdzie takowi 
przebywają. 
   - Tak, oczywiście... 
   Wydawał się zakłopotany. Przyszła kelnerka i postawiła na stoliku wino i pepsi. 
Kobylarz wina nie tknął, co uznałem za bardzo pomyślną oznakę - sądząc po jego 
stanie psychicznym, należało się raczej spodziewać zaawansowanego alkoholizmu, a to 
bardzo by skomplikowało moje plany. Potrzebowałem Kobylarza takim, jakim był 
teraz - inteligentem o krystalicznych ideałach, w początkowym stadium rozstroju 
nerwowego. 
   Parę stolików dalej usadowiła się z hałasem grupa aktywistów młodzieżowych. 
Uznałem to za świetną okazję, aby , Kobylarza pozytywnie umotywować. Ten, 
niczego nie podejrzewając, powoli sączył pepsi i udawał, że słucha płynącej z podziemi 
klubu łomotaniny kapeli "Nawiedzony Kombajn". Pociągnąłem łyk wina i zacząłem 
ostrożnie wprowadzać go w temat. 
    - Widzisz tych tam pod oknem? - dyskretnie wskazałem grupę aktywistów. - To jest 
kierownictwo tutejszego oddziału Młodzieżowej Organizacji, kwiat jej aktywu, 
wielokrotnie chwalony i odznaczany za pozytywną działalność, wynoszony pod 
niebiosa przez władze nadrzędne. Innymi słowy, awangarda naszej młodzieży. 
   Kobylarz popatrzył w tamtym kierunku i na jego twarzy odbił się niesmak. 
    - I co z tego? - spytał całkiem rozumnie. 
   - Właściwie nic, gdyby nie to, że obecny tu prezes - to ten o wyglądzie 
wypuszczonego na przepustkę wzorowego skauta, zresztą gębę też ma pełną 
komunałów rodem ze skautingu - swym światłym kierownictwem doprowadził do 
zupełnego rozkładu ongiś rzeczywiście jakoś tam działającej organizacji, eliminując 
tych, którym chciało się cokolwiek robić. Część nawet demonstracyjnie rzuciła 
legitymacje na zebraniu, ale prezesa utwierdziło to tylko w słuszności raz obranej 
drogi. Typ jest odporny na wszelką argumentację, co było zapewne główną przyczyną, 
iż "góra" uznała go za jedynego człowieka zdolnego poprowadzić tutejszy oddział do 

background image

kolejnych zwycięstw, które w istocie odnosi... na papierze. Co jakiś czas ogłasza nagłą 
sanację stosunków i gromkimi odezwami mobilizuje kadrę mającą go gdzieś. Po trzech 
dniach wszystko wraca do normy i cała działalność ponownie sprowadza się do 
rytualnej porcji demagogii. 
   - Ehm, a wygląda tak przyzwoicie! 
   - Tak? To popatrz sobie na jego sąsiada, tego wysokiego młodzieńca o urodzie 
ś

więtego Franciszka z Asyżu, pełniącego obecnie funkcję zastępcy prezesa. Stanowi 

on przykład błyskawicznej kariery, co nie znaczy, że błyskotliwej. Do Młodzieżowej 
Organizacji wstąpił w grudniu, a już w lutym został jej wiceprezesem. Jedyną zasługą 
owego świątobliwego młodzieńca jest związek z pewnym wysoko postawionym 
wodzem z Oddziału Okręgowego. Sam dobrze nie wiem - nepotyzm czy pederastia? 
   Przerwałem, ponieważ zaskoczył mnie wyraz twarzy Kobylarza. Patrzył jak 
urzeczony na pseudo - Franciszka, który z rozmarzonym uśmiechem liczył muchy na 
suficie. W pewnym momencie spojrzał prosto na niego, na co Kobylarz zareagował 
gwałtownym skurczem żołądka. Toaleta! syknął zduszonym głosem i pobiegł jak 
oparzony we wskazanym kierunku. Trochę się przestraszyłem; nie chciałem go aż tak 
poruszyć. Zamierzałem tylko utrwalić w nim stan ogólnego zwątpienia. Nie 
zamierzałem na razie doprowadzać do kryzysu. 
   Dość długo nie wracał. W tym czasie do kawiarni weszła Ewa, nieformalna muza 
"Simplexu", z którą naonczas się kochałem, tzn. utrzymywałem ożywione stosunki 
płciowe. Zdała właśnie jakiś zaległy egzamin, więc była w świetnym nastroju. 
Słuchałem jej rozkosznego szczebiotania i rozmyślałem ponuro o Kobylarzu, który 
przez moją durną brawurę zwymiotował już chyba duszę. Wreszcie przyszedł 
spojrzenie miał jakby przytomniejsze. Usiadł i jednym haustem wypił pepsi do końca. 
Ewa kończyła właśnie opowieść o docencie - fetyszyście, u którego studentki zdawały 
egzamin przy pomocy papierowej torebki z intymną bielizną. Docent był koneserem, 
piątki stawiał tylko za autentyczne francuskie koronki, najlepiej z paryskiego porno - 
shopu. Kobylarz słuchał tego w milczeniu, starając się zachować , kamienną twarz. 
Wreszcie spojrzał demonstracyjnie na zegarek i zaczął się żegnać. 
   - Nie zostawiłeś rękopisu - przypomniałem. Cały czas trzymał brulion na kolanach, w 
kurczowo zaciśniętej dłoni. - Ach, to - popatrzył ze zdumieniem na zeszyt. - Prawie o 
tym zapomniałem. Gdybyś mógł... 
   - Mogę - stwierdziłem krótko i prawie że wyrwałem mu rękopis. - Przyjdź za 
tydzień, coś już będę w stanie powiedzieć. 
   Gdy wyszedł, Ewa spojrzała na mnie podejrzliwie. Zrobiłem najniewinniejszą minę 
na świecie, ale to nie pomogło. - Ten twój przyjaciel - powiedziała wolno i z namysłem 
- jest jakiś dziwny. Czy to aby nie pedał? 
   Roześmiałem się, serdecznie ubawiony. W Kobylarzu było tyle seksu co w amebie. 
   - Pochlebiasz mu, kochanie. To stary kumpel z roku, mamy wspólne interesy. A 
propos - czas chyba uczcić twój egzamin? 
   Poszliśmy na górę do biura, opustoszałego już o tej wczesnej popołudniowej porze - 
nie każdy tak kochał swoją pracę jak ja. Usiadłem za biurkiem i zacząłem segregować 
papiery, znamionujące kolejny okres kwitotwórczej aktywności prezesa. Ewa spoczęła 
na biurku kolegi, starego niechluja, od roku zaścielonym nie załatwionymi pismami. 
Wzięła jedno z nich i udając, że czyta, rytmicznie stukała piętą w drewno, w takt 
niosącego się po rurach najnowszego przeboju supergrupy "Mózg na Ścianie", która 
zastąpiła w piwnicy "Nawiedzony Kombajn". 
    - Mówią o tobie ostatnio dziwne rzeczy - wachlowała się kwestionariuszem, 
mrugając do mnie filuternie. - Wiceprezes twierdzi, że jesteś... zgadnij kim? 
    - Cóż mógł o mnie wymyśleć ten smutny pierdziel - podszedłem do okna i 
zaciągnąłem powoli zasłony. - Pewnie, że jestem wcielonym diabłem. 

background image

    - Dokładnie! - zawołała ubawiona. - Skąd wiesz? 
    - No bo przecież nim jestem. Majtki nie będą ci potrzebne. 
   Odwróciłem się od okna - majteczki spoczywały już na maszynie do pisania. Ewa 
poruszyła się niespokojnie, jakby w uda zapiekły ją zaległe kwity mego niechlujnego 
kolegi. Uniosłem majteczki pod światło; były prawie przezroczyste, zrobione z 
najdelikatniejszej koronki. 
    - Przygotowałaś je dla docenta? 
   Zaprzeczyła ruchem głowy. Papiery przyjemnie zaszeleściły. 
   - Wracając zaś do sprawy mego ewentualnego diabelstwa, to z tego, co wiem, penis 
szatana jest rozdwojony na końcu niczym język węża i tak jak i sperma zimny na 
kształt lodu. Co o tym sądzisz? 
   Znaczna część papierów upadła już na podłogę, przez co zaległości kolegi 
zmniejszyły się o blisko połowę. Ewa milczała, nad czymś się zastanawiając. 
   - To jest ciepłe - stwierdziła wreszcie.

Rękopis Kobylarza nosił enigmatyczny tytuł: "Spisek". Był to duży notatnik 
akademicki, wypełniony prawie do ostatniej strony drobnym, wyraźnym pismem. Na 
oko oceniłem objętość utworu na blisko osiem arkuszy autorskich, czyli że Kobylarz 
spłodził całkiem spore dzieło. Nie zwlekając przystąpiłem do lektury. 
   Bohaterem uczynił młodego urzędnika jakiegoś pomniejszego pionu 
administracyjnego, Jonasza K. (K jak Kobylarz?), prowadzącego spokojne i stateczne 
ż

ycie, człowieka pozbawionego większych aspiracji a nawet marzeń, pilnie baczącego, 

aby nie wystawać ponad obowiązującą przeciętność - co mu przychodziło bez trudu, 
jako że był urodzonym przeciętniakiem. Akcja rozpoczyna się pewnego wiosennego 
wieczoru, kiedy do kładącego się spać Jonasza K. przychodzi dwóch tajemniczych 
panów, którzy oświadczają, że od tej chwili K. jest spiskowcem. Nie wdając się w 
dalsze wyjaśnienia odchodzą, każąc czekać na dalsze instrukcje. Bohater, zupełnie w 
pierwszej chwili rozkojarzony, bierze w końcu rzecz całą za głupi dowcip niezbyt 
rozgarniętych kolegów. 
   Na tym się jednak nie skończyło - następnego odwiedza go smutny starszy pan w 
podniszczonej jesionce i wręcza mu niewielką paczuszkę, polecając odnieść ją pod 
wskazany adres. K. usiłuje wytłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie, ale starszy 
pan, nazywający siebie Łącznikiem, przypomina dobrotliwie o dyscyplinie 
organizacyjnej i odchodzi. K. , wiedziony niezdrową ciekawością a trochę strachem 
przed konsekwencjami w wypadku nieposłuszeństwa, udaje się pod wskazany adres, 
do obskurnej kamienicy na przedmieściu. Po wymianie hasła paczuszkę odbiera młoda 
dziewczyna, dając w zamian pakiet papierów i nowy adres. K., zdumiony i lekko 
zafascynowany rysującą się tajemnicą, idzie pod wskazany adres, tym razem 
luksusowej willi, aby od czarnego służącego dostać nowy pakiet i adres... Do 
wczesnych godzin świtu krążył po mieście niczym nocna mara, aż wreszcie któryś z 
podanych adresów okazał się jego własnym. Łapczywie rzucił się na przeznaczony dla 
siebie pakiecik - w środku znajduje polecenie, aby czekać na dalsze instrukcje. 
   Od tej pory K. stał się częścią spisku. Łącznik wielokrotnie zrywał go nawet w 
ś

rodku nocy, aby zlecić tajną misję - zawsze było to takie samo zadanie, o kryptonimie 

"Nocny Listonosz", polegające na dostarczaniu paczuszek pod te same adresy, 
dokładnie według schematu z pierwszej nocy. K. powoli przywyka do tego osobliwego
ż

ycia, z niektórymi odbiorcami nawet się zaprzyjaźnia. Odczuwa pociąg do 

dziewczyny z obskurnego domu, jak zauważa, nie bez wzajemności. Szczególnie 
polubił staruszkę z małego domku ukrytego w zapuszczonym ogrodzie. Staruszka 
zawsze czeka na K. z filiżanką gorącej kawy. 
   Z czasem dostrzegł w sobie i wokół siebie zmiany, które, jak sądził, są 

background image

symptomatyczne dla każdego spiskowca. Przestał chodzić do pracy, za dnia czuł się 
ź

le, najchętniej siedział w zaciemnionym pokoju lub spał: Zaczął cierpieć na dziwne 

przywidzenia - wydawało mu się, że co i raz któryś ze znajomych czy przypadkowych 
przechodniów mruga do niego porozumiewawczo, kiedy wieczorem śpieszył w trasę 
ze swoimi paczuszkami. Przestał pokazywać się w dzień na ulicy, a i w nocy, zdążając 
pod swoje adresy, przemykał chyłkiem pod murami. 
   W tym też okresie pojawiły się u K. pierwsze wątpliwości dotyczące celu i istoty 
spisku. Żadna z nagabywanych osób nie potrafi mu nic powiedzieć, twierdząc, że go 
po prostu nie zna. "Po cóż cały spisek i tajemnica, skoro jego cel byłby powszechnie 
wiadomy, nawet wśród samych uczestników?" - pyta retorycznie portier, służący w 
domu miejscowego prokuratora. "Cel zna tylko Wielki Szef ' - dodaje mieszkanka 
obskurnej kamienicy Lili, z którą K: nawiązał nocny romans, realizowany pośpiesznie 
w krótkich przerwach w czasie pełnienia kurierskich obowiązków. K. początkowo 
przystaje na to tłumaczenie, aż do momentu, kiedy przypadkiem zapytana o to, czy 
wie, co jest w przynoszonych przez niego pakietach, Lili odpowiada, że nie. "Zresztą - 
dodaje dziewczyna - zawsze zabierasz stąd ten sam pakiet, który poprzedniego 
wieczoru przynosisz. Nie zauważyłeś tego?" 
   K. jest wstrząśnięty i przerażony zarazem - niecierpliwie rozrywa przyniesiony 
właśnie Lili pakiet. W środku znajduje jedynie przeznaczoną dla siebie instrukcję, 
polecającą czekać na dalsze instrukcje. Zbulwersowany wraca do siebie, postanawiając 
nie robić niczego bez uprzedniego widzenia się z Szefem. Po kilku dniach przychodzi 
Łącznik i na postawione zarzuty odpowiada, że dotychczasowa misja była tylko próbą 
- tak naprawdę to właściwe Zadanie K. dopiero otrzyma. Przedtem też zobaczy się z 
Szefem. K. wyśmiewa go i oświadcza, że jutro złoży doniesienie na policji o 
wszystkim, co wie w związku ze spiskiem. Łącznik mu to odradza, jednakże jakby bez 
przekonania. 
   Następnego dnia K. udaje się na komisariat i żąda widzenia z naczelnikiem policji. 
Zostaje do niego wpuszczony i opowiada pokrótce o swoim uczestnictwie w spisku. Z 
niejakim zdziwieniem stwierdza, że Naczelnik nie wydaje się być poruszony. Patrzy na 
K. ze zrozumieniem i pewnym politowaniem. Na jego zeznanie odpowiada 
streszczeniem pewnej popularnej w bliżej nieokreślonych kołach teorii, tłumaczącej 
rzeczywistość jako niezwykle złożoną strukturę powiązanych ze sobą spisków, 
drążących świat od niepamiętnej pory. Nikt nie zna początku ani końca, a tym bardziej 
celu. Nikt też nie może o sobie powiedzieć, że jest poza spiskiem, tak jak nie może 
powiedzieć, że jest poza rzeczywistością. K. uderza jedna uwaga rzucona przy tej 
okazji przez Naczelnika - "Spisek to nie stara koszula i nie sposób wyrzucić go do 
kosza na śmieci. Jesteśmy do swego spisku przypisani." 
   Wzburzony K. wybiega na ulicę - zrozumiał, że i Naczelnik należy do spisku. Ma 
wrażenie, jakby był zaszczutym zwierzęciem. Zamyka się w pokoju i czeka na 
Łącznika. Odcięty zupełnie od świata, wpada w malignę i przeżywa niezwykłe 
widzenie. W pokoju zjawia się zgrzybiały starzec przypominający biblijnego patriarchę 
i wyjaśnia dobrotliwym głosem, że K. ma wyjątkowe szczęście - spisek, w którym 
uczestniczy, został zawiązany specjalnie dla niego. To on, K., jest celem i przyczyną. 
Dopiero po zniknięciu starca K. uświadamia sobie, że przemawiał do niego sam Wielki 
Szef. Nie oczekuje już niczego - wie, że teraz przyjdzie Łącznik z Zadaniem. 
   Rzeczywiście, Łącznik zjawił się jak zwykle późnym wieczorem. Zaznajamia K. ze 
specjalnym Zadaniem - ma on zastrzelić renegata i zdrajcę, który usiłował 
zadenuncjować spisek. Wręcza mu pistolet i kartkę z nazwiskiem i adresem zdrajcy, po 
czym odchodzi, dając czas do rana. K. nawet nie czyta kartki - doskonale wie, czyje na 
niej widnieje nazwisko. Próbuje się desperacko ratować, ale spostrzega na ulicy dwóch 
mężczyzn, pilnie śledzących jego okna. Zrozumiał, że nie ma żadnych szans. Kiedy do 

background image

pokoju wpadają pierwsze promienie słońca, bierze pistolet i przykładając lufę do 
skroni szepce: "Jak szczur". I było to tak, jakby absurd miał go przeżyć.
Z Kobylarzem umówiłem się wieczorem w biurze, chcąc mieć pewność, że nikt nam 
nie przeszkodzi. Do generalnego rozstrzygnięcia przygotowałem się starannie, 
spędzając wiele godzin nad "Spiskiem". Główny bohater, K., wykazywał sporo 
interesujących cech - całkowitą bezradność wobec rzeczywistości i poczucie osaczenia 
przez bliżej nieokreślone, nieznane siły, które bawią się nim, jakby był pingpongową 
piłeczką. Bezwolnie podąża z prądem życia, podawany z rąk do rąk, wykorzystywany 
jako ofiara nonsensownego i okrutnego żartu. Chwilami nawet odnosiłem wrażenie, iż 
sprawia mu to jakąś masochistyczną przyjemność. Cechowała go zupełna niewiara we 
własną podmiotowość - ba, wątpi, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Jedyną 
potencjalną podmiotowością jawi się Wielki Szef, mityczna instancja skupiająca w 
swoim ręku węzłowe nici wszystkich spisków. Moim zdaniem chodziło tu o ukrytą 
personifikację Boga, widzianego jako swego rodzaju Nad - Spisek, o pozapojęciowych 
przyczynach, celach i skutkach, którego terenem działania jest cały wszechświat. 
   Wobec tak rozumianego świata jednostka ukazuje się jako element składowy 
wielkiej struktury, której nigdy nie pozna i na którą nie ma żadnego wpływu. Zaciera 
się pojęcie między wolą własną a wolą Spisku - nigdy nie wiemy, czy podjęta przed 
chwilą decyzja nie została przez kogoś już kiedyś przewidziana i włączona do jakiegoś 
planu. Tak rozumiany system nie daje jednostce żadnych szans; już klasyczny Pan Bóg 
był bardziej przystępny i przecież podatny na modlitwy, przynajmniej w założeniu. 
Spisek nie gwarantuje nic.

Kobylarz przyszedł o ustalonej porze. Wyglądał gorzej niż zwykle, nienaturalnie blady, 
o przekrwionych oczach. Zauważyłem, że drżą mu ręce. Kryzys narastał, nie mogłem 
dłużej czekać. Opadł ciężko na fotel. 
    - No i co? - spytał chropawym, zmęczonym głosem. Czytałeś? 
   - Tak. Cóż mogę powiedzieć... gdyby Kafka żył teraz i nazywał się Pynchon, to z 
pewnością napisałby "Spisek". Moje oświadczenie bynajmniej go nie zaskoczyło. 
Uśmiechnął się z rezygnacją. 
   - Nie sądziłem, że to widać. 
   Chciał się podnieść, ale go powstrzymałem. 
   - Nie użyłem słowa "plagiat", zresztą, nie byłoby ono do końca odpowiednie. Rzecz 
idzie o coś innego - "Spisek" przekonał mnie, ie jesteś człowiekiem, którego od dawna 
szukam. 
   Kobylarz popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. 
   - Nie rozumiem. 
   - To dosyć złożona sprawa. Ja właściwie jestem, jeśli można tak powiedzieć, 
reprezentantem pewnej instytucji, która ma tu swoje określone i ważne interesy... 
   - Mówisz o Młodzieżowej Organizacji? Skrzywiłem się kwaśno. 
   - Nie, ta śmieszna firma to jedynie parawan dla moich rzeczywistych działań... mój 
prawdziwy, hm, "pracodawca" zajmuje się zupełnie czym innym. 
   Po minie Kobylarza poznałem, że rozumie coraz mniej. Postanowiłem ostrożnie 
wyjawić mu istotę rzeczy. 
    - Nie muszę ci tłumaczyć, że żyjemy w czasie powszechnej deprecjacji rzeczy, 
wartości i ludzi. Wszystko jest w coraz gorszym gatunku i coraz pośledniejsze. Także 
to, co interesuje moich pracodawców, ostatnio bywa coraz rzadsze... zwłaszcza że są 
zainteresowani tylko towarem najwyższej jakości. 
    - O co chodzi, czego właściwie nie ma? - spytał niecierpliwie. 
   - Ludzi. Pełnowartościowych, całą gębą ludzi. Kobylarz milczał, patrząc gdzieś w 
bok. 

background image

    - To zgrywa, tak? Wpuszczasz mnie w kanał? 
   - Nie, mówię serio - starałem się być maksymalnie przekonujący. - Przeżywamy mały 
kryzys; świat zaroił się od cinkciarzy i sklepikarzy, kombinatorów najrozmaitszego 
autoramentu. Małe cele, małe ideały, spłaszczony intelekt i chciejstwo. Wyobrażasz 
sobie osobowość takiego typa? Ja tak - widzę to jako czarną, zgliwiałą czeluść, 
cuchnącą i mroczną. Bez wartości. - Jest aż tak źle? - zainteresował się uprzejmie. 
Ciągle uważał to za zgrywę. 
   - Gorzej niż kiedykolwiek. Wiedział już coś o tym Szekspir: "Czymże jest człowiek, 
jeżeli najwyższym /Jego zadaniem i dobrem na ziemi/ Jest tylko spanie i jadło? 
Bydlęciem, / Szczerym bydlęciem." Miał zupełną rację - taką perłę jak jego osobowość 
trafia się raz na sto lat. Wiem coś o tym. 
    - Doprawdy? 
   Patrzył teraz prosto na mnie i zdawał się świetnie bawić. - To wcale nie jest 
ś

mieszne. Co zaś się tyczy Szekspira, to on przyjął naszą propozycję. Ale ty mi ciągle 

nie wierzysz! 
   Kobylarz wzruszył ramionami. 
   - Jak mam w to wierzyć - zaprasza mnie kolega z roku i usiłuje wmówić, że jest... 
   - Dokończ! 
   Pokręcił z niedowierzaniem głową. 
   - Przecież to śmieszne! 
   - Tak sądzisz? - podniosłem zachowaną wśród papierów na biurku kasetę, którą 
przygotowano mi w zeszłym tygodniu. Podszedłem do ustawionego w rogu pokoju 
magnetowidu i wsunąłem ją do środka. 
   - Ci, którym zdarzyło się coś takiego widzieć, mówią... zresztą, sam zobaczysz - 
włączyłem wideo i odstąpiłem krok w bok. Monitor zamigotał szybko zmontowanymi 
obrazami. 
   - poranek biegnie skrajem lasu sama radość istnienia spróchniały pień wierzby w 
ś

rodku sekret - mały ołtarzyk z jarmarczną świętą - kładzie wiązankę polnych kwiatów 

modlitwa święta maria matko boża - bębnienie w pień krzyki wrzaski śmiech - na 
zewnątrz małpie twarze wyrostków. 
   W miarę jak oglądał, kpiący uśmieszek powoli znikał mu z twarzy. Zaczynał 
kojarzyć poszczególne ujęcia, identyfikować osoby i miejsca, a wraz z tym procesem 
niedowierzanie zaczęło ustępować przerażeniu. Wpił palce w poręcz fotela i zagryzł 
wargi; cały skurczony, patrzył z coraz większym napięciem. Kiedy zaczął jęczeć, 
wyłączyłem magnetowid. Więcej mógłby nie wytrzymać. Dyszał ciężko, nadal 
wpatrzony w ciemny ekran. Wyglądał na bliskiego obłędu. 
   - Zastanawiasz się teraz pewnie, skąd ta taśma i skąd na niej te sceny, przecież nikt 
w twojej rodzinie nie miał kamery ani nawet aparatu fotograficznego - ciągnąłem, 
chcąc go ostatecznie pogrążyć. - W końcu ktoś mógł je zrobić z ukrycia, ale po co? 
Kogo może obchodzić jakiś niewydarzony szczeniak z wielodzietnej rodziny, chłopak i 
zupełnie przeciętny uczeń, później śmieszny student i oryginał? Doskonale wiesz, że to 
zupełnie nieprawdopodobne, ba, wręcz niemożliwe, chyba, że dla tego kogoś czas i 
przestrzeń nie stanowią problemu... tak jak dla nas. 
   - Kim jesteś? - wychrypiał. 
   - Nikim specjalnym, urzędnikiem, a właściwie kimś w rodzaju agenta 
werbunkowego... 
   Przerwałem i spojrzałem na Kobylarza - wciąż zdawał się nie rozumieć, do czego 
zmierzam. 
   - Sprawa jest prosta - podjąłem. - Proponuję ci udział w naszym spisku. W jakimś 
sensie twoja książka ma rację - świat to wypadkowa toczonych od wieków gier i kontr 
- gier, inicjowanych to przez nas, to przez tamtych... A ja chcę, abyś grał po naszej 

background image

stronie. 
   Kobylarz, cały czas pochylony, podniósł nagle głowę. Zobaczyłem jego szyderczy 
wzrok i wykrzywione drwiąco usta. 
   - Ja?! Takie zero? 
   - Każdy przedmiot w grze jest zerem, chyba że awansuje do roli podmiotu. Dlaczego 
akurat ty? - ponieważ byle prostaczek wzięty z ulicy nie jest zdolny do bycia 
podmiotem, do tego trzeba ludzi z realną osobowością. Prostaczkowie wolą 
kontemplacyjne zbydlęcenie. 
   - Przedmiot wobec podmiotu... a wobec czynników nadrzędnych? - spytał, jakby 
wreszcie zaczynał myśleć. 
   Sapnąłem ciężko. 
   - Oczywiście, że przedmiotem, działamy w hierarchii. Nie mogę ci przecież 
ofiarować stanowiska Wielkiego Szefa! Ale można awansować, jak wszędzie. 
   Podszedł do okna i dłuższą chwilę wyglądał na zewnątrz, na ciemne zaśmiecone 
podwórko, otoczone murami starej kamienicy. Wśród śmieci grzebało się kilka gołębi. 
Przebiegł jakiś zbłąkany pies i chmara ptaków uniosła się do góry. 
    - To by było tak - mówił powoli, wciąż odwrócony do mnie tyłem - jakbyś ofiarował
więźniowi kacetu stanowisko kapo, z nieśmiałą sugestią, że z czasem może zostanie 
esesmanem. O niczym innym przez całe życie nie marzyłem! - dodał gorzko. 
   Odwrócił się od okna i stanął wyprostowany, patrząc mi prosto w twarz. Oczy miał 
twarde i zdecydowane. 
   - Nie! 
   Nie próbowałem mu przeszkadzać, kiedy wychodził. Czas jakiś bezmyślnie bawiłem 
się piórem, potem coś bezwiednie wystukałem jednym palcem na maszynie. Nie 
czułem się przegrany - jedno rozdanie nigdy nie przesądza o końcowym wyniku gry. 
Jednak byłem nieco zawiedziony, przywykłem już do błyskotliwych zwycięstw, w 
pierwszym starciu. Opór Kobylarza trochę mnie zdziwił i zaskoczył, sądziłem, że 
pójdzie znacznie łatwiej. Ten jest naprawdę wart swojej ceny - podsumowałem rzecz 
filozoficznie. I prawdopodobnie ma tego świadomość. 
   Chciałem już przejść nad sprawą do porządku dziennego i zająć się czymś innym, 
kiedy wzrok mój padł na wystukany na maszynie tekst: "Ja, Kobylarz, oświadczam, co 
następuje..." Brzmiało to jak początek staroświeckiego cyrografu. Ze złością 
wyszarpnąłem kartkę i zmiętą rzuciłem w kąt. Do Diabła! - zakląłem. - On tu m u s i 
przyjść. Jonaszu K., czy ma pan inne wyjście?

Smog nad Tokyoramą

Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się 
niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku, 
aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy, 
jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie 
wypustki, które wicher odrywał od głównej masy i ciskał skłębione gdzieś w dół. 
Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, uparcie pełznąc wzdłuż linii 
horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część nieboskłonu, coraz czarniejsza i 
gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc 
się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czystego powietrza. Cały horyzont był 
już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył 

background image

jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero teraz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie 
zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się 
wir szarego dymu. W tym momencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle 
ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć 
oleistych kropel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste, 
pochłaniając ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się 
obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed 
siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła miasto w 
posiadanie. 
    Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć, 
ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę 
błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem. 
    - To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? - spytał. Pryer wzruszył 
ramionami. 
    - Widywałem już coś podobnego w Londynie. 
    - I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z 
kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i 
co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie. 
    - Owszem - przyznał Pryer. - Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wiadomo o 
tym człowieku? 
    - Niewiele - Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszytu. - 
Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej osoby. 
Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynajmniej 
podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na początku 
gorączki Shogun Game, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie 
dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu 
pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun 
Game wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe 
pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z 
doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na 
czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej 
Japonii. 
    - Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zainteresowania 
waszego resortu - Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go 
szybko. - Tu nic takiego nie ma. 
    - W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle ciekawe. 
Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego 
biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjednoczonych. Poza tym 
ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonalistycznych, a te prędzej czy 
później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą. 
    - Mam występować pod własnym nazwiskiem? 
    - Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pańskie 
powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama 
japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy. 
    - Kogo? 
    - Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie 
dla pana kimś w rodzaju ochrony. 
    Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o 
ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych 
wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyjnych 
melodramatów. 

background image

    - Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu, 
według opracowanego planu. 
    - Rozumiem - Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. - Tan-Ho. Jestem pewien, 
ż

e to musi coś znaczyć. 

Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przedmieść 
Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał 
jeszcze sporo czasu, dlatego pił nieśpiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się 
po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod 
plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowymi ogródkami. 
Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną 
szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylonych w skupieniu nad 
planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś 
iskrzyło i błyskało - Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy 
mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową 
chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliżała się do dramatycznego finału. Yukio 
pociągnął kolejny łyk piwa - w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z 
irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z 
wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to 
domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród 
emerytów indywidualna odmiana Shogun Game zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając 
ich szeregi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał 
nieruchomość od razu. 
    Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc 
na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciwnik spoglądał na 
to w milczeniu i z szacunkiem. Yukia wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do 
przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisywał jakiś papier. Wyjechali na 
prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę 
pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Game. Krew z rozprutego brzucha 
ś

ciekała powoli, zwłaszcza u starszych ludzi. Często na zgon musieli dość długo 

czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć 
trupa do krematorium. 
    Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy 
ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podziwiać - 
wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość pokrywały plastykowe kopuły bądź 
namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór - tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły 
ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna 
trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się ponownie w stosie ilustrowanych
czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat 
decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to 
najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dziejach Shogun Game; notowano 
gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa 
miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacunków u legalnych i nielegalnych 
bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała 
się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę - nigdy nie gustował w tej formie 
zakładów, prawie zawsze kończącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał 
mniej ryzykowne, a bardziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy. 
    Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stal 
jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na moment ich 
spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł dalej. "Też mi 
konspirator", pomyślał Yukio i wrócił do gazet. 
    W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć dalej, na 

background image

Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano dopiero rano. 
Yukio zaklął z cicha - czekał go samotny wieczór w mieście, za którym specjalnie nie 
przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając zacumowane statki. 
Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezradnie z torbą podróżną w 
ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kierunku śródmieścia. Wzruszył 
ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych 
okolicznościach. 
    Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopodal, 
który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał 
jedynie trze ;h dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejscowy 
specyfik, pogadując do siebie nieśpiesznie. W kącie siedziała jakaś dziewczyna, prawie 
cackiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę Carlsberga i z 
przyjemnością upił pierwszy tyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze 
staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. "Zawsze mogą 
zagrać w Shogun Game", skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była 
dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo 
kapelusza podnosiło się na chwilę. Spostrzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W 
miarę wysoka, o smukłej i sprężystej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły 
przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie 
jak zacząć, kiedy dziewczyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się 
gwałtownie. Napotkał jej spojrzenie - smutnych, szarych oczu.
- Jesteś yakuzą? - spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowanego na jego 
plecach niebiesko-mszarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się 
jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał korpus, powoli liczyła dłonią 
grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarła do ogona, 
kończącego się na lewym pośladku. - To jest piękne - dodała. 
    - Rzadko go oglądam - mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie bardziej 
zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do 
lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrążył lewą pierś, 
wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń poprzez sprężysty brzuch, 
aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgotnym gnieździe. Naomi 
westchnęła lekko. 
    - Masz jednak wszystkie palce - zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknęła 
językiem tego najmniejszego. 
    - Nie od każdego się tego wymaga - zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy. 
Mimowolnie zerknął za okno; wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co 
chwila czerwony neon z nazwą hotelu: "Hollywood Love". Skrzywił się z niesmakiem. 
Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno 
unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała - swego 
czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małego palca w dowód wierności. 
Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nie potrzebował tego rodzaju dowodu 
przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział - drużyna Tan-Ho 
przypominała swą hermetycznością średniowieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy 
teamu otaczano tam najściślejszą tajemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie. 
    - O czym myślisz? - spytała. 
    - O tobie - odparł. - Czy Naomi to twoje prawdziwe imię? 
    - Nie podoba ci się? - uśmiechnęła się kokieteryjnie. 
    - Owszem, ładne - przyznał. - Czym się zajmujesz? 
    - A jak myślisz? 
    "Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich komedii 
rodzinnych?!", pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i 

background image

podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka 
czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blasku, jak we krwi. 
Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie 
dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w 
słońce. "Musi uprawiać jakiś sport", myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą 
nieznaczne wypukłości mięśni. "Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u 
niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie 
zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu 
robi" 
    Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem 
odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej 
nieco zbyt pełne usta oraz na mały, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie 
odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowując 
kapelusz spojrzała na niego ciepło. 
    - Muszę już iść - powiedziała. 
    - Słuchaj, może... - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na wargach. 
Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust. 
    - Chyba lepiej nie - szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, zamykając 
za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie 
godziny. 
Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim 
powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mijanych po drodze 
wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie. 
Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk 
tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na 
dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie 
gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś 
zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. "Szukał kogoś?", 
pomyślał Pryer. Tajny charakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po 
drodze. Zerknął odruchowo na zegarek - zbliżała się godzina przejęcia ich przez 
motorówkę wystaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze 
spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który 
zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagle 
zaczął zwalniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem 
stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki 
ruszył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego. 
    - Pańska łódź przybije za dziesięć minut - oznajmił. - Proszę przejść do trapu 
rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż. 
    Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpłynęła 
pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stał za kotem sterowym, drugi, 
krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład 
motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc 
w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę podróżną. Pryer sklął się w 
duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomostem ziała przeszło metrowa 
przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależności od ruchu fal. Japończyk nie 
czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie walizy, prosto w ręce starca, który łapał 
je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę potem sam był na pokładzie. Pryer westchnął 
ciężko i zebrawszy się w sobie skoczył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i 
trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na 
pokładzie. Silnik motorówki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym 
łukiem. 

background image

    Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł: 
    - Master Tan-Ho polecił mi powitać pana, Mister Pryer, i przeprosić za nie wygody 
dalszej podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wyspę. Jestem 
Takeo, trener. 
    - Miło mi - odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk 
zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki. 
    - Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Kamei? - 
trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi. 
    - Jeszcze nie, ale można to nadrobić - powiedział swobodnie i wyciągnął ku 
Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im 
kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero 
taran Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i 
ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zdecydował się na wodę 
mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowadzących do kajuty schodkach. 
    - Do wyspy jest stąd niedaleko - tłumaczył. - Czy włączyć telewizję? 
    - Nie trzeba - odparł Pryer. - Czy dawno już trenujecie na wyspie? 
    - Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu 
został Tan-Ho. 
    - A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć? 
    - To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team 
zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy 
lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku 
przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej. 
    - Ach, tak - mimo tych wyjaśnień Pryer odnosił wrażenie, iż Takeo nie powiedział 
mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Kamei powoli łykał 
piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się. "Wyspa" - 
powiedział krótko. 
    Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni, 
otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las palmowy, 
przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli dalej, aż znaleźli 
się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią 
bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej 
reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem 
pośrodku - godło teamu Tan- Ho. 
    Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie. 
    Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu 
trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej 
pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam właściwy team, 
pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje 
się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sflaczałą flagą sterczał z 
aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesznie w swoim białym, 
europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W 
pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie 
i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie. 
    W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wąskie, 
skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja 
skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite, 
niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył - 
patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, 
postąpił krok do przodu. 
    - Witam was wszystkich - powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angielsku, 

background image

pewnie ze względu na obecność Pryera. - Rozpoczynamy dziś ostatni cykl 
szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną 
Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom 
naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika "Time". 
Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody 
prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę 
pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał - to powiedział już 
bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmądrzejszym wyrazem 
twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pięcie wszedł do wnętrza 
domu. Kolumna poszła w rozsypkę - trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku 
wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i 
poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzymiej, wylanej betonem połaci 
wymalowano gigantyczną szachownicę.
- Zupełnie nieźle, panie Kamei - trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok 
ś

ciętego przez Yukio snopka trzciny. - Może tylko zmniejszyłbym kąt cięcia o pięć 

stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza. 
    Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpliwie 
znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do następnego 
członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio 
rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę 
ć

wiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening 

powoli zbliżał się do końca - ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił 
przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzymał go. 
    - Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? - spytał, jakby nigdy 
przedtem nie czytał jego dossier. - To bardzo dobra szkoła, bardzo tradycyjna. 
    - Owszem - przyznał Yukio. - Samurajska w duchu. 
    - Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą? 
    - Tak - Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był jednym z 
ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej. 
    - Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i 
Master Tan-Ho. 
    Yukio skłonił się w podzięce - tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na 
rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego czasu zastanawiał 
się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem. 
    Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list.
Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie 
przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na węgiel drzewny. Z 
wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z 
wrażenia - wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia 
wydawały się równie zabytkowe. Takeo był prawdziwym koneserem. 
    Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco 
już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i 
popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska 
wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie - powolny i majestatyczny w ruchach, o 
zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ 
skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca 
z tej postaci. Nawet nieludzkość - przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho 
skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas milcząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w 
skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą 
otrzymał jankes. Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony.. 
    - Autentyczny styl shino! - wykrzyknął w zdumieniu. - Nie sądziłem, że tego rodzaju

background image

skarby są jeszcze w prywatnych rękach. 
    - Widzę, że zna się pan na rzeczy, Mister Pryer - odparł z zadowoleniem Takeo. - 
Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez 
błędu. 
    Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, potem 
postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uroczystym 
nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś niepowtarzalnym - 
nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła 
wstęp do czegoś innego. 
    - Wy, Amerykanie - odezwał się nagle Tan-Ho - nie macie większego pojęcia o 
piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzymie ilości 
kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten 
niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Anglicy odczuwają 
minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimkolwiek ceremoniale. 
    - To ciekawe, co pan mówi - podjął Pryer. - Dla mnie ceremonia herbaciana to 
idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu 
wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie. 
    - Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu. Kontemplację i jednoczesny szacunek dla 
tradycji - bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał - mylicie z biernością i 
niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z 
obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hierarchii. 
Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości 
swego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem. 
    Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ruszą, 
wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum 
wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla 
Japończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny, 
precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja 
Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja człowieka 
prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego, w imię 
złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie 
potrafi używać. 
    - Myślę, że upraszcza pan sprawę - Pryer tyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę 
na miejsce. - Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby 
każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw moralny. Nie chaos, a 
ś

wiadomy wybór. 

    Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko to opanował. 
    - I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? - spytał. - Jak na razie efektem waszych 
działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał 
już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego 
wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za 
pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do 
końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus 
nieskończoności... 
    - Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów - wpadł mu w słowo Pryer. - Świat to 
zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można 
osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać, 
skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie budować od nowa? 
    - Tak twierdzę - ciągnął niezmącenie Tan-Ho. - Wszystko zawsze wraca, choć może 
niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór p o w t ó r e 
k , bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej 

background image

początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie
obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian - my poddajemy się ich woli. To oni 
przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce. 
    - A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu? 
    Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął 
wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak 
Pryer ocenia szanse jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dziennikarz wypowiadał 
się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszczególne fazy treningu. 
Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do 
zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg 
rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedynków. Yukio też to zauważył - był 
jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie 
ć

wiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesamowity węzeł, jakby jakieś tajemne 

porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie, 
a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bliską osobą, o paradoksie, był ten wścibski 
Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo 
wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie 
zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego 
szacunek jako do niewątpliwego zawodowca. Poza tym żył w zupełnej izolacji. 
Wyglądało na to, że nie weźmie udziału w decydującym meczu. 
    Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi 
komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak 
znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i 
dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście 
zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z którym 
Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco 
uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł prosto do siebie. 
Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować - ruszył w kierunku plaży. Kiedy brnął 
przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak 
biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrównanym szeregu, jednakowo 
podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w 
jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu 
przysłaniającej księżyc chmury.
Nadesłana przez Davidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk komputerowy. 
Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał 
semiotyczną analizę słów "tan" i "ho" we wszystkich możliwych językach i narzeczach 
pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji 
archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów. 
Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń, 
zależnie od wzajemnej konfiguracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko, 
od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po 
kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem 
pracy analityka zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego 
klucza interpretującego program jego autor po prostu wrzucił do jednego wora 
wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego 
pretensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejasnych 
przeczuć nie sposób zakodować w komputerze. 
    Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem 
zamieszczona przy końcu informacja. "Tanaho" była to nazwa głównego boga 
niewielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jeszcze 
proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: "Pan Cienia" lub 

background image

"Ten, który wraca". Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku. 
Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz 
przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc 
więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym 
płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W 
nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: "Przecież bogów nie 
ma" - i z tym stwierdzeniem, a właściwie postanowieniem, wreszcie zasnął. 
Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od pogrążonej w 
mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety 
niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w łodzi 
krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wyciągnąwszy się na wznak 
odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popatrzył w górę, na księżyc, który 
co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od 
Davidsona zaskoczyło go - do końca cyklu szkoleniowego brakowało jeszcze 
dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać. 
Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując 
się według księżyca. 
    Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team sprawnie 
realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co 
wykraczałoby poza problematykę Shogun Game. No może poza jednym codziennymi, 
grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to 
także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie naturalnie, trudno 
sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho 
nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta to wszystko. 
    Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń 
wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie, 
ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo 
dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym rytmie. Trzy 
krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G. 
    Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął 
się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś cztowiek w białej koszulce stai 
obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer długo delektował się 
gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu. 
    - Długo kazał pan na siebie czekać - warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się 
w oczy, że był w podłym nastroju. 
    - Nie jestem Jamesem Bondem - odparł kwaśno. - Choć chyba nie najgorszym 
pływakiem. W końcu was odnalazłem. 
    - Mniejsza z tym - mruknął Davidson i westchnął ciężko. - Mam złe wieści. 
    - Tak? 
    - Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę 
lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych 
ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni 
prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan- Ho. 
Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza? 
    - Owszem, to nietrudne - Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. - Po 
prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z 
wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy 
kultury Zachodu. 
    - Skąd pan wie? 
    -To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów 
przemysłowych i techników stawia na Tan-Ho. 

background image

    - Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe! 
    - Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu 
powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu? 
    - Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie, 
to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele 
większa od tej z czasów szogunatu . 
    Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem. 
    - No tak, szogunat, Shogun Game... - szepnął. - Koniec cyklu? I zarazem nowy 
początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje. 
    - Co pan mówi? - Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer 
uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami. 
    - To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji? 
    - Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru - wzrok Davidsona nagle 
stwardniał. - Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w 
dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy 
od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie 
gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle 
ż

e bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spiskiem przeciwko... 

    - Chwileczkę - przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. - Jak motywuje 
się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów? 
    Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę. 
    - Postawiono też i taki problem - powiedział wreszcie. - Komputer nie potrafił dać 
ż

adnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i 

na tym poprzestał. 
    - Hm - mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. Cóż zatem 
zrobimy z Master Tan-Ho? 
    - Trzeba go zabić - powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. - 
Natychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać 
walkowerem. To nasza jedyna szansa. 
    - Dobrze - Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. - Ale jak? 
    Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi 
marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię. 
    - Tym - Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to UZI z 
długim magazynkiem. - Pan zna tę broń. 
    - Tak, zostałem na tym przeszkolony. 
    -To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie 
zdołałby pan wrócić na wyspę. 
    - Dlaczego? 
    Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił: 
    - No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych, 
naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana 
przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie. 
    - A może by tak ją zbombardować? - rzucił rozpaczliwie Pryer. 
    - Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły 
Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o 
ile panu się nie uda. 
    Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona - 
ż

e stracili japońską armię. 

    - To dobra broń - tłumaczył dalej tamten. - Bardzo poręczna, sam pan zresztą wie 
najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul, zatrutych, wystarczy małe 
draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści metrów... 

background image

    Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy 
burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz 
sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem. 
Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma. 
Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę - stojący z tyłu 
Davidson mówił coś jeszcze: "Nick, jeśli ci się nie uda, to..." Nie słuchał dalej, odbił się 
mocno i skoczył. 
    Na plaży wylądował bez przeszkód, pół godziny później. Wyszedł na twardy piasek 
i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł znaleźć 
zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim 
ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wiodącej do środka 
przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wyspę wprost ku zatoce. 
Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach. 
    Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale 
po chwili zrezygnował - zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała 
około dwudziestu minut. 
    Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając 
ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem. 
Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im 
dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze. 
Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i 
szmerów - krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle 
gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał 
oddech - odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko 
cichnąć. Czuł instynktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to cackiem blisko. 
Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na 
drugą - było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył UZI. Sprawdził 
magazynek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic 
dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam. 
    Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu 
zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału 
przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do 
wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był 
usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to 
uratowało mu życie - strzała warknęła kilkadziesiąt centymetrów nad pochyloną 
głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała 
krew w żyłach. Strzelił prawie nie celując, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak 
nożem uciął, aby po chwili zabrzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już 
znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast 
czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim. 
    Więcej czasu na rozmyślanie nie miał - las wokół niego ożył, wypełniając ciszę 
urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go 
ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w 
ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po 
jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest 
Ynkio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów. 
    Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się 
płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie. 
Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. 
Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i 
wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i 

background image

pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego. 
Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony 
jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w 
ś

wietle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo 

poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek 
sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka 
zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam 
usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane 
krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy 
się szybkie kroki. 
    - Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. - 
Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę. 
    Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać 
ostatni oddech. 
    - Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się, 
nazywacie to "ostatnim życzeniem"? 
    - Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. - Jak... 
jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej. 
    - Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem 
patrz! 
    Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił 
wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, 
doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, 
puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym 
samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: "Tan-Ho, Tan-Ho!" 
Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z 
ekstatycznym jękiem. "A więc to tak", pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą 
przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał. 
Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila 
niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej 
godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia.
W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i 
odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest 
jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac zniknął gdzieś strażnik, stojący 
nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w 
powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z 
rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i 
zmęczony. 
    - Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno - powiedział cicho. Wszyscy 
wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie 
jest pierwszym. 
    Po grzbiecie Yukiego przebiega nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak 
nienaturalnie cicho. 
    - Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby 
pan zagrał. 
    Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary 
czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do 
wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na 
falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły. 
    - Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała 
niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun 

background image

Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę. 
    - Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność. 
    - Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce 
oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to. 
    Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem 
ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła 
na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za późno. 
    - Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin 
rozgrywki. Leci pan z nami? 
Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze 
dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. 
Lakowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod 
nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie 
nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru. 
    Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało 
mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość 
kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U 
przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów, 
sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd 
walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe 
wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono 
szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy. 
    Od dwóch godzin trwało bezlitosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od 
początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i 
Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich 
jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w 
upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy. 
    Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły 
pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych 
kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyraźne 
oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciwnika zda się musnął 
jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym 
betonem, potem powoli, nieśpiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie, 
oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją 
stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. 
Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i 
kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach. 
    - Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z 
lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe 
pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w 
drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho 
i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. 
Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany 
na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego 
kwadratu. 
    Yukio rozejrzał się rozpaczliwie - samuraj nie miał większych szans w starciu z 
królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i patrzyła na 
niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał sobie, że trening 
zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi 
specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi,
gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i 

background image

znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczony, nie założyła też strzały. "Na co 
jeszcze czeka", myślał gorączkowo, doprowadzony napięciem do ostateczności. 
Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył - królowa podniosła tuk do 
wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do 
najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam 
wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na 
nią. Zaskoczona, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście, 
który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy... 
Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. "A więc płynęła 
wtedy do Maruyamy", myślał, nagle olśniony. "Skąd mi do głowy przyszedł tenis, to 
jasne, że chodziło o łuk". Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyknąć do niej, że to on, 
ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry tuku. Świsnęło, zdążył jednak 
wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze 
zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i 
opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w 
rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie 
swobodnie - padł ciężko na kolana, zamknął oczy i zamarł w tej pozycji, mając 
nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to. 
    Na próżno - usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samurajów 
ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. "Naomi, odejdź, proszę", 
szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie 
otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły 
się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska 
srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. "Odejdź", szepnął raz jeszcze, czując jak jego 
dłoń milimetr po milimetrze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść 
i uniosła ją nieco do góry - najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem 
w kark. Nagle jęknął głośno: "Naomi, nie!" - Pięść uderzyła jak piorun - ale ułamek 
sekundy wcześniej czubek jego miecza rozplatał królowej brzuch. 
    Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usiłując 
zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumieniem, plamiąc jej 
ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał 
zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ulegało wątpliwości. Zniszczył jedyną 
rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Poczuł naraz falę nieprzezwyciężonego 
wstrętu do samego siebie - byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do 
szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to 
właśnie jest to czego potrzebuje. Natychmiast. 
    Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu. 
Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją - cięcie wypadało dokładnie w tym 
samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły 
bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy 
niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upuścił miecz i ukląkł przy 
zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zerwał maskę i odrzucił ją daleko 
przed siebie. Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała - pucołowata, o małych, 
wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i 
mętniejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć. - 
Tak, to nie ona - odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. Nie brała 
udziału w tym meczu. 
    Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho. 
Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w 
istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a 
gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec rozgrywek. Uświadomił sobie, że 

background image

przecież utrata wszystkich trzech królowych oznacza w Shogun Game to samo, co w 
szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim 
Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzytnął z wściekłości zębami - wiedział, że nawet gdyby 
dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił 
dalej: 
    - Ale i tak ją w końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej 
społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły... 
    - A czy będzie w nim miejsce na miłość? - spytał Yukio i podniósł miecz. - Ciągle 
ten Pryer, co? - żachnął się głos. - Miłość? To wymysł, zupełnie teraz zbędny. Będę ja i 
to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę 
do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci - niczego 
nie będziecie potrzebować, będziecie szczęśliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie 
sprawy, jak szczęśliwi... 
    Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiająco 
jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały 
jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog. 

Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu

Do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Nie, to bez sensu. W końcu to 
najmniej istotna sprawa ze wszystkich, z którymi się zetknąłem. Od razu mówiłem 
szefowi, że się nie nadaję. Ale znacie jego upór - nie przyjmuje do wiadomości faktu, 
ż

e nie ma racji. Prace na temat dogmatyzmu szefa zapełniłyby kilka sporych bibliotek. 

W niższych warstwach hierarchicznych od niepamiętnych czasów krąży dowcip, że "na 
początku był dogmat". Dlatego, kiedy zlecono mi tę misja, po krótkim oporze 
poddałem się wyrokom losu - a właściwie szefa, bo to na jedno wychodzi Poza tym 
wszystkie moje wątpliwości rozwiano w prosty i skuteczny sposób, powołując się na 
dogmat o Jego nieomylności. W ten oto nieskomplikowany sposób ja, jeden z 
najniższych hierarchów, zostałem agentem szefa do specjalnych poruczeń. 

   Zatem do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Szedłem korytem 
wyschniętej rzeki, przerzynającej na pół pasmo niewysokich wapiennych wzgórz, przez
co na tym odcinku utworzyło się coś na kształt kanionu. Po kolejnym zakręcie wąwóz 
urywał się i na otwartej nagle płaszczyźnie spieczonego stepu ujrzałem miasto. 

   Już sam zarysowany na horyzoncie kształt wydał mi się niesamowity - wyrastająca z 
równiny zwarta bryła betonowych bloków, przypominająca raczej jakiś grzyb skalny 
czy wulkaniczny bąbel niźli normalne miasto. Przyczynę tego zrozumiałem później, 
gdy zbliżyłem się nieco do owej betonowej grzybni. Sodomion nie miało przedmieść, 
pierwsze bloki stały wprost na szczerym stepie zwrócone na zewnątrz ślepymi 
ś

cianami. Między nimi a stepem nie było żadnej formy pośredniej, żadnych tak 

charakterystycznych dla innych miast osiedli domków z ogródkami czy obszernych 
parkowych posesji. W Sodomion po minięciu pierwszych bloków znalazłem się jakby 
już w środku miasta. 

   Pierwsze wrażenie było mylące - wygląd betonowej rafy nadarzała miastu jedynie 

background image

pierwsza linia żelbetowych kamienic, obejmująca cały obszar ochronnym pierścieniem. 
Poza nią, w środku, niczym miąższ ze skorupą kokosowego orzecha, znalazłem 
stylowy miszmasz, totalną architektoniczną herezję. Tak oto z secesyjnymi i lekkimi 
kamieniczkami sąsiadowały bunkrowate blokhauzy niewiadomego przeznaczenia, 
zaraz obok stała niewątpliwie średniowieczna baszta, z prawej swej strony 
przeradzająca się, jakby na zasadzie pączkowania, w niesamowitą, pajęczą konstrukcję 
z pordzewiałej stali. Zdarzały się też i domy-hybrydy, w każdej swej połówce ( 
poprzecznej lub podłużnej ) zbudowane w innym, niekiedy jaskrawo sprzecznym ze 
sobą stylu. W miarę jak posuwałem się ku centrum, ten cały galimatias przybierał coraz 
bardziej wyszukane formy. Widziałem handlowe pawilony, zwieńczone cerkiewnymi 
kopułami, z których strzelały w niebo przęsła powietrznej kolejki, pokrywającej całe 
dzielnice postrzępioną siecią. Nie spostrzegłem, aby jeździły jakieś wagoniki. 
Wszystko to pozostawało w straszliwym zaniedbaniu - tynk ze ścian odpadał płatami, 
frontony kamienic i poszczerbione parapety szpeciły plamy zacieków. Ulice tonęły w 
istnych zaspach śmieci, starych śmieci - co od razu rzucało się w oczy przez ich 
szarzyzna. Jedynie środek jezdni był od nich w miarę wolny. Tyle zapamiętałem z 
pierwszego wizerunku Sodomion, jak się potem okazało, pełniącego czysto 
dekoracyjną funkcję. 

   Posuwałem się dalej i podziwiałem kolejne okazy architektonicznej orgiasfyczności, 
rozmyślając o tym, że szef, znany w końcu spec od przekształcania chaosu w 
porządek, znalazłby tu pole do popisu. Choć, jak twierdzili co bardziej obyci 
hierarchowie, miał równie silne inklinacje do procesów odwrotnych. Podawane są 
przykłady. Rozmyślałem właśnie o jednym z nich (mieście obróconym w popiół za swe 
występki - szef twierdził, że cała ta historia to apokryf a tak w ogóle to nie zaśmieca 
sobie pamięci drobiazgami), kiedy do uszu mych dobiegły dziwne, trudne do 
określenia dźwięki, powtarzające się rytmicznie co kilka sekund. Ostrożnie 
podszedłem do narożnika i zerknąłem w następną przecznica. Ujrzany tam widok 
podniósł mi włosy na skroni. 

   Wysoka, czarnowłosa dziewczyna o karminowych wargach, ubrana w obcisły 
skórzany kostium, okładała pejczem skulonego u jej stóp kościstego starca. Stary, 
całkowicie nagi, kucał w pozycji embriona i starając się chować głowę między 
szpiczastymi ramionami wystawiał na razy zapadnięte boki. Widziałem, jak pejcz 
zostawia na nich czerwone ślady. Starzec dygotał i cichutko jęczał. Postanowiłem 
przerwać tę niesmaczną scenę i zdecydowanie ruszyłem naprzód. 

   Czarnowłosa, usłyszawszy kroki, odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Przestała 
biczować nieszczęsnego starca - podniosła pejcz do ust i przysiągłbym, że jej nozdrza 
drgnęły, upojone odorem świeżej krwi. Byłem coraz bliżej i nagle uświadomiłem sobie, 
ż

e nie wiem, co czynić. Nie miałem broni, sztuka walki wręcz była mi obca. Mogłem 

oczywiście wyświetlić nad głową aureolę, ale czarnowłosa nie wyglądała na taką, którą 
by to wystraszyło. Zdecydowałem się na zagranie psychologiczne - przybrałem 
marsowy wyraz twarzy i już miałem przemówić, kiedy dziewczyna nagle się 
uśmiechnęła. 

   Karminowe usteczka odsłoniły dwa rzędy zębów, starannie wypiłowanych w 
trójkąciki. Był to uśmiech wilczej paszczy. Poczułem na plecach nieprzyjemne 
dreszcze. Uśmiech zgasł równie nagle jak się pojawił a ruch pejcza był szybszy od 
myśli. Gwałtowny podmuch musnął mi twarz i koniuszek pejcza dotknął na moment 
prawego policzka. Wrzasnąłem tak głośno, że aż najbliższe skarpy śmieci zaczęły 
osuwać się z łagodnym szelestem. Dziewczyna znowu się uśmiechnęła i zmrużyła oczy 

background image

piękne, zielone oczy - i jej nozdrza zadrgały nerwowo. Teraz ona powoli podchodziła 
ku mnie. Stałem w miejscu jak sparaliżowany, niezdolny do najmniejszego ruchu. 
Podeszła do mnie tak blisko, że czułem na twarzy jej gorący oddech. Zielone oczy 
kusiły przejrzystą tonią pochyliła się nagle, jakby do pocałunku, ale nie był to 
pocałunek. Dotknęła językiem strużki krwi cieknącej mi z policzka. Z mlaśnięciem 
rozmazała sobie krew na wargach - stąd te karminowe usta - a z gardła dobiegło 
drapieżne miauczenie. Z błyskiem w oku znowu pochyliła się ku mnie; nim zdążyłem 
zareagować, ostry ból uderzył mnie w pachwinie i straciłem przytomność. I chyba 
dobrze.

Pierwszym wrażeniem, jakie do mnie dotarło, było miarowe kołysanie. Spoza waty w 
uszach dobiegały strzępy rozmowy. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jestem gdzieś 
niesiony, przy czym tragarze uprzyjemniają sobie pracę rozmową. Oprzytomniałem na 
tyle, że zacząłem rozróżniać poszczególne słowa. 

   - To zupełnie niesamowite - mówił jeden. - Kotka, która pozostawia klienta bez 
wyrwania genitaliów! Niesamowite - powtórzył. 

   - Ale staruchowi jaja załatwiła na cacy - dodał drugi. Temu mogła nie zdążyć. Coś ją 
spłoszyło. 

   - Może - zgodził się bez oporów pierwszy. - W końcu zapadał już mrok, a one 
grasują tylko w dzień. 

   Dalej szli w milczeniu. Po pewnym czasie poczułem, iż stawiają nosze na sztorc i 
spuszczają w dół. Owionął mnie stęchły piwniczny zapach i chłód, znaleźliśmy się w 
jakichś podziemiach. Odważyłem się zerknąć spod przymkniętych powiek - nieśli mnie 
korytarzem o półokrągłych ścianach, w którym domyślałem się pozostałości po 
systemie kanalizacyjnym. Parokrotnie skręciliśmy w boczne odnogi, wreszcie moi 
wybawcy weszli do niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma rachitycznymi 
ś

wieczkami. Postawili z hałasem nosze przed odrapanym biurkiem, za którym zasiadał 

młody człowiek o zmęczonej twarzy. Pisał coś pracowicie na kawałku papieru. Kiedy 
skończył, wyprostował z trzaskiem palce i spojrzał na mnie ostro. 

   - No dobrze - odezwał się. - Powiedz mi dziubek, skąd się właściwie tu wziąłeś?

Po dłuższej rozmowie okazało się, że rozmawiam z Gothliebem Woltaire, przywódcą 
jednego z odłamów Ruchu Wyzwolenia Masochistów. Na to byłem przygotowany i 
przedstawiłem się jako wysłannik organizacji spiskowej z Gomorrah. Woltaire, 
wiedziony konspiracyjną przezornością, nie od razu oczywiście mi uwierzył. Dopiero 
po dłuższym badaniu zrezygnował z hipotezy, że jestem rządową wtyczką. 
Przemawiały za mną okoliczności przedstawione przez jego ludzi - doświadczony 
rządowy agent nie bawiłby się w ciuciubabkę z wściekłą kotką. 

   - Zresztą - dodał - dni sadyzmu są policzone. To nie może dłużej tak trwać, 
wszystko gnije na potęgę. Niedługo zaświeci dla masochistów świt wolności. A czego 
ty właściwie szukasz? - spytał nagle i zapewne we własnym mniemaniu podchwytliwie. 

   Chwilę zastanawiałem się, czy mogę mu powiedzieć. W końcu zdecydowałem, że 
przecież równie dobrze mogę zacząć poszukiwania od niego. 

   - Szukam pewnego człowieka - wyjaśniłem. - Nazywa się Loth. 

   Woltaire popatrzył na mnie z zainteresowaniem - uniósł nawet do góry jedną brew. 

background image

   - Lotha, powiadasz... a po co? 

   - To mogę powiedzieć tylko jemu. Gdyby było inaczej, dałbym po prostu ogłoszenie 
w gazetach. 

   Moje wyjaśnienie go nie zadowoliło, po minie poznałem, że znowu zaczyna mnie 
podejrzewać. Chyba żałował, że w ogóle zaczynał tę rozmowę. Musiałem coś szybko 
zrobić. 

   - Słuchaj - zacząłem - jeśli uważasz, że jestem rządowym agentem, to zawsze 
zdążysz mnie zlikwidować. Jednakże najpierw muszę rozmawiać z Lothem. Sprawa 
dotyczy całego Sodomion. 

   Woltaire skubał w zamyśleniu wargę i rozważał ten problem. 

   - Wiem co zrobić - rzekł w końcu. - Loth jest dla nas zbyt cenny, abym mógł 
ryzykować. Najpierw załatwimy ciebie, a potem pokażemy mu twoje zwłoki. 

   Otworzyłem usta, aby zaprotestować przeciwko idei tak absurdalnej, ale już nie 
zdążyłem. Do pokoju wpadł niewysoki mężczyzna w łachmanach (chyba jeden z moich 
noszowych) i z okrzykiem "pałkarze!" rzucił się na świeczki. W ciemnościach 
zabrzmiał triumfalny wrzask Woltaire'a "A nie mówiłem!". Po hurkocie poznałem, że 
rzucił się na nosze, na których siedziałem w czasie rozmowy, ale przedtem przezornie 
dałem nura w kierunku drzwi. Chwilę później do pomieszczenia wtargnęła, nadal w 
absolutnych ciemnościach, grupa ludzi i wśród sapań i urywanych okrzyków 
rozpoczęła się straszliwa walka. Ja tymczasem wymacałem obok drzwi jakiś okrągły 
otwór i czym prędzej doń wpełzłem, zostawiając cały harmider za sobą. 

Czołgałem się dosyć długo, świecąc sobie czasem aureolą. Otwór okazał się być 
wylotem betonowego szybu wentylacyjnego. Wkrótce trafiłem na wiodące prosto w 
dół metalowe klamry i zacząłem ostrożnie schodzić. Nie wiem, ile to mogło trwać, 
szyb zdawał się Biegać dna piekieł, po drodze odkrywałem liczne odnogi, przy których 
pilnie nastawiałem uszu, w oczekiwaniu znaczących odgłosów, ale wszędzie było 
jednakowo ciemno i głucho. Wreszcie szyb się skończył - zstąpiłem do okrągłej salki, z 
której odchodziło symetrycznie sześć korytarzy. Wszystkie wyglądały jednakowo 
obiecująco. Po chwilowym namyśle ruszyłem w ten najbliższy po prawej. 

   Wybrałem dobrze. Po kilkudziesięciu krokach dostrzegłem przed sobą odblask 
naturalnego światła i jednocześnie usłyszałem szmery dalekich głosów. Zwolniłem 
nieco i ostrożnie jąłem zbliżać się do źródła odgłosów. 

   Tunel wychodził na obszerną podziemną promenadę, oświetloną płonącymi kufami 
ze smołą, choć widziałem też i elektryczne lampy. Od promenady, będącej właściwie 
podłużną pieczarą o gigantycznych rozmiarach, na różnych poziomach odchodziły 
boczne rozgałęzienia. Środkiem, wyasfaltowaną ulicą spacerowały grupy złożone z 
dwóch lub trzech młodych ludzi, odzianych w błyszczące skóry. Za szerokimi pasami 
mieli powtykane po kilka pejczy i noży. Pod ścianami przemykali się odziani w 
postrzępione łachmany osobnicy o zmęczonych twarzach. Gdy popatrzyłem uważniej 
spostrzegłem, iż ów wyraz zmęczenia nadają im gęste siatki blizn, niekiedy świeżych. 
W pewnym momencie grupka złożona z trzech skórzanych dopadła jednego 
łachmaniarza i wepchnąwszy go w kółeczko zaczęła od niechcenia okładać pejczami. 
Pozostali spacerowali nieporuszenie, nie reagując na wrzask ćwiczonego człowieka. 
Przypomniałem sobie niefortunną interwencję u czarnowłosej i przezornie cofnąłem się 

background image

do najbliższej wnęki. Zamykała ją krata - dalej było niewielkie pomieszczenie, 
wystrojem przypominające średniowieczną katownię. W środku ktoś tkwił. 

   Przylgnąłem do muru i ostrożnie zerknąłem do wewnątrz. Ściany obwieszały rzędy 
rozmaitej wielkości szczypców, noży i igieł, na honorowym miejscu wisiał batog o 
dziewięciu rzemieniach. W samym środku, nadziane na wbity w podłogę słupek, 
chwiało się olbrzymie koło, na którym rozpięto nagą kobietę, nie najmłodszą, jak 
zauważyłem, ze śladami licznych blizn na ciele. Po chwili w pole widzenia wszedł 
mężczyzna w skórze, z wyrazem zniechęcenia i znudzenia na twarzy. W ręku trzymał 
błyszczące wypolerowane stalą szczypce. Leżąca kobieta obrzuciła go obojętnym 
spojrzeniem. Mężczyzna niezdecydowanie szczęknął parę razy szczypcami. 

   - No, na co czekasz? - odezwała się w końcu kobieta. Mam cię specjalnie zapraszać? 

   Mężczyzna spojrzał na nią jeszcze bardziej zniechęcony. Sprawiał wrażenie, że 
wolałby pójść na piwo. 

   - A żebyś chociaż, kurwa, udawała, że ci się to nie podoba - powiedział wreszcie. - 
To mnie ma się to podobać, a nie tobie. Ja tak nie mogę. 

   Kobieta zadrgała spazmatycznie. 

   - Jak zaraz nie zaczniesz, to sobie pójdę - warknęła. A może ty jesteś jakiś masoch? - 
spytała nagle. - To nieoczekiwane pytanie zmusiło wreszcie mężczyznę do działań. 
Podszedł do ściany i zdjął kota o dziewięciu ogonach. Kobieta, w oczekiwaniu 
rozkoszy, powoli prężyła się i wyginała w łuk. Mężczyzna pstryknął w ścianie jakiś 
kontakt i koło zaczęło się powoli obracać. Nie czekając dalszego rozwoju wypadków 
cicho wycofałem się na promenadę. Usłyszałem jeszcze świst bata i pierwsze 
rozdzierające wrzaski. 

   Po godzinnym zwiedzaniu pieczary wiedziałem już, że podobnych kazamat jest tu 
więcej. Mieszkańcy Sodomion oddawali się tam swym sadystycznym praktykom, 
korzystając przy tym z obfitego dorobku ludzkości jeśli chodzi o techniki tortur. 
Widziałem katownie wzorowane na antycznym Rzymie, chińskie, średniowieczne aż 
do całkowicie zautomatyzowanych, gdzie podłączone do elektrod ofiary pieściły uszy 
oprawców modulowanym wyciem. Zdarzało mi się widzieć całkiem rozbudowane 
chóry. Męczono i katowano wszystko - nieletnie dzieci, kobiety, starców, dojrzałych 
mężczyzn. W paru pieczarach dostrzegłem też zwierzęta, nad którymi znęcali się 
osobnicy o wyjątkowo, nawet jak na mieszkańca Sodomiom obłąkanych oczach. 

   Jedna z oplatających pieczarę galeryjek zaprowadziła mnie w końcu do miejsca, 
które wyglądało inaczej, w miarę normalnie - jakby jakiś bar. 

   Ta pieczara miała kształt długiej i wąskiej kiszki, której główną część zajmował 
równie długi hebanowy kontuar. Całość oświetlał zimnym blaskiem rząd biegnących 
pod sufitem świetlówek. W barze było tylko dwóch ludzi: opasły barman o 
nieobecnym spojrzeniu i jedyny gość, młodzieniec ubrany w jasny garnitur (miła 
odmiana po wszechobecnych skórach), o sennym wyrazie twarzy i białych jak mleko 
włosach. Stała przed nim wysoka szklanka z mętnym płynem i słomką, przez którą 
leniwie wysysał zawartość. Biło od niego luzem i kosmiczną obojętnością. 

   Na moje wejście początkowo żaden nie zareagował: dopiero po chwili barman 
wyrwał się ze swej nirwany i bez słowa postawił przede mną szklankę ze słomką, po 

background image

czym z powrotem zapadł w kontemplację. Młodego człowieka zaś zdawała się 
interesować jedynie własna szklanka. Tu jednak byłem w błędzie. 

   - Niech pan spróbuje - odezwał się. - To jest naprawdę niezłe. 

   Propozycja nie była całkiem od rzeczy, zwłaszcza że czułem lekkie pragnienie. 
Sięgnąłem po słomkę i pociągnąłem. Płyn nie miał smaku i był tylko niesamowicie 
zimny; czułem jak spływa do żołądka cienką strugą. Chwilę później nastąpiła eksplozja 
i we wnętrznościach rozkwitła mi kula ognia. Momentalnie straciłem oddech i wzrok. 
Pomyślałem, że to już koniec, ale znowu się omyliłem. Ogień nagle stopniał i 
przeistoczył się w skądinąd przyjemną falę ciepła, odzyskałem też oddech i wzrok. 
Młody człowiek patrzył na mnie z upodobaniem. 

   - Nieźle bije, co? - spytał. 

   - Owszem - odparłem. - Co to właściwie jest? 

   - Miejscowy specyfik, składa się głównie z mrożonego spirytusu. Nie wyglądasz mi 
na tutejszego? 

   - Tak, jestem z... 

   - Z Gomorrah - dokończył za mnie. - Jestem Plato de Socrates. Woltaire mówił mi o 
tobie. 

   - Czyżby? - uniosłem pytająco brew. - Kiedyśmy się ostatnio widzieli, miał mnie 
zamiar zlikwidować. 

   - Mogę zapewnić w jego imieniu, że jest mu niezmiernie przykro - powiedział 
dyplomatycznie Plato de Socrates. - Pomylił się co do ciebie. Policja markiza bez 
przerwy usiłuje zinfiltrować nasze szeregi. Musimy być ostrożni. 

   Zdziwiło mnie nieco ta pojednawcze oświadczenie, prędzej bym się od Woltaire'a 
spodziewał płatnego mordercy. Z drugiej strony mógł mnie rzeczywiście uznać za 
przybysza z Gomorrah i teraz próbował to wykorzystać w rozgrywce z władzami 
Sodomion. Nie po to mnie tu przysłano. W ogóle nie wiem po co zostałem tu 
przysłany - miałem jedynie odnaleźć Lotha i nic więcej. Szef stwierdził, że reszta sama 
się wyjaśni. Postanowiłem od razu przystąpić do rzeczy. 

   - Szukam... - zacząłem. 

   - Wiem - przerwał. - Szukasz Lotha. Wiem też, gdzie może teraz przebywać. 

   Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem - nie wzbudzał zaufania. Tak jak każdy inny 
mieszkaniec Sodomiom Plato de Socrates zlazł z wysokiego barowego stołka i poszedł 
ku wyjściu. Chcąc nie chcąc ruszyłem za nim. 

   Dopiero teraz wewnętrzna budowa pieczary objawiła się w całej pełni. Ściany 
przypominały strukturą szwajcarski ser, podziurawione aż po sufit wnękami jaskiń, 
gdzie mieściły się wzmiankowane studia nauk sadystycznych, i otworami wejściowymi 
wiodących w głąb skały korytarzy. Wszystko to w pionie łączyła oplatająca całą 
pieczarę sieć skalnych półek i schodków, sprytnie uzupełniona metalowymi 
galeryjkami i kładkami. Niczym dwa pająki wspinaliśmy się po tej sieci coraz wyżej. 
Pod sklepieniem znaleźliśmy obszerną półkę, na drugim krańcu której wybito w ścianie 

background image

kwadratowy otwór. Plato de Socrates podszedł doń, popatrzył w głąb i czas jakiś 
pilnie nasłuchiwał. Później skinął na mnie i sam poszedł pierwszy. 

Szliśmy długo, w zupełnej prawie ciemności, jedynie mój przewodnik dysponował 
słabą ołówkową latarką, którą oświetlał posadzkę. Nie wiem kiedy poczułem w 
powietrzu gorzki, drażniący zapach, wzmagający się w miarę jak posuwaliśmy się do 
przodu. Plato de Socrates nie okazywał żadnego zaniepokojenia i nawet lekko 
przyśpieszył. Po chwili gwałtownie przystanął - dotarliśmy do jakichś drzwi. Uchylił je 
ostrożnie i zerknął do środka. Odetchnął głośno i otworzył drzwi do końca. 

   Znaleźliśmy się w owalnej, nisko sklepionej pieczarze, oświetlonej niebieskimi 
jarzeniówkami. Całą prawie przestrzeń sali zajmowały dwa szeregi gigantycznych 
szklanych bań, ustawionych na szerokich postumentach. Dna balonów posiadały 
miękką podściółkę, na której z majestatycznym namaszczeniem kopulowały nagie 
pary. Nawet do nas docierały przez grube szkło ich głębokie jęki, w takt wypełniającej 
pieczarę dudniącej muzyki o marszowym rytmie. Popatrzywszy uważniej 
zaobserwowałem coś dziwnego w ruchach i zachowaniu kochanków. Na ich twarzach 
nie widziałem śladu rozkoszy, raczej tępą i fanatyczną zawziętość, charakterystyczną 
dla ludzi mających do spełnienia przykry acz konieczny obowiązek. Także ich ruchy i 
ciała wyglądały nienaturalnie - sztywne i spięte, monotonnie ruszające się w takt 
marszowej muzyki, co sprawiało przykre wrażenie nie miłości, jeno jakiegoś 
cielesnego tartaku. Nie był to przyjemny widok. 

   Zza jednego z kloszy wyszedł nagle osobnik w podeszłym wieku, ubrany w 
powłóczystą błękitną szatę, z ufarbowaną na niebiesko brodą. Gałki oczne też miał 
pomalowane na niebiesko, przez co jego spojrzenie nabierało niesamowitego wyrazu. 
Szybko ruszył do przodu. 

   - Was is los? - wrzasnął. - Co tu się dzieje? A, to ty, Plato... 

   - Tak, mistrzu - powiedział mój przewodnik. - Przedstawiam ci naszego gościa z 
Gomorrah. 

   - A, owszem, słyszałem - mruknął tamten, a w jego niebieskich ślepiach dostrzegłem 
niewątpliwe zainteresowanie. - Jestem Wilhelm Reich, profesor ekonomii seksualnej. 

   Zbliżył się nieco i spojrzał mi prosto w oczy. Wciągnął głęboko powietrze i nozdrza 
zadrgały mu spazmatycznie. Oblizał się nerwowo. 

   - Orgal - wymruczał. - Ocean orgalu. Spadłeś mi chyba z nieba. 

   Plató de Socrates chrząknął ostentacyjnie. 

   - Mistrzu... 

   - Ach, tak - Reich opanował się nagle i odsunął. Czym mogę służyć? 

   Oczywiście powinienem był od razu zapytać o Lotha, ale rozbudzona tą niezwykłą 
scenerią ciekawość była zbyt silna. Nim zdążyłem się ugryźć w język, spytałem: 

   - Co to właściwie jest? - wskazałem na szklane baniaki. 

   Reich uśmiechnął się przyjaźnie, jakby ucieszony moim zaciekawieniem. 

   - To orgaloklawy, służące do destylacji orgalu. Widząc moją bezradną minę 

background image

uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i wziąwszy pod ramię powiódł w głąb sali. 
Widocznie katedra ekonomii seksualnej należała do szkoły perypatetyków. 

   - Wygląda na to, młody człowieku - zaczął z wyraźną przyjemnością - że 
potrzebujesz dłuższego wykładu. Tak się osobliwie złożyło, iż ten stary bęcwał i 
impotent Einstein zapomniał w swej teorii o jednej postaci masy: orgalu. Orgal - 
ciągnął - jest bioelektryczną energią witalną, wydzielającą się w postaci substancji 
eterycznej w czasie stosunków seksualnych. Orgal to postać energii inna niż wszystkie 
dotychczas poznane, o barwie błękitnej lub błękitnoszarawej. Istnieje we wszystkich 
ciałach świetlistych, w firmamencie niebieskim i świetle gwiazd. W tych oto kulach zaś 
akumulujemy wydzielony w czasie stosunku orgal i nadajemy mu bardziej trwałą 
formę. 

   W czasie tego miniwykładu mijaliśmy rzędy przeźroczystych kul z kopulantami w 
ś

rodku; zauważyłem, że od każdej odchodzi pęk gumowych rurek, biegnących później 

ś

rodkiem pieczary gdzieś do przodu. Wyminęliśmy ostatnią kulę i dostrzegłem 

urządzenie, gdzie się wszystkie zbiegały. Przypominało to skomplikowany, 
zblokowany zestaw pomp i sprężarek, połączony z systemem filtrów i osadników. 
Profespr Reich powiódł mnie w kierunku jednej z podstacji owego urządzenia. 
Składała się ona głównie z metalowego ryjka, który z cichym sapnięciem pluł do 
plastykowego kosza niebieskimi kulkami wielkości pingpongowych piłeczek. Profesor 
wziął jedną i podał mi. 

    Oto masz orgal w postaci czystej - wyjaśnił. 

   - A czemu właściwie to służy? - spytałem z głupia frant, podrzucając na dłoni 
piłeczkę. Była lekka jak puch. 

   - O, do wielu rzeczy - uśmiechnął się obleśnie Reich. Ale, mój przyjacielu, o tym 
później, czas teraz na odrobinę pracy. 

   Odprowadził mnie nieco na bok. Zza przepierzenia przy jednej z bań wyszły dwie 
nagie, cudnej piękności dziewczyny, z lekka tylko oszpecone bliznami. Jedna była 
blondynką, a druga ognistym rudzielcem. Uśmiechnęły się do mnie arcysympatycznie 
(tak, to robiono tu często), a ja zrozumiałem o jakiej pracy myślał profesor. Chciałem 
zaprotestować, ale on jakby zapadł się pod ziemię, za to dziewczyny były coraz bliżej, 
oskrzydlając mnie z obu stron. Ruda ostrym języczkiem przejechała po wargach, co mi 
od razu przypomniało historię z kotką. Nie miałem żadnych szans - były tuż obok, 
czułem na policzkach ich gorące oddechy. Przytuliły się do mnie gwałtownie a 
blondynka sięgnęła mi do krocza. Operowała tam chwilę, i nagle potem 
znieruchomiała. Na jej twarzy odbiło się niekłamane zdumienie. Miała właśnie coś 
powiedzieć, kiedy zabrzmiał ostry głos: 

   - Zostawcie go! On nie jest w tym dobry. 

   Zerknąłem do tyłu - za mną stał we własnej osobie Gothlieb Woltaire. Klasnął mocno 
w ręce i dziewczyny prysnęły jak spłoszone ptaki. Nie wiadomo skąd odnalazł się 
nagle profesor. 

   - Ależ panie Woltaire... - zaczął urażonym tonem, ale ten nie miał ochoty na dalszą 
dyskusję. 

   - Ja odpowiadam za tego człowieka - oświadczył twardo. - I jest mi teraz potrzebny. 

background image

   - Nie chciałem nic złego - oświadczył pojednawczo Reich. - Parę chwil z Sindy i 
Cassie nikomu jeszcze nie zaszkodziło. 

   Woltaire obrzucił go niechętnym spojrzeniem - widocznie jemu jednak zaszkodziło. 

   - Kiedyś rozpędzę tę spelunę - oświadczył. - Twoje szczęście, że jesteś nam 
przydatny. Ten twój orgal jest lepszy od LSD, a mózgi rozpieprza równie skutecznie. 

   Reich zrobił minę obrażonej niewinności, widocznie porównywanie ekonomii 
seksualnej do destylacji kwasu nie oddawało właściwie sensu całego procesu. W końcu 
chodziło o nowy stan istnienia materii. 

   - Stary bęcwał - mruknął Woltaire i zaraz dodał głośniej. - Chodźmy, przyjacielu, 
nasze informacje były mylne. Lotha tu nie ma. 

   - Loth? - zainteresował się profesor. - Brał ode mnie porcję orgalu jakiś czas temu, 
ale od tej pory go nie widziałem. 

   Patrzył na nas jeszcze chwilę, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł do destylatora, 
w którym nagle coś zaczęło zgrzytać i hurkotać. Wyłączył jedną sekcję pomp i zaczął 
ją gorączkowo rozmontowywać. Woltaire patrzył na to czas jakiś i machnąwszy w 
końcu niedbale ręką pociągnął mnie ku wyjściu. Kiedy mijaliśmy jeden z ostatnich 
baniaków, dostrzegłem w nim Plato de Socratesa, zdrowo obrabianego przez znajome 
rudą i blondynkę. Żywiołowa natura chłopca miała wyraźnie trudności ze zgraniem się 
z tępym rytmem pruskiego marsza. Woltaire też to spostrzegł i zaśmiał się pod nosem; 
los współpracownika niespecjalnie go przejął. 

   Po opuszczeniu pracowni profesora Reicha ponownie zagłębiliśmy się w labirynt 
wąskich, drążących skałę korytarzy. Woltaire stwierdził, że ma teraz absolutnie pewny 
namiar na Lotha. W ogóle zachowywał się bardzo uprzejmie; nigdy bym nie pomyślał, 
ż

e jeszcze parę godzin temu chciał mnie zlikwidować. Szliśmy obok siebie, niczym 

para starych przyjaciół, cicho rozmawiając. Wypytywał mnie o Gomorrah - mówiłem 
com zapamiętał z przygotowywanych dla szefa raportów, które dano mi do czytania 
przed akcją. Parę razy wybuchnął śmiechem, gdym mu relacjonował obyczaje 
tamtejszych nekrofilów i sodomitów. Stwierdził, że musi być u nas naprawdę wesoło. 
Sądząc po czytanych przeze mnie raportach było tak w istocie. W pewnym momencie 
zatrzymał się i zaczął czujnie nasłuchiwać, zgasiwszy uprzednio latarkę. Ciemność 
przynosiła jakieś jękliwe, urywane odgłosy. 

   - Cholera - zaklął. - Chyba zgubiłem droga. Teraz musimy koło nich przejść. 
Najlepiej na palcach. 

   Wziął mnie za tekę i poszliśmy w ciemność. Po kilkudziesięciu krokach weszliśmy 
do okrągłej pieczary, oświetlonej przyczepionymi do ścian łojówkami. Pieczara 
zapełniał zwarty tłum kluczących ludzi, zwróconych twarzą w strona niewielkiego 
podium, na którym siedział po turecku muskularny mężczyzna w średnim wieku, 
odziany jedynie w biodrową przepaska, za to zupełnie łysy. Mówił coś , cicho 
napiętym i sugestywnym głosem. Kiedy oswoiłem się z atmosferą, zacząłem słyszeć 
poszczególne słowa. 

   - Wróćmy do prawd podstawowych, bracia i siostry mówił domniemany guru. - 
Człowiek jest kosmosem sam dla siebie. Wspólnota nie istnieje, społeczeństwo nie 
istnieje. Tylko to, co dzieje sia z twoim ciałem ma znaczenie, reszta to mity. Tylko ty 

background image

sam wart jesteś miłości, rozkoszy i spokoju. I twój ból powinien być tylko dla ciebie. 

   - To sadomasochiści - tchnął mi w ucho Woltaire. Nowa sekta, ukrywająca się tu 
przed władzami, ponieważ samym swym istnieniem negują cały sadystyczny układ w 
Sodomion. Zresztą, czynią zbędnymi wszystkie układy. 

   Łysol wyciągnął zza przepaski długą, błyszczącą igła i przyglądał się jej w skupieniu. 
Wierni jęknęli zgodnym chórem. Podniósł drugą ręką i jednym zdecydowanym ruchem 
wbił igła w sam środek dłoni. Syknął cicho z bólu a jego łysina pokrył pot. Zamknął 
oczy i parokrotnie pstryknął palcami wolnej raki w wystającą cześć igły. Tłum 
westchnął z nabożną czcią - zauważyłem, że co niektórzy sami dyskretnie kłuli się w 
uda lub zadki. Wszystkich powoli opanowywał religijny entuzjazm. Wtedy łysol 
otworzył nagle oczy i spojrzał prosto na nas, tkwiących jak słupy pod ścianą. W jego 
wzroku czaił się krwawy obłęd. 

   - Ha, niewierni - ryknął straszliwie. Psy markiza, precz z nimi! 

   Zostaliśmy błyskawicznie otoczeni przez setki wściekłych sadomasochistów. 
Zrozumiałem wtedy obawę Woltaire'a - nie wyglądali najprzyjemniej, zwłaszcza ci z 
niklowymi kółkami w nosach. 

   Pochwycili nas i powlekli przed oblicze guru. Ten popatrzył na mnie i Woltaire'a ze 
wstrętem. Widocznie psuliśmy mu koncepcje. 

   - Dam wam szansę godnej śmierci - oznajmił. - Nie zasłużyliście na to, ale 
powiedziane jest, że będziesz sędzią sam dla siebie. Dajcie im noże i zwiążcie ręce. 

   Złożono nam ręce jak do modlitwy, miedzy nie wetknięto po szerokim nożu, 
ostrzem w stronę mostka. Całość błyskawicznie związano rzemieniami. Po skończonej 
operacji każdy z nas został przekształcony w maszynkę do krajania własnego brzucha. 
Łysol patrzył na to ze szczerą satysfakcją. 

   - Słuchaj, psi pomiocie - zaczął, zapewne miało być to coś na kształt mowy 
pogrzebowej, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej. Do groty wpadło nagle około setki 
odzianych w skóry i hełmy osobników, wywijając potężnymi elektrycznymi 
paralizatorami w kształcie gigantycznych pał, zakończonych świecącymi czerwono 
diodami. Świadczyło to o pełnym załadowaniu. "Pałkarze" - wrzasnął ktoś histerycznie 
i tłum rzucił się naraz we wszystkich kierunkach. Od razu przewrócono mnie na bok i 
zaczęto w panice tratować - na szczęście zdołałem wetknąć ostrze noża w skalną 
szczelinę i złamać je, dzięki czemu mogłem jednak nie rozpruć sobie bebechów. 
Ś

wieczki pospadały i pogasły, dalsza walka odbywała się w całkowitej ciemności, 

wypełnionej rojem migających diod paralizatorów i trzaskiem wyładowań. W pewnym 
momencie jedna z nich poleciała w moją strona; odczułem straszliwe, obejmujące całe 
ciało kopniecie i po raz wtóry straciłem przytomność. 

   Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności, kilka godzin czy kilka dni. Ocknąłem 
się w niskim i dusznym pomieszczeniu, skrępowany jak baleron. Leżałem na gołej 
podłodze, w długim szeregu podobnie powiązanych ludzi, w których rozpoznałem 
nieszczęsnych sadomasochistów. Wśród leżących nie znalazłem ani łysola, ani 
Woltaire'a, co potwierdzało starą zasada, że najwłaściwszą cechą przywódcy jest 
umiejętność odpowiednio zręcznej rejterady. Wzdłuż szeregu chodziły grupki 
policjantów z pochodniami, pilnie patrząc w twarze jeńców. Co jakiś czas porywali 
jednego z leżących i wśród niesamowitych wrzasków wlekli ze sobą. 

background image

   - Biorą naszych na tortury - wyjaśnił spoczywający obok mnie człowiek, widząc jak 
obserwuję to z niepokojem. - Nikomu nie przepuszczą. Cholerni sadyści !!! - ryknął 
wściekle. 

   Zaraz też ruszyli ku niemu i nim zdążyłem sapnąć ze zdumienia już go wlekli ku 
wyjściu, nie zważając na miotane na nich i markiza przekleństwa. Co to za markiz? - 
pytałem sam siebie, gdy tymczasem nadeszła druga grupa pałkarzy. Kiedy doszli do 
mnie, przystanęli zaskoczeni - ich szef zerknął gdzieś w zanadrze i aż pokraśniał z 
zadowolenia. W następnej chwili porwano mnie z ziemi i uniesionego wysoko gdzieś 
zabrano. 

   Oczekiwałem izby tortur, ale widocznie mieli inne plany. Zostałem postawiony na 
nogi i rozwiązany, jedynie po obu bokach przydano mi asysta dwóch policjantów, 
mających na mnie nieustanne baczenie. I znowu zostałem powiedziony w splątany 
labirynt Sodomion. 

   Szliśmy śpiesznie i długo, kilkakrotnie po drodze zmieniając poziomy, raz nawet za 
pomocą windy. Wreszcie policjanci, trzymając mnie nadal miedzy sobą, wkroczyli do 
długiej i mrocznej sali, przypominającej refektarz w jakimś zapuszczonym klasztorze. 
Ś

ciany oświetlały smolne łuczywa i mogłem zobaczyć, że przyozdabiają je 

najrozmaitsze narzędzia tortur, od wymyślnych szczypczyków, młotków i noży, 
hiszpańskich bucików, zgniataczy jąder po oszałamiającą kolekcje pejczy i biczów, 
poczynając od prostych trzcinek, na nabijanych Ewiekami batogach kończąc. Powlekli 
mnie dalej, ku widocznemu w oddali podwyższeniu, na którym majaczyła niewyraźna 
postać. 

   Z bliska postać owa okazała się niewielkim, wysuszonym staruszkiem o zmiętej 
rozpustą twarzy, drzemiącym na bogato inkrustowanym fotelu. Nad nim wisiał 
ogromnych rozmiarów portret, przedstawiający rosłego maże o groźnym wejrzeniu, 
ubranego w biały frak i peruczkę, dzierżącego w jednej race bicz, a w drugiej książka. 
Domyśliłem się, że mam przed sobą wizerunek Boskiego Markiza. Staruszek na fotelu 
(też ubrany w wyszywany srebrną nicią frak i peruka) poruszył się i sapnął przez sen. 
Jeden z policjantów kopniakiem pomógł mi w przybraniu postawy zasadniczej. 

   - Markiz Sodomion Donatien de Sade XVII1,- wrzasnął mi prosto do ucha. 
Staruszek poderwał się na równe nogi z przeraźliwym krzykiem, i zaraz opadł 
bezwładnie na fotel, dygocąc z przerażenia lub złości. 

   - Czego? - warknął opryskliwie. 

   Drugi policjant puścił mnie i podskoczył do przodu. Pochylił się konfidencjonalnie 
nad uchem markiza i coś mu szepnął. Markiz uniósł brew ze zdziwienia. 

   - Skąd on jest? - spytał. 

   Policjant coś mu znowu zaczął szeptać a markiz aż cały rozjaśnił się z 
ukontentowania. 

   - No to trafił do właściwego miejsca - zauważył i wszyscy trzej obrzydliwie 
zarechotali. Markiz zaczął świdrować mnie wzrokiem. 

   - Masochista? - rzucił nagle. - Nie, jeśli jesteś z Gomorrah to chyba coś innego - 
zastanowił się chwile. - Pedofil? Nekrofil? Pederasta? A może biseks? 

background image

   - Nie - zaprzeczyłem z godnością.- Wydaje mi się, że jestem jak najbardziej 
normalny. 

   - N o r m a 1 n y - powtórzył. Policjanci znowu zarechotali, ale szybko umilkli; 
markiz patrzył na mnie zamyślony. 

   Możecie odejść - rozkazał policjantom. Sam zeskoczył z podium i chwycił mnie pod 
ramie, ciągnąc w bok ku mrocznej wnęce ze stojącą w głębi garrotą. 

   - Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś normalnym - wyznał rozbrajająco. - Bo 
widzisz, wcale nie jest tak łatwo sadystą być. 

   - Doprawdy? 

   - To naprawdę ciężki kawałek chleba - westchnął. Chwilami chciałbym cisnąć to 
wszystko do diabła i pójść gdzieś sobie, ale co zrobić, nazwisko zobowiązuje. 

   Mówiąc to manipulował śrubą przy garrocie - poczułem nieprzyjemne dreszcze w 
krzyżu, całkiem niepotrzebnie, ponieważ skutkiem działań markiza był jedynie 
uchylony kawałek ściany, ukazujący tajne przejście. Przyszło mi do głowy, że ten 
człowiek może coś wiedzieć o Lothcie. Kiwnął potakująco głową. 

   - Owszem - odparł - znam go doskonale. To pierwszy szambelan dworu i jeden z 
kochanków mojej żony. Właśnie do niej idziemy. 

   Weszliśmy do ciasnego korytarzyka - było bardzo mało miejsca, ale zgiąwszy się 
nieco mogłem jednak iść. Markiz raźno sunął do przodu, pogwizdując pod nosem 
sprośne kuplety. Dotarliśmy wkrótce do małych, żelaznych drzwiczek. Markiz 
otworzył je z hałasem. 

   Wkroczyliśmy do obszernego, jasno oświetlonego kryształowymi kandelabrami 
wykwintnego buduaru, po sufit obitego różowym pluszem. Środek pomieszczenia 
zajmowało olbrzymie łoże, jak zauważyłem, złożone głównie z wodnego materaca. Na 
łożu spoczywała, jakby drzemiąc, młoda kobieta o posągowych kształtach, ubrana w 
symboliczny peniuar, o śnieżnobiałych włosach ufryzowanych w kunsztowną koronę. 

   - To moja żona, Scilla - szepnął markiz. - Idź i przedstaw się. 

   Podszedłem do łoża i złożyłem głęboki ukłon. Kobieta nie zareagowała i zdawała się 
w najlepsze drzemać dalej. 

   - Pani - zacząłem, ale wtedy otworzyła oczy. Z przerażeniem poczułem na sobie 
zielony wzrok rozbudzonej kotki. Uśmiechnęła się do mnie rozkosznie - przynajmniej 
zęby miała niewypiłowane. W następnej sekundzie, nie wiadomo jakim sposobem, 
leżałem na łożu u jej boku. Patrzyła na mnie z zainteresowaniem - świeża blizna na 
policzku wywołała wyraźną fascynację kobiety; wciągnęła spazmatycznie powietrze a 
nozdrza zadrgały jej z podniecenia. Uśmiechnęła się szerzej - a po chwili wpiła 
wargami w me usta, długim i lepkim językiem sięgając prawie migdałów. Była 
wyraźnie zawiedziona moją reakcją - odsunęła się nieco a w jej wzroku wyczytałem 
niemą groźbę. Ale cóż mogłem zrobić, nikt nie jest w stanie być czymś więcej niźli 
stworzyła go natura. Pomyślałem z przerażeniem, co się stanie, gdy Scilla odkryje 
prawdę. Rozejrzałem się rozpaczliwie za markizem, ale ten przewrotny staruch zniknął 
jak kamfora; pewnie siedział gdzieś teraz, oddzielony od małżonki grubym murem i 

background image

obserwował nasze igraszki przez ukryty wziernik. Scilla gwałtownym ruchem chwyciła 
za mój pasek od spodni - opadłem bezwładnie, pogodzony z losem. Wtedy 
przypadkiem wymacałem w kieszeni kulkę orgalu, podarowaną mi przez Reicha. 
Wpadłem na pewien pomysł... 

   Tymczasem Scilla kontynuowała poszukiwania - na chwilę znieruchomiała, jakby nie 
wierząc własnym zmysłom. Zaraz później zadrgała konwulsyjnie. Dotarta wreszcie do 
meritum sprawy - pomyślałem. 

   - Donatien ! wrzasnęła przeraźliwie. - On tam nic nie ma! Kogo mi przyprowadziłeś, 
stary durniu?! 

   Spojrzała na mnie z wściekłością i klapnęła metalicznie zębami. Nie miałem innego 
wyjścia - za chwilę mogłem stracić nos. Kiedy ponownie otworzyła szczęki, 
błyskawicznie wrzuciłem jej do ust kulkę orgalu i chcąc zapobiec wypluciu uderzyłem 
ją lekko w brodę. Zamknęła usta z trzaskiem pękającego orgalu. Nie czekając co dalej 
zeskoczyłam z łóżka i z bezpiecznej odległości obserwowałem skutki całego zabiegu. 
Scilla tkwiła w baranim stuporze - nosem i uszami puszczała niebieskie smużki dymu. 
Sama zaczęła dziwnie pęcznieć i nadymać się w sobie, niczym objedzona owadami 
ropucha. Całe ciało wpadło w rytmiczny dygot; piersi falowały, uderzając o siebie z 
mlaszczącym odgłosem. Oczy powoli wypełzały z orbit. W powietrzu rozszedł się 
charakterystyczny gorzki zapach. Na ten moment do buduaru wszedł markiz. 

   - Co się stało, Scilciu - spytał zatroskanym głosem. Przecież on jest najzupełniej 
normalny. 

   Wtedy ją zobaczył i stanął. Widziałem, jak z przerażenia zadygotały mu łydki. Scilla 
wychodziła właśnie z pierwszego oszołomienia. Markiz, zorientowawszy co się stało, 
usiłował uciec, ale nie dała mu szansy. Jednym kocim skokiem dopadła go i obaliła na 
ziemię. Wrzasnął z przestrachu - usłyszałem jakiś chlupot i mlaskanie. Nie zwlekając 
czym prędzej poczołgałem się w kierunku najbliższego wyjścia.

Buduar opuściłem przez nikogo nie niepokojony. Poszedłem przed siebie mrocznym 
korytarzem, oświetlonym gdzieniegdzie czerwonymi żarówkami. Czas jakiś 
towarzyszyły mi wrzaski nieszczęsnego markiza, ale dość szybko wszystko ucichło. 
Skręciłem w najbliższą przecznicę, gdzie wydawało mi się nieco jaśniej. Rzeczywiście, 
prawie natychmiast trafiłem na uchylone drzwi rzucające smugę światła. 

   - Tu jestem - usłyszałem czyjś głos. - Niech pan wejdzie. 

   Znalazłem się w niewielkim pokoju, przypominającym typowy biurowy gabinet. Pod 
ś

cianą, na której dostrzegłem - rzecz nigdzie przedtem tu nie spotykaną małe, 

zakratowane okienko, ustawiono obszerne biurko, za którym siedział jakiś człowiek. 
Lekko chrząknął i poprawił się na krześle. 

   - Pan mnie szukał - powiedział. - Jestem Loth. 

   Nie sprawiał imponującego wrażenia - ot, mały, zapracowany urzędnik z początkami 
łysiny. Niskie czoło nie zapowiadało wybitnej inteligencji. Ubrany był w czarny, 
jedwabny mundur bez dystynkcji. Patrzył na mnie beznamiętnym wzrokiem technika 
władzy. Zrozumiałem, że zagadka tego człowieka dopiero czeka na rozwiązanie. 

   - Kim pan właściwie jest? - spytałem, nie mogąc się już powstrzymać. 

background image

   Wzruszył ramionami. 

   - Szambelanem dworu markiza a tak naprawdę to rzeczywistym władcą Sodomion. 

   - To co w takim razie łączy pana z organizacją Woltaire'a? - pytałem automatycznie 
dalej. 

   - Jestem jej współzałożycielem - odparł spokojnie. Zamiast czekać na opozycję 
wolałem sam ją zorganizować. Łatwiej nią wtedy manipulować. 

   No tak, mogłem się tego spodziewać - był to klasyczny chwyt co bardziej 
rozgarniętych dyktatorów. Zwabić niezadowolonych pod swoje skrzydła, aby potem 
tym łatwiej ich wydusić. I tego faceta szef mi nadał jako jedynego sprawiedliwego. Też 
coś! Pomyślałem o krążących wśród niższych hierarchów plotkach, jakoby z szefem... 
nie tak i w ogóle. Do tej pory brałem to za zwykłą zazdrość bytów niższych. 

   - To jednak nie wystarcza - ciągnął wypranym z emocji głosem Loth. - Sodomion 
jest na krawędzi kryzysu. Układ społeczny państwa traci stabilność. 

   - Co pan przez to rozumie? - wreszcie mówił coś z sensem. 

   - Rzecz w tym, że ideowe założenia sadyzmu, na których oparto strukturę społeczną 
Sodomiom nie odpowiadają już rzeczywistości. 

   Tu mnie zaskoczył - oczywiście wiedziałem siódmym zmysłem, że coś jest w tym 
wszystkim fałszywego, ale nie sądziłem, że wie o tym także władza. Oni mają zwyczaj 
budzić się z ręką w nocniku. 

   - Czymże jest szczęście? - zapytał i zaraz sobie odpowiedział. - Szczęście oznacza 
pełne zaspokojenie. Człowiek to istota pełna sprzeczności, rozdarta namiętnościami i 
popędami, które klasyczne represywne społeczeństwo tłumi i odwraca. Obywatel w 
tym społeczeństwie to bestia uwięziona w klatce własnych niemożności. Szczególnie 
wyraźnie widoczne jest to w sferze seksu, gdzie konwencja każe większość zachowań 
seksualnych traktować jako zboczenia. W majestacie prawa odbiera się jednostkom ich 
autentyczność. 

   No tak - pomyślałem - to było do przewidzenia: freudyści. Od kiedy wiele eonów 
temu Szatan natchnął niejakiego Freuda (a on z kolei natchnął innych), całe to 
tałatajstwo rozpełzło się po wszystkich zakątkach świata. Ich celem jest udowadnianie 
komu popadnie, że dusza ludzka to błotne gniazdo wściekłych żmij. Tak jakby mogli o 
tym coś naprawdę wiedzieć. 

   - Tak zwana normalność to szkodliwy wymysł - kontynuował Loth. - Nie ma ludzi 
normalnych, każdy w mniejszym lub większym stopniu jest zboczony. Cała reszta to 
kwestia warunków, pozwalających to ujawnić. Tak jak to się dzieje w Sodomion. 

   - Sugeruje pan zatem - spytałem - że dany układ przyjmowany jest tutaj na zasadzie 
pełnej dobrowolności? 

   - A jakże by inaczej?! - w jego głosie zabrzmiało niekłamane oburzenie. - Już na 
samym początku nastąpił dobrowolny podział ró1. Każdy mógł zostać kim chciał no i 
wyszło, że dziewięćdziesiąt procent to masochiści, a reszta sadyści. Tak zresztą 
wynikało i z badań statystycznych. 

background image

   - No dobrze, a jeśli ktoś uprze się i koniecznie nie będzie chciał być ani sadystą, ani 
masochistą? 

   Sądziłem, że go złapię na to dictum, ale Loth jedynie uśmiechnął się chytrze. 

   - Dla takich jest miejsce, z którego podobno przybywasz, Gomorrah - odparł i w tym 
momencie zrozumiałem, że on w i e . Więcej; prawdopodobnie wiedział od samego 
początku. 

   - Założenia założeniami a życie życiem - ciągnął. - Nawet najbardziej idealny układ w 
pewnym momencie zaczyna zgrzytać. Jeśli psychologię można by nazwać fizyką 
umysłu, rzecz całą określiłbym jako zmęczenie materiału. 

   - Co należy przez to rozumieć? 

   - Zmysły, przyjacielu, tak jak i wszystko wokół, podlegają procesom 
degeneracyjnym - z czasem tępieją i zanikają. Przyjemność, a tym samym i 
zadowolenie, czerpane z naszych praktyk, z czasem nam spowszedniało. Owoc 
zakazany, początkowo aromatyczny i niezwykle smaczny, wraz z przyzwyczajeniem 
stracił swe pierwotne walory. Czymże są zmysły bez świeżych podniet? Niczym, 
jedynie dodatkowym powodem do egzystencjalnej męki. W Sodomion staniało 
cierpienie, przyjacielu. 

   - Ale przecież sadomasochiści... - zacząłem i zamilkłem. Sadomasochizm nie 
stanowił dla Lotha żadnego wyjścia. Taki sadomasochista, będący sam dla siebie 
katem i ofiarą, nie potrzebował żadnego, bodaj najprostszego układu społecznego, a 
tym samym markiza, pałkarzy i Lotha. On po prostu sam był sobie społeczeństwem - w
myśl, oczywiście, sadystycznych definicji. 

   - Reich robi co może, ten orgal jest naprawdę niezły mówił dalej. - Zdaje się, że 
widziałeś jego działanie. Mimo wszystko to jednak ersatz - nie chcę, aby Sodomion 
przekształciło się w zbiorowisko chemicznie napędzanych lalek, choć takie wyjście 
wydawałoby się najprostsze. Oni muszą chcieć sami, a nie z powodu narkotycznego 
głodu. Nie można złamać zasady dobrowolności. 

   Odniosłem raczej wrażenie, że nie tyle o ludzi mu chodzi, co o własną satysfakcję. 
Był już dużym chłopcem i bawienie się lalkami przestało go interesować. Z ludźmi to 
co innego. 

   Loth tymczasem wstał zza biurka i podszedł do mnie. Ujrzałem jego oczy - dwa 
czarne tunele, wiodące zda się wprost do piekła. Pożerał mnie wzrokiem; uśmiechnął 
się cynicznie. 

   - Nie wiem, przyjacielu, skąd jesteś i kto cię tu przysłał - łgał jak pies, oczywiście że 
wiedział - uczynił to jednak w samą porę. Jesteś nam bardzo potrzebny, a raczej twój 
autentyczny, nieskażony ból. Sodomion potrzebuje oczyszczenia - i zbrodni. 

   Chwycił mnie za bark i pchnął do okratowanego okienka. Wychodziło na centralną 
pieczarę. Po chwili dostrzegłem w dole, na dnie, niezwyczajny ruch. Grupki sadystów 
kłębiły się wokół przedmiotu stojącego w środku pieczary, oświetlonego kilkoma 
reflektorami. Poczułem nieprzyjemne pieczenie w dołku - był to może 
dziesięciometrowy pal, wykonany z jasnobłękitnego metalu. Ostrze lśniło złowrogo w 
słupach światła. 

background image

   - To dla ciebie - szepnął Loth. - Przy pomocy tego urządzenia dasz nam do ostatka 
każdą kroplę twego bólu, prawdziwego, niebiańskiego bólu, w którym obmyjemy 
nasze grzeszne ciała i znużone dusze. Przez twą mękę nasz gwałt i ich cierpienie 
(zasada naszego bytu) odzyskają ponownie sens. To będzie nasze katharsis. 

   Niewątpliwie oszalał - gorączkowo szukałem argumentów, aby mu to udowodnić, 
ale po chwili pojąłem swój błąd: mimowolnie w czasie rozmowy zacząłem traktować 
go jako normalnego człowieka, a nie jak sadystę. To co chciał uczynić mieściło się jak 
najbardziej w tej ostatniej konwencji. 

   Loth pstryknął palcami i do gabinetu weszło dwóch policjantów, tych samych, 
którzy doprowadzili mnie do markiza. W ułamku sekundy zostałem wzięty pod łokcie i 
unieruchomiony. Loth wrócił za biurko i otworzył grubą teczkę z aktami. Widocznie 
moją sprawę uważał za załatwioną. 

   - Jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzuciłem mu od progu. - To miasto, tam na 
górze... 

   - Czy nie uważasz, przyjacielu, że sadyzm powinien obowiązywać także w 
architekturze? - odpowiedział, nie odrywając oczu od czytanych właśnie papierów. - A 
tak w ogóle to chodzi przede wszystkim o szczęście. Tylko o szczęście. 

   Tak go zapamiętałem - małego, skrupulatnego urzędnika, o filozoficznych 
pretensjach, rzeczywistego władcę Sodomion. Nie mogłem sobie przypomnieć, kto i 
kiedy ostrzegał świat przed rządami filozofów. Ten ktoś zapomniał o 
psychoanalitykach.

Policjanci cisnęli mnie do małej, wilgotnej i dusznej celi. Kiedy zamknęli drzwi, zapadła
całkowita ciemność. Odruchowo zaświeciłem aureolę, po to aby bliżej zapoznać się z 
kolekcją pająków, karaluchów i paru sennymi nietoperzami. Cały czas kląłem w żywy 
kamień - misję, hierarchię, szefa i wreszcie własną głupotę. Zrobiłem swą osobą 
Lothowi prezent, o jakim nie mógł marzyć. Stary zboczeniec ledwo już dychał, a teraz 
wyglądało na to, że przy mojej skromnej "pomocy" zafunduje sobie nowy początek. 
Aż cały zadygotałem - trudno powiedzieć czy bardziej ze strachu, czy złości. W końcu 
niecodziennie bywa się wbijanym na pal. 

   Na dalsze rozmyślania nie miałem czasu - za drzwiami rozległ się nagle łomot, ktoś 
głośno jęknął. Drzwi otworzyły się z trzaskiem - i stanął w nich Woltaire. Położył 
palec na wargach. 

   - Zbieraj się, pryskamy - syknął. 

   Wyszedłem śpiesznie z pomieszczenia. Na korytarzu leżeli obydwaj policjanci, z 
własnymi pałami w zębach. Skórę mieli siną, a oczy wywalone z orbit. Woltaire gestem
kazał mi iść za sobą. Po paru krokach przystanął i otworzył jakiś sekretny przełaz, 
którym potem długo pełzliśmy jeden za drugim. Przełaz kończył się nagle na skalnej 
półce - byliśmy pod sklepieniem centralnej pieczary. 

   Wleźliśmy na wąską, metalową kładkę, obiegającą pieczarę tuż przy ścianie. 
Spojrzałem w dół: wokół pala coś się zaczęło dziać. Sadyści, skupieni teraz w zwarty 
tłum, niespokojnie falowali. Nieoczekiwanie tłuszcza zaczęła się rozstępować, z 
ciemności wyniesiono coś białego. Popatrzyłem uważniej i krew zamarła mi w żyłach - 
sadyści podawali sobie nad głowami nagiego Plato de Socratesa. Nieszczęśnik był 

background image

zupełnie zmartwiały i dawał się podawać z rąk do rąk niczym kłoda drewniana. 

   - Stój! - krzyknąłem do Woltaire'a. - To Plato, nie możemy go tak zostawić! 

   Woltaire zareagował błyskawicznie - skoczył w moją stronę i zatkał mi usta. 

   - Ciszej, durniu, bo nas odkryją - wysyczał ze złością: - A Plato sam chciał... za 
ciebie. 

   Zostałem zmuszony do dalszego marszu; po chwili natknęliśmy się na niszę, z której 
odchodził prosto w górę pionowy szyb. Woltaire pociągnął mnie w kąt. 

   - Loth myślał, że ma wszystkie karty w ręku - zaczął szeptać mi gorączkowo. - Nie 
przewidział tylko jednego: że jego as atutowy sam zapragnie zasiąść do gry. Nie wie, 
iż od dłuższego czasu działam na własną rękę, przeciwko niemu. Oczywiście cały czas 
utrzymywałem pozory licencjonowanej opozycji, dzięki czemu nikt mi nie 
przeszkadzał. Czekałem tylko na odpowiedni moment, aby zadać swój cios. To jest 
dzisiaj, teraz, za chwilę. 

   Przerwał i wychylił się, aby spojrzeć w dół - jego twarz przybrała wyraz bezbrzeżnej 
pogardy i obrzydzenia. 

   - Podsłuchałem waszą rozmowę i zrozumiałem, że jeśli Lothowi uda się wbić cię na 
pal i osiągnąć zamierzony efekt, to wszystkie te lata cierpliwego wyczekiwania diabli 
wezmą w jednej chwili. Odrodzony sadyzm mógłby trwać wtedy następne dziesiątki 
lat. Nie mogłem do tego dopuścić - i dlatego tam na dole jest teraz Plato. To będzie 
mój ruch, moje uderzenie! 

   Zerknął jeszcze raz na dół a potem wskazał ruchem głowy na zamontowaną w szybie 
drabinkę. Stałem nadal w bezruchu. 

   - Nic mu nie pomożesz - dodał. - On już jest martwy. 

   Skurwiel niewątpliwie miał racje - gwar mrowia podnieconych sadystów wypełniał 
całą pieczarę ogłuszającym pogłosem. Zmiąłem w ustach przekleństwo i zacząłem 
powoli się wspinać. Gdzieś przy dziesiątym szczeblu powietrzem targnął przenikliwy 
krzyk - cienki, wibrujący od ogromu przerażającego, nie do wytrzymania bólu. Krzyk 
falował, zdawało się, że wprawia w drgania okoliczne skały - ból rósł, przełamując 
coraz to nowe granice, aż tam, na ostatniej, odnalazł się w niepojętej dla mnie, iście 
piekielnej rozkoszy. Masochista Plato de Socrates dokonał swego losu i swego 
ż

ywota. 

   Cisza po tym krzyku prawie że sama sprawiała ból. Trwała krótko - zaraz potem 
pieczarą targnął wściekły ryk tysięcy gardeł. To sadyści pojęli wreszcie, że ich 
oszukano. Mimowolnie zacząłem wspinać się szybciej. 

   Po godzinie, a może dwóch, kiedy byliśmy już blisko wyjścia, zatrzymałem się, 
przypomniawszy sobie, że Woltaire nie powiedział mi przecież wszystkiego. 

   - Słuchaj - spytałem - powiedz mi czego ty właściwie chcesz, do czego dążysz, jaki 
masz program? Masochizm zamiast sadyzmu? Wolność? Co to jest dla ciebie wolność? 
A może chodzi ci o normalność? Albo inaczej - jak ty właściwie chcesz uszczęśliwić 
Sodomion? Bo chyba twoim celem jest szczęście dla wszystkich? 

background image

   Stał pode mną i słyszałem jego ciężki, chrapliwy oddech. Milczał dość długo. 

   - Musimy się pośpieszyć - powiedział wreszcie. - Zaraz będzie świtać. 

   To nie była odpowiedź i chciałem mu to oczywiście wytknąć, ale wtedy, w tym 
właśnie momencie, zobaczyłem w ciemnościach przed sobą jasny punkt prawdziwego 
słonecznego światła, którym się natychmiast zachwyciłem, zapominając o całej reszcie. 
I tak zapatrzony w ten promyk zwiastujący świt zacząłem bezwiednie piąć się ku 
górze, pozostawiając za sobą grzeszne miasto, stąpając coraz szybciej, wypełniony 
radością, z każdą chwilą bliżej nieba.

To z pewnością byłoby niezłe zakończenie - piękne, wzniosłe, nawet patetyczne, z tym 
ż

e nic nie wyjaśniające. Prawda ma to do siebie, że mało kiedy jest przyjemna. 

Zwłaszcza dla faceta, który dowiaduje się, że przez cały czas był wodzony za nos 
niczym nierozgarnięte dziecko. Ale zacznijmy od początku - właściwie drugiego 
początku. 

   Woltaire zgodnie z obietnicą wywiódł mnie na powierzchnię, gdzie trafiliśmy w 
pełnym już słońcu. Stałem i patrzyłem na ognistą kulę stojącą nad horyzontem; po 
chwili odwróciłem się ku Woltaire'owi, który także z przymkniętymi oczyma poddawał 
się słonecznej kąpieli. I wtedy to zauważyłem - stał pod murem, na którym widniał 
jego cień. Bardzo dziwny cień: z górnej części plamy stanowiącej rzut jego głowy 
wybiegały dwie krótkie, rozmazane smugi, lekko na końcach zakręcone. Kiedy 
wreszcie to pojąłem, ugięły się pode mną nogi. Wtedy Woltaire otworzył oczy i 
uśmiechnął się do mnie. 

   - A więc wiesz już wszystko, przyjacielu - powiedział. - Albo przynajmniej tak ci się 
zdaje. 

   Cofnąłem się o krok. 

   - Ty jesteś...? 

   - Tak, jam ci jest Loth. Ten prawdziwy. 

   Patrzył na mnie zimno, a ja zastanawiałem się, dlaczego do tej pory nie dostrzegłem 
lodowej otchłani w jego wzroku. 

   - A ten tam, na dole? - spytałem bezwiednie. 

   - To podrzędny aktor, ale jak na ciebie wystarczy. Przez głowę przewalały mi się 
tabuny rozgorączkowanych myśli. Dziwne, że przedtem na to nie wpadłem - że i ONI 
mają swojego agenta w Sodomion. Usadowił się w miejscu, gdzie nigdy nie 
zamierzałem go szukać. Podając się za przyjaciela, ba, wręcz zbawcę, robił ze mną co 
chciał. 

   - Wiele mi dostarczyłeś uciechy, przyjacielu - ciągnął dalej ów pseudo-Loth - należy 
ci się zatem odpowiedź na twoje ostatnie pytanie. 

   - Nie trzeba - rzuciłem. - Znam ją. 

   Pokręcił z niesmakiem głową. 

   - I znowu nie masz racji, przyjacielu, jak i wy wszyscy, tam na górze. Uważacie 
mianowicie, że tylko wy macie wyłączność na szczęście, ów boski patent będący 

background image

prawdziwą istotą bytu. Powiedz mi, czy naprawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że 
stan dokładnie odwrotny jest w gruncie rzeczy tym samym? Między szczęściem a 
nieszczęściem istnieje jedynie różnica spinu, jak w przypadku materii i jej negatywnego 
odpowiednika. Odwrotność kierunku nie musi oznaczać sprzeczności samej istoty. 

   Bezczelność tego drania nie miała granic. Całą swoją piekielną imprezę przedstawiał 
jako konkurencyjną instytucję dobroczynną. To było w ich stylu. 

   - Jak myślisz, kochany, po co tu właściwie zostałeś posłany? - spytał nagle. - Czy 
poznałeś wreszcie cel swej misji? 

   - To już nie jest istotne - odparłem. - Cokolwiek to było i tak przegrałem. 

   - Cieszy mnie ten samokrytycyzm. Powiedz mi, przyjacielu, czy nigdy nil przyszło ci 
do głowy, że ci dwaj, nasi szefowie, dawno już dogadali się w tej kwestii i tak 
naprawdę to los Sodomion został przesądzony przed twoim przybyciem. Jak 
wytłumaczysz, że do tak delikatnej i złożonej misji przeznaczono taką dupę wołową 
jak ty, najgorszego ze wszystkich możliwych agentów? Nie przyszło ci do głowy, żeś 
nie agentem miał być, a klaunem? Że historia w Sodomion nie grą była, a jeno p o w t 
ó r k ą pewnej dawno rozegranej partii, którą dwaj cyniczni starcy postanowili sobie 
jeszcze raz przypomnieć? Nie dramat, a show? 

   Słowa te spływały czarnymi kroplami gdzieś do mego wnętrza, porażając swą 
przewrotną logiką. To nie mogła być prawda! 

   - Łżesz jak pies! - ryknąłem. - Cały wasz suczy pomiot łże od chwili narodzin. 
Łgaliście i łgać będziecie, bo tak wam przeznaczono! 

   Mój wybuch rozbawił go serdecznie - na twarz wypełzł cyniczny, wężowy 
uśmieszek. 

   - Są tu historyczne analogie, mój drogi. 

   O zakład idę! 

   Tego też stracicie! 

   Jeśli mi swoją wyrazicie zgodę, 

   Już ja ścieżkami mymi go powiodę. 

    Poza tym, oczywiście, kłamię. 

   Uśmieszek zniknął bez śladu. Zbliżył się do mnie gwałtownie, czułem na twarzy jego 
gorący oddech. 

   - Już nigdy nie będziesz wiedział - syknął mi prosto do ucha - czy miałeś być ich 
katem, czy zbawcą. A może wydaną mym chuciom zabawką? 

   Chciałem chwycić go za gardło, ale w tym momencie rozpłynął się w powietrzu. 
Usłyszałem tylko cichy chichot i coś jakby "do zobaczenia", i po chwili nie było po nim 
ś

ladu. 

   Tak, wiem, że się jeszcze spotkamy. Następnym razem będę jednak lepiej 
przygotowany. Ta gra się nigdy nie skończy, tak jak i zwątpienie, które zdołał zasiać 

background image

we mnie. Do końca dni swoich będę walczył z kiełkującymi w mym wnętrzu ziarnami 
ciemności. Nigdy nie wygra. Nie może wygrać, bo czymże jest dobro, jeśli, nie potrafi 
chwycić zła za gardło? 

   Na razie szef dotrzymał słowa - nova wybuchła o czasie z planowaną siłą. Sodomion,
sadyści, masochiści, markiz, profesor i inni zmieleni w garść molekuł wędrują teraz 
przez kosmos. Dokonało się - nie zostało już nic, tylko ja, stary i głupi anioł, który 
wracając z Sodomion, płakał. 

Ś

mierć Tristana

Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci? To 
rzecz o Tristanie i Izoldzie królowej. Słuchajcie, w jaki sposób w wielkiej radości, w 
wielkiej żałobie miłowali się, później zasię pomarli w tym samym dniu, on przez nią, 
ona przez niego".

Ten dzień Anna miała zapamiętać do końca życia. Koło południa pogoda załamała się 
nagle, pociemniało i z nieba lunął prawdziwy potop - strugi deszczu smagały ziemię z 
wściekłą furią, tak jakby rozgniewane niebiosa naprawdę chciały zatopić miasto. Ulice 
i chodniki zamieniły się w rwące strumienie, spłoszeni przechodnie pędem wbiegali do 
najbliższych bram, w iglicę Pałacu Kultury bez przerwy biły oślepiające pioruny, 
rozczapierzone jak szpony czarownicy. 

    Annę ulewa złapała w jednym z domów towarowych na Ścianie Wschodniej, tuż 
obok McDonalda. Schroniła się w obszernym hallu, i czekała tam wraz z gromadą 
uwięzionych przez ulewę klientów. "Larry'ego" wysłała na dół, do podziemnego 
stoiska, aby dokończył zakupów. Brakowało jej jeszcze szynki, a Robert bardzo ją 
lubił na śniadanie. Resztę sprawunków zdążyła już załatwić - czekała teraz na 
"Larry'ego", który najwidoczniej ugrzązł z kolejce. Sklep powoli zapełniał się 
uciekającymi przed deszczem ludźmi, część z nich rozchodziła się po stoiskach, nie 
chcąc tracić czasu. Inni, tak jak ona, patrzyli w milczeniu na ukośne strugi wody, 
rytmicznie chlaszczące o szyby. Grzmiało i błyskało coraz intensywniej. 

    Wtedy poczuła na sobie wzrok tego mężczyzny - stał niedbale oparty o poręcz 
wiodących do podziemi schodów i obserwował ją uważnie spod zmrużonych powiek. 
Mógł mieć nie więcej jak dwadzieścia pięć-trzydzieści lat, wysoki, szczupły, o 
pociągłej, nawet interesującej twarzy. Długie włosy miał ściągniete z tyłu w modny 
kok, ręce trzymał w kieszeniach skórzanej kurtki. Patrzył na nią z natężąną uwagą, 
wcale nie speszony, że to zauważyła. Twarz ściągał mu grymas ni to zastanowienia, ni 
to rozterki, tak jakby walczył z jakimiś wyjątkowo gwałtownymi myślami. Anna 
pomyślała wówczas, że to jeszcze jeden zgrywający się nowoczesny artysta i straciła 
dla niego wszelkie zainteresowanie. Spojrzała niecierpliwe na schody - "Larry" nadal 
się spóźniał, przypomniała sobie, że poleciła mu kupić też butelkę czerwonego wina. 
Przeniosła wzrok na szybę oddzielającą hall od ulicy: deszcz wciąż padał, dudniąc 

background image

posępnie o beton chodników. 

    - Proszę się nie ruszać i broń Boże nie krzyczeć - usłyszała za sobą cichy szept. 
Młodzieniec od poręczy stał tuż przy niej, nieco z tyłu, nadal z rękoma w kieszeniach 
kurtki. Dopiero teraz zauważyła, że lewą kieszeń wypycha mu jakiś kanciasty 
przedmiot. 

   - Jeśli zachowa pani spokój, nikomu nic się nie stanie. 

    Wreszcie ktoś to zrobił, przemknęło jej przez głowę i cała zdrętwiała ze zgrozy. 
"Larry'ego" nadal nie było; bała się zerknąć w kierunku schodów, aby nie wzbudzać 
podejrzeń człowieka w kurtce. "Larry", jeśli zdąży, sam powinien wiedzieć, co zrobić. 

    - Proszę wziąć swoje rzeczy i powoli iść w kierunku wyjścia - mówił dalej tamten. - 
Będę szedł tuż za panią, więc nie radzę niczego próbować. Po wyjściu proszę skręcić 
w lewo, samochód stoi tuż za rogiem. 

    Za szybą nagle przejaśniło się i deszcz z gwałtownej ulewy przeszedł w rzadki 
kapuśniaczek. Kilka osób ruszyło do wyjścia. 

    - Teraz! - syknął jej prosto do ucha. - Do przodu! 

    Starała się iść tak wolno, jak to było możliwe, modląc się w duchu, aby "Larry" 
wreszcie się zjawił. Czuła na karku oddech mężczyzny, a pod żebrem dotknięcie 
czegoś twardego. 

    - Szybciej! - syknął znowu. 

    Wyszli na chodnik - deszcz już prawie nie padał, ale niebo było wciąż jeszcze 
zasnute ciemnymi chmurami. Skręcili w lewo, róg budynku znajdował się w odległości 
nie więcej jak trzydziestu metrów. Nie miała żadnych szans ucieczki - gdyby 
mężczyzna szedł z boku, mogłaby spróbować go odepchnąć i uskoczyć w tłum, który 
właśnie wyległ na chodnik spod daszków i okapów. Porywacz był jednak za sprytny, 
ani razu jej nie wyprzedził, cały czas trzymał się z tyłu, dotykając jej co chwila tym 
czymś twardym i kanciastym. 

    Za węgłem skręcili znowu, poszli parę kroków w głąb ulicy i zatrzymali się przy 
jednym z zaparkowanych aut, starym modelem skody favorit. Mężczyzna wyjął 
kluczyki, otworzył drzwi i gestem nakazał jej wsiąść do środka. Obszedł potem wóz, 
cały czas mierząc do niej z ukrytego w kieszeni kurtki pistoletu. Wsiadł z drugiej 
strony i kazał jej zapiąć pasy. Włożył kluczyki do stacyjki i uruchomił silnik. Cofnął 
nieco i nagłym zrywem wyjechał na środek jezdni. Zagrzmiało i o dach samochodu 
zabębnił deszcz. Mężczyzna włączył wycieraczki i stanął przed skrzyżowaniem, 
czekając, aż będzie mógł włączyć się do ruchu na Marszałkowskiej. Wtedy zobaczyła 
"Larry'ego", jak przedzierał się przez gromadę pierzchających przed deszczem ludzi. 
Pomachała do niego zza szyby, nie widział jej jednak, wyraźnie spanikowany rozglądał 
się wokół grączkowo, lustrując przemykających chodnikiem ludzi. Chciała krzyknąć, 
ale w tym momencie samochód z rykiem otwartej do końca przepustnicy wjechał w 
Marszałkowską. Twarz "Larry'ego" znikła w tłumie i strugach deszczu. 

    Jechali, jak się zdążyła zorientować, w stronę Mokotowa. Porywacz prowadził 
dobrze, bardzo dobrze nawet, jeśli się uwzględniło, że lewą rekę trzymał cały czas 
schowaną w kieszeni. W czasie zmiany biegów puszczał po prostu kierownicę. 

background image

Milczał, pilnie obserwując drogę i rzucając w jej kierunku szybkie, kontrolne 
spojrzenia. Po raz pierwszy wówczas zdziwiła się, że jest sam - sądziła, że zwykle 
porywaczy jest więcej, przynajmniej dwóch. Chociaż może ten nie chciał dzielić się ze 
wspólnikami? Tak czy owak nie mógł wybrać dogodniejszego momentu - kobieta w 
ciąży jest bardziej uległa i mniej skłonna do ryzyka. Sukinsyn z pewnością doskonale o 
tym wiedział. 

    - Ile chcesz? - zapytała, nie chcąc tracić czasu. Gdyby porywacz szybko nawiązał 
kontakt z Robertem, może już wieczorem byłaby w domu. 

    - Porozmawiamy o tym później - mruknął i skręcił w jakąś boczną uliczkę. 
Zatrzymali się przed wysoką, odrapaną kamienicą, tuż przed lub powojenną. 
Mężczyzna zaparkował obok dużego krzaka jaśminu i wysiadł, zabierając z tylnego 
siedzenia parasol. Rozpiął go i szarmancko otworzył drzwi po jej stronie. Wyszła, 
zabierając ze sobą pakunki. Poprowadził ją do środkowej bramy; nie skorzystał z 
domofonu, tylko otworzył drzwi kluczem. Zaczęli wchodzić po schodach. 

    - Niestety, nie ma windy - powiedział przepraszającym tonem. - Ale to tylko pięć 
pięter. 

    Kamienica wyglądała na wymarłą. Mijali pogrążone w mroku klatki; z mieszkań nie 
dobiegały żadne odgłosy. Wreszcie dotarli na ostatnie piętro - Anna zatrzymała się, 
lekko zdyszana. Mężczyzna wskazał na prowadzącą do góry wąską galeryjkę. 

    - To będzie tam - oznajmił. 

    Galeryjka kończyła się solidnymi drzwiami, wykonanymi z jasnego, sosnowego 
drewna. Porywacz kazał Annie odwrócić się do ściany - słyszała, jak wsadził w zamek 
klucz i przekręcił trzy razy. Potem pchnął ją lekko do środka. 

    Pomieszczenie wyglądało jej na strych zadaptowany kiedyś na mieszkanie-
pracownię. Część dachówek została usunięta i zastąpiona szkłem, na którym cieknąca 
bez przerwy woda malowała fantazyjne esy-floresy. W głębi stało ogromne, starannie 
zasłane łóżko, obok niego, po prawej, biurko z komputerem i telefonem, a po lewej 
dostrzegła wejście do mikroskopijnej kuchni. Pod spadzistym oknem zauważyła 
zakryte płótnem sztalugi. 

    - Oto moje królestwo, pani - oświadczył porywacz i zamknął drzwi. 

    - Jestem zmęczona i chciałabym gdzieś usiąść - powiedziała opryskliwym tonem, nie 
zważając na jego nagłą galanterię. Mężczyzna uśmiechnął się i przyciągnął z kąta 
bujany fotel, nowoczesną konstrukcję z chromowanej stali i czarnej dermy. - Jeśli nie 
ma pani życzenia się kołysać, proszę go zablokować tą dźwignią - wkazał mały pręt 
wystający z poręczy. - Wezmę te torby. 

    Usiadła ciężko i przymknęła oczy; musiała przyznać, że fotel był wręcz zabójczo 
wygodny, wyciągnęła się na nim i wreszcie pozwoliła sobie na odrobinę relaksu. 
Odetchnęła głęboko kilka razy - serce, do tej pory pracujące w nerwowym, pulsującym 
staccato, powoli zaczęło się uspokajać. 

    - 755-48-93 - powiedziała, wciąż nie otwierając oczu. 

    - Słucham? - głos dobiegał z oddali, chyba z kuchni. - Czego się pani napije, kawy 

background image

czy herbaty? 

    - Nie chcę żadnej herbaty! - krzyknęła głośno, zirytowana. - Chcę, aby pan 
zadzwonił do mojego męża i podał wysokość okupu. Bo przecież chodzi panu o 
pieniądze? - zawiesiła głos, niepewna, jaką otrzyma odpowiedź. 

    - W tym stanie powinna pani dbać o siebie. Ostatecznie nie jest pani sama - 
stwierdził. Musiał wyjść z kuchni, słyszała go wyraźniej. - To czwarty miesiąc, jeśli się 
nie mylę? 

    - Jest pan lekarzem? - spytała. Jakoś nie wyglądał jej na medyka. 

    - Malarzem. Znam się trochę na kobiecym ciele, wystarczy mi rzut oka. I proszę mi 
mówić po imieniu, to uprości sprawę. Piotr, jeśli już o to chodzi. 

    Nie należy się, w miarę możliwości, sprzeciwiać, przypomniała sobie. Gdzieś o tym 
całkiem niedawno czytała. Czy nie były to przypadkiem wspomnienia porwanego przez 
terrorystów angielskiego polityka? Trzymali go prawie rok - zrobiło jej się naraz 
zimno. 

    - Dobrze, Piotrze - zgodziła się pokornie. - Ale, proszę, zadzwoń do mojego męża. 
Musi się o mnie niepokoić. 

    Mężczyzna milczał - powoli otworzyła oczy. Stał przed nią ze skupionym wyrazem 
twarzy; nie zdjął kurtki, z prawą rękę trzymał zaciśniętą na ukrytym w kieszeni 
pistolecie. W kuchni zaczął gwizdać czajnik. 

    - Zrobisz to sama, za godzinę - oświadczył, z namysłem cedząc słowa. - Pod jednym 
warunkiem: musisz mi przyrzec, że cokolwiek się stanie, przez najbliższą godzinę nie 
opuścisz tego mieszkania. 

    Tym ją zaskoczył. O co mu może chodzić, rozmyślała gorączkowo. Po co mu to 
przyrzeczenie, i tak przecież wszystkie atuty są po jego stronie? Chyba że był... 

    - Jesteś może... tym... "innym"? - spytała z wahaniem, w ostatniej chwili unikając 
słowa "zboczeniec". - Ekshibicjonistą, tak? To ma być jakieś przedstawienie? 

    - Nic o tym nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu przyrzeknij mi, że przez 
godzinę stąd nie wyjdziesz, potem możesz dzwonić gdzie chcesz i robić co ci się 
podoba. Chodzi mi tylko o rozmowę. Chcę tylko porozmawiać. 

    To jakiś wariat, tak jej wtedy przyszło do głowy. Stał wciąż przed nią, 
wyprostowany jak struna, z ręką w kieszeni. W kuchni czajnik gwidał jak opętany. 

    - Dobrze, niech tak będzie - zgodziła się, zrezygnowana. - Nie wyjdę. 

    - Bez wględu na wszystko? 

    - Bez względu na wszystko - potwierdziła, mając nadzieję, że to "wszystko" nie 
okaże się jednak ekshibicjonistycznym spektaklem niewyżytego zboczeńca. 

    Piotr wyciągnął rękę z kieszeni. Rozwarł dłoń i zobaczyła duży, płaski klucz do 
zasuwy. Schowany w kieszeni mógł sprawiać wrażenie pistoletu. 

    - Ty łajdaku - powiedziała, powoli cedząc słowa. Piotr zagryzł wargi i wsunął klucz 

background image

z powrotem do kieszeni. - Ty cholerny łajdaku! - powtórzyła z wściekłością. 

    Spuścił głowę i patrzył na czubki swoich butów, niczym karcony uczniak. Wstała 
gwałtownie i podeszła do drzwi. Zdecydowanym ruchem odciągnęła zasuwę. Drzwi 
uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. 

    - Dałaś mi słowo - odezwał się głucho; nie podnosił głowy, nadal wgapiony w swoje 
buty. - Bez względu na wszystko. O co temu wariatowi chodziło? Anna odwróciła się 
od drzwi i popatrzyła na niego z zastanowieniem. 

    - Tu nie chodzi o pieniądze? - spytała. Potwierdził krótkim skinieniem głowy. - A 
więc o co? 

    - O miłość. 

    W pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała. 

    - O co? 

    - O miłość - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią ponuro. - Zakochałem się w 
tobie od pierwszego wejrzenia. 

    Annie wydawało się, że śni w biały dzień. Stał oto przed nią człowiek, przez 
którego o mało nie umarła ze strachu, który porwał ją w środku milionowego miasta, a 
teraz ni stąd, ni zowąd wyznaje jej miłość. Nie, tak zwariowanego snu jeszcze nie 
miała. 

    - I to całe porwanie...? 

    - Nic innego nie przyszło mi do głowy. Gdybym próbował cię ot tak sobie zaczepić, 
na pewno nie chciałabyś ze mną rozmawiać, poza tym ten facet... a propos, czy to był 
mąż? 

    Słuchała tych rewelacji z coraz większym niedowierzaniem. 

    - Chcesz mi powiedzieć, że wtedy, w markecie, zobaczyłeś mnie po raz pierwszy? I 
ż

e nie wiesz, kim jest mój mąż? 

    - Całkowita improwizacja, madame. Zdecydowałem się w ciągu minuty, taki 
nieodparty impuls. A dlaczego? To temat na dłuższą opowieść. Po to potrzebuję tej 
godziny. 

    - To jest tak głupie, że aż zaczyna być intrygujące - stwierdziła. Zamknęła drzwi i 
podeszła z powrotem do fotela. - Zrób tej herbaty, póki się woda nie wygotuje. 

    - Zostajesz? - spytał, z nadzieją i zarazem niedowierzaniem. 

    - Przecież ci obiecałam. Przez godzinę. 

    Poleciał do kuchni jak na skrzydłach, ona zaś znowu wyciągnęła się wygodnie w 
fotelu. Przesunęła dźwignię i zaczęła się lekko bujać. Jak na nieobliczalnego szaleńca 
ten Piotr wydawał się w gruncie rzeczy sympatyczny. Poza tym była ciekawa, co też 
miał jej do powiedzenia. Co prawda Robert do tej pory dostanie białej gorączki, ale 
może dobrze mu to zrobi. Kiedy ostatni raz mówił jej o miłości? Pięć czy sześć lat 
temu? Chyba jeszcze przed tym pierwszym mercedesem. Potem już chyba ani razu. 

background image

    Piotr przytoczył elegancki wózek z zastawą. Herbata smakowała doskonale, musiał 
być to znakomity gatunek. Wypiła kilka łyków i zrobiło jej się raptem błogo i całkiem 
przyjemnie. Miała ochotę na papierosa, ale zwalczyła ją natychmiast. Rzuciła palenie 
natychmiast, gdy dowiedziała się o ciąży. Odstawiła filiżankę na stolik i zaczęła się 
znowu bujać. 

    - Słucham, co masz mi do powiedzenia? 

    Piotr, zamiast odpowiedzieć, podszedł do ustawionych przy oknie sztalug i ściągnął 
z nich płótno. Chwilę patrzył na obraz, potem ustawił go tak, aby światło padało pod 
lepszym kątem. Pokręcił z niezadowoleniem głową i włączył przytwierdzoną do ściany 
lampę. 

    - Możesz tu na chwilę podejść? - spytał. 

    Zablokowała fotel i zeskoczyła na podłogę. Podeszła bliżej i spojrzała mu przez 
ramię. Obraz, o powierzchni może metr na półtora, akryl, przedstawiał dwie obnażone 
ludzkie sylwetki, spoczywające na trawie pod krzakiem głogu. Mężczyzna i kobieta 
leżeli na boku, twarzami zwróceni do siebie, z dłońmi pod policzkami i przymkniętymi 
powiekami. Wydawali się spać. Między nimi, rzucony na płask na trawę, leżał długi 
miecz, nagi i błyszczący. Kochanków osłaniał krzak głogu, przechodzący w górnej 
partii obrazu w splątany, dziki gąszcz. Między postrzępionymi liśćmi widać było zarysy
czyjejś ponurej i chmurnej twarzy, patrzącej z napięciem na leżącą na trawie parę. 

    - Wiem, to niedobre - powiedział Piotr. - Zbyt konwencjonalne, nieprawdziwe. Nie 
mogę znaleźć klucza do tej historii, mimo że ten motyw męczy mnie od wielu lat. 

    - Tristan i Izolda? - zapytała. - Co to ma wspólnego z nami? 

    - Bardzo wiele. Czy wierzysz w pośmiertną wędrówkę dusz, w reinkarnację? 

    - A czy wierzysz w zielone ludziki? - westchnęła ciężko i wróciła na fotel. - Miałeś 
mi wszystko wyjaśnić, a nie opowiadać bajki. 

    - To prawda - Piotr zakrył z powrotem obraz i zgasił światło. - Zawsze wierzyłem, 
ż

e to kiedyś się zdarzy. Tam, wtedy, w sklepie, gdy zmęczona przystanęłaś i 

zapatrzyłaś się w okno, w deszcz, zrozumiałem, że ta chwila jest jedyną w swoim 
rodzaju. To było jak olśnienie - to, co zobaczyłem w twojej twarzy! 

    Poczuła nagły niepokój. Nie wiedziała, czy chce słuchać dalej. Być może nie 
powinna. 

    - Jestem Tristanem, rycerzem króla Marka, nieszczęsnym kochankiem jego żony, 
Izoldy o złotych włosach. 

    Z pewnością oszalał, pomyślała wtedy. Siedzę tu zamknięta sam na sam z wariatem! 
Piotr przyglądał jej się z nieznacznym uśmiechem. Pokręcił przecząco głową. 

    - Nie, nie zwariowałem. Chociaż może tak byłoby lepiej... Bo, widzisz, ja pamiętam 
rzeczy, których normalny człowiek nie może pamiętać. Pamiętam moją śmierć. To 
znaczy śmierć Tristana. I pewną rzecz, o której milczą legendy. Kiedy umierałem, 
pogrążony w skrajnej rozpaczy, w przekonaniu, że utraciłem cię na wieki, w ostatnim 
błysku świadomości zobaczyłem Morganę Le Fay, siostrę króla Artura - poznałem ją 
kiedyś, gdy byłem młodym jeszcze chłopcem. Chyba mnie polubiła, może nawet 

background image

ż

ałowała... W każdym razie w tym przedśmiertnym widzeniu obiecała mi, że kiedyś się 

odrodzę, ponownie ci spotkam i jeszcze raz przeżyjemy naszą miłość. Ona mogła tego 
dokonać, jej magiczna siła dorównywała mocy Merlina. Uczynek ten świadczy, że nie 
była tak złośliwą wiedźmą, jak o niej powiadali. 

    Zamilkł i chwilę namyślał się, jakby nie bardzo wiedział, co jeszcze powinien 
powiedzieć. 

    - Zawsze miałem wrażenie, że jestem kimś innym, że nie tyle żyję, co śnię na jawie 
ż

ycie innego człowieka. Myślę, że Piotr to jedynie maska, forma, w której ukrył się 

Tristan. Tak naprawdę sobą byłem jedynie w w owym rzeczywistym śnie, gdy opętany 
miłością goniłem między drzewami za swą ukochaną. To stąd ten obraz. Tak trwało 
wiele lat, aż dzisiaj, kiedy w czasie burzy nastąpiło przebudzenie, dokładnie tak jak mi 
obiecała Morgana. Powiedziała, że nastąpi to w chwili, gdy spotkam inkarnację Izoldy. 
Ty nią jesteś. 

    Anna poczuła, jak ze strachu potnieją jej ręce - chciała stąd wyjść jak najprędzej. 

    - Wielokrotnie zastanawiałem się, jaki wyraz twarzy mogła mieć Izolda, gdy 
patrzyła na morze, tęskniąc za Tristanem. Wtedy musiała kochać najbardziej, bo 
przecież miłość to nic innego jak poczucie nieustannego braku. To drugie jest jakby 
połową duszy - nie ma większej radości, gdy się je odzyska, nie ma większego żalu, 
gdy się je utraci. Życie to pragnienie pełni, Izoldo, a tylko w miłości można się spełnić. 

    Nie wiedziała, co zrobić, aby wreszcie przestał mówić. Nie chciała słuchać nic 
więcej. 

    - Wtedy, w czasie burzy, uświadomiłem sobie, że jestem twoim Tristanem - w ciągu 
sekundy przypomniałem sobie wszystko, całe życie z poprzedniego wcielenia. W tobie 
zaś ujrzałem moją Izoldą, którą tak dawno, przed wiekami, utraciłem. Morgana 
dotrzymała obietnicy i wróciłem, ale wciąż rozdarty i niepełny. Na to przecież 
czekałem przez wieczność, na tę właśnie chwilę, na to spotkanie, na obiecane mi 
spełnienie! Jak inaczej mam to tłumaczyć, jeśli nie tym, że człowiek jest jak jętka-
jednodniówka, żyjącą dla paru godzin rzeczywistej pełni. Więcej nie ma nic. 

    Zrozumiała, że musi natychmiast przerwać te obłąkane wyznania - o ile sama ma nie 
oszaleć. Z trudem zdobyła się na resztki stanowczości. 

    - Nie wolno porywać ludzi. To niegodziwe! 

    - Miłość nie zna moralności - powiedział zapalczywie. - Cóż może być ważniejsze 
od pragnień kochającego człowieka? Czekałem na to tysiąc lat. Nie mów mi o winie. 

    Patrzyła na niego spod oka, wytrzymał to spojrzenie bez drgnienia powieki: chyba 
naprawdę tak uważał. 

    - Jesteś szalony - oświadczyła. 

    - Miłość nie zna rozsądku. Tam, wtedy, pierwszy raz, między "tamtymi" Tristanem i 
Izoldą, to był błysk, piorun, chwila olśnienia. Nie było żadnych miłosnych napojów, to 
późniejszy dodatek, wynik wczesnochrześcijańskiej pruderii, mającej usprawiedliwić 
bezgraniczny szał kochanków, że niby działo się to poza ich wolą. A przecież oni tak 
właśnie chcieli, bo byli sobie przeznaczeni. 

background image

    - To tylko baśń - wyszeptała Anna. - W życiu tak się nie dzieje, chyba że w 
urojeniach wariata. 

    - Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? - przypadł do fotela i przycisnął rozpalone czoło 
do dłoni, którymi oplotła kolana. Naprawdę jestem Tristanem i nic tego nie zmieni! 

    Pomyślała wtedy o Robercie; że on nigdy nie będzie wspaniałomyślnym królem 
Markiem. Gładziła głowę Piotra i zastanawiała się, jak ją ocalić. 

    - Mój ty biedaku - szepnęła. - Czy naprawdę warto? Zadzwoń lepiej po taksówkę. 
Wyjdę stąd i nikomu nic się nie stanie. A ty zapomnisz... Każdy kiedyś zapomina. 

    Od kiedy ona sama zaczęła zapominać? Od dnia ślubu? Od momentu, kiedy 
przekonała się, kim naprawdę jest Robert? Przez ostatnie lata stała się w tym 
mistrzynią. Tak naprawdę żyła dzięki niepamięci. 

    Podniósł się klęczek, podszedł do okna i patrzył na płynącą po szybie wodę. Na 
zewnątrz szarzało coraz bardziej - powinna natychmiast wracać do domu. Stanęła przy 
Piotrze i dotknęła jego ramienia. 

    - Mam męża i oczekuję dziecka. Czy to rozsądne? 

    - "Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko 
przetrzyma" - tyle święty Paweł. Nie mów mi o rozsądku. Mów o miłości. 

    Zrozumiała, że dalsze perswazje nie mają sensu. Podeszła do stolika z telefonem i 
podniosła słuchawkę. Dłuższą chwilę słuchała buczącego sygnału. Powinna 
natychmiast zadzwonić, wynieść się stąd i zapomnieć o tym obłąkanym malarzu. 
Robertowi zawsze będzie można jakoś to wytłumaczyć - na przykład że spotkała 
dawną znajomą i poszły na kawę, a "Larry" gdzieś się zawieruszył. Oczywiście nie 
uwierzy, ale do diabła z tym! Wykręciła dwie pierwsze cyfry radiotaxi i gwałtownie 
odłożyła słuchawkę. 

    - A gdybym została? Co będziemy robić dalej? 

    Piotr uśmiechnął się i zatoczył ręką koło, pokazując całe poddasze. 

    - To będzie nasz Las Moreński. Niestety, nie mogę ci dać pałacu, ale to przecież 
właśnie tam, w szałasie, na posłaniu z mchu i liści, byliśmy najszczęśliwsi. 

    Podeszła do niego, bardzo blisko, patrząc mu uważnie w oczy. 

    - A gdybym ci powiedziała, że za to szczęście, za tę swoją, jak mówisz, miłość, 
zapłacisz cenę najwyższą, nawet... życiem? 

    Podniósł rękę i zaczął łagodnie gładzić ją po policzku. 

    - Do licha, jeśli nie żyjemy dla t e g o, to po co w ogóle żyjemy? 

    Pociągnął ją w kierunku łóżka - usiedli tuż przy sobie, trzymając się za ręce. Deszcz 
z gwałtownej łomotaniny przeszedł w jednostajne, senne dudnienie. Było już późne 
popołudnie i pokój powoli pogrążał się w mroku. Piotr zaczął rozpinać górną część jej 
kostiumu. 

background image

    - Wolałabym, abyś się jednak bał. On... 

    Dłoń Piotra zamknęła jej usta, druga dotykała piersi, gładząc je delikatnie. 

    - Nie ma nic poza tym lasem, Izoldo. Naprawdę nic. 

    Chciało jej się płakać. 

Rano świeciło słońce. Anna obudziła się w łóżku sama, przesycona zapachem Piotra. 
Nie było to wstrętne uczucie. Otworzyła oczy i zobaczyła go, siedzącego przy 
sztalugach na stołku i wpatrującego się w nią z natężoną uwagą. Trzymał w ręku 
paletę i poprawiał coś na swoim obrazie. Po chwili odsunął się nieco i spojrzał 
krytycznie na płótno. Zauważył, że już nie śpi i skinął zachęcająco, zapraszając pod 
okno. Owinęła się prześcieradłem i podeszła do sztalug. 

    Rozdzielający leżącą parę miecz zniknął - prawie w całości zakrywała go bujna 
trawa, ledwo przez nią prześwitywał tu i ówdzie kawałek klingi. Były też inne zmiany: 
brzuch Izoldy zaokrąglił się nieznacznie, także jej twarz wydawała się inna, dziwnie 
znajoma. 

    - To ja? - zapytała. 

    Piotr przytaknął bez słowa. Kochankowie, nadal uśpieni, wydawali się połączeni 
niewidzialną magnetyczną nicią. Tristan także, choć w dużo mniejszym stopniu, był 
podobny do Piotra. Tylko patrzący z gąszczu król Marek wydawał się niezmieniony. 
Nie - jego ponure, zacięte rysy i zimne oczy zdumiewająco przypominały Roberta. 
Wzdrygnęła się, uderzona w serce zimnym soplem strachu. Ogarnięta paniką zaczęła 
się natychmiast ubierać. Piotr przyglądał się jej ze zdziwieniem. 

    - Co się stało? - spytał. 

    - Jeśli stąd zaraz wyjdę, masz jeszcze szansę. Nic mu nie powiem... - wciągnęła 
przez głowę spódnicę, pończochy zwinęła w kłębek i wcisnęła do torebki. - Powiem, 
ż

e zostałam porwana, ale porywacze się wystraszyli i... 

    - Nie możesz teraz odejść! - przerwał Piotr. - Nasza historia dopiero się rozpoczęła. 

    - Dzieciaku, ja muszę... - umilkła raptownie, nasłuchując. 

   Od strony drzwi dobiegło ciche, ledwo słyszalne skrzypnięcie, potem drugie. Ktoś 
manipulował przy zamku. - Za późno. 

    Piotr chciał podejść do drzwi, ale gestem nakazała mu pozostać na miejscu. Sama na
palcach pobiegła do kuchni, porwała z półki duży nóż do krojenia chleba i wróciła do 
pokoju. 

    - Jeśli chcesz żyć, przyłóż mi go do szyi - powiedziała twardo. 

    - Nie rozumiem... 

    - Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast cię zastrzelą! - ton jej głosu spowodował, że 
wreszcie się zaniepokoił. Wziął nóż, stanął za nią i przyłożył ostrze do jej gardła, ale tą 
drugą, tępą stroną. 

background image

    - Odwróć go - zażądała. - Wykorzystają każdy twój błąd czy wahanie. 

    Zasuwa przy drzwiach szczęknęła cicho i płynnie odskoczyła do tyłu. Drzwi uchyliły 
się prawie bezszelestnie. W ciemnej szparze pokazała się najpierw lufa pistoletu, potem 
oko i fragment twarzy "Larry'ego". Zobaczył ją z nożem przy szyi i znieruchomiał. 

    - Jeżeli spróbujecie jakichkolwiek sztuczek, zabije mnie - powiedziała Anna głośno i 
wyraźnie. "Larry" patrzył jeszcze przez chwilę, potem drzwi się zamknęły. 

    - Czy jest tu jakieś drugie wyjście? - spytała szeptem. - Zatrzymam ich przez kilka 
munut. 

    Piotr milczał chwilę, blady i zamyślony. Poruszyła się niecierpliwie i dopiero wtedy 
się odezwał. 

    - Nie ma. A poza tym ja nie chcę uciekać. Myślę, że moglibyśmy z twoim mężem 
dojść do porozumienia. 

    - Oszalałeś?! - syknęła. - Rozerwie cię na strzępy! Jeśli nie uciekniesz... 

    Drzwi uchyliły się znowu. 

    - Chcę wejść i negocjować - głos Roberta brzmiał jak zwykle: niski, chropowaty, 
pełen wystudiowanego spokoju profesjonalisty. Nim zdążyła zareagować, Piotr 
powiedział: 

    - Zgoda, niech pan wejdzie. 

    Drzwi otworzyły się na pełną szerokość; pod ścianą, po drugiej stronie korytarza, 
stali "Bob" i "Larry", obaj z pistoleta- mi w dłoniach. Po chwili pokazał się Robert, w 
szarym garniturze, jeszcze bardziej niż zwykle kanciasty, o zimnym, zmrużonych z 
tłumionej wściekłości oczach. Zauważyła, że przybyło mu od wczoraj srebrnych nitek 
na skroniach. Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Jednym rzutem 
oka ocenił sytuację. 

   Przyjrzał się bacznie Piotrowi. 

    - Jesteś trupem - oznajmił bez wstępów. - Cokolwiek jej się stało... 

    - Sama z nim poszłam - powiedziała szybko, modląc się w duchu, aby jakimś cudem 
w to uwierzył. - Mam już dość i ciebie, i twoich, powiedzmy, interesów. Chcę, aby 
moje dziecko... 

    - N a s z e dziecko - poprawił ją beznamiętnie. - Właśnie, najwyższy czas, abyśmy 
wrócili do domu. A co do pierwszego: dlaczego chcesz go uratować? 

    Anna odwróciła się w stronę Piotra - stał pod ścianą, z twarzą ściągniętą bolesnym 
grymasem i bezwładnie opuszczonymi rękoma. W prawej nieporadnie trzymał nóż, 
najwyraźniej nie wiedząc, co z nim dalej zrobić. 

    - Bo go kocham - powiedziała wolno. Oczy Piotra na moment się rozjaśniły. - 
Jestem jego zagubioną połową. 

    - Czym? - Robert patrzył na nią podejrzliwie. 

background image

    - To z "Uczty" Platona - wyjaśnił Piotr. - Według niego ludzie składali się z dwóch 
połówek, żeńskich i męskich. W czasach mitologicznych stanowili jedność, androgyne, 
i byli wtedy najszczęśliwsi. Potem bogowie porozdzielali ich i osobne połówki 
porozrzucali na cztery strony świata. Od tej pory mężczyźni i kobiety szukają w sobie 
tych zagubionych połówek, aby znowu stanowić jedność. 

    Robert słuchał z uprzejmym, cynicznym uśmieszkiem. 

    - Znakomicie - powiedział. - Moja połówka to Anna. 

    - Mylisz się - pokręciła przecząco głową. - Kiedyś już byliśmy razem, jako Tristan i 
Izolda. Teraz spotkaliśmy się po raz drugi. 

    Stał nieruchomo i słuchał. Twarz mu zdrętwiała, widziała, że z trudem nad sobą 
panuje. 

    - Zwariowaliście oboje - stwierdził wreszcie. - To naprawdę porywająca historia, 
chętnie bym jej posłuchał, gdyby nie chroniczny brak czasu. Dość jednak żartów, 
Tristanie - zwrócił się do Piotra. - Widzę tu dwa proste rozwiązania: Anna wychodzi 
stąd, a my staczamy o nią walkę, jak mężczyźni. Ty masz masz nóż, ja mam nóż - 
szybkim jak śmignięcie grzechotnika ruchem sięgnął do kieszeni i błysnął ostrzem 
sprężynowca. - Oczywiście cię zabiję. Drugie rozwiązanie prowadzi na skróty do tego 
samego: wyjdziesz stąd sam, a moi chłopcy załatwią sprawę szybko, cicho i w miarę 
bezboleśnie. Co wybierasz? 

    - Jest jeszcze trzeci wariant - rzuciła szybko Anna. - Ty stąd wyjdziesz i nigdy 
więcej nie wrócisz. 

    Robert podniósł od oczu sprężynowiec i spojrzał na nich znad ostrza. Zimny i 
nieruchomy wzrok gada czającego się na ofiarę. Anna znała go doskonale - chciał 
krwi, jak każdy poniżony macho. 

    - Tertium non datur. Trzeciego wyjścia nie ma. Też jestem wykształcony. 

    Anna zamierzała coś jeszcze mówić, ale Piotr podjął już decyzję. Rozwarł kurczowo 
zaciśniętą pięść i nóż głucho stuknął o podłogę. Ogarnęło ją zimne przerażenie. 

    - Nie rób tego - poprosiła. - To kabotyn, mocny w gębie, możesz walczyć i zabić 
go, potrafisz! 

    Uśmiechnął się smutno i pogładził ją po policzku. Lubiła jeo miękki, delikatny 
dotyk. 

    - On ma rację. Ale nie żałuję, nawet jeśli cena jest tak wysoka. Taka jest widocznie 
moja Dharma. Jednodniówki zawsze giną o zmierzchu. 

    - Zawsze? Człowieku, o czym ty mówisz?! - Anna chciała krzyczeć; on, przeciwnie, 
był dziwnie spokojny. Wydawał się jej pogrążony w transie, już nieobecny. 

    - Taka jest ich cena. Po co bogowie rozdarli androgyne? Abyśmy im płacili bez 
końca. Nawet za jeden dzień. 

    - Czas już - przerwał mu obcesowo Rober. - Idziesz czy nie? 

background image

    Piotr zdawał się go nie słyszeć. 

    - Kiedyś wrócę, Izoldo, za lat sto albo tysiąc znowu będziemy razem. Czekaj na 
mnie. Wieczność to tylko chwila. 

    Nie dla mnie, pomyślała Anna. 

    - Czas - powiedział Robert, podszedł do Piotra i chwycił go za ramię, popychając w 
stronę drzwi. - Wieczność jest niecierpliwa. Gdy byli tuż przed progiem, Piotr 
przystanął na chwilę i obejrzał się - Anna pochwyciła jego spojrzenie, pełne żalu i 
smutku - było coś jeszcze, jakby iskierka nieskończenie dalekiej nadziei. Z mroku 
korytarza wynurzyła się mięsista łapa, "Larry'ego" albo "Boba", chwyciła go za szyję i 
szarpiąc pociągnęła za sobą w ciemność. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. 

    Zachwiała się na nogach i oparła o ścianę - znowu mogła zobaczyć obraz. Dlaczego 
przedtem nie dostrzegała, że rysy schowanego w głogu mężczyzny wykrzywia zły, 
triumfalny uśmieszek? Taki sam jak na twarzy Roberta, gdy składał i chował do 
kieszeni swój nóż. 

    Szamotanina za drzwiami ucichła. Właściwie usłyszała jedynie pojedyncze 
stuknięcie, potem szurgot, jakby coś ciężkiego wleczono po podłodze. Robert wziął ją 
za rękę. 

    - Już po kłopocie - powiedział. - Możemy wracać do domu. Postaramy się, aby było 
jak dawniej... 

    - Nie - zaprzeczyła. - Nie będzie jak dawniej... Marku. 

    Widziała przed sobą te wszystkie lata, które upłyną im w milczeniu i nienawiści. 
Tak, nienawiść trzyma przy życiu lepiej niż miłość - chyba czytała o tym u któregoś z 
klasyków. Teraz będzie się mogła sama przekonać. Ma na to całą wieczność. Tristanie, 
czy naprawdę sądziłeś, że Morgana pozwoli nam być razem? 

    - Chodź, Izoldo - szepnął miękko Robert. - To tylko parę stopni. Zamknij oczy, 
lepiej, żebyś tego nie widziała. 

    Zaczął ją prowadzić w kierunku drzwi. Kiedy je otworzył, zacisnęła mocno powieki. 
Poczuła na twarzy zimny powiew. Ciemność i chłód, pomyślała, jak w grobie. 

    Robert prowadził ją w dół, ku ziemi. 

"Panowie miłościwi, dobrzy rybałtowie dawnych czasów, Beroul, Thomas i 
przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd opowiedzieli tę opowieść dla tych, którzy 
miłują, nie dla innych. Przekazują wam przeze mnie pozdrowienie. Pozdrawiają tych, 
którzy tkwią w zadumie, i tych, którzy są szczęśliwi, nienasyconych i pragnących, tych, 
co są radośni, i tych, co są stroskani, słowem - wszystkich miłośników. Oby mogli 
znaleźć tu pociechę przeciw odmienności, przeciw niesprawiedliwości, przeciw urazie, 
przeciw cierpieniu, przeciw wszystkim niedolom miłowania!..."

Widmo wolności

background image

Grrówno!" 

Alfred Jarry 

"Ubu Król, czyli Polacy" 

    Alojzy N. zwolnił nieco, usiłując wyminąć stojący mu na drodze autokar; kiedy 
obchodził go z lewej, zatrzymał się naraz przed wyciągniętym oskarżycielsko palcem. 

    - Gdzie się pan podziewał, do cholery! Wszyscy są już obecni - młody człowiek o 
przylizanej fryzurze cofnął palec i wskazał nim drzwi autokaru. - Właźże pan wreszcie! 

    Alojzy N. przyjrzał mu się uważnie - nie mógł mieć więcej jak trzydzieści lat, 
blondyn o białej karnacji skóry, pachnący lekko jakimiś zagranicznymi perfumami. 
Bardzo przypominał Alojzemu czwarty obiad... nie, raczej piąty podwieczorek. 
Zerknął w górę, do wnętrza autokaru; wypełniali go ludzie w różnym wieku i płci 
obojga, co uznał za objaw wielce obiecujący. Najwyraźniej się dokądś wybierali, co 
akurat było Alojzemu bardzo na rękę. 

    - Przepraszam - wysapał. - Gdzie mogę usiąść? 

    - Koło mnie jest wolne miejsce - młodzian wskoczył na stopień i owiódł go za sobą, 
dając po drodze znak kierowcy, że mogą już jechać. Kiedy autobus wykręcał na 
wiodącą do przelotowe alei obwodnicę, Alojzy zauważył, jak zza rogu wypadło tych 
dwóch w białych kitlach, rozglądając się gorączkowo. Przez moment nawet chciał im 
pomachać na pożegnanie, ale doszedł do wniosku, że nie należy przesadzać. Usiadł na 
wolnym fotelu obok blondyna - chwilę się w nim wiercił, po czym zdecydował się 
zdjąć marynarkę. Zabrał ją nocnemu sanitariuszowi, człowiekowi dosyć mikremu, stądi 
piła go pod pachami. Najważniejsze jednak, że znowu był wolny. Wolny i głodny. 

    - Moniek jestem - przedstawił się operatywny blondyn. - A gdzie kolega ma koszyk?
W co będzie zbierał grzyby? 

    - No właśnie, ehm, chyba zapomniałem - odparł Alojzy. - Mów mi Alek. 

    - Bardzo ładne imię - zachwycił się Moniek. - A co do koszyka, to się nie przejmuj, 
możemy zbierać razem do mojego. Jak Jaś i Małgosia - dodał z odcieniem pewnej 
figlarności. Alojzy nie miał nic przeciwko temu - Moniek wyglądał na zdrowego faceta 
o normalnej przemianie materii, choć z lekką tendencją do tycia; za parę lat mógł 
stracić wiele ze swoich walorów. 

    Rozejrzał się uważnie po sąsiadach; wyglądali mu na urzędników, przeważali 
panowie w wieku mocno średnim i takowejż tuszy, odcień skóry zdradzał, że wątroby 
ich znajdowały się w stanie sporego zużycia; było też kilka młodszy osób, z punktu 
widzenia Alojzego bardziej interesujących. Siedzieli na końcu autobusu, skupieni 
wokół młodej, roześmianej blondynki, stanowiącej najwyraźniej duszę towarzystwa. 
Wyglądało to na pracowniczą wycieczkę na grzyby - z chwilą opuszczenia rogatek 
miasta stateczni hierarchowie wyciągnęli z kieszeni płaskie piersiówki i przepijali do się
dyskretnie. Młodsi baraszkowali z blondynką, podmacując ją coraz śmielej, czemu się 
wcale nie sprzeciwiała. 

    - Podoba ci się Anastazja, co? - zapytał z pewną nutką zawodu w głosie Moniek. - 
Wszyscy się w niej kochają, a przecież wieszcz powiada "Kobieto, puchu marny..." 

background image

Nie ma to jak prawdziwa, męska przyjaźń. 

    - Owszem - odparł Alojzy niezobowiązująco. Anastazja strasznie mu przypominała 
trzecie śniadanie. Do tej pory wspomnienie tej zaiste wspaniałej uczty prześladowało 
go po nocach, szczególnie utrwalone po mało ciekawych pierwszym i drugim obiedzie. 

   No cóż, wszystko na tym świecie dzieje się na zasadzie prób i błędów, pomyślał z 
pewną melancholią. 

    Nastrój w autobusie powoli stawał się coraz swobodniejszy, w miarę jak ubywało 
drogi i autokar zagłębiał się w sielski wiejski krajobraz. Piersiówki gdzieś zniknęły, 
pojwił się za to grubszy kaliber, polonez i stoliczna. W charakterze zakąsek krążyły 
tacki z rolmopsami - Alojzy uprzejmie odmówił poczęstunku, nie chcąc sobie psuć 
apetytu. Po tak długim poście spodziewał się zjeść w niedługim czasie coś ekstra. 
Należało tylko zajechać na miejsce. 

    Alojzy lubił las, choć do tej pory zdarzyło mu się dwa razy spożywać jedynie w 
parku. Łono przyrody działało nań inspirująco, nie mówiąc o tym, że świeże powietrze 
zaostrzało apetyt. Co prawda zapomniał zabrać ze szpitala skalpel, jako że opuszczał 
go w niejakim pośpiechu, miał jednak nadzieję, że znajdzie od biedy chociaż kawałek 
szkła. Już kiedyś, przy piątym podwieczorku, właśnie w parku, użył z braku laku szkła 
i nawet nieźle mu poszło. To dziwne, ale najlepiej wychodziły mu historie ad hoc, 
całkowicie improwizowane. 

    - Wszyscy lubimy niespodzianki - mruknął do siebie i wygodnie rozparł się w fotelu. 

    - Coś mówiłeś? - obrócił się ku niemu Moniek. 

    - E, takie tam. Fajna wycieczka... 

    - O, tak, będzie jeszcze fajniej. Nigdy nie byłeś, co? No tak, przecież pracujesz 
dopiero trzy dni. Jak to się stało, że cię jeszcze nie poznałem? 

    - Eee, byłem bardzo zajęty - rozmowa zaczynała brzmieć mało ciekawie; Alojzy 
nawet nie wiedział, za kogo właściwie brał go ten wypachniony młodzian. 

    - Komputery to bardzo interesujące zajęcie - rozmarzył się Moniek. - Też bym 
chciał... 

    - Dla chcącego nic trudnego - stwierdził Alojzy N. Skądinąd święcie w to wierzył. 

    - Powinniśmy się zaprzyjaźnić - zaoferował się Moniek. - Nasze wydziały mają ze 
sobą w przyszłości ściśle współpracować - położył mu pieszczotliwie rękę na kolanie. - 
Może tak byśmy wypili brudzia? 

    - Alkohol bardzo szkodzi na wątrobę - zauważył Alojzy N., bardzo w tych sprawach
zasadniczy, i lekko się wychylił, aby skontrolować sytuację; wszystko rozwijało się tak 
jak zwykle - niektórzy notable, wyraźnie zmęczeni, posnęli w fotelach, inni pogadywali 
cicho między sobą, dzieląc się na wyraźne grupki - tylko jeden, siedzący o parę foteli 
przed Alojzym jegomość nie brał udziału w ogólnych rozrywkach - siedział ponury i 
nieporuszony, gapiąc się w okno. 

    - A temu co? - zdziwił się Alojzy. 

background image

    - Ach, to pan Grzegorz, przypadek nieuleczalny. Od rana do wieczora zastanawia 
się, jak tu się najlepiej ustawić, co skutecznie zakłóca mu sen, pracę i wypoczynek. Co 
byś powiedział na lekkiego szampana? 

    - Tfu, toż to świństwo! - Alojzy aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Drugi obiad była 
amatorką win francuskich; przez cały tydzień nie mógł się potem pozbyć wstrętnego, 
metalicznego smaku. 

    - Nie to nie - powiedział Moniek obrażonym tonem i sam sobie nalał. - Nie wiesz co 
dobre. 

    - Nieprawda - Alojzy miał w życiu tych kilka momentów naprawdę boskiego 
kulinarnego uniesienia. Spodziewał się, że to i owo czeka go też w przyszłości. Może 
nawet jeszcze dzisiaj. 

    Zerknął do tyłu - sytuacja na tylnym siedzeniu rozwijała się systematycznie; 
Anastazja, właściwie już rozebrana, pozwalała się obcałowywać gdzie kto chciał. 
Pozostało przy niej pięciu najgorliwszych absztyfikantów, którzy kłębili się wokół, 
przeszkadzając jeden drugiemu. 

    - Ależ to ohydne - powiedział z niesmakiem Moniek. Wypił już prawie całą butelkę 
i, lekko zaróżowiony, wyraźnie nabierał bojowości. - Ach, cóż za świństwo jest 
kobieta! 

    - No, niezupełnie, w pewnych okolicznościach może być użyteczna, zwłaszcza 
pewne organy. 

    - No pewnie, pochwa i macica - odparował zgryźliwie Moniek. 

    Co prawda Alojzy N. akurat nie te narządy miał na myśli. - A gdzie wartości 
duchowe? 

    W tym momencie kierowca przełączył radio na wewnętrzne głośniki i usłyszeli 
fragment komunikatu: Zabójca jest powszechnie znany pod pseudonimem 
"Wątrobiarz", jako że każdej ofierze wycina wątrobę i spożywa ją na miejscu. Do tej 
pory zabił w te sposób siedem osób - pytanie, kiedy będzie następna. Być może już 
dzisiaj.... 

    - Wyłączyć to! - wrzasnął któryś z młodzieńców, nie mogący się widać przy radiu 
skupić na wdziękach Anastazji. Ustawili się właśnie w "pociąg" - dziewczyna, szeroko 
rozkraczona na siedzeniu, obsługiwała każdego po kolei. Alojzy widział białe tyłki, 
miotające się między jej nogami. Tak, moralność dzisiejszej młodzieży pozostawiała 
wiele do życzenia. 

    - Słyszałeś? - Moniek najwyraźniej starał się go odciągnąć od rozwartej Anastazji. - 
Przymknęli go dziesięć lat temu, znałem jego trzecią ofiarą, to była dziewczyna z 
mojego akademika. Zaciągnął ją do parku, udusił i wyciął skalpelem wątrobę, którą 
potem na surowo wpieprzył. I żeby ją sobie chociaż usmażył z cebulką... 

    - Surowe mięso jest bardzo zdrowe, a wątroba ma wiele witamin - zauważy 
beznamiętnie Alojzy N. Na śledztwie, kiedy go już złapali, powiedział policjantom to 
samo. W końcu to święta prawda. 

    - Wątrobiarz myśli pewnie podobnie - westchnął Moniek. - A swoją drogą ciekawe, 

background image

gdzie on teraz jest? Musiał zwiać dzisiaj wcześnie rano, akurat jak wyjeżdżaliśmy. 

    - Wiesz, napiłbym się chyba tego szampana - powiedział szybko Alojzy. 

    - Nic już nie ma - młodzian zajrzał do pustej butelki, wyraźnie ucieszony 
wzbudzonym zainteresowaniem. - Ale może ci zaśpiewam? 

    - Co takiego? 

    - Naszą pieśń, hymn urzędników piątego departamentu, ułożony na cześć pana 
Grzegorza - wskazał tu na zasępionego ponuraka. Wstał, zbliżył się do 
inkryminowanego i patrząc mu w oczy zaintonował doniośle: 

    Takim jest i takim bede, 

    czym jest dziwkarz czy też pede, 

    SOCJALISTA czy FASZYSTA,

    - Jam w tym serze jako glista! - zaryczał zgodnym chórem cały autokar, nawet 
absztyfikant opuszczający właśnie szczodre łono Anastazji. Po czym powrócono do 
swoich zajęć. Dochodziło południe i głód Alojzego wzmógł się niezmiernie, ale też i 
wyglądało na to, że dojeżdżają na miejsce - wioski i miasteczka zniknęły, zastąpione 
przez gęsty bór, poprzetykany gdzieniegdzie jeziorami. 

    - Przed wieczorem skoczymy może do Królewca - poinformował go Moniek. - 
Bardzo się ładnie rozwijają, mieszka tam teraz pół miliona Chińczyków z Hongkongu. 
Bardzo rozrywkowe, piękne i wolne miasto. 

    - Może być. Nie mam nic przeciwko Chińczykom - Alojzy wiele słyszał o 
egzotycznych walorach smakowych wschodniej kuchni. 

    Zawsze chciał wiedzieć, jaki to ma wpływ na wątrobę. 

    - Co? - z fotela przez nimi wychylił się młody człowiek o ziemistej, wręcz zielonej 
cerze. - Nigdy - wrzasnął. - Z żółtą, brązową, czarną i semitką! 

    Coś nim gwałtownie targnęło, schylił się w dół i dobiegły ich odgłosy pracowitego 
wymiotowania. 

    - A temu co znowu? - zdziwił się Alojzy. Z wolnościowych czasów nie przypominał 
sobie takich cudaków. 

    - Ciężka przypadłość, narodowość - wyjaśnił Moniek. - Ten jest uczulony na kolory. 
A przecież black boys are so sweet... 

    - Nie mam zdania w tej kwestii - dotychczasowe kulinarne penetracje Alojzego 
ograniczały się raczej do razy białej, nie tyle jednak z rasowych uprzedzeń, co 
konieczności. 

    - Chyba dojeżdżany - rzeczywiście, autobus skręcił z asfaltowej szosy na jakąś 
pustą, leśną drogę. Towarzystwo budziło się, zbierało puste butelki, nawet Anastazja 
wbiła się w majtki. 

background image

    Po chwili stanęli przy rozległej, kwiecistej polanie. 

    - No i co, pójdziesz ze mną? - zaoferował się znowu Moniek. - Wiem, gdzie tu 
można znaleźć prawdziwki. 

    - A kozik do wycinania grzybów masz? 

    - Nie - obruszył się młodzian. - Żadnych barbarzyńskich metod, tylko delikatne 
wykręcanie. 

    Ażeby cię pokręciło, cholerny esteto - zaklął w myślach Alojzy. Co prawda bardziej 
mu dziś pasowała Anastazja, ale właściwie mógł zacząć i od Mońka. - Weź chociaż 
coś do picia. 

    - Mam pepsi w puszkach - Alojzy znowu brzydko zaklął; choć z drugiej strony jakaś 
pusta flaszka w tym zagrzybionym lesie zawsze się nawinie. Jedyne, czego tak 
naprawdę w życiu żałował, to braku umiejętności filipińskich znachorów, którzy 
otwierali ciała po prostu palcami. Jakżesz by wtedy wzrosły jego możliwości! Każdą 
wątrobę mógłby sobie przed wyjęciem dokładnie obejrzeć. A tak, chcąc nie chcąc, 
działał trochę na wyczucie. 

    Towarzystwo wysypało się z autokaru i natychmiast rozbiegło na wszystkie strony, 
wsiąkając w gąszcz między drzewami. Zanotował w myślach kierunek, w którym 
zniknęła Anastazja, wraz z kółkiem adoratorów. Ciekawe. jak tym pójdzie 
grzybobrabie, pomyślał. Odetchnął pełną piersią, rozkoszując się rozmaitymi leśnymi 
aromatami. Wręcz pachniało tu wolnością... 

    - Gdzie my pójdziemy? - zwrócił się do Mońka, który obładowany koszykami i 
torbami gramolił się właśnie z autobusu. 

    - Co tam grzyby, najpierw zrobimy sobie piknik, znam tu takie świetne miejsce... - 
Alojzy został pociągnięty w stronę dokładnie przeciwną niż poszła Anastazja. Dam ci 
ja piknik - obiecał Mońkowi w duchu, przyrzekając sobie wyrwać jego wątrobę 
choćby i gołymi rękami. 

    Weszli w las. Moniek szczebiotał wesoło, zachwalając uroki obiadu na łonie natury 
- w tym akurat obydwaj byli zgodni. Alojzy bał się tylko, że w gęstwinie straci 
orientację, choć las wyglądał dość niegroźnie, mieszany, sosnowo-dębowy, dość 
rzadki, z dużą ilością małych polanek. Na jednej Moniek zatrzymał się i wskazał 
miejsce pod młodym dębem. 

    - Tam jest najmiększa trawa w całym lesie - zapewnił. - Trzeba tylko z niej 
powybierać żołędzie. 

    - Już ja ci wybiorę - zgrzytnął wściekle Alojzy, zmęczony tym łażeniem w kółko. 

    - Czy nie uważasz, że mężczyźni powinni zawsze trzymać się razem? - zapytał 
Moniek, rozkładając rzeczy na ziemi. 

    - Uważam - odparł Alojzy i huknął go piąchą w kark. Zrobił to z wprawą, podobnie 
załatwił pierwszy obiad i piąty podwieczorek. Pięść miał jak granitową kostkę, nie 
darmo przez parę lat robił jako brukarz. 

    Moniek nawet nie ćwierknąwszy na pożegnanie padł twarzą w dół. Alojzy poprawił 

background image

mu jeszcze, aż usłyszał suche chrupnięcie - teraz miał pewność, że mu posiłek nie 
ucieknie. Obrócił go na plecy i zadarł wysoko koszulę. W pierwszym rzędzie obmacał 
wątrobę - wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, żadnych obrzęków i 
podejrzanych plam. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo pozory mogą być mylące - 
ot, jak się strasznie naciął przy drugim obiedzie. Też niby wszystko wyglądało jak 
trzeba, a w środku... Alojzy aż się wstrząsnął na samo wspomnienie. Jak można tak 
postępować z własną w końcu wątrobą! 

    Zaznaczył wyjętym z kieszeni Mońka długopisem linię, wzdłuż której zamierzał 
wykonać swoje sławne, wypracowane w czasie intensywnych ćwiczeń, cięcie 
poprzeczne. Potrzebował tylko kawałka czegoś ostrego. 

    - Królestwo za flaszkę - pomrukiwał, przeszukując najbliższe okolice dębu. 
Niestety, nie znajdował tam nic poza pognieconymi puszkami i plastykowymi kubkami. 
Musiał zataczać coraz szersze kręgi - w pewnym momencie polana zniknęła mu z oczu 
i wszedł między drzewa, cały czas patrząc pilnie pod nogi. Nadal nic nie znajdował. 

    - Co jest, do kurwy nędzy - bluznął głośno, zirytowany. - Czy ten jebany naród już 
nie pije w plenerze? 

    - A dlaczego by nie, pije - ktoś mu odpowiedział. - W mordę też daje. 

    Sekundę później w głowie Alojzego rozbłysły wszystkie gwiazdy, a potem stała się 
ciemność. 

- I po jaką cholerę żeś go tu przywlókł, co? 

    - Ale on się bardzo brzydko wyrażał... 

    - No to trzeba go było pierdolnąć i zostawić gdzie padł, gówniana głowo! 

    - Ale on mówił o naszym narodzie! 

    - Aaaaa... 

    Zapadła chwila krępującego milczenia. Alojzy N. nadal leżał nieruchomo, udając 
ogłuszonego. Nie drgnął, nawet gdy ktoś go lekceważąco trącił butem. 

    - Skoro tak, to nieście go do Niesioła, niech on rozstrzygnie - powiedział pierwszy 
głos, ten zirytowany. Alojzy poczuł, jak chwytają go pod ramiona i gdzieś niosą, 
niezbyt delikatnie; nogi wlokły mu się po ziemi i o mało co nie postradał butów. Po 
paru chwilach ręce puściły go i zwalił się jak kloc. Sekundę później wrzasnął jakby 
kąpany we wrzątku, gdy ktoś wylał mu na głowę co najmniej wiadro wody. Otworzył 
oczy, otrząsnął się niczym pies i wstał, na razie na kolana.

    

    Klęczał przed mężem w wieku średnim, o jajowatej głowie, porosłej u szczytu 
jeżykowatą szczeciną, twarzy chytrej, o oczkach małych i po świńsku 
bladoniebieskich, znamionujących złośliwą inteligencję. Mąż ów spoczywał na czymś 
w rodzaju tronu, zbitym z surowych sosnowych desek, aczkolwiek wyściełanym 
sutym, sprężynowym materacem. Siedziszcze owo stało pod rozłożystym dębem, 
pamiętającym chyba jeszcze czasy prasłowiańskie. Siedzący na nim człowiek ubrany 
był w coś przypominającego konopny worek na ziemniaki, przepasany na brzuchu i na 
krzyż przez piersi liczącym z kilkanaście metrów różańcem. Mąż ów patrzył pilnie na 

background image

Alojzego, a jego oblicze nabrzmiewało gniewem. 

    - Co, na ostatnią zgniłą piszczel świętego Jerzego, ten dupek Jur nam tu przywlókł? 
Czy on ma nas za pedałów? Co my sądzimy o pedałach? 

    W promiennym blasku, 

    szlachetnych czół, 

    wbijemy ciotę, 

    na pal, na kół! 

    Wyryczana przez kilkadziesiąt gardeł obietnica zagrzmiała złowieszczo nad lasem. 
Alojzy N. ostrożnie rozejrzał się wokół - otaczała go gromada mężczyzn w różnym 
wieku, ubranych tak jak osobnik na tronie w konopne wory i przepasanych różańcami. 
Dodatkowo każdy z nich dzierżył w ręku olbrzymi, co najmniej merowej wysokości 
krucyfiks, okuty żelazem, którym potrząsał bojowo, strojąc do Alojzego groźne miny. 
Przez tłum przepychał się do stóp tronu człeczyna doś podłej postury. 

    - O czcigodny Niesiole... - zaczął pokornie, ale tamten nie dał mu skończyć. 

    - Jur, do czorta, kogo miałeś przyprowadzić?! 

    - No, eee, niby kobietę... - człeczyna był wyraźnie skonfundowany. 

    - Pierdzielisz jak zwykle - powiedział nieco spokojniej mąż nazwany Niesiołem i 
poprawił się na siedzisku. - Nie ma kobiet, są tylko kurwy, poza oczywiście Matkami 
Polkami, które są święte. - Przy tych słowach przez tłum przeleciał szmer nabożnych 
westchnień. - I taką kurwę, mój poczciwy Jurze, miałeś przyprowadzić. A co tu 
mamy?

    - To szpieg, ot co! - wykrzyknął naraz Jur, wyraźnie ucieszony z nagłego konceptu. 
- Od konkurencji, może od gedeonitów?

    Gedeonitę za pytę 

    Tęgo rwać - job twoja mat'! 

    Z pobliskich drzew zerwało się stado kawek, wystraszonych nieludzkim rykiem. 
Niesioł uśmiechnął się z satysfakcją. 

    - Oto głos prawowiernych - oświadczył. - Ej, ty - zwrócił się do Alojzego - jesteś 
gedeonitą? 

    - Nie - odparł Alojzy N. zgodnie z najszczerszym przekonaniem. - A co to za jedni? 

    - Ot, spryciula - uśmiechnął się domyślnie Niesioł. - Cwany jak bogomilec. 

    Bogomilca jak zgnilca 

    W ryj - hej, brachu, bij! 

    Kołujący nad polaną czarny jak smoła kruk skrzeknął przeraźliwie i machając 

background image

opętańczo skrzydłami pognał na ślep wprost ku stojącemu w zenicie słońcu. 
Niesiołowi zaś ryki zgromadzonych najwyraźniej pieściły ucho, niczym niebiańska 
muzyka.

    - Nic nie wiem o bogomilcach - powiedział z powagą Alojzy. - Nie wiem nawet, jak 
się nazywają. 

    - Ot, patrzcie go, manichejczyk jeden, jak tu nam kręci - Niesioł popatrzył na niego 
z wyraźnym obrzydzeniem. 

    Manichejczyka w żyć, 

    Tęgo, kurwa, bić! 

    Las tym razem pozostał głuchy i nieruchomy, ponieważ wszystka zwierzyna zdążyła 
już uciec. Z tłumu wystąpił za to jeden szpakowaty jegomość i wskazując na Alojzego 
krucyfiksem oświadczył:

    - A mnie się zdaje, że to adwentysta.

    Z adwentystą jak z glistą

    Ciach - aż bierze strach! 

    Niesiołowi wrzaski musiały się przejeść, ponieważ tym razem skrzywił się nieco i 
czas jakiś przetykał sobie ucho. 

    - Patrzcie no - powiedział w końcu. - Łopuch dał wreszcie głos... ale, ale, gdzie jest 
Jur? 

    Delikwent wycofywał się rakiem, w niedwuznacznym zamiarze dania nurka w las. 
Na znak Niesioła pochwyciło go dwóch tęgich młodzieńców i powiodło przed 
siedziszcze. 

    - Słuchaj no, Jur - aż wychylił się z fotela, aby ten go lepiej słyszał. - Jeśli do 
wieczora nie przyprowadzisz tu jakiejś kurwy, to noc spędzisz leżąc krzyżem na 
grochu, jak amen w pacierzu, rozumiesz, suczy synu?

    - I owszem - odparł płaczliwie Jur. - A co z nim będzie? - wskazał na Alojzego. 

    - Zastanowimy się, nie ma pośpiechu... Jeśli to heretyk, to go spalimy, jeśli pedał, to 
wbijemy na pal. Ale najpierw obiad. 

    Otaczająca tron Niesioła gromada rozstąpiła się i wreszcie Alojzy mógł się 
dokładniej rozejrzeć. Rzecz działa się na obszernej polanie, na której stało kilka 
drewnianych szop. Na środku paliło się wielkie ognisko z dużym kotłem, skąd 
dobiegał smakowity zapach gotującej się strawy. Towarzysze Niesioła ustawili się w 
kolejce, z menażkami w ręku. Alojzy poczuł, jak głód skręca mu kiszki - niepotrzebnie 
sobie robił przy Mońku tyle apetytu. Pierwszą menażkę przyniesiono Niesiołowi, 
który, nie zwracając więcej uwagi na Alojzego, zaczął ryć w niej pracowicie, 
postękując przy co gorętszych kawałkach - jedli bardzo obiecująco wyglądający 
gulasz. Alojzy dumał właśnie, czy aby się nie złamać i nie poprosić o trochę, kiedy z 
szeregu wyskoczył ktoś i rzucił się na ziemię, miotany epileptycznymi drgawkami.

    To był Łopuch - nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy rozeszli się i 

background image

poprzysiadali gdzie kto mógł. Łopuch naraz znieruchomiał, po czym wstał, jakiś cały 
taki sztywny i nienaturalny, z zamkniętymi oczyma, i wzniósł ręce ku górze.

    - O, znowu wieszczyć będzie - zauważył ktoś, nie przerywając jedzenia. 

    - Niedobrze - jęknął innych głos. - Poprzednio wpadł na pomysł, abyśmy w 
przypadku zmaz nocnych urządali rano uroczysty pogrzeb prześcieradła, jako że w 
trakcie wycieku miliony dzieci naszych niewinnych a niepoczętych giną i to 
bezpowrotnie...

    - Na szczęście nie mamy tu prześcieradeł, che, che.

    Łopuch zgromił ich surowym wzrokiem, po czym znowu przymknął w natchnieniu 
oczy, otworzył usta i jął mówić grobowym głosem: 

    - Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Łopuch jest jego prorokiem...

    Niesioł, do tej pory całkowicie zajęty menażką, zastrzygł naraz uszami i poderwał 
głowę.

    - A pierdolnij mu tam który, bo najwyraźniej coś mu się popieprzyło! - ryknął w 
stronę ogniska. Poderwał się na te słowa młody brunet i nie odkładając nawet łyżki 
dopadł Łopucha, wymierzając mu celnego kopniaka w zadek. Ten grzmotnął jak długi 
na ziemię, ale natychmiast zerwał się, podniósł grożąco obie dłonie, tym razem 
zaciśnięte w pięści, i wysyczał:

    - Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Niesioł jest jego prorokiem... 

    Niesioł, usłyszawszy to, skinął potakująco głową i zauważył od niechcenia: 

    - Azaliż powiadam wam, bracia moi, celnie wymierzony kopniak działa cuda. 
Czarny, może jakieś oświadczenie na ten temat? 

    Młody brunet, który dopiero co skopał Łopucha, wyprostował się, odzywając 
zarazem głosem tak natchnionym i elegijnym, że gdyby Alojzy już nie klęczał, to 
niewątpliwie padłby na kolana, dziękując świętej ziemi ojczystej za wydanie z siebie 
tak zacnego młodzieńca. Mowa Czarnego była bardzo krótka i treściwa:

    - Dobrze jest nam z wodzem naszym, Niesiołem, a kto mówi, że nie, to go w 
mordę! 

    Zaczem usiadł z godnością na pieńku i chwycił za łyżkę. 

    - Słyszałeś, Łopuch? 

    - O nierządne królestwo i zginienia bliskie! - wył dalej tamten jak gdyby nigdy nic, 
potrząsając groźnie pięściami. 

    - No już dobrze - Niesioł odłożył menażkę i wytarł rękawem otłuszczone usta. - Do 
pokuty, psubraty! 

    Na to hasło wszyscy obecni na polanie rzucili się na kolana, wyciągając jednocześnie 
poukrywane gdzieś krótkie biczyki, którymi wnet zaczęli się wzajem okładać. Wkrótce 
polana wypełniła się łoskotem obijanych pleców i kurzem wznieconym z trzepanych 
worków. Alojzemu w pierwszej chwili zaparło dech na widok tego samopoświęcenia, 

background image

ale, gdy spojrzał uważniej, odkrył, że bicze są jakieś dziwne; mało przypominały 
narzędzia rzeczywistej kaźni, a i jękliwe odgłosy wydawane przez biczowników 
wydawały mu się zbyt teatralne. Zerknął kątem oka na okładającego siebie Niesioła - i 
wszystko zrozumiał: jego bicz składał się z irchowego rzemyka zakończonego 
wełnianymi pomponami. Niesioł okładał się nim zapamiętale, jęcząc jakby darto zeń 
pasy, omaszczając rany gorącą smołą.

    Wtem na skraju lasu dało się zauważyć poruszenie - to wracał Jur z patrolem, 
złożonym z pięciu najbardziej bojowych pokutników; prowadzili między sobą nikogo 
innego, tylko Anastazję. 

    A właściwie to ona prowadziła wysłanników, najwidoczniej zaciekawiona i 
podekscytowana sytuacją. Pierwszy zauważył ich Niesioł i natychmiast przestał się 
biczować. 

    - No wreszcie - krzyknął uradowany. - Dawaj tu tę kurwę!

    - Co jej zrobicie? - zapytał trwożliwie Alojzy; ewentualne spalenie Anastazji jako 
czarownicy eliminowało dziewczynę z kręgu jego potencjalnych klientek. 

    - Będziemy pierdolić tak długo, aż ją zapłodnimy i z kurwy zrobi się Matka Polka - 
wysapał Niesioł, wyraźnie podniecony. 

    Podwinął worek i drapał się po włochatych jądrach; Alojzy zauważył przy tym, że 
owa tak zgrzebna szata jest od spodu podszyta jedwabiem. - Dwaj ją sam - wrzasnął 
Niesioł i zeskoczył z tronu. - A wy gdzie? - ryknął na tych, którzy porzucili bicze i 
zaczęli się ustawiać w karnym szeregu. - Najpierw sperma błogosławionych, czyli moja 
i, niech wam będzie, Łopucha. Wy później, jak skończycie pokutę.

    - Słusznie prawisz, o Wielki Niesiole - dołączył się Łopuch. - Biczujcie, bracia, aby 
jeno szczerze, a nagroda w niebiesiech was nie minie. 

    Po szeregu przeleciał jęk zawodu. Niesioł wyłowił to błyskawicznie i uniósł w 
uspokajającym geście rękę. 

    - No, myślę, że nie będziemy czekać tak długo, sądzę, że już wieczorem paru z 
was...

    - Długo jeszcze będziecie dyskutować? - zapytała bez ogródek Anastazja, która od 
dłuższego czasu zniecierpliwiona przysłuchiwała się rozmowie. - Ten mały powiedział, 
ż

e znajdę tutaj największe kutasy w całym chrześcijaństwie.

    - O właśnie - potwierdził Niesioł. - Jak zwykle Jur pierdzieli nieprzytomnie, tak tym 
razem jest krynicą prawdy. 

    - Nie masz Asa nad kutasa! - huknęli dziarsko biczownicy, widząc, jak Niesioł 
podmacuje wstępnie Anastazję, wiodąc ją ku najbliższej szopie. Patrzyli za nim z 
zazdrością, a niektórzy, co bardziej wrażliwi, oblizywali się nerwowo.

    - No, panowie, co jest? - wrócił się do nich Łopuch. - Wszak powiedziane jest, że 
błogosławieni cierpliwi itp. Jazda do roboty! 

    Tłumek szemrał jeszcze chwilę, po czym wzięto się z powrotem do biczowania, ale 
początkowy zapał gdzieś się ulotnił: cały czas zerkano w kierunku szopy, skąd 

background image

dochodziły wrzaski i pojękiwania dziewczyny i dzikie pochrząkiwania Niesioła. Alojzy 
N. uświadomił sobie nagle, że nik to go nie pilnuje; cały czas na klęczkach, zaczął 
ostrożnie przesuwać się w kierunku skraju polany. Nikt nie zareagował - znowu 
przerwano biczowanie i zaczęto kolejną kłótnię: do Alojzego dolatywały okrzyki w 
rodzaju "Też mam dużego!" i "Ja zapłodniłem już piętnaście, to i tej dam radę". 
Łopuch próbował protestować, ale dostał w trąbę i cała gromada ruszyła hurmem ku 
szopie. W tym momencie Alojzy dotarł właśnie do krzaków na skraju polany, w które 
dał nurka, puszczając mimo uszu wybuchły nagle zgiełk, z dominującym rykiem 
rozwścieczonego Niesioła. Wstał, otrzepał się z grubsza i ruszył przed siebie, byle dalej
od pobożnego zgromadzenia. Prawdę mówiąc zaczynał mieć tego lasu powyżej uszu.

Szedł doś długo, niespecjalnie dbając o kierunek - po jakimś czasie trafił na ścieżkę, 
dopiero co wydeptaną, jak mu się wydawało. Postanowił pójść nią, przypuszczając, że 
zaprowadzi go do jakiejś gajówki albo szosy. Po jakich dziesięciu minutach dotarł do 
niewielkiej łączki. Ale nie stała tam bynajmniej mała, przyjemna gajówka. 

    Centralną część łąki zajmował ogromny, idealnie okrągły drewniany stoł, wokół 
którego siedziało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku. Przed każdym stał kufel co 
najmniej litrowej pojemności, z którego co jakiś czas biesiadnik pociągał. W 
wyczulone nozdrza Alojzego uderzył charakterystyczny zapach piwa.

    - Czyżby konwent PPP? - zapytał zdumiony na głos. Na te słowa ożywił się jeden 
jegomość w średnim wieku, o olbrzymiej brodzie i imponującej łysinie, którego kufel 
wyróżniał się znaczniejszą od innych pojemnością. Najwyraźniej człowiek ów 
prezydował w tym szacownym gremium.

    - Mylisz się, młody człowieku - oznajmił mentorskim tonem. - To jest LOF.

    - Hę? - Alojzy nadstawił ucha. - Co za LOP? 

    - LOF, a nie LOP, młodzieńcze. Letnie Orgazmy Fantastyków. A o Letni Obóz 
Pokutny to już chyba się otarłeś, co? Cały las pełen tej zarazy... swego czasu porwali 
nam Tereskę i tak przerżnęli, że przez trzy dni chodziła uśmiechnięta od ucha do ucha. 
A ile piwa zmarnowała przez ten czas? Tak była rozmarzona, że nie potrafiła kufla do 
kranu przypasować... Cholerni charcerze! 

    - To ci tam, to są harcerze? - zapytał zdziwiony Alojzy. Należał kiedyś przez tydzień 
do jednej drużyny, ale wtedy wyglądało to trochę inaczej. 

    - Nie harcerze, tylko charcerze, przez "ch" - objaśnił brodacz. - To od 
Zgromadzenia Chrześcijańsko-Polskiego, w skrócie ZCh-P. Co, ciebie też dorwali? 
Rypią już facetów? Sodoma i Gomora!!!

    - Eee, jeszcze nie - uspokoił go Alojzy. - Interesowałem ich jako heretyk.

    - Nie przejmuj się, my, fantastycy, też jesteśmy heretykami - rzekł brodacz. - 
Napiłbyś się może piwa? Hej, Tereska, kufel dla gościa! 

    Spomiędzy drzew wyłoniła się mała, zgrabniutka kelnereczka w fartuszku, 
czepeczku i czarnych rajstopach. Na tacy niosła oszroniony dzban i kufel. Na jej widok 
ozwało się Alojzemu burczenie w brzuchu. Oczami duszy widział już jej apetyczną, 
różowiutką wątrobę, czyściutką i bez nalotów. Tereska tymczasem obeszła cały krąg, 
uzupełnijąc tu i ówdzie poziom płynów, potem na wolnym miejscu postawiła kufel i 
wlała doń resztę zawartości dzbana. Potem znowu zniknęła między drzewami, kręcąc 

background image

apetycznym tyłeczkiem - Alojzy dostrzegł tam jakieś zabudowania, nad którymi snuł 
się wątły dymek.

    - Piwo dobre jest i zdrowe - oznajmił brodacz, czyniąc w kierunku Alojzego 
zapraszający gest. - A jak filtruje nerki!

    Alojzy zerknął na niego z ukrywaną niechęcią; być może nerki brodacza zostały 
dawno wypłukane z ostatniego miligrama piasku, niemniej za jego wątrobę nie dałby 
złamanego centa, sądząc po obrzmiałej facjacie i lekko posiniałych rękach. 
Najwyraźniej gardził tym tak istotnym dla Alojzego organem. Zupełnie jak drugi obiad.

    Zbliżył się do stołu i zerknął na siedzenie - był to wydrążony pniak, dość sprytnie 
wyprofilowany. Tam, gdzie powinno znaleźć się krocze, widniał umocowany 
plastykowy lejek połączony z rurką, która znikała gdzieś pod stołem.

    - A to co? - zapytał zaciekawiony, oglądając lejek.

    - Nic takiego, to tylko uryngator, czyli, mówiąc po naszemu, odjszczalnik - objaśnił 
brodacz. - Służy toto w statkach kosmicznych do zamkniętego obiegu wody. Ten jest 
nasz, krajowy, odkupiliśmy go od Narodowego Programu Kosmicznego, akurat 
zdążyli to wyrychtować, kiedy okazało się, że na resztę, czyli samą rakietę, zabrakło 
pieniędzy, chłe, chłe. - zarżał radośnie. - Co, podoba ci się?

    - Niespecjalnie - odparł Alojzy, sadowiąc się na pniaku. - A właściwie po co wam ta 
odzyskiwana woda? - zajrzał do kufla i pociągnął nosem. Pachniało nieźle, poza tym 
czuł lekkie pragnienie; dzień był wyjątkowo ciepły. 

    - Przerabiamy ją na piwo, o tam, między drzewami, ot co - brodacz uśmiechnął się z 
satysfakcją. - Dajemy narodowi przykład prawdziwie ekologicznej gospodarki, oj, 
przepraszam na chwilę, właśnie muszę - jego twarz rozpromienił wyraz błogiego 
zadowolenia, a pod stołem coś zaszumiało i zagulgotało. - Ot, jak to powiedział 
pewien pisarz, dobrze się odlać to jak dobrze wypierdolić, chłe, chłe.

    - Panowie są pisarzami? - zainteresował się Alojzy, odsuwając od siebie kufel.

    - B y ł y m i

    pisarzami - uzupełnił brodacz. - A co, czytałeś waść może coś ciekawego ostatnio? 

    - No, zasadniczo nie zajmuję się literaturą - Alojzy tak naprawdę czytywał z 
prawdziwym przejęciem jedynie encyklopedię medyczną i popularnonaukowe artykuły 
traktujące o chorobach wątroby. 

    - I bardzo słusznie - skomentował rozmówca. - Tutaj - wskazał na towarzyszy, 
którzy w ponurym milczeniu pociągali z kufli, nie przejawiając żadnego 
zainteresowania Alojzym ani czymkolwiek - masz waść kwiat krajowej fantastyki, 
ostatniego uprawianego u nas gatunku literackiego, poza, oczywiście, pornografią - 
znasz ten popularny slogan: "Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo 
najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!"

    - Nie bardzo - jedynym organem godnym uwielbienia była dla Alojzego wątroba.

    - No właśnie - ciągnął brodacz - my też nie jesteśmy nim zachwyceni. Długo 
szukaliśmy środków zaradczych, aż wreszcie wpadliśmy na genialny w swej prostocie 

background image

pomysł. Zgadnij, co trzeba zrobić, aby literatura się odrodziła? 

    - Nie wiem - przyparty do muru Alojzy rozejrzał się bezradnie dookoła.

    - Nie pisać! - wrzasnął triumfalnie brodacz. - Ani jednego zdania, wyrazu, przecinka 
czy kropki, zupełnie nic. To jedyny sposób, wyzerować całość, wyczyścić do 
ostatniego słowa, aż do momentu, gdy nie znająca oparcia w piśmie mowa stanie się 
małpim skrzekiem i świńskim pochrząkiwaniem. A wtedy wszystko zacznie się od 
początku, od "Ala ma kota". Dobrze mówię?

    Jego piwni kompanioni ocknęli się na moment i w milczeniu przytaknęli, przepijają 
do się obficie. Na horyzoncie ukazała się Tereska z kolejną tacą. 

    - A zgadnij w takim razie, jak do tego chcemy dojść? 

    Alojzy pokręcił przecząco głową - zupełnie mu się już wszystko pomieszało.

    - Przez piwo, kochanieńki, nie darmo starożytni powiadali, że in pivo veritas. Otóż 
stosowane w odpowiednich dawkach nie tylko wymywa piasek z nerek, ale i myśli z 
mózgu, ową bałamutną podstawę wszelkiej pisaniny. Nieprawdaż, koledzy? 

    Uczestnicy libacji przytaknęli w milczeniu i wyciągnęli chciwie kufle ku dzbanowi 
Tereski.

    - Nigdy byś nie pomyślał, że siedzą tutaj redakcje dwóch czołowych periodyków, 
chwalebnie zresztą zbankrutowanych. Za resztkę kupiliśmy ten odjszczalnik i 
przenośny browar. Dzięki temu dajemy narodowi wzór przykładnego bytowania, 
tworząc modelowy ekologiczno-intelektualny układ zamknięty. Kiedyś będą nam 
stawiać za to pomniki.

    - Być może - Alojzy stracił serce dla tematu, obserwując ruchliwy tyłeczek Tereski, 
oddalający się w kierunku, jak sądził, browaru. - Chyba już sobie pójdę... 

    - Na twoim miejscu bym się nie śpieszył, ostatnio w okolicy znowu pojawił się Don 
Teykote... Może jeszcze trochę piwa?

Plan, który pojawił się w umyśle Alojzego w czasie rozmowy z wyzbywającym się 
myśli i piasku w nerkach pisarzem, wyglądał w gruncie rzeczy bardzo prosto. 
Postanowił dla niepoznaki odejść trochę od polany, aby potem, klucząc między 
drzewami i obchodząc ją szerokim łukiem, trafić cichcem do zabudowań, gdzie 
urzędowała Tereska. Fertyczna owa kelnereczka pasowała mu niezwykle na 
smakowity ósmy obiad... Zaraz potem obiecywał sobie wyjść z tego zwariowanego 
lasu - w porównaniu z nim szpital wydawał się oazą normalności, jeśli nie liczyć tych 
paru Napoleonów i Jezusów Chrystusów z oddziału schizofreników. Ból w 
wygłodzonych trzewiach stawał się już tak nieznośny, że niespecjalnie patrząc na boki 
rwał przez las niczym wypuszczony na łowy chart, głodzony przedtem przez tydzień 
celem wzniecenia należytego zapału. 

    Wypadł na jąkąś przecinkę - naprzeciw niego posuwało się ścieżką dwóch 
rowerzystów, większy i mniejszy. Ten większy jechał z przodu, wymachując długim 
drągiem; na widok Alojzego wrzasnął jak obdzierany ze skóry i nacisnął mocniej na 
pedały, biorąc drąg pod pachę. Najwyraźniej zamierzał mu przyłożyć. Alojzy obrócił 
się na pięcie i chciał z powrotem wskoczyć między drzewa, ale tamten był szybszy - 
coś świsnęło w powietrzu i po raz drugi tego dnia Alojzy rozstał się ze świadomą 

background image

częścią swego bytu, jakby to pewnie ujął jego znajomy, nie do końca jeszcze 
wypłukany pisarz.

- Wydaje mi się, Wasza Miłość, że wszystko w porządku. 

    - Pozory bywają mylące, Paszek, sprawdź jeszcze raz.

    Alojzy N. poczuł, że ktoś mu gmera w rozporku. Ponieważ napastników było 
dwóch, postanowił nadal udawać nieprzytomnego. 

    - Wygląda na autentyczny, brak śladów szwów poopercyjnych. 

    - Dobra, zapnij mu spodnie i zacznij badania antropometryczne. 

    - To trzeba go obudzić... 

    Ktoś trącił Alojzego w bok jakimś tępym przedmiotem. 

    - Hej, człowieku, wstawaj! 

    Otworzył oczy i zobaczył nad sobą długą i wychudzoną twarz, o jarzących się, 
czarnych oczach. Na szczycie kobylej czaszki tkwił czerwony kask motocyklowy, z 
wymalowanym niezdarnie srebrnym orłem. Także koszulka była w biało-czerwoną 
szachownicę. 

    Człowiek ów siedział na rowerze i szturchał Alojzego w bok długim drągiem, 
wyraźnie zniecierpliwiony. Alojzy usiadł ciężko i złapał się za głowę, ale wnet dostał 
po łapach od drugiego napastnika, człowieczka małego i okrągłego, który dobrał się 
do jego zbolałego łba z dziwacznym cyrklem, o wygiętych i zakrzywionych ramionach. 
Człowieczek mierzył nimi odległość nosa od podbródka, szerokość czaszki, rozstaw 
oczu, potem wyjął małą poziomnicę i przyłożył ją Alojzemu do nosa, wreszcie 
wyciągnął notes, podręczny kalkulator i czas jakiś, mrucząc pod nosem, pilnie 
rachował. Wreszcie skończył i podkreślił dwukrotnie wynik.

    - Najwyżej ósmak, Wasza Miłość - oznajmił. - A może nawet i nie to.

    - Tak i myślałem - tytułowany osobnik odstawił żerdź i odetchnął z ulgą. - Wiesz, 
kim jestem? - spytał Alojzego. Ten pokręcił bezradnie głową. - Oto masz przed sobą 
ostatniego prawdziwego i bez skazy rycerza Rzeczypospolitej, pogromcę smoków i 
ż

ydłaków, dzielnego Don Teykote z Maniaczek, a to mój sługa i rzeczoznawca, 

Paszek - wskazał na małego człowieczka. - Wędrujemy przez ten nieszczęsny kraj, 
tępiąc smoki i żydłaki, a szukając przy tym panny Dulcysi z Tobiaszek, ostatniej 
czystej krwi szlachcianki-aryjki na tych ziemiach, z którą się połączyć pragnę, aby dać 
krajowi potomstwo w postaci czystych rasowo obywateli.

    - Kto to jest żydłak? - zapytał Alojzy, słuchający do tej pory z niemo otwartymi 
ustami.

    Don Teykote spojrzał na niego dziko.

    - To Żyd!!! - ryknął wściekle. - Żyd z Żydów najgorszy, dwustuprocentowy, o 
pejsach do ziemi, nosie garbatym jak krogulec, porach szerokich na trzy palce, 
gołożołędny i cuchnący czosnkiem jak Hiob gnojem. Kiedy takiego tylko zobaczę, 
spinam mego Rosysia - tu poklepał rower pieszczotliwie po ramie - i raz dwa robię z 
nim koniec. Są gorsi od smoków.

background image

    - Nigdy takiego nie widziałem - oświadczył Alojzy. - A pan?

    Ostatni prawdziwy rycerz chrząknął i powiercił się na siodełku, potem zerknął 
błagalnie na Paszka, który jednak był zajęty pakowaniem przyrządów pomiarowych, 
czyli lupy i cyrkla. Kiedy skończył, wyjął z kieszeni kanapkę i zaczął ją najspokojniej 
konsumować, gapiąc się w las.

    - Ohyda - mruknął Don Teykote i pochylił się konspiracyjnie ku Alojzemu. - Nie 
ufam temu ćwokowi, podejrzewam, że jest conajmniej półkrwi Żydem. Oto, do 
czegośmy doszli. 

    Paszek przestał jeść kanapkę. 

    - Ciekawe, co Wasza Miłość zrobi z tą babką z domu Szlangbaum...

    - Milcz, swołocz - Don Teykote uśmiechnął się wyrozumiale do Alojzego. - Och, 
gorąco dzisiaj, to i plecie bez ładu i składu... o, właśnie, co się będę męczył. 

    Sięgnął do tyłu i z przymocowanego do bagażnika plecaka wyciągnął małą, 
czerwoną okładkę, skórzaną, w wytłoczonym białym orłem i napisem SKŁAD ZASAD
NARODU POLSKIEGO. W środku, jak spostrzegł Alojzy, znajdowała się tylko jedna 
kartka. Don Teykote otworzył okładkę i odchrząknąwszy uroczyście zaczął czytać:

    - "Zasada pierwsza: w Polsce żyje trzy miliony czystej krwi Żydów.

    Zasada druga: w Polsce żyje sześć milionów osób w połowie żydowskiego 
pochodzenia. 

    Zasada trzecia: w Polsce żyje dwanaście milionów w jednej czwartej Żydów. 

    Zasada czwarta: w Polsce żyje dwadzieścia cztery miliony Żydów w jednej 
ósmej..." - Do takich i ty się zaliczasz - wyjaśnił Alojzemu Don Teykote. - "Zasada 
piąta..." 

    - Zaraz - przerwał Alojzy, który cały czas podliczał na palcach. - To nam daje już 
czterdzieści pięć milionów.

    - No i co z tego? - rycerz bez skazy wzruszył ramionami. 

    - Przydałyby się jakieś wnioski... 

    - Proszę bardzo - Don Teykote opuścił wzrok na sam dół kartki, nabrał powietrza i 
ryknął na cały las - ŻYDY NA MADAGASKARRR...!!!!! 

    Paszek skrzywił się boleśnie, cisnął za siebie papier po kanapce i przetkał ogłuszone 
ucho. 

    - Mogłaby Wasza Miłość krzyczeć trochę ciszej - zauważył. - Jeszcze jakiś Żyd 
usłyszy i złoi nam skórę... 

    - Nie boję się! - rycerz chwycił za drąg i wypiął dumnie pierś do przodu. Zerknął 
przy tym na ścieżkę, u wylotu której pokazała się jakaś postać. - O, tam, żydłak! - 
ryknął i nacisnął na pedały. Wystrzelił do przodu jak z procy, cały czas wrzeszcząc i 
wymachując kopią. Paszek westchnął ciężko, postawił na nogi swoją damkę i bez 
pośpiechu popedałował za nim. Po chwili Alojzy został sam. Co za cholerny las - 

background image

pomyślał zgryźliwie - pod każdym krzakiem zamiast prawdziwka dorodny zboczeniec. 
Powoli mu się wszystkiego zaczęło odechciewać, nawet tej tak wprzódy upragnionej 
wolności. 

    Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znowu się zgubił. Przez to wszystko 
zupełnie zapomniał, z jakiego przyszedł kierunku. Pomyślał o apetycznych walorach 
Tereski i zachciało mu się płakać. Siedząc w szpitalu nie przypuszczał nawet, że życie 
może być tak skomplikowane. Kiedy tak siąkał bezradnie nosem, w krzakach coś się 
poruszyło.

    - Jaki tam żydłak, sługa Boży Josif - powiedział jakiś głos. Po chwili ukazał się i 
właściciel, starzec może nawet stuletni, odziany w zgrzebny wór i z kosturem ręce. - 
Oj, ludzie teraz w gorącej wodzie kąpani, panie dzieju, drzewiej inaczej bywało, 
inaczej... 

    To musiał być jakiś tutejszy pustelnik; Alojzemu w związku z tym zaświtał w głowie 
pewien pomysł.

    - A dobrze wy znacie ten las, dziadku?

    - Adyć dobrze - a co?

    - To pewnie wiecie, gdzie tu siedzą ci pisarze, co to nic tylko piwo piją... 

    - Adyć znam, częstowali - starzec mrugnął porozumiewawczo. 

    - To zaprowadźcie mnie tam, dobrze zapłacę... - Alojzy pomacał się gorączkowo po 
kieszeniach. W zabranej sanitariuszowi marynarce wyczuł zaplątaną w poszewkę 
monetę. 

    - Nie trzeba, synku, zrobię to z dobrego serca - oświadczył pustelnik i kosturem 
wskazał kierunek.

Szli dosyć długo i zawile - starzec prowadził w głąb lasu sobie tylko znanymi 
ś

cieżkami. Co chwila oglądał się, sprawdzając, czy aby Alojzy idzie za nim. Ten w 

końcu zaczął się niecierpliwić; droga trwała już czas jakiś, a obozowiska fantastyków 
ciągle nie było widać. W końcu, po blisko trzech kwadransach przedzierania się przez 
chaszcze, zbuntował się i stanął. 

    - Spokojnie, milenkij - zwrócił się do niego starzec. - Jeszcze dwa kroki i już 
będziemy.

    Rzeczywiście, w gęstwinie pokazała się jakaś niby szopa, niby ziemianka, o wrotach 
z drewnianych bali. Mogło to być tylne wejście do browaru. Starzec odwalił je i z 
zapraszającym uśmiechem wskazał wnętrze. Alojzy podszedł i podejrzliwie pociągnął 
nosem - i dopiero wtedy zrozumiał, że zupełnie nie czuć warzonego chmielu. Ale było 
już za późno: pustelnik nadspodziewanie krzepkim uderzeniem w plecy wepchnął go 
do środka i zatrzasnął z hukiem odrzwia. Alojzy znalazł się w zatęchłych 
ciemnościach.

    - Hej, ty, wypuszczaj mnie zaraz! - wrzasnął.

    - Nu szto, towariszcz? - odrzekł pustelnik. - A gdzie wam się tak śpieszy? Do 
ś

wiatowej rewolucji? Nie biespokojties, nie ujdiot. Mamy czas. Masy poczekają, 

pocierpią od kapitalistycznego wyzysku i zatęsknią, oj zatęsknią za Wielką 

background image

Proletariacką. 

    Sami tu przyjdą i prosić nas będą. 

    - Święte słowa, Josifie Wissarionowiczu - powiedział ktoś z ciemności za plecami 
Alojzego. Najwidoczniej nie był tu sam.

    - O, widzisz, jak towarzysz Lew zgodny ze mną - ucieszył się starzec. - A też na 
początku krzyczał, od stalinowców wyzywał. 

    Posiedzi jeszcze, to może i na miejsce w politbiurze zasłuży, nie znajesz, szto 
budiet, kak gawarit Pismo. Posiedźcie tu trochę, a ja postaram się wam kogoś jeszcze 
przyprowadzić. 

    Głos zamilkł i usłyszeli oddalające się kroki. Czas jakiś trwała cisza, wreszcie 
człowiek w ciemności zapytał: 

    - A ty kto, Kamieniew? Zinowiew? Otkuda ty priszoł? A możet ty Bucharin? 

    - Mów mi Alek - odezwał się Alojzy, usiłując dostrzec cokolwiek w mroku. Miał 
wrażenie, iż dostrzega kogoś w przeciwległym kącie. Na chwilę zalśniły szkła 
okrągłych okularów, które tamten miał na nosie. 

    - A, tutejszy - powiedział z pewnym rozczarowaniem człowiek w kącie. - Lew 
Trocki jestem, jeśli już o to chodzi.

    Alojzemu coś wreszcie zaczęło świtać.

    - To znaczy, że ten dziadek to...

    - Sam Josif Wissarionowicz Stalin - człowiek ruszył się z kąta i podszedł bliżej. - 
Tymczasowy naczelnik pierwszego mazurskiego łagru leśnego, którego i ty teraz 
jesteś więźniem. A właściwie będziesz od wieczora, bo wtedy zbierze się dwójka 
NKWD [czyli ja i towarzysz Stalin], która zbada twe winy i wyda wyrok. Do jakiego 
odchylenia należysz? Prawicowo-nacjonalistycznego czy socjaldemokratycznego? A 
może - tu zniżył głos - jesteś trockistą?

    - Nie sądzę - odparł Alojzy. - Powszechnie nazywają mnie Wątrobiarzem.

    - Wątrobiarstwo? - skrzywił się tamten. - Takiego odchylenia jeszcze nie mieliśmy.

    - A co wy właściwie tu robicie? - Alojzy oparł się o wrota i spróbował, czy nie 
dałoby się ich wysadzić jednym porządnym uderzeniem. Tkwiły jak przymurowane. 

    - Nic takiego - towarzysz Lew wrócił do swego kąta przysiadł tam na piętach. - 
Sprawdzamy nową koncepcję generalissimusa Stalina. 

    - Jaką to koncepcję? - wysiłki Alojzego zdawały się przynosić rezultat; odkrył, że 
wrota wiszą zamiast na zawiasach na konopnych węzłach - jeśli tylko sznur był 
krajowej produkcji, powinien w mig dać sobie z nim radę. Zaczął gorączkowo 
przeszukwać kieszenie, ale znalazł jedynie zapalniczkę. Nocny pielęgniarz należał do 
namiętnych palaczy. Jeśliby tylko starczyło gazu, mógł spróbować przepalić sznurek. 
Nie zwlekając zabrał się do dzieła.

    - Soso mówi - ciągnął Trocki - że wszystko diabli wzięli przez złe proporcje. 

background image

Uważa, że gdyby doprowadzić do układu, w którym jeden obywatel w łagrze 
odpowiadałby jednemu obywatelowi na wolności, i gdyby zamieniali się co lat dziesięć, 
to wtedy wreszcie mielibyśmy szansę na zrealizowanie prawdziwego komunizmu. 
Każdy zakosztowałby wszystkiego; ten w łagrze pracy dla światowej rewolucji, ten na 
wolności oddechu swobody, jakiej nie zna najbardziej wyuzdany plutokrata. I tak 
każdy przez cała życie zaznałby wszelkich możliwych rodzajów szczęścia, a przecież o 
to chodzi w komunizmie przede wszystkim.

    - Może być - pierwsze włókienka skwiercząc zaczęły pękać. Musiał zgasić na chwilę 
płomień, ponieważ obudowa zapalniczki zaczęła go parzyć w palce. - A jeśli ktoś po 
drodze umrze, nie wytrzymawszy piłowania na czterdziestostopniowym mrozie? 

    - Czyż jest coś lepszego niż umrzeć dla światowego proletariatu? 

    Alojzy nie miał tu sprecyzowanego zdania - sam dałby duszę diabłu za kawałek 
zdrowej wątroby, nawet i ze stuletniego trockisty. Obrzucił nawet towarzysza Lwa 
taksującym spojrzeniem, ale wtedy sznurek pękł i wrota z hukiem wywaliły się na 
zewnątrz. 

    Droga na wolność stała otworem. 

    - Ej, ty - zrócił się do siedzącego nadal w kącie Trockiego. - Idziesz ze mną?

    - Nie mogę - tamten pokręcił przecząco głową. - Soso obiecał mi w wypadku 
dobrego sprawowania pełną rehabilitację i miejsce w przyszłym politbiurze, jak sam 
słyszałeś. Za dużo mam do stracenia. 

    - Jak tam sobie chcesz - mruknął Alojzy i wygramolił się na zewnątrz. Ostrożnie 
rozejrzał się - Josifa Wissarionowicza nie było nigdzie widać, niemniej dalsze siedzenie 
przy pierwszym mazurskim łagrze leśnym stanowiłoby wyzywanie losu. Niewiele 
myśląc udał się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego go przyprowadził 
pseudopustelnik.

    Tym razem błądził dosyć długo, aż zaczęło się ściemniać. Wreszcie wylazł na 
asfaltową szosę, tuż obok drogowskazu z napisem "GRANICA 2 km". Domyślił się, 
ż

e chodzi z pewnością o granicę z Wolnym Miastem Królewiec, o której mu 

wspominał Moniek. Roześmiał się mimowolnie od ucha do ucha - nie miał nic 
przeciwko wolności, a także wątrobom chińskim, niemieckim, rosyjskim czy 
ukraińskim. W ogóle, gdyby tylko przeszedł granicę, stanęłaby przed nim otworem 
Europa, ba, cały świat, wraz z miliardami wątrób o różnych smakach, kolorach i 
konsystencjach. Na myśl o tym odczuł w trzewiach potężne targnęcie głodu, ale stłumił
je bezwzględnie - dziś wieczorem, jak tylko przejdzie granicę, naje się wreszcie do 
syta.

    Zaczął iść brzegiem szosy w kierunku ogólnie północnym - kolejne tablice 
poinformowały go, iż będzie tam przejście graniczne. Nie miał jeszcze pomysłu, jak je 
przekroczy, ale to jak zwykle zostawiał sobie na ostatnią chwilę, ufając w swój zmysł 
improwizacji. Cały czas mijały go samochody osobowe i autokary, zdążające ku 
granicy - jeden z nich wydał mu się nagle znajomy. No tak, wycieczka grzybiarzy. 
Stuknął się w czoło i cały rozpromieniony pobiegł galopem, mając nadzieję, że ich 
złapie w kolejce na przejściu. Dostrzegał już pierwsze zabudowania, graniczne 
szlabany, celników i stojące w kolejce samochody - z jego autokaru wysypała się 
grupka osób i o czymś dyskutowała z celnikami. Chciał im pomachać na powitanie, 

background image

gdy nagle poczuł, ktoś go chwyta w żelazny, obezwładniający uścisk. Ktoś inny 
szybko i sprawnie założył mu kaftan bezpieczeństwa.

    No tak, czekali już na niego. Karetkę ukryli między drzewami i zarzucili ściętymi 
gałęziami. Ten wyższy puścił go, złapał za rękawy kaftana i błyskawicznie zawiązał mu 
na plecach fachowy węzeł.

    - A gdzie tak Alojzy się śpieszył? - zapytał ten niższy, sprawdzając, czy kaftan 
trzyma mocno. 

    Alojzy spojrzał tęsknie w kierunku granicy: grzybiarze skończyli właśnie rozmowę z 
celnikami i wsypywali się z powrotem do autokaru. Bezwiednie wydarł mu się 
rozpaczliwy jęk. 

    - No i czego płacze, przecież wracamy do domu, powinien się cieszyć - wyższy 
pchnął go w kierunku karetki, która wyjechała już z lasu i ustawiała się na szosie. 
Sanitariusze otworzyli tylne drzwi i wepchnęli Alojzego do środka, a potem weszli 
sami. 

    Migiem przytroczyli go do leżących na podłodze noszy. 

    - Zachciało się świeżej wątróbki - zauważył niższy. - Oj, figlarz, figlarz...

    - Wątroba wychodzi już z mody - powiedział wyższy, sięgnął do kieszeni i podał coś 
niższemu, jakiś niewątpliwie znajomy Alojzemu przedmiot. - Tak jak kończy się epoka 
takich jak ty singli, samotnych wilków stepowych. Przyszłość należy do dubletów, 
słyszałeś może ten przebój, "para goni parę" i tak dalej? 

    Nie ma to jak zgrany tandem - dodał, zdzierając z przedmiotu cynfoliowe

    opakowanie. Alojzy poznał skalpel chirurgiczny, przeznaczony do głębokich nacięć. 
Niższy popróbował ostrza palcem i pokiwał z uznaniem głową. 

    - Przyszłość świata należy do systemów dwójkowych - rzekł i

    popatrzył na Alojzego wymownie. - Jak sądzisz, w czym mógłbyś być nam tu 
pomocny?

    Alojzy, tknięty nagłym podejrzeniem, zamarł, sparaliżowany grozą.

    - Tak, kochanieńki - niższy podał skalpel wyższemu, aby i ten mógł go obejrzeć. - 
Wątroba jest już niemodna, bo, raz mało zdrowa, że ci przypomnę o szerzących się 
ostatnio wirusowych zapaleniach, dwa, jest jednostajnie i nudnie p o j e d y n c z a. 

    - O to właśnie chodzi - podjął wyższy, oddając skalpel. - Poparcie na to znajdujemy 
w dziełach literatury światowej, że pozwolę sobie przytoczyć opinię bohatera 
"Ulissesa" Jamesa Joyce'a, niejakiego Leopolda Blooma, cytuję:

    "Najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie 
wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu." , cytat z...

    - Nie, czekaj, zgadnę - niższy zmarszczył czoło i powoli, z namysłem wyrecytował: -
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, wydanie drugie, w przekładzie 
Macieja Słomczyńskiego, tom pierwszy, strona 95, piąty, szósty, siódmy i ósmy wers 

background image

od góry. Zgadza się? 

    - Dokładnie, sztuka to potęga - wyższy pochylił się nad Alojzym i popatrzył na 
niego sympatycznie. - A jaki jest twój pogląd na sprawę?

    Karetka ruszyła i Alojzy jeszcze raz rozpaczliwie jęknął. Wykręcił głowę i patrzył, 
jak znikają szlabany i budynki. Samochód przyśpieszył i granica Wolnego Miasta 
zostawała w tyle, zabierając ze sobą wszystkie blaski i nędze odzyskanej wolności. 
Przynajmniej próbowałem, skurwysyny, pomyślał i z rezygnacją zamknął oczy. 
Wokoło był znowu tylko las. Tylko ten cholerny las...

W opowiadaniu wykorzystano rymowanki Stanisława Lema i Witkacego, tytuł zaś 
pożyczono od Luisa Bunuela. Tym trzem niezrównanym piewcom absurdu utwór 
niniejszy jest poświęcony. [przyp. aut.]