Inglot Jacek Opowiadania

background image

Jacek Inglot

Urodzony w 1962r. w Trzebnicy. Polonista. Mieszka we Wrocławiu

A oto, co Autor mówi na własny temat:

"Ongiś pisarz miał być wieszczem, prorokiem wiodącym naród wybrany
ku świetlanej przyszłości - dziś został zredukowany do roli błazna
dostarczającego tłumom lekkostrawnej rozrywki. A cóż mają robić ci,
którzy nie chcą być ani jednym ani drugim? Ja, wybierając los swój,
wybrałem szyderstwo".

Opowiadania

- Błogosławieństwo dla Mr Browna
- Don Kichote 2597
- Inquisitor
- Inquisitor II: Czarownik
- Planeta Syren
- Sanktus Kobylarius, magister
- Smog nad Tokyoramą
- Sodomion
- Śmierć Tristana
- Widmo wolności

Błogosławieństwo dla Mr Browna
Nie wiem, czy taka śmierć jest
dużo gorsza niż jakaś inna.
Nevil Shute "Ostatni brzeg"

Po trzech tygodniach wiatr zmienił kierunek. Przywiał z południa słońce, zapach
ś

wieżej trawy a także trochę bakterii. Radioaktywność spadła na tyle, że mogły one

rozpocząć chwalebny proces rozkładu spoczywające w kościele trupa. Mr Brown tedy
radośnie gnił i wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Dochodziła właśnie piętnasta,
silniejszy podmuch wiatru trzasnął okiennicą w kościelnej piwnicy - odłamki szkła
spadły na agregat prądotwórczy, uruchamiając go. Nabożeństwo mogło się wreszcie
rozpocząć...
- Kogo tu dzisiaj mamy... John Brian Brown, biały, urodzony 15 czerwca 1974 w
Filadelfii, zmarły 2 września 2019 w Kansas. Syn Williama i Diany, z domu Burdock.
Absolwent Stony Brook, wydział prawa. We wczesnej modłości aktywny uczestnik
Ruchu Zbawienia Ameryki. Aresztowany w 1998 za ekscesy uliczne, wypuszczony po
trzech miesiącach. Od tego czasu zwolennik Panamerykańskiego Stylu Bycia.
Dwukrotnie żonaty, troje dzieci. Członek zreprogramowanego Kościoła Ostatecznej
Ś

wiatłości. Pracował jako doradca finansowy w Korporacji Hansona [estetyczna i

seksy bielizna na wszelkie okazje!]. Heteroseksualista, ostatnio w niezbyt dobrej
formie. Nie stronił od alkoholu i przygodnych kobiet.
Mr Brown słuchał ze znudzeniem. Dla niego nie były to żadne rewelacje. Bardziej
był zainteresowany swoim wnętrzem - bakterie nie próżnowały. Chwalebny proces
rozkładu trwał dalej.
- Dzieciństwo Johna Browna było normalne, można by powiedzieć, że
supernormalne. Lubił rówieśników, nie krzywdził zwierząt [nie wyrywał muchom
skrzydełek ani pająkom nóg - nic z tych rzeczy], trzymał się z dala od dziewczynek -

background image

kupił mamie na gwiazdkę szminkę z kolekcji Penthausa, przypadkowo, rzecz jasna, nie
mógł zrozumieć wywołanej tym konsternacji.
Ten szczęśliwy okres bezpowrotnie minął, gdy skończył lat trzynaście i został
uwiedziony przez córkę sąsiada, oszalałą na punkcie seksu z nieletnimi. Olimpijski
spokój ducha Johna Browna został nieodwołalnie zburzony: seksualne rozbudzenie
spowodowało szereg implikacji, uwieńczonych krystalizacją antypanamerykańskiego
ś

wiatopoglądu. Jak wiadomo, seks i polityka jedną chodzą dróżką, jak bliźniacza para

prosiaków. Trzy dni po maturze podpalił policyjny samochód, potem upił się i zerżnął
pierwszą napotkaną kurwę. I to był koniec jego szczęśliwego, amerykańskiego
dzieciństwa...
Mr Brown chciał zaprotestować, choćby przez ruszeniem palcem w bucie, ale po
chwili zrezygnował. To nie mieściło się w konwencji, ostatecznie był gnijącym trupem.
Mimo to czuł się bardziej żwawo niż przez większą część życia.
- Ciekawe, czy Mr Brown pamięta, że jako młody student i neohipiej ryczał wraz z
innymi "Precz z Panameryką!" i obrzucał butelkami z benzyną policyjne samochody?
Nic tak nie podtrzymuje politycznych przekonać jak koktajl Mołotowa. A ile razy
naparzał się z glinami, raz nawet udało mu się jednemu policjantowi złamać dwa żebra
- też miał wtedy ze sobą pałkę. A jak po każdej rozróbie ćpał z kumplami LSD-80,
rzekomo w poszukiwaniu drzwi do lepszego świata - jak pompując jedną laskę po
drugiej przysięgał, że albo ONI jego, albo ON ich. I co z tego zostało, Mr Brown?
Zaatakowany tak bezpośrednio, Mr Brown początkowo chciał odpowiedzieć, ale w
ostatecznie postanowił skomentować rzecz ostentacyjnym wydaleniem gazów.
Wyraźnie miał gdzieś wyrzuty sumienia z powodu wyparcia się ideałów młodości.
Niedwuznacznie sugerował, że nie on jeden...
- Klęskę ruchu antypanamerykańskiego przyjął dość osobliwie. Postanowił ze sobą
skończyć - czuł się nijako, nie zatłuczony na manifestacji ani nie zamknięty w
więzieniu. Początkowo myślał o samospaleniu przed Kongresem, ale odstręczyły go
tłumy chętnych. Pragnął, aby jego śmierć była jednak czymś choć trochę wyjątkowym.
Widok zdychającego na AIDS homoseksualisty natchnął go osobliwym pomysłem.
Przez pół roku prowadził życie aktywnego geja, w nadziei, że złapie wirusa. A że nie
zawsze, nawet w Panameryce, mamy to co chcemy, więc nie złapał.
Czymże jest homoseksualna przeszłość wobec takiej np. bomby atomowej? -
zapragnął krzyknąć Mr Brown, ale w końcu ograniczył się do wydęcia policzków i
wyszczerzenia zębów. Opuchnięty język, nie mieszczący się już w ustach,
niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nadal trzymamy twarz. Z nory wypełznął
anemiczny szczur i chwiejąc się jak pijany podreptał do katafalku. Chwilę patrzył,
jakby w zadumie, na błyszczące w popołudniowym słońcu srebrne okucia trumny, po
czym przewrócił się na grzbiet, wyrzucając pyskiem strugę krwi.
- Kiedy mimo uporczywych wysiłków nie złapał AIDS, postanowił jednak
ostentacyjnie podpalić się na Wall Street, ale gliniarze zamknęli go za naruszanie
porządku. Przesiedział trzy miesiące w stanowym więzieniu, w dzień czyszcząc kible,
w nocy zaspokajając potrzeby miejscowych pederastów. I oto stał się cud resocjalizacji
- z więzienia Mr Brown wyszedł jako najgorętszy zwolennik Panamerykańskiego Stylu
Ż

ycia. On to wszystko po prostu zaczął kochać! I policjanta na rogu, i supermarket z

niezdrową żywnością, perspektywy życiowe, dolara i wyścig szczurów, władze
stanowe a nawet Wuja Sama. Wszystko to wydało mu się naraz rajem na ziemi. W
naszego Mr Browna wstąpił nowy, panamerykański duch - w ciągu trzech lat
dokończył studia, ożenił się, spłodził dzieci i zaczepił w Korporacji Hansona [ładna i
estetyczna bielizna!], zarobił kupę forsy na kilku udanych kontraktach, którą potem
wydał z dużą przyjemnością, słowem: jadł, pił i wydalał [nie liczmy tych kilku
niestrawności], kopulował [umiarkowanie i bez specjalnych perwersji] i był wreszcie

background image

SZCZĘŚLIWY na nasz jedynie możliwy, panamerykański sposób, czego sobie i wam,
drodzy Bracia i Siostry, życzę. Czy można chcieć czegoś więcej?
Głos chrapnął i umilkł, jakby nabierając powietrza przed następną frazą. Mr Brown
słuchał z zainteresowaniem, mimo iż przeszkadzała mu w tym trochę wyciekając z
uszu brązowa substancja podobna do gumowego kleju.

MODLITWA Mr Browna
- Obym zawsze jadł, pił i używał na ile mnie stać!
- Obym zawsze dupczył do upadłego!
- Oby moje konto rosło w postępie geometrycznym!
- Oby moje dzieci miały więcej niż ja!
- Oby szlag trafił mojego szefa!
- Oby Bóg zachował Wuja Sama i Panamerykę!
- Oby Niebo było Panameryką!

- A teraz, Bracia i Siostry, polećmy Bogu duszę Johna Briana Browna, dobrego
człowieka, uczciwego konsumenta, prawego Panamerykanina. Niech spoczywa w
spokoju!

OSTC [Computers's System od True Confusions]
obiekt: John Brian Brown
zleceniodawca: Korporacja Hansona [pamiętaj, seksy bielizna!]
o p ł a c o n o p r z e l e w e m
program: standart katharsis 3.1
zalecenie: udzielić odpustu

Na ołtarzu, nad płaskim holograficznym emiterem ukazała się rozmigotana postać
młodego kapłana, który z uroczystą miną udzielił opustu Mr Brownowi, błogosławiąc
go dostojnie rękoma odzianymi w białe rękawiczki. Nad jego głową wyświetlił się
złoty napis: ABSOLVED. Mr Brown wydawał się poruszony - wreszcie, trzydzieści
jeden dni po śmierci, jego napięty brzuch pękł z hukiem.
Mr Brown oddał ducha Panu.

background image

Don Kichote 2597

Ten sen, a właściwie obraz, nękał go już kolejną noc. To była twarz kobiety
wyłaniająca się z ciemności, widziana początkowo z półprofilu, powoli obracająca się,
aby wreszcie spojrzeć prosto. Zielone, lekko zmrużone oczy, nieco zbyt pełne,
bladoczerwone usta, wijące się, kręcone włosy. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie,
ale kiedy otworzyła usta, aby coś powiedzieć, obraz zniknął jak zdmuchnięty. Dalej był
jego zwykły, czarny jak studnia sen, gdzieniegdzie upstrzony garściami białych iskier,
które nie wiadomo dlaczego natrętnie brzęczały niczym dzwonek interkomu.
Odeus budził się niechętnie i powoli. Rzeczywiście, dzwonił interkom. Podniósł rękę
i pstryknął w wyłącznik.
- Przepraszam, kapitanie - poznał głos oficera wachtowego, porucznika Kunerta. -
Mamy coś ciekawego, dość niezwykłą emisję. Chciałbym, aby pan to zobaczył.
- Dobrze - Odeus ziewnął. - Zaraz przyjdę.
Trzy minuty później siedział już w sterówce. Kunert na dużym ekranie przeglądał
jakiś materiał. Strzępy obrazów układały się w kalejdoskopową, zupełnie nieczytelną
mozaikę, wreszcie coś czy ktoś trzymający kamerę znieruchomiał i mogli wreszcie
cokolwiek zobaczyć. Kadr przedstawiał ponurą, ciemną polanę, zasnutą białymi
oparami, otoczoną drzewami o fantazyjnym, nieziemskim kształcie, przypominającym
florę planety Pur. Kamera drgnęła i zjechała na lewo, obejmując fragment kosmicznego
dysku o dość archaicznym kształcie. Na opuszczonym w błoto trapie kłębiło się
kilkanaście nagich kobiet. Kamera wykonała zbliżenie: jak widzieli, niektóre kobiety
histerycznie krzyczały, inne w zupełnym szoku patrzyły martwo przed siebie. Odeusa
zaintrygowała jedna twarz - skupiona i spokojna, coś mówiła zwrócona do kamery.
Drgnął, poznawszy kobietę ze snu. Obraz zbladł, postacie zniknęły w bagiennym
oparze. Po chwili wszystko znikło.

background image

- Skąd nadano ten komunikat? - spytał.
- Pewnie z gromady Aderaan - odpowiedział stojący od dłuższego czasu w drzwiach
sterówki Nesthoor. - Czy nie tak?
Kunert sprawdził czytnik i skinął twierdząco głową.
- Wiesz coś o tym? - Odeus popatrzył uważnie na Nesthoora. Ten uśmiechnął się
enigmatycznie.
- Tak, to nadano z Dulcynei.
- E, nie ma takiej planety - obruszył się Kunert. - Coś zmyślasz.
- Szybko ferujesz sądy, gołowąsie - powiedział Nesthoor, przypominając, że jest tu
najstarszym. Zresztą, to był jego ostatni lot. - Oczywiście, że ta planeta istnieje, tylko
nikt nie wie gdzie.
- Dziwne - mruknął Odeus. - Nic o tym nie słyszałem.
- Nie wykładają o tym w akademiach, choć może powinni. To, co widzieliście, to
relacja z katastrofy, a właściwie przymusowego lądowania automatycznego
transportowca "Ter-16", wiozącego blisko dwieście pięćdziesiąt kobiet dla osadników
na New Walden. Wyruszył w drogę sto dwadzieścia lat temu i nigdy nie dotarł do celu.
Wiecie, to był początek kolonizacji kosmosu, technika pokonywania podprzestrzeni
pozostawała wówczas w fzie na poły eksperymentalnej, na zawsze zginęło w otchłani
niezbadanego kosmosu wiele statków. Oczywiście, kiedy "Ter-16" nie przybył o
oznaczonym czasie na miejsce, wysłano do najbardziej prawdopodobnego rejonu
katastrofy ekspedycję ratunkową. Nic jednak nie nie znaleziono, statek przepadł bez
ś

ladu.

- W takim razie skąd ta emisja?
- Właśnie, to jakby zupełnie osobna historia. Jakieś sześćdziesiąt lat temu satelity
nawigacyjne sektora Perseusza złapały słabą wiązkę emisji video z kierunku Aderaan.
Było to kilkadziesiąt sekund relacji z błotnistej planety, na której wylądował statek z
gromadą kobiet na pokładzie. Porównanie danych wykazało, że to "Ter-16" -
widocznie w czasie awaryjnego lądowania część kabin uległa dehibernacji, stąd te
nagie kobiety. Wyobrażam sobie, co musiały przejść, budząc się nagle w piekle
nieznanego świata.
- Nie próbowano ich ratować? - Odeus cofnął zapis i patrzył teraz na twarz kobiety,
niemo poruszającej ustami.
- Jak? W komunikacie nie zawarto żadnych danych astronawigacyjnych, sama
emisja została kilkadziesiąt razy odbita i jedyne co zdołano ustalić. to ogólny kierunek
na Aderaan. Mimo to posłano wtedy wyprawy do przypuszczalnych miejsc katastrofy,
bez rezultatu. Tej planety nie można odnaleźć.
- A dlaczego taka dziwna nazwa, Dulcynea? - spytał Kunert.
- To chyba pomysł jakiegoś miłośnika Cervantesa, Dulcynea, jak wiadomo,
naprawdę nie istniała, stąd i Don Kichote nie mógł jej odnaleźć. Była dlań złudzeniem,
garścią wrażeń i urojonych obrazów, takich jak te, które bezsensownie od tylu lat
przemierzają czas i przestrzeń, bez końca mamiąc nas daremnym wezwaniem...
Pięć dni później Nesthoor zobaczył Odeusa w barze kosmodromu Karak'Pur.
Kapitan siedział ponury przy kontuarze i obracał w palcach starożytną monetę, którą
przechowywał jako coś w rodzaju talizmanu. Nesthoor przysiadł się i czas jakiś w
milczeniu sączyli piwo.
- Zdecydowałem się - powiedział Odeus. - Zbiorę wszystko co mam i kupię jacht.
Jestem pewien, że można je odnaleźć. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po tym
wszystkim położyły się z powrotm do lodówek. Czekają na mnie... śnią o mnie.
Nawigator spojrzał na niego ostro, potem, jakby rozumiejąc, pokręcił z rezygnacją
głową.
- Gonisz na mirażami, tej kobiety już dawno nie ma!

background image

- Doprawdy? - Odeus upił łyk piwa i uśmiechnął się, ale do wewnątrz, do siebie.
- Wybij to sobie z głowy, gromada Aderaan liczy przeszło trzy tysiące światów, do
tej pory zbadano może ze sto. Gdybyś żył trzy razy dłużej, nie zdołałbyś oblecieć bodaj
połowy z tego. Na co ty liczysz?
Odeus puścił monetę i patrzył, jak wiruje na blacie.
- Na szczęście - odpowiedział.

Inquisitor

background image

W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec
długiej przerwy zabrzmiał szczególnie ostro i nieprzyjemnie.
- Jezuuuu... - zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany
Łucjanem, i na jego twarzy odbił się wyraz zniechęcenia. - Znowu trzeba iść na tę
golgotę.
W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze "golgota" nosiła nazwę jednostki lekcyjnej.
- Jeżeli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij
deklem - strzelił w jego kierunku Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego
prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od rana dręczył go
obrzydliwy kac. Lubował się wówczas w prostych i niewyszukanych mądrościach
ludowych.
- Gdybyż to było takie proste - westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie
Teogderykiem , ksywę tę nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji
podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co uczniowie mieli za
"teoretyczne gderanie". - Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi,
najlepiej na młodym drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli.
Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.
- A idźcie mi do diabła z takimi radami! - krzyknął i chwytając po drodze dziennik
wypadł w głąb szkolnych kazamatów. Za nim powoli ruszała się i reszta , nauczyciele
łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem sam.
Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na
poprawianiu wypracowań . Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim
kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki, ułożone jeden na drugim -
potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie
wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że
poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się
równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny
stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym przysiąc, że w
powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym
deliberować, ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki.
- Herman wyskoczył przez okno! - wrzasnęła, okręciła się w miejscu jak fryga i już
ją wywiało z powrotem.
Nie wierzyłem własnym uszom - Herman, historyk, zwany Pobożnym, bowiem
specjalizował się w Piastach śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w
całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu wydawało
się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc.
Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał
na wznak Herman, wokół którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem
peowca. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z pęknięciem
ś

ródstopia i uszkodzeniem stawów. Błyskawicznie zbiegłem na dół. Hermana

tymczasem położono na noszach , nie wyglądał dobrze, cały blady i trzęsący się jak
osika.
- Skąd on skoczył? - spytałem. Peowiec bez słowa wskazał otwarte okno na
pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja.
Pochyliłem się nad leżącym historykiem.
- Po coś to uczynił, człowieku boży? - zapytałem. Herman dalej dygotał, szczękając
zębami, w końcu wykrztusił:
- Mmmusiałem... zzzatrzasłłłooo... dzzzwonekkk...
Zrozumiałem z tego, że, zatrzaśnięty w ubikacji, usiłował przez okno wydostać się
na zewnątrz i zdążyć na lekcję. A mówią, że nauczyciele w ogóle się nie przykładają
do roboty. Proszę, oto nasz historyk ryzykował życiem, aby wyłożyć absolutnie

background image

nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w
Anglii. Chciałem w tym momencie udzielić Hermanowi pochwały na miejscu, niczym
sam Kim Ir Sen, ale właśnie zjawiło się dwóch ludzi z pogotowia i peowiec mógł
przystąpić do praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych noszy na
drugie.
Wracając do pokoju zatrzymałem się przy nauczycielskiej ubikacji. Samobójczy skok
z powodu zatrzaśniętych drzwi? Owszem, czasem zdarzały się zatrzaśnięcia, aż do
zeszłego tygodnia, kiedy jeden z użytkowników definitywnie zablokował zamek,
łamiąc w nim klucz. Od tej pory wchodził tam kto chciał i miało tak trwać aż do
momentu, gdy konserwator upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (tzn. kupić
nowy zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie inkryminowane odrzwia,
chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do środka, zatrzaskując je za
sobą z całej siły. Potem znowu otworzyłem. Nic.
Przywidziało mu się czy co? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, w związku z czym
dałem sobie spokój i poszedłem na górę.
Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek.
- A ja wam mówię, że on się zakochał - oświadczyła pani Zosia, rusycystka. - Eto
emocjonalnyj cziełowiek, diejstwitielno romanticzieskaja duszcza!
- Herman? - powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. - On się takimi bzdurami nie
zajmuje, to człowiek wyższych ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej
Jadwidze.
Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz zastanawiać, któraż to bogdanka
zmusiła Pobożnego do tak desperackiego kroku. Wtedy po raz pierwszy padło imię
Patrycji.
- Och, Patrycja... - powiedział z westchnieniem Rybak i zamknął z lubością oczy.
- Jaka znowu Patrycja! - zdziwiłem się.
- Przekonasz się - Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił do mnie oko. - Mróz po
kościach idzie...
W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie autorytetu, jako że
bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki
owłosienia. Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się ze względu
na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną minę, dodał:
- Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za Hermana na fakultet i zajął
ich trochę. Dzisiaj już się nie da ściągnąć innego historyka.
- I ta Patrycja tam będzie.
Rybak nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko wyjątkowo obleśnie.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać dziennika.
Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze - fakultet Hermana
siedział w środku, z dziennika wynikało, że jest to szesnastu maturzystów płci obojga.
Kładłem już rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie panująca za drzwiami cisza.
Zwykle czekająca na nauczyciela młodzież daje czadu na całego, zupełnie nie
oszczędzając młodych strun głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza absolutna,
coś tam przez szpary we framudze przeciekało - jakieś wielogłosowe dyszenie,
sapanie, chwilami mlaskanie. Do licha, co oni tam wyprawiają? - pomyślałem,
naciskając klamkę.
Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę, od całości sceny dostałbym
prawdopodobnie pomieszania zmysłów. Ujrzałem oto fragment zajmującego środek
klasy kłębowiska nagich ciał, zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto mógł
wymyślić. Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym, tartacznym
rytmie i w monotonii charakterystycznej dla pornosów produkcji Madame Orlowski.
Gapiłem się na to przez piętnaście może sekund, po czym zatrzasnąłem z hukiem drzwi

background image

i oparłem o nie ciężko, ledwo mogąc ustać na drżących nogach.
Otarłem chusteczką pot z czoła - od tego widoku spociłem się jak mysz. Nie ulegało
wątpliwości, że albo ja zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur.
Tak czy owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do dzieła.
Otworzyłem drzwi na oścież - gwar klasy ucichł i uczniowie, jak na komendę,
obrócili ku mnie głowy.
Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z rozłożonymi
książkami i zeszytami. Na mój widok wstali i chcieli chórem powiedzieć dzień dobry,
ale machnąłem ręką, aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem Hermana i zacząłem
sprawdzać obecność.
Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen, trzynastym. Oczywiście
rewelacje Rybaka na jej temat, jak zwykle u tego erotomana, okazały się przesadzone,
niemniej zełgałbym jak pies, mówiąc, że nie uczyniła na mnie wrażenia. Wysoka,
rudowłosa, zielonooka, o ładnej, pociągłej twarzy, zepsutej trochę zbyt intensywnym
makijażem. Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując mnie spod
zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś niepokojącego. Poczułem się naraz nagi i
zawstydzony - czy może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer 5? Taki
wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako Emmanuelle w czasie sceny w
samolocie, między jednym a drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska
nierządnica.
Cała reszta klasy spoglądała na mnie w sposób jak najbardziej niewinny i prozaiczny.
Jeśli jeszcze minutę temu nurzali się grupowo w rui i porubstwie, musieli mieć wręcz
nieludzką zdolność metamorfozy - albo to, co widziałem, stanowiło wyłącznie twór
mojej imaginacji. Wyglądało to tak, jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych
snów Rybaka.
Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona, rozluźniona nawet, uśmiechała się do
mnie z nietajoną perwersją. O wszystkim wie! - przeszło mi przez głowę w nagłym
olśnieniu. I to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W jej oczach zamigotały figlarne
ogniki, rozchyliła usta i na moment ukazał się w nich koniec różowego języka,
dotykający górnej wargi. Przeklęta nimfetka, czy myśli, że każdy w tej szkole jest
Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich najszczerszych uśmiechów, typu
"belfer też człowiek". Zawsze zdążę się z nią policzyć.
- Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu Lutra i kontrreformacji.
Jedną z cech kryzysu renesansu było nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy
podręcznik inkwizycji, "Młot na czarownice", po łacinie Malleus Malef carum,
opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze przed wojnami religijnymi... $
Dzień następny zaczął się zwykłym szkolnym kieratem: lekcja, przerwa, lekcja. ,O
wypadku Hermana dyskutowano jeszcze, ale z mniejszym zapałem: Bardziej się
stresowano mającą niedługo nastąpić kuratoryjną wizytacją. Tak trwało aż do długiej
przerwy.
Kręciłem się wtedy na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk znika właśnie w
sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po niespełna pół minucie z paniką wypisaną na
twarzy. Spojrzał w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał przy
drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo klamki.
- Co się dzieje? - zapytałem. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył diabła...
- Gorzej - sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. - Sam popatrz.
Uchylił je na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka głowę. Rzeczywiście, tego
widoku można było się przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę i czy jakieś
szczególne defekty, nie, wszystko przedstawiało się bardzo przyzwoicie. Niemniej
widok dokumentnie gołej sekretarki, pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w
ś

rodku szkolnego dnia trochę zaszokować.

background image

Krystyna, nieco pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i spojrzała
na mnie.
- Dlaczego nie wchodzisz? - zapytała spokojnie.
- Zzzzarazzz... - cofnąłem się i zamknąłem drzwi.
Teogderyk wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat jest chwilowo nieczynny.
Spojrzał na mnie ponaglająco.
- Zrób coś! - syknął.
- Ale co? - zupełnie nie miałem żadnego pomysłu.
- Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać.
Wiśta wio, łatwo powiedzieć - przyszła mi na myśl jedna z ludowych mądrości
Rybaka. Chyba jednak nie było innej rady.
Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do biurka Krystyny. Nadal
siedziała za nim goła jak ją Pan Bóg stworzył: z tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym
w porządną, wojskową kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały pończochy wraz z
bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku charakter osoby systematycznej i
uporządkowanej. Dlatego to, ca widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w
głowie.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa demonstracja znudzonej na
ś

mierć urzędniczki - i takie wypadki notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z

tym określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok, wulgarne propozycje
itp. Krystyna nadal pracowicie wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej
uwagi.
- Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później, teraz jestem zajęta -
otworzyła skoroszyt i sprawdzała coś w rozdzielniku.
- Ehm, jakby ci to powiedzieć... - podsunąłem sobie wolne krzesło i usiadłem tuż
przy biurku. - Powiedz mi, jak się czujesz?
Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą. Wzrok miała niewinny i
niczego nieświadomy. Znalazłem w nim tyleż perwersji co i kociego płaczu, jedynie
chłód i irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy.
- Nie narzekam - odparła. - A co się właściwie dzieje?
- Eee, widzisz... - wiłem się jak na szpilkach, zastanawiając gorączkowo, jakby tu jej
powiedzieć. - Wydaje mi się, że nie wszystko jest z tobą w porządku.
Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie znowu, tym razem z
rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w górny róg pokoju, zawsze podejrzewałem, że ma
niezły biust.
- Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? - zapytała zimno.
- Nie, skądże, tylko... - plątałem się coraz bardziej. Cierpiętniczo wzniosłem oczy do
nieba, tam szukając natchnienia. - Tfu, zaraza, apage, satanas .
Na ziemię sprowadził mnie jej cienki wrzask: Krystyna zakryła piersi rękoma i
krzycząc coraz głośniej, rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca, gdzie
mogłaby się schować.
- Nie wrzeszcz - powiedziałem i z godnością odwróciłem się do niej plecami. -
Ubranie masz z tyłu, złożone na krześle.
Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie.
Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan. Wyglądał dosyć marnie
podkrążone oczy i drżące ręce, którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki
papierosa. W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił się ku mnie.
- Wiesz, chciałbym pogadać - szepnął konspiracyjnie.
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy.
- To może po lekcjach? - zaproponowałem. - Kończymy dziś chyba razem.
- Wolałbym jak najwcześniej - mruknął zgnębionym głosem i powlókł się przed

background image

siebie.
Reszta dnia minęła spokojnie. Po ostatniej lekcji Łucjan dał mi znać, abym nie
wychodził z pokoju nauczycielskiego , został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w
stosie komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo oficjalnie:
- Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i niewytłumaczalnych, a nawet
niesamowitych i, jakby tu rzec...
- Diabelskich - poddałem mu uprzejmie.
- No właśnie - z miny Łucjana przebijał wstyd racjonalisty przyłapanego na wierze w
krasnoludki.
- A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt - zaśmiał się kpiarsko
Teogderyk, od początku nadstawiający ucha. -
Młodzież nazywa go inkwizytorem.
- A w czym konkretnie rzeczą - zapytałem.
Łucjan chrząknął zakłopotany.
- W klopie - wyjaśnił. - To było wczoraj, już po wypadku Hermana. Lepiłem
plastelinowy model i ubabrałem się po łokcie. Odkręciłem kran i... przerwał i zbladł jak
ś

ciana.

- I co? - zapytał Teogderyk, wyraźnie zaciekawiony. - Fenol czy rtęcią
- Krew!!! - wybuchnął Łucjan. - Siknęło tak, że po sekundzie obryzgało mnie od
stóp do głów, strumień walił z kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją
wszędzie, na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą. Próbowałem
zamknąć kran , ale kurek urwał się i został mi w ręku. Strumień walił jak oszalały,
potem strzeliła głowica kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura
wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to wszystko z siłą górskiej kaskady.
Nie mogłem nic zrobić, stałem już po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do
drzwi, ale wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną stronę. Zbełtana
krew sięgała mi po szyję i...
- Zemdlałeś - stwierdziłem beznamiętnie. - To jedyny rodzaj ucieczki w takich
sytuacjach.
- Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce. Po krwi nie było ani
ś

ladu, ciekła tylko woda z zatkanego zlewu.

- Ciekawe - mruknął Teogderyk. - Plaga indywidualnych halucynacji?
- Jakich halucynacji! - uniósł się geograf. - Czułem smak tej krwi, plułem nią i
rzygałem...
Ale ja już miałem gotową hipotezę.
- Uczysz przypadkiem Patrycję?
- Tę rudą? Owszem, leniwa bestia aż strach, huknąłem jej ostatnio lufę...
- No właśnie - uśmiechnąłem się szeroko. - Zapytaj ją przy najbliższej okazji o byle
co i postaw dobry stopień. Nie powinno być więcej takich halucynacji. Spróbujesz?
- Co takiego? - Łucjan spojrzał podejrzliwie.
- Zrób, jak mówię, później ci wyjaśnię w czym rzecz - ziewnąłem i zerknąłem
wymownie na zegarek. Z moich dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman
postawił Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie fakultetu. Łucjan patrzył na
mnie jeszcze przez chwilę, potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy
drzwiach zatrzymał się na moment.
- Naprawdę myślisz, że to pomoże? - spytał.
- Tak - odparłem. - Jeżeli nie, pomyślimy jeszcze o czymś innym.
Kiedy drzwi się za geografem zamknęły, Teogderyk obrócił się ku mnie gwałtownie.
- Co ty wyprawiasz, chłopie? Co ma z tym wszystkim wspólnego Patrycja? I co to
ma być to "coś innego"
- Wszystko jest pod kontrolą - oświadczyłem, niedbale oglądając paznokcie. - Po

background image

prostu moim zdaniem Patrycja jest czarownicą.
Oczy Teogderyka o mało nie wyszły z orbit.
Otworzył usta i przez chwilę poruszał nimi niemo jak ryba.
- Chyba żeś ocipiał albo i zwariował - wystękał w końcu. - To czytanie tych
ś

redniowiecznych bzdetów rzuciło ci się na mózg. Czarownice w wieku komputerów!

Czysty obłęd! Idź się leczyć, człowieku!
- A dlaczegóżby nie? -zareplikowałem spokojnie. - Skoro istnieje Bóg i Diabeł, to
dlaczego nie czarownice? No chyba że pierwszych dwóch nie ma, to rzeczywiście
czarownice wraz z nimi między bajki trzeba włożyć.
- Wykręcasz kota ogonem - mruknął Teogderyk, człek bardzo pobożny. - Nie o to
mi chodziło.
- Dobrze, daj mi w takim razie jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje
się w szkole od dwóch dni? Plaga indywidualnych halucynacji? Co to właściwie
znaczy? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że przechodzimy epidemię tropikalnego
bzika, mimo że wiosna dosyć chłodna.
Informatyk milczał, gryząc w zamyśleniu koniec długopisu.
- No dobrze - powiedział wreszcie. - Załóżmy, czysto teoretycznie, oczywiście, że
masz rację. Jej zachowanie w stosunku do nauczycieli jest w tym kontekście
rzeczywiście zrozumiałe - stawiają jej pały, to się mści. Ale co jej zawiniła Krystyna?
- To też już ustaliłem - triumfalnie wyszczerzyłem zęby. - Krystyna widziała Patrycję
w tancbudzie o podejrzanej reputacji, zwanej "Czerwonym młynem". Mówił mi
znajomy policjant, że to gniazdo młodocianej prostytucji i prawdopodobnie punkt
rozprowadzania haszu: Już kiedyś wyrzuciliśmy uczennicę za konszachty z tamtejszym
towarzystwem...
- Nie wiedziałem ... - powiedział Teogderyk.
- No to teraz wiesz.
- ...że nasza sekretarka prowadzi tak intensywne życie nocne.

Oczywiście musiałem go zabrać ze sobą. Siedział skulony w kącie, pociągając przez
słomkę sok pomarańczowy i gapiąc się na podstawową klientelę "Czerwonego młyna".
Stanowili ją neohippisi, poobwieszani różnymi sznurami i wisiorami mającymi pełnić
funkcję indiańskich amuletów; i właściwie tylko tyle łączyło ich z poprzednikami z
epoki sweet sixty, jako że ci dzisiejsi ufryzowali sobie włosy najnowszymi kolorowymi
ż

elami, a w ubiorze przeważały banalne hawajskie koszule. No i oczywiście hasz, który

dystrybuowano praktycznie jawnie i bez ograniczeń.
Między nimi kręciło się multum młodych dziewczyn, poubieranych jak lale, w
większości jeszcze licealistek.
Miałem wrażenie, że dostrzegam pośród nich kilka twarzy, znanych mi ze szkolnych
korytarzy. Tej, na którą czekaliśmy, nadal nie było.
- Jest - powiedział naraz Teogderyk i wskazał słomką przed siebie. - Przy tym
podświetlanym parkiecie.
Rzeczywiście, zobaczyłem tam Patrycję. Co prawda, odmienioną, bo umalowaną na
demona trzeciej klasy i w ciemnych, zakrywających pół twarzy goglach. Ale z rudymi
kłakami nic nie mogła zrobić. Patrzyła w naszym kierunku - w ręku trzymała
krwistoczerwoną różę. Obrywała płatek po płatku i jadła je powoli, w rytualnym jakby
namaszczeniu. Obok niej stała dziewczyna niewątpliwie znacznie młodsza, drobna,
pulchna blondyneczka o twarzy niczym aniołek. Patrzyła na Patrycję jak w gwiazdę.
- Znasz tę dzieweczkę obok? - pochyliłem się ku informatykowi. Ten poprawił
okulary i spojrzał uważniej.
- To chyba mała Maria z 2c - powiedział po chwili. - Wyglądają na bardzo zażyłe
psiapsiółki.

background image

W tym momencie discjockey wybełkotał coś do mikrofonu, ruszył kogut ze
stroboskopowym światłem, a z głośników zaryczał "Guns N'Roses". Młodzież,
opalona haszem i opita piwem, wlała się na parkiet szeroką strugą. Ale natychmiast
można było spostrzec, kto tu rządzi - wokół Patrycji, która tańczyła z początku
samotnie, od razu utworzył się krąg pięciu-sześciu młodych samców, najwyraźniej
aspirujących do roli wybrańców na resztę nocy. Wykonywali ruchy posuwisto-
kopulacyjne, wypinając do przodu biodra, dobrze spęczniałe w kroku. Patrycja jednak
falowała zupełnie osobno w sennym, odurzającym rytmie, prawie nie zwracając uwagi
na charczenie głośników. W pewnej chwili wydało mi się, że ponad ich głowami patrzy
wprost na mnie. Obróciłem się ku Teogderykowi.
- Wiesz, już Przybyszewski w swoich sławnych krakowskich wykładach zwracał
uwagę, że kontakty z diabłem wpływają na chuć czarownicy, staje się ona seksualnie
nienasycona...
- Naprawdę? - Informatyk wpatrywał się w tańczących przez zapotniałe z emocji
okulary. - Zobacz teraz.
Patrycja tańczyła jakby opętana przez sto demonów - wiła się i skręcała, spalana
przez wewnętrzny ogień ,wirujący wokół niej absztyfikanci, bardzo przypominający
trutni w konkurach do królowej roju, systematycznie słabli od żądzy i zbyt
intensywnego gibania i nieruchomieli powoli, uznając się kolejno za pokonanych -
pozostał tylko jeden, najwytrwalszy, dotrzymujący Patrycji kroku w jej rozszalałym
tańcu św. Wita. I wydawałoby się, że to on dostąpi końcowych łask, że to jego
wybierze -już prawie że go obejmowała, podchodził do niej z rozpromienioną twarzą,
gdy Patrycja nagle znieruchomiała. Absztyfikant też się zatrzymał, zdezorientowany.
Dziewczyna przeszła obok, mijając go, jakby wcale nie istniał, i wyciągnęła z tłumu
ś

liczną małą Marię, która ze szczęśliwym piskiem rzuciła się jej na szyję. Obie, ściśle

objęte, tańczyły dalej same, całując się i pieszcząc.
- To takie buty..., - powiedział Teogderyk i przetarł okulary.
- Ano takie - wstałem i poszedłem do ubikacji, aby wydalić z organizmu nadmiar
piwa. Gdy wychodziłem, czekała już pod ścianą. Zanim zdążyłem zareagować,
zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała, wsuwając gorący i lepki język do moich ust.
Stałem jak sparaliżowany, nie drgnął mi nawet jeden mięsień.
Trwało to może z pół minuty. Wreszcie, zniechęcona mą bezczynnością, odsunęła się
trochę.
- Nie mów mi, belfrze, że nie masz ochoty - sapnęła. Wsunęła nogę między moje uda
i zajrzała namiętnie w oczy. Mruczała przy tym miękko, ocierając się jak spragniona
pieszczot kotka. Zielonooka diablica, wzbudzająca żądzę Salome, wodząca na
pokuszenie Jana Chrzciciela. Zaraz, jak to stało u Wilde'a...
"To ust twoich pragnę ja, Jokanaanie!
Twe usta są jak szkarłatna
obręcz na wieży z kości słoniowej.
Są one jak łuk króla
Persów, malowany cynobrem i nabijany koralem.
Nie ma na świecie nic tak czerwonego, jak usta twoje...
Daj mi całować twe usta!"
A cóż jej odpowiedział prorok?
"Nigdy! Córo babilońska! Córo sodomska! Nigdy!"
Ciekawe, czy i moją głowę kazałaby sobie przynieść na srebrnej tacy?
- Mam wrażenie, iż mylisz wkładanie klucza do dziurki z otwieraniem -
oświadczyłem, uwalniając się z jej objęć.
Zesztywniała, jak rażona piorunem. W jej oczach błysnęło na mgnienie coś zimnego i
przerażającego.

background image

- Impotent! - wysyczała po chwili, dygocąc z wściekłości.
- Ach, moja droga, cóż tak złego widzisz w dążeniu do świętością - zapytałem, nie
mogąc się powstrzymać. Patrzyła na mnie zmrużonymi, kocimi oczyma, znowu
spokojna i opanowana, oblizując prowokacyjnie wargi.
Zaśmiałem się i po sztubacku pokazałem jej język.
- Sie masz, mała - powiedziałem i najspokojniej w świecie wróciłem do stolika.
Teogderyk wiercił się tam nerwowo.
- Dlaczego właściwie tu przyszliśmy? - w jego głosie brzmiała irytacja.
- To proste: rzucić jej wyzwanie. Chcę, aby wiedziała, że na nią poluję. Wtedy
zacznie popełniać błędy.
- Teogderyk przyjrzał mi się bacznie znad opuszczonych okularów.
- Stanowczo za dużo czytasz - stwierdził.
Tak to niektóre sprawy swoje szatani przez czarownice zwierzchownie tylko, i na oko
odprawiając, tak i w odmienianiu ludzi w postaci bestyi jakichkolwiek postępować
zwykli. Bo przemienienie postaci w postać albo stworzenia w stworzenie, sam szatan
zna, że nie czyje insze, tylko Boże dzieto jest...
Teogderyk, zniecierpliwiony, przewrócił parę kartek.
Bartholomeus de Spina Dominikanin, Theolog i Inquisitor w swej książce, którą
napisał o czarownikach powiada: Iż niejaki Antoni Leo, mieszczanim Fererski z żoną
swoją pod przysięgą zeznali, że przed trzema laty w łożnicy swojej dobrze zamknionej
nocy jednej, dwa wielcy kotowie pokazali się, czyhając na jedno ich dziecię, których
oni ponieważ spali nie postrzegli, aż skoro dziecię krzyczeć poczęło. Już albowiem
prawie wyssali byli krew z dziecięcia onego...
- Toż to stek bredni! - wybuchnął i cisnął "Młotem na czarownice" w kąt. Poszedłem
tam, podniosłem książkę i starannie otrzepałem z kurzu.
- Zgadzam się, że Sprenger i Kraemer to wielebni durnie i traktat w
dziewięćdziesięciu procentach składa się ze ściągniętych od innych idiotów głupot,
niemniej w tych paru procentach ich uwagi należy traktować poważnie. Z faktem
omamiania zmysłów zetknęliśmy się już osobiście - zwróć uwagę na to, że zawsze
czarownica działa w zgodzie z obowiązującą w danym czasie konwencją kulturową, z
powszechnymi wyobrażeniami. W średniowieczu mogło być to przemienianie ludzi w
zwierzęta. Dziś są to chwyty z kiczowatego horroru, że ci przypomnę strugi krwi
zalewające w klopie Łucjana, ewentualnie uczniowskie dowcipasy, czyli goła
sekretarka. Wcale się nie zdziwię, jeżeli niedługo po szkole będzie grasował zombi,
taki sam jak we "Wrotach Piekieł" czy innym horrorzydle. Niewątpliwie nasza ruda
oblubienica szatana będzie szukała inspiracji w zalewającej rynek wideo tandecie, jest
co prawda czarownicą, ale i nastolatką... Choć teraz moim zdaniem na pewien czas
przycichnie.
- Dlaczego?
- Przyczai się i będzie czekała na nasz ruch: Jest bardzo odważna, ale nie głupia.
- A my co na to?
- Nic, też poczekamy i zastanowimy się - otworzyłem traktat wielebnych
inquisitorów. - A znasz ten kawałek? Powiedzmy, iż sprawcy szatańskich omamieniem
zmysłów sposobami...
- Czekaj - Teogderyk podniósł do góry palec i myślał nad czymś intensywnie. -
Załóżmy, powtarzam, załóżmy, że Patrycja jest naprawdę czarownicą i dysponuje
wykazanymi wyżej możliwościami. To dlaczego, mądralo, nie zrobi z nami porządku?
Powinno to dla niej być pestką! Jakieś gusła, woskowe laleczki i te sprawy, hę?
Westchnąłem ciężko, niczym Pan nad niewiernym Tomaszem, i otworzyłem Malleus
na stosownej stronicy.
- W miasteczku albowiem Rawensburgu, gdy czarownice na śmierć skazane, były

background image

pytane, dlaczego by nam Inquisitorom, jako inszym ludziom, czarami swemi nie
szkodziły. Odpowiedziały: Iż aczkolwiek to czynić częstokroć pragnęły, jednak nie
mogły. Gdy ich pytano przyczyny, odpowiedziały, iż nie wiedzę, tylko że ich szatani
tak nauczyli. Jako albowiem częstokroć tak we dnie, jako i w nocy, nam nieprzyjazne
były, trudno wypowiedzieć: to jako małpy, częściej jako psi, albo kozy wrzaskiem, i
nacieraniem swym nam się przykrzyły. Ale chwała Bogu najwyższemu, który swoją
dobrocią, nas niegościnych sług i stróżów sprawiedliwości obronić raczył .
Teogderyk otworzył szeroko usta, w niemym podziwie dla obydwu zacnych
dominikanów.
- Próbowała mnie podejść, ale jej nie wyszło - dodałem. - W tym punkcie Sprenger i
Kraemer wydają się mieć rację. Słuchaj jednak dalej:
Powiadamy, iż sprawcą szatańskim i omamieniem zmysłów sposobami opisanymi
wszystko się dzieje. Powiadał albowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski
zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił. Rozkazała mu czarownica, żeby
na drzewo pewne wstąpił i z gniazda, w którym takowych członków było niemało,
któryby mu się spodobał, wziąć pozwoliła. Gdy tedy on jedne największy między nimi
obrawszy wziąć go chciał. Rzekła czarownica, za niechaj tego, albowiem to jest
plebana jednego.
Początkowo planowałem śledzić Patrycję sam, ale po namyśle odstąpiłem od tego -
moje zniknięcie ze szkoły zwróciłoby jej uwagę, wzmogłaby tylko czujność. Poza tym,
choć zdaniem Sprengera i Kraemera nie była zdolna dobrać mi się bezpośrednio do
skóry, mogła rzucić urok na kogoś z najbliższych i popróbować szantażu. Tego
chciałem uniknąć, więc w końcu postanowiłem nając zawodowego detektywa. Sam
udawałem, że moje zainteresowanie sprawą osłabło. Zresztą, po naszym spotkaniu w
tancbudzie wszelkie szkolne incydenty ustały.
Raport detektywa z trzech pierwszych dni obserwacji nie zawierał nic osobliwego:
dziewczyna zdawała się prowadzić żywot jak najbardziej wzorowej uczennicy.
Nawet do "Czerwonego młyna" więcej nie zaglądała. Przestawała wyłącznie z małą
Marią; spędzała z nią całe popołudnia, spacerując po parkach i przesiadując w
kawiarniach: potem siedziały do późna w noc u niej w domu, w ładnej willi, położonej
w jednej z dzielnic podmiejskich.
Przeczytałem raport coś ze trzy razy, nie w nim nie znajdując, aż przy czwartym
razie złapałem się za głowę - ten imbecyl detektyw schodził z posterunku około
dwudziestej trzeciej, kiedy gasło światło w pokoju Patrycji. Zrozumiałem, że muszę
jednak wziąć sprawę w swoje ręce.
Czwartej nocy sam dyżurowałem, ukryty w chaszczach naprzeciwko domu Patrycji -
rzeczywiście, little sweet Marie poszła sobie kwadrans po dwudziestej drugiej i światło
w pokoju dziewczyny paliło się jeszcze przez pół godziny. Potem zgasło.
Czekałem dalej - nie działo się nic poza rabanem i czynionym przez koty, których w
tej okolicy musiały grasować całe hordy.
Czas płynął, a ja nie zdołałem zaobserwować żadnego podejrzanego ruchu, odgłosu
czy światła. Willa Patrycji pozostawała ciemna i głucha. Już chciałem zejść z
posterunku, odsądzając się od czci i wiary za głupotę, kiedy w głębi ulicy zawarczał
motor - pod, dom dziewczyny zajechała taksówka, jedna z popularnych w mieście
radiotaxi.
Szczęknęła furtka i na chodniku pokazała się Patrycja, stąpająca cicho jak kot.
Wsiadła do samochodu taksówka zawróciła i wtedy dostrzegłem jej numer, który sobie
zanotowałem w pamięci. Nie chcąc swoim widokiem płoszyć ptaszka, siedziałem nadal
w krzakach, póki motor odjeżdżającego wozu nie ucichł na dobre.
Dotarcie do najbliższej nocnej knajpy z telefonem zajęło mi prawie dwadzieścia
minut, tam poczekałem drugie tyle, przy mocnej kawie, potem zadzwoniłem do

background image

radiotaxi i zażądałem przysłania taksówki o numerze podpatrzonym przed domem
Patrycji: Wymyśliłem na poczekaniu historyjkę, że jechałem nią parę godzin temu i
prawdopodobnie to w niej właśnie zostawiłem ważne dokumenty, których nie mogę
teraz znaleźć. Na taksówkę czekałem następne dwadzieścia minut. Za kierownicą
siedział świński blondyn, na oko około czterdziestki.
- To pan jest tym zapominalskim? W wozie nic nie ma... - przerwał i przyjrzał mi się
dokładniej. - Hej szefie, wcale pana dzisiaj nie wiozłem!
- Zgadza się - wyciągnąłem setkę i pokazałem mu. - To za rezygnację z dalszych
pytań. Druga będzie za małą informację.
Taksówkarz wziął banknot i przyglądał mu się nieufnie.
- Jaką, informację? - spytał.
- Gdzie pan zawiózł tę dziewczynę, po którą przyjechał dokładnie godzinę temu?
- Taką rudą? - patrzył na mnie coraz bardziej podejrzliwie. - Panie, kto pan jesteś?
- Przyjaciel jej rodziców - powiedziałem. - Chcą wiedzieć, gdzie szlaja się ich
ukochana córeczka. Może po spelunach ćpunów albo jako cichodajka , różnie może
być. Jest jeszcze nieletnia... i, sam pan wie... a sutenerstwo jest w tym kraju karane.
- Nie mam z tym nic wspólnego - obruszył się blondyn. - Zawiozłem ją, gdzie chciała
i koniec. Nigdy przedtem jej nie widziałem
Otworzyłem tylne drzwiczki i wpakowałem się do taksówki. - O ile szybko
pojedziemy dokładnie na to samo miejsce.
Taksówkarz wysadził mnie dwie przecznice od szkoły. Zaklinał się, że Patrycja na
pewno tu wysiadła. Nie pozostawało mi nic innego, jak mu uwierzyć. W okolicy nie
było żadnego nocnego klubu czy dyskoteki, co najwyżej dwie lub trzy meliny
narkomanów. Ale przecież czarownica nie potrzebowała narkotyków. Gdzie zatem ją
diabli ponieśli?
Zastanawiając się nad tym bezwiednie doszedłem do szkoły. A może tu? Ha, pomysł
godny Cortazara, pomyślałem, powoli okrążając przysadzistą, ciemną bryłę szkolnego
budynku. Światło paliło się tylko u nocnego stróża, poza tym zostało wszędzie
dokładnie wygaszone. Nocny stróż , pan Czesio, po gospodarsku dbał o takie sprawy.
Z braku lepszego pomysłu postanowiłem sobie obejrzeć tył budynku. I tu było
ciemno i głucho, chociaż, gdy się uważniej przyjrzałem, dostrzegłem cieniutką jak igła,
niebieską smugę na wysokości drugiego piętra, tak jakby ktoś niezbyt dokładnie
dopasował do framugi zaciemniającą materię. Szybko przeliczyłem okna. Mogło tu
chodzić jedynie o pracownię komputerową .
Zawróciłem i pobiegłem do wejścia; niezbyt przytomny pan Czesio otworzył dopiero
po dziesięciu minutach. Mocno się zdziwił moim widokiem, jeszcze bardziej zdziwiły
go tłumaczenia, że zostawiłem w pokoju nauczycielskim ważne dokumenty, do
których muszę mieć natychmiast dostęp: Machnął ręką i wpuścił mnie do środka.
Szkoła sprawiała wrażenie cichej i opuszczonej, moje kroki odbijały się w pustych
korytarzach ogłuszającym prawie echem, mimo iż starałem się iść na palcach. W
końcu, tuż przed drugim piętrem, zdjąłem buty i dalej posuwałem się w skarpetkach.
Drzwi do pracowni komputerowej zastałem lekko uchylone; dobiegał zza nich
niebieski, rozmigotany blask, jakby od pracującego monitora. W pierwszej chwili
pomyślałem, że to Teogderyk zostawił na chodzie komputer, ale zaraz przypomniałem
sobie o automatycznym wyłączniku - rzeczywiście przydarzyło mu się to kiedyś raz
czy dwa, więc zainstalował zegarowy system automatycznie odłączający pracownię od
sieci punkt o ósmej wieczorem. Po tej godzinie, aby skorzystać z komputera, każdy
musiał sam przekręcać główny wyłącznik. Rozszerzyłem szparę jeszcze o parę
centymetrów i wcisnąłem się do środka.
Pracownia składała się z dwóch pomieszczeń , jednego zastawionego pulpitami,
komputerami minionych generacji i stosami wydruków. Teogderyk nigdy nie umiał

background image

pozbywać się śmieci. W drugim pomieszczeniu, właściwej pracowni, stały użytkowane
komputery. Wewnętrzne drzwi, łączące ją z przedsionkiem, były szeroko otwarte.
Trzymając się ściany zajrzałem tam ostrożnie przez framugę.
Największy monitor, Teogderykowa chluba z superkartą SVGA, został wystawiony
na środek pracowni - mimochodem zauważyłem, że wszystkie jednostki pracują i są
połączone szeregowo. Przed monitorem, na rozścielonej na podłodze czarnej,
aksamitnej materii siedziało po turecku pięć dziewcząt, zupełnie nagich i odwróconych
do mnie tyłem. Na samym przedzie była Patrycja, jej rude włosy lśniły miedzią w
zimnym blasku padającym z monitora. Spojrzałem na ekran.
Z początku nie zobaczyłem nic, tylko taflę niebieskiego światła: gdy jednak
wyostrzyłem wzrok, dostrzegłem blade, falujące linie, układające się w niepokojąco
znajomy kształt, jakby zarys jakiejś głowy. Linie ciemniały, rysy stawały się coraz
wyraźniejsze - po chwili nie miałem najmniejszych wątpliwości. To musiał być On!
Przybył we własnej plugawej osobie. Dlaczego akurat w postaci starego kozła? -
zastanowiłem się. Być może była to kwestia wyobraźni, takim go widziałem na
ś

redniowiecznych rycinach. Dla swych nastoletnich czcicielek mógł być równie dobrze

gwiazdorem rocka. Koźli łeb stawał się coraz bardziej wyraźny - czart uśmiechnął się i
powiedział coś, czego nie zrozumiałem.
Głos szedł przez jeden z komputerowych głośników, elektronicznie zniekształcony.
Nie przypominało to żadnego ze znanych mi języków europejskich, raczej arabski,
choć chyba i nie to, może chodziło o jakiś zaginiony język z dorzecza Tygrysu i
Eufratu, akadyjski czy babiloński. Demon wypowiedział kilka zdań w owym narzeczu,
a potem patrzył na swe czcicielki, które gięły się w pokłonach. Patrycja odpowiedziała
mu w tymże babilońskim czy akadyjskim, na co czart uśmiechnął się tak obrzydliwie,
ż

e zgięło mnie w pół. Zaczął się zmniejszać i oddalać -jednocześnie coś działo się ze

ś

wiatłem , buchający z monitora strumień gęstniał i tężał, stawał się oślepiająco jasny:

ś

wietliste, wężowe sploty omotywały dziewczęta, które zdawały się znikać w ich

objęciach. W końcu blask stał się tak jasny, że nie mogłem dalej patrzeć i zamknąłem
oczy. Ciemność zapadła równie gwałtownie co cięcie gilotyny. Kiedy znowu
otworzyłem oczy, przez chwilę nie widziałem zupełnie nic. Gdy wzrok przyzwyczaił
się do ciemności, odkryłem, że dziewczyny znikły. Później dostrzegłem matowe
iskrzenie ekranu monitora; wyglądało to bardzo dziwnie; więc podkradłem się bliżej,
prawie dotykając go nosem.
Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyjął szybę, a
monitor jakimś cudem działał dalej. Przestrzeń w środku miała charakter
trójwymiarowy: przed mymi oczyma rozpościerał się baloniasto wydęty przestwór,
równie realny w swej przestrzenności co horyzont widziany przez bulaj statku.
W samym centrum coś się kotłowało, jakieś ogniki odległe zda się o całe lata
ś

wietlne: jeden był większy, pozostałe krążyły wokół niego, to się zbliżając i zlewając z

nim, to znów odskakując. Przypominało to garść robaczków świętojańskich,
kopulujących zajadle w bezgwiezdną letnią noc. Uniosłem rękę i zbliżyłem do ekranu;
tam, gdzie powinna być szyba, odczuwałem jedynie lekki, elektrostatyczny jakby opór
- dłoń przeszła przez niewidzialną barierę i znalazła się w środku.
Obserwowałem ze zdumieniem, jak bieleje i rozbłyska białym światłem. Cofnąłem ją
natychmiast. Rój ogników zawirował gwałtownie i zaczął się przybliżać, olbrzymiejąc
w oczach. Widocznie narobiłem w tym świecie jakiegoś rabanu. Wróciłem z powrotem
za drzwi - widziałem jeszcze, jak nadlatywały, podobne białym łabędzicom o
fosforyzującej skórze i rozwianych włosach. Zaczynałem nawet rozróżniać ich twarze,
gdy tak płynęły, rozgarniając roziskrzoną czerń ramionami.
Ekran znowu bluznął strugą światła, które układało się na czarnym aksamicie w
kształty dziewcząt. Elektroniczny sabat dobiegł końca. Nie potrzebowałem czekać na

background image

nic więcej.
Na palcach zbiegłem na dół. Machnąłem na pożegnanie panu Czesiowi i
pośpieszyłem do siebie. To dziwne, ale do tej pory nie przyszło mi do głowy, że może
ich być więcej. Każda czarownica musi mu przyprowadzić następną. Jego apetyt jest
niezaspokojony - Sprenger i Kraemer pisali o tym tak:
Zamykając ten Rozdział powiedzmy, że szatani, albo latawcy nie tylko z białymi
głowami z ich sprośności spłodzonymi, albo im od bab przy porodzeniu ofiarowanymi,
zwykli obcować, ale też wszelkim usiłowaniem o wstyd uczciwszych i świętobliwszych
panienek przez zwodzenie czarownice starając się. Czego nas doświadczenie w
Rawensburgu nauczyło, gdzie pewne czarownice spalone przed dekretem przy znały
się. Iż miały to rozkazanie od swych mistrzów, ,żeby wszelakie starania czyniły, około
zwiedzenia tak panienek, jako i wdów świętobliwych.
Wszystkie towarzyszki Patrycji należały do wzorowych uczennic z bardzo dobrych
domów. Tak zresztą jak i sama Patrycja.

- Diabeł w komputerze? Odbiło ci na dobre! - Teogderyk patrzył na mnie zatroskany,
z pewnością zastanawiając się, jak tu najszybciej wezwać speców od kaftana
bezpieczeństwa.
- A dlaczegóż by nie? - zaatakowałem. - Czy nie myślałeś nigdy, że przestrzeń
wirtualna to znakomity byt pośredni między ich a naszym światem? Coś, co jest i
zarazem nie jest materialne, taka strefa graniczna, przedsionek do ich świata? I
zarazem obszar, do którego mamy nieskrępowany dostęp z obydwu stron.
Dlaczego diabeł nie miałby z tego skorzystać? On zawsze potrafił się dostosować i
wszystko, cokolwiek stworzył człowiek, przeciwko niemu obrócić. Dlaczego nie
komputer? Znajdź mi teraz jakąś nastolatkę, która o północku pójdzie pod krzyż na
rozstajnych drogach i tam, zakopawszy zdechłego kota, czarta przyzywać zacznie? To
już się skończyło wraz z Malleus Maleficarum, epoka elektronicznie przetwarzanej
informacji ma też i elektronicznego diabła. Innymi słowy każdy wiek ma takiego
diabła, na jakiego zasłużył. Diabeł w Oświeceniu na przykład objawiał się w postaci
ufraczonego Niemczyka, wypisz wymaluj jakby stary Emmanuel Kant. Filozoficznie
też i bluźnił, uwodząc swe ofiary pseudo-idealistyczną dialektyką...
- Dosyć! - jęknął Teogderyk i zatkał sobie uszy. - Sam już nie wiem, kto tu ma
szmyrgla, ja czy ty...
- Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą - poklepałem go uspokajająco po plecach. -
Odetkaj uszy i słuchaj mnie uważnie: moim zdaniem skurwysyn ma zakodowany w
którymś z twoich komputerów system umożliwiający mu wejście w przestrzeń
wirtualną. Powinniśmy spróbować go zlokalizować.
- Ale jaką Czy znasz jakąkolwiek nazwę czy hasło?
- Oczywiście, że nie. Dlatego zamkniesz jutro od rana pracownię i przejrzysz
wszystkie dyski plik po pliku. Jeśli trafisz na coś podejrzanego, daj mi znać. I weź ze
sobą flaszkę święconej wody.
Teogderyk zamrugał w zdezorientowaniu oczyma.
- To chyba żart?
- A jak myślisz?
Cholernie bym chciał, aby to wszystko okazało się tylko głupim dowcipem.
Sześć godzin pracy zdało się psu na budę, po skończeniu swoich lekcji poszedłem
mu pomóc.
Przejrzeliśmy wszystkie twarde dyski plus multum dyskietek. Nie znaleźliśmy nic, co
by wykraczało poza normę.
- No, co teraz, mądralo? - Teogderyk obrócił się dookoła na krześle obrotowym,
plecami do monitora, na którym wylistował ostatni zbiór.

background image

- Nie wiem - gapiłem się bezmyślnie na ekran, zupełnie wyprany z pomysłów. - Na
pewno sprawdziliśmy wszystko?
- Co do bajta. Nic nie ma.
- To niedobrze. Nie mamy zbyt wiele czasu. Zauważyłeś, że Patrycja zniknęła i od
dwóch dni nigdzie się nie pokazuje?
- I owszem - Teogderyk stukał paznokciem w pulpit, jakby się nad czymś
zastanawiając. - Ta mała zresztą też. Chyba urwały się razem. Jeśli to gdzieś jest, to
tylko w BIOS-ie.
- W pamięci stałej komputera?
- Tak. - Sięgnął po swoją torbę i czegoś w niej szukał.
- Nigdy nie słyszałem, aby zwyczajny użytkownik mógł sobie w niej grzebać -
zauważyłem.
- Bo i nie może - odparł i wyciągnął z jakiejś tajnej przegródki starannie
zapieczętowaną kopertę. - Dostałem to od jednego kumpla na wypadek, gdybym miał
z nim problemy. - Włożył dyskietkę do napędu i wczytywał program.
Na ekranie pojawiły się kolejno wszystkie zbiory BIOS-u; kompletnie nic mi nie
mówiły. Teogderyk wyciągnął skądś długi wydruk i porównywał go z ekranem.
- A to co za diabeł? - zatrzymał listowanie i wskazał na jeden plik. Do licha, że też
wcześniej go nie zauważyłem!
- BERESHIT.RAB - odczytał Teogderyk. - Czegoś takiego tu nie powinno być!
- Bereshith Rabba, demon pożądania, wspominany w Talmudzie. Dobra nasza,
znamy imię sukinkota!
- Zaraz zrobię z nim porządek - zawołał informatyk i nim zdołałem zareagować,
naprowadził nań kursor.
Gdy stukał komendę "delete", klawiatura trysnęła iskrami, głowica zaskrzypiała jak
darta blacha, a wentylator bluznął czarnym dymem. Skoczyłem do głównego
wyłącznika i odciąłem prąd. W powietrzu rozszedł się swąd palonego plastyku.
Teogderyk gapił się w osłupieniu na smętne resztki komputera.
- Co to było, do cholery?! - wybuchnął.
- Siła nieczysta - objaśniłem. - Tego się nie da ot tak sobie skasować. Tu trzeba
czegoś innego.
- A czego?
- Egzorcyzmów.
Popatrzył na mnie wzrokiem człowieka, którego tak wykończono psychicznie, że
gotów jest uwierzyć w każdą brednię.
- Czy umiesz napisać wirusa? - zapytałem.
- Oczywiście. Każdy w miarę zaawansowany informatyk to potrafi.
- Świetnie. Zadaniem naszego wirusa będzie podklejenie do każdego pliku tak w
DOS-ie jak i w BIOS-ie czy gdziekolwiek bądź pewnego, w sumie niedużego tekstu.
- Jakiego znowu tekstu?
- Weź ołówek i pisz: In nomine Patris et F'ilii et Spiritus Sancti, Amen. Ego te
exorciso, spiritus immunde, Beresltith IRabba...
Nie mogłem się opędzić od myśli, że Patrycja coś szykuje, i to coś bardzo
brzydkiego. Jej zniknięcie wyglądało nad wyraz podejrzanie, zwłaszcza że tak
naprawdę nie uczyniłem nic, aby ją spłoszyć. Dlaczego wzięła ze sobą tego aniołka,
słodką, małą Marię? Nie zauważyłem jej pośród uczestniczących w sabacie wiedźm,
stąd wniosek, że nie została jeszcze dopuszczona. Czy miało stać się to teraz? A może
chodziło o coś znacznie gorszego, wręcz potwornego? Podejrzenie, które mi w tym
momencie przyszło na myśl, poderwało mnie do gwałtownego biegu. Szkoła była tuż
obok, sprawdziłem, czy aby na pewno mam dyskietkę, którą dał mi przed chwilą
Teogderyk. "Moim zdaniem zwariowaliśmy z kretesem" - oświadczył przy tym. Tak,

background image

masz rację, jesteśmy szaleńcami Bożymi - szepnąłem i pobiegłem jeszcze szybciej.
Drzwi do szkoły zastałem szeroko otwarte - oszklona buda ciecia była jasno
oświetlona, w środku siedział pan Czesio dziwnie sztywny i nieruchomy,
przypominający zatopionego w bursztynie chrabąszcza , usta miał szeroko otwarte do
krzyku, a prawą rękę groźnie wzniesioną; jakby próbował kogoś zatrzymać.
Przyjrzałem mu się uważnie - nie drgnął mu ani jeden mięsień, cała postać wyglądała
niczym zagipsowana. Ani chybi Patrycja weszła już do środka.
Zdjąłem buty i tak jak poprzednio podkradłem się na palcach; w pracowni
komputerowej migotało niebieskie światło. Oczywiście, siedziały tam obydwie.
Bereshith Rabba przemawiał do nich z ekranu owym osobliwym, starożytnym
narzeczem. Maria i Patrycja, nagie i z rozpuszczonymi włosami, klęczały przed nim na
rozłożonym czarnym aksamicie. Ekran pulsował, ukazując koźli pysk, wykrzywiany
obleśnym uśmiechem. Patrycja jedną rękę opierała na ramieniu małej, jakby krzepiąc ją
przed czymś, co miało się zdarzyć. Maria siedziała zupełnie sztywno, prawdopodobnie
zahipnotyzowana - obróciła się na chwilę ku Patrycji i dostrzegłem jej puste, nie
widzące oczy. Na pewno nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Patrycja uśmiechnęła
się do niej, ale jakoś dziwnie, z bolesnym grymasem. W jej oczach coś się zaszkliło -
łzy? Płacząca czarownica? O tym wielebni ojcowie nic nie pisali.
Demon z ekranu zdawał się też to dostrzegać, ponieważ odezwał się znowu, tym
razem głośniej i w tonie rozkazującym. Patrycja otarła ukradkiem łzy i delikatnie
odwróciła głowę Marii z powrotem do ekranu - drugą ręką podniosła coś z podłogi,
czego w pierwszej chwili nie zauważyłem. To był nóż, który wyglądał, jakby został
wykonany z czarnego kamienia. Czegoś takiego używali Aztekowie do rytualnych
zabójstw. Wtedy w jednym mgnieniu zrozumiałem wszystko do końca.
Demon coś chyba wyczuł, ponieważ najwyraźniej postanowił zwijać interes,
zabierając ze sobą Patrycję. A ponieważ nie zdążyła się skalać naprawdę wielką
zbrodnią czy bluźnierstwem, kwalifikującym do piekielnych rajów, zażądał od niej, aby
złożyła mu w ofierze coś, co na tym świecie kochała najbardziej. Małą, podobną do
bezgrzesznego cherubinka Marię. Zabijając ją stanie się mu całkowicie podległa. Na
zawsze przejdzie do jego świata.
Patrycja uniosła do góry nóż; zalśnił matowo w bladoniebieskiej poświacie. Zbliżyła
go do szyi Marii, drugą jednocześnie odgarniając jej włosy do tyłu. Potem pocałowała
dziewczynę w policzek i dotknęła ostrzem noża jej szyi, w miejscu, gdzie stykała się z
obojczykiem. Koliste cięcie natychmiast otworzyłoby tętnicę.
Światło na ekranie intensywniało, demon się rozrastał, jego pysk spęczniał i po
chwili miast twarzy ujrzałem jego ciemną i cuchnącą gardziel, złaknioną niewinnie
przelanej krwi. Po zmartwiałej twarzy Patrycji poznałem, że nie wolno mi zwlekać.
Runąłem jak burza na środek pracowni i chwyciłem za rękę z nożem. Czarownica
wrzasnęła, jakby obdzierano ją ze skóry i usiłowała się wyrwać. Nie puściłem jednak,
tylko z jeszcze większą mocą ścisnąłem jej nadgarstek, odrywając nóż od szyi Marii.
Mała, pchnięta przy tym, upadła pod ścianę.
Patrycja szarpnęła się i usiłowała uwolnić, uskakując gwałtownie do tyłu, ale byłem
silniejszy - czułem, jak z dłoni czarownicy odpływa krew, słabła z każdą sekundą, sama
o tym wiedziała. Toteż zmieniła taktykę - tym razem z całym impetem rzuciła się na
mnie, ostrze kamiennego noża minęło moje gardło może o milimetry. Ale to wszystko,
co mogła zrobić - wykręciłem dziewczynie do tyłu rękę i wyłuskałem nóż ze
zdrętwiałych palców. Potem ją puściłem - odskoczyła do tyłu, gibka i sprężysta jak
kotka.
Syknęła na mnie wściekle.
Jej mistrz, Bereshith Rabba, też nie był zachwycony moją osobą. Koźli pysk na
ekranie falował w ostrym, ledwie dającym się uchwycić rytmie. Szczeknął coś szybko,

background image

a potem zniknął. Ekran znowu płonął zwykłym jednostajnym, bladoniebieskim
ś

wiatłem. Patrycja patrzyła na mnie zwężonymi źrenicami, w których błyszczała zimna

nienawiść.
- Czego chcesz? - wyskrzeczała. - Puść mnie, a dostaniesz wszystko, mój pan potrafi
być hojny.
Uśmiechnąłem się ze zrozumieniem - zawsze na początku próbują przekupstwa.
Dopiero potem przechodzą do gróźb.
- Chcę ocalić twą nieśmiertelną duszę - oświadczyłem.
Prychnęła z pogardą, a zaraz potem zachichotała przenikliwie. Podeszła do mnie
bardzo blisko i zajrzała w oczy z wyrazem twarzy najniewinniejszej na świecie istoty.
- Dlaczego mnie dręczysz i prześladujesz? - zapytała cicho. - Cóżem ci zawiniła?
- Mnie nic - odparłem, odsuwając się od dziewczyny. - Najbardziej zawiniłaś
względem siebie.
Jej twarz znowu się zmieniła, zastygając w wyrazie bezbrzeżnej pogardy.
- A cóż ty o mnie wiesz, przeklęty klecho?
- Tyle, ile trzeba. Oddałaś swe ciało i duszę demonowi pożądliwości, który wiódł cię
na pokuszenie.
Znowu zmiana - tym razem uśmiechała się do mnie słodko i uwodzicielsko zarazem.
- A wiesz może, mój inkwizytorze, dlaczego to zrobiłam?
Prawdę mówiąc, nad tym się jeszcze nie zastanawiałem. Sprenger i Kraemer
twierdzili, iż skłonność do obcowania z szatanem leży głęboko zakodowana w
kobiecej naturze, ale w to nie bardzo wierzyłem. W końcu byli paczką stetryczałych
mizoginów.
- Przez ciebie, mój świątobliwy - ciągnęła. - To ty mnie pchnąłeś w ramiona
Bereshitha Rabby.
Gdyby powiedziała, że papież czy wszyscy święci, mniej byłbym zaskoczony.
- Przeze mnie? - powtórzyłem, nie wierząc własnym uszom.
Przytaknęła, teraz wyglądała na rozżaloną dziewczynkę, którą niesłusznie
postawiono do kąta.
- Nic nie rozumiem - powiedziałem. - Możesz to objaśnić?
- Bardzo proszę - znowu stała się wcieleniem pogardy i irytacji. - To przez to, że
nigdy na nic nie zwracasz uwagi, że płyniesz nad nami niczym okręt widmo ku
wyspom szczęśliwym, zapatrzony przed siebie i pełen dumy z własnej doskonałości.
Nikt i nic go nie obchodzi, przecina każdą falę, nie oglądając się wstecz... Tak i ty
mnie minąłeś... - zrobiła minę, jakby chciała się zaraz rozpłakać. Stałem i słuchałem, a
sens jej słów docierał do mnie stopniowo, kropla po kropli.
Tak jest, pedagodzy, kochajcie swoich uczniów, albowiem inaczej będzie źle.
Zaprawdę powiadam wam, iż odepchnięci czy niezauważeni poważą się na rzeczy
straszne, nawet i duszę diabłu sprzedadzą, aby wam dopiec. Multum cordis, magistri!
- Nonsens - parsknąłem. - Nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie uczyniłem nic,
czego musiałbym się wstydzić.
Patrzyła na mnie poważnie, bez uśmiechu, wzrokiem zamglonym, smutnym i pełnym
rezygnacji.
- To prawda - odparła. - I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Obróciła się ku monitorowi. Światło potężniało i pulsowało coraz intensywniej,
miałem wrażenie, że to nie ekran komputera, tylko gardziel wulkanu , w głębi
zgrzytnęło coś głośno i owionął mnie przenikliwy chłód.
- Mój pan wzywa mnie - powiedziała cicho Patrycja.
- Żegnaj i bądź przeklęty! - spojrzała jeszcze z nostalgią na wciąż nieprzytomną
Marię i zrobiła krok w stronę monitora.
- Czekaj, ja... - usiłowałem ją pochwycić, ale dziewczyna rzuciła się gwałtownie w

background image

kierunku źródła blasku, przypominającego ogromną patelnię z płynną materią
słoneczną. Magma pochłonęła ją w ułamku sekundy i moje ręce zacisnęły się na
powietrzu. Patrycja nieodwołalnie przeszła na tamtą stronę. Zamknąłem oczy, nie
mogąc znieść oślepiającego światła. Czy miała rację? Czy naprawdę przeze mnie dotarł
do niej Bereshith Rabbaą Naprawdę była to moja wina? Czy można grzeszyć
bezgrzesznością?
Właśnie, bezgrzeszność - czy w oczach innych nie wyglądała ona na pustą
wyniosłość i pychę? Czyż ma wzgarda dla występku nie stała się li tylko pogardą dla
pogardy? Może gardziłem innymi, aby uwznioślić siebie, zacząłem być pyszny pychą
mej świętością Nie wiedziałem tego, ale jeśli Patrycja mówiła prawdę, to być może
największego grzesznika powinienem poszukać w sobie: Święty Paweł powiada, że
można mieć wszelką wiedzę i mądrość, ale bez miłości jest się niczym. Czy o to jej
chodziło? O miłość? O nic więcej?
Ta prawda spadła na mnie jak piorun - Patrycja miała rację, będę przeklęty na wieki.
Rozległ się cienki, przenikliwy skrzyp i światło zaczęło gwałtownie przygasać.
Demon zamykał przejście. Zawsze się zastanawiałem, jak coś takiego może wyglądać
w środku. Płynąłem przez roziskrzoną czerń, sprawiającą wrażenie rozdętej w
nieskończoność otchłani. Nie była ona całkowicie pusta - gdzieś, daleko przede mną,
na granicy postrzegania, widniały jakieś struktury, chyba uporządkowane
geometrycznie, ale równie dobrze mogły być niekształtne jak chmury. Uniosłem do
góry rękę i obejrzałem ją - zachowała swój rozmiar i kolor, choć na tle czerni
fosforyzowała niepokojąco. Nie czułem też jej ciężaru, choć mogłem swobodnie
poruszać palcami i całą dłonią. Przede mną coś błysnęło - zobaczyłem równy sznur
rozmazanych, puchatych światełek, pędziły na spotkanie niczym ekspresowy pociąg
albo seria świetlna z karabinu maszynowego. Ominęły mnie z przeciągłym gwizdem i
poleciały dalej. Czyżby tak wyglądało przesyłanie danych? - zaświtało mi w głowie.
Powoli opadałem ku jednej ze struktur - z tej odległej wysokości kojarzyła mi się z
okrągłym spodkiem do freesbee, który ktoś ot tak sobie rzucił w przestrzeń.
Obiekt ogromniał w oczach, zajmując coraz więcej miejsca. Widziałem już, że ma
niejednorodną, falistą , strukturę, bajecznie przy tym kolorową. Powierzchnia dysku
pyszniła się złotymi górami, jaskrawozielonymi dolinami, intensywnym błękitem rzek.
Wszystko to wyglądało jak ulepione przez hollywoodzkich scenografów - tak mniej
więcej wyobrażano sobie tam raj. Opadałem dalej, coraz niżej i niżej, ku jednej z dolin
- jej środkiem płynął strumień, po obu stronach obrośnięty gęstymi, kłębiastymi
krzakami róż - dziwnych róż, o kwiatach podobnych do siebie jak dwie krople wody,
wręcz wytrzaskanych z jednej sztancy. Ale czegóż w końcu żądać od virtual reality:
zawsze to świństwo pozostanie tylko nieudolnym małpowaniem natury.
- Tak myślisz? - zagrzmiało gdzieś nade mną . Oczywiście, Bereshith Rabba był tu
także , leciał obok, w całej swej koźlej krasie, wymachując chwostem na prawo i lewo.
Tym razem gadał w narzeczu całkowicie dla mnie zrozumiałym.
- Naprawdę nie sądzisz, że gdyby połączyć talent ziemskich informatyków z
piekielnym natchnieniem, nie stworzyłoby się czegoś równie doskonałego jak... - tu
najwyraźniej imię Pana nie chciało mu przejść przez plugawy pysk. - Nie myślisz, że
tego nam było trzeba zawsze, sojuszu? Czyż razem, wy, ludzie i my, upadłe anioły, nie
moglibyśmy dojąc do rzeczy naprawdę pięknych i wspaniałych?
- Taki kit możesz wtykać zdurniałym od gier komputerowych małolatom -
warknąłem. - Nie tego od ciebie chcę. Oddaj mi Patrycję!
- Patrycję? - zaskowyczał i pomachał gwałtownie chwostem. - Proszę bardzo!
Zbliżaliśmy się do lądowania w małej kotlinie, pośród kęp wirtualnych róż. Krążyła
tam Patrycja, zataczając regularne koła i rwąc gorączkowo czerwone pąki , te z
chwilą, gdy zostały zerwane, rozpadały się na fragmenty, poszczególne linie, kolory,

background image

rozsypując w końcu w tysiące drobin, niknących w świetlistym przestworze niczym
woda w piasku. Dziewczyna rwała coraz to nowe kwiaty, ale każdy po chwili rozpadał
się, tak jakby tracił integrującą go wirtualną moc. Na twarzy ogrodniczki malowała się
rozpacz; krążyła coraz szybciej i szybciej, zupełnie nie zauważając, że ogołocone z
kwiatów łodygi w oka mgnieniu obrastały nowymi pąkami. A więc taką wyznaczył jej
karę - zaraz, czy jej ulubioną lekturą nie był przypadkiem "Mały książę"?
- Zgadza się - powiedział Bereshith Rabba. - Ale mylisz się sądząc, że to kara. To
raczej niewinna zabawa, takie przedwstępne igraszki. Nie jesteśmy przecież w Piekle,
to tylko przedsionek do jego pierwszego kręgu. Całkiem przyjemny, nie sądzisz?
- Chcę z nią mówić - powiedziałem.
- Ależ proszę bardzo, wasza wielebność - czart wzruszył ramionami i opadliśmy
pośrodku polanki. - Ile sobie życzysz. Ale właściwie po co?
- Bo jestem belfrem, kusicielu, i należy jej się ode mnie ostatnia lekcja.
Zbliżyłem się do Patrycji - nie zwracając na mnie uwagi nadal rwała róże, obserwując
z rozpaczą, jak się natychmiast rozpadają na podstawowe graficzne i kolorystyczne
komponenty.
- To wszystko jest mistrzowskim oszustwem - zwróciłem się do niej. - Szatan nigdy
nie tworzy niczego naprawdę, cokolwiek z siebie wypluje, choćby nie wiem jak
wspaniałego, w istocie jest omamem, maską, malunkiem na wietrze. Przestrzeń
wirtualna stworzona została jakby dla niego; tu wszystko jest nieprawdziwą,
poliniowaną i pokolorowaną pustką. W prawdziwym Piekle nie będzie nawet i tego.
Jeśli mnie słyszała i rozumiała, nie dawała tego po sobie poznać. Cały czas krążyła w
kółko, niczym widmowa żniwiarka.
Obejrzałem się na Bereshitha Rabbę - demon przyglądał mi się z politowaniem, a
jego koźle oblicze wyrażało obłudną żałość i współczucie.
- Sam widzisz, nie można dla niej nic zrobić. Poza tym sądzę, że jej się tu podoba.
Szedłem krok w krok za Patrycją - pod nogi sypał mi się niknący pył z
dezintegrujących się kwiatów. Nie mogłem się teraz poddać. Kto wie, być może żyłem
dla tej jednej, jedynej w życiu chwili?
- Miałaś rację - szepnąłem nad jej pochylonym karkiem, gdy zrywała kolejny pąk. -
To ja pchnąłem cię w ramiona demona pożądliwości, to ja w pysze swojej chciałem
góry przenosić i posiąść wszystkie mądrości świata... a stałem się miedzią brzęczącą i
brzmiącym cymbałem. Tak, Patrycjo, jestem niczym. Dziewczyna zatrzymała się,
upuściła właśnie zerwany kwiat i obróciła na mnie niewidzące oczy. Coś w ich
udręczonej głębi zaczęło migotać, blady i daleki promyczek życia na tle szklistego
błękitu.
- Daj mi rękę i pójdź za mną, a wyprowadzę cię stąd - mówiłem dalej, obserwując z
radością, jak prze sztywne ciało dziewczyny przechodzą pierwsze ożywcze dreszcze.
W tym momencie wkroczył Bereshith Rabba.
- Hola, mospanie! - ryknął. - Ona już należy do mnie!
Roześmiałem mu się w ten jego wredny pysk.
- Nic do ciebie nie należy, psi synu, to Pan jest od dawania i odbierania.
Bereshith Rabba zawył tak przenikliwie i rozdzierająco, że wszystkie róże,
otaczające polankę ścisłym kręgiem, zdezintegrowały się równocześnie i rozpłynęły w
szkarłatną chmurę, którą porwał w górę nagle wzbudzony wiatr. Czart wył dalej, a
przestrzeń, od tego wycia zapewne, wpadła w gwałtowny, niszczycielski rezonans -
złote góry rozpadały się w drzazgi, a błękitne potoki parowały, zamieniając w czarne,
bezdenne szczeliny. Coś trzeba było natychmiast zrobić - bezwiednie wymacałem w
kieszeni otrzymaną od Teogderyka dyskietkę z egzorcystycznym wirusem. Wyjąłem
ją.- Naści, piesku, kiełbasy - powiedziałem, rzucając mu z rozmachem dyskietkę
wprost do rozwartej japy. Czart drgnął, spojrzał na mnie dziko i zamilkł. Przełknął

background image

głośno, w jego trzewiach coś się zagotowało, zaburczało i... po prostu zniknął.
Rozpłynął się w powietrzu tak jak pseudo-róże Patrycji, zostawiając po sobie stos
brunatnych kłaków. Te rozwiewały się błyskawicznie, miotane wirtualnym wiatrem.
Wyciągnąłem ku dziewczynie rękę.
- Zamknij oczy, idź za mną i powtarzaj:
- I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją...
- ...majętność moją...
- a ciało wystawił na spalenie;
- ...wystawiła na spalenie...
- a miłości bym nie miał...
- a miłości bym nie miała...
- nic bym nie zyskał
- nic bym nie zyskała. Panie profesorze?
- Hm?
- Jest pan wspaniały.
- Wiem o tym.
Niezależnie od liczby występujących aktualnie diabłów, czarownic, belfrów czy
inkwizytorów, świat jest pełen ludzi mniej lub bardziej grzesznych - a skromność nigdy
nie należała do mych cnót kardynalnych .

Inquisitor II: Czarownik

Tak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe
szeregi. No tak, nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na dole, we dnie, w
nocy, w zdrowiu i przy skonaniu. Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej
od wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie uczniowie? Kto wie, może nie
wiedząc o tym sam produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć odrobinę
uczciwym gogiem, powinienem się po czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać -
porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba jednak byłem belfrem mało
zaangażowanym w sprawę oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po
piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac powiadał, że ludzie to takie
bydlęta, co to się do wszystkiego przyzwyczają.
Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy walki i męczeństwa, niewolnicy
kaganka (kagańca? kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie. Spijając
jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni domagali się głowy ministra edukacji,
drudzy, bardziej widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień co popadło,
nie oszczędzając nawet swych żon i małoletnich dziatek.
Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - popatrzyła na rozgdakane
towarzystwo z niesmakiem, aż widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała
marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą:
- Rybak zrobił striptiz przed 3b!!!
Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i wpatrzyli się w Krystynę w
niemym przerażeniu.
- Co, znowu... - jęknął Teogderyk.
- O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z ożywieniem Herman, który po
półrocznym leżeniu w gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w której
klasie?
- ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na mnie groźnie. Przybrałem
wyraz twarzy oburzonej niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym

background image

mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny wirus. Tym razem Rybak
zwariował wyłącznie na własny rachunek.
- O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się Rybak, niestety kompletnie
ubrany. - What's the matter, ladies and gentlemen?
- Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła oskarżycielsko Krystyna.
Anglista popatrzył na nas z niesmakiem.
- No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w zawodzie nauczycielskim od
lat obowiązuje dobór negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w lekturze
"Newsweeka". Reszta wróciła do swych jogurcików i rytualnych przekleństw.
Krystyna wzruszyła ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie wypalił. Ja zaś
opuściłem wzrok na kolejne wypracowanie.
Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie od istotnej walki, jaką toczył
w tym czasie zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w partiach robotniczych.
Tu już zabrakło mi tchu; cud prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie
chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi stepowemu. Jeszcze ze trzy tego
typu zdania i będzie po mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto
wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach - uczniowie bezkrytycznie
powtarzali każdą bzdurę, jako że dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne
losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła koniecznego, krwiożerczego Mzimu,
któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało.
Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - siedział tam razem przy jednym
stoliku z Teogderykiem i młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie
konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha.
- Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem Zaporożec. - Coś się babie
przywidziało...
- Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta na niego wrzeszczy, a facet
jak gdyby nigdy nic stoi przy umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia
aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu podziać. Powiedział potem, że od
tygodnia nie mógł nic przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym.
- Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - Pokazać cycki albo coś w tym
rodzaju. Szybciej by poszło...
- Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z dzwonkiem.
- Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu makulatury. - A i my nie
najgorsi pedagodzy, skoro tak skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej
punktualności.
- Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak człowiek dopiero co
przebudzony z głębokiego snu. - Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo,
uczeń kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo!
- That's right, my friend. This world is crazy - rzekł sentencjonalnie Rybak i z
powrotem zagłębił się w prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno zatrudniony
młody polonista - a dokładniej jego udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od
paru dni działo.
- Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam!
- A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk.
- Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i wypnie te swoje bufory, takie, że
rozwalają stanik. No i diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod biurkiem,
czy czekać na dzwonek... - w jego głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla
ś

wieżego, jeszcze nie zahartowanego belfra.

- Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w odpowiedzi Rybak, odrywając się od
"Newsweeka".
- Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - Trzy dni ścisłego postu, leżenie

background image

krzyżem we włosienicy i samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry.
- Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny różaniec - dodał Teogderyk.
- Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej zasady pt. Każdy Swą Własną
Ż

oną - prychnął pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że przebrnął przez

pierwsze trzysta stron "Ulissesa". Spojrzałem na niego z uznaniem.
- I cóż pan sądzisz o Joysie?
- Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po momentach.
Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną szczerość. Nigdy nie pozował
na intelektualistę. Poza tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski gentlemen z
czasów wiktoriańskich; wymownym gestem pokazał mi zegarek, przypominając, że
najwyższy czas wyjść na dyżur.
W czasie patrolowania szkolnych korytarzy pierwszego piętra znowu natknąłem się
na Norberta - sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z natężeniem w
okno, na parapecie którego siedziała dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka,
ubrana w przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie kolana i materiał osunął
się na podołek, odsłaniając kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się
zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za szybą. Norbert obrócił ku mnie
udręczone oczy, z niemym pytaniem.
- Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale młodzież ostatnimi czasy
zajmuje się bez reszty najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli sobą.
- Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w takim razie mam zrobić z TYM?!
- Podetknął mi pod nos kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem.
Przeczytałem kilka zdań ze środka.
Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. Zniecierpliwiony, zwierzęcym
ruchem przyciągasz mnie. Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które
emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po wewnętrznej stronie mych ud;
powoli rozbierasz mnie, jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają nasze
ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi po Twoich ramionach, ustami
muskam tors, upajając się jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie
spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak zdecydowanie. Czyżbyś równie
bardzo tego pragnął jak ja?
Złożyłem list i oddałem mu.
- Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta literatura. Naczytało się
dziecko harlequinów, obejrzało dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną.
Tak naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji.
Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany od niedosięgłych cielesnych
pokus okiennej dzieweczki, spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat
następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury francuskiej. Baw się razem z
nami, 3f. Ktoś przekreślił kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry
miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął oczy i po omacku ruszył przed
siebie, znikając w głębi szkolnych kazamatów.
Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym ostatnio na coś w rodzaju
pubu: brakowało tylko stołków barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już
Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny. Leżał na urzędowym kontuarze,
broniącym dostępu do sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im
przerwać w niezwykle ekscytującym momencie.
- A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała mnie nagle Krystyna, nim
jeszcze zdążyłem zamknąć za sobą drzwi.
Zastanowiłem się chwilę.
- Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się tylko w tobie, acz bez
wzajemności i nadziei, niestety...

background image

- Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do
niej porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy lata z okładem. Popatrzyłem
na nią wzrokiem zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził modernistyczny
poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym bohater Przybyszewskiego.
Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie zębami i wypiął do przodu dobrze
umięśnioną klatę. Ni cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego triumfu
ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka kończyła się wezwaniem na indiańskie
zapasy. Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o neotomizmie.
- No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. Przed dzwonkiem musiałem
jeszcze odwiedzić jedno miejsce.
W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu mógłbym spokojnie zawiesić
tuzin siekier. Tym razem, o dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń
niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności. Belfrzy nie znosili go
organicznie, jako że był przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny
zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra mocnego, puszczając pod sufit kłęby
dymu. Mówili, że ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go delikatnie po
ramieniu.
- Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami!
Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym spojrzeniem i wypadł na korytarz,
mieląc w ustach niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy belfer: ta
walka jest odwieczna, jak zmagania światła i ciemności u manichejczyków. Na zawsze,
bez końca, do ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, do licha, jest
dobry uczeń?
Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, że szkoła to nic więcej niż
koszmarna parodia walki klas. Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła
to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan całego społeczeństwa:
nienowoczesna, zaskorupiała w starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony
może tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak buntowszczik Modnicki,
nie odróżniała demokracji od anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma.
Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk?
- No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do Zaporożca, który mijał mnie na
korytarzu, bardzo z czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z
Krystyną.
- Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści
pięć minut dobrego kosza i przejdzie jak ręką odjął!
Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko miał podobnie
nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju
po dziennik i poszedłem na lekcję.
Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - otworzyłem dziennik i zacząłem
sprawdzać obecność. Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w sosie. Poza
tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za
moimi plecami.
Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. Ktoś wypisał na niej u samej góry
bladoróżowym, odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym, technicznym
pismem, choć nieortograficznie. Naród (a wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w
błędnym mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez samo "h". Zdaje się, że
było to przeznaczone dla wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie,
posłużyliby się kredą.
Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, ciekawi, co powiem -
wielogłowa i wielooczna, anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem? Tak
naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to nie paradoks: dwadzieścia lat

background image

różnicy i już mamy do czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? Ciekawe,
kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do głowy. Kto wie, czy nie jakimś
potwornym oślizłym krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu sprawia
sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i pożeranie parujących wnętrzności? Wszak
nie zajmuję się niczym innym poza patroszeniem ich opornych mózgownic...
Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi
na twarz jak stado jadowitych węży?
- To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy...
- Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając dziennik. - Proszę zapisać
temat: Satyra na leniwych żaków wyrazem feudalnych stosunków panujących w
ś

redniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w podręczniku go nie

znajdziecie, przynajmniej nie w tym brzmieniu:
Chytrze bydlą ucznie z profesory.
Wiele się w jich sercu plecie.
Co dzień się uczyć mają,
Częstokroć silnie odpoczywają
A robią silno obłudnie:
Jedwo do szkoły wynidą w południe,
A na drodze wraz postawają,
Rzekomo na podwodę czekają.
Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem przyzwalająco.
- Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z troską.
- Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się lepiej. Piszcie dalej:
Kajet swój doma słoży,
Chocia bułki w torbę włoży;
W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek,
Chcąc złechmanić ten dzień wszytek:
Bo umyślnie na to godzi,
Iż się psorom źle powodzi.
Pierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na dyżurze był wtedy Herman;
widziałem, jak rakiem wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą ścianę i
dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. W pierwszej chwili pomyślałem, że
znowu próbował ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na
nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były przecież szeroko otwarte. Herman
wpatrywał się w nie osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w ramię.
- Hej, Pobożny, co się dzieje?
Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką na wejście do toalety.
Wyglądało na to, że trzeba tam zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając
ś

ciany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po tafli nadpękniętego szkła.

Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej kabinie od drzwi, około piętnastu
centymetrów nad ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może od pół
godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było rozpoznać - twarz miał sczerniałą i
obrzmiałą, oczy wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz wiedziałem,
dlaczego wisielcom nakłada się na głowy kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla
osunęła mu się pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał dostatecznie szybko
dopływu krwi do mózgu. Męczył się co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie
strony. Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. Powybijał w nich dziury na
wylot. Straszna śmierć.
Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą żeliwną rurę, biegnącą pod
sufitem. Drugi koniec przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za stołek
posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie cienką, może półcalową linkę

background image

wykonaną z tworzyw sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej pętli,
fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Pętla
zadziałałaby bez zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył.
Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc odczepić koniec sznura umocowany
do haka w ścianie, ale został przywiązany jakimś skomplikowanym systemem węzłów,
też chyba marynarskich, i niewiele mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało.
Chłopak nie żył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę czaszki i
zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też
pęknąć rdzeń kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do tętnicy szyjnej. Ciało
zaczynało już stygnąć.
Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i starannie zamknąłem za sobą drzwi.
Herman nadal stał pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami. Nadal był w
szoku.
- Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę zadzwonić na policję i
pogotowie. Znajdę jakiś nóż i spróbuję go odciąć.
Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę lepiej, jak człowiek, który
wreszcie wie, co ma robić. Poszedłem do sekretariatu.
Cały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono szeptem. Lekcje właściwie się nie
odbywały - w liceum, w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z
dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i rusz wyrywano z klasy to
ucznia, to nauczyciela, niektórych po kilka razy.
- Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - Tego Piotra to wszyscy lubili,
nauczyciele i koledzy, miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina też
porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi modny butik... Ptasiego mleka
mu nie brakowało.
- Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod którym ukrywa się domowe
piekło.
- Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - W każdym razie szkoła nie ma
z tym nic wspólnego. Nikt z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to
mówią. Naprawdę wszyscy go lubili.
- Może był narkomanem, i to dobrze zakonspirowanym? - wysunąłem
przypuszczenie.
- E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo sprawdzić w czasie sekcji...
Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. Pomagała inspektorowi
doprowadzając mu świadków na przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie.
W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, niewysokim blondynem o szczupłej,
nerwowej twarzy. Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to nowy biolog,
niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go
poznać, jako że praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów biologicznych, w
pokoju nauczycielskim bywał raczej rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo
parę razy.
Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i kompetentnego; niewiele mogłem
mu pomóc, powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj policjantom, opisując
okoliczności znalezienia Piotra i to, co zrobiłem potem.
- Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie zauważyłem tam żadnych śladów
walki czy przemocy. A może chłopak był pod wpływem środków odurzających?
- To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w organizmie niczego podejrzanego.
Pod tym względem jest czysty jak łza.
- A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam wrażenie, że jest pomalowana
farbą olejną...
Policjant spojrzał na mnie z uznaniem.

background image

- Nie znaleźliśmy żadnych poza jego.
- No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, zdrowy chłopak wiesza się
nagle w szkolnej toalecie. Czyżby wyłącznie z nudów?
- A może rodzina? - zasugerowałem to samo co Teogderykowi. - Jakieś ukryte
konflikty, kompleksy.
- Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w autentycznym szoku. Także wywiad
ś

rodowiskowy nie przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina.

Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie da.
- Może był na przykład utajonym schizofrenikiem?
- Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął z biurka akta i czegoś w nich
szukał; odsłonił wtedy plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę zakończoną
podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie widziałem marynarski węzeł.
- Ten węzeł... - zacząłem.
- Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem właśnie z profesorem Bieleckim,
prowadzi u was sekcję żeglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu
chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego na Mazurach. Piotr był
jednym z nich. Facet, jak to zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli
wiązanie węzłów.
Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie sądziłem, że taki sobek jak
Bielecki jest w stanie prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała
gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z młodzieżą szło mu lepiej.
Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego - stał na schodach wiodących
na drugie piętro i z napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do sekretariatu.
Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego
wyglądzie i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość daleką od
ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem,
Piotr raczej nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak przejął? Chciałem za
nim pójść, ale z sekretariatu wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał
mnie jeszcze o coś zapytać.
- Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, wyciągając ku mnie zmiętą
kserokopię. - To fragment jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały. Chciałbym,
aby pan się nad tym zastanowił.
Wiem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej ciemności. To już kolejna noc
oczekiwania, aż zostanę wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak blisko,
ż

e czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka mnie, nawet tam, gdzie nie chcę.

Powinno to być wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być delikatny - jeśli
chce.
Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się duże. Kiedyś obmacałem je
całe: jest owalne, z litego kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem
ż

adnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje. W każdym razie wchodzi i

wychodzi kiedy mu się spodoba.
Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany głosy, różne: raz to są radosne
krzyki, to znów wrzaski przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i chłeptanie,
całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on musiał zjadać jednego z nas.
Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby kochał nas ktoś jeszcze. Jego
miłość jest wielka i ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem.
Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie wybiera, widzi przedtem
ś

wiatło. W tym świetle on staje przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy

krzyczymy najbardziej.
Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby mniej gęsta. Modlę się, aby

background image

było to tylko złudzenie - jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu.
Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, utrzymaną w stylistyce onirycznego
horroru, gatunku literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr miał chyba
pewne ambicje literackie, teraz przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze,
przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe.
Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że chodzi tu o coś więcej, nie tylko
o sztuczną egzaltację upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem bywa
bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi nie powiedziałem.
Na pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i profesorowie stawili się
praktycznie w komplecie. Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego,
zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą mowę, przypominając
sylwetkę zmarłego. Potem mówił szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na
zawodowego klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego Piotr nie przyszedł
poszukać u niego pomocy. No właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę.
Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w sobie dusił? Policja ustaliła, że
dokładnie nikt nic nie wiedział, ani rodzina, ani koledzy.
Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego trumnie, zapłakana jak stara
bobrzyca - uczyła w szkole przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie
przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze kobietę; kiedy spuszczano
trumnę do dołu, rzuciła się na nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją
dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym synem.
Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze swoją robotą szybko i sprawnie.
Przed kopczykiem świeżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej ogromna
góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić.
- Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz płaszcza i poprawiając kapelusz;
siąpiło coraz dokuczliwiej.
- Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę zostać z Piotrem sam na sam,
właściwie nie wiem po co, przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk
wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na grób i poszedł w kierunku bramy.
Cofnąłem się nieco, chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego rodzinnego
grobowca.
Długo jednak sam nie medytowałem; po paru minutach zobaczyłem, jak do grobu
Piotra zbliża się, a właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na początku
uroczystości jakoś nie zauważyłem - może przyszedł dopiero teraz? Chłopak
przystanął przy stosie wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak wpatruje
się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością. Twarz miał bladą i zaciętą - było w
niej coś jeszcze: totalne przerażenie.
Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy spostrzegłem, że na cmentarzu
został ktoś jeszcze. Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu cmentarnych alejek
stał pod ogromnym czarnym parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się
nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą twarz wykrzywiał szyderczy
uśmieszek; oczywiście znałem go - Bielecki.
Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki pognieciony bukiecik polnych
kwiatków i położył na szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak niewyraźnie,
ż

e nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego

już tam nie było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem Markowi rękę na
ramieniu.
- Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?
Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, i odwrócił gwałtownie.
- Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą.
- Spodziewałeś się kogoś innego?

background image

Zmieszał się i spuścił wzrok.
- No nie.
- Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - Może jednak masz mi coś do
powiedzenia?
- Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; przestępował z nogi na nogę i
mimowolnie kopnął czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny.
- Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś Piotra? Widywaliście się po
lekcjach? Czy ostatnio nie spotkało go coś dziwnego, niesamowitego?
Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
Białka miał zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko ostatnio sypiał?
- Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie profesorze.
Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak znika w głębi alejki.
- Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie
mnie szukać.
W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.
Mój swobodnie błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż umiałem go
praktycznie na pamięć, od czasu do czasu zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać
sobie do poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to rozdział pod tytułem "O
trzech sposobach, którymi tylko mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają".
Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał gramatyczną polszczyzną,
niemniej ceniłem go za krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze łyk
kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem Sprenger i Kraemer klarowali, że
ostatni jest rodzaj czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim obyczajem,
są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy, którzy na każdy dzień trzech, albo
czterech ludzi nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą.
W szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: jak powiadają, legioniści giną, ale
Legia maszeruje dalej - coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z nauczycielskim
przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego żywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa
Piotra wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt absurdalnie, aby można
było o niej tak sobie zapomnieć. Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie,
jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. Wzorowość Piotra jako
ucznia, syna i kolegi została oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego
podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego samobójczy zamach motywu stał
się wręcz ostentacyjny.
- To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - Ludzie przecież nie wieszają
się z braku czegoś lepszego do roboty.
- A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie powiedział? - zauważył
Norbert. - Młodzi ludzie w jego wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w
wielkiej oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej matematyczce. Nawet po maturze
mi nie przeszło.
- Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, głośniej zaś dodałem: - Policja
znalazła jego pamiętnik. Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu do
czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych wzmianek o jakichkolwiek
związanych z tym myślach samobójczych.
- Czekaj, to jest jakaś aktorka?
- Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... wyeksploatowaną.
- No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi Rybak musiał wyczytać o tym
w którymś ze swoich "Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze całkiem na
chodzie... - uśmiechnął się obleśnie.
- W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje tylko Cindy Crawford.
- Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się powiesił? - uniósł się nagle

background image

milczący dotąd Herman. - I dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie
uczyłem...
- Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy do tego wydelegować jego
wychowawczynię.
Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w "Polskę Piastów", którą od rana
mechanicznie kartkował. Zapadło ponure milczenie.
- Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - Mówcie co chcecie, ja się
dzisiaj urzynam jak świnia. Jak stypa to stypa.
- A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - powiedział niespodziewanie Herman.
Rybak wybałuszył w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu, pono z
powodu jakowychś ślubów poczynionych w czasie młodzieńczej pielgrzymki do
Częstochowy.
- OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę.
- Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk.
Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i wyglądało na to, że się przyłączy.
Wstałem i wyszedłem do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale jakiś
smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym nastroju; bazgrała bezmyślnie na
kartce papieru, gapiąc się pusto przed siebie.
- Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się do Zaporożca. - Propozycję
nie do odrzucenia, jak sądzę.
- Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z kotem szli na wpólne łowy...
- Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz.
Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną.
- Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - powiedziałem cicho. - Skseruję je i
przyniosę za pół godziny.
- To są dokumenty raczej tajne dla innych nauczycieli... - żachnęła się, ale nie
miałem ochoty na żadne dyskusje czy perswazje.
- Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę nie potrzebował, to nie
zawracałbym ci głowy. Tylko na pół godziny.
Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się trochę i spojrzała na mnie spod
oka.
- Czy to w związku z tą sprawą?
- Powiedzmy. I nikomu ani słowa.
Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do metalowej szafy i po dłuższej
grzebaninie wyciągnęła stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast schowałem ją
do swojej aktówki. W tym momencie do sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec.
- Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem pełnym pretensji. - To jakaś
banda będących na wykończeniu alkoholików...
Rozłożyłem bezradnie ręce.
- A czy ktoś mówi, że jest inaczej?
W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego szczególnie
frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu ukończył
bologię na Uniwersytecie Poznańskim; pochodził ze środkowego Pomorza, z małej
mieściny w okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz
po studiach. W aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od
kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na
własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią takich
numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas pracował od
września.
Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia
trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się

background image

komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził:
- I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją założenia klubu
miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do wszystkich diabłów, te
komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą.
- Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie?
- Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym facetem? - zerknął
podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo?
- Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę.
- Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi - stwierdził. -
Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny
wirus. Ciekawe, dlaczego?
Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu przyznać.
Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na nie zbyt
długo.
Drugiego trupa znaleziono równo tydzień po pierwszym, dokładnie o tej samej porze.
Z tą jedynie różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył go nie Herman
(który do uczniowskiej ubikacji przestał w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który
zaalarmował szkołę histerycznym wrzaskiem.
Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam rodzaj linki, identyczny węzeł
na podwójnej pętli - z jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca znacznie
staranniej założył pętlę, jakby nauczony doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się
sznur natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł szybko i bez męczarni.
W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza szkołą, na wycieczce z moją
klasą. Ominął mnie wybuch powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd
rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne przesłuchania. Liceum na
żą

danie inspektora zostało zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste

pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto szkoła naszych marzeń, bez
uczniów i nauczycieli, pomyślałem mimochodem.
- On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - powiedział Teogderyk, obserwujący
wraz ze mną bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od samego rana.
Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł
przypuszczać, że to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym!
Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za późno. Na odległość nie mogłem
mu pomóc. Będąc na miejscu przynajmniej bym próbował.
- Co mówi policja? - spytałem.
- Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a nawet jest ich nadmiar,
chłopak zdaje się był skłócony z całym światem.
- Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem - stwierdziłem. - Zwykle
nawzajem się znoszą.
- Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do upadłego kogo się da.
- Bieleckiego też?
Teogderyk pstryknął palcami.
- Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się inspektorowi te marynarskie węzły nie
podobają. Ale facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie wychodził z klasy. Ma
na to trzydziestu świadków.
- Może nie musiał - mruknąłem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie.
- Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli sprawdzać ostatnią plombę i
załadowywali się do samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął
spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila kontrolne spojrzenia. Chwyciłem
Teogderyka za rękaw i odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu.

background image

- Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do Kołobrzegu, do dyrektora jego
poprzedniej szkoły - powiedziałem.
- Po co? - zdziwił się.
- Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. Dyrektor to miły staruszek, od
wakacji na emeryturze. Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez
telefon. Trzeba do niego pojechać.
- Kołobrzeg to ładny kawałek drogi.
- Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój syn nie kupił przypadkiem
niedawno nowego opla?
Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz twarzy dziecka, którego złe
rodzeństwo wrobiło w kradzież świątecznego ciasta.
- A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - wykrzyknął.
- Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy.
Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do Kołobrzegu w
porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak wyścigowy
mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około południa, gdyby Teogderyk z
komputerową dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i
tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza
kwadrans przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku
zjawiliśmy się przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą
początki naszego stulecia.
Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej połączonej z
biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki mniejszych i
większych płócien, przeważnie morskich pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi
stały pod oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem pedagogusa,
zatwardziałego kawalera, oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby.
Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i biurko z
ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo
nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo.
- Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? - zapytał i
przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby
wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalam - wyjaśnił. - A
dlaczego on was tak interesuje?
Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu ostatniego
tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami.
- I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej właściwie podstawie?
- Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny sposób, bez widocznych
motywów, obaj uczestniczyli w kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich
nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby je zignorować.
Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. Widać było, że się nad czymś
zastanawia.
- Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - Rozłożył fajkę, wyjął wycior i
zaczął ją czyścić. - Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po tym, jak
skończył studia. Miał w kieszeni znakomity, piątkowy dyplom, cieszył się też na
uczelni świetną opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi jeszcze, że
proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz
zalecił mu dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to prawdziwe. W
każdym razie nie widziałem żadnego powodu, aby go nie zatrudnić.
Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę nabijał przesadnie długo i starannie,
jakby zbierając myśli.
- Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - podjął po chwili. - Bielecki okazał

background image

się dobrym nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież. Stronił trochę od
reszty grona pedagogicznego, ale braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego
nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o sprzęt, sponsorów i urządził
pracownię. Równolegle prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na szkolną
ż

aglówkę - sporo nawet zebrali.

- Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak musiało się wydarzyć?
- Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, że aż przedstawiłem go
kuratorowi do nagrody. Gdybym miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich,
prowadziłbym najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej wtedy myślałem.
Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił.
Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce jeszcze palić. W końcu odłożył
ją na bok.
- To było tej wiosny, tuż przed maturami. Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów
ustnych, kiedy ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło. Otworzyłem: na
korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z
siebie wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i zrobiłem herbaty. Wyciągając
od niej słowo po słowie, dowiedziałem się, o co chodzi.
Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka zachorowała. Miała podwójną ilość
roboty, toteż została w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę, nie jest
już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro dotarła późnym wieczorem,
właściwie w nocy. Od razu zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło.
Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i korzystając z zapasowego klucza
otworzyła drzwi.
Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. Długo jej nie zapalał.
- Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak
opisać to, co widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora Bieleckiego,
całkowicie nagiego, siedzącego do niej tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów,
też nagi - ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami dopowiedzą sobie
resztę.
Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny klocek. Do kompletu brakowało
już niewiele.
- I co pan zrobił? - spytałem.
- To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a rano zgłosiłem prokuraturze
fakt przestępstwa seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni, sprzątaczka
rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki.
- Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w pudle? odezwał się milczący
dotąd Teogderyk.
- No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął fajkę z ust. - Dlatego, że niczego
nie udało mu się udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta była
ś

miertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie pamiętała dokładnie niczego -

podkreślił. - Tak jakby nic się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem mojej
nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się nawet sugerować, iż to są moje
własne fantasmagorie... - staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za daleko
się zapędził.
- Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, głośniej zaś spytałem: - A co z
chłopakiem? Też nic nie powiedział?
- Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie przebywał tego wieczora, ale
stanowczo zaprzeczył, jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego jakichkolwiek
niedozwolonych praktyk seksualnych. W ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na
durnia i oszczercę.
- Co działo się dalej?

background image

- Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem Bieleckiego, aby go przeprosić, ten
niespodziewanie wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było najlepsze
wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że musi nagle wyjechać na dłużej.
- Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. - Nic więcej ciekawego się
nie działo?
- Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda spadła ze schodów i skręciła
kark, zaś ten chłopak, to pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się powiesić.
Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. Następny element układanki
wpasował się na swoje miejsce.
- Ale się w końcu nie powiesił?
- Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa obecnie w szpitalu
psychiatrycznym. Podobno nie może spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się
mroczna jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć bestią. Budzi się
wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne środki uspokajające, chłopak, jak mówią,
marnieje w oczach.
Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o brzeg popielniczki wytrząsał
popiół.
- Czy w czymś panom pomogłem?
- O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i podniósł z fotela. - Będziemy już
jechać.
W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym razem ja prowadziłem i wóz
mknął jak rakieta, rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa nikt nigdy
nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie,
a potem, aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków, zsyłał na nich
koszmarne sny. Takie, których nie mogli wytrzymać.
Przypomniał mi się w tym momencie fragment dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj
był pies pogrzebany. To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było zapisem
prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to
możliwe? Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi, oddając mu się duszą i
ciałem, żeby takowe rzeczy sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer.
Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to musisz zjadać innych, aby móc
dalej istnieć. Łańcuszek rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są apetyty
Piekła.
Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy blisko domu. Teogderyk
obudził się z płytkiej drzemki i z przerażeniem obserwował migające po obu stronach
drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego syna, poza tym on sam nie
wierzy w reinkarnację, a nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować jego
cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu, dociskając gaz do granic bezpieczeństwa.
Interesowało mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w domu. Chciałem
jak najszybciej przygotować się do rozprawy z Bieleckim.
W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed północą - dopiero wtedy
zwolniłem, a Teogderyk zaczął oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie
mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał rękę na stacyjce, ale nie
odjeżdżał.
- Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc gdzieś w bok. Nie wiedziałem,
co mu powiedzieć, na szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała, że już
od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy dzwoni telefon.
Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za drzwiami rozległ się dzwonek
telefonu, długi, niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę.
- Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony kobiecy głos. - Czy mogę
wiedzieć, gdzie jest moja córka? Czy jest może u pana?

background image

Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. Nie widziałem jej blisko pół
roku. Widocznie przyjechała do domu na ferie.
- Nic nie wiem o Patrycji - powiedziałem wreszcie. - Wyjechałem z miasta o
czwartej rano i wróciłem dosłownie przed sekundą. Nie mam pojęcia, co się dzieje z
pani córką. Właściwie to nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich.
- To w takim razie dlaczego pan do niej zadzwonił około ósmej, prosząc o
spotkanie? - w głosie kobiety brzmiało autentyczne zdenerwowanie.
- Proszę pani, koło ósmej mijałem Poznań, jeśli sobie dobrze przypominam. Do
nikogo nie dzwoniłem. Skąd pani wie, że to ja?
- Tak mi powiedziała córka. Poleciała jak w skowronkach.
- Czy mówiła może, gdzie to niby mamy się spotkać?
- Mówiła w biegu, że przed szkołą, że coś jej pan ma pokazać... Ale przecież wasza
szkoła jest zamknięta!
- No właśnie. - Dopiero teraz zaczęło mi się trochę rozjaśniać. Ktoś się pode mnie
podszył i wyciągnął Patrycję z domu. Kiedy pomyślałem, kto to może być, ciarki
zaczęły mi przechodzić po grzbiecie. - Proszę cierpliwie czekać, postaram się to
wyjaśnić - powiedziałem do matki i odłożyłem słuchawkę. Po trzech sekundach telefon
zadzwonił znowu.
To był oczywiście on. Głos miał zmieniony, przepuszczony pewnie przez
elektroniczny modyfikator, brzmiał sztucznie, jakbym rozmawiał z komputerem.
- Halo, jesteś już? - zapytał. Przytaknąłem. - To dobrze zachichotał. - Wiesz, że
mam tę twoją małą czarownicę. Naprawdę jest niezła, nic dziwnego, że się tak na nią
napaliłeś.
- Gdzie jesteś? - spytałem. Słuchawka paliła mnie żywym ogniem.
- Powolutku, gdzie się śpieszymy, mamy czas. Tak w ogóle czas to betka, można go
kurczyć i rozdymać, tak jak przestrzeń.
- Chyba tylko tam, gdzie się wybierasz. Gdzie jest Patrycja?
- No proszę, tak ci do niej śpieszno?! - Znowu zachichotał. - Rozumiem, stary,
chciałbyś ją wypieprzyć, co? Powiedz, że chciałbyś ją wypieprzyć! - rozkazał.
Nie należało mu się sprzeciwiać - każdy najmniejszy protest mógł go jedynie
niepotrzebnie rozwścieczyć. Szaleńcowi trzeba okazywać spolegliwość. Niech ma, co
chce.
- Tak, chciałbym ją wypieprzyć - powiedziałem.
Zarechotał głośniej.
- A nie mówiłem? Każdy tylko o tym myśli, cała reszta to pierdolenie babci w
bambus. Co? Nie mam racji?
- Cała reszta to pierdolenie babci w bambus - powtórzyłem cierpliwie.
Sapnął z ostentacyjną satysfakcją.
- Brawo, pierwszy próg wzięty, zdałeś do następnego etapu gry.
- A w co właściwie gramy?
- A jak sądzisz?
Dalsza dyskusja nie miała sensu.
- Gdzie ona jest? - zapytałem.
- Coś dziwnie ostatnio mało jesteś domyślny, klecho - w jego głosie brzmiało
rozbawienie. - A gdzie właściwie mogłaby być?
Szedłem przez śródmieście i patrzyłem na mijających mnie ludzi, wchodzących i
wychodzących ze sklepów i lokali. W niczym się nie odróżniali od sterczących na
wystawach manekinów, obcy i obojętni, zastygający w bezruchu jak zatapiane w
bursztynie chrabąszcze. Znajdowaliśmy się w dwóch różnych światach, oddzieleni od
siebie nieprzepuszczalną błoną. Przenikałem przez nich jak przez fantomatyczne widma
- ktoś do mnie krzyczał, widziałem usta poruszające się w znajomej chyba twarzy, ale

background image

głos do mnie nie docierał, stłumiony przez gęstą żelatynę. Szedłem bezwiednie dalej,
milczący i obojętny, mijając oświetlone witryny - przestrzeń rozstępowała się przede
mną, rozwarstwiając na pojedyncze bursztynowe powłoki, z zastygłymi w nich
obrazami.
Otrzeźwiło mnie silne szarpnięcie za ramię - poczułem na twarzy chłód nocy i
zorientowałem się, że stoję przed szkołą. Za ramię szarpała mnie Krystyna, wyraźnie
zirytowana.
- Albo jesteś głuchy albo w sztok zalany. Szedłeś tak, jakbyś nie wiedział, czy w
ogóle żyjesz. Bawisz się w zombi?
- Coś na kształt tego - powiedziałem, uśmiechając się słabo. Tak było w istocie -
czarownik bawił się ze mną, wykorzystując moment słabości. Pozwoliłem sobie na
zbyt dużą dekoncentrację i zdołał mnie dopaść.
- Co tu właściwie robisz? - zapytała. - Czy każdego pijanego nauczyciela zanosi w
końcu do szkoły? Czy to jest ta macierz, u której czuje się najlepiej?
- Humor, jak widzę, dopisuje ci nie najgorzej - powiedziałem, wdychając głęboko
powietrze. Musiałem maksymalnie rozjaśnić umysł, oczyścić go z diabelskich
omamów. Szliśmy powoli w kierunku wejścia do szkoły. Pilnujący wrót policjant
gdzieś zniknął, z daleka za to widziałem porwane papierowe paski z pieczęciami.
- O cholera! - Krystyna przystanęła, zaskoczona. - Ktoś się włamał do szkoły!
- Na to wygląda. - Podszedłem bliżej. Plomby też oczywiście zerwano. Jedno
skrzydło drzwi było uchylone na może pół centymetra. W szparze jarzyło się
bladoliliowe światło. Krystyna stanęła obok i chwyciła za klamkę.
- Już ja im pokażę! - była w dziwnie bojowym nastroju. W jej oddechu wyczułem
zapach dobrego koniaku.
- Ani mi się waż! - syknąłem, zabierając jej rękę z klamki. - Życie ci zbrzydło? Nie
mamy przecież pojęcia, kto jest w środku. Zrobimy tak: ja tu zostanę i będę miał oko
na wszystko, a ty szoruj do najbliższej budki i dzwoń po policję.
Troszeczkę otrzeźwiała. Obróciła się na pięcie i dostojnie poszła w kierunku bramy.
Odczekałem jeszcze chwilę, aż zniknie za węgłem sąsiedniego budynku, odchyliłem
szerzej drzwi i cicho wsunąłem się do środka.
To, co Bielecki gadał o czasie i przestrzeni, było oczywiście w pewnych warunkach do
urzeczywistnienia: dał mi próbkę swych możliwości jeszcze w drodze do szkoły. W
ś

rodku czekała mnie reszta atrakcji - schody, prowadzące na parter, liczyły zwykle nie

więcej jak piętnaście stopni. Teraz wydawały się ich mieć co najmniej kilkaset; ich
szczyt ginął gdzieś w mroku, daleko przede mną. Migotało coś tam blado.
Najwyraźniej Bielecki uznał, że na początek powinienem się dobrze wypocić.
- Nie ze mną te numery, stary - powiedziałem i przysiadłem na pierwszym stopniu. -
Chcesz się ze mną bawić, to musisz tu przyjść.
- Jakże leniwym jesteś belfrem, inkwizytorze - usłyszałem gdzieś z góry. Obróciłem
się; schody znowu liczyły piętnaście stopni. U ich szczytu stał Bielecki, ubrany w
kapitański mundur. Zamiast krawata szyję zdobiła mu podwójna pętla z cienkiej linki.
Drugi jej koniec wsadził sobie elegancko do bocznej kieszeni, niczym łańcuszek
staroświeckiego zegarka. - Jakżeż mało zaangażowania w sprawę! A gdzie powołanie?
- szydził. Coś nienaturalnego działo się z jego twarzą, wyglądała jak gipsowa maska
nałożona na właściwe oblicze. Poruszał mechanicznie ustami, podobny do
sterowanego od środka manekinu. - Witaj na pokładzie.
Zacząłem powoli wchodzić do góry - Bielecki cofnął się w głąb holu. Kiedy
pokonałem ostatni stopień, dostrzegłem go stojącego obok osobliwej konstrukcji,
przypominającej bajkową chatkę na kurzej nóżce. Wyraźnie widziałem ułożone z
piernika dachówki, czekoladowe okna i wykonane z przeźroczystego lukru drzwi, za
którymi pulsowało owo bladoliliowe światełko. Całość miała wymiar pudła na

background image

telewizor i niecierpliwie podrygiwała na kurzej, a właściwie strusiej nodze.
- Czas i przestrzeń - powiedział Bielecki. Wyciągnął schowany w kieszeni koniec
linki. Rzeczywiście miał na niej zegarek, staroświecką cebulę ogromnych rozmiarów.
Pokazał mi kunsztownie zdobiony cyferblat. - Zawsze idzie tylko w jedną stronę.
Jesteśmy jego niewolnikami, to on dyktuje tempo i ogranicza naszą swobodę. Nie móc
wyjść poza swój czas i przestrzeń, przecież to koszmar, nie sądzisz?
- Poproszę o następny punkt programu - powiedziałem możliwie znudzonym
głosem.
Bielecki syknął przeciągle, widać go trochę zezłościłem. Sięgnął do lukrowanych
drzwi chatki i otworzył je szeroko.
- Proszę bardzo, skoro ci tak śpieszno. Kraina spełnionych marzeń czeka na ciebie.
W środku stał komputer z mrugającym ekranem, poczciwy szkolny pecet.
Nachyliłem się nad klawiaturą.
- Naciśnij ENTER - powiedział czarownik.

Znajdowałem się w drewnianej izbie, ciemnej i wilgotnej. Nie było tu nic poza prostym
stołem z gołych desek i odrapanym krzesłem. Siedział za nim dobrotliwy człowieczek
o dziobatej twarzy, wydatnym nosie i szczeciniastym wąsie. Przypominał wypasionego
borsuka, wbitego w biały mundur ze złotymi epoletami. Pykał sobie spokojnie fajeczkę
i patrzył na mnie sympatycznie.
- Gawari mnie Koba, kak drug. Ty dołgo zastawliał siebia żdat.
- Po co to przedstawienie, Bereshith? - odezwałem się. Generalissimus drgnął i jego
twarz przez moment, miast borsuka, przypominała starego kozła. Szybko się jednak
opanował.
- Witaj na gospodarstwie. A przedstawienie to cię dopiero czeka. Dziś pracujemy
tylko dla ciebie. Spodziewam się, że docenisz to wyróżnienie.
A więc tak wyglądał ten jego wymarzony efekt współpracy między siłami piekła i
ziemskimi programistami - magiczno- wirtualny teatr wyobraźni, fantomatyka
wcielona i doskonała szatańskim natchnieniem. To, co widziałem przedtem, musiało
być zaledwie pierwszymi nieśmiałymi wprawkami. Trzeba było przyznać, że tym razem
w symulowaniu rzeczywistości zrobili duże postępy. Prawie się nie czuło różnicy,
może poza lekkim fosforycznym migotaniem na ostrzejszych kantach.
Generalissimus podszedł do okna, małej szybki zarosłej pajęczyną i brudem.
- Pasmatri! - rozkazał.
Na zewnątrz zobaczyłem ściany zbitych z desek baraków i błotniste ścieżki
wyłożone gdzieniegdzie kawałkami drewna. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście
postaci, okutanych w brudne waciaki i uszanki. Niepozorne jakieś, chyba dzieci.
Zajmował się nimi rosły enkawudzista - sylwetka w dobrze skrojonym niebieskim
mundurze kogoś mi przypominała. Wyciągnął pistolet i wydał szczekliwą komendę.
Pierwsze dziecko zrobiło w tył zwrot, stając twarzą do ściany - enkawudzista strzelił
mu w tył głowy, odskakując jednocześnie do tyłu, aby krew nie ochlapała mu
munduru. Dziecko runęło w błoto jak kłoda - do licha, jego twarz też wydała mi się
znajoma. Kiedyś musiałem ją widzieć, i to chyba całkiem niedawno... Raptem sobie
przypomniałem - to był Krzysztof, mój prymus. Enkawudzista pochylił się nad
zwłokami, potem wyprostował i odwrócił w naszym kierunku, zadowolony i
promiennie uśmiechnięty. Teraz wiedziałem, dlaczego wydał mi się znajomy - miał
moją twarz!
Mój fantomatyczny sobowtór dmuchnął w lufę pistoletu jak kowboj w kiepskim
westernie i podszedł do następnej ofiary. Nie mogłem i nie chciałem na to patrzeć.
Koba-Bereshith obserwował mnie spod oka, spokojnie puszczając oszczędne kłęby
ż

ółtawego dymu. Zaśmierdziało siarką. Czart zreflektował się i znowu czułem

background image

najprzedniejszy angielski tytoń.
- No, czto, towariszcz, spiektakl' nie nrawitsja wam? A możet sam chocziesz
poprobowat'?
Przejście odbyło się błyskawicznie, jak filmowe cięcie - stałem teraz pod ścianą, w
ręce ciążył mi niemiecki walter. Przed sobą miałem bezkształtną, okutaną w brudne
szmaty postać. Została tylko szpara na oczy, widziałem, jak patrzyły na mnie w
niemym przerażeniu. Też je skądś znałem.
- Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept. To wrogowie ludu, wszy,
które należy rozdeptać! Można nimi tylko gardzić i deptać w błoto.
Te oczy... na pewno je znałem! Ogromne, zielone, wpatrzone we mnie... Oczy
Patrycji!
- Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapa chwyciła za mą dłoń i podniosła
do góry. - Spust jest miękki, nawet nie poczujesz.
Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia. Bereshith Rabba zawył krótko
i cała scena zniknęła jak zdmuchnięta. Po chwili stałem pod ceglaną, obłupaną ścianą,
wciąż z pistoletem w ręku. Mundur tylko się zmienił, na czarny, esesmański.
Oznaczenia z trupimi czaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości.
Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarym mundurze bez dystynkcji.
Szpanował starannie ułożoną grzywką, opadającą na niskie czoło i krótko
przystrzyżonym wąsikiem. Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
- Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to w szkole, czy lagrze,
nieprawdaż? Cztery lata już pracujemy, a ich ciągle nie ubywa. Mnożą się jak mrówki.
Każda pomoc się przyda. A z Kobą nieładnie postąpiłeś. Ale ja ci dam jeszcze jedną
szansę. Jak się spiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio. Verstekst du mich?
Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci, kilkanaście szkieletowatych
postaci - teraz nie miałem żadnych wątpliwości, że byli to uczniowie naszego liceum.
Ustawili ich sprawnie w równym rządku.
- Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał mi Dolfio-Bereshith namiętnie
wprost do ucha. - Każdy belefer kiedyś chciał. Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby dali
ci broń, to codziennie wynoszono by ze szkoły minimum piętnaście trupów. To
znakomity pomysł, wart wcielenia w życie! Worauf wartest du? Schnell!
- Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień - powiedziałem. Uczniowie pod ścianą
wytrzeszczali na mnie przerażone oczy, trzęsąc się z zimna. Wyglądali jak oskubane i
zagłodzone na śmierć kurczaki.
- Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz czadu. Kto będzie o tym wiedział,
tylko ty i ja, to będzie taka nasza słodka tajemnica. Każdy przecież musi kiedyś sobie
ulżyć! Popracujesz i będziesz miał spokój - Arbeit macht frei!
- Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem strzeliłem mu prosto w rozgadaną
gębę. Nim przepadł w nicości, zdążył mi rzucić wściekłe spojrzenie.
Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie z początku zaintrygowała:
szedłem przez korytarz wyłożony bordowym dywanem, za kobietą w sutej sukni,
chyba z czasów fin de siecle'u. Ornamenty i kandelabry na ścianach też miały wybitnie
secesyjny charakter. Abażury były bez wyjątku czerwone, a między nimi wisiały
obrazy, prezentujące sceny erotyczno-bukoliczne, czyli gołych Amorków uganiających
się za kuso ubranymi pasterkami.
Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła je i gestem kazała mi wejść
do środka. W pogrążonym w półmroku pokoju siedział przyklejony do tapety
chuderlawy facet w tużurku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że wpatrywał się w
napięciu w zamontowany w ścianie wziernik.
- Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym, nerwowym głosem. - Prosiłem, aby
madame cię tu przyprowadziła. Powinieneś to zobaczyć, to naprawdę temat na wielką

background image

literaturę. Tutaj się nie traci czasu, powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny
zaliczam do najcenniejszych. As - je raison? Qu'en dis tu? - zapytał, wskazując na
ś

cianę.

- Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska domena, monsieur Marcel -
mruknąłem, pochylając się nad wizjerem, którego mi skwapliwie użyczył. Od widoku
po drugiej stronie krew buchnęła mi do głowy.
Wizjer obejmował prawie w całości duże łóżko, stojące frontem do ściany. Leżała
na nim w poprzek para ludzi, tak ustawiona, aby obserwatorowi nie umknął bodaj
jeden szczegół rozgrywającej się sytuacji. Zajmująca łóżko para namiętnie ze sobą
kopulowała - żelazna rama chwiała się i dygotała, bliska załamania. W leżącej pod
mężczyzną kobiecie rozpoznałem Patrycję - oczy miała zamknięte, usta rozchylone w
spazmatycznym okrzyku. Nic nie słyszałem, ale Marcel-Bereshith przełączył coś za
moimi plecami i dobiegły mnie zewsząd jej przeciągłe, namiętne jęki.
- Wtedy nie było stereo - upomniałem go.
- Licentia poetica - odburknął. - Ale się podoba?
Chędożący Patrycję facet głowę odwrócił co prawda do ściany, ale i bez tego
wiedziałem, kto zacz. Przestał na chwilę i zaczął całować jej piersi - zobaczyłem
oczywiście swoją gębę, z miną idiotycznie rozanieloną. Musiałem przyznać, że
spółkował fantastycznie, długimi, posuwistymi sztosami, ze sprawnością, której
mógłby mu pozazdrościć niejeden gwiazdor porno. Tutaj fantomatyka mogła pozbawić
pracy wielu tęgich jebaków.
- Jedno słowo, myśl nawet, a będziesz to robił z nią jeszcze lepiej - szepnął Marcel-
Bereshith. - Zawsze tego chciałeś, czy nie tak? Chyba się nie mylę? - Obiektyw wizjera
wykonał niespodziewanie szybki zoom i zobaczyłem nagle w ogromnym zbliżeniu
twarz Patrycji, pokrytą potem, wykrzywioną spazmem rozkoszy, szlochającą i jęczącą:
encore, force, plus... Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi, gdy wpija się w ramiona
palcami drżącemi, gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem i oddaje się cała z
mdlejącym uśmiechem... Wiersz Tetmajera przewijał się w mym mózgu z szybkością
magnetofonowej taśmy, a Marcel-Bereshith dyszał mi triumfalnie nad uchem. Daleko
sukinsyn zapuścił swą szponiastą łapę. Wiedział, gdzie sięgać: prawie mnie dostał. Jeśli
jednak zabraknie ci cnoty, zawsze możesz polegać na woli - i gniewie. Z wściekłością
zagryzłem wargi.
- Apage, satanas - wycharczałem, waląc pięścią w wizjer. Apage, spiritus immunde!
MarcelBereshith zachichotał obelżywie i wszystko zniknęło jak zdmuchnięte -
sekundę potem znalazłem się absolutnej ciemności. Przez chwilę sądziłem wręcz, że
oślepłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem gładkiego i zimnego kamienia.
Słyszałem też jakieś głosy, przytłumione i rozproszone, jakby dobiegały zza wielu
warstw skały. Zrozumiałem, że znajduję się w miejscu, gdzie trzymał swoje ofiary.
Miejscu z ich snów.
Ściany przeniknął nagły, przeraźliwy krzyk, urwany i nagle przemieniony w
ogłuszające chrupnięcie, które z kolei przerodziło się w przeciągły chrzęst i pękanie
kości, miażdżonych potężnymi szczękami. Potem to coś długo chłeptało i mlaskało,
czkając i porykując z zadowolenia. A potem przyszło do mnie.
Owionął mi kark gorącym oddechem; śmierdział krwią i rozdartymi wnętrznościami.
Stał tak blisko, że czułem na skórze jego zlepione kłaki. Wiedziałem, o co mu chodzi -
nie mogąc wzbudzić we mnie żądzy, próbował strachu. Żądza i strach: tymi furtami
dociera do nas najczęściej. Tylko wolą można go powstrzymać - jeśli ci jej nie starczy,
zginiesz.
- To już ostatnia odsłona - szepnął. - W gruncie rzeczy mogłaby być pierwszą, ale
nawet my, demony, mamy prawo do odrobiny rozrywki. Zresztą wy, ludzie, do
niczego innego się nie nadajecie. Świat to zamtuz, który dostaliśmy od twojego Boga

background image

do zabawy. Razem z tobą.
- Łżesz, padlino - oświadczyłem, odsuwając się od niego ze wstrętem. - Nie masz na
mnie nic, ni żądzy, ni strachu, ni zwątpienia. Wygrałem.
- Naprawdę tak sądzisz? - tchnął mi w ucho. - Patrz, zbliża się świt. Zobaczysz
mnie, nim twe ścierwo na zawsze spocznie w moich trzewiach.
Pojaśniało - z ciemności wyłoniła się kula skłębionego ognia, pędząca w moim
kierunku z oszałamiającą prędkością. Im bardziej się zbliżała, tym bardziej malała -
najpierw do rozmiarów piłki plażowej, potem futbolowej, wreszcie tenisowej. Ta
zmniejszyła się do świetlistego punktu, który przeniknął mi do głowy i wybuchł tam,
przeszywając mózg słonecznymi protuberancjami. Jego rozdarte części runęły w
ognistą otchłań. Tak, czas i przestrzeń to w pewnych okolicznościach rzeczywiście
umowne kategorie.
Ocknąłem się, ponieważ ktoś mi polewał szyję wodą. Otrząsnąłem się gwałtownie i
próbowałem poruszyć - nie było to łatwe, uwzględniając, że miałem związane na
plecach ręce i siedziałem oparty niewygodnie o ścianę. Otworzyłem oczy: nade mną
stał Bielecki i lał mi na głowę wodę z przerdzewiałego garnka. Znajdowaliśmy się w
dość obskurnej piwnicy, oświetlonej gołą żarówką; tynk złaził z muru całymi płatami, a
w kącie leżała kupa koksu. Bielecki, widząc że odzyskuję przytomność, odsunął się
trochę i mogłem zobaczyć całe pomieszczenie. Wyglądało mi to na starą szkolną
kotłownię, wyłączoną z eksploatacji rok temu. Przy wygasłym piecu, na
przewróconym do góry wiadrze, stała wyprostowana jak struna Patrycja.
Musiała być zahipnotyzowana - stała całkowicie spokojnie, niczym nie skrępowana,
ze swobodnie opuszczonymi rękoma, bardzo jednak blada. Bielecki zdjął zdobiący go
w charakterze krawata sznur i podał jej, szepcząc coś cicho. Patrycja bez słowa
założyła sobie pętlę na szyję, a drugi koniec sznura przerzuciła przez biegnącą pod
sufitem rurę. Bielecki chwycił go i przywiązał do jednego z zaworów przy piecu. Linka
napięła się niebezpiecznie - wystarczyłby jeden mały krok, aby dziewczyna zawisła na
pętli. Najprawdopodobniej tak właśnie załatwił Piotra i Marka.
- Mój mistrz jest z ciebie bardzo niezadowolony - powiedział czarownik, odstępując
parę kroków i z uznaniem podziwiając swoje dzieło. - Przeszkadzasz mu w robocie.
Na niej zresztą też się zawiódł. W gruncie rzeczy go rozczarowała, zbyt szybko ci
uległa. Nie uważasz, że kobiety są ze swej istoty niewierne? Wiarołomstwo leży w ich
naturze.
Zamknąłem oczy - nie mogłem zrobić nic, jeśli nie zdołam wyprowadzić Patrycji z
hipnotycznego transu. Usiłowałem maksymalnie skupić myśli; potrzebowałem
bodźców najsilniejszych, najostrzejszych, które przenikną przez opary szatańskich
omamień.
Patrycjo, mówiłem w myślach, gdziekolwiek jesteś, wróć do mnie - jesteś mi
potrzebna. Pragnę cię, jak jeszcze nikogo na świecie. Byłem ślepy i głuchy, ale oto
odzyskałem wzrok i słuch... - rozpaczliwie szukałem właściwych słów... i nagle je
znalazłem: Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo
jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jest nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar
ognia, płomień Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki.
Jeśliby kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko.
- Kocham cię - powiedziałem głośno. Bielecki popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Już za późno, mój drogi, poza tym wolę młodych i ładnych.
Nie zwracałem na niego uwagi - sztywna bezwładność Patrycji powoli ustępowała:
dziewczyna uniosła do góry ręce i przetarła twarz, jak po długim i ciężkim śnie.
Otworzyła szeroko oczy: zobaczyła mnie i błysnął w nich na moment strach, a potem
wściekłość. Wracała do formy.
Bielecki też to dostrzegł; otworzył w zdumieniu usta, ale jego zaskoczenie trwało

background image

krótko. Rzucił się w kierunku dziewczyny i usiłował kopniakiem usunąć wiadro spod
jej nóg. Na to czekałem - wypadłem szczupakiem spod ściany i but Bieleckiego,
zamiast w wiadro, trafił na mój brzuch. Owinąłem się wokół jego nóg.
- Kopnij go w jaja - wystękałem, czując, że tracę oddech. Dzięki Bogu dziewczyna
była bystra i szybka - ciałem Bieleckiego zarzuciło od uderzenia, złapał się za
podbrzusze i runął na podłogę. Na nieszczęście Patrycja na skutek rozmachu zachwiała
się, impet odrzucił ją gwałtownie do tyłu i w sekundę potem zleciała z wiadra.
Dobrze, że byłem blisko - błyskawicznie podsunąłem się ze swoimi plecami, na
którym zdążyła oprzeć jedną stopę. Obcas wbijał mi się niemiłosiernie w kręgosłup, ale
miałem to w tej chwili za najmilsze doznanie. Powoli wpełzałem pod pętlę, potem
zdołałem uklęknąć, tak że dziewczyna znalazła się nawet wyżej niż przedtem, gdy
sterczała na wiadrze.
- Powoli rozluźnij pętlę - zakomenderowałem. - Zsuń ją z głowy i zejdź ze mnie.
Wszystko poszło sprawnie. Patrycja zeskoczyła na podłogę, a ja wreszcie mogłem
się wyprostować. Bielecki nadal leżał skurczony na boku, trzymając się za krocze i
pojękując.
- Dobra robota - pochwaliłem ją. - A teraz wyjmij mi z lewej kieszeni kredę i
dokładnie go obrysuj. Pentagramem, wiesz chyba, jak wygląda. Całe ciało musi znaleźć
się w Kręgu.
Wykonała to bez słowa. Potem znalazła kawałek szkła i rozcięła mi więzy na rękach
- wyjątkowo solidnie zawiązane, oczywiście marynarskie.
- Co teraz? - spytała.
- Nic, poczekamy - powiedziałem, postawiłem na powrót wiadro i usiadłem na nim,
rozcierając obolałe przeguby. Bielecki powoli dochodził do siebie - kiedy zobaczył, że
jest uwięziony w Kręgu, zaskowytał przeraźliwie.
- Ucisz się, duchu nieczysty - rozkazałem. - Mocą danej mi władzy nakazuję ci, abyś
wyszedł z ciała tego człowieka i opuścił ten świat, nie ważąc się nikogo więcej
niepokoić.
Twarz Bieleckiego wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu; stawała się przy tym
coraz mniej jego twarzą, tak jakby od środka wypełniał ją zupełnie inny, obcy,
nieludzki kształt. Skóra rozciągała się, plastyczna i posłuszna niewidzialnej formie jak
rozgrzany kauczuk, broda wydłużyła, rysy wyostrzyły i oto widziałem przed sobą
plugawe, koźle oblicze Bereshitha Rabby. Demon śmiał się, wystawiając długi,
rozdwojony na końcu jęzor. Nakreśliłem w powietrzu krzyż. Teraz mi nie ujdzie.
- Exorco igitur te per Pentagrammaton, et in nomine Tetragrammaton, per Alfa et
Omega, ego te exorciso, spiritus immunde, Bereshith Rabba...
W miarę jak wymawiałem kolejne fragmenty formuły, Bereshith wił się wewnątrz
Kręgu coraz gwałtowniej, jakby przypiekany żywym ogniem. Nie ustawałem,
egzorcyzmując i kreśląc w powietrzu krzyże, prawie wpadając w trans, nie zważając
na jego szaleńcze podrygi. W pewnym momencie zastygł nieruchomo i roześmiał się
szyderczo. Drzwi do piwnicy skrzypnęły i na korytarzu rozległy się czyjeś szybkie
kroki. Błyskawicznie oprzytomniałem. Ktoś wszedł mi w paradę w najmniej
odpowiednim momencie!
- Idź, zobacz kto to - krzyknąłem do Patrycji, sam zaś zbliżyłem się do Kręgu.
Leżące wewnątrz ciało wróciło już do normalności, rysy twarzy odtajały i Bielecki
znowu przypominał siebie, jednak starszego o dziesiątki lat, wychudzonego i
zwiotczałego.
- Kto to był? - spytałem powracającą Patrycję.
- Na korytarzu nie ma światła, a ten ktoś bardzo szybko uciekał - powiedziała. - Czy
stało się coś złego?
- Być może - nie chciałem jej mówić, że Bereshith Rabba najprawdopodobniej w

background image

ostatniej chwili opuścił Bieleckiego i wcielił się w inną osobę, jakiegoś łazika, którego
diabli przynieśli w nocy do podziemi. Czart zwiał mi na moment przed wygnaniem go
tam, skąd przybył.
Bielecki siedział nieruchomo w Kręgu i trzymał się za głowę. Jeknął raz i drugi,
rozpaczliwie, jak ktoś, kto w jednej sekundzie utracił wszystko. Zapewne tak było -
Bereshith Rabba wyjadł go od środka, pozostawiając po sobie nicość, pustą skorupę.
Biolog wstał i chwiejnym, sztywnym krokiem podszedł do odwróconego wiadra.
Przypominał starego, rozsypującego się manekina. Długo, jakby ze zdumieniem,
oglądał pętlę.
- Chodź - powiedziałem do Patrycji. - Idziemy stąd.
- O on? - wskazała z lękiem na Bieleckiego.
- Nie jest już groźny, zostawimy go tutaj - wziąłem ją za rękę i wyszliśmy do
ciemnego korytarza. Słyszeliśmy jeszcze, jak Bielecki przesuwa po podłodze wiadro.
Później zapadła cisza.
Korytarz skończył się schodkami, które poprowadziły nas do góry. W gmachu
właściwej szkoły wynurzyliśmy się gdzieś koło sali gimnastycznej; noc minęła i przez
okna przenikał pierwszy poranny brzask. Szliśmy w milczeniu ku wyjściu, kiedy
usłyszeliśmy dobiegająy z podziemi długi, przeciągły skowyt - tak krzyczała dusza
przerażona czekająca ją otchłanią, wyjąca ze zgrozy nad tym, co zrobiła. Patrycja
wzdrygnęła się i mocniej do mnie przytuliła.
- Nie powinniśmy - szepnęła. - To w końcu człowiek.
- To był człowiek - powiedziałem z naciskiem. - Teraz jest wyjedzoną skorupą, nie
zostało w nim nic, co można by ocalić. Dopełnia swój los, na który sam się skazał.
Wycie ucichło równie nagle jak się zaczęło. Zapadła po nim cisza była wprost
bolesna. Patrycja odsunęła się ode mnie i zadrżała, jakby od niespodziewanego chłodu.
- Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? - wybuchnęła. - Raz mi się wydajesz duchem
ś

wiatłości, jedynym naprawdę miłosiernym i prawym człowiekiem na ziemi, innym

razem bestią niewiele lepszą od tych, które zwalczasz. Która z twoich twarzy jest
prawdziwa?
Uśmiechnąłem się gorzko. Dlaczego musiała akurat teraz o to zapytać?
- Obie, Patrycjo. Jestem taki jak świat, w którym przyszło mi działać. To wasze
pokolenie założyło sobie moralne pieluszki, uczyniło życie łatwym i przyjemnym,
wszystko stało się proste i dozwolone - nic nie jest już według was zbrodnią, co
najwyżej dewiacją, usunęliście ze swojego słownika pojęcie winy i kary, jako że
przeszkadza w przyjemnym konsumowaniu. Czy to, że zapomnimy o istnieniu zła
spowoduje, że przestanie ono istnieć? Oto masz podstawowe złudzenie naszego wieku
- albowiem wasze pieluszki kiedyś przemokną i całe zapomnianie zło tryśnie wam w
twarz fontanną piekielnej siarki. Pytasz, kim jestem - odpowiadam zatem:
inkwizytorem, czyli tym, który wziął na siebie niewdzięczny i niechciany obowiązek
oddzielania dobra od zła, sądzenia i karania. Tak, masz rację, jestem sędzią i katem,
bestią i aniołem.
Dziewczyna patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, tak jakbym zdarł sobie skórę
z twarzy i pokazał jej me prawdziwe, nagie oblicze.
- Kto ci dał prawo... - spytała cicho. - Kto ci dał prawo sądzenia i karania?
- Leżało bezpańskie na ulicy, więc je sobie wziąłem. Ktoś musiał - ludzkość, myśląc
naiwnie, że zapomnienie o szatanie wystarczy do wyzwolenia od jego władzy, w
rzeczywistości rzuciła mu się w ramiona - jak myślisz, dlaczego przybrał tym razem
postać Bereshitha Rabby?
- Nie wiem - szepnęła. Szła teraz daleko ode mnie, po drugiej stronie korytarza.
- To demon pożądliwości, władca najbrudniejszych chuci. A pożądanie to ostatnie z
uczuć, jakie się ostały w tej naszej współczesnej mątwie - pożądamy pieniędzy, władzy

background image

i żon naszych bliźnich. Z chuci człowiek powstaje i przez nią ginie. Jak myślisz,
dlaczego Bereshith dostał w swoje łapy tego nieszczęśnika? On też tylko chciał
pofolgować swoim żądzom, z przyjemności uczynił swą religię. Tu zjawił się demon z
magicznym teatrem, z ofertą ucieczki poza czas i przestrzeń, gdzie nie obowiązują
ż

adne reguły. Po Bieleckim będą następni.

Przystanęła - wschodzące słońce wlewało się do szkoły przez wysokie, od podłogi
do sufitu, okna. Wyglądała wspaniale, blada, z włosami w burzliwym nieładzie, w
ciemnym, pensjonarskim kostiumie - skąd wiedziała, że takie lubię najbardziej? W jej
wzroku wyczytałem żal i współczucie.
- Walczysz z wiatrakami, inkwizytorze szalony jak Don Kichot - powiedziała
miękko. - Jeśli jest tak jak mówisz, to świat został już skazany. Czy w ogóle warto się
szarpać?
- Nie potrafię inaczej - patrzyłem na nią i coś ścisnęło mnie za serce twardą,
szponiastą łapą. Bereshith był naprawdę o krok od zwycięstwa.
- A to, co mi powiedziałeś, że mnie... To było kłamstwo?
Przymknąłem oczy, nie chcąc jej widzieć. Odwróciłem się do okna i oparłem czoło o
szybę. Na policzkach czułem pierwsze liźnięcia słonecznego ciepła.
- To nie mogło być kłamstwo, Patrycjo. Gdybym choć raz świadomie skłamał,
Bereshith Rabba miałby teraz ucztę z moich kości. Inkwizytorzy nie mogą kłamać.
Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.
- A więc?
- A więc nic z tego nie będzie.
Zbliżyła się jeszcze bardziej; przeklęte zielone oczy, ogromne, zachłanne,
spragnione, pełne obietnic, kuszące, aby zanurzyć się w ich oceanicznej głębi i nigdy
więcej nie wypływać.
- Jeśli miłość jest grzechem - szepnęła - to bądźmy grzesznikami.
Potrząsnąłem w milczeniu głową. Co prawda anonimowa wielbicielka napisała do
Norberta w swoim liście, że nie ma ograniczeń co do wieku, ważne raczej staje się
biologiczne nasycenie, ale dla mnie nie było to takie oczywiste. Nie chciałem mówić
Patrycji, dlaczego - że istniało za dużo "za": za młoda, za stary, za bardzo inkwizytor,
za bardzo czarownica, za dużo do zrobienia, za wiele zła, któremu będę musiał stawić
czoło. Byliśmy oddzieleni od siebie rzeką - co prawda widzieliśmy się z przeciwległych
brzegów, ale czy to znaczyło, że potrafilibyśmy być razem? Trzeba by ją najpierw
przepłynąć, a tego żadne z nas nie mogło uczynić - a może nie chciało? Po co w takim
razie żyć złudzeniami? Po co kopulować, kiedy nie można kochać?
Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy - wyprowadziłem ją ze szkoły w pełnym słońcu.
Na dziedzińcu nie zauważyliśmy nikogo, ani Krystyny, ani policji. Zaprowadziłem ją na
najbliższy postój i wsadziłem w ostatnią nocną taksówkę. Kiedy odjeżdżała,
odwróciłem się, aby nie patrzeć - my, inkwizytorzy, też mamy granice wytrzymałości.
Następnej taksówki jakoś nie było widać, więc pieszo powlokłem się w stronę
domu. W mieszkaniu padłem ledwo żywy na łóżko. Głowa ciążyła mi jak kamień, oczy
się kleiły, ale nie sen nie przychodził. Gdy tylko przymknąłem powieki, z mroku
wyłaniał się rozradowany koźli pysk Bereshitha Rabby - siedział gdzieś tam ze swoim
wirtualnym, magicznym teatrem marzeń i czekał na was, libertyni i dziwkarze, alfonsi,
flagellanci, pederaści, lesbijki, sadyści, masochiści i onaniści, sodomici i masturbanci,
zboczeńcy i dewianci skryci, jawni i dwupłciowi, ludożercy, zbrodniarze i grzesznicy
mową, myślą, uczynkiem i zaniedbaniem; czekał ze swoją magiczną skrzynką na wasz
brud, na zło leżące gdzieś na dnie, w zapomnianym zakamarku duszy. Chce je
wyzwolić, aby mogło wreszcie krzyczeć pełnym głosem.
Bereshith Rabba czeka na Was!
Nic więc dziwnego, że nie mogłem spać.

background image

Czekał przecież też na mnie.

Planeta syren

Odeusowi jak zwykle śniły się kobiety. A dokładniej rozległa połać piachu, pełna
krągłych, opalonych, zroszonych potem ciał, leżcych obok siebie i przewracających się
leniwie jak polegujące na plaży foki. Piersi, pośladki i uda falowały w tysięczym, har-
minijnym rytmie - Odeusowi wydawało się, że stoi nad brzegiem morza
wypełnionionego pieniącą się, erotyczną cielesnością. Pod stopami czuł wibrującą
trampolinę, wystarczyło tylko odbić się sprężyście i runąć głową w dół, wprost ku
kłębiącym się w dole ciałom i szybować ku spełnieniu, słysząc jedynie przenikliwy,
rozdzierają uszy gwizd...
Kapitan Odeus zerwał się gwałtownie, wybity nieznośnym hała- sem z jednego z
najprzyjemniejszych snów. Przenikliwy gwizd oka- zał się buczkiem pokładowego
interkomu, sygnalizującym alarm III stopnia. Natychmiast połączył się ze sterownią.
- Zgłasza się porucznik Kunert...
- Co się dzieje, poruczniku?
- Przed chwilą wyszliśmy z podprzestrzeni. Nawalił grawimet- ryczny stabilizator,
komputer wykrył awarię z dużym opóźnieniem, dlatego statek dość znacznie zboczył z
kursu. Nie wiadomo, gdzie jesteśmy.
Widoczna na ekranie twarzyczka Kunerta sprawiała wrażenie rzeczywiście
zatroskanej. Odeus wetchnął ciężko i spuścił nogi na podłogę.
- Zaraz przychodzę.
Na miejscu zastał już Nesthoora. Stary nawigator kłócił się z komputerem o
aktualne współrzędne - wyraźnie im nie szło. Ku- nert oglądał na głównym ekranie
ciemną stronę jakiejś planety.
- Tu jest życie - stwierdził, wskazując na grupę rozproszo- nych świateł. - Wygląda
to na niezbyt liczną kolonię.
- Bzdury - wtrącił się Nesthoor, który wreszcie pogodził się z komputerem. - Tutaj
nic nie ma, jesteśmy w gromadzie Perseu- sza, będą zasiedlać ten rejon za jakieś
dwieście lat. No, Ku- nert, możecie być z siebie dumni: to na pewno ONI!
Porucznik spojrzał na nawigatora obojętnie, niezdarnie uda- jąc, że nie wie, o co
chodzi.
- Jacy ONI?
- Ot, bestia, Greka mi tu udaje, no przecież ci twoi Bracia w Rozumie - Nesthoor
zarechotał pod nosem, ciągle pamiętając, jak kiedyś od pijanego w sztok Kunerta
wydobył pewną tajemnicę - porucznik wierzył w Obcych. Według nawigatora, starego
kos- micznego wyjadacza, było to równie naiwne co wiara w świętego Mikołaja.
- Raczej Siostry - zauważył Odeus, siedzący przy pulpicie łączności. - Sami
popatrzcie.
Ekran ukazywał wycinek plaży, zatłoczony setkami nagich ko- biecych ciał. Leżały
jedna obok drugiej, przeciągając się leni- wie jak kotki, blodnynki i brunetki, smukłe i
puszyste. Kamera wykadrowała jedną z nich, blondynkę o złocistej skórze, wachlu-
jącą się kwiatem o dziwaczyn, storczykopodobnym kształcie. Uś- miechała się przy
tym tak zmysłowo, że oglądającym to mężczyznom drgnęło coś głęboko w trzewiach.
- Witamy na Wenus - powiedziała. - Najmodniejszym i najbar- dziej ekskluzywnym

background image

kurorcie wszechściata, prawdziwym raju męż- czyzn. Spełnimy wszystkie twoje
pragnienia, najbardziej wyrafi- nowane zachcianki... Naprawdę wszystkie.
Potem następował kilkudziesięcio sekundowy montaż najdzi- kszych pornosów,
jakie zdarzyło im się widzieć. Rzeczywiście, na Wenus spełniano dokładnie w s z y s t
k i e zachcianki.
- Czekamy - dodała zachęcająco blondynka. Przez jej twarz przepłynęły dane
częstotliwości sygnału naprowadzającego i tran- smisja się skończyła.
Kunert i Nesthoor gapili się bezmyślnie w pusty monitor. Odeus gryzł w zamyśleniu
wargę. Pierwszy oprzytomniał nawigator.
- Do licha! - wrzasnął. - Toż to musi być Wenus II!
Odeus i Kunert popatrzyli na niego zdezorientowani.
- Nie ma takiej planety - powiedział kapitan.
- I tu się pan myli - Nestthoor rozsiadł się wygodnie, zado- wolony, że będzie mógł
opowiedzieć jedną z tych historyjek, z których słynął między Alderaanem a Syriuszem.
- Pamiętam, że siedziałem wtedy w kosmoporcie na Woth, czekając na zakończenie
załadunku. Nic się specjalnego nie działo, z nudów oglądałem ja- kąś satelitaną
transmisję, kiedy nagle powietrze rozpruł zgrzyt- liwy grzmot, bardzo
charakterystyczny dla statku lądującego bez pomocy gravipassu. Pognałem wraz ze
wszystkimi do ekranów wido- kowych. Nad płytą lądowiska stał w słupie ognia
patrolowiec Flo- ty, wychylony od pionu tak, że byłby się niechybnie roztrzaskał,
gdyby nie operator pola bezpieczeństwa, który w ostatniej chwili zdołał ustabilizować
statek.
Gdy rakieta na dobre wylądowała, z otwartego luku wypadł nagi mężczyzna, coś
bełkocząc i wymachując rękami. Dopadła go Zigi, diabelnie łada lekarka, w krórej
kochał się cały kosmod- rom. Facet na widok dziewczyny wrzasnął jak obdzierany ze
skóry i rzucił się z powrotem do rakiety. Nie chciał stamtąd wyjść, dopóki nie
obezwładnili do pielęgniarze. Statek wewnątrz przed- stawiał koszmarny widok, był
kompletnie zdemolowany, pilot tuż po wylądowaniu zniszczył główny komputer i
wszystkie bazy da- nych...
- Czekaj - przerwał Odeus. - Coś mi się chyba przypomina. Czy nie chodzi tu o
sprawę komandora Jasona z Patrolu?
- Dokładnie - potwierdził nawigator. - Po dwóch pozostałych członkach załogi
zaginął wszelki ślad...
- Zaraz, to właśnie temu facetowi uroiło się, że wylądował na planecie Amazonek?
- Daj mi skończyć - Nesthoor zgromił kapitana wzrokiem, bo- jąc się, że straci
przez niego puentę. - Jason niczego dorzecz- nego nie był w stanie powiedzieć,
wszystkie klepki miał dokład- nie przemieszane. Cały czas wrzeszczał o obrzydliwych
babszty- lach, które chciały go na śmierć zamęczyć, na widok kobiet sza- lał ze
strachu. Wiecie, jak wyglądają chłopcy z Patrolu: zwarte bryły stalowych mięśni,
nerwy jak postronki. Komandor Jason był niczym więcej jak kupą roztrzęsionej
galarety. Wreszcie jeden z psychologów wpadł na pomysł, aby wprowadzić go wstan
hipnozy. Komandor opowiedział wtedy ciekawą historię: w trakcie skoku
nadprzestrzennego nawalił stablizator i patrolowiec wypadł w normalną przestrzeń
gdzieś na obrzeżu gromady Perseusza...
- O, to zupełnie jak my - zauważył Kunert.
- Patrzcie, jaki spostrzegawczy - zakpił nawigator. - Potem złapali emisję wideo...
- Przestawiającą stado laleczek chętnych do wszystkiego - uzupełnił Odeus.
- Mniej więcej. Oczywiście natychmiat ustalili źródło nada- wania i wylądowali na
planecie... Jej mieszkanki nazywał ją "Wenus II". Chłopakom wydawało się
początkowo, że trafili do ra- ju. Okolica piękna, panienki chętne i bez przesądów...
Widzę po waszych rozmarzonych minach, że też chcielibyście spróbować. Serdecznie

background image

odradzam.
- Pies ogrodnika - mruknął pod nosem Odeus. - Sam nie chce, innemu nie da.
Nesthoor nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał i spokojnie perorował
dalej.
- Po paru godzinach, kiedy chłopaki opadli trochę z sił i nieco stracili
zainteresowanie dla uroczych gospodyń, te zarea- gowały na to żądaniem dalszych,
jakby to powiedzieć, "usług". Jason z kolegami odmówili, no bo przecież, panowie,
ileż można. Kobiety początkowo udawały, że się z tym pogodziły, a potem znienacka
ich obezwładniły, skrępowały i napompowawszy afrodyz- jakami kontuowały zabawę.
Panowie, nie przeczę, że przyjemnie jest mieć jedną kobietę, trzy, pięć nawet, ale co
powiedzieć o trzydziestu, czterdziestu i więcej? Przyjemność stosowana w nad- miarze
bywa wyrafinowaną torturą. Chłopcy zostali zredukowani do roli worków
mięśniowych tryskających w regularnych odstępach czasu spermą. Jak się łatwo
domyślić, panienkom nie chodziło by- najmniej o mężczyzn, a raczej o d a w c ó w...
Dwaj towarzysze Jasona wytrzymali trzy dni, on sam żył jesz- cze, ale wiedział, że
zostało mu tylko kilka godzin. Wykorzystał chwilę nieuwagi strażniczek w czasie
jednej z nielicznych przerw, zwiał i jakimś cudem przebił się do statku. Ostatkiem
przytomności zdołał wystartować i wejść w podprzestrzeń. Resztę znacie.
Milczeli, trawiąc powoli opowieść nawigatora.
- Ale skąd kobiety na Wenus II? I dlaczego takie groźne? - zapytał w końcu Kunert.
- Tego się Jason nie dowiedział. Sprawa jest niejasna, sami wiecie, ile w
początkowym okresie kolonizacji ginęło statków, prawdopodobnie któryś, z
ładunkiem kobiet, przypętał się aż tu- taj. Swego czasu były głośne ruchy femistek-
tygrysek, szukają- cych jakiegoś gwiezdnego bezmęskiego Edenu...
Dwa dni później nawigator zastał w sterówce porucznika Ku- nerta hipnotycznie
wpatrzonego w ekran. Chwilę oglądali razem.
- Długo one już tak? - zapytał Nesthoor.
Kunert nieprzytonie spojrzał na zegar.
- Dwie godziny.
- No cóż, poruczniku... miłość lesbijska to naprawdę piękna sprawa.
- Ehem, doprawdy... - Kunert zdawał się przebywać z zupełnie innej rzeczywistości.
Nawigator pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Czy wiesz, poruczniku, dlaczego w kosmos nie latają kobie- ty?
- Nie wiem..., to znaczy wiem, chodzi o słabszą odporność ma stresy długiej
podróży.
- Bynajmniej, to czynnik drugorzędny, naszym szefom chodziło o coś innego?
- O co? - spojrzenie Kunerta było czyste i niewinne, niczym zarażonego
entuzjazmem pionierów eksploracji kadeta pierwszego roku.
- Właśnie o to - Nesthoor wskazał na ekran. - Zamiast myśleć o interesach firmy
jedna część załog kombinowałaby, jak tu by się przespać z drugą. A za to nasi
szefowie nie chcą płacić.
Do sterówki wpadł jak bomba Odeus - nie wyglądał dobrze, spocony jak mysz, o
rozbieganych oczach.
- Pieprzyć kobietony! - ryknął. - Bardziej durnym zajęciem od seksu z komputerem
jest lizanie lodów przez opakowanie. Precz z machanomasturbacją, chcę kobietyyyy...
- zawył przeciągle. - Prawdziwej, a nie wirtualnej!
Po czym, trochę uspokojony, dodał:
- Trzeba wylądować i dać babom do wiwatu.
- Raczej to one nam - mruknął nawigator i dodał głośniej. - Chyba upadłeś na
głowę! Już nie pamiętasz, co zrobiły z Jasonem?
Odeus uśmiechnął się chytrze.

background image

- A jakże, pamiętam. Gdzie są zdjęcia strefy umiarkowanej półkuli południowej?
Z podanego pliku wyciągnął jedno i pokazał Nesthoorowi.
- Popatrz, te trzy światełka tutaj. To musi być mała osada, parę domków, ale sądzę,
ż

e można już tam znaleźć coś odpowied- niego. Wyląduję w nocy, potraktuję

wszystko co się rusza pa- ralizatorem, w ciągu dwóch, trzech godzin załatwię co
trzeba i wrócę.
- Złapią cię - obwieścił ponuro Nesthoor. - Zrobią to samo co z Jasonem.
- Pomyślałem o dodatkowym zabezpieczeniu - zachichotał dia- belsko kapitan. -
Coś, co uniemożliwi przekształceniu mnie w zmechanizowanego dawcę. Wydaje mi
się, że można tak przeprogra- mować mikroiniektor automedu, aby w momencie, gdy
poziom testos- teronu będzie zbyt wysoki, wtrzyknął mi do krwi enzym blokujący
wydzielanie hormonu. Wszyjecie mi to pod skórę. To taka impoten- cja na życzenie,
zapobiegająca przegrzaniu instalacji.
- Rzeczywiście sprytne - nawigator pokręcił z uznaniem gło- wą. - Z tym, że
panienki mogą się wówczas nieco zdenerwować i na przykład poobcinać panu to i
owo, zwłaszcza jeśli wyda im się bezużeczne.
Odeus wzruszył ramionali.
- Do diabła, kto nie ryzykuje, ten nie posuwa, jak powiadał Casanova. Gdybym się
nie zjawił w ciągu doby, odlecicie stąd sa- mi.
Kapitan Odeus wrócił znacznie wcześniej niż oczekiwano. Wy- siadając z lądownika
nie miał miny pogromcy Amazonek. Natarczywe pytania Kunerta zbywał półgębkiem,
zaś na Nesthoora patrzył z nieukrywanym obrzydzeniem. Tuż przez odlotem zabrał się
do kaso- wania wszystkich śladów pobytu na Wenus II, łamiąc przy tym po- łowę
punktów świętego i nietykalnego Regulaminu Służby.
- Rozumiesz coś z tego? - zapytał Kunert nawigatora.
- Taak - westchnął smutno Nesthoor. - Czy słyszałeś kiedyś opowieść o Odyseuszu i
syrenach? Był to, jak głoszą mity, jedyny żeglarz, który słyszał ich cudowny, wabiący
ś

piew i pozostał przy życiu. Wiesz, jak mu się to udało?

- Odyseusz zalepił załodze uszy woskiem, a siebie kazał przywiązać do słupa.
- Doskonale! Istnieje jednak jeszcze jedna, bardzo mało zna- na wersja tej historii.
Podobno, kiedy zbliżali się do wyspy sy- ren, jeden z majtków podszedł do
uwiązanego już Odyseusza i ta- kże zalepił mu uszy woskiem. Tłumaczył się później,
ż

e źle zro- zumiał rozkazy. Na próżno Odyseusz ryczał jak opętany i rwał więzy -

załoga, pamiętając o wydanych przez niego poleceniach, ani drgnęła. Wyspa oddalała
się z każdą chwilą i żaden dźwięk cudownego syreniego śpiewu nie dotarł do uszu
najsprytniejszego ze śmiertelnych...
- Nie rozumiem, co ta historia ma wspólnego z Odeusem, poza przypadkową
zbieżnością nazwisk.
- Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się nawigator. - To proste. Wyskalowanie
mikroiniektora Odeus zlecił mnie i muszę przyznać, że chyba się nie spisałem.
Urządzenie mogło zadziałać już w przypadku bardzo małego stężenia testosteronu.
Wystarczyłoby zu- pełnie niewielkie podniecienie, przypuszczam, że jeśli na przyk- ład
Odeus jeszcze w lądowniku pojechał dla rozgrzewki na ręcz- nym, to...
Kunert patrzył na nawigatora w niemym zadziwieniu, a potem zarżał dzikim,
nieopanowanym śmiechem, od którego cały zsiniał. Nesthoor klepnął porucznika w
plecy, aby go odetkać.
- Zresztą, sam wiesz, że byłem raczej sceptyczny jeśli cho- dzi o tę wyprawę.
- Niezłe z ciebie bydlę - wykrztusił Kunert. - Coś mi się zdaje, że na Wenus II
jesteśmy spaleni.
- Osobiście uważam, że nie ma czego żałować - dodał Nesthoor i z upodobaniem
popatrzył na kształtne pośladki porucznika Ku- nerta.

background image

Sanktus Kobylarius, magister

Wszyscy nazywali go Kobylarzem. O takim przezwisku zdecydowała fizjonomia -
pociągła twarz, szerokie czoło, cofnięta i niedogolona szczęka, wypukłe oczy skryte za
silnymi szkłami. Wizerunku dopełniała zapadnięta klatka piersiowa, patykowate ręce i
zaczątki garbu. Słowem, typowy jajogłowiec - kobyła Raskolnikowa na moment przed
końcem.
Pierwszy raz zetknąłem się z nim w okresie pisania prac magisterskich. W holu
Instytutu zwykliśmy zamieniać parę słów, najczęściej o postępach w pisaniu pracy. Już
wtedy Kobylarz zdradzał symptomy filołogicznego nawiedzenia - za temat obrał sobie
analizę opisów w opasłej powieści jednego z wieszczów modernizmu. Po pobieżnym
przejrzeniu tej pozycji można zauważyć, że opisy stanowią blisko połowę
zasadniczego tekstu. Za każdym razem Kobylarz oznajmiał mi triumfalnie, do której
strony właśnie dotarł. Patrzyłem wtedy na jego bladą od niewyspania i złego
odżywiania twarz i myślałem o wieszczu, który z pewnością nie przypuszczał, że w
sześćdziesiąt lat po śmierci będzie jeszcze komuś spędzał sen z powiek.
Dlaczego Kobylarz wybrał tak ambitny temat, zamiastwzorem kolegów - sięgnąć po
pierwszy lepszy problem i odbębniać swoje między jedną a drugą balangą? Kobylarz
był inny, wierzył w naukową doniosłość tego, co robił. Na nic zdały się moje
argumenty, że na dobrą sprawę nasze ewentualne odkrycia mają zerowe znaczenie dla
narodu (i nieważne, jak tu zdefiniujemy pojęcie "naród"), co najwyżej zyskają
przelotną aprobatę tego czy owego profesora. Jako prawy czciciel czystej nauki z
pogardą odrzucał moje sugestie.
Później się dowiedziałem, że jego robota była rzeczywiście rewelacyjna, rzuciła na
kolana komisję egzaminacyjną i zyskała opinię najlepszej pracy roku. W rezultacie
Kobylarz wylądował w szkole podstawowej w niewielkiej wiosce, położonej parę
kilometrów za miastem, gdzie wbijał półdebilnym dzieciom (z mizernym skutkiem, jak
mi potem wyznał) zasady gramatyki i ortografii. Z czciciela nauki czystej został jej
ofiarą, przed czym go zresztą przestrzegałem.
W tym momencie historia mogłaby zostać zakończona, bo i cóż może być
intrygującego w zmaganiach młodego, hm, "siłacza" (to wieszcz), systematycznie
wykańczanego przez indolencję systemu oświatowego. Proza życia, brutalna
nauczycielka absolwentów wyższych uczelni, od razu dzieli swoje stadko na głupców i
słabeuszy usiłujących pracować w zawodzie oraz na spryciarzy i kombinatorów, którzy
zawczasu oddali się w pacht "byznesowi". Kobylarz uczestniczący w jakimkolwiek
sensownym interesie był postacią nie do przyjęcia. Jego kobyla gęba a priori skreślała
naszego delikwenta z listy osób mogących kiedykolwiek zrobić karierę.
A jednak Kobylarz zawsze mnie trochę intrygował, tak jak intryguje i zaciekawia
każdy przedstawiciel ginącego gatunku. Na swój sposób był kimś ostatnim i
wyjątkowym. Wyraźnie odbijał od reszty. I to chyba spowodowało, że został obiektem
mego zainteresowania, nie tylko z czysto osobistych względów.
Przez dłuższy czas wieści o nim dochodziły urywane i niepełne. Jak wielu z tych
pechowców, którzy z powodu braku oparcia w zamożnej i wpływowej rodzinie
wylądowali w szkółkach na prowincji, w pokorze oczekiwał na swój koniec. Dopiero

background image

w jakiś czas później spotkałem go na ulicy, no, niezupełnie przypadkowo.
O dziwo, poznał mnie od razu. Ja go zresztą też - wyglądał jeszcze marniej niż
przedtem, był nawet w tym samym, jeszcze studenckim, wytartym dżinsowym
wdzianku. Kobyla gęba wyglądała na bledszą i bardziej zrezygnowaną. Zapytałem o
pracę. Machnął niedbale ręką.
- Wiesz, sądziłem, że głupota ludzka ma jakieś granice, ale szybko mnie z tego
wyleczono - powiedział. - Mam do czynienia z takimi ludźmi, że...
- Wiem, struktura grona pedagogicznego nie jest mi obca. Idę teraz coś zjeść, chodź
ze mną.
W barze mlecznym szerokim gestem zaordynowałem dwie porcje naleśników. Za
szkłami Kobylarza błysnęło coś łakomie. Musiał być głodny.
- Co właściwie robisz poza wojowaniem z belframi i dyrekcją?
- Piszę - przełknął i popił - artykuł krytyczny. Dla "Pamiętnika Literackiego". Jeden
już wysłałem, a mam w robocie drugi.
- Zapłacili ci? - Jeszcze nie...
Przechylił talerz i pił łyżeczką śmietanę. Rzeczywiście był głodny. Zrobiło mi się go
ż

al, mogłem się szarpnąć na podwójne naleśniki. Jeśli naprawdę jedynym jego źródłem

dochodu była nauczycielska pensja, to musiał często głodować.
- A poza tym? - sondowałem dalej.
- No, jeszcze takie... - pochylił się konspiracyjnie. - Piszę książkę. Powieść.
Tu cię mam, pomyślałem. Prawdę mówiąc, oczekiwałem podobnego wyznania.
Byłoby wręcz dziwne, gdyby Kobylarz tego nie robił. Co drugi z nas opuszczał mury
tutejszej Alma Mater z przekonaniem, że jest drugim Hłaską, albo chociaż Bursą.
Kobylarz nie stanowił wyjątku. Zapewne zadziałał też wpływ wieszcza.
Wyszliśmy z baru, kierując się na przystanek. Kobylarz powoli włóczył nogami,
patrząc gdzieś przed siebie. Wyglądał jak personifikacja siedmiu plag egipskich -
przypominał teraz zgonionego wielbłąda.
- Ale nie wiem, czy skończę - ciągnął. - Dlaczego?
- Choruję - wyjaśnił. - Zaawansowana dyskopatia połączona z zanikiem mięśni
grzbietowych. Trudno powiedzieć, czy potrwa to rok, czy cztery...
- Nie starasz się leczyć?
- Po co? Ja nie mam po co żyć...
Nic nie odpowiedziałem, zatkało mnie. Żelazna logika Kobylarza była nie do
odparcia. Rzeczywiście, istnienie bądź nieistnienie Kobylarza było światu najzupełniej
obojętne. Jemu samemu zapewne też.
Staliśmy milcząc na przystanku. Kobylarz pokiwał z melancholią głową - w tej chwili
był najbardziej godnym pożałowania człowiekiem w całym mieście. Patrzyłem na niego
spod oka zastanawiając się, czy już dojrzał, czy może jeszcze trochę poczekać.
Kobylarz nie miał podobnych rozterek. Przyjechał tramwaj i pożegnałem go, obiecując
sobie ponowne spotkanie.
Wróciłem do klubu "Simplex", gdzie trawiłem czas i społeczne pieniądze jako
specjalista od przelewania pustego w próżne. Siedząc nad stosem biurowej makulatury
zastanawiałem się nad umieszczeniem dotychczasowych wniosków w kwartalnym
raporcie, ale w końcu odrzuciłem pomysł jako przedwczesny. Człowiek wymagał
jeszcze dopracowania, choć reprezentował interesujące początki. Zwłaszcza jego
egzystencjalny nihilizm, pozostający w sprzeczności z głoszonymi przedtem
artystycznymi planami, wydawał mi się szczególnie obiecujący. Kobylarz dojrzewał - i
w tym sensie nasze spotkanie było szczęśliwym "trafem". Dla niego i dla mnie.
Przed zanurzeniem się w kwity pewnej sponsorującej "Simplexowi" Młodzieżowej
Organizacji pomyślałem, że jeśli cokolwiek wiem o tego typu osobowościach, to
wkrótce powinien przydrałować tutaj z rękopisem powieści pod pachą. Nie myliłem

background image

się.
Kilka dni później, kiedy znudzony przekładaniem papierków szedłem odświeżyć się w
klubowej kawiarni, zobaczyłem go czekającego przed wejściem. Kręcił się nerwowo,
trzymając w dłoniach opasły brulion. W duchu zatarłem ręce - rozszyfrowałem go
bezbłędnie. Jak każda zagubiona w czasie i przestrzeni, niepewna siebie osobowość
twórcza, potrzebował wsparcia czytelnika. W tym mogłem mu pomóc.
- Cześć - powitałem go uprzejmie. - Pójdziemy się czegoś napić?
Wyglądał na skrępowanego. Spojrzał ukosem na witrynę kawiarni, gdzie za szybą
kłębił się tłum młodzieżowych działaczy, Arabów i panienek do wszystkiego.
- Właściwie... - miał to być wstęp do szeregu obiekcji, ale nie dałem mu czasu.
- Bez gadania! Ze mną cię nie zjedzą.
Wejście Kobylarza wywołało niejakie zdziwienie wśród personelu kawiarni -
rzeczywiście, nie wyglądał na stałego bywalca "Simplexu". Sam też nie sprawiał
wrażenia zachwyconego towarzystwem w środku. Pociągnąłem go w kąt do wolnego
stolika.
- Co u ciebie nowego? - spytałem.
Nie odpowiadał, ciągle z lekka oszołomiony atmosferą kawiarni. Zastanawiałem się,
kiedy ostatni raz był w lokalu; nawet na studiach nie chodził na żadne prywatki. Jego
filozoficznie nastrojoną duszę musiała zastanawiać programowa beztroska czy wręcz
bezmyślność charakteryzująca bywalców klubu. Mimo to pierwsza impresja Kobylarza
była dla mnie zaskakująca.
- Zombi - wyszeptał. - To jacyś zombi!
- Masz trochę racji - przyznałem. - Ale chyba nie spodziewałeś się zastać tu
mogołów intelektu? Zresztą, wskaż mi w tym mieście miejsce, gdzie takowi
przebywają.
- Tak, oczywiście...
Wydawał się zakłopotany. Przyszła kelnerka i postawiła na stoliku wino i pepsi.
Kobylarz wina nie tknął, co uznałem za bardzo pomyślną oznakę - sądząc po jego
stanie psychicznym, należało się raczej spodziewać zaawansowanego alkoholizmu, a to
bardzo by skomplikowało moje plany. Potrzebowałem Kobylarza takim, jakim był
teraz - inteligentem o krystalicznych ideałach, w początkowym stadium rozstroju
nerwowego.
Parę stolików dalej usadowiła się z hałasem grupa aktywistów młodzieżowych.
Uznałem to za świetną okazję, aby , Kobylarza pozytywnie umotywować. Ten,
niczego nie podejrzewając, powoli sączył pepsi i udawał, że słucha płynącej z podziemi
klubu łomotaniny kapeli "Nawiedzony Kombajn". Pociągnąłem łyk wina i zacząłem
ostrożnie wprowadzać go w temat.
- Widzisz tych tam pod oknem? - dyskretnie wskazałem grupę aktywistów. - To jest
kierownictwo tutejszego oddziału Młodzieżowej Organizacji, kwiat jej aktywu,
wielokrotnie chwalony i odznaczany za pozytywną działalność, wynoszony pod
niebiosa przez władze nadrzędne. Innymi słowy, awangarda naszej młodzieży.
Kobylarz popatrzył w tamtym kierunku i na jego twarzy odbił się niesmak.
- I co z tego? - spytał całkiem rozumnie.
- Właściwie nic, gdyby nie to, że obecny tu prezes - to ten o wyglądzie
wypuszczonego na przepustkę wzorowego skauta, zresztą gębę też ma pełną
komunałów rodem ze skautingu - swym światłym kierownictwem doprowadził do
zupełnego rozkładu ongiś rzeczywiście jakoś tam działającej organizacji, eliminując
tych, którym chciało się cokolwiek robić. Część nawet demonstracyjnie rzuciła
legitymacje na zebraniu, ale prezesa utwierdziło to tylko w słuszności raz obranej
drogi. Typ jest odporny na wszelką argumentację, co było zapewne główną przyczyną,
iż "góra" uznała go za jedynego człowieka zdolnego poprowadzić tutejszy oddział do

background image

kolejnych zwycięstw, które w istocie odnosi... na papierze. Co jakiś czas ogłasza nagłą
sanację stosunków i gromkimi odezwami mobilizuje kadrę mającą go gdzieś. Po trzech
dniach wszystko wraca do normy i cała działalność ponownie sprowadza się do
rytualnej porcji demagogii.
- Ehm, a wygląda tak przyzwoicie!
- Tak? To popatrz sobie na jego sąsiada, tego wysokiego młodzieńca o urodzie
ś

więtego Franciszka z Asyżu, pełniącego obecnie funkcję zastępcy prezesa. Stanowi

on przykład błyskawicznej kariery, co nie znaczy, że błyskotliwej. Do Młodzieżowej
Organizacji wstąpił w grudniu, a już w lutym został jej wiceprezesem. Jedyną zasługą
owego świątobliwego młodzieńca jest związek z pewnym wysoko postawionym
wodzem z Oddziału Okręgowego. Sam dobrze nie wiem - nepotyzm czy pederastia?
Przerwałem, ponieważ zaskoczył mnie wyraz twarzy Kobylarza. Patrzył jak
urzeczony na pseudo - Franciszka, który z rozmarzonym uśmiechem liczył muchy na
suficie. W pewnym momencie spojrzał prosto na niego, na co Kobylarz zareagował
gwałtownym skurczem żołądka. Toaleta! syknął zduszonym głosem i pobiegł jak
oparzony we wskazanym kierunku. Trochę się przestraszyłem; nie chciałem go aż tak
poruszyć. Zamierzałem tylko utrwalić w nim stan ogólnego zwątpienia. Nie
zamierzałem na razie doprowadzać do kryzysu.
Dość długo nie wracał. W tym czasie do kawiarni weszła Ewa, nieformalna muza
"Simplexu", z którą naonczas się kochałem, tzn. utrzymywałem ożywione stosunki
płciowe. Zdała właśnie jakiś zaległy egzamin, więc była w świetnym nastroju.
Słuchałem jej rozkosznego szczebiotania i rozmyślałem ponuro o Kobylarzu, który
przez moją durną brawurę zwymiotował już chyba duszę. Wreszcie przyszedł
spojrzenie miał jakby przytomniejsze. Usiadł i jednym haustem wypił pepsi do końca.
Ewa kończyła właśnie opowieść o docencie - fetyszyście, u którego studentki zdawały
egzamin przy pomocy papierowej torebki z intymną bielizną. Docent był koneserem,
piątki stawiał tylko za autentyczne francuskie koronki, najlepiej z paryskiego porno -
shopu. Kobylarz słuchał tego w milczeniu, starając się zachować , kamienną twarz.
Wreszcie spojrzał demonstracyjnie na zegarek i zaczął się żegnać.
- Nie zostawiłeś rękopisu - przypomniałem. Cały czas trzymał brulion na kolanach, w
kurczowo zaciśniętej dłoni. - Ach, to - popatrzył ze zdumieniem na zeszyt. - Prawie o
tym zapomniałem. Gdybyś mógł...
- Mogę - stwierdziłem krótko i prawie że wyrwałem mu rękopis. - Przyjdź za
tydzień, coś już będę w stanie powiedzieć.
Gdy wyszedł, Ewa spojrzała na mnie podejrzliwie. Zrobiłem najniewinniejszą minę
na świecie, ale to nie pomogło. - Ten twój przyjaciel - powiedziała wolno i z namysłem
- jest jakiś dziwny. Czy to aby nie pedał?
Roześmiałem się, serdecznie ubawiony. W Kobylarzu było tyle seksu co w amebie.
- Pochlebiasz mu, kochanie. To stary kumpel z roku, mamy wspólne interesy. A
propos - czas chyba uczcić twój egzamin?
Poszliśmy na górę do biura, opustoszałego już o tej wczesnej popołudniowej porze -
nie każdy tak kochał swoją pracę jak ja. Usiadłem za biurkiem i zacząłem segregować
papiery, znamionujące kolejny okres kwitotwórczej aktywności prezesa. Ewa spoczęła
na biurku kolegi, starego niechluja, od roku zaścielonym nie załatwionymi pismami.
Wzięła jedno z nich i udając, że czyta, rytmicznie stukała piętą w drewno, w takt
niosącego się po rurach najnowszego przeboju supergrupy "Mózg na Ścianie", która
zastąpiła w piwnicy "Nawiedzony Kombajn".
- Mówią o tobie ostatnio dziwne rzeczy - wachlowała się kwestionariuszem,
mrugając do mnie filuternie. - Wiceprezes twierdzi, że jesteś... zgadnij kim?
- Cóż mógł o mnie wymyśleć ten smutny pierdziel - podszedłem do okna i
zaciągnąłem powoli zasłony. - Pewnie, że jestem wcielonym diabłem.

background image

- Dokładnie! - zawołała ubawiona. - Skąd wiesz?
- No bo przecież nim jestem. Majtki nie będą ci potrzebne.
Odwróciłem się od okna - majteczki spoczywały już na maszynie do pisania. Ewa
poruszyła się niespokojnie, jakby w uda zapiekły ją zaległe kwity mego niechlujnego
kolegi. Uniosłem majteczki pod światło; były prawie przezroczyste, zrobione z
najdelikatniejszej koronki.
- Przygotowałaś je dla docenta?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Papiery przyjemnie zaszeleściły.
- Wracając zaś do sprawy mego ewentualnego diabelstwa, to z tego, co wiem, penis
szatana jest rozdwojony na końcu niczym język węża i tak jak i sperma zimny na
kształt lodu. Co o tym sądzisz?
Znaczna część papierów upadła już na podłogę, przez co zaległości kolegi
zmniejszyły się o blisko połowę. Ewa milczała, nad czymś się zastanawiając.
- To jest ciepłe - stwierdziła wreszcie.

Rękopis Kobylarza nosił enigmatyczny tytuł: "Spisek". Był to duży notatnik
akademicki, wypełniony prawie do ostatniej strony drobnym, wyraźnym pismem. Na
oko oceniłem objętość utworu na blisko osiem arkuszy autorskich, czyli że Kobylarz
spłodził całkiem spore dzieło. Nie zwlekając przystąpiłem do lektury.
Bohaterem uczynił młodego urzędnika jakiegoś pomniejszego pionu
administracyjnego, Jonasza K. (K jak Kobylarz?), prowadzącego spokojne i stateczne
ż

ycie, człowieka pozbawionego większych aspiracji a nawet marzeń, pilnie baczącego,

aby nie wystawać ponad obowiązującą przeciętność - co mu przychodziło bez trudu,
jako że był urodzonym przeciętniakiem. Akcja rozpoczyna się pewnego wiosennego
wieczoru, kiedy do kładącego się spać Jonasza K. przychodzi dwóch tajemniczych
panów, którzy oświadczają, że od tej chwili K. jest spiskowcem. Nie wdając się w
dalsze wyjaśnienia odchodzą, każąc czekać na dalsze instrukcje. Bohater, zupełnie w
pierwszej chwili rozkojarzony, bierze w końcu rzecz całą za głupi dowcip niezbyt
rozgarniętych kolegów.
Na tym się jednak nie skończyło - następnego odwiedza go smutny starszy pan w
podniszczonej jesionce i wręcza mu niewielką paczuszkę, polecając odnieść ją pod
wskazany adres. K. usiłuje wytłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie, ale starszy
pan, nazywający siebie Łącznikiem, przypomina dobrotliwie o dyscyplinie
organizacyjnej i odchodzi. K. , wiedziony niezdrową ciekawością a trochę strachem
przed konsekwencjami w wypadku nieposłuszeństwa, udaje się pod wskazany adres,
do obskurnej kamienicy na przedmieściu. Po wymianie hasła paczuszkę odbiera młoda
dziewczyna, dając w zamian pakiet papierów i nowy adres. K., zdumiony i lekko
zafascynowany rysującą się tajemnicą, idzie pod wskazany adres, tym razem
luksusowej willi, aby od czarnego służącego dostać nowy pakiet i adres... Do
wczesnych godzin świtu krążył po mieście niczym nocna mara, aż wreszcie któryś z
podanych adresów okazał się jego własnym. Łapczywie rzucił się na przeznaczony dla
siebie pakiecik - w środku znajduje polecenie, aby czekać na dalsze instrukcje.
Od tej pory K. stał się częścią spisku. Łącznik wielokrotnie zrywał go nawet w
ś

rodku nocy, aby zlecić tajną misję - zawsze było to takie samo zadanie, o kryptonimie

"Nocny Listonosz", polegające na dostarczaniu paczuszek pod te same adresy,
dokładnie według schematu z pierwszej nocy. K. powoli przywyka do tego osobliwego
ż

ycia, z niektórymi odbiorcami nawet się zaprzyjaźnia. Odczuwa pociąg do

dziewczyny z obskurnego domu, jak zauważa, nie bez wzajemności. Szczególnie
polubił staruszkę z małego domku ukrytego w zapuszczonym ogrodzie. Staruszka
zawsze czeka na K. z filiżanką gorącej kawy.
Z czasem dostrzegł w sobie i wokół siebie zmiany, które, jak sądził, są

background image

symptomatyczne dla każdego spiskowca. Przestał chodzić do pracy, za dnia czuł się
ź

le, najchętniej siedział w zaciemnionym pokoju lub spał: Zaczął cierpieć na dziwne

przywidzenia - wydawało mu się, że co i raz któryś ze znajomych czy przypadkowych
przechodniów mruga do niego porozumiewawczo, kiedy wieczorem śpieszył w trasę
ze swoimi paczuszkami. Przestał pokazywać się w dzień na ulicy, a i w nocy, zdążając
pod swoje adresy, przemykał chyłkiem pod murami.
W tym też okresie pojawiły się u K. pierwsze wątpliwości dotyczące celu i istoty
spisku. Żadna z nagabywanych osób nie potrafi mu nic powiedzieć, twierdząc, że go
po prostu nie zna. "Po cóż cały spisek i tajemnica, skoro jego cel byłby powszechnie
wiadomy, nawet wśród samych uczestników?" - pyta retorycznie portier, służący w
domu miejscowego prokuratora. "Cel zna tylko Wielki Szef ' - dodaje mieszkanka
obskurnej kamienicy Lili, z którą K: nawiązał nocny romans, realizowany pośpiesznie
w krótkich przerwach w czasie pełnienia kurierskich obowiązków. K. początkowo
przystaje na to tłumaczenie, aż do momentu, kiedy przypadkiem zapytana o to, czy
wie, co jest w przynoszonych przez niego pakietach, Lili odpowiada, że nie. "Zresztą -
dodaje dziewczyna - zawsze zabierasz stąd ten sam pakiet, który poprzedniego
wieczoru przynosisz. Nie zauważyłeś tego?"
K. jest wstrząśnięty i przerażony zarazem - niecierpliwie rozrywa przyniesiony
właśnie Lili pakiet. W środku znajduje jedynie przeznaczoną dla siebie instrukcję,
polecającą czekać na dalsze instrukcje. Zbulwersowany wraca do siebie, postanawiając
nie robić niczego bez uprzedniego widzenia się z Szefem. Po kilku dniach przychodzi
Łącznik i na postawione zarzuty odpowiada, że dotychczasowa misja była tylko próbą
- tak naprawdę to właściwe Zadanie K. dopiero otrzyma. Przedtem też zobaczy się z
Szefem. K. wyśmiewa go i oświadcza, że jutro złoży doniesienie na policji o
wszystkim, co wie w związku ze spiskiem. Łącznik mu to odradza, jednakże jakby bez
przekonania.
Następnego dnia K. udaje się na komisariat i żąda widzenia z naczelnikiem policji.
Zostaje do niego wpuszczony i opowiada pokrótce o swoim uczestnictwie w spisku. Z
niejakim zdziwieniem stwierdza, że Naczelnik nie wydaje się być poruszony. Patrzy na
K. ze zrozumieniem i pewnym politowaniem. Na jego zeznanie odpowiada
streszczeniem pewnej popularnej w bliżej nieokreślonych kołach teorii, tłumaczącej
rzeczywistość jako niezwykle złożoną strukturę powiązanych ze sobą spisków,
drążących świat od niepamiętnej pory. Nikt nie zna początku ani końca, a tym bardziej
celu. Nikt też nie może o sobie powiedzieć, że jest poza spiskiem, tak jak nie może
powiedzieć, że jest poza rzeczywistością. K. uderza jedna uwaga rzucona przy tej
okazji przez Naczelnika - "Spisek to nie stara koszula i nie sposób wyrzucić go do
kosza na śmieci. Jesteśmy do swego spisku przypisani."
Wzburzony K. wybiega na ulicę - zrozumiał, że i Naczelnik należy do spisku. Ma
wrażenie, jakby był zaszczutym zwierzęciem. Zamyka się w pokoju i czeka na
Łącznika. Odcięty zupełnie od świata, wpada w malignę i przeżywa niezwykłe
widzenie. W pokoju zjawia się zgrzybiały starzec przypominający biblijnego patriarchę
i wyjaśnia dobrotliwym głosem, że K. ma wyjątkowe szczęście - spisek, w którym
uczestniczy, został zawiązany specjalnie dla niego. To on, K., jest celem i przyczyną.
Dopiero po zniknięciu starca K. uświadamia sobie, że przemawiał do niego sam Wielki
Szef. Nie oczekuje już niczego - wie, że teraz przyjdzie Łącznik z Zadaniem.
Rzeczywiście, Łącznik zjawił się jak zwykle późnym wieczorem. Zaznajamia K. ze
specjalnym Zadaniem - ma on zastrzelić renegata i zdrajcę, który usiłował
zadenuncjować spisek. Wręcza mu pistolet i kartkę z nazwiskiem i adresem zdrajcy, po
czym odchodzi, dając czas do rana. K. nawet nie czyta kartki - doskonale wie, czyje na
niej widnieje nazwisko. Próbuje się desperacko ratować, ale spostrzega na ulicy dwóch
mężczyzn, pilnie śledzących jego okna. Zrozumiał, że nie ma żadnych szans. Kiedy do

background image

pokoju wpadają pierwsze promienie słońca, bierze pistolet i przykładając lufę do
skroni szepce: "Jak szczur". I było to tak, jakby absurd miał go przeżyć.
Z Kobylarzem umówiłem się wieczorem w biurze, chcąc mieć pewność, że nikt nam
nie przeszkodzi. Do generalnego rozstrzygnięcia przygotowałem się starannie,
spędzając wiele godzin nad "Spiskiem". Główny bohater, K., wykazywał sporo
interesujących cech - całkowitą bezradność wobec rzeczywistości i poczucie osaczenia
przez bliżej nieokreślone, nieznane siły, które bawią się nim, jakby był pingpongową
piłeczką. Bezwolnie podąża z prądem życia, podawany z rąk do rąk, wykorzystywany
jako ofiara nonsensownego i okrutnego żartu. Chwilami nawet odnosiłem wrażenie, iż
sprawia mu to jakąś masochistyczną przyjemność. Cechowała go zupełna niewiara we
własną podmiotowość - ba, wątpi, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Jedyną
potencjalną podmiotowością jawi się Wielki Szef, mityczna instancja skupiająca w
swoim ręku węzłowe nici wszystkich spisków. Moim zdaniem chodziło tu o ukrytą
personifikację Boga, widzianego jako swego rodzaju Nad - Spisek, o pozapojęciowych
przyczynach, celach i skutkach, którego terenem działania jest cały wszechświat.
Wobec tak rozumianego świata jednostka ukazuje się jako element składowy
wielkiej struktury, której nigdy nie pozna i na którą nie ma żadnego wpływu. Zaciera
się pojęcie między wolą własną a wolą Spisku - nigdy nie wiemy, czy podjęta przed
chwilą decyzja nie została przez kogoś już kiedyś przewidziana i włączona do jakiegoś
planu. Tak rozumiany system nie daje jednostce żadnych szans; już klasyczny Pan Bóg
był bardziej przystępny i przecież podatny na modlitwy, przynajmniej w założeniu.
Spisek nie gwarantuje nic.

Kobylarz przyszedł o ustalonej porze. Wyglądał gorzej niż zwykle, nienaturalnie blady,
o przekrwionych oczach. Zauważyłem, że drżą mu ręce. Kryzys narastał, nie mogłem
dłużej czekać. Opadł ciężko na fotel.
- No i co? - spytał chropawym, zmęczonym głosem. Czytałeś?
- Tak. Cóż mogę powiedzieć... gdyby Kafka żył teraz i nazywał się Pynchon, to z
pewnością napisałby "Spisek". Moje oświadczenie bynajmniej go nie zaskoczyło.
Uśmiechnął się z rezygnacją.
- Nie sądziłem, że to widać.
Chciał się podnieść, ale go powstrzymałem.
- Nie użyłem słowa "plagiat", zresztą, nie byłoby ono do końca odpowiednie. Rzecz
idzie o coś innego - "Spisek" przekonał mnie, ie jesteś człowiekiem, którego od dawna
szukam.
Kobylarz popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Nie rozumiem.
- To dosyć złożona sprawa. Ja właściwie jestem, jeśli można tak powiedzieć,
reprezentantem pewnej instytucji, która ma tu swoje określone i ważne interesy...
- Mówisz o Młodzieżowej Organizacji? Skrzywiłem się kwaśno.
- Nie, ta śmieszna firma to jedynie parawan dla moich rzeczywistych działań... mój
prawdziwy, hm, "pracodawca" zajmuje się zupełnie czym innym.
Po minie Kobylarza poznałem, że rozumie coraz mniej. Postanowiłem ostrożnie
wyjawić mu istotę rzeczy.
- Nie muszę ci tłumaczyć, że żyjemy w czasie powszechnej deprecjacji rzeczy,
wartości i ludzi. Wszystko jest w coraz gorszym gatunku i coraz pośledniejsze. Także
to, co interesuje moich pracodawców, ostatnio bywa coraz rzadsze... zwłaszcza że są
zainteresowani tylko towarem najwyższej jakości.
- O co chodzi, czego właściwie nie ma? - spytał niecierpliwie.
- Ludzi. Pełnowartościowych, całą gębą ludzi. Kobylarz milczał, patrząc gdzieś w
bok.

background image

- To zgrywa, tak? Wpuszczasz mnie w kanał?
- Nie, mówię serio - starałem się być maksymalnie przekonujący. - Przeżywamy mały
kryzys; świat zaroił się od cinkciarzy i sklepikarzy, kombinatorów najrozmaitszego
autoramentu. Małe cele, małe ideały, spłaszczony intelekt i chciejstwo. Wyobrażasz
sobie osobowość takiego typa? Ja tak - widzę to jako czarną, zgliwiałą czeluść,
cuchnącą i mroczną. Bez wartości. - Jest aż tak źle? - zainteresował się uprzejmie.
Ciągle uważał to za zgrywę.
- Gorzej niż kiedykolwiek. Wiedział już coś o tym Szekspir: "Czymże jest człowiek,
jeżeli najwyższym /Jego zadaniem i dobrem na ziemi/ Jest tylko spanie i jadło?
Bydlęciem, / Szczerym bydlęciem." Miał zupełną rację - taką perłę jak jego osobowość
trafia się raz na sto lat. Wiem coś o tym.
- Doprawdy?
Patrzył teraz prosto na mnie i zdawał się świetnie bawić. - To wcale nie jest
ś

mieszne. Co zaś się tyczy Szekspira, to on przyjął naszą propozycję. Ale ty mi ciągle

nie wierzysz!
Kobylarz wzruszył ramionami.
- Jak mam w to wierzyć - zaprasza mnie kolega z roku i usiłuje wmówić, że jest...
- Dokończ!
Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Przecież to śmieszne!
- Tak sądzisz? - podniosłem zachowaną wśród papierów na biurku kasetę, którą
przygotowano mi w zeszłym tygodniu. Podszedłem do ustawionego w rogu pokoju
magnetowidu i wsunąłem ją do środka.
- Ci, którym zdarzyło się coś takiego widzieć, mówią... zresztą, sam zobaczysz -
włączyłem wideo i odstąpiłem krok w bok. Monitor zamigotał szybko zmontowanymi
obrazami.
- poranek biegnie skrajem lasu sama radość istnienia spróchniały pień wierzby w
ś

rodku sekret - mały ołtarzyk z jarmarczną świętą - kładzie wiązankę polnych kwiatów

modlitwa święta maria matko boża - bębnienie w pień krzyki wrzaski śmiech - na
zewnątrz małpie twarze wyrostków.
W miarę jak oglądał, kpiący uśmieszek powoli znikał mu z twarzy. Zaczynał
kojarzyć poszczególne ujęcia, identyfikować osoby i miejsca, a wraz z tym procesem
niedowierzanie zaczęło ustępować przerażeniu. Wpił palce w poręcz fotela i zagryzł
wargi; cały skurczony, patrzył z coraz większym napięciem. Kiedy zaczął jęczeć,
wyłączyłem magnetowid. Więcej mógłby nie wytrzymać. Dyszał ciężko, nadal
wpatrzony w ciemny ekran. Wyglądał na bliskiego obłędu.
- Zastanawiasz się teraz pewnie, skąd ta taśma i skąd na niej te sceny, przecież nikt
w twojej rodzinie nie miał kamery ani nawet aparatu fotograficznego - ciągnąłem,
chcąc go ostatecznie pogrążyć. - W końcu ktoś mógł je zrobić z ukrycia, ale po co?
Kogo może obchodzić jakiś niewydarzony szczeniak z wielodzietnej rodziny, chłopak i
zupełnie przeciętny uczeń, później śmieszny student i oryginał? Doskonale wiesz, że to
zupełnie nieprawdopodobne, ba, wręcz niemożliwe, chyba, że dla tego kogoś czas i
przestrzeń nie stanowią problemu... tak jak dla nas.
- Kim jesteś? - wychrypiał.
- Nikim specjalnym, urzędnikiem, a właściwie kimś w rodzaju agenta
werbunkowego...
Przerwałem i spojrzałem na Kobylarza - wciąż zdawał się nie rozumieć, do czego
zmierzam.
- Sprawa jest prosta - podjąłem. - Proponuję ci udział w naszym spisku. W jakimś
sensie twoja książka ma rację - świat to wypadkowa toczonych od wieków gier i kontr
- gier, inicjowanych to przez nas, to przez tamtych... A ja chcę, abyś grał po naszej

background image

stronie.
Kobylarz, cały czas pochylony, podniósł nagle głowę. Zobaczyłem jego szyderczy
wzrok i wykrzywione drwiąco usta.
- Ja?! Takie zero?
- Każdy przedmiot w grze jest zerem, chyba że awansuje do roli podmiotu. Dlaczego
akurat ty? - ponieważ byle prostaczek wzięty z ulicy nie jest zdolny do bycia
podmiotem, do tego trzeba ludzi z realną osobowością. Prostaczkowie wolą
kontemplacyjne zbydlęcenie.
- Przedmiot wobec podmiotu... a wobec czynników nadrzędnych? - spytał, jakby
wreszcie zaczynał myśleć.
Sapnąłem ciężko.
- Oczywiście, że przedmiotem, działamy w hierarchii. Nie mogę ci przecież
ofiarować stanowiska Wielkiego Szefa! Ale można awansować, jak wszędzie.
Podszedł do okna i dłuższą chwilę wyglądał na zewnątrz, na ciemne zaśmiecone
podwórko, otoczone murami starej kamienicy. Wśród śmieci grzebało się kilka gołębi.
Przebiegł jakiś zbłąkany pies i chmara ptaków uniosła się do góry.
- To by było tak - mówił powoli, wciąż odwrócony do mnie tyłem - jakbyś ofiarował
więźniowi kacetu stanowisko kapo, z nieśmiałą sugestią, że z czasem może zostanie
esesmanem. O niczym innym przez całe życie nie marzyłem! - dodał gorzko.
Odwrócił się od okna i stanął wyprostowany, patrząc mi prosto w twarz. Oczy miał
twarde i zdecydowane.
- Nie!
Nie próbowałem mu przeszkadzać, kiedy wychodził. Czas jakiś bezmyślnie bawiłem
się piórem, potem coś bezwiednie wystukałem jednym palcem na maszynie. Nie
czułem się przegrany - jedno rozdanie nigdy nie przesądza o końcowym wyniku gry.
Jednak byłem nieco zawiedziony, przywykłem już do błyskotliwych zwycięstw, w
pierwszym starciu. Opór Kobylarza trochę mnie zdziwił i zaskoczył, sądziłem, że
pójdzie znacznie łatwiej. Ten jest naprawdę wart swojej ceny - podsumowałem rzecz
filozoficznie. I prawdopodobnie ma tego świadomość.
Chciałem już przejść nad sprawą do porządku dziennego i zająć się czymś innym,
kiedy wzrok mój padł na wystukany na maszynie tekst: "Ja, Kobylarz, oświadczam, co
następuje..." Brzmiało to jak początek staroświeckiego cyrografu. Ze złością
wyszarpnąłem kartkę i zmiętą rzuciłem w kąt. Do Diabła! - zakląłem. - On tu m u s i
przyjść. Jonaszu K., czy ma pan inne wyjście?

Smog nad Tokyoramą

Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się
niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku,
aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy,
jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie
wypustki, które wicher odrywał od głównej masy i ciskał skłębione gdzieś w dół.
Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, uparcie pełznąc wzdłuż linii
horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część nieboskłonu, coraz czarniejsza i
gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc
się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czystego powietrza. Cały horyzont był
już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył

background image

jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero teraz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie
zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się
wir szarego dymu. W tym momencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle
ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć
oleistych kropel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste,
pochłaniając ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się
obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed
siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła miasto w
posiadanie.
Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć,
ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę
błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem.
- To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? - spytał. Pryer wzruszył
ramionami.
- Widywałem już coś podobnego w Londynie.
- I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z
kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i
co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie.
- Owszem - przyznał Pryer. - Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wiadomo o
tym człowieku?
- Niewiele - Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszytu. -
Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej osoby.
Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynajmniej
podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na początku
gorączki Shogun Game, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie
dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu
pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun
Game wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe
pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z
doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na
czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej
Japonii.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zainteresowania
waszego resortu - Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go
szybko. - Tu nic takiego nie ma.
- W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle ciekawe.
Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego
biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjednoczonych. Poza tym
ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonalistycznych, a te prędzej czy
później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą.
- Mam występować pod własnym nazwiskiem?
- Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pańskie
powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama
japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy.
- Kogo?
- Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie
dla pana kimś w rodzaju ochrony.
Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o
ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych
wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyjnych
melodramatów.

background image

- Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu,
według opracowanego planu.
- Rozumiem - Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. - Tan-Ho. Jestem pewien,
ż

e to musi coś znaczyć.

Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przedmieść
Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał
jeszcze sporo czasu, dlatego pił nieśpiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się
po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod
plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowymi ogródkami.
Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną
szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylonych w skupieniu nad
planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś
iskrzyło i błyskało - Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy
mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową
chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliżała się do dramatycznego finału. Yukio
pociągnął kolejny łyk piwa - w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z
irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z
wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to
domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród
emerytów indywidualna odmiana Shogun Game zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając
ich szeregi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał
nieruchomość od razu.
Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc
na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciwnik spoglądał na
to w milczeniu i z szacunkiem. Yukia wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do
przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisywał jakiś papier. Wyjechali na
prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę
pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Game. Krew z rozprutego brzucha
ś

ciekała powoli, zwłaszcza u starszych ludzi. Często na zgon musieli dość długo

czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć
trupa do krematorium.
Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy
ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podziwiać -
wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość pokrywały plastykowe kopuły bądź
namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór - tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły
ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna
trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się ponownie w stosie ilustrowanych
czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat
decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to
najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dziejach Shogun Game; notowano
gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa
miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacunków u legalnych i nielegalnych
bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała
się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę - nigdy nie gustował w tej formie
zakładów, prawie zawsze kończącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał
mniej ryzykowne, a bardziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy.
Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stal
jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na moment ich
spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł dalej. "Też mi
konspirator", pomyślał Yukio i wrócił do gazet.
W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć dalej, na

background image

Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano dopiero rano.
Yukio zaklął z cicha - czekał go samotny wieczór w mieście, za którym specjalnie nie
przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając zacumowane statki.
Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezradnie z torbą podróżną w
ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kierunku śródmieścia. Wzruszył
ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych
okolicznościach.
Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopodal,
który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał
jedynie trze ;h dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejscowy
specyfik, pogadując do siebie nieśpiesznie. W kącie siedziała jakaś dziewczyna, prawie
cackiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę Carlsberga i z
przyjemnością upił pierwszy tyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze
staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. "Zawsze mogą
zagrać w Shogun Game", skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była
dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo
kapelusza podnosiło się na chwilę. Spostrzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W
miarę wysoka, o smukłej i sprężystej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły
przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie
jak zacząć, kiedy dziewczyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się
gwałtownie. Napotkał jej spojrzenie - smutnych, szarych oczu.
- Jesteś yakuzą? - spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowanego na jego
plecach niebiesko-mszarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się
jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał korpus, powoli liczyła dłonią
grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarła do ogona,
kończącego się na lewym pośladku. - To jest piękne - dodała.
- Rzadko go oglądam - mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie bardziej
zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do
lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrążył lewą pierś,
wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń poprzez sprężysty brzuch,
aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgotnym gnieździe. Naomi
westchnęła lekko.
- Masz jednak wszystkie palce - zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknęła
językiem tego najmniejszego.
- Nie od każdego się tego wymaga - zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy.
Mimowolnie zerknął za okno; wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co
chwila czerwony neon z nazwą hotelu: "Hollywood Love". Skrzywił się z niesmakiem.
Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno
unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała - swego
czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małego palca w dowód wierności.
Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nie potrzebował tego rodzaju dowodu
przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział - drużyna Tan-Ho
przypominała swą hermetycznością średniowieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy
teamu otaczano tam najściślejszą tajemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie.
- O czym myślisz? - spytała.
- O tobie - odparł. - Czy Naomi to twoje prawdziwe imię?
- Nie podoba ci się? - uśmiechnęła się kokieteryjnie.
- Owszem, ładne - przyznał. - Czym się zajmujesz?
- A jak myślisz?
"Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich komedii
rodzinnych?!", pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i

background image

podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka
czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blasku, jak we krwi.
Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie
dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w
słońce. "Musi uprawiać jakiś sport", myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą
nieznaczne wypukłości mięśni. "Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u
niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie
zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu
robi"
Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem
odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej
nieco zbyt pełne usta oraz na mały, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie
odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowując
kapelusz spojrzała na niego ciepło.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Słuchaj, może... - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na wargach.
Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust.
- Chyba lepiej nie - szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, zamykając
za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie
godziny.
Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim
powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mijanych po drodze
wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie.
Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk
tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na
dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie
gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś
zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. "Szukał kogoś?",
pomyślał Pryer. Tajny charakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po
drodze. Zerknął odruchowo na zegarek - zbliżała się godzina przejęcia ich przez
motorówkę wystaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze
spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który
zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagle
zaczął zwalniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem
stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki
ruszył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego.
- Pańska łódź przybije za dziesięć minut - oznajmił. - Proszę przejść do trapu
rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż.
Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpłynęła
pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stał za kotem sterowym, drugi,
krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład
motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc
w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę podróżną. Pryer sklął się w
duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomostem ziała przeszło metrowa
przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależności od ruchu fal. Japończyk nie
czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie walizy, prosto w ręce starca, który łapał
je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę potem sam był na pokładzie. Pryer westchnął
ciężko i zebrawszy się w sobie skoczył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i
trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na
pokładzie. Silnik motorówki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym
łukiem.

background image

Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł:
- Master Tan-Ho polecił mi powitać pana, Mister Pryer, i przeprosić za nie wygody
dalszej podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wyspę. Jestem
Takeo, trener.
- Miło mi - odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk
zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki.
- Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Kamei? -
trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi.
- Jeszcze nie, ale można to nadrobić - powiedział swobodnie i wyciągnął ku
Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im
kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero
taran Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i
ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zdecydował się na wodę
mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowadzących do kajuty schodkach.
- Do wyspy jest stąd niedaleko - tłumaczył. - Czy włączyć telewizję?
- Nie trzeba - odparł Pryer. - Czy dawno już trenujecie na wyspie?
- Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu
został Tan-Ho.
- A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć?
- To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team
zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy
lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku
przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej.
- Ach, tak - mimo tych wyjaśnień Pryer odnosił wrażenie, iż Takeo nie powiedział
mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Kamei powoli łykał
piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się. "Wyspa" -
powiedział krótko.
Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni,
otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las palmowy,
przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli dalej, aż znaleźli
się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią
bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej
reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem
pośrodku - godło teamu Tan- Ho.
Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie.
Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu
trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej
pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam właściwy team,
pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje
się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sflaczałą flagą sterczał z
aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesznie w swoim białym,
europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W
pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie
i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie.
W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wąskie,
skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja
skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite,
niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył -
patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy,
postąpił krok do przodu.
- Witam was wszystkich - powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angielsku,

background image

pewnie ze względu na obecność Pryera. - Rozpoczynamy dziś ostatni cykl
szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną
Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom
naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika "Time".
Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody
prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę
pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał - to powiedział już
bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmądrzejszym wyrazem
twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pięcie wszedł do wnętrza
domu. Kolumna poszła w rozsypkę - trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku
wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i
poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzymiej, wylanej betonem połaci
wymalowano gigantyczną szachownicę.
- Zupełnie nieźle, panie Kamei - trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok
ś

ciętego przez Yukio snopka trzciny. - Może tylko zmniejszyłbym kąt cięcia o pięć

stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza.
Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpliwie
znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do następnego
członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio
rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę
ć

wiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening

powoli zbliżał się do końca - ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił
przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzymał go.
- Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? - spytał, jakby nigdy
przedtem nie czytał jego dossier. - To bardzo dobra szkoła, bardzo tradycyjna.
- Owszem - przyznał Yukio. - Samurajska w duchu.
- Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą?
- Tak - Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był jednym z
ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej.
- Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i
Master Tan-Ho.
Yukio skłonił się w podzięce - tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na
rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego czasu zastanawiał
się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem.
Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list.
Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie
przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na węgiel drzewny. Z
wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z
wrażenia - wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia
wydawały się równie zabytkowe. Takeo był prawdziwym koneserem.
Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco
już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i
popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska
wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie - powolny i majestatyczny w ruchach, o
zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ
skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca
z tej postaci. Nawet nieludzkość - przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho
skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas milcząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w
skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą
otrzymał jankes. Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony..
- Autentyczny styl shino! - wykrzyknął w zdumieniu. - Nie sądziłem, że tego rodzaju

background image

skarby są jeszcze w prywatnych rękach.
- Widzę, że zna się pan na rzeczy, Mister Pryer - odparł z zadowoleniem Takeo. -
Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez
błędu.
Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, potem
postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uroczystym
nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś niepowtarzalnym -
nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła
wstęp do czegoś innego.
- Wy, Amerykanie - odezwał się nagle Tan-Ho - nie macie większego pojęcia o
piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzymie ilości
kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten
niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Anglicy odczuwają
minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimkolwiek ceremoniale.
- To ciekawe, co pan mówi - podjął Pryer. - Dla mnie ceremonia herbaciana to
idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu
wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie.
- Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu. Kontemplację i jednoczesny szacunek dla
tradycji - bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał - mylicie z biernością i
niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z
obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hierarchii.
Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości
swego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem.
Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ruszą,
wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum
wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla
Japończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny,
precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja
Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja człowieka
prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego, w imię
złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie
potrafi używać.
- Myślę, że upraszcza pan sprawę - Pryer tyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę
na miejsce. - Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby
każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw moralny. Nie chaos, a
ś

wiadomy wybór.

Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko to opanował.
- I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? - spytał. - Jak na razie efektem waszych
działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał
już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego
wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za
pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do
końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus
nieskończoności...
- Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów - wpadł mu w słowo Pryer. - Świat to
zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można
osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać,
skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie budować od nowa?
- Tak twierdzę - ciągnął niezmącenie Tan-Ho. - Wszystko zawsze wraca, choć może
niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór p o w t ó r e
k , bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej

background image

początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie
obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian - my poddajemy się ich woli. To oni
przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce.
- A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu?
Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął
wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak
Pryer ocenia szanse jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dziennikarz wypowiadał
się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszczególne fazy treningu.
Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do
zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg
rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedynków. Yukio też to zauważył - był
jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie
ć

wiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesamowity węzeł, jakby jakieś tajemne

porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie,
a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bliską osobą, o paradoksie, był ten wścibski
Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo
wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie
zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego
szacunek jako do niewątpliwego zawodowca. Poza tym żył w zupełnej izolacji.
Wyglądało na to, że nie weźmie udziału w decydującym meczu.
Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi
komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak
znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i
dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście
zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z którym
Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco
uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł prosto do siebie.
Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować - ruszył w kierunku plaży. Kiedy brnął
przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak
biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrównanym szeregu, jednakowo
podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w
jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu
przysłaniającej księżyc chmury.
Nadesłana przez Davidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk komputerowy.
Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał
semiotyczną analizę słów "tan" i "ho" we wszystkich możliwych językach i narzeczach
pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji
archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów.
Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń,
zależnie od wzajemnej konfiguracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko,
od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po
kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem
pracy analityka zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego
klucza interpretującego program jego autor po prostu wrzucił do jednego wora
wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego
pretensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejasnych
przeczuć nie sposób zakodować w komputerze.
Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem
zamieszczona przy końcu informacja. "Tanaho" była to nazwa głównego boga
niewielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jeszcze
proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: "Pan Cienia" lub

background image

"Ten, który wraca". Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku.
Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz
przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc
więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym
płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W
nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: "Przecież bogów nie
ma" - i z tym stwierdzeniem, a właściwie postanowieniem, wreszcie zasnął.
Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od pogrążonej w
mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety
niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w łodzi
krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wyciągnąwszy się na wznak
odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popatrzył w górę, na księżyc, który
co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od
Davidsona zaskoczyło go - do końca cyklu szkoleniowego brakowało jeszcze
dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać.
Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując
się według księżyca.
Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team sprawnie
realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co
wykraczałoby poza problematykę Shogun Game. No może poza jednym codziennymi,
grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to
także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie naturalnie, trudno
sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho
nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta to wszystko.
Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń
wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie,
ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo
dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym rytmie. Trzy
krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G.
Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął
się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś cztowiek w białej koszulce stai
obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer długo delektował się
gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu.
- Długo kazał pan na siebie czekać - warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się
w oczy, że był w podłym nastroju.
- Nie jestem Jamesem Bondem - odparł kwaśno. - Choć chyba nie najgorszym
pływakiem. W końcu was odnalazłem.
- Mniejsza z tym - mruknął Davidson i westchnął ciężko. - Mam złe wieści.
- Tak?
- Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę
lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych
ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni
prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan- Ho.
Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza?
- Owszem, to nietrudne - Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. - Po
prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z
wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy
kultury Zachodu.
- Skąd pan wie?
-To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów
przemysłowych i techników stawia na Tan-Ho.

background image

- Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe!
- Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu
powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu?
- Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie,
to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele
większa od tej z czasów szogunatu .
Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem.
- No tak, szogunat, Shogun Game... - szepnął. - Koniec cyklu? I zarazem nowy
początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje.
- Co pan mówi? - Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer
uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami.
- To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji?
- Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru - wzrok Davidsona nagle
stwardniał. - Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w
dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy
od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie
gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle
ż

e bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spiskiem przeciwko...

- Chwileczkę - przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. - Jak motywuje
się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów?
Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę.
- Postawiono też i taki problem - powiedział wreszcie. - Komputer nie potrafił dać
ż

adnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i

na tym poprzestał.
- Hm - mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. Cóż zatem
zrobimy z Master Tan-Ho?
- Trzeba go zabić - powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. -
Natychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać
walkowerem. To nasza jedyna szansa.
- Dobrze - Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. - Ale jak?
Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi
marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię.
- Tym - Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to UZI z
długim magazynkiem. - Pan zna tę broń.
- Tak, zostałem na tym przeszkolony.
-To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie
zdołałby pan wrócić na wyspę.
- Dlaczego?
Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił:
- No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych,
naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana
przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie.
- A może by tak ją zbombardować? - rzucił rozpaczliwie Pryer.
- Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły
Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o
ile panu się nie uda.
Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona -
ż

e stracili japońską armię.

- To dobra broń - tłumaczył dalej tamten. - Bardzo poręczna, sam pan zresztą wie
najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul, zatrutych, wystarczy małe
draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści metrów...

background image

Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy
burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz
sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem.
Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma.
Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę - stojący z tyłu
Davidson mówił coś jeszcze: "Nick, jeśli ci się nie uda, to..." Nie słuchał dalej, odbił się
mocno i skoczył.
Na plaży wylądował bez przeszkód, pół godziny później. Wyszedł na twardy piasek
i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł znaleźć
zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim
ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wiodącej do środka
przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wyspę wprost ku zatoce.
Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach.
Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale
po chwili zrezygnował - zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała
około dwudziestu minut.
Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając
ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem.
Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im
dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze.
Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i
szmerów - krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle
gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał
oddech - odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko
cichnąć. Czuł instynktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to cackiem blisko.
Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na
drugą - było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył UZI. Sprawdził
magazynek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic
dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam.
Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu
zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału
przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do
wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był
usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to
uratowało mu życie - strzała warknęła kilkadziesiąt centymetrów nad pochyloną
głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała
krew w żyłach. Strzelił prawie nie celując, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak
nożem uciął, aby po chwili zabrzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już
znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast
czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim.
Więcej czasu na rozmyślanie nie miał - las wokół niego ożył, wypełniając ciszę
urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go
ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w
ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po
jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest
Ynkio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów.
Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się
płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie.
Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało.
Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i
wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i

background image

pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego.
Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony
jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w
ś

wietle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo

poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek
sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka
zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam
usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane
krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy
się szybkie kroki.
- Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. -
Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę.
Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać
ostatni oddech.
- Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się,
nazywacie to "ostatnim życzeniem"?
- Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. - Jak...
jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej.
- Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem
patrz!
Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił
wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho,
doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze,
puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym
samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: "Tan-Ho, Tan-Ho!"
Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z
ekstatycznym jękiem. "A więc to tak", pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą
przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał.
Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila
niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej
godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia.
W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i
odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest
jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac zniknął gdzieś strażnik, stojący
nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w
powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z
rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i
zmęczony.
- Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno - powiedział cicho. Wszyscy
wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie
jest pierwszym.
Po grzbiecie Yukiego przebiega nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak
nienaturalnie cicho.
- Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby
pan zagrał.
Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary
czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do
wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na
falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły.
- Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała
niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun

background image

Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę.
- Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność.
- Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce
oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to.
Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem
ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła
na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za późno.
- Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin
rozgrywki. Leci pan z nami?
Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze
dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy.
Lakowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod
nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie
nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru.
Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało
mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość
kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U
przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów,
sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd
walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe
wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono
szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy.
Od dwóch godzin trwało bezlitosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od
początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i
Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich
jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w
upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy.
Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły
pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych
kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyraźne
oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciwnika zda się musnął
jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym
betonem, potem powoli, nieśpiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie,
oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją
stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom.
Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i
kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach.
- Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z
lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe
pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w
drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho
i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski.
Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany
na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego
kwadratu.
Yukio rozejrzał się rozpaczliwie - samuraj nie miał większych szans w starciu z
królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i patrzyła na
niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał sobie, że trening
zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi
specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi,
gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i

background image

znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczony, nie założyła też strzały. "Na co
jeszcze czeka", myślał gorączkowo, doprowadzony napięciem do ostateczności.
Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył - królowa podniosła tuk do
wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do
najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam
wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na
nią. Zaskoczona, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście,
który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy...
Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. "A więc płynęła
wtedy do Maruyamy", myślał, nagle olśniony. "Skąd mi do głowy przyszedł tenis, to
jasne, że chodziło o łuk". Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyknąć do niej, że to on,
ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry tuku. Świsnęło, zdążył jednak
wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze
zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i
opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w
rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie
swobodnie - padł ciężko na kolana, zamknął oczy i zamarł w tej pozycji, mając
nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to.
Na próżno - usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samurajów
ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. "Naomi, odejdź, proszę",
szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie
otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły
się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska
srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. "Odejdź", szepnął raz jeszcze, czując jak jego
dłoń milimetr po milimetrze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść
i uniosła ją nieco do góry - najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem
w kark. Nagle jęknął głośno: "Naomi, nie!" - Pięść uderzyła jak piorun - ale ułamek
sekundy wcześniej czubek jego miecza rozplatał królowej brzuch.
Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usiłując
zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumieniem, plamiąc jej
ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał
zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ulegało wątpliwości. Zniszczył jedyną
rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Poczuł naraz falę nieprzezwyciężonego
wstrętu do samego siebie - byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do
szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to
właśnie jest to czego potrzebuje. Natychmiast.
Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu.
Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją - cięcie wypadało dokładnie w tym
samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły
bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy
niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upuścił miecz i ukląkł przy
zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zerwał maskę i odrzucił ją daleko
przed siebie. Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała - pucołowata, o małych,
wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i
mętniejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć. -
Tak, to nie ona - odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. Nie brała
udziału w tym meczu.
Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho.
Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w
istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a
gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec rozgrywek. Uświadomił sobie, że

background image

przecież utrata wszystkich trzech królowych oznacza w Shogun Game to samo, co w
szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim
Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzytnął z wściekłości zębami - wiedział, że nawet gdyby
dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił
dalej:
- Ale i tak ją w końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej
społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły...
- A czy będzie w nim miejsce na miłość? - spytał Yukio i podniósł miecz. - Ciągle
ten Pryer, co? - żachnął się głos. - Miłość? To wymysł, zupełnie teraz zbędny. Będę ja i
to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę
do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci - niczego
nie będziecie potrzebować, będziecie szczęśliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie
sprawy, jak szczęśliwi...
Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiająco
jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały
jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog.

Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu

Do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Nie, to bez sensu. W końcu to
najmniej istotna sprawa ze wszystkich, z którymi się zetknąłem. Od razu mówiłem
szefowi, że się nie nadaję. Ale znacie jego upór - nie przyjmuje do wiadomości faktu,
ż

e nie ma racji. Prace na temat dogmatyzmu szefa zapełniłyby kilka sporych bibliotek.

W niższych warstwach hierarchicznych od niepamiętnych czasów krąży dowcip, że "na
początku był dogmat". Dlatego, kiedy zlecono mi tę misja, po krótkim oporze
poddałem się wyrokom losu - a właściwie szefa, bo to na jedno wychodzi Poza tym
wszystkie moje wątpliwości rozwiano w prosty i skuteczny sposób, powołując się na
dogmat o Jego nieomylności. W ten oto nieskomplikowany sposób ja, jeden z
najniższych hierarchów, zostałem agentem szefa do specjalnych poruczeń.

Zatem do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Szedłem korytem
wyschniętej rzeki, przerzynającej na pół pasmo niewysokich wapiennych wzgórz, przez
co na tym odcinku utworzyło się coś na kształt kanionu. Po kolejnym zakręcie wąwóz
urywał się i na otwartej nagle płaszczyźnie spieczonego stepu ujrzałem miasto.

Już sam zarysowany na horyzoncie kształt wydał mi się niesamowity - wyrastająca z
równiny zwarta bryła betonowych bloków, przypominająca raczej jakiś grzyb skalny
czy wulkaniczny bąbel niźli normalne miasto. Przyczynę tego zrozumiałem później,
gdy zbliżyłem się nieco do owej betonowej grzybni. Sodomion nie miało przedmieść,
pierwsze bloki stały wprost na szczerym stepie zwrócone na zewnątrz ślepymi
ś

cianami. Między nimi a stepem nie było żadnej formy pośredniej, żadnych tak

charakterystycznych dla innych miast osiedli domków z ogródkami czy obszernych
parkowych posesji. W Sodomion po minięciu pierwszych bloków znalazłem się jakby
już w środku miasta.

Pierwsze wrażenie było mylące - wygląd betonowej rafy nadarzała miastu jedynie

background image

pierwsza linia żelbetowych kamienic, obejmująca cały obszar ochronnym pierścieniem.
Poza nią, w środku, niczym miąższ ze skorupą kokosowego orzecha, znalazłem
stylowy miszmasz, totalną architektoniczną herezję. Tak oto z secesyjnymi i lekkimi
kamieniczkami sąsiadowały bunkrowate blokhauzy niewiadomego przeznaczenia,
zaraz obok stała niewątpliwie średniowieczna baszta, z prawej swej strony
przeradzająca się, jakby na zasadzie pączkowania, w niesamowitą, pajęczą konstrukcję
z pordzewiałej stali. Zdarzały się też i domy-hybrydy, w każdej swej połówce (
poprzecznej lub podłużnej ) zbudowane w innym, niekiedy jaskrawo sprzecznym ze
sobą stylu. W miarę jak posuwałem się ku centrum, ten cały galimatias przybierał coraz
bardziej wyszukane formy. Widziałem handlowe pawilony, zwieńczone cerkiewnymi
kopułami, z których strzelały w niebo przęsła powietrznej kolejki, pokrywającej całe
dzielnice postrzępioną siecią. Nie spostrzegłem, aby jeździły jakieś wagoniki.
Wszystko to pozostawało w straszliwym zaniedbaniu - tynk ze ścian odpadał płatami,
frontony kamienic i poszczerbione parapety szpeciły plamy zacieków. Ulice tonęły w
istnych zaspach śmieci, starych śmieci - co od razu rzucało się w oczy przez ich
szarzyzna. Jedynie środek jezdni był od nich w miarę wolny. Tyle zapamiętałem z
pierwszego wizerunku Sodomion, jak się potem okazało, pełniącego czysto
dekoracyjną funkcję.

Posuwałem się dalej i podziwiałem kolejne okazy architektonicznej orgiasfyczności,
rozmyślając o tym, że szef, znany w końcu spec od przekształcania chaosu w
porządek, znalazłby tu pole do popisu. Choć, jak twierdzili co bardziej obyci
hierarchowie, miał równie silne inklinacje do procesów odwrotnych. Podawane są
przykłady. Rozmyślałem właśnie o jednym z nich (mieście obróconym w popiół za swe
występki - szef twierdził, że cała ta historia to apokryf a tak w ogóle to nie zaśmieca
sobie pamięci drobiazgami), kiedy do uszu mych dobiegły dziwne, trudne do
określenia dźwięki, powtarzające się rytmicznie co kilka sekund. Ostrożnie
podszedłem do narożnika i zerknąłem w następną przecznica. Ujrzany tam widok
podniósł mi włosy na skroni.

Wysoka, czarnowłosa dziewczyna o karminowych wargach, ubrana w obcisły
skórzany kostium, okładała pejczem skulonego u jej stóp kościstego starca. Stary,
całkowicie nagi, kucał w pozycji embriona i starając się chować głowę między
szpiczastymi ramionami wystawiał na razy zapadnięte boki. Widziałem, jak pejcz
zostawia na nich czerwone ślady. Starzec dygotał i cichutko jęczał. Postanowiłem
przerwać tę niesmaczną scenę i zdecydowanie ruszyłem naprzód.

Czarnowłosa, usłyszawszy kroki, odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Przestała
biczować nieszczęsnego starca - podniosła pejcz do ust i przysiągłbym, że jej nozdrza
drgnęły, upojone odorem świeżej krwi. Byłem coraz bliżej i nagle uświadomiłem sobie,
ż

e nie wiem, co czynić. Nie miałem broni, sztuka walki wręcz była mi obca. Mogłem

oczywiście wyświetlić nad głową aureolę, ale czarnowłosa nie wyglądała na taką, którą
by to wystraszyło. Zdecydowałem się na zagranie psychologiczne - przybrałem
marsowy wyraz twarzy i już miałem przemówić, kiedy dziewczyna nagle się
uśmiechnęła.

Karminowe usteczka odsłoniły dwa rzędy zębów, starannie wypiłowanych w
trójkąciki. Był to uśmiech wilczej paszczy. Poczułem na plecach nieprzyjemne
dreszcze. Uśmiech zgasł równie nagle jak się pojawił a ruch pejcza był szybszy od
myśli. Gwałtowny podmuch musnął mi twarz i koniuszek pejcza dotknął na moment
prawego policzka. Wrzasnąłem tak głośno, że aż najbliższe skarpy śmieci zaczęły
osuwać się z łagodnym szelestem. Dziewczyna znowu się uśmiechnęła i zmrużyła oczy

background image

piękne, zielone oczy - i jej nozdrza zadrgały nerwowo. Teraz ona powoli podchodziła
ku mnie. Stałem w miejscu jak sparaliżowany, niezdolny do najmniejszego ruchu.
Podeszła do mnie tak blisko, że czułem na twarzy jej gorący oddech. Zielone oczy
kusiły przejrzystą tonią pochyliła się nagle, jakby do pocałunku, ale nie był to
pocałunek. Dotknęła językiem strużki krwi cieknącej mi z policzka. Z mlaśnięciem
rozmazała sobie krew na wargach - stąd te karminowe usta - a z gardła dobiegło
drapieżne miauczenie. Z błyskiem w oku znowu pochyliła się ku mnie; nim zdążyłem
zareagować, ostry ból uderzył mnie w pachwinie i straciłem przytomność. I chyba
dobrze.

Pierwszym wrażeniem, jakie do mnie dotarło, było miarowe kołysanie. Spoza waty w
uszach dobiegały strzępy rozmowy. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jestem gdzieś
niesiony, przy czym tragarze uprzyjemniają sobie pracę rozmową. Oprzytomniałem na
tyle, że zacząłem rozróżniać poszczególne słowa.

- To zupełnie niesamowite - mówił jeden. - Kotka, która pozostawia klienta bez
wyrwania genitaliów! Niesamowite - powtórzył.

- Ale staruchowi jaja załatwiła na cacy - dodał drugi. Temu mogła nie zdążyć. Coś ją
spłoszyło.

- Może - zgodził się bez oporów pierwszy. - W końcu zapadał już mrok, a one
grasują tylko w dzień.

Dalej szli w milczeniu. Po pewnym czasie poczułem, iż stawiają nosze na sztorc i
spuszczają w dół. Owionął mnie stęchły piwniczny zapach i chłód, znaleźliśmy się w
jakichś podziemiach. Odważyłem się zerknąć spod przymkniętych powiek - nieśli mnie
korytarzem o półokrągłych ścianach, w którym domyślałem się pozostałości po
systemie kanalizacyjnym. Parokrotnie skręciliśmy w boczne odnogi, wreszcie moi
wybawcy weszli do niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma rachitycznymi
ś

wieczkami. Postawili z hałasem nosze przed odrapanym biurkiem, za którym zasiadał

młody człowiek o zmęczonej twarzy. Pisał coś pracowicie na kawałku papieru. Kiedy
skończył, wyprostował z trzaskiem palce i spojrzał na mnie ostro.

- No dobrze - odezwał się. - Powiedz mi dziubek, skąd się właściwie tu wziąłeś?

Po dłuższej rozmowie okazało się, że rozmawiam z Gothliebem Woltaire, przywódcą
jednego z odłamów Ruchu Wyzwolenia Masochistów. Na to byłem przygotowany i
przedstawiłem się jako wysłannik organizacji spiskowej z Gomorrah. Woltaire,
wiedziony konspiracyjną przezornością, nie od razu oczywiście mi uwierzył. Dopiero
po dłuższym badaniu zrezygnował z hipotezy, że jestem rządową wtyczką.
Przemawiały za mną okoliczności przedstawione przez jego ludzi - doświadczony
rządowy agent nie bawiłby się w ciuciubabkę z wściekłą kotką.

- Zresztą - dodał - dni sadyzmu są policzone. To nie może dłużej tak trwać,
wszystko gnije na potęgę. Niedługo zaświeci dla masochistów świt wolności. A czego
ty właściwie szukasz? - spytał nagle i zapewne we własnym mniemaniu podchwytliwie.

Chwilę zastanawiałem się, czy mogę mu powiedzieć. W końcu zdecydowałem, że
przecież równie dobrze mogę zacząć poszukiwania od niego.

- Szukam pewnego człowieka - wyjaśniłem. - Nazywa się Loth.

Woltaire popatrzył na mnie z zainteresowaniem - uniósł nawet do góry jedną brew.

background image

- Lotha, powiadasz... a po co?

- To mogę powiedzieć tylko jemu. Gdyby było inaczej, dałbym po prostu ogłoszenie
w gazetach.

Moje wyjaśnienie go nie zadowoliło, po minie poznałem, że znowu zaczyna mnie
podejrzewać. Chyba żałował, że w ogóle zaczynał tę rozmowę. Musiałem coś szybko
zrobić.

- Słuchaj - zacząłem - jeśli uważasz, że jestem rządowym agentem, to zawsze
zdążysz mnie zlikwidować. Jednakże najpierw muszę rozmawiać z Lothem. Sprawa
dotyczy całego Sodomion.

Woltaire skubał w zamyśleniu wargę i rozważał ten problem.

- Wiem co zrobić - rzekł w końcu. - Loth jest dla nas zbyt cenny, abym mógł
ryzykować. Najpierw załatwimy ciebie, a potem pokażemy mu twoje zwłoki.

Otworzyłem usta, aby zaprotestować przeciwko idei tak absurdalnej, ale już nie
zdążyłem. Do pokoju wpadł niewysoki mężczyzna w łachmanach (chyba jeden z moich
noszowych) i z okrzykiem "pałkarze!" rzucił się na świeczki. W ciemnościach
zabrzmiał triumfalny wrzask Woltaire'a "A nie mówiłem!". Po hurkocie poznałem, że
rzucił się na nosze, na których siedziałem w czasie rozmowy, ale przedtem przezornie
dałem nura w kierunku drzwi. Chwilę później do pomieszczenia wtargnęła, nadal w
absolutnych ciemnościach, grupa ludzi i wśród sapań i urywanych okrzyków
rozpoczęła się straszliwa walka. Ja tymczasem wymacałem obok drzwi jakiś okrągły
otwór i czym prędzej doń wpełzłem, zostawiając cały harmider za sobą.

Czołgałem się dosyć długo, świecąc sobie czasem aureolą. Otwór okazał się być
wylotem betonowego szybu wentylacyjnego. Wkrótce trafiłem na wiodące prosto w
dół metalowe klamry i zacząłem ostrożnie schodzić. Nie wiem, ile to mogło trwać,
szyb zdawał się Biegać dna piekieł, po drodze odkrywałem liczne odnogi, przy których
pilnie nastawiałem uszu, w oczekiwaniu znaczących odgłosów, ale wszędzie było
jednakowo ciemno i głucho. Wreszcie szyb się skończył - zstąpiłem do okrągłej salki, z
której odchodziło symetrycznie sześć korytarzy. Wszystkie wyglądały jednakowo
obiecująco. Po chwilowym namyśle ruszyłem w ten najbliższy po prawej.

Wybrałem dobrze. Po kilkudziesięciu krokach dostrzegłem przed sobą odblask
naturalnego światła i jednocześnie usłyszałem szmery dalekich głosów. Zwolniłem
nieco i ostrożnie jąłem zbliżać się do źródła odgłosów.

Tunel wychodził na obszerną podziemną promenadę, oświetloną płonącymi kufami
ze smołą, choć widziałem też i elektryczne lampy. Od promenady, będącej właściwie
podłużną pieczarą o gigantycznych rozmiarach, na różnych poziomach odchodziły
boczne rozgałęzienia. Środkiem, wyasfaltowaną ulicą spacerowały grupy złożone z
dwóch lub trzech młodych ludzi, odzianych w błyszczące skóry. Za szerokimi pasami
mieli powtykane po kilka pejczy i noży. Pod ścianami przemykali się odziani w
postrzępione łachmany osobnicy o zmęczonych twarzach. Gdy popatrzyłem uważniej
spostrzegłem, iż ów wyraz zmęczenia nadają im gęste siatki blizn, niekiedy świeżych.
W pewnym momencie grupka złożona z trzech skórzanych dopadła jednego
łachmaniarza i wepchnąwszy go w kółeczko zaczęła od niechcenia okładać pejczami.
Pozostali spacerowali nieporuszenie, nie reagując na wrzask ćwiczonego człowieka.
Przypomniałem sobie niefortunną interwencję u czarnowłosej i przezornie cofnąłem się

background image

do najbliższej wnęki. Zamykała ją krata - dalej było niewielkie pomieszczenie,
wystrojem przypominające średniowieczną katownię. W środku ktoś tkwił.

Przylgnąłem do muru i ostrożnie zerknąłem do wewnątrz. Ściany obwieszały rzędy
rozmaitej wielkości szczypców, noży i igieł, na honorowym miejscu wisiał batog o
dziewięciu rzemieniach. W samym środku, nadziane na wbity w podłogę słupek,
chwiało się olbrzymie koło, na którym rozpięto nagą kobietę, nie najmłodszą, jak
zauważyłem, ze śladami licznych blizn na ciele. Po chwili w pole widzenia wszedł
mężczyzna w skórze, z wyrazem zniechęcenia i znudzenia na twarzy. W ręku trzymał
błyszczące wypolerowane stalą szczypce. Leżąca kobieta obrzuciła go obojętnym
spojrzeniem. Mężczyzna niezdecydowanie szczęknął parę razy szczypcami.

- No, na co czekasz? - odezwała się w końcu kobieta. Mam cię specjalnie zapraszać?

Mężczyzna spojrzał na nią jeszcze bardziej zniechęcony. Sprawiał wrażenie, że
wolałby pójść na piwo.

- A żebyś chociaż, kurwa, udawała, że ci się to nie podoba - powiedział wreszcie. -
To mnie ma się to podobać, a nie tobie. Ja tak nie mogę.

Kobieta zadrgała spazmatycznie.

- Jak zaraz nie zaczniesz, to sobie pójdę - warknęła. A może ty jesteś jakiś masoch? -
spytała nagle. - To nieoczekiwane pytanie zmusiło wreszcie mężczyznę do działań.
Podszedł do ściany i zdjął kota o dziewięciu ogonach. Kobieta, w oczekiwaniu
rozkoszy, powoli prężyła się i wyginała w łuk. Mężczyzna pstryknął w ścianie jakiś
kontakt i koło zaczęło się powoli obracać. Nie czekając dalszego rozwoju wypadków
cicho wycofałem się na promenadę. Usłyszałem jeszcze świst bata i pierwsze
rozdzierające wrzaski.

Po godzinnym zwiedzaniu pieczary wiedziałem już, że podobnych kazamat jest tu
więcej. Mieszkańcy Sodomion oddawali się tam swym sadystycznym praktykom,
korzystając przy tym z obfitego dorobku ludzkości jeśli chodzi o techniki tortur.
Widziałem katownie wzorowane na antycznym Rzymie, chińskie, średniowieczne aż
do całkowicie zautomatyzowanych, gdzie podłączone do elektrod ofiary pieściły uszy
oprawców modulowanym wyciem. Zdarzało mi się widzieć całkiem rozbudowane
chóry. Męczono i katowano wszystko - nieletnie dzieci, kobiety, starców, dojrzałych
mężczyzn. W paru pieczarach dostrzegłem też zwierzęta, nad którymi znęcali się
osobnicy o wyjątkowo, nawet jak na mieszkańca Sodomiom obłąkanych oczach.

Jedna z oplatających pieczarę galeryjek zaprowadziła mnie w końcu do miejsca,
które wyglądało inaczej, w miarę normalnie - jakby jakiś bar.

Ta pieczara miała kształt długiej i wąskiej kiszki, której główną część zajmował
równie długi hebanowy kontuar. Całość oświetlał zimnym blaskiem rząd biegnących
pod sufitem świetlówek. W barze było tylko dwóch ludzi: opasły barman o
nieobecnym spojrzeniu i jedyny gość, młodzieniec ubrany w jasny garnitur (miła
odmiana po wszechobecnych skórach), o sennym wyrazie twarzy i białych jak mleko
włosach. Stała przed nim wysoka szklanka z mętnym płynem i słomką, przez którą
leniwie wysysał zawartość. Biło od niego luzem i kosmiczną obojętnością.

Na moje wejście początkowo żaden nie zareagował: dopiero po chwili barman
wyrwał się ze swej nirwany i bez słowa postawił przede mną szklankę ze słomką, po

background image

czym z powrotem zapadł w kontemplację. Młodego człowieka zaś zdawała się
interesować jedynie własna szklanka. Tu jednak byłem w błędzie.

- Niech pan spróbuje - odezwał się. - To jest naprawdę niezłe.

Propozycja nie była całkiem od rzeczy, zwłaszcza że czułem lekkie pragnienie.
Sięgnąłem po słomkę i pociągnąłem. Płyn nie miał smaku i był tylko niesamowicie
zimny; czułem jak spływa do żołądka cienką strugą. Chwilę później nastąpiła eksplozja
i we wnętrznościach rozkwitła mi kula ognia. Momentalnie straciłem oddech i wzrok.
Pomyślałem, że to już koniec, ale znowu się omyliłem. Ogień nagle stopniał i
przeistoczył się w skądinąd przyjemną falę ciepła, odzyskałem też oddech i wzrok.
Młody człowiek patrzył na mnie z upodobaniem.

- Nieźle bije, co? - spytał.

- Owszem - odparłem. - Co to właściwie jest?

- Miejscowy specyfik, składa się głównie z mrożonego spirytusu. Nie wyglądasz mi
na tutejszego?

- Tak, jestem z...

- Z Gomorrah - dokończył za mnie. - Jestem Plato de Socrates. Woltaire mówił mi o
tobie.

- Czyżby? - uniosłem pytająco brew. - Kiedyśmy się ostatnio widzieli, miał mnie
zamiar zlikwidować.

- Mogę zapewnić w jego imieniu, że jest mu niezmiernie przykro - powiedział
dyplomatycznie Plato de Socrates. - Pomylił się co do ciebie. Policja markiza bez
przerwy usiłuje zinfiltrować nasze szeregi. Musimy być ostrożni.

Zdziwiło mnie nieco ta pojednawcze oświadczenie, prędzej bym się od Woltaire'a
spodziewał płatnego mordercy. Z drugiej strony mógł mnie rzeczywiście uznać za
przybysza z Gomorrah i teraz próbował to wykorzystać w rozgrywce z władzami
Sodomion. Nie po to mnie tu przysłano. W ogóle nie wiem po co zostałem tu
przysłany - miałem jedynie odnaleźć Lotha i nic więcej. Szef stwierdził, że reszta sama
się wyjaśni. Postanowiłem od razu przystąpić do rzeczy.

- Szukam... - zacząłem.

- Wiem - przerwał. - Szukasz Lotha. Wiem też, gdzie może teraz przebywać.

Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem - nie wzbudzał zaufania. Tak jak każdy inny
mieszkaniec Sodomiom Plato de Socrates zlazł z wysokiego barowego stołka i poszedł
ku wyjściu. Chcąc nie chcąc ruszyłem za nim.

Dopiero teraz wewnętrzna budowa pieczary objawiła się w całej pełni. Ściany
przypominały strukturą szwajcarski ser, podziurawione aż po sufit wnękami jaskiń,
gdzie mieściły się wzmiankowane studia nauk sadystycznych, i otworami wejściowymi
wiodących w głąb skały korytarzy. Wszystko to w pionie łączyła oplatająca całą
pieczarę sieć skalnych półek i schodków, sprytnie uzupełniona metalowymi
galeryjkami i kładkami. Niczym dwa pająki wspinaliśmy się po tej sieci coraz wyżej.
Pod sklepieniem znaleźliśmy obszerną półkę, na drugim krańcu której wybito w ścianie

background image

kwadratowy otwór. Plato de Socrates podszedł doń, popatrzył w głąb i czas jakiś
pilnie nasłuchiwał. Później skinął na mnie i sam poszedł pierwszy.

Szliśmy długo, w zupełnej prawie ciemności, jedynie mój przewodnik dysponował
słabą ołówkową latarką, którą oświetlał posadzkę. Nie wiem kiedy poczułem w
powietrzu gorzki, drażniący zapach, wzmagający się w miarę jak posuwaliśmy się do
przodu. Plato de Socrates nie okazywał żadnego zaniepokojenia i nawet lekko
przyśpieszył. Po chwili gwałtownie przystanął - dotarliśmy do jakichś drzwi. Uchylił je
ostrożnie i zerknął do środka. Odetchnął głośno i otworzył drzwi do końca.

Znaleźliśmy się w owalnej, nisko sklepionej pieczarze, oświetlonej niebieskimi
jarzeniówkami. Całą prawie przestrzeń sali zajmowały dwa szeregi gigantycznych
szklanych bań, ustawionych na szerokich postumentach. Dna balonów posiadały
miękką podściółkę, na której z majestatycznym namaszczeniem kopulowały nagie
pary. Nawet do nas docierały przez grube szkło ich głębokie jęki, w takt wypełniającej
pieczarę dudniącej muzyki o marszowym rytmie. Popatrzywszy uważniej
zaobserwowałem coś dziwnego w ruchach i zachowaniu kochanków. Na ich twarzach
nie widziałem śladu rozkoszy, raczej tępą i fanatyczną zawziętość, charakterystyczną
dla ludzi mających do spełnienia przykry acz konieczny obowiązek. Także ich ruchy i
ciała wyglądały nienaturalnie - sztywne i spięte, monotonnie ruszające się w takt
marszowej muzyki, co sprawiało przykre wrażenie nie miłości, jeno jakiegoś
cielesnego tartaku. Nie był to przyjemny widok.

Zza jednego z kloszy wyszedł nagle osobnik w podeszłym wieku, ubrany w
powłóczystą błękitną szatę, z ufarbowaną na niebiesko brodą. Gałki oczne też miał
pomalowane na niebiesko, przez co jego spojrzenie nabierało niesamowitego wyrazu.
Szybko ruszył do przodu.

- Was is los? - wrzasnął. - Co tu się dzieje? A, to ty, Plato...

- Tak, mistrzu - powiedział mój przewodnik. - Przedstawiam ci naszego gościa z
Gomorrah.

- A, owszem, słyszałem - mruknął tamten, a w jego niebieskich ślepiach dostrzegłem
niewątpliwe zainteresowanie. - Jestem Wilhelm Reich, profesor ekonomii seksualnej.

Zbliżył się nieco i spojrzał mi prosto w oczy. Wciągnął głęboko powietrze i nozdrza
zadrgały mu spazmatycznie. Oblizał się nerwowo.

- Orgal - wymruczał. - Ocean orgalu. Spadłeś mi chyba z nieba.

Plató de Socrates chrząknął ostentacyjnie.

- Mistrzu...

- Ach, tak - Reich opanował się nagle i odsunął. Czym mogę służyć?

Oczywiście powinienem był od razu zapytać o Lotha, ale rozbudzona tą niezwykłą
scenerią ciekawość była zbyt silna. Nim zdążyłem się ugryźć w język, spytałem:

- Co to właściwie jest? - wskazałem na szklane baniaki.

Reich uśmiechnął się przyjaźnie, jakby ucieszony moim zaciekawieniem.

- To orgaloklawy, służące do destylacji orgalu. Widząc moją bezradną minę

background image

uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i wziąwszy pod ramię powiódł w głąb sali.
Widocznie katedra ekonomii seksualnej należała do szkoły perypatetyków.

- Wygląda na to, młody człowieku - zaczął z wyraźną przyjemnością - że
potrzebujesz dłuższego wykładu. Tak się osobliwie złożyło, iż ten stary bęcwał i
impotent Einstein zapomniał w swej teorii o jednej postaci masy: orgalu. Orgal -
ciągnął - jest bioelektryczną energią witalną, wydzielającą się w postaci substancji
eterycznej w czasie stosunków seksualnych. Orgal to postać energii inna niż wszystkie
dotychczas poznane, o barwie błękitnej lub błękitnoszarawej. Istnieje we wszystkich
ciałach świetlistych, w firmamencie niebieskim i świetle gwiazd. W tych oto kulach zaś
akumulujemy wydzielony w czasie stosunku orgal i nadajemy mu bardziej trwałą
formę.

W czasie tego miniwykładu mijaliśmy rzędy przeźroczystych kul z kopulantami w
ś

rodku; zauważyłem, że od każdej odchodzi pęk gumowych rurek, biegnących później

ś

rodkiem pieczary gdzieś do przodu. Wyminęliśmy ostatnią kulę i dostrzegłem

urządzenie, gdzie się wszystkie zbiegały. Przypominało to skomplikowany,
zblokowany zestaw pomp i sprężarek, połączony z systemem filtrów i osadników.
Profespr Reich powiódł mnie w kierunku jednej z podstacji owego urządzenia.
Składała się ona głównie z metalowego ryjka, który z cichym sapnięciem pluł do
plastykowego kosza niebieskimi kulkami wielkości pingpongowych piłeczek. Profesor
wziął jedną i podał mi.

Oto masz orgal w postaci czystej - wyjaśnił.

- A czemu właściwie to służy? - spytałem z głupia frant, podrzucając na dłoni
piłeczkę. Była lekka jak puch.

- O, do wielu rzeczy - uśmiechnął się obleśnie Reich. Ale, mój przyjacielu, o tym
później, czas teraz na odrobinę pracy.

Odprowadził mnie nieco na bok. Zza przepierzenia przy jednej z bań wyszły dwie
nagie, cudnej piękności dziewczyny, z lekka tylko oszpecone bliznami. Jedna była
blondynką, a druga ognistym rudzielcem. Uśmiechnęły się do mnie arcysympatycznie
(tak, to robiono tu często), a ja zrozumiałem o jakiej pracy myślał profesor. Chciałem
zaprotestować, ale on jakby zapadł się pod ziemię, za to dziewczyny były coraz bliżej,
oskrzydlając mnie z obu stron. Ruda ostrym języczkiem przejechała po wargach, co mi
od razu przypomniało historię z kotką. Nie miałem żadnych szans - były tuż obok,
czułem na policzkach ich gorące oddechy. Przytuliły się do mnie gwałtownie a
blondynka sięgnęła mi do krocza. Operowała tam chwilę, i nagle potem
znieruchomiała. Na jej twarzy odbiło się niekłamane zdumienie. Miała właśnie coś
powiedzieć, kiedy zabrzmiał ostry głos:

- Zostawcie go! On nie jest w tym dobry.

Zerknąłem do tyłu - za mną stał we własnej osobie Gothlieb Woltaire. Klasnął mocno
w ręce i dziewczyny prysnęły jak spłoszone ptaki. Nie wiadomo skąd odnalazł się
nagle profesor.

- Ależ panie Woltaire... - zaczął urażonym tonem, ale ten nie miał ochoty na dalszą
dyskusję.

- Ja odpowiadam za tego człowieka - oświadczył twardo. - I jest mi teraz potrzebny.

background image

- Nie chciałem nic złego - oświadczył pojednawczo Reich. - Parę chwil z Sindy i
Cassie nikomu jeszcze nie zaszkodziło.

Woltaire obrzucił go niechętnym spojrzeniem - widocznie jemu jednak zaszkodziło.

- Kiedyś rozpędzę tę spelunę - oświadczył. - Twoje szczęście, że jesteś nam
przydatny. Ten twój orgal jest lepszy od LSD, a mózgi rozpieprza równie skutecznie.

Reich zrobił minę obrażonej niewinności, widocznie porównywanie ekonomii
seksualnej do destylacji kwasu nie oddawało właściwie sensu całego procesu. W końcu
chodziło o nowy stan istnienia materii.

- Stary bęcwał - mruknął Woltaire i zaraz dodał głośniej. - Chodźmy, przyjacielu,
nasze informacje były mylne. Lotha tu nie ma.

- Loth? - zainteresował się profesor. - Brał ode mnie porcję orgalu jakiś czas temu,
ale od tej pory go nie widziałem.

Patrzył na nas jeszcze chwilę, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł do destylatora,
w którym nagle coś zaczęło zgrzytać i hurkotać. Wyłączył jedną sekcję pomp i zaczął
ją gorączkowo rozmontowywać. Woltaire patrzył na to czas jakiś i machnąwszy w
końcu niedbale ręką pociągnął mnie ku wyjściu. Kiedy mijaliśmy jeden z ostatnich
baniaków, dostrzegłem w nim Plato de Socratesa, zdrowo obrabianego przez znajome
rudą i blondynkę. Żywiołowa natura chłopca miała wyraźnie trudności ze zgraniem się
z tępym rytmem pruskiego marsza. Woltaire też to spostrzegł i zaśmiał się pod nosem;
los współpracownika niespecjalnie go przejął.

Po opuszczeniu pracowni profesora Reicha ponownie zagłębiliśmy się w labirynt
wąskich, drążących skałę korytarzy. Woltaire stwierdził, że ma teraz absolutnie pewny
namiar na Lotha. W ogóle zachowywał się bardzo uprzejmie; nigdy bym nie pomyślał,
ż

e jeszcze parę godzin temu chciał mnie zlikwidować. Szliśmy obok siebie, niczym

para starych przyjaciół, cicho rozmawiając. Wypytywał mnie o Gomorrah - mówiłem
com zapamiętał z przygotowywanych dla szefa raportów, które dano mi do czytania
przed akcją. Parę razy wybuchnął śmiechem, gdym mu relacjonował obyczaje
tamtejszych nekrofilów i sodomitów. Stwierdził, że musi być u nas naprawdę wesoło.
Sądząc po czytanych przeze mnie raportach było tak w istocie. W pewnym momencie
zatrzymał się i zaczął czujnie nasłuchiwać, zgasiwszy uprzednio latarkę. Ciemność
przynosiła jakieś jękliwe, urywane odgłosy.

- Cholera - zaklął. - Chyba zgubiłem droga. Teraz musimy koło nich przejść.
Najlepiej na palcach.

Wziął mnie za tekę i poszliśmy w ciemność. Po kilkudziesięciu krokach weszliśmy
do okrągłej pieczary, oświetlonej przyczepionymi do ścian łojówkami. Pieczara
zapełniał zwarty tłum kluczących ludzi, zwróconych twarzą w strona niewielkiego
podium, na którym siedział po turecku muskularny mężczyzna w średnim wieku,
odziany jedynie w biodrową przepaska, za to zupełnie łysy. Mówił coś , cicho
napiętym i sugestywnym głosem. Kiedy oswoiłem się z atmosferą, zacząłem słyszeć
poszczególne słowa.

- Wróćmy do prawd podstawowych, bracia i siostry mówił domniemany guru. -
Człowiek jest kosmosem sam dla siebie. Wspólnota nie istnieje, społeczeństwo nie
istnieje. Tylko to, co dzieje sia z twoim ciałem ma znaczenie, reszta to mity. Tylko ty

background image

sam wart jesteś miłości, rozkoszy i spokoju. I twój ból powinien być tylko dla ciebie.

- To sadomasochiści - tchnął mi w ucho Woltaire. Nowa sekta, ukrywająca się tu
przed władzami, ponieważ samym swym istnieniem negują cały sadystyczny układ w
Sodomion. Zresztą, czynią zbędnymi wszystkie układy.

Łysol wyciągnął zza przepaski długą, błyszczącą igła i przyglądał się jej w skupieniu.
Wierni jęknęli zgodnym chórem. Podniósł drugą ręką i jednym zdecydowanym ruchem
wbił igła w sam środek dłoni. Syknął cicho z bólu a jego łysina pokrył pot. Zamknął
oczy i parokrotnie pstryknął palcami wolnej raki w wystającą cześć igły. Tłum
westchnął z nabożną czcią - zauważyłem, że co niektórzy sami dyskretnie kłuli się w
uda lub zadki. Wszystkich powoli opanowywał religijny entuzjazm. Wtedy łysol
otworzył nagle oczy i spojrzał prosto na nas, tkwiących jak słupy pod ścianą. W jego
wzroku czaił się krwawy obłęd.

- Ha, niewierni - ryknął straszliwie. Psy markiza, precz z nimi!

Zostaliśmy błyskawicznie otoczeni przez setki wściekłych sadomasochistów.
Zrozumiałem wtedy obawę Woltaire'a - nie wyglądali najprzyjemniej, zwłaszcza ci z
niklowymi kółkami w nosach.

Pochwycili nas i powlekli przed oblicze guru. Ten popatrzył na mnie i Woltaire'a ze
wstrętem. Widocznie psuliśmy mu koncepcje.

- Dam wam szansę godnej śmierci - oznajmił. - Nie zasłużyliście na to, ale
powiedziane jest, że będziesz sędzią sam dla siebie. Dajcie im noże i zwiążcie ręce.

Złożono nam ręce jak do modlitwy, miedzy nie wetknięto po szerokim nożu,
ostrzem w stronę mostka. Całość błyskawicznie związano rzemieniami. Po skończonej
operacji każdy z nas został przekształcony w maszynkę do krajania własnego brzucha.
Łysol patrzył na to ze szczerą satysfakcją.

- Słuchaj, psi pomiocie - zaczął, zapewne miało być to coś na kształt mowy
pogrzebowej, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej. Do groty wpadło nagle około setki
odzianych w skóry i hełmy osobników, wywijając potężnymi elektrycznymi
paralizatorami w kształcie gigantycznych pał, zakończonych świecącymi czerwono
diodami. Świadczyło to o pełnym załadowaniu. "Pałkarze" - wrzasnął ktoś histerycznie
i tłum rzucił się naraz we wszystkich kierunkach. Od razu przewrócono mnie na bok i
zaczęto w panice tratować - na szczęście zdołałem wetknąć ostrze noża w skalną
szczelinę i złamać je, dzięki czemu mogłem jednak nie rozpruć sobie bebechów.
Ś

wieczki pospadały i pogasły, dalsza walka odbywała się w całkowitej ciemności,

wypełnionej rojem migających diod paralizatorów i trzaskiem wyładowań. W pewnym
momencie jedna z nich poleciała w moją strona; odczułem straszliwe, obejmujące całe
ciało kopniecie i po raz wtóry straciłem przytomność.

Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności, kilka godzin czy kilka dni. Ocknąłem
się w niskim i dusznym pomieszczeniu, skrępowany jak baleron. Leżałem na gołej
podłodze, w długim szeregu podobnie powiązanych ludzi, w których rozpoznałem
nieszczęsnych sadomasochistów. Wśród leżących nie znalazłem ani łysola, ani
Woltaire'a, co potwierdzało starą zasada, że najwłaściwszą cechą przywódcy jest
umiejętność odpowiednio zręcznej rejterady. Wzdłuż szeregu chodziły grupki
policjantów z pochodniami, pilnie patrząc w twarze jeńców. Co jakiś czas porywali
jednego z leżących i wśród niesamowitych wrzasków wlekli ze sobą.

background image

- Biorą naszych na tortury - wyjaśnił spoczywający obok mnie człowiek, widząc jak
obserwuję to z niepokojem. - Nikomu nie przepuszczą. Cholerni sadyści !!! - ryknął
wściekle.

Zaraz też ruszyli ku niemu i nim zdążyłem sapnąć ze zdumienia już go wlekli ku
wyjściu, nie zważając na miotane na nich i markiza przekleństwa. Co to za markiz? -
pytałem sam siebie, gdy tymczasem nadeszła druga grupa pałkarzy. Kiedy doszli do
mnie, przystanęli zaskoczeni - ich szef zerknął gdzieś w zanadrze i aż pokraśniał z
zadowolenia. W następnej chwili porwano mnie z ziemi i uniesionego wysoko gdzieś
zabrano.

Oczekiwałem izby tortur, ale widocznie mieli inne plany. Zostałem postawiony na
nogi i rozwiązany, jedynie po obu bokach przydano mi asysta dwóch policjantów,
mających na mnie nieustanne baczenie. I znowu zostałem powiedziony w splątany
labirynt Sodomion.

Szliśmy śpiesznie i długo, kilkakrotnie po drodze zmieniając poziomy, raz nawet za
pomocą windy. Wreszcie policjanci, trzymając mnie nadal miedzy sobą, wkroczyli do
długiej i mrocznej sali, przypominającej refektarz w jakimś zapuszczonym klasztorze.
Ś

ciany oświetlały smolne łuczywa i mogłem zobaczyć, że przyozdabiają je

najrozmaitsze narzędzia tortur, od wymyślnych szczypczyków, młotków i noży,
hiszpańskich bucików, zgniataczy jąder po oszałamiającą kolekcje pejczy i biczów,
poczynając od prostych trzcinek, na nabijanych Ewiekami batogach kończąc. Powlekli
mnie dalej, ku widocznemu w oddali podwyższeniu, na którym majaczyła niewyraźna
postać.

Z bliska postać owa okazała się niewielkim, wysuszonym staruszkiem o zmiętej
rozpustą twarzy, drzemiącym na bogato inkrustowanym fotelu. Nad nim wisiał
ogromnych rozmiarów portret, przedstawiający rosłego maże o groźnym wejrzeniu,
ubranego w biały frak i peruczkę, dzierżącego w jednej race bicz, a w drugiej książka.
Domyśliłem się, że mam przed sobą wizerunek Boskiego Markiza. Staruszek na fotelu
(też ubrany w wyszywany srebrną nicią frak i peruka) poruszył się i sapnął przez sen.
Jeden z policjantów kopniakiem pomógł mi w przybraniu postawy zasadniczej.

- Markiz Sodomion Donatien de Sade XVII1,- wrzasnął mi prosto do ucha.
Staruszek poderwał się na równe nogi z przeraźliwym krzykiem, i zaraz opadł
bezwładnie na fotel, dygocąc z przerażenia lub złości.

- Czego? - warknął opryskliwie.

Drugi policjant puścił mnie i podskoczył do przodu. Pochylił się konfidencjonalnie
nad uchem markiza i coś mu szepnął. Markiz uniósł brew ze zdziwienia.

- Skąd on jest? - spytał.

Policjant coś mu znowu zaczął szeptać a markiz aż cały rozjaśnił się z
ukontentowania.

- No to trafił do właściwego miejsca - zauważył i wszyscy trzej obrzydliwie
zarechotali. Markiz zaczął świdrować mnie wzrokiem.

- Masochista? - rzucił nagle. - Nie, jeśli jesteś z Gomorrah to chyba coś innego -
zastanowił się chwile. - Pedofil? Nekrofil? Pederasta? A może biseks?

background image

- Nie - zaprzeczyłem z godnością.- Wydaje mi się, że jestem jak najbardziej
normalny.

- N o r m a 1 n y - powtórzył. Policjanci znowu zarechotali, ale szybko umilkli;
markiz patrzył na mnie zamyślony.

Możecie odejść - rozkazał policjantom. Sam zeskoczył z podium i chwycił mnie pod
ramie, ciągnąc w bok ku mrocznej wnęce ze stojącą w głębi garrotą.

- Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś normalnym - wyznał rozbrajająco. - Bo
widzisz, wcale nie jest tak łatwo sadystą być.

- Doprawdy?

- To naprawdę ciężki kawałek chleba - westchnął. Chwilami chciałbym cisnąć to
wszystko do diabła i pójść gdzieś sobie, ale co zrobić, nazwisko zobowiązuje.

Mówiąc to manipulował śrubą przy garrocie - poczułem nieprzyjemne dreszcze w
krzyżu, całkiem niepotrzebnie, ponieważ skutkiem działań markiza był jedynie
uchylony kawałek ściany, ukazujący tajne przejście. Przyszło mi do głowy, że ten
człowiek może coś wiedzieć o Lothcie. Kiwnął potakująco głową.

- Owszem - odparł - znam go doskonale. To pierwszy szambelan dworu i jeden z
kochanków mojej żony. Właśnie do niej idziemy.

Weszliśmy do ciasnego korytarzyka - było bardzo mało miejsca, ale zgiąwszy się
nieco mogłem jednak iść. Markiz raźno sunął do przodu, pogwizdując pod nosem
sprośne kuplety. Dotarliśmy wkrótce do małych, żelaznych drzwiczek. Markiz
otworzył je z hałasem.

Wkroczyliśmy do obszernego, jasno oświetlonego kryształowymi kandelabrami
wykwintnego buduaru, po sufit obitego różowym pluszem. Środek pomieszczenia
zajmowało olbrzymie łoże, jak zauważyłem, złożone głównie z wodnego materaca. Na
łożu spoczywała, jakby drzemiąc, młoda kobieta o posągowych kształtach, ubrana w
symboliczny peniuar, o śnieżnobiałych włosach ufryzowanych w kunsztowną koronę.

- To moja żona, Scilla - szepnął markiz. - Idź i przedstaw się.

Podszedłem do łoża i złożyłem głęboki ukłon. Kobieta nie zareagowała i zdawała się
w najlepsze drzemać dalej.

- Pani - zacząłem, ale wtedy otworzyła oczy. Z przerażeniem poczułem na sobie
zielony wzrok rozbudzonej kotki. Uśmiechnęła się do mnie rozkosznie - przynajmniej
zęby miała niewypiłowane. W następnej sekundzie, nie wiadomo jakim sposobem,
leżałem na łożu u jej boku. Patrzyła na mnie z zainteresowaniem - świeża blizna na
policzku wywołała wyraźną fascynację kobiety; wciągnęła spazmatycznie powietrze a
nozdrza zadrgały jej z podniecenia. Uśmiechnęła się szerzej - a po chwili wpiła
wargami w me usta, długim i lepkim językiem sięgając prawie migdałów. Była
wyraźnie zawiedziona moją reakcją - odsunęła się nieco a w jej wzroku wyczytałem
niemą groźbę. Ale cóż mogłem zrobić, nikt nie jest w stanie być czymś więcej niźli
stworzyła go natura. Pomyślałem z przerażeniem, co się stanie, gdy Scilla odkryje
prawdę. Rozejrzałem się rozpaczliwie za markizem, ale ten przewrotny staruch zniknął
jak kamfora; pewnie siedział gdzieś teraz, oddzielony od małżonki grubym murem i

background image

obserwował nasze igraszki przez ukryty wziernik. Scilla gwałtownym ruchem chwyciła
za mój pasek od spodni - opadłem bezwładnie, pogodzony z losem. Wtedy
przypadkiem wymacałem w kieszeni kulkę orgalu, podarowaną mi przez Reicha.
Wpadłem na pewien pomysł...

Tymczasem Scilla kontynuowała poszukiwania - na chwilę znieruchomiała, jakby nie
wierząc własnym zmysłom. Zaraz później zadrgała konwulsyjnie. Dotarta wreszcie do
meritum sprawy - pomyślałem.

- Donatien ! wrzasnęła przeraźliwie. - On tam nic nie ma! Kogo mi przyprowadziłeś,
stary durniu?!

Spojrzała na mnie z wściekłością i klapnęła metalicznie zębami. Nie miałem innego
wyjścia - za chwilę mogłem stracić nos. Kiedy ponownie otworzyła szczęki,
błyskawicznie wrzuciłem jej do ust kulkę orgalu i chcąc zapobiec wypluciu uderzyłem
ją lekko w brodę. Zamknęła usta z trzaskiem pękającego orgalu. Nie czekając co dalej
zeskoczyłam z łóżka i z bezpiecznej odległości obserwowałem skutki całego zabiegu.
Scilla tkwiła w baranim stuporze - nosem i uszami puszczała niebieskie smużki dymu.
Sama zaczęła dziwnie pęcznieć i nadymać się w sobie, niczym objedzona owadami
ropucha. Całe ciało wpadło w rytmiczny dygot; piersi falowały, uderzając o siebie z
mlaszczącym odgłosem. Oczy powoli wypełzały z orbit. W powietrzu rozszedł się
charakterystyczny gorzki zapach. Na ten moment do buduaru wszedł markiz.

- Co się stało, Scilciu - spytał zatroskanym głosem. Przecież on jest najzupełniej
normalny.

Wtedy ją zobaczył i stanął. Widziałem, jak z przerażenia zadygotały mu łydki. Scilla
wychodziła właśnie z pierwszego oszołomienia. Markiz, zorientowawszy co się stało,
usiłował uciec, ale nie dała mu szansy. Jednym kocim skokiem dopadła go i obaliła na
ziemię. Wrzasnął z przestrachu - usłyszałem jakiś chlupot i mlaskanie. Nie zwlekając
czym prędzej poczołgałem się w kierunku najbliższego wyjścia.

Buduar opuściłem przez nikogo nie niepokojony. Poszedłem przed siebie mrocznym
korytarzem, oświetlonym gdzieniegdzie czerwonymi żarówkami. Czas jakiś
towarzyszyły mi wrzaski nieszczęsnego markiza, ale dość szybko wszystko ucichło.
Skręciłem w najbliższą przecznicę, gdzie wydawało mi się nieco jaśniej. Rzeczywiście,
prawie natychmiast trafiłem na uchylone drzwi rzucające smugę światła.

- Tu jestem - usłyszałem czyjś głos. - Niech pan wejdzie.

Znalazłem się w niewielkim pokoju, przypominającym typowy biurowy gabinet. Pod
ś

cianą, na której dostrzegłem - rzecz nigdzie przedtem tu nie spotykaną małe,

zakratowane okienko, ustawiono obszerne biurko, za którym siedział jakiś człowiek.
Lekko chrząknął i poprawił się na krześle.

- Pan mnie szukał - powiedział. - Jestem Loth.

Nie sprawiał imponującego wrażenia - ot, mały, zapracowany urzędnik z początkami
łysiny. Niskie czoło nie zapowiadało wybitnej inteligencji. Ubrany był w czarny,
jedwabny mundur bez dystynkcji. Patrzył na mnie beznamiętnym wzrokiem technika
władzy. Zrozumiałem, że zagadka tego człowieka dopiero czeka na rozwiązanie.

- Kim pan właściwie jest? - spytałem, nie mogąc się już powstrzymać.

background image

Wzruszył ramionami.

- Szambelanem dworu markiza a tak naprawdę to rzeczywistym władcą Sodomion.

- To co w takim razie łączy pana z organizacją Woltaire'a? - pytałem automatycznie
dalej.

- Jestem jej współzałożycielem - odparł spokojnie. Zamiast czekać na opozycję
wolałem sam ją zorganizować. Łatwiej nią wtedy manipulować.

No tak, mogłem się tego spodziewać - był to klasyczny chwyt co bardziej
rozgarniętych dyktatorów. Zwabić niezadowolonych pod swoje skrzydła, aby potem
tym łatwiej ich wydusić. I tego faceta szef mi nadał jako jedynego sprawiedliwego. Też
coś! Pomyślałem o krążących wśród niższych hierarchów plotkach, jakoby z szefem...
nie tak i w ogóle. Do tej pory brałem to za zwykłą zazdrość bytów niższych.

- To jednak nie wystarcza - ciągnął wypranym z emocji głosem Loth. - Sodomion
jest na krawędzi kryzysu. Układ społeczny państwa traci stabilność.

- Co pan przez to rozumie? - wreszcie mówił coś z sensem.

- Rzecz w tym, że ideowe założenia sadyzmu, na których oparto strukturę społeczną
Sodomiom nie odpowiadają już rzeczywistości.

Tu mnie zaskoczył - oczywiście wiedziałem siódmym zmysłem, że coś jest w tym
wszystkim fałszywego, ale nie sądziłem, że wie o tym także władza. Oni mają zwyczaj
budzić się z ręką w nocniku.

- Czymże jest szczęście? - zapytał i zaraz sobie odpowiedział. - Szczęście oznacza
pełne zaspokojenie. Człowiek to istota pełna sprzeczności, rozdarta namiętnościami i
popędami, które klasyczne represywne społeczeństwo tłumi i odwraca. Obywatel w
tym społeczeństwie to bestia uwięziona w klatce własnych niemożności. Szczególnie
wyraźnie widoczne jest to w sferze seksu, gdzie konwencja każe większość zachowań
seksualnych traktować jako zboczenia. W majestacie prawa odbiera się jednostkom ich
autentyczność.

No tak - pomyślałem - to było do przewidzenia: freudyści. Od kiedy wiele eonów
temu Szatan natchnął niejakiego Freuda (a on z kolei natchnął innych), całe to
tałatajstwo rozpełzło się po wszystkich zakątkach świata. Ich celem jest udowadnianie
komu popadnie, że dusza ludzka to błotne gniazdo wściekłych żmij. Tak jakby mogli o
tym coś naprawdę wiedzieć.

- Tak zwana normalność to szkodliwy wymysł - kontynuował Loth. - Nie ma ludzi
normalnych, każdy w mniejszym lub większym stopniu jest zboczony. Cała reszta to
kwestia warunków, pozwalających to ujawnić. Tak jak to się dzieje w Sodomion.

- Sugeruje pan zatem - spytałem - że dany układ przyjmowany jest tutaj na zasadzie
pełnej dobrowolności?

- A jakże by inaczej?! - w jego głosie zabrzmiało niekłamane oburzenie. - Już na
samym początku nastąpił dobrowolny podział ró1. Każdy mógł zostać kim chciał no i
wyszło, że dziewięćdziesiąt procent to masochiści, a reszta sadyści. Tak zresztą
wynikało i z badań statystycznych.

background image

- No dobrze, a jeśli ktoś uprze się i koniecznie nie będzie chciał być ani sadystą, ani
masochistą?

Sądziłem, że go złapię na to dictum, ale Loth jedynie uśmiechnął się chytrze.

- Dla takich jest miejsce, z którego podobno przybywasz, Gomorrah - odparł i w tym
momencie zrozumiałem, że on w i e . Więcej; prawdopodobnie wiedział od samego
początku.

- Założenia założeniami a życie życiem - ciągnął. - Nawet najbardziej idealny układ w
pewnym momencie zaczyna zgrzytać. Jeśli psychologię można by nazwać fizyką
umysłu, rzecz całą określiłbym jako zmęczenie materiału.

- Co należy przez to rozumieć?

- Zmysły, przyjacielu, tak jak i wszystko wokół, podlegają procesom
degeneracyjnym - z czasem tępieją i zanikają. Przyjemność, a tym samym i
zadowolenie, czerpane z naszych praktyk, z czasem nam spowszedniało. Owoc
zakazany, początkowo aromatyczny i niezwykle smaczny, wraz z przyzwyczajeniem
stracił swe pierwotne walory. Czymże są zmysły bez świeżych podniet? Niczym,
jedynie dodatkowym powodem do egzystencjalnej męki. W Sodomion staniało
cierpienie, przyjacielu.

- Ale przecież sadomasochiści... - zacząłem i zamilkłem. Sadomasochizm nie
stanowił dla Lotha żadnego wyjścia. Taki sadomasochista, będący sam dla siebie
katem i ofiarą, nie potrzebował żadnego, bodaj najprostszego układu społecznego, a
tym samym markiza, pałkarzy i Lotha. On po prostu sam był sobie społeczeństwem - w
myśl, oczywiście, sadystycznych definicji.

- Reich robi co może, ten orgal jest naprawdę niezły mówił dalej. - Zdaje się, że
widziałeś jego działanie. Mimo wszystko to jednak ersatz - nie chcę, aby Sodomion
przekształciło się w zbiorowisko chemicznie napędzanych lalek, choć takie wyjście
wydawałoby się najprostsze. Oni muszą chcieć sami, a nie z powodu narkotycznego
głodu. Nie można złamać zasady dobrowolności.

Odniosłem raczej wrażenie, że nie tyle o ludzi mu chodzi, co o własną satysfakcję.
Był już dużym chłopcem i bawienie się lalkami przestało go interesować. Z ludźmi to
co innego.

Loth tymczasem wstał zza biurka i podszedł do mnie. Ujrzałem jego oczy - dwa
czarne tunele, wiodące zda się wprost do piekła. Pożerał mnie wzrokiem; uśmiechnął
się cynicznie.

- Nie wiem, przyjacielu, skąd jesteś i kto cię tu przysłał - łgał jak pies, oczywiście że
wiedział - uczynił to jednak w samą porę. Jesteś nam bardzo potrzebny, a raczej twój
autentyczny, nieskażony ból. Sodomion potrzebuje oczyszczenia - i zbrodni.

Chwycił mnie za bark i pchnął do okratowanego okienka. Wychodziło na centralną
pieczarę. Po chwili dostrzegłem w dole, na dnie, niezwyczajny ruch. Grupki sadystów
kłębiły się wokół przedmiotu stojącego w środku pieczary, oświetlonego kilkoma
reflektorami. Poczułem nieprzyjemne pieczenie w dołku - był to może
dziesięciometrowy pal, wykonany z jasnobłękitnego metalu. Ostrze lśniło złowrogo w
słupach światła.

background image

- To dla ciebie - szepnął Loth. - Przy pomocy tego urządzenia dasz nam do ostatka
każdą kroplę twego bólu, prawdziwego, niebiańskiego bólu, w którym obmyjemy
nasze grzeszne ciała i znużone dusze. Przez twą mękę nasz gwałt i ich cierpienie
(zasada naszego bytu) odzyskają ponownie sens. To będzie nasze katharsis.

Niewątpliwie oszalał - gorączkowo szukałem argumentów, aby mu to udowodnić,
ale po chwili pojąłem swój błąd: mimowolnie w czasie rozmowy zacząłem traktować
go jako normalnego człowieka, a nie jak sadystę. To co chciał uczynić mieściło się jak
najbardziej w tej ostatniej konwencji.

Loth pstryknął palcami i do gabinetu weszło dwóch policjantów, tych samych,
którzy doprowadzili mnie do markiza. W ułamku sekundy zostałem wzięty pod łokcie i
unieruchomiony. Loth wrócił za biurko i otworzył grubą teczkę z aktami. Widocznie
moją sprawę uważał za załatwioną.

- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzuciłem mu od progu. - To miasto, tam na
górze...

- Czy nie uważasz, przyjacielu, że sadyzm powinien obowiązywać także w
architekturze? - odpowiedział, nie odrywając oczu od czytanych właśnie papierów. - A
tak w ogóle to chodzi przede wszystkim o szczęście. Tylko o szczęście.

Tak go zapamiętałem - małego, skrupulatnego urzędnika, o filozoficznych
pretensjach, rzeczywistego władcę Sodomion. Nie mogłem sobie przypomnieć, kto i
kiedy ostrzegał świat przed rządami filozofów. Ten ktoś zapomniał o
psychoanalitykach.

Policjanci cisnęli mnie do małej, wilgotnej i dusznej celi. Kiedy zamknęli drzwi, zapadła
całkowita ciemność. Odruchowo zaświeciłem aureolę, po to aby bliżej zapoznać się z
kolekcją pająków, karaluchów i paru sennymi nietoperzami. Cały czas kląłem w żywy
kamień - misję, hierarchię, szefa i wreszcie własną głupotę. Zrobiłem swą osobą
Lothowi prezent, o jakim nie mógł marzyć. Stary zboczeniec ledwo już dychał, a teraz
wyglądało na to, że przy mojej skromnej "pomocy" zafunduje sobie nowy początek.
Aż cały zadygotałem - trudno powiedzieć czy bardziej ze strachu, czy złości. W końcu
niecodziennie bywa się wbijanym na pal.

Na dalsze rozmyślania nie miałem czasu - za drzwiami rozległ się nagle łomot, ktoś
głośno jęknął. Drzwi otworzyły się z trzaskiem - i stanął w nich Woltaire. Położył
palec na wargach.

- Zbieraj się, pryskamy - syknął.

Wyszedłem śpiesznie z pomieszczenia. Na korytarzu leżeli obydwaj policjanci, z
własnymi pałami w zębach. Skórę mieli siną, a oczy wywalone z orbit. Woltaire gestem
kazał mi iść za sobą. Po paru krokach przystanął i otworzył jakiś sekretny przełaz,
którym potem długo pełzliśmy jeden za drugim. Przełaz kończył się nagle na skalnej
półce - byliśmy pod sklepieniem centralnej pieczary.

Wleźliśmy na wąską, metalową kładkę, obiegającą pieczarę tuż przy ścianie.
Spojrzałem w dół: wokół pala coś się zaczęło dziać. Sadyści, skupieni teraz w zwarty
tłum, niespokojnie falowali. Nieoczekiwanie tłuszcza zaczęła się rozstępować, z
ciemności wyniesiono coś białego. Popatrzyłem uważniej i krew zamarła mi w żyłach -
sadyści podawali sobie nad głowami nagiego Plato de Socratesa. Nieszczęśnik był

background image

zupełnie zmartwiały i dawał się podawać z rąk do rąk niczym kłoda drewniana.

- Stój! - krzyknąłem do Woltaire'a. - To Plato, nie możemy go tak zostawić!

Woltaire zareagował błyskawicznie - skoczył w moją stronę i zatkał mi usta.

- Ciszej, durniu, bo nas odkryją - wysyczał ze złością: - A Plato sam chciał... za
ciebie.

Zostałem zmuszony do dalszego marszu; po chwili natknęliśmy się na niszę, z której
odchodził prosto w górę pionowy szyb. Woltaire pociągnął mnie w kąt.

- Loth myślał, że ma wszystkie karty w ręku - zaczął szeptać mi gorączkowo. - Nie
przewidział tylko jednego: że jego as atutowy sam zapragnie zasiąść do gry. Nie wie,
iż od dłuższego czasu działam na własną rękę, przeciwko niemu. Oczywiście cały czas
utrzymywałem pozory licencjonowanej opozycji, dzięki czemu nikt mi nie
przeszkadzał. Czekałem tylko na odpowiedni moment, aby zadać swój cios. To jest
dzisiaj, teraz, za chwilę.

Przerwał i wychylił się, aby spojrzeć w dół - jego twarz przybrała wyraz bezbrzeżnej
pogardy i obrzydzenia.

- Podsłuchałem waszą rozmowę i zrozumiałem, że jeśli Lothowi uda się wbić cię na
pal i osiągnąć zamierzony efekt, to wszystkie te lata cierpliwego wyczekiwania diabli
wezmą w jednej chwili. Odrodzony sadyzm mógłby trwać wtedy następne dziesiątki
lat. Nie mogłem do tego dopuścić - i dlatego tam na dole jest teraz Plato. To będzie
mój ruch, moje uderzenie!

Zerknął jeszcze raz na dół a potem wskazał ruchem głowy na zamontowaną w szybie
drabinkę. Stałem nadal w bezruchu.

- Nic mu nie pomożesz - dodał. - On już jest martwy.

Skurwiel niewątpliwie miał racje - gwar mrowia podnieconych sadystów wypełniał
całą pieczarę ogłuszającym pogłosem. Zmiąłem w ustach przekleństwo i zacząłem
powoli się wspinać. Gdzieś przy dziesiątym szczeblu powietrzem targnął przenikliwy
krzyk - cienki, wibrujący od ogromu przerażającego, nie do wytrzymania bólu. Krzyk
falował, zdawało się, że wprawia w drgania okoliczne skały - ból rósł, przełamując
coraz to nowe granice, aż tam, na ostatniej, odnalazł się w niepojętej dla mnie, iście
piekielnej rozkoszy. Masochista Plato de Socrates dokonał swego losu i swego
ż

ywota.

Cisza po tym krzyku prawie że sama sprawiała ból. Trwała krótko - zaraz potem
pieczarą targnął wściekły ryk tysięcy gardeł. To sadyści pojęli wreszcie, że ich
oszukano. Mimowolnie zacząłem wspinać się szybciej.

Po godzinie, a może dwóch, kiedy byliśmy już blisko wyjścia, zatrzymałem się,
przypomniawszy sobie, że Woltaire nie powiedział mi przecież wszystkiego.

- Słuchaj - spytałem - powiedz mi czego ty właściwie chcesz, do czego dążysz, jaki
masz program? Masochizm zamiast sadyzmu? Wolność? Co to jest dla ciebie wolność?
A może chodzi ci o normalność? Albo inaczej - jak ty właściwie chcesz uszczęśliwić
Sodomion? Bo chyba twoim celem jest szczęście dla wszystkich?

background image

Stał pode mną i słyszałem jego ciężki, chrapliwy oddech. Milczał dość długo.

- Musimy się pośpieszyć - powiedział wreszcie. - Zaraz będzie świtać.

To nie była odpowiedź i chciałem mu to oczywiście wytknąć, ale wtedy, w tym
właśnie momencie, zobaczyłem w ciemnościach przed sobą jasny punkt prawdziwego
słonecznego światła, którym się natychmiast zachwyciłem, zapominając o całej reszcie.
I tak zapatrzony w ten promyk zwiastujący świt zacząłem bezwiednie piąć się ku
górze, pozostawiając za sobą grzeszne miasto, stąpając coraz szybciej, wypełniony
radością, z każdą chwilą bliżej nieba.

To z pewnością byłoby niezłe zakończenie - piękne, wzniosłe, nawet patetyczne, z tym
ż

e nic nie wyjaśniające. Prawda ma to do siebie, że mało kiedy jest przyjemna.

Zwłaszcza dla faceta, który dowiaduje się, że przez cały czas był wodzony za nos
niczym nierozgarnięte dziecko. Ale zacznijmy od początku - właściwie drugiego
początku.

Woltaire zgodnie z obietnicą wywiódł mnie na powierzchnię, gdzie trafiliśmy w
pełnym już słońcu. Stałem i patrzyłem na ognistą kulę stojącą nad horyzontem; po
chwili odwróciłem się ku Woltaire'owi, który także z przymkniętymi oczyma poddawał
się słonecznej kąpieli. I wtedy to zauważyłem - stał pod murem, na którym widniał
jego cień. Bardzo dziwny cień: z górnej części plamy stanowiącej rzut jego głowy
wybiegały dwie krótkie, rozmazane smugi, lekko na końcach zakręcone. Kiedy
wreszcie to pojąłem, ugięły się pode mną nogi. Wtedy Woltaire otworzył oczy i
uśmiechnął się do mnie.

- A więc wiesz już wszystko, przyjacielu - powiedział. - Albo przynajmniej tak ci się
zdaje.

Cofnąłem się o krok.

- Ty jesteś...?

- Tak, jam ci jest Loth. Ten prawdziwy.

Patrzył na mnie zimno, a ja zastanawiałem się, dlaczego do tej pory nie dostrzegłem
lodowej otchłani w jego wzroku.

- A ten tam, na dole? - spytałem bezwiednie.

- To podrzędny aktor, ale jak na ciebie wystarczy. Przez głowę przewalały mi się
tabuny rozgorączkowanych myśli. Dziwne, że przedtem na to nie wpadłem - że i ONI
mają swojego agenta w Sodomion. Usadowił się w miejscu, gdzie nigdy nie
zamierzałem go szukać. Podając się za przyjaciela, ba, wręcz zbawcę, robił ze mną co
chciał.

- Wiele mi dostarczyłeś uciechy, przyjacielu - ciągnął dalej ów pseudo-Loth - należy
ci się zatem odpowiedź na twoje ostatnie pytanie.

- Nie trzeba - rzuciłem. - Znam ją.

Pokręcił z niesmakiem głową.

- I znowu nie masz racji, przyjacielu, jak i wy wszyscy, tam na górze. Uważacie
mianowicie, że tylko wy macie wyłączność na szczęście, ów boski patent będący

background image

prawdziwą istotą bytu. Powiedz mi, czy naprawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że
stan dokładnie odwrotny jest w gruncie rzeczy tym samym? Między szczęściem a
nieszczęściem istnieje jedynie różnica spinu, jak w przypadku materii i jej negatywnego
odpowiednika. Odwrotność kierunku nie musi oznaczać sprzeczności samej istoty.

Bezczelność tego drania nie miała granic. Całą swoją piekielną imprezę przedstawiał
jako konkurencyjną instytucję dobroczynną. To było w ich stylu.

- Jak myślisz, kochany, po co tu właściwie zostałeś posłany? - spytał nagle. - Czy
poznałeś wreszcie cel swej misji?

- To już nie jest istotne - odparłem. - Cokolwiek to było i tak przegrałem.

- Cieszy mnie ten samokrytycyzm. Powiedz mi, przyjacielu, czy nigdy nil przyszło ci
do głowy, że ci dwaj, nasi szefowie, dawno już dogadali się w tej kwestii i tak
naprawdę to los Sodomion został przesądzony przed twoim przybyciem. Jak
wytłumaczysz, że do tak delikatnej i złożonej misji przeznaczono taką dupę wołową
jak ty, najgorszego ze wszystkich możliwych agentów? Nie przyszło ci do głowy, żeś
nie agentem miał być, a klaunem? Że historia w Sodomion nie grą była, a jeno p o w t
ó r k ą pewnej dawno rozegranej partii, którą dwaj cyniczni starcy postanowili sobie
jeszcze raz przypomnieć? Nie dramat, a show?

Słowa te spływały czarnymi kroplami gdzieś do mego wnętrza, porażając swą
przewrotną logiką. To nie mogła być prawda!

- Łżesz jak pies! - ryknąłem. - Cały wasz suczy pomiot łże od chwili narodzin.
Łgaliście i łgać będziecie, bo tak wam przeznaczono!

Mój wybuch rozbawił go serdecznie - na twarz wypełzł cyniczny, wężowy
uśmieszek.

- Są tu historyczne analogie, mój drogi.

O zakład idę!

Tego też stracicie!

Jeśli mi swoją wyrazicie zgodę,

Już ja ścieżkami mymi go powiodę.

Poza tym, oczywiście, kłamię.

Uśmieszek zniknął bez śladu. Zbliżył się do mnie gwałtownie, czułem na twarzy jego
gorący oddech.

- Już nigdy nie będziesz wiedział - syknął mi prosto do ucha - czy miałeś być ich
katem, czy zbawcą. A może wydaną mym chuciom zabawką?

Chciałem chwycić go za gardło, ale w tym momencie rozpłynął się w powietrzu.
Usłyszałem tylko cichy chichot i coś jakby "do zobaczenia", i po chwili nie było po nim
ś

ladu.

Tak, wiem, że się jeszcze spotkamy. Następnym razem będę jednak lepiej
przygotowany. Ta gra się nigdy nie skończy, tak jak i zwątpienie, które zdołał zasiać

background image

we mnie. Do końca dni swoich będę walczył z kiełkującymi w mym wnętrzu ziarnami
ciemności. Nigdy nie wygra. Nie może wygrać, bo czymże jest dobro, jeśli, nie potrafi
chwycić zła za gardło?

Na razie szef dotrzymał słowa - nova wybuchła o czasie z planowaną siłą. Sodomion,
sadyści, masochiści, markiz, profesor i inni zmieleni w garść molekuł wędrują teraz
przez kosmos. Dokonało się - nie zostało już nic, tylko ja, stary i głupi anioł, który
wracając z Sodomion, płakał.

Ś

mierć Tristana

Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci? To
rzecz o Tristanie i Izoldzie królowej. Słuchajcie, w jaki sposób w wielkiej radości, w
wielkiej żałobie miłowali się, później zasię pomarli w tym samym dniu, on przez nią,
ona przez niego".

Ten dzień Anna miała zapamiętać do końca życia. Koło południa pogoda załamała się
nagle, pociemniało i z nieba lunął prawdziwy potop - strugi deszczu smagały ziemię z
wściekłą furią, tak jakby rozgniewane niebiosa naprawdę chciały zatopić miasto. Ulice
i chodniki zamieniły się w rwące strumienie, spłoszeni przechodnie pędem wbiegali do
najbliższych bram, w iglicę Pałacu Kultury bez przerwy biły oślepiające pioruny,
rozczapierzone jak szpony czarownicy.

Annę ulewa złapała w jednym z domów towarowych na Ścianie Wschodniej, tuż
obok McDonalda. Schroniła się w obszernym hallu, i czekała tam wraz z gromadą
uwięzionych przez ulewę klientów. "Larry'ego" wysłała na dół, do podziemnego
stoiska, aby dokończył zakupów. Brakowało jej jeszcze szynki, a Robert bardzo ją
lubił na śniadanie. Resztę sprawunków zdążyła już załatwić - czekała teraz na
"Larry'ego", który najwidoczniej ugrzązł z kolejce. Sklep powoli zapełniał się
uciekającymi przed deszczem ludźmi, część z nich rozchodziła się po stoiskach, nie
chcąc tracić czasu. Inni, tak jak ona, patrzyli w milczeniu na ukośne strugi wody,
rytmicznie chlaszczące o szyby. Grzmiało i błyskało coraz intensywniej.

Wtedy poczuła na sobie wzrok tego mężczyzny - stał niedbale oparty o poręcz
wiodących do podziemi schodów i obserwował ją uważnie spod zmrużonych powiek.
Mógł mieć nie więcej jak dwadzieścia pięć-trzydzieści lat, wysoki, szczupły, o
pociągłej, nawet interesującej twarzy. Długie włosy miał ściągniete z tyłu w modny
kok, ręce trzymał w kieszeniach skórzanej kurtki. Patrzył na nią z natężąną uwagą,
wcale nie speszony, że to zauważyła. Twarz ściągał mu grymas ni to zastanowienia, ni
to rozterki, tak jakby walczył z jakimiś wyjątkowo gwałtownymi myślami. Anna
pomyślała wówczas, że to jeszcze jeden zgrywający się nowoczesny artysta i straciła
dla niego wszelkie zainteresowanie. Spojrzała niecierpliwe na schody - "Larry" nadal
się spóźniał, przypomniała sobie, że poleciła mu kupić też butelkę czerwonego wina.
Przeniosła wzrok na szybę oddzielającą hall od ulicy: deszcz wciąż padał, dudniąc

background image

posępnie o beton chodników.

- Proszę się nie ruszać i broń Boże nie krzyczeć - usłyszała za sobą cichy szept.
Młodzieniec od poręczy stał tuż przy niej, nieco z tyłu, nadal z rękoma w kieszeniach
kurtki. Dopiero teraz zauważyła, że lewą kieszeń wypycha mu jakiś kanciasty
przedmiot.

- Jeśli zachowa pani spokój, nikomu nic się nie stanie.

Wreszcie ktoś to zrobił, przemknęło jej przez głowę i cała zdrętwiała ze zgrozy.
"Larry'ego" nadal nie było; bała się zerknąć w kierunku schodów, aby nie wzbudzać
podejrzeń człowieka w kurtce. "Larry", jeśli zdąży, sam powinien wiedzieć, co zrobić.

- Proszę wziąć swoje rzeczy i powoli iść w kierunku wyjścia - mówił dalej tamten. -
Będę szedł tuż za panią, więc nie radzę niczego próbować. Po wyjściu proszę skręcić
w lewo, samochód stoi tuż za rogiem.

Za szybą nagle przejaśniło się i deszcz z gwałtownej ulewy przeszedł w rzadki
kapuśniaczek. Kilka osób ruszyło do wyjścia.

- Teraz! - syknął jej prosto do ucha. - Do przodu!

Starała się iść tak wolno, jak to było możliwe, modląc się w duchu, aby "Larry"
wreszcie się zjawił. Czuła na karku oddech mężczyzny, a pod żebrem dotknięcie
czegoś twardego.

- Szybciej! - syknął znowu.

Wyszli na chodnik - deszcz już prawie nie padał, ale niebo było wciąż jeszcze
zasnute ciemnymi chmurami. Skręcili w lewo, róg budynku znajdował się w odległości
nie więcej jak trzydziestu metrów. Nie miała żadnych szans ucieczki - gdyby
mężczyzna szedł z boku, mogłaby spróbować go odepchnąć i uskoczyć w tłum, który
właśnie wyległ na chodnik spod daszków i okapów. Porywacz był jednak za sprytny,
ani razu jej nie wyprzedził, cały czas trzymał się z tyłu, dotykając jej co chwila tym
czymś twardym i kanciastym.

Za węgłem skręcili znowu, poszli parę kroków w głąb ulicy i zatrzymali się przy
jednym z zaparkowanych aut, starym modelem skody favorit. Mężczyzna wyjął
kluczyki, otworzył drzwi i gestem nakazał jej wsiąść do środka. Obszedł potem wóz,
cały czas mierząc do niej z ukrytego w kieszeni kurtki pistoletu. Wsiadł z drugiej
strony i kazał jej zapiąć pasy. Włożył kluczyki do stacyjki i uruchomił silnik. Cofnął
nieco i nagłym zrywem wyjechał na środek jezdni. Zagrzmiało i o dach samochodu
zabębnił deszcz. Mężczyzna włączył wycieraczki i stanął przed skrzyżowaniem,
czekając, aż będzie mógł włączyć się do ruchu na Marszałkowskiej. Wtedy zobaczyła
"Larry'ego", jak przedzierał się przez gromadę pierzchających przed deszczem ludzi.
Pomachała do niego zza szyby, nie widział jej jednak, wyraźnie spanikowany rozglądał
się wokół grączkowo, lustrując przemykających chodnikiem ludzi. Chciała krzyknąć,
ale w tym momencie samochód z rykiem otwartej do końca przepustnicy wjechał w
Marszałkowską. Twarz "Larry'ego" znikła w tłumie i strugach deszczu.

Jechali, jak się zdążyła zorientować, w stronę Mokotowa. Porywacz prowadził
dobrze, bardzo dobrze nawet, jeśli się uwzględniło, że lewą rekę trzymał cały czas
schowaną w kieszeni. W czasie zmiany biegów puszczał po prostu kierownicę.

background image

Milczał, pilnie obserwując drogę i rzucając w jej kierunku szybkie, kontrolne
spojrzenia. Po raz pierwszy wówczas zdziwiła się, że jest sam - sądziła, że zwykle
porywaczy jest więcej, przynajmniej dwóch. Chociaż może ten nie chciał dzielić się ze
wspólnikami? Tak czy owak nie mógł wybrać dogodniejszego momentu - kobieta w
ciąży jest bardziej uległa i mniej skłonna do ryzyka. Sukinsyn z pewnością doskonale o
tym wiedział.

- Ile chcesz? - zapytała, nie chcąc tracić czasu. Gdyby porywacz szybko nawiązał
kontakt z Robertem, może już wieczorem byłaby w domu.

- Porozmawiamy o tym później - mruknął i skręcił w jakąś boczną uliczkę.
Zatrzymali się przed wysoką, odrapaną kamienicą, tuż przed lub powojenną.
Mężczyzna zaparkował obok dużego krzaka jaśminu i wysiadł, zabierając z tylnego
siedzenia parasol. Rozpiął go i szarmancko otworzył drzwi po jej stronie. Wyszła,
zabierając ze sobą pakunki. Poprowadził ją do środkowej bramy; nie skorzystał z
domofonu, tylko otworzył drzwi kluczem. Zaczęli wchodzić po schodach.

- Niestety, nie ma windy - powiedział przepraszającym tonem. - Ale to tylko pięć
pięter.

Kamienica wyglądała na wymarłą. Mijali pogrążone w mroku klatki; z mieszkań nie
dobiegały żadne odgłosy. Wreszcie dotarli na ostatnie piętro - Anna zatrzymała się,
lekko zdyszana. Mężczyzna wskazał na prowadzącą do góry wąską galeryjkę.

- To będzie tam - oznajmił.

Galeryjka kończyła się solidnymi drzwiami, wykonanymi z jasnego, sosnowego
drewna. Porywacz kazał Annie odwrócić się do ściany - słyszała, jak wsadził w zamek
klucz i przekręcił trzy razy. Potem pchnął ją lekko do środka.

Pomieszczenie wyglądało jej na strych zadaptowany kiedyś na mieszkanie-
pracownię. Część dachówek została usunięta i zastąpiona szkłem, na którym cieknąca
bez przerwy woda malowała fantazyjne esy-floresy. W głębi stało ogromne, starannie
zasłane łóżko, obok niego, po prawej, biurko z komputerem i telefonem, a po lewej
dostrzegła wejście do mikroskopijnej kuchni. Pod spadzistym oknem zauważyła
zakryte płótnem sztalugi.

- Oto moje królestwo, pani - oświadczył porywacz i zamknął drzwi.

- Jestem zmęczona i chciałabym gdzieś usiąść - powiedziała opryskliwym tonem, nie
zważając na jego nagłą galanterię. Mężczyzna uśmiechnął się i przyciągnął z kąta
bujany fotel, nowoczesną konstrukcję z chromowanej stali i czarnej dermy. - Jeśli nie
ma pani życzenia się kołysać, proszę go zablokować tą dźwignią - wkazał mały pręt
wystający z poręczy. - Wezmę te torby.

Usiadła ciężko i przymknęła oczy; musiała przyznać, że fotel był wręcz zabójczo
wygodny, wyciągnęła się na nim i wreszcie pozwoliła sobie na odrobinę relaksu.
Odetchnęła głęboko kilka razy - serce, do tej pory pracujące w nerwowym, pulsującym
staccato, powoli zaczęło się uspokajać.

- 755-48-93 - powiedziała, wciąż nie otwierając oczu.

- Słucham? - głos dobiegał z oddali, chyba z kuchni. - Czego się pani napije, kawy

background image

czy herbaty?

- Nie chcę żadnej herbaty! - krzyknęła głośno, zirytowana. - Chcę, aby pan
zadzwonił do mojego męża i podał wysokość okupu. Bo przecież chodzi panu o
pieniądze? - zawiesiła głos, niepewna, jaką otrzyma odpowiedź.

- W tym stanie powinna pani dbać o siebie. Ostatecznie nie jest pani sama -
stwierdził. Musiał wyjść z kuchni, słyszała go wyraźniej. - To czwarty miesiąc, jeśli się
nie mylę?

- Jest pan lekarzem? - spytała. Jakoś nie wyglądał jej na medyka.

- Malarzem. Znam się trochę na kobiecym ciele, wystarczy mi rzut oka. I proszę mi
mówić po imieniu, to uprości sprawę. Piotr, jeśli już o to chodzi.

Nie należy się, w miarę możliwości, sprzeciwiać, przypomniała sobie. Gdzieś o tym
całkiem niedawno czytała. Czy nie były to przypadkiem wspomnienia porwanego przez
terrorystów angielskiego polityka? Trzymali go prawie rok - zrobiło jej się naraz
zimno.

- Dobrze, Piotrze - zgodziła się pokornie. - Ale, proszę, zadzwoń do mojego męża.
Musi się o mnie niepokoić.

Mężczyzna milczał - powoli otworzyła oczy. Stał przed nią ze skupionym wyrazem
twarzy; nie zdjął kurtki, z prawą rękę trzymał zaciśniętą na ukrytym w kieszeni
pistolecie. W kuchni zaczął gwizdać czajnik.

- Zrobisz to sama, za godzinę - oświadczył, z namysłem cedząc słowa. - Pod jednym
warunkiem: musisz mi przyrzec, że cokolwiek się stanie, przez najbliższą godzinę nie
opuścisz tego mieszkania.

Tym ją zaskoczył. O co mu może chodzić, rozmyślała gorączkowo. Po co mu to
przyrzeczenie, i tak przecież wszystkie atuty są po jego stronie? Chyba że był...

- Jesteś może... tym... "innym"? - spytała z wahaniem, w ostatniej chwili unikając
słowa "zboczeniec". - Ekshibicjonistą, tak? To ma być jakieś przedstawienie?

- Nic o tym nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu przyrzeknij mi, że przez
godzinę stąd nie wyjdziesz, potem możesz dzwonić gdzie chcesz i robić co ci się
podoba. Chodzi mi tylko o rozmowę. Chcę tylko porozmawiać.

To jakiś wariat, tak jej wtedy przyszło do głowy. Stał wciąż przed nią,
wyprostowany jak struna, z ręką w kieszeni. W kuchni czajnik gwidał jak opętany.

- Dobrze, niech tak będzie - zgodziła się, zrezygnowana. - Nie wyjdę.

- Bez wględu na wszystko?

- Bez względu na wszystko - potwierdziła, mając nadzieję, że to "wszystko" nie
okaże się jednak ekshibicjonistycznym spektaklem niewyżytego zboczeńca.

Piotr wyciągnął rękę z kieszeni. Rozwarł dłoń i zobaczyła duży, płaski klucz do
zasuwy. Schowany w kieszeni mógł sprawiać wrażenie pistoletu.

- Ty łajdaku - powiedziała, powoli cedząc słowa. Piotr zagryzł wargi i wsunął klucz

background image

z powrotem do kieszeni. - Ty cholerny łajdaku! - powtórzyła z wściekłością.

Spuścił głowę i patrzył na czubki swoich butów, niczym karcony uczniak. Wstała
gwałtownie i podeszła do drzwi. Zdecydowanym ruchem odciągnęła zasuwę. Drzwi
uchyliły się z lekkim skrzypnięciem.

- Dałaś mi słowo - odezwał się głucho; nie podnosił głowy, nadal wgapiony w swoje
buty. - Bez względu na wszystko. O co temu wariatowi chodziło? Anna odwróciła się
od drzwi i popatrzyła na niego z zastanowieniem.

- Tu nie chodzi o pieniądze? - spytała. Potwierdził krótkim skinieniem głowy. - A
więc o co?

- O miłość.

W pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała.

- O co?

- O miłość - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią ponuro. - Zakochałem się w
tobie od pierwszego wejrzenia.

Annie wydawało się, że śni w biały dzień. Stał oto przed nią człowiek, przez
którego o mało nie umarła ze strachu, który porwał ją w środku milionowego miasta, a
teraz ni stąd, ni zowąd wyznaje jej miłość. Nie, tak zwariowanego snu jeszcze nie
miała.

- I to całe porwanie...?

- Nic innego nie przyszło mi do głowy. Gdybym próbował cię ot tak sobie zaczepić,
na pewno nie chciałabyś ze mną rozmawiać, poza tym ten facet... a propos, czy to był
mąż?

Słuchała tych rewelacji z coraz większym niedowierzaniem.

- Chcesz mi powiedzieć, że wtedy, w markecie, zobaczyłeś mnie po raz pierwszy? I
ż

e nie wiesz, kim jest mój mąż?

- Całkowita improwizacja, madame. Zdecydowałem się w ciągu minuty, taki
nieodparty impuls. A dlaczego? To temat na dłuższą opowieść. Po to potrzebuję tej
godziny.

- To jest tak głupie, że aż zaczyna być intrygujące - stwierdziła. Zamknęła drzwi i
podeszła z powrotem do fotela. - Zrób tej herbaty, póki się woda nie wygotuje.

- Zostajesz? - spytał, z nadzieją i zarazem niedowierzaniem.

- Przecież ci obiecałam. Przez godzinę.

Poleciał do kuchni jak na skrzydłach, ona zaś znowu wyciągnęła się wygodnie w
fotelu. Przesunęła dźwignię i zaczęła się lekko bujać. Jak na nieobliczalnego szaleńca
ten Piotr wydawał się w gruncie rzeczy sympatyczny. Poza tym była ciekawa, co też
miał jej do powiedzenia. Co prawda Robert do tej pory dostanie białej gorączki, ale
może dobrze mu to zrobi. Kiedy ostatni raz mówił jej o miłości? Pięć czy sześć lat
temu? Chyba jeszcze przed tym pierwszym mercedesem. Potem już chyba ani razu.

background image

Piotr przytoczył elegancki wózek z zastawą. Herbata smakowała doskonale, musiał
być to znakomity gatunek. Wypiła kilka łyków i zrobiło jej się raptem błogo i całkiem
przyjemnie. Miała ochotę na papierosa, ale zwalczyła ją natychmiast. Rzuciła palenie
natychmiast, gdy dowiedziała się o ciąży. Odstawiła filiżankę na stolik i zaczęła się
znowu bujać.

- Słucham, co masz mi do powiedzenia?

Piotr, zamiast odpowiedzieć, podszedł do ustawionych przy oknie sztalug i ściągnął
z nich płótno. Chwilę patrzył na obraz, potem ustawił go tak, aby światło padało pod
lepszym kątem. Pokręcił z niezadowoleniem głową i włączył przytwierdzoną do ściany
lampę.

- Możesz tu na chwilę podejść? - spytał.

Zablokowała fotel i zeskoczyła na podłogę. Podeszła bliżej i spojrzała mu przez
ramię. Obraz, o powierzchni może metr na półtora, akryl, przedstawiał dwie obnażone
ludzkie sylwetki, spoczywające na trawie pod krzakiem głogu. Mężczyzna i kobieta
leżeli na boku, twarzami zwróceni do siebie, z dłońmi pod policzkami i przymkniętymi
powiekami. Wydawali się spać. Między nimi, rzucony na płask na trawę, leżał długi
miecz, nagi i błyszczący. Kochanków osłaniał krzak głogu, przechodzący w górnej
partii obrazu w splątany, dziki gąszcz. Między postrzępionymi liśćmi widać było zarysy
czyjejś ponurej i chmurnej twarzy, patrzącej z napięciem na leżącą na trawie parę.

- Wiem, to niedobre - powiedział Piotr. - Zbyt konwencjonalne, nieprawdziwe. Nie
mogę znaleźć klucza do tej historii, mimo że ten motyw męczy mnie od wielu lat.

- Tristan i Izolda? - zapytała. - Co to ma wspólnego z nami?

- Bardzo wiele. Czy wierzysz w pośmiertną wędrówkę dusz, w reinkarnację?

- A czy wierzysz w zielone ludziki? - westchnęła ciężko i wróciła na fotel. - Miałeś
mi wszystko wyjaśnić, a nie opowiadać bajki.

- To prawda - Piotr zakrył z powrotem obraz i zgasił światło. - Zawsze wierzyłem,
ż

e to kiedyś się zdarzy. Tam, wtedy, w sklepie, gdy zmęczona przystanęłaś i

zapatrzyłaś się w okno, w deszcz, zrozumiałem, że ta chwila jest jedyną w swoim
rodzaju. To było jak olśnienie - to, co zobaczyłem w twojej twarzy!

Poczuła nagły niepokój. Nie wiedziała, czy chce słuchać dalej. Być może nie
powinna.

- Jestem Tristanem, rycerzem króla Marka, nieszczęsnym kochankiem jego żony,
Izoldy o złotych włosach.

Z pewnością oszalał, pomyślała wtedy. Siedzę tu zamknięta sam na sam z wariatem!
Piotr przyglądał jej się z nieznacznym uśmiechem. Pokręcił przecząco głową.

- Nie, nie zwariowałem. Chociaż może tak byłoby lepiej... Bo, widzisz, ja pamiętam
rzeczy, których normalny człowiek nie może pamiętać. Pamiętam moją śmierć. To
znaczy śmierć Tristana. I pewną rzecz, o której milczą legendy. Kiedy umierałem,
pogrążony w skrajnej rozpaczy, w przekonaniu, że utraciłem cię na wieki, w ostatnim
błysku świadomości zobaczyłem Morganę Le Fay, siostrę króla Artura - poznałem ją
kiedyś, gdy byłem młodym jeszcze chłopcem. Chyba mnie polubiła, może nawet

background image

ż

ałowała... W każdym razie w tym przedśmiertnym widzeniu obiecała mi, że kiedyś się

odrodzę, ponownie ci spotkam i jeszcze raz przeżyjemy naszą miłość. Ona mogła tego
dokonać, jej magiczna siła dorównywała mocy Merlina. Uczynek ten świadczy, że nie
była tak złośliwą wiedźmą, jak o niej powiadali.

Zamilkł i chwilę namyślał się, jakby nie bardzo wiedział, co jeszcze powinien
powiedzieć.

- Zawsze miałem wrażenie, że jestem kimś innym, że nie tyle żyję, co śnię na jawie
ż

ycie innego człowieka. Myślę, że Piotr to jedynie maska, forma, w której ukrył się

Tristan. Tak naprawdę sobą byłem jedynie w w owym rzeczywistym śnie, gdy opętany
miłością goniłem między drzewami za swą ukochaną. To stąd ten obraz. Tak trwało
wiele lat, aż dzisiaj, kiedy w czasie burzy nastąpiło przebudzenie, dokładnie tak jak mi
obiecała Morgana. Powiedziała, że nastąpi to w chwili, gdy spotkam inkarnację Izoldy.
Ty nią jesteś.

Anna poczuła, jak ze strachu potnieją jej ręce - chciała stąd wyjść jak najprędzej.

- Wielokrotnie zastanawiałem się, jaki wyraz twarzy mogła mieć Izolda, gdy
patrzyła na morze, tęskniąc za Tristanem. Wtedy musiała kochać najbardziej, bo
przecież miłość to nic innego jak poczucie nieustannego braku. To drugie jest jakby
połową duszy - nie ma większej radości, gdy się je odzyska, nie ma większego żalu,
gdy się je utraci. Życie to pragnienie pełni, Izoldo, a tylko w miłości można się spełnić.

Nie wiedziała, co zrobić, aby wreszcie przestał mówić. Nie chciała słuchać nic
więcej.

- Wtedy, w czasie burzy, uświadomiłem sobie, że jestem twoim Tristanem - w ciągu
sekundy przypomniałem sobie wszystko, całe życie z poprzedniego wcielenia. W tobie
zaś ujrzałem moją Izoldą, którą tak dawno, przed wiekami, utraciłem. Morgana
dotrzymała obietnicy i wróciłem, ale wciąż rozdarty i niepełny. Na to przecież
czekałem przez wieczność, na tę właśnie chwilę, na to spotkanie, na obiecane mi
spełnienie! Jak inaczej mam to tłumaczyć, jeśli nie tym, że człowiek jest jak jętka-
jednodniówka, żyjącą dla paru godzin rzeczywistej pełni. Więcej nie ma nic.

Zrozumiała, że musi natychmiast przerwać te obłąkane wyznania - o ile sama ma nie
oszaleć. Z trudem zdobyła się na resztki stanowczości.

- Nie wolno porywać ludzi. To niegodziwe!

- Miłość nie zna moralności - powiedział zapalczywie. - Cóż może być ważniejsze
od pragnień kochającego człowieka? Czekałem na to tysiąc lat. Nie mów mi o winie.

Patrzyła na niego spod oka, wytrzymał to spojrzenie bez drgnienia powieki: chyba
naprawdę tak uważał.

- Jesteś szalony - oświadczyła.

- Miłość nie zna rozsądku. Tam, wtedy, pierwszy raz, między "tamtymi" Tristanem i
Izoldą, to był błysk, piorun, chwila olśnienia. Nie było żadnych miłosnych napojów, to
późniejszy dodatek, wynik wczesnochrześcijańskiej pruderii, mającej usprawiedliwić
bezgraniczny szał kochanków, że niby działo się to poza ich wolą. A przecież oni tak
właśnie chcieli, bo byli sobie przeznaczeni.

background image

- To tylko baśń - wyszeptała Anna. - W życiu tak się nie dzieje, chyba że w
urojeniach wariata.

- Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? - przypadł do fotela i przycisnął rozpalone czoło
do dłoni, którymi oplotła kolana. Naprawdę jestem Tristanem i nic tego nie zmieni!

Pomyślała wtedy o Robercie; że on nigdy nie będzie wspaniałomyślnym królem
Markiem. Gładziła głowę Piotra i zastanawiała się, jak ją ocalić.

- Mój ty biedaku - szepnęła. - Czy naprawdę warto? Zadzwoń lepiej po taksówkę.
Wyjdę stąd i nikomu nic się nie stanie. A ty zapomnisz... Każdy kiedyś zapomina.

Od kiedy ona sama zaczęła zapominać? Od dnia ślubu? Od momentu, kiedy
przekonała się, kim naprawdę jest Robert? Przez ostatnie lata stała się w tym
mistrzynią. Tak naprawdę żyła dzięki niepamięci.

Podniósł się klęczek, podszedł do okna i patrzył na płynącą po szybie wodę. Na
zewnątrz szarzało coraz bardziej - powinna natychmiast wracać do domu. Stanęła przy
Piotrze i dotknęła jego ramienia.

- Mam męża i oczekuję dziecka. Czy to rozsądne?

- "Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko
przetrzyma" - tyle święty Paweł. Nie mów mi o rozsądku. Mów o miłości.

Zrozumiała, że dalsze perswazje nie mają sensu. Podeszła do stolika z telefonem i
podniosła słuchawkę. Dłuższą chwilę słuchała buczącego sygnału. Powinna
natychmiast zadzwonić, wynieść się stąd i zapomnieć o tym obłąkanym malarzu.
Robertowi zawsze będzie można jakoś to wytłumaczyć - na przykład że spotkała
dawną znajomą i poszły na kawę, a "Larry" gdzieś się zawieruszył. Oczywiście nie
uwierzy, ale do diabła z tym! Wykręciła dwie pierwsze cyfry radiotaxi i gwałtownie
odłożyła słuchawkę.

- A gdybym została? Co będziemy robić dalej?

Piotr uśmiechnął się i zatoczył ręką koło, pokazując całe poddasze.

- To będzie nasz Las Moreński. Niestety, nie mogę ci dać pałacu, ale to przecież
właśnie tam, w szałasie, na posłaniu z mchu i liści, byliśmy najszczęśliwsi.

Podeszła do niego, bardzo blisko, patrząc mu uważnie w oczy.

- A gdybym ci powiedziała, że za to szczęście, za tę swoją, jak mówisz, miłość,
zapłacisz cenę najwyższą, nawet... życiem?

Podniósł rękę i zaczął łagodnie gładzić ją po policzku.

- Do licha, jeśli nie żyjemy dla t e g o, to po co w ogóle żyjemy?

Pociągnął ją w kierunku łóżka - usiedli tuż przy sobie, trzymając się za ręce. Deszcz
z gwałtownej łomotaniny przeszedł w jednostajne, senne dudnienie. Było już późne
popołudnie i pokój powoli pogrążał się w mroku. Piotr zaczął rozpinać górną część jej
kostiumu.

background image

- Wolałabym, abyś się jednak bał. On...

Dłoń Piotra zamknęła jej usta, druga dotykała piersi, gładząc je delikatnie.

- Nie ma nic poza tym lasem, Izoldo. Naprawdę nic.

Chciało jej się płakać.

Rano świeciło słońce. Anna obudziła się w łóżku sama, przesycona zapachem Piotra.
Nie było to wstrętne uczucie. Otworzyła oczy i zobaczyła go, siedzącego przy
sztalugach na stołku i wpatrującego się w nią z natężoną uwagą. Trzymał w ręku
paletę i poprawiał coś na swoim obrazie. Po chwili odsunął się nieco i spojrzał
krytycznie na płótno. Zauważył, że już nie śpi i skinął zachęcająco, zapraszając pod
okno. Owinęła się prześcieradłem i podeszła do sztalug.

Rozdzielający leżącą parę miecz zniknął - prawie w całości zakrywała go bujna
trawa, ledwo przez nią prześwitywał tu i ówdzie kawałek klingi. Były też inne zmiany:
brzuch Izoldy zaokrąglił się nieznacznie, także jej twarz wydawała się inna, dziwnie
znajoma.

- To ja? - zapytała.

Piotr przytaknął bez słowa. Kochankowie, nadal uśpieni, wydawali się połączeni
niewidzialną magnetyczną nicią. Tristan także, choć w dużo mniejszym stopniu, był
podobny do Piotra. Tylko patrzący z gąszczu król Marek wydawał się niezmieniony.
Nie - jego ponure, zacięte rysy i zimne oczy zdumiewająco przypominały Roberta.
Wzdrygnęła się, uderzona w serce zimnym soplem strachu. Ogarnięta paniką zaczęła
się natychmiast ubierać. Piotr przyglądał się jej ze zdziwieniem.

- Co się stało? - spytał.

- Jeśli stąd zaraz wyjdę, masz jeszcze szansę. Nic mu nie powiem... - wciągnęła
przez głowę spódnicę, pończochy zwinęła w kłębek i wcisnęła do torebki. - Powiem,
ż

e zostałam porwana, ale porywacze się wystraszyli i...

- Nie możesz teraz odejść! - przerwał Piotr. - Nasza historia dopiero się rozpoczęła.

- Dzieciaku, ja muszę... - umilkła raptownie, nasłuchując.

Od strony drzwi dobiegło ciche, ledwo słyszalne skrzypnięcie, potem drugie. Ktoś
manipulował przy zamku. - Za późno.

Piotr chciał podejść do drzwi, ale gestem nakazała mu pozostać na miejscu. Sama na
palcach pobiegła do kuchni, porwała z półki duży nóż do krojenia chleba i wróciła do
pokoju.

- Jeśli chcesz żyć, przyłóż mi go do szyi - powiedziała twardo.

- Nie rozumiem...

- Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast cię zastrzelą! - ton jej głosu spowodował, że
wreszcie się zaniepokoił. Wziął nóż, stanął za nią i przyłożył ostrze do jej gardła, ale tą
drugą, tępą stroną.

background image

- Odwróć go - zażądała. - Wykorzystają każdy twój błąd czy wahanie.

Zasuwa przy drzwiach szczęknęła cicho i płynnie odskoczyła do tyłu. Drzwi uchyliły
się prawie bezszelestnie. W ciemnej szparze pokazała się najpierw lufa pistoletu, potem
oko i fragment twarzy "Larry'ego". Zobaczył ją z nożem przy szyi i znieruchomiał.

- Jeżeli spróbujecie jakichkolwiek sztuczek, zabije mnie - powiedziała Anna głośno i
wyraźnie. "Larry" patrzył jeszcze przez chwilę, potem drzwi się zamknęły.

- Czy jest tu jakieś drugie wyjście? - spytała szeptem. - Zatrzymam ich przez kilka
munut.

Piotr milczał chwilę, blady i zamyślony. Poruszyła się niecierpliwie i dopiero wtedy
się odezwał.

- Nie ma. A poza tym ja nie chcę uciekać. Myślę, że moglibyśmy z twoim mężem
dojść do porozumienia.

- Oszalałeś?! - syknęła. - Rozerwie cię na strzępy! Jeśli nie uciekniesz...

Drzwi uchyliły się znowu.

- Chcę wejść i negocjować - głos Roberta brzmiał jak zwykle: niski, chropowaty,
pełen wystudiowanego spokoju profesjonalisty. Nim zdążyła zareagować, Piotr
powiedział:

- Zgoda, niech pan wejdzie.

Drzwi otworzyły się na pełną szerokość; pod ścianą, po drugiej stronie korytarza,
stali "Bob" i "Larry", obaj z pistoleta- mi w dłoniach. Po chwili pokazał się Robert, w
szarym garniturze, jeszcze bardziej niż zwykle kanciasty, o zimnym, zmrużonych z
tłumionej wściekłości oczach. Zauważyła, że przybyło mu od wczoraj srebrnych nitek
na skroniach. Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Jednym rzutem
oka ocenił sytuację.

Przyjrzał się bacznie Piotrowi.

- Jesteś trupem - oznajmił bez wstępów. - Cokolwiek jej się stało...

- Sama z nim poszłam - powiedziała szybko, modląc się w duchu, aby jakimś cudem
w to uwierzył. - Mam już dość i ciebie, i twoich, powiedzmy, interesów. Chcę, aby
moje dziecko...

- N a s z e dziecko - poprawił ją beznamiętnie. - Właśnie, najwyższy czas, abyśmy
wrócili do domu. A co do pierwszego: dlaczego chcesz go uratować?

Anna odwróciła się w stronę Piotra - stał pod ścianą, z twarzą ściągniętą bolesnym
grymasem i bezwładnie opuszczonymi rękoma. W prawej nieporadnie trzymał nóż,
najwyraźniej nie wiedząc, co z nim dalej zrobić.

- Bo go kocham - powiedziała wolno. Oczy Piotra na moment się rozjaśniły. -
Jestem jego zagubioną połową.

- Czym? - Robert patrzył na nią podejrzliwie.

background image

- To z "Uczty" Platona - wyjaśnił Piotr. - Według niego ludzie składali się z dwóch
połówek, żeńskich i męskich. W czasach mitologicznych stanowili jedność, androgyne,
i byli wtedy najszczęśliwsi. Potem bogowie porozdzielali ich i osobne połówki
porozrzucali na cztery strony świata. Od tej pory mężczyźni i kobiety szukają w sobie
tych zagubionych połówek, aby znowu stanowić jedność.

Robert słuchał z uprzejmym, cynicznym uśmieszkiem.

- Znakomicie - powiedział. - Moja połówka to Anna.

- Mylisz się - pokręciła przecząco głową. - Kiedyś już byliśmy razem, jako Tristan i
Izolda. Teraz spotkaliśmy się po raz drugi.

Stał nieruchomo i słuchał. Twarz mu zdrętwiała, widziała, że z trudem nad sobą
panuje.

- Zwariowaliście oboje - stwierdził wreszcie. - To naprawdę porywająca historia,
chętnie bym jej posłuchał, gdyby nie chroniczny brak czasu. Dość jednak żartów,
Tristanie - zwrócił się do Piotra. - Widzę tu dwa proste rozwiązania: Anna wychodzi
stąd, a my staczamy o nią walkę, jak mężczyźni. Ty masz masz nóż, ja mam nóż -
szybkim jak śmignięcie grzechotnika ruchem sięgnął do kieszeni i błysnął ostrzem
sprężynowca. - Oczywiście cię zabiję. Drugie rozwiązanie prowadzi na skróty do tego
samego: wyjdziesz stąd sam, a moi chłopcy załatwią sprawę szybko, cicho i w miarę
bezboleśnie. Co wybierasz?

- Jest jeszcze trzeci wariant - rzuciła szybko Anna. - Ty stąd wyjdziesz i nigdy
więcej nie wrócisz.

Robert podniósł od oczu sprężynowiec i spojrzał na nich znad ostrza. Zimny i
nieruchomy wzrok gada czającego się na ofiarę. Anna znała go doskonale - chciał
krwi, jak każdy poniżony macho.

- Tertium non datur. Trzeciego wyjścia nie ma. Też jestem wykształcony.

Anna zamierzała coś jeszcze mówić, ale Piotr podjął już decyzję. Rozwarł kurczowo
zaciśniętą pięść i nóż głucho stuknął o podłogę. Ogarnęło ją zimne przerażenie.

- Nie rób tego - poprosiła. - To kabotyn, mocny w gębie, możesz walczyć i zabić
go, potrafisz!

Uśmiechnął się smutno i pogładził ją po policzku. Lubiła jeo miękki, delikatny
dotyk.

- On ma rację. Ale nie żałuję, nawet jeśli cena jest tak wysoka. Taka jest widocznie
moja Dharma. Jednodniówki zawsze giną o zmierzchu.

- Zawsze? Człowieku, o czym ty mówisz?! - Anna chciała krzyczeć; on, przeciwnie,
był dziwnie spokojny. Wydawał się jej pogrążony w transie, już nieobecny.

- Taka jest ich cena. Po co bogowie rozdarli androgyne? Abyśmy im płacili bez
końca. Nawet za jeden dzień.

- Czas już - przerwał mu obcesowo Rober. - Idziesz czy nie?

background image

Piotr zdawał się go nie słyszeć.

- Kiedyś wrócę, Izoldo, za lat sto albo tysiąc znowu będziemy razem. Czekaj na
mnie. Wieczność to tylko chwila.

Nie dla mnie, pomyślała Anna.

- Czas - powiedział Robert, podszedł do Piotra i chwycił go za ramię, popychając w
stronę drzwi. - Wieczność jest niecierpliwa. Gdy byli tuż przed progiem, Piotr
przystanął na chwilę i obejrzał się - Anna pochwyciła jego spojrzenie, pełne żalu i
smutku - było coś jeszcze, jakby iskierka nieskończenie dalekiej nadziei. Z mroku
korytarza wynurzyła się mięsista łapa, "Larry'ego" albo "Boba", chwyciła go za szyję i
szarpiąc pociągnęła za sobą w ciemność. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Zachwiała się na nogach i oparła o ścianę - znowu mogła zobaczyć obraz. Dlaczego
przedtem nie dostrzegała, że rysy schowanego w głogu mężczyzny wykrzywia zły,
triumfalny uśmieszek? Taki sam jak na twarzy Roberta, gdy składał i chował do
kieszeni swój nóż.

Szamotanina za drzwiami ucichła. Właściwie usłyszała jedynie pojedyncze
stuknięcie, potem szurgot, jakby coś ciężkiego wleczono po podłodze. Robert wziął ją
za rękę.

- Już po kłopocie - powiedział. - Możemy wracać do domu. Postaramy się, aby było
jak dawniej...

- Nie - zaprzeczyła. - Nie będzie jak dawniej... Marku.

Widziała przed sobą te wszystkie lata, które upłyną im w milczeniu i nienawiści.
Tak, nienawiść trzyma przy życiu lepiej niż miłość - chyba czytała o tym u któregoś z
klasyków. Teraz będzie się mogła sama przekonać. Ma na to całą wieczność. Tristanie,
czy naprawdę sądziłeś, że Morgana pozwoli nam być razem?

- Chodź, Izoldo - szepnął miękko Robert. - To tylko parę stopni. Zamknij oczy,
lepiej, żebyś tego nie widziała.

Zaczął ją prowadzić w kierunku drzwi. Kiedy je otworzył, zacisnęła mocno powieki.
Poczuła na twarzy zimny powiew. Ciemność i chłód, pomyślała, jak w grobie.

Robert prowadził ją w dół, ku ziemi.

"Panowie miłościwi, dobrzy rybałtowie dawnych czasów, Beroul, Thomas i
przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd opowiedzieli tę opowieść dla tych, którzy
miłują, nie dla innych. Przekazują wam przeze mnie pozdrowienie. Pozdrawiają tych,
którzy tkwią w zadumie, i tych, którzy są szczęśliwi, nienasyconych i pragnących, tych,
co są radośni, i tych, co są stroskani, słowem - wszystkich miłośników. Oby mogli
znaleźć tu pociechę przeciw odmienności, przeciw niesprawiedliwości, przeciw urazie,
przeciw cierpieniu, przeciw wszystkim niedolom miłowania!..."

Widmo wolności

background image

Grrówno!"

Alfred Jarry

"Ubu Król, czyli Polacy"

Alojzy N. zwolnił nieco, usiłując wyminąć stojący mu na drodze autokar; kiedy
obchodził go z lewej, zatrzymał się naraz przed wyciągniętym oskarżycielsko palcem.

- Gdzie się pan podziewał, do cholery! Wszyscy są już obecni - młody człowiek o
przylizanej fryzurze cofnął palec i wskazał nim drzwi autokaru. - Właźże pan wreszcie!

Alojzy N. przyjrzał mu się uważnie - nie mógł mieć więcej jak trzydzieści lat,
blondyn o białej karnacji skóry, pachnący lekko jakimiś zagranicznymi perfumami.
Bardzo przypominał Alojzemu czwarty obiad... nie, raczej piąty podwieczorek.
Zerknął w górę, do wnętrza autokaru; wypełniali go ludzie w różnym wieku i płci
obojga, co uznał za objaw wielce obiecujący. Najwyraźniej się dokądś wybierali, co
akurat było Alojzemu bardzo na rękę.

- Przepraszam - wysapał. - Gdzie mogę usiąść?

- Koło mnie jest wolne miejsce - młodzian wskoczył na stopień i owiódł go za sobą,
dając po drodze znak kierowcy, że mogą już jechać. Kiedy autobus wykręcał na
wiodącą do przelotowe alei obwodnicę, Alojzy zauważył, jak zza rogu wypadło tych
dwóch w białych kitlach, rozglądając się gorączkowo. Przez moment nawet chciał im
pomachać na pożegnanie, ale doszedł do wniosku, że nie należy przesadzać. Usiadł na
wolnym fotelu obok blondyna - chwilę się w nim wiercił, po czym zdecydował się
zdjąć marynarkę. Zabrał ją nocnemu sanitariuszowi, człowiekowi dosyć mikremu, stądi
piła go pod pachami. Najważniejsze jednak, że znowu był wolny. Wolny i głodny.

- Moniek jestem - przedstawił się operatywny blondyn. - A gdzie kolega ma koszyk?
W co będzie zbierał grzyby?

- No właśnie, ehm, chyba zapomniałem - odparł Alojzy. - Mów mi Alek.

- Bardzo ładne imię - zachwycił się Moniek. - A co do koszyka, to się nie przejmuj,
możemy zbierać razem do mojego. Jak Jaś i Małgosia - dodał z odcieniem pewnej
figlarności. Alojzy nie miał nic przeciwko temu - Moniek wyglądał na zdrowego faceta
o normalnej przemianie materii, choć z lekką tendencją do tycia; za parę lat mógł
stracić wiele ze swoich walorów.

Rozejrzał się uważnie po sąsiadach; wyglądali mu na urzędników, przeważali
panowie w wieku mocno średnim i takowejż tuszy, odcień skóry zdradzał, że wątroby
ich znajdowały się w stanie sporego zużycia; było też kilka młodszy osób, z punktu
widzenia Alojzego bardziej interesujących. Siedzieli na końcu autobusu, skupieni
wokół młodej, roześmianej blondynki, stanowiącej najwyraźniej duszę towarzystwa.
Wyglądało to na pracowniczą wycieczkę na grzyby - z chwilą opuszczenia rogatek
miasta stateczni hierarchowie wyciągnęli z kieszeni płaskie piersiówki i przepijali do się
dyskretnie. Młodsi baraszkowali z blondynką, podmacując ją coraz śmielej, czemu się
wcale nie sprzeciwiała.

- Podoba ci się Anastazja, co? - zapytał z pewną nutką zawodu w głosie Moniek. -
Wszyscy się w niej kochają, a przecież wieszcz powiada "Kobieto, puchu marny..."

background image

Nie ma to jak prawdziwa, męska przyjaźń.

- Owszem - odparł Alojzy niezobowiązująco. Anastazja strasznie mu przypominała
trzecie śniadanie. Do tej pory wspomnienie tej zaiste wspaniałej uczty prześladowało
go po nocach, szczególnie utrwalone po mało ciekawych pierwszym i drugim obiedzie.

No cóż, wszystko na tym świecie dzieje się na zasadzie prób i błędów, pomyślał z
pewną melancholią.

Nastrój w autobusie powoli stawał się coraz swobodniejszy, w miarę jak ubywało
drogi i autokar zagłębiał się w sielski wiejski krajobraz. Piersiówki gdzieś zniknęły,
pojwił się za to grubszy kaliber, polonez i stoliczna. W charakterze zakąsek krążyły
tacki z rolmopsami - Alojzy uprzejmie odmówił poczęstunku, nie chcąc sobie psuć
apetytu. Po tak długim poście spodziewał się zjeść w niedługim czasie coś ekstra.
Należało tylko zajechać na miejsce.

Alojzy lubił las, choć do tej pory zdarzyło mu się dwa razy spożywać jedynie w
parku. Łono przyrody działało nań inspirująco, nie mówiąc o tym, że świeże powietrze
zaostrzało apetyt. Co prawda zapomniał zabrać ze szpitala skalpel, jako że opuszczał
go w niejakim pośpiechu, miał jednak nadzieję, że znajdzie od biedy chociaż kawałek
szkła. Już kiedyś, przy piątym podwieczorku, właśnie w parku, użył z braku laku szkła
i nawet nieźle mu poszło. To dziwne, ale najlepiej wychodziły mu historie ad hoc,
całkowicie improwizowane.

- Wszyscy lubimy niespodzianki - mruknął do siebie i wygodnie rozparł się w fotelu.

- Coś mówiłeś? - obrócił się ku niemu Moniek.

- E, takie tam. Fajna wycieczka...

- O, tak, będzie jeszcze fajniej. Nigdy nie byłeś, co? No tak, przecież pracujesz
dopiero trzy dni. Jak to się stało, że cię jeszcze nie poznałem?

- Eee, byłem bardzo zajęty - rozmowa zaczynała brzmieć mało ciekawie; Alojzy
nawet nie wiedział, za kogo właściwie brał go ten wypachniony młodzian.

- Komputery to bardzo interesujące zajęcie - rozmarzył się Moniek. - Też bym
chciał...

- Dla chcącego nic trudnego - stwierdził Alojzy N. Skądinąd święcie w to wierzył.

- Powinniśmy się zaprzyjaźnić - zaoferował się Moniek. - Nasze wydziały mają ze
sobą w przyszłości ściśle współpracować - położył mu pieszczotliwie rękę na kolanie. -
Może tak byśmy wypili brudzia?

- Alkohol bardzo szkodzi na wątrobę - zauważył Alojzy N., bardzo w tych sprawach
zasadniczy, i lekko się wychylił, aby skontrolować sytuację; wszystko rozwijało się tak
jak zwykle - niektórzy notable, wyraźnie zmęczeni, posnęli w fotelach, inni pogadywali
cicho między sobą, dzieląc się na wyraźne grupki - tylko jeden, siedzący o parę foteli
przed Alojzym jegomość nie brał udziału w ogólnych rozrywkach - siedział ponury i
nieporuszony, gapiąc się w okno.

- A temu co? - zdziwił się Alojzy.

background image

- Ach, to pan Grzegorz, przypadek nieuleczalny. Od rana do wieczora zastanawia
się, jak tu się najlepiej ustawić, co skutecznie zakłóca mu sen, pracę i wypoczynek. Co
byś powiedział na lekkiego szampana?

- Tfu, toż to świństwo! - Alojzy aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Drugi obiad była
amatorką win francuskich; przez cały tydzień nie mógł się potem pozbyć wstrętnego,
metalicznego smaku.

- Nie to nie - powiedział Moniek obrażonym tonem i sam sobie nalał. - Nie wiesz co
dobre.

- Nieprawda - Alojzy miał w życiu tych kilka momentów naprawdę boskiego
kulinarnego uniesienia. Spodziewał się, że to i owo czeka go też w przyszłości. Może
nawet jeszcze dzisiaj.

Zerknął do tyłu - sytuacja na tylnym siedzeniu rozwijała się systematycznie;
Anastazja, właściwie już rozebrana, pozwalała się obcałowywać gdzie kto chciał.
Pozostało przy niej pięciu najgorliwszych absztyfikantów, którzy kłębili się wokół,
przeszkadzając jeden drugiemu.

- Ależ to ohydne - powiedział z niesmakiem Moniek. Wypił już prawie całą butelkę
i, lekko zaróżowiony, wyraźnie nabierał bojowości. - Ach, cóż za świństwo jest
kobieta!

- No, niezupełnie, w pewnych okolicznościach może być użyteczna, zwłaszcza
pewne organy.

- No pewnie, pochwa i macica - odparował zgryźliwie Moniek.

Co prawda Alojzy N. akurat nie te narządy miał na myśli. - A gdzie wartości
duchowe?

W tym momencie kierowca przełączył radio na wewnętrzne głośniki i usłyszeli
fragment komunikatu: Zabójca jest powszechnie znany pod pseudonimem
"Wątrobiarz", jako że każdej ofierze wycina wątrobę i spożywa ją na miejscu. Do tej
pory zabił w te sposób siedem osób - pytanie, kiedy będzie następna. Być może już
dzisiaj....

- Wyłączyć to! - wrzasnął któryś z młodzieńców, nie mogący się widać przy radiu
skupić na wdziękach Anastazji. Ustawili się właśnie w "pociąg" - dziewczyna, szeroko
rozkraczona na siedzeniu, obsługiwała każdego po kolei. Alojzy widział białe tyłki,
miotające się między jej nogami. Tak, moralność dzisiejszej młodzieży pozostawiała
wiele do życzenia.

- Słyszałeś? - Moniek najwyraźniej starał się go odciągnąć od rozwartej Anastazji. -
Przymknęli go dziesięć lat temu, znałem jego trzecią ofiarą, to była dziewczyna z
mojego akademika. Zaciągnął ją do parku, udusił i wyciął skalpelem wątrobę, którą
potem na surowo wpieprzył. I żeby ją sobie chociaż usmażył z cebulką...

- Surowe mięso jest bardzo zdrowe, a wątroba ma wiele witamin - zauważy
beznamiętnie Alojzy N. Na śledztwie, kiedy go już złapali, powiedział policjantom to
samo. W końcu to święta prawda.

- Wątrobiarz myśli pewnie podobnie - westchnął Moniek. - A swoją drogą ciekawe,

background image

gdzie on teraz jest? Musiał zwiać dzisiaj wcześnie rano, akurat jak wyjeżdżaliśmy.

- Wiesz, napiłbym się chyba tego szampana - powiedział szybko Alojzy.

- Nic już nie ma - młodzian zajrzał do pustej butelki, wyraźnie ucieszony
wzbudzonym zainteresowaniem. - Ale może ci zaśpiewam?

- Co takiego?

- Naszą pieśń, hymn urzędników piątego departamentu, ułożony na cześć pana
Grzegorza - wskazał tu na zasępionego ponuraka. Wstał, zbliżył się do
inkryminowanego i patrząc mu w oczy zaintonował doniośle:

Takim jest i takim bede,

czym jest dziwkarz czy też pede,

SOCJALISTA czy FASZYSTA,

- Jam w tym serze jako glista! - zaryczał zgodnym chórem cały autokar, nawet
absztyfikant opuszczający właśnie szczodre łono Anastazji. Po czym powrócono do
swoich zajęć. Dochodziło południe i głód Alojzego wzmógł się niezmiernie, ale też i
wyglądało na to, że dojeżdżają na miejsce - wioski i miasteczka zniknęły, zastąpione
przez gęsty bór, poprzetykany gdzieniegdzie jeziorami.

- Przed wieczorem skoczymy może do Królewca - poinformował go Moniek. -
Bardzo się ładnie rozwijają, mieszka tam teraz pół miliona Chińczyków z Hongkongu.
Bardzo rozrywkowe, piękne i wolne miasto.

- Może być. Nie mam nic przeciwko Chińczykom - Alojzy wiele słyszał o
egzotycznych walorach smakowych wschodniej kuchni.

Zawsze chciał wiedzieć, jaki to ma wpływ na wątrobę.

- Co? - z fotela przez nimi wychylił się młody człowiek o ziemistej, wręcz zielonej
cerze. - Nigdy - wrzasnął. - Z żółtą, brązową, czarną i semitką!

Coś nim gwałtownie targnęło, schylił się w dół i dobiegły ich odgłosy pracowitego
wymiotowania.

- A temu co znowu? - zdziwił się Alojzy. Z wolnościowych czasów nie przypominał
sobie takich cudaków.

- Ciężka przypadłość, narodowość - wyjaśnił Moniek. - Ten jest uczulony na kolory.
A przecież black boys are so sweet...

- Nie mam zdania w tej kwestii - dotychczasowe kulinarne penetracje Alojzego
ograniczały się raczej do razy białej, nie tyle jednak z rasowych uprzedzeń, co
konieczności.

- Chyba dojeżdżany - rzeczywiście, autobus skręcił z asfaltowej szosy na jakąś
pustą, leśną drogę. Towarzystwo budziło się, zbierało puste butelki, nawet Anastazja
wbiła się w majtki.

background image

Po chwili stanęli przy rozległej, kwiecistej polanie.

- No i co, pójdziesz ze mną? - zaoferował się znowu Moniek. - Wiem, gdzie tu
można znaleźć prawdziwki.

- A kozik do wycinania grzybów masz?

- Nie - obruszył się młodzian. - Żadnych barbarzyńskich metod, tylko delikatne
wykręcanie.

Ażeby cię pokręciło, cholerny esteto - zaklął w myślach Alojzy. Co prawda bardziej
mu dziś pasowała Anastazja, ale właściwie mógł zacząć i od Mońka. - Weź chociaż
coś do picia.

- Mam pepsi w puszkach - Alojzy znowu brzydko zaklął; choć z drugiej strony jakaś
pusta flaszka w tym zagrzybionym lesie zawsze się nawinie. Jedyne, czego tak
naprawdę w życiu żałował, to braku umiejętności filipińskich znachorów, którzy
otwierali ciała po prostu palcami. Jakżesz by wtedy wzrosły jego możliwości! Każdą
wątrobę mógłby sobie przed wyjęciem dokładnie obejrzeć. A tak, chcąc nie chcąc,
działał trochę na wyczucie.

Towarzystwo wysypało się z autokaru i natychmiast rozbiegło na wszystkie strony,
wsiąkając w gąszcz między drzewami. Zanotował w myślach kierunek, w którym
zniknęła Anastazja, wraz z kółkiem adoratorów. Ciekawe. jak tym pójdzie
grzybobrabie, pomyślał. Odetchnął pełną piersią, rozkoszując się rozmaitymi leśnymi
aromatami. Wręcz pachniało tu wolnością...

- Gdzie my pójdziemy? - zwrócił się do Mońka, który obładowany koszykami i
torbami gramolił się właśnie z autobusu.

- Co tam grzyby, najpierw zrobimy sobie piknik, znam tu takie świetne miejsce... -
Alojzy został pociągnięty w stronę dokładnie przeciwną niż poszła Anastazja. Dam ci
ja piknik - obiecał Mońkowi w duchu, przyrzekając sobie wyrwać jego wątrobę
choćby i gołymi rękami.

Weszli w las. Moniek szczebiotał wesoło, zachwalając uroki obiadu na łonie natury
- w tym akurat obydwaj byli zgodni. Alojzy bał się tylko, że w gęstwinie straci
orientację, choć las wyglądał dość niegroźnie, mieszany, sosnowo-dębowy, dość
rzadki, z dużą ilością małych polanek. Na jednej Moniek zatrzymał się i wskazał
miejsce pod młodym dębem.

- Tam jest najmiększa trawa w całym lesie - zapewnił. - Trzeba tylko z niej
powybierać żołędzie.

- Już ja ci wybiorę - zgrzytnął wściekle Alojzy, zmęczony tym łażeniem w kółko.

- Czy nie uważasz, że mężczyźni powinni zawsze trzymać się razem? - zapytał
Moniek, rozkładając rzeczy na ziemi.

- Uważam - odparł Alojzy i huknął go piąchą w kark. Zrobił to z wprawą, podobnie
załatwił pierwszy obiad i piąty podwieczorek. Pięść miał jak granitową kostkę, nie
darmo przez parę lat robił jako brukarz.

Moniek nawet nie ćwierknąwszy na pożegnanie padł twarzą w dół. Alojzy poprawił

background image

mu jeszcze, aż usłyszał suche chrupnięcie - teraz miał pewność, że mu posiłek nie
ucieknie. Obrócił go na plecy i zadarł wysoko koszulę. W pierwszym rzędzie obmacał
wątrobę - wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, żadnych obrzęków i
podejrzanych plam. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo pozory mogą być mylące -
ot, jak się strasznie naciął przy drugim obiedzie. Też niby wszystko wyglądało jak
trzeba, a w środku... Alojzy aż się wstrząsnął na samo wspomnienie. Jak można tak
postępować z własną w końcu wątrobą!

Zaznaczył wyjętym z kieszeni Mońka długopisem linię, wzdłuż której zamierzał
wykonać swoje sławne, wypracowane w czasie intensywnych ćwiczeń, cięcie
poprzeczne. Potrzebował tylko kawałka czegoś ostrego.

- Królestwo za flaszkę - pomrukiwał, przeszukując najbliższe okolice dębu.
Niestety, nie znajdował tam nic poza pognieconymi puszkami i plastykowymi kubkami.
Musiał zataczać coraz szersze kręgi - w pewnym momencie polana zniknęła mu z oczu
i wszedł między drzewa, cały czas patrząc pilnie pod nogi. Nadal nic nie znajdował.

- Co jest, do kurwy nędzy - bluznął głośno, zirytowany. - Czy ten jebany naród już
nie pije w plenerze?

- A dlaczego by nie, pije - ktoś mu odpowiedział. - W mordę też daje.

Sekundę później w głowie Alojzego rozbłysły wszystkie gwiazdy, a potem stała się
ciemność.

- I po jaką cholerę żeś go tu przywlókł, co?

- Ale on się bardzo brzydko wyrażał...

- No to trzeba go było pierdolnąć i zostawić gdzie padł, gówniana głowo!

- Ale on mówił o naszym narodzie!

- Aaaaa...

Zapadła chwila krępującego milczenia. Alojzy N. nadal leżał nieruchomo, udając
ogłuszonego. Nie drgnął, nawet gdy ktoś go lekceważąco trącił butem.

- Skoro tak, to nieście go do Niesioła, niech on rozstrzygnie - powiedział pierwszy
głos, ten zirytowany. Alojzy poczuł, jak chwytają go pod ramiona i gdzieś niosą,
niezbyt delikatnie; nogi wlokły mu się po ziemi i o mało co nie postradał butów. Po
paru chwilach ręce puściły go i zwalił się jak kloc. Sekundę później wrzasnął jakby
kąpany we wrzątku, gdy ktoś wylał mu na głowę co najmniej wiadro wody. Otworzył
oczy, otrząsnął się niczym pies i wstał, na razie na kolana.

Klęczał przed mężem w wieku średnim, o jajowatej głowie, porosłej u szczytu
jeżykowatą szczeciną, twarzy chytrej, o oczkach małych i po świńsku
bladoniebieskich, znamionujących złośliwą inteligencję. Mąż ów spoczywał na czymś
w rodzaju tronu, zbitym z surowych sosnowych desek, aczkolwiek wyściełanym
sutym, sprężynowym materacem. Siedziszcze owo stało pod rozłożystym dębem,
pamiętającym chyba jeszcze czasy prasłowiańskie. Siedzący na nim człowiek ubrany
był w coś przypominającego konopny worek na ziemniaki, przepasany na brzuchu i na
krzyż przez piersi liczącym z kilkanaście metrów różańcem. Mąż ów patrzył pilnie na

background image

Alojzego, a jego oblicze nabrzmiewało gniewem.

- Co, na ostatnią zgniłą piszczel świętego Jerzego, ten dupek Jur nam tu przywlókł?
Czy on ma nas za pedałów? Co my sądzimy o pedałach?

W promiennym blasku,

szlachetnych czół,

wbijemy ciotę,

na pal, na kół!

Wyryczana przez kilkadziesiąt gardeł obietnica zagrzmiała złowieszczo nad lasem.
Alojzy N. ostrożnie rozejrzał się wokół - otaczała go gromada mężczyzn w różnym
wieku, ubranych tak jak osobnik na tronie w konopne wory i przepasanych różańcami.
Dodatkowo każdy z nich dzierżył w ręku olbrzymi, co najmniej merowej wysokości
krucyfiks, okuty żelazem, którym potrząsał bojowo, strojąc do Alojzego groźne miny.
Przez tłum przepychał się do stóp tronu człeczyna doś podłej postury.

- O czcigodny Niesiole... - zaczął pokornie, ale tamten nie dał mu skończyć.

- Jur, do czorta, kogo miałeś przyprowadzić?!

- No, eee, niby kobietę... - człeczyna był wyraźnie skonfundowany.

- Pierdzielisz jak zwykle - powiedział nieco spokojniej mąż nazwany Niesiołem i
poprawił się na siedzisku. - Nie ma kobiet, są tylko kurwy, poza oczywiście Matkami
Polkami, które są święte. - Przy tych słowach przez tłum przeleciał szmer nabożnych
westchnień. - I taką kurwę, mój poczciwy Jurze, miałeś przyprowadzić. A co tu
mamy?

- To szpieg, ot co! - wykrzyknął naraz Jur, wyraźnie ucieszony z nagłego konceptu.
- Od konkurencji, może od gedeonitów?

Gedeonitę za pytę

Tęgo rwać - job twoja mat'!

Z pobliskich drzew zerwało się stado kawek, wystraszonych nieludzkim rykiem.
Niesioł uśmiechnął się z satysfakcją.

- Oto głos prawowiernych - oświadczył. - Ej, ty - zwrócił się do Alojzego - jesteś
gedeonitą?

- Nie - odparł Alojzy N. zgodnie z najszczerszym przekonaniem. - A co to za jedni?

- Ot, spryciula - uśmiechnął się domyślnie Niesioł. - Cwany jak bogomilec.

Bogomilca jak zgnilca

W ryj - hej, brachu, bij!

Kołujący nad polaną czarny jak smoła kruk skrzeknął przeraźliwie i machając

background image

opętańczo skrzydłami pognał na ślep wprost ku stojącemu w zenicie słońcu.
Niesiołowi zaś ryki zgromadzonych najwyraźniej pieściły ucho, niczym niebiańska
muzyka.

- Nic nie wiem o bogomilcach - powiedział z powagą Alojzy. - Nie wiem nawet, jak
się nazywają.

- Ot, patrzcie go, manichejczyk jeden, jak tu nam kręci - Niesioł popatrzył na niego
z wyraźnym obrzydzeniem.

Manichejczyka w żyć,

Tęgo, kurwa, bić!

Las tym razem pozostał głuchy i nieruchomy, ponieważ wszystka zwierzyna zdążyła
już uciec. Z tłumu wystąpił za to jeden szpakowaty jegomość i wskazując na Alojzego
krucyfiksem oświadczył:

- A mnie się zdaje, że to adwentysta.

Z adwentystą jak z glistą

Ciach - aż bierze strach!

Niesiołowi wrzaski musiały się przejeść, ponieważ tym razem skrzywił się nieco i
czas jakiś przetykał sobie ucho.

- Patrzcie no - powiedział w końcu. - Łopuch dał wreszcie głos... ale, ale, gdzie jest
Jur?

Delikwent wycofywał się rakiem, w niedwuznacznym zamiarze dania nurka w las.
Na znak Niesioła pochwyciło go dwóch tęgich młodzieńców i powiodło przed
siedziszcze.

- Słuchaj no, Jur - aż wychylił się z fotela, aby ten go lepiej słyszał. - Jeśli do
wieczora nie przyprowadzisz tu jakiejś kurwy, to noc spędzisz leżąc krzyżem na
grochu, jak amen w pacierzu, rozumiesz, suczy synu?

- I owszem - odparł płaczliwie Jur. - A co z nim będzie? - wskazał na Alojzego.

- Zastanowimy się, nie ma pośpiechu... Jeśli to heretyk, to go spalimy, jeśli pedał, to
wbijemy na pal. Ale najpierw obiad.

Otaczająca tron Niesioła gromada rozstąpiła się i wreszcie Alojzy mógł się
dokładniej rozejrzeć. Rzecz działa się na obszernej polanie, na której stało kilka
drewnianych szop. Na środku paliło się wielkie ognisko z dużym kotłem, skąd
dobiegał smakowity zapach gotującej się strawy. Towarzysze Niesioła ustawili się w
kolejce, z menażkami w ręku. Alojzy poczuł, jak głód skręca mu kiszki - niepotrzebnie
sobie robił przy Mońku tyle apetytu. Pierwszą menażkę przyniesiono Niesiołowi,
który, nie zwracając więcej uwagi na Alojzego, zaczął ryć w niej pracowicie,
postękując przy co gorętszych kawałkach - jedli bardzo obiecująco wyglądający
gulasz. Alojzy dumał właśnie, czy aby się nie złamać i nie poprosić o trochę, kiedy z
szeregu wyskoczył ktoś i rzucił się na ziemię, miotany epileptycznymi drgawkami.

To był Łopuch - nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy rozeszli się i

background image

poprzysiadali gdzie kto mógł. Łopuch naraz znieruchomiał, po czym wstał, jakiś cały
taki sztywny i nienaturalny, z zamkniętymi oczyma, i wzniósł ręce ku górze.

- O, znowu wieszczyć będzie - zauważył ktoś, nie przerywając jedzenia.

- Niedobrze - jęknął innych głos. - Poprzednio wpadł na pomysł, abyśmy w
przypadku zmaz nocnych urządali rano uroczysty pogrzeb prześcieradła, jako że w
trakcie wycieku miliony dzieci naszych niewinnych a niepoczętych giną i to
bezpowrotnie...

- Na szczęście nie mamy tu prześcieradeł, che, che.

Łopuch zgromił ich surowym wzrokiem, po czym znowu przymknął w natchnieniu
oczy, otworzył usta i jął mówić grobowym głosem:

- Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Łopuch jest jego prorokiem...

Niesioł, do tej pory całkowicie zajęty menażką, zastrzygł naraz uszami i poderwał
głowę.

- A pierdolnij mu tam który, bo najwyraźniej coś mu się popieprzyło! - ryknął w
stronę ogniska. Poderwał się na te słowa młody brunet i nie odkładając nawet łyżki
dopadł Łopucha, wymierzając mu celnego kopniaka w zadek. Ten grzmotnął jak długi
na ziemię, ale natychmiast zerwał się, podniósł grożąco obie dłonie, tym razem
zaciśnięte w pięści, i wysyczał:

- Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Niesioł jest jego prorokiem...

Niesioł, usłyszawszy to, skinął potakująco głową i zauważył od niechcenia:

- Azaliż powiadam wam, bracia moi, celnie wymierzony kopniak działa cuda.
Czarny, może jakieś oświadczenie na ten temat?

Młody brunet, który dopiero co skopał Łopucha, wyprostował się, odzywając
zarazem głosem tak natchnionym i elegijnym, że gdyby Alojzy już nie klęczał, to
niewątpliwie padłby na kolana, dziękując świętej ziemi ojczystej za wydanie z siebie
tak zacnego młodzieńca. Mowa Czarnego była bardzo krótka i treściwa:

- Dobrze jest nam z wodzem naszym, Niesiołem, a kto mówi, że nie, to go w
mordę!

Zaczem usiadł z godnością na pieńku i chwycił za łyżkę.

- Słyszałeś, Łopuch?

- O nierządne królestwo i zginienia bliskie! - wył dalej tamten jak gdyby nigdy nic,
potrząsając groźnie pięściami.

- No już dobrze - Niesioł odłożył menażkę i wytarł rękawem otłuszczone usta. - Do
pokuty, psubraty!

Na to hasło wszyscy obecni na polanie rzucili się na kolana, wyciągając jednocześnie
poukrywane gdzieś krótkie biczyki, którymi wnet zaczęli się wzajem okładać. Wkrótce
polana wypełniła się łoskotem obijanych pleców i kurzem wznieconym z trzepanych
worków. Alojzemu w pierwszej chwili zaparło dech na widok tego samopoświęcenia,

background image

ale, gdy spojrzał uważniej, odkrył, że bicze są jakieś dziwne; mało przypominały
narzędzia rzeczywistej kaźni, a i jękliwe odgłosy wydawane przez biczowników
wydawały mu się zbyt teatralne. Zerknął kątem oka na okładającego siebie Niesioła - i
wszystko zrozumiał: jego bicz składał się z irchowego rzemyka zakończonego
wełnianymi pomponami. Niesioł okładał się nim zapamiętale, jęcząc jakby darto zeń
pasy, omaszczając rany gorącą smołą.

Wtem na skraju lasu dało się zauważyć poruszenie - to wracał Jur z patrolem,
złożonym z pięciu najbardziej bojowych pokutników; prowadzili między sobą nikogo
innego, tylko Anastazję.

A właściwie to ona prowadziła wysłanników, najwidoczniej zaciekawiona i
podekscytowana sytuacją. Pierwszy zauważył ich Niesioł i natychmiast przestał się
biczować.

- No wreszcie - krzyknął uradowany. - Dawaj tu tę kurwę!

- Co jej zrobicie? - zapytał trwożliwie Alojzy; ewentualne spalenie Anastazji jako
czarownicy eliminowało dziewczynę z kręgu jego potencjalnych klientek.

- Będziemy pierdolić tak długo, aż ją zapłodnimy i z kurwy zrobi się Matka Polka -
wysapał Niesioł, wyraźnie podniecony.

Podwinął worek i drapał się po włochatych jądrach; Alojzy zauważył przy tym, że
owa tak zgrzebna szata jest od spodu podszyta jedwabiem. - Dwaj ją sam - wrzasnął
Niesioł i zeskoczył z tronu. - A wy gdzie? - ryknął na tych, którzy porzucili bicze i
zaczęli się ustawiać w karnym szeregu. - Najpierw sperma błogosławionych, czyli moja
i, niech wam będzie, Łopucha. Wy później, jak skończycie pokutę.

- Słusznie prawisz, o Wielki Niesiole - dołączył się Łopuch. - Biczujcie, bracia, aby
jeno szczerze, a nagroda w niebiesiech was nie minie.

Po szeregu przeleciał jęk zawodu. Niesioł wyłowił to błyskawicznie i uniósł w
uspokajającym geście rękę.

- No, myślę, że nie będziemy czekać tak długo, sądzę, że już wieczorem paru z
was...

- Długo jeszcze będziecie dyskutować? - zapytała bez ogródek Anastazja, która od
dłuższego czasu zniecierpliwiona przysłuchiwała się rozmowie. - Ten mały powiedział,
ż

e znajdę tutaj największe kutasy w całym chrześcijaństwie.

- O właśnie - potwierdził Niesioł. - Jak zwykle Jur pierdzieli nieprzytomnie, tak tym
razem jest krynicą prawdy.

- Nie masz Asa nad kutasa! - huknęli dziarsko biczownicy, widząc, jak Niesioł
podmacuje wstępnie Anastazję, wiodąc ją ku najbliższej szopie. Patrzyli za nim z
zazdrością, a niektórzy, co bardziej wrażliwi, oblizywali się nerwowo.

- No, panowie, co jest? - wrócił się do nich Łopuch. - Wszak powiedziane jest, że
błogosławieni cierpliwi itp. Jazda do roboty!

Tłumek szemrał jeszcze chwilę, po czym wzięto się z powrotem do biczowania, ale
początkowy zapał gdzieś się ulotnił: cały czas zerkano w kierunku szopy, skąd

background image

dochodziły wrzaski i pojękiwania dziewczyny i dzikie pochrząkiwania Niesioła. Alojzy
N. uświadomił sobie nagle, że nik to go nie pilnuje; cały czas na klęczkach, zaczął
ostrożnie przesuwać się w kierunku skraju polany. Nikt nie zareagował - znowu
przerwano biczowanie i zaczęto kolejną kłótnię: do Alojzego dolatywały okrzyki w
rodzaju "Też mam dużego!" i "Ja zapłodniłem już piętnaście, to i tej dam radę".
Łopuch próbował protestować, ale dostał w trąbę i cała gromada ruszyła hurmem ku
szopie. W tym momencie Alojzy dotarł właśnie do krzaków na skraju polany, w które
dał nurka, puszczając mimo uszu wybuchły nagle zgiełk, z dominującym rykiem
rozwścieczonego Niesioła. Wstał, otrzepał się z grubsza i ruszył przed siebie, byle dalej
od pobożnego zgromadzenia. Prawdę mówiąc zaczynał mieć tego lasu powyżej uszu.

Szedł doś długo, niespecjalnie dbając o kierunek - po jakimś czasie trafił na ścieżkę,
dopiero co wydeptaną, jak mu się wydawało. Postanowił pójść nią, przypuszczając, że
zaprowadzi go do jakiejś gajówki albo szosy. Po jakich dziesięciu minutach dotarł do
niewielkiej łączki. Ale nie stała tam bynajmniej mała, przyjemna gajówka.

Centralną część łąki zajmował ogromny, idealnie okrągły drewniany stoł, wokół
którego siedziało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku. Przed każdym stał kufel co
najmniej litrowej pojemności, z którego co jakiś czas biesiadnik pociągał. W
wyczulone nozdrza Alojzego uderzył charakterystyczny zapach piwa.

- Czyżby konwent PPP? - zapytał zdumiony na głos. Na te słowa ożywił się jeden
jegomość w średnim wieku, o olbrzymiej brodzie i imponującej łysinie, którego kufel
wyróżniał się znaczniejszą od innych pojemnością. Najwyraźniej człowiek ów
prezydował w tym szacownym gremium.

- Mylisz się, młody człowieku - oznajmił mentorskim tonem. - To jest LOF.

- Hę? - Alojzy nadstawił ucha. - Co za LOP?

- LOF, a nie LOP, młodzieńcze. Letnie Orgazmy Fantastyków. A o Letni Obóz
Pokutny to już chyba się otarłeś, co? Cały las pełen tej zarazy... swego czasu porwali
nam Tereskę i tak przerżnęli, że przez trzy dni chodziła uśmiechnięta od ucha do ucha.
A ile piwa zmarnowała przez ten czas? Tak była rozmarzona, że nie potrafiła kufla do
kranu przypasować... Cholerni charcerze!

- To ci tam, to są harcerze? - zapytał zdziwiony Alojzy. Należał kiedyś przez tydzień
do jednej drużyny, ale wtedy wyglądało to trochę inaczej.

- Nie harcerze, tylko charcerze, przez "ch" - objaśnił brodacz. - To od
Zgromadzenia Chrześcijańsko-Polskiego, w skrócie ZCh-P. Co, ciebie też dorwali?
Rypią już facetów? Sodoma i Gomora!!!

- Eee, jeszcze nie - uspokoił go Alojzy. - Interesowałem ich jako heretyk.

- Nie przejmuj się, my, fantastycy, też jesteśmy heretykami - rzekł brodacz. -
Napiłbyś się może piwa? Hej, Tereska, kufel dla gościa!

Spomiędzy drzew wyłoniła się mała, zgrabniutka kelnereczka w fartuszku,
czepeczku i czarnych rajstopach. Na tacy niosła oszroniony dzban i kufel. Na jej widok
ozwało się Alojzemu burczenie w brzuchu. Oczami duszy widział już jej apetyczną,
różowiutką wątrobę, czyściutką i bez nalotów. Tereska tymczasem obeszła cały krąg,
uzupełnijąc tu i ówdzie poziom płynów, potem na wolnym miejscu postawiła kufel i
wlała doń resztę zawartości dzbana. Potem znowu zniknęła między drzewami, kręcąc

background image

apetycznym tyłeczkiem - Alojzy dostrzegł tam jakieś zabudowania, nad którymi snuł
się wątły dymek.

- Piwo dobre jest i zdrowe - oznajmił brodacz, czyniąc w kierunku Alojzego
zapraszający gest. - A jak filtruje nerki!

Alojzy zerknął na niego z ukrywaną niechęcią; być może nerki brodacza zostały
dawno wypłukane z ostatniego miligrama piasku, niemniej za jego wątrobę nie dałby
złamanego centa, sądząc po obrzmiałej facjacie i lekko posiniałych rękach.
Najwyraźniej gardził tym tak istotnym dla Alojzego organem. Zupełnie jak drugi obiad.

Zbliżył się do stołu i zerknął na siedzenie - był to wydrążony pniak, dość sprytnie
wyprofilowany. Tam, gdzie powinno znaleźć się krocze, widniał umocowany
plastykowy lejek połączony z rurką, która znikała gdzieś pod stołem.

- A to co? - zapytał zaciekawiony, oglądając lejek.

- Nic takiego, to tylko uryngator, czyli, mówiąc po naszemu, odjszczalnik - objaśnił
brodacz. - Służy toto w statkach kosmicznych do zamkniętego obiegu wody. Ten jest
nasz, krajowy, odkupiliśmy go od Narodowego Programu Kosmicznego, akurat
zdążyli to wyrychtować, kiedy okazało się, że na resztę, czyli samą rakietę, zabrakło
pieniędzy, chłe, chłe. - zarżał radośnie. - Co, podoba ci się?

- Niespecjalnie - odparł Alojzy, sadowiąc się na pniaku. - A właściwie po co wam ta
odzyskiwana woda? - zajrzał do kufla i pociągnął nosem. Pachniało nieźle, poza tym
czuł lekkie pragnienie; dzień był wyjątkowo ciepły.

- Przerabiamy ją na piwo, o tam, między drzewami, ot co - brodacz uśmiechnął się z
satysfakcją. - Dajemy narodowi przykład prawdziwie ekologicznej gospodarki, oj,
przepraszam na chwilę, właśnie muszę - jego twarz rozpromienił wyraz błogiego
zadowolenia, a pod stołem coś zaszumiało i zagulgotało. - Ot, jak to powiedział
pewien pisarz, dobrze się odlać to jak dobrze wypierdolić, chłe, chłe.

- Panowie są pisarzami? - zainteresował się Alojzy, odsuwając od siebie kufel.

- B y ł y m i

pisarzami - uzupełnił brodacz. - A co, czytałeś waść może coś ciekawego ostatnio?

- No, zasadniczo nie zajmuję się literaturą - Alojzy tak naprawdę czytywał z
prawdziwym przejęciem jedynie encyklopedię medyczną i popularnonaukowe artykuły
traktujące o chorobach wątroby.

- I bardzo słusznie - skomentował rozmówca. - Tutaj - wskazał na towarzyszy,
którzy w ponurym milczeniu pociągali z kufli, nie przejawiając żadnego
zainteresowania Alojzym ani czymkolwiek - masz waść kwiat krajowej fantastyki,
ostatniego uprawianego u nas gatunku literackiego, poza, oczywiście, pornografią -
znasz ten popularny slogan: "Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo
najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!"

- Nie bardzo - jedynym organem godnym uwielbienia była dla Alojzego wątroba.

- No właśnie - ciągnął brodacz - my też nie jesteśmy nim zachwyceni. Długo
szukaliśmy środków zaradczych, aż wreszcie wpadliśmy na genialny w swej prostocie

background image

pomysł. Zgadnij, co trzeba zrobić, aby literatura się odrodziła?

- Nie wiem - przyparty do muru Alojzy rozejrzał się bezradnie dookoła.

- Nie pisać! - wrzasnął triumfalnie brodacz. - Ani jednego zdania, wyrazu, przecinka
czy kropki, zupełnie nic. To jedyny sposób, wyzerować całość, wyczyścić do
ostatniego słowa, aż do momentu, gdy nie znająca oparcia w piśmie mowa stanie się
małpim skrzekiem i świńskim pochrząkiwaniem. A wtedy wszystko zacznie się od
początku, od "Ala ma kota". Dobrze mówię?

Jego piwni kompanioni ocknęli się na moment i w milczeniu przytaknęli, przepijają
do się obficie. Na horyzoncie ukazała się Tereska z kolejną tacą.

- A zgadnij w takim razie, jak do tego chcemy dojść?

Alojzy pokręcił przecząco głową - zupełnie mu się już wszystko pomieszało.

- Przez piwo, kochanieńki, nie darmo starożytni powiadali, że in pivo veritas. Otóż
stosowane w odpowiednich dawkach nie tylko wymywa piasek z nerek, ale i myśli z
mózgu, ową bałamutną podstawę wszelkiej pisaniny. Nieprawdaż, koledzy?

Uczestnicy libacji przytaknęli w milczeniu i wyciągnęli chciwie kufle ku dzbanowi
Tereski.

- Nigdy byś nie pomyślał, że siedzą tutaj redakcje dwóch czołowych periodyków,
chwalebnie zresztą zbankrutowanych. Za resztkę kupiliśmy ten odjszczalnik i
przenośny browar. Dzięki temu dajemy narodowi wzór przykładnego bytowania,
tworząc modelowy ekologiczno-intelektualny układ zamknięty. Kiedyś będą nam
stawiać za to pomniki.

- Być może - Alojzy stracił serce dla tematu, obserwując ruchliwy tyłeczek Tereski,
oddalający się w kierunku, jak sądził, browaru. - Chyba już sobie pójdę...

- Na twoim miejscu bym się nie śpieszył, ostatnio w okolicy znowu pojawił się Don
Teykote... Może jeszcze trochę piwa?

Plan, który pojawił się w umyśle Alojzego w czasie rozmowy z wyzbywającym się
myśli i piasku w nerkach pisarzem, wyglądał w gruncie rzeczy bardzo prosto.
Postanowił dla niepoznaki odejść trochę od polany, aby potem, klucząc między
drzewami i obchodząc ją szerokim łukiem, trafić cichcem do zabudowań, gdzie
urzędowała Tereska. Fertyczna owa kelnereczka pasowała mu niezwykle na
smakowity ósmy obiad... Zaraz potem obiecywał sobie wyjść z tego zwariowanego
lasu - w porównaniu z nim szpital wydawał się oazą normalności, jeśli nie liczyć tych
paru Napoleonów i Jezusów Chrystusów z oddziału schizofreników. Ból w
wygłodzonych trzewiach stawał się już tak nieznośny, że niespecjalnie patrząc na boki
rwał przez las niczym wypuszczony na łowy chart, głodzony przedtem przez tydzień
celem wzniecenia należytego zapału.

Wypadł na jąkąś przecinkę - naprzeciw niego posuwało się ścieżką dwóch
rowerzystów, większy i mniejszy. Ten większy jechał z przodu, wymachując długim
drągiem; na widok Alojzego wrzasnął jak obdzierany ze skóry i nacisnął mocniej na
pedały, biorąc drąg pod pachę. Najwyraźniej zamierzał mu przyłożyć. Alojzy obrócił
się na pięcie i chciał z powrotem wskoczyć między drzewa, ale tamten był szybszy -
coś świsnęło w powietrzu i po raz drugi tego dnia Alojzy rozstał się ze świadomą

background image

częścią swego bytu, jakby to pewnie ujął jego znajomy, nie do końca jeszcze
wypłukany pisarz.

- Wydaje mi się, Wasza Miłość, że wszystko w porządku.

- Pozory bywają mylące, Paszek, sprawdź jeszcze raz.

Alojzy N. poczuł, że ktoś mu gmera w rozporku. Ponieważ napastników było
dwóch, postanowił nadal udawać nieprzytomnego.

- Wygląda na autentyczny, brak śladów szwów poopercyjnych.

- Dobra, zapnij mu spodnie i zacznij badania antropometryczne.

- To trzeba go obudzić...

Ktoś trącił Alojzego w bok jakimś tępym przedmiotem.

- Hej, człowieku, wstawaj!

Otworzył oczy i zobaczył nad sobą długą i wychudzoną twarz, o jarzących się,
czarnych oczach. Na szczycie kobylej czaszki tkwił czerwony kask motocyklowy, z
wymalowanym niezdarnie srebrnym orłem. Także koszulka była w biało-czerwoną
szachownicę.

Człowiek ów siedział na rowerze i szturchał Alojzego w bok długim drągiem,
wyraźnie zniecierpliwiony. Alojzy usiadł ciężko i złapał się za głowę, ale wnet dostał
po łapach od drugiego napastnika, człowieczka małego i okrągłego, który dobrał się
do jego zbolałego łba z dziwacznym cyrklem, o wygiętych i zakrzywionych ramionach.
Człowieczek mierzył nimi odległość nosa od podbródka, szerokość czaszki, rozstaw
oczu, potem wyjął małą poziomnicę i przyłożył ją Alojzemu do nosa, wreszcie
wyciągnął notes, podręczny kalkulator i czas jakiś, mrucząc pod nosem, pilnie
rachował. Wreszcie skończył i podkreślił dwukrotnie wynik.

- Najwyżej ósmak, Wasza Miłość - oznajmił. - A może nawet i nie to.

- Tak i myślałem - tytułowany osobnik odstawił żerdź i odetchnął z ulgą. - Wiesz,
kim jestem? - spytał Alojzego. Ten pokręcił bezradnie głową. - Oto masz przed sobą
ostatniego prawdziwego i bez skazy rycerza Rzeczypospolitej, pogromcę smoków i
ż

ydłaków, dzielnego Don Teykote z Maniaczek, a to mój sługa i rzeczoznawca,

Paszek - wskazał na małego człowieczka. - Wędrujemy przez ten nieszczęsny kraj,
tępiąc smoki i żydłaki, a szukając przy tym panny Dulcysi z Tobiaszek, ostatniej
czystej krwi szlachcianki-aryjki na tych ziemiach, z którą się połączyć pragnę, aby dać
krajowi potomstwo w postaci czystych rasowo obywateli.

- Kto to jest żydłak? - zapytał Alojzy, słuchający do tej pory z niemo otwartymi
ustami.

Don Teykote spojrzał na niego dziko.

- To Żyd!!! - ryknął wściekle. - Żyd z Żydów najgorszy, dwustuprocentowy, o
pejsach do ziemi, nosie garbatym jak krogulec, porach szerokich na trzy palce,
gołożołędny i cuchnący czosnkiem jak Hiob gnojem. Kiedy takiego tylko zobaczę,
spinam mego Rosysia - tu poklepał rower pieszczotliwie po ramie - i raz dwa robię z
nim koniec. Są gorsi od smoków.

background image

- Nigdy takiego nie widziałem - oświadczył Alojzy. - A pan?

Ostatni prawdziwy rycerz chrząknął i powiercił się na siodełku, potem zerknął
błagalnie na Paszka, który jednak był zajęty pakowaniem przyrządów pomiarowych,
czyli lupy i cyrkla. Kiedy skończył, wyjął z kieszeni kanapkę i zaczął ją najspokojniej
konsumować, gapiąc się w las.

- Ohyda - mruknął Don Teykote i pochylił się konspiracyjnie ku Alojzemu. - Nie
ufam temu ćwokowi, podejrzewam, że jest conajmniej półkrwi Żydem. Oto, do
czegośmy doszli.

Paszek przestał jeść kanapkę.

- Ciekawe, co Wasza Miłość zrobi z tą babką z domu Szlangbaum...

- Milcz, swołocz - Don Teykote uśmiechnął się wyrozumiale do Alojzego. - Och,
gorąco dzisiaj, to i plecie bez ładu i składu... o, właśnie, co się będę męczył.

Sięgnął do tyłu i z przymocowanego do bagażnika plecaka wyciągnął małą,
czerwoną okładkę, skórzaną, w wytłoczonym białym orłem i napisem SKŁAD ZASAD
NARODU POLSKIEGO. W środku, jak spostrzegł Alojzy, znajdowała się tylko jedna
kartka. Don Teykote otworzył okładkę i odchrząknąwszy uroczyście zaczął czytać:

- "Zasada pierwsza: w Polsce żyje trzy miliony czystej krwi Żydów.

Zasada druga: w Polsce żyje sześć milionów osób w połowie żydowskiego
pochodzenia.

Zasada trzecia: w Polsce żyje dwanaście milionów w jednej czwartej Żydów.

Zasada czwarta: w Polsce żyje dwadzieścia cztery miliony Żydów w jednej
ósmej..." - Do takich i ty się zaliczasz - wyjaśnił Alojzemu Don Teykote. - "Zasada
piąta..."

- Zaraz - przerwał Alojzy, który cały czas podliczał na palcach. - To nam daje już
czterdzieści pięć milionów.

- No i co z tego? - rycerz bez skazy wzruszył ramionami.

- Przydałyby się jakieś wnioski...

- Proszę bardzo - Don Teykote opuścił wzrok na sam dół kartki, nabrał powietrza i
ryknął na cały las - ŻYDY NA MADAGASKARRR...!!!!!

Paszek skrzywił się boleśnie, cisnął za siebie papier po kanapce i przetkał ogłuszone
ucho.

- Mogłaby Wasza Miłość krzyczeć trochę ciszej - zauważył. - Jeszcze jakiś Żyd
usłyszy i złoi nam skórę...

- Nie boję się! - rycerz chwycił za drąg i wypiął dumnie pierś do przodu. Zerknął
przy tym na ścieżkę, u wylotu której pokazała się jakaś postać. - O, tam, żydłak! -
ryknął i nacisnął na pedały. Wystrzelił do przodu jak z procy, cały czas wrzeszcząc i
wymachując kopią. Paszek westchnął ciężko, postawił na nogi swoją damkę i bez
pośpiechu popedałował za nim. Po chwili Alojzy został sam. Co za cholerny las -

background image

pomyślał zgryźliwie - pod każdym krzakiem zamiast prawdziwka dorodny zboczeniec.
Powoli mu się wszystkiego zaczęło odechciewać, nawet tej tak wprzódy upragnionej
wolności.

Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znowu się zgubił. Przez to wszystko
zupełnie zapomniał, z jakiego przyszedł kierunku. Pomyślał o apetycznych walorach
Tereski i zachciało mu się płakać. Siedząc w szpitalu nie przypuszczał nawet, że życie
może być tak skomplikowane. Kiedy tak siąkał bezradnie nosem, w krzakach coś się
poruszyło.

- Jaki tam żydłak, sługa Boży Josif - powiedział jakiś głos. Po chwili ukazał się i
właściciel, starzec może nawet stuletni, odziany w zgrzebny wór i z kosturem ręce. -
Oj, ludzie teraz w gorącej wodzie kąpani, panie dzieju, drzewiej inaczej bywało,
inaczej...

To musiał być jakiś tutejszy pustelnik; Alojzemu w związku z tym zaświtał w głowie
pewien pomysł.

- A dobrze wy znacie ten las, dziadku?

- Adyć dobrze - a co?

- To pewnie wiecie, gdzie tu siedzą ci pisarze, co to nic tylko piwo piją...

- Adyć znam, częstowali - starzec mrugnął porozumiewawczo.

- To zaprowadźcie mnie tam, dobrze zapłacę... - Alojzy pomacał się gorączkowo po
kieszeniach. W zabranej sanitariuszowi marynarce wyczuł zaplątaną w poszewkę
monetę.

- Nie trzeba, synku, zrobię to z dobrego serca - oświadczył pustelnik i kosturem
wskazał kierunek.

Szli dosyć długo i zawile - starzec prowadził w głąb lasu sobie tylko znanymi
ś

cieżkami. Co chwila oglądał się, sprawdzając, czy aby Alojzy idzie za nim. Ten w

końcu zaczął się niecierpliwić; droga trwała już czas jakiś, a obozowiska fantastyków
ciągle nie było widać. W końcu, po blisko trzech kwadransach przedzierania się przez
chaszcze, zbuntował się i stanął.

- Spokojnie, milenkij - zwrócił się do niego starzec. - Jeszcze dwa kroki i już
będziemy.

Rzeczywiście, w gęstwinie pokazała się jakaś niby szopa, niby ziemianka, o wrotach
z drewnianych bali. Mogło to być tylne wejście do browaru. Starzec odwalił je i z
zapraszającym uśmiechem wskazał wnętrze. Alojzy podszedł i podejrzliwie pociągnął
nosem - i dopiero wtedy zrozumiał, że zupełnie nie czuć warzonego chmielu. Ale było
już za późno: pustelnik nadspodziewanie krzepkim uderzeniem w plecy wepchnął go
do środka i zatrzasnął z hukiem odrzwia. Alojzy znalazł się w zatęchłych
ciemnościach.

- Hej, ty, wypuszczaj mnie zaraz! - wrzasnął.

- Nu szto, towariszcz? - odrzekł pustelnik. - A gdzie wam się tak śpieszy? Do
ś

wiatowej rewolucji? Nie biespokojties, nie ujdiot. Mamy czas. Masy poczekają,

pocierpią od kapitalistycznego wyzysku i zatęsknią, oj zatęsknią za Wielką

background image

Proletariacką.

Sami tu przyjdą i prosić nas będą.

- Święte słowa, Josifie Wissarionowiczu - powiedział ktoś z ciemności za plecami
Alojzego. Najwidoczniej nie był tu sam.

- O, widzisz, jak towarzysz Lew zgodny ze mną - ucieszył się starzec. - A też na
początku krzyczał, od stalinowców wyzywał.

Posiedzi jeszcze, to może i na miejsce w politbiurze zasłuży, nie znajesz, szto
budiet, kak gawarit Pismo. Posiedźcie tu trochę, a ja postaram się wam kogoś jeszcze
przyprowadzić.

Głos zamilkł i usłyszeli oddalające się kroki. Czas jakiś trwała cisza, wreszcie
człowiek w ciemności zapytał:

- A ty kto, Kamieniew? Zinowiew? Otkuda ty priszoł? A możet ty Bucharin?

- Mów mi Alek - odezwał się Alojzy, usiłując dostrzec cokolwiek w mroku. Miał
wrażenie, iż dostrzega kogoś w przeciwległym kącie. Na chwilę zalśniły szkła
okrągłych okularów, które tamten miał na nosie.

- A, tutejszy - powiedział z pewnym rozczarowaniem człowiek w kącie. - Lew
Trocki jestem, jeśli już o to chodzi.

Alojzemu coś wreszcie zaczęło świtać.

- To znaczy, że ten dziadek to...

- Sam Josif Wissarionowicz Stalin - człowiek ruszył się z kąta i podszedł bliżej. -
Tymczasowy naczelnik pierwszego mazurskiego łagru leśnego, którego i ty teraz
jesteś więźniem. A właściwie będziesz od wieczora, bo wtedy zbierze się dwójka
NKWD [czyli ja i towarzysz Stalin], która zbada twe winy i wyda wyrok. Do jakiego
odchylenia należysz? Prawicowo-nacjonalistycznego czy socjaldemokratycznego? A
może - tu zniżył głos - jesteś trockistą?

- Nie sądzę - odparł Alojzy. - Powszechnie nazywają mnie Wątrobiarzem.

- Wątrobiarstwo? - skrzywił się tamten. - Takiego odchylenia jeszcze nie mieliśmy.

- A co wy właściwie tu robicie? - Alojzy oparł się o wrota i spróbował, czy nie
dałoby się ich wysadzić jednym porządnym uderzeniem. Tkwiły jak przymurowane.

- Nic takiego - towarzysz Lew wrócił do swego kąta przysiadł tam na piętach. -
Sprawdzamy nową koncepcję generalissimusa Stalina.

- Jaką to koncepcję? - wysiłki Alojzego zdawały się przynosić rezultat; odkrył, że
wrota wiszą zamiast na zawiasach na konopnych węzłach - jeśli tylko sznur był
krajowej produkcji, powinien w mig dać sobie z nim radę. Zaczął gorączkowo
przeszukwać kieszenie, ale znalazł jedynie zapalniczkę. Nocny pielęgniarz należał do
namiętnych palaczy. Jeśliby tylko starczyło gazu, mógł spróbować przepalić sznurek.
Nie zwlekając zabrał się do dzieła.

- Soso mówi - ciągnął Trocki - że wszystko diabli wzięli przez złe proporcje.

background image

Uważa, że gdyby doprowadzić do układu, w którym jeden obywatel w łagrze
odpowiadałby jednemu obywatelowi na wolności, i gdyby zamieniali się co lat dziesięć,
to wtedy wreszcie mielibyśmy szansę na zrealizowanie prawdziwego komunizmu.
Każdy zakosztowałby wszystkiego; ten w łagrze pracy dla światowej rewolucji, ten na
wolności oddechu swobody, jakiej nie zna najbardziej wyuzdany plutokrata. I tak
każdy przez cała życie zaznałby wszelkich możliwych rodzajów szczęścia, a przecież o
to chodzi w komunizmie przede wszystkim.

- Może być - pierwsze włókienka skwiercząc zaczęły pękać. Musiał zgasić na chwilę
płomień, ponieważ obudowa zapalniczki zaczęła go parzyć w palce. - A jeśli ktoś po
drodze umrze, nie wytrzymawszy piłowania na czterdziestostopniowym mrozie?

- Czyż jest coś lepszego niż umrzeć dla światowego proletariatu?

Alojzy nie miał tu sprecyzowanego zdania - sam dałby duszę diabłu za kawałek
zdrowej wątroby, nawet i ze stuletniego trockisty. Obrzucił nawet towarzysza Lwa
taksującym spojrzeniem, ale wtedy sznurek pękł i wrota z hukiem wywaliły się na
zewnątrz.

Droga na wolność stała otworem.

- Ej, ty - zrócił się do siedzącego nadal w kącie Trockiego. - Idziesz ze mną?

- Nie mogę - tamten pokręcił przecząco głową. - Soso obiecał mi w wypadku
dobrego sprawowania pełną rehabilitację i miejsce w przyszłym politbiurze, jak sam
słyszałeś. Za dużo mam do stracenia.

- Jak tam sobie chcesz - mruknął Alojzy i wygramolił się na zewnątrz. Ostrożnie
rozejrzał się - Josifa Wissarionowicza nie było nigdzie widać, niemniej dalsze siedzenie
przy pierwszym mazurskim łagrze leśnym stanowiłoby wyzywanie losu. Niewiele
myśląc udał się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego go przyprowadził
pseudopustelnik.

Tym razem błądził dosyć długo, aż zaczęło się ściemniać. Wreszcie wylazł na
asfaltową szosę, tuż obok drogowskazu z napisem "GRANICA 2 km". Domyślił się,
ż

e chodzi z pewnością o granicę z Wolnym Miastem Królewiec, o której mu

wspominał Moniek. Roześmiał się mimowolnie od ucha do ucha - nie miał nic
przeciwko wolności, a także wątrobom chińskim, niemieckim, rosyjskim czy
ukraińskim. W ogóle, gdyby tylko przeszedł granicę, stanęłaby przed nim otworem
Europa, ba, cały świat, wraz z miliardami wątrób o różnych smakach, kolorach i
konsystencjach. Na myśl o tym odczuł w trzewiach potężne targnęcie głodu, ale stłumił
je bezwzględnie - dziś wieczorem, jak tylko przejdzie granicę, naje się wreszcie do
syta.

Zaczął iść brzegiem szosy w kierunku ogólnie północnym - kolejne tablice
poinformowały go, iż będzie tam przejście graniczne. Nie miał jeszcze pomysłu, jak je
przekroczy, ale to jak zwykle zostawiał sobie na ostatnią chwilę, ufając w swój zmysł
improwizacji. Cały czas mijały go samochody osobowe i autokary, zdążające ku
granicy - jeden z nich wydał mu się nagle znajomy. No tak, wycieczka grzybiarzy.
Stuknął się w czoło i cały rozpromieniony pobiegł galopem, mając nadzieję, że ich
złapie w kolejce na przejściu. Dostrzegał już pierwsze zabudowania, graniczne
szlabany, celników i stojące w kolejce samochody - z jego autokaru wysypała się
grupka osób i o czymś dyskutowała z celnikami. Chciał im pomachać na powitanie,

background image

gdy nagle poczuł, ktoś go chwyta w żelazny, obezwładniający uścisk. Ktoś inny
szybko i sprawnie założył mu kaftan bezpieczeństwa.

No tak, czekali już na niego. Karetkę ukryli między drzewami i zarzucili ściętymi
gałęziami. Ten wyższy puścił go, złapał za rękawy kaftana i błyskawicznie zawiązał mu
na plecach fachowy węzeł.

- A gdzie tak Alojzy się śpieszył? - zapytał ten niższy, sprawdzając, czy kaftan
trzyma mocno.

Alojzy spojrzał tęsknie w kierunku granicy: grzybiarze skończyli właśnie rozmowę z
celnikami i wsypywali się z powrotem do autokaru. Bezwiednie wydarł mu się
rozpaczliwy jęk.

- No i czego płacze, przecież wracamy do domu, powinien się cieszyć - wyższy
pchnął go w kierunku karetki, która wyjechała już z lasu i ustawiała się na szosie.
Sanitariusze otworzyli tylne drzwi i wepchnęli Alojzego do środka, a potem weszli
sami.

Migiem przytroczyli go do leżących na podłodze noszy.

- Zachciało się świeżej wątróbki - zauważył niższy. - Oj, figlarz, figlarz...

- Wątroba wychodzi już z mody - powiedział wyższy, sięgnął do kieszeni i podał coś
niższemu, jakiś niewątpliwie znajomy Alojzemu przedmiot. - Tak jak kończy się epoka
takich jak ty singli, samotnych wilków stepowych. Przyszłość należy do dubletów,
słyszałeś może ten przebój, "para goni parę" i tak dalej?

Nie ma to jak zgrany tandem - dodał, zdzierając z przedmiotu cynfoliowe

opakowanie. Alojzy poznał skalpel chirurgiczny, przeznaczony do głębokich nacięć.
Niższy popróbował ostrza palcem i pokiwał z uznaniem głową.

- Przyszłość świata należy do systemów dwójkowych - rzekł i

popatrzył na Alojzego wymownie. - Jak sądzisz, w czym mógłbyś być nam tu
pomocny?

Alojzy, tknięty nagłym podejrzeniem, zamarł, sparaliżowany grozą.

- Tak, kochanieńki - niższy podał skalpel wyższemu, aby i ten mógł go obejrzeć. -
Wątroba jest już niemodna, bo, raz mało zdrowa, że ci przypomnę o szerzących się
ostatnio wirusowych zapaleniach, dwa, jest jednostajnie i nudnie p o j e d y n c z a.

- O to właśnie chodzi - podjął wyższy, oddając skalpel. - Poparcie na to znajdujemy
w dziełach literatury światowej, że pozwolę sobie przytoczyć opinię bohatera
"Ulissesa" Jamesa Joyce'a, niejakiego Leopolda Blooma, cytuję:

"Najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie
wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu." , cytat z...

- Nie, czekaj, zgadnę - niższy zmarszczył czoło i powoli, z namysłem wyrecytował: -
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, wydanie drugie, w przekładzie
Macieja Słomczyńskiego, tom pierwszy, strona 95, piąty, szósty, siódmy i ósmy wers

background image

od góry. Zgadza się?

- Dokładnie, sztuka to potęga - wyższy pochylił się nad Alojzym i popatrzył na
niego sympatycznie. - A jaki jest twój pogląd na sprawę?

Karetka ruszyła i Alojzy jeszcze raz rozpaczliwie jęknął. Wykręcił głowę i patrzył,
jak znikają szlabany i budynki. Samochód przyśpieszył i granica Wolnego Miasta
zostawała w tyle, zabierając ze sobą wszystkie blaski i nędze odzyskanej wolności.
Przynajmniej próbowałem, skurwysyny, pomyślał i z rezygnacją zamknął oczy.
Wokoło był znowu tylko las. Tylko ten cholerny las...

W opowiadaniu wykorzystano rymowanki Stanisława Lema i Witkacego, tytuł zaś
pożyczono od Luisa Bunuela. Tym trzem niezrównanym piewcom absurdu utwór
niniejszy jest poświęcony. [przyp. aut.]


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą
Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu
Inglot Jacek Śmierć Tristana 2
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius, magister 2
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Don Kichote 2597 2
Inglot Jacek Mrs Robinsson i inne rzeczy
Piekara Jacek Opowiadanie Piekna i Bestia
Inglot Jacek Inquisitor 1
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą 2
Inglot Jacek Quietus
Piekara Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius,magister
Piekara Jacek Opowiadania

więcej podobnych podstron