Jacek Inglot
Inquisitor II: Czarownik
Tak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe szeregi. No tak, nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na dole, we dnie, w nocy, w zdrowiu i przy skonaniu. Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej od wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie uczniowie? Kto wie, może nie wiedząc o tym sam produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć odrobinę uczciwym gogiem, powinienem się po czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać - porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba jednak byłem belfrem mało zaangażowanym w sprawę oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac powiadał, że ludzie to takie bydlęta, co to się do wszystkiego przyzwyczają.
Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy walki i męczeństwa, niewolnicy kaganka (kagańca? kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie. Spijając jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni domagali się głowy ministra edukacji, drudzy, bardziej widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień co popadło, nie oszczędzając nawet swych żon i małoletnich dziatek.
Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - popatrzyła na rozgdakane towarzystwo z niesmakiem, aż widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą:
- Rybak zrobił striptiz przed 3b!!!
Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i wpatrzyli się w Krystynę w niemym przerażeniu.
- Co, znowu... - jęknął Teogderyk.
- O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z ożywieniem Herman, który po półrocznym leżeniu w gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w której klasie?
- ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na mnie groźnie. Przybrałem wyraz twarzy oburzonej niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny wirus. Tym razem Rybak zwariował wyłącznie na własny rachunek.
- O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się Rybak, niestety kompletnie ubrany. - What's the matter, ladies and gentlemen?
- Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła oskarżycielsko Krystyna. Anglista popatrzył na nas z niesmakiem.
- No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w zawodzie nauczycielskim od lat obowiązuje dobór negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w lekturze "Newsweeka". Reszta wróciła do swych jogurcików i rytualnych przekleństw. Krystyna wzruszyła ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie wypalił. Ja zaś opuściłem wzrok na kolejne wypracowanie.
Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie od istotnej walki, jaką toczył w tym czasie zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w partiach robotniczych. Tu już zabrakło mi tchu; cud prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi stepowemu. Jeszcze ze trzy tego typu zdania i będzie po mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach - uczniowie bezkrytycznie powtarzali każdą bzdurę, jako że dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła koniecznego, krwiożerczego Mzimu, któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało.
Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - siedział tam razem przy jednym stoliku z Teogderykiem i młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha.
- Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem Zaporożec. - Coś się babie przywidziało...
- Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta na niego wrzeszczy, a facet jak gdyby nigdy nic stoi przy umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu podziać. Powiedział potem, że od tygodnia nie mógł nic przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym.
- Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - Pokazać cycki albo coś w tym rodzaju. Szybciej by poszło...
- Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z dzwonkiem.
- Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu makulatury. - A i my nie najgorsi pedagodzy, skoro tak skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej punktualności.
- Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak człowiek dopiero co przebudzony z głębokiego snu. - Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo, uczeń kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo!
- That's right, my friend. This world is crazy - rzekł sentencjonalnie Rybak i z powrotem zagłębił się w prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno zatrudniony młody polonista - a dokładniej jego udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od paru dni działo.
- Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam!
- A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk.
- Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i wypnie te swoje bufory, takie, że rozwalają stanik. No i diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod biurkiem, czy czekać na dzwonek... - w jego głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla świeżego, jeszcze nie zahartowanego belfra.
- Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w odpowiedzi Rybak, odrywając się od "Newsweeka".
- Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - Trzy dni ścisłego postu, leżenie krzyżem we włosienicy i samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry.
- Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny różaniec - dodał Teogderyk.
- Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej zasady pt. Każdy Swą Własną Żoną - prychnął pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że przebrnął przez pierwsze trzysta stron "Ulissesa". Spojrzałem na niego z uznaniem.
- I cóż pan sądzisz o Joysie?
- Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po momentach.
Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną szczerość. Nigdy nie pozował na intelektualistę. Poza tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski gentlemen z czasów wiktoriańskich; wymownym gestem pokazał mi zegarek, przypominając, że najwyższy czas wyjść na dyżur.
W czasie patrolowania szkolnych korytarzy pierwszego piętra znowu natknąłem się na Norberta - sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z natężeniem w okno, na parapecie którego siedziała dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, ubrana w przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie kolana i materiał osunął się na podołek, odsłaniając kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za szybą. Norbert obrócił ku mnie udręczone oczy, z niemym pytaniem.
- Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale młodzież ostatnimi czasy zajmuje się bez reszty najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli sobą.
- Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w takim razie mam zrobić z TYM?! - Podetknął mi pod nos kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem. Przeczytałem kilka zdań ze środka.
Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. Zniecierpliwiony, zwierzęcym ruchem przyciągasz mnie. Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po wewnętrznej stronie mych ud; powoli rozbierasz mnie, jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają nasze ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi po Twoich ramionach, ustami muskam tors, upajając się jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak zdecydowanie. Czyżbyś równie bardzo tego pragnął jak ja?
Złożyłem list i oddałem mu.
- Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta literatura. Naczytało się dziecko harlequinów, obejrzało dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną. Tak naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji.
Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany od niedosięgłych cielesnych pokus okiennej dzieweczki, spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury francuskiej. Baw się razem z nami, 3f. Ktoś przekreślił kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął oczy i po omacku ruszył przed siebie, znikając w głębi szkolnych kazamatów.
Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym ostatnio na coś w rodzaju pubu: brakowało tylko stołków barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny. Leżał na urzędowym kontuarze, broniącym dostępu do sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im przerwać w niezwykle ekscytującym momencie.
- A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała mnie nagle Krystyna, nim jeszcze zdążyłem zamknąć za sobą drzwi.
Zastanowiłem się chwilę.
- Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się tylko w tobie, acz bez wzajemności i nadziei, niestety...
- Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do niej porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy lata z okładem. Popatrzyłem na nią wzrokiem zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził modernistyczny poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym bohater Przybyszewskiego.
Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie zębami i wypiął do przodu dobrze umięśnioną klatę. Ni cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego triumfu ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka kończyła się wezwaniem na indiańskie zapasy. Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o neotomizmie.
- No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. Przed dzwonkiem musiałem jeszcze odwiedzić jedno miejsce.
W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu mógłbym spokojnie zawiesić tuzin siekier. Tym razem, o dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności. Belfrzy nie znosili go organicznie, jako że był przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra mocnego, puszczając pod sufit kłęby dymu. Mówili, że ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go delikatnie po ramieniu.
- Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami!
Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym spojrzeniem i wypadł na korytarz, mieląc w ustach niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy belfer: ta walka jest odwieczna, jak zmagania światła i ciemności u manichejczyków. Na zawsze, bez końca, do ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, do licha, jest dobry uczeń?
Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, że szkoła to nic więcej niż koszmarna parodia walki klas. Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan całego społeczeństwa: nienowoczesna, zaskorupiała w starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony może tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak buntowszczik Modnicki, nie odróżniała demokracji od anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma. Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk?
- No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do Zaporożca, który mijał mnie na korytarzu, bardzo z czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z Krystyną.
- Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści pięć minut dobrego kosza i przejdzie jak ręką odjął!
Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko miał podobnie nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju po dziennik i poszedłem na lekcję.
Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - otworzyłem dziennik i zacząłem sprawdzać obecność. Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w sosie. Poza tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za moimi plecami.
Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. Ktoś wypisał na niej u samej góry bladoróżowym, odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym, technicznym pismem, choć nieortograficznie. Naród (a wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w błędnym mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez samo "h". Zdaje się, że było to przeznaczone dla wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie, posłużyliby się kredą.
Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, ciekawi, co powiem - wielogłowa i wielooczna, anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem? Tak naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to nie paradoks: dwadzieścia lat różnicy i już mamy do czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? Ciekawe, kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do głowy. Kto wie, czy nie jakimś potwornym oślizłym krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu sprawia sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i pożeranie parujących wnętrzności? Wszak nie zajmuję się niczym innym poza patroszeniem ich opornych mózgownic... Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi na twarz jak stado jadowitych węży?
- To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy...
- Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając dziennik. - Proszę zapisać temat: Satyra na leniwych żaków wyrazem feudalnych stosunków panujących w średniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w podręczniku go nie znajdziecie, przynajmniej nie w tym brzmieniu:
Chytrze bydlą ucznie z profesory.
Wiele się w jich sercu plecie.
Co dzień się uczyć mają,
Częstokroć silnie odpoczywają
A robią silno obłudnie:
Jedwo do szkoły wynidą w południe,
A na drodze wraz postawają,
Rzekomo na podwodę czekają.
Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem przyzwalająco.
- Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z troską.
- Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się lepiej. Piszcie dalej:
Kajet swój doma słoży,
Chocia bułki w torbę włoży;
W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek,
Chcąc złechmanić ten dzień wszytek:
Bo umyślnie na to godzi,
Iż się psorom źle powodzi.
Pierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na dyżurze był wtedy Herman; widziałem, jak rakiem wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą ścianę i dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. W pierwszej chwili pomyślałem, że znowu próbował ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były przecież szeroko otwarte. Herman wpatrywał się w nie osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w ramię.
- Hej, Pobożny, co się dzieje?
Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką na wejście do toalety. Wyglądało na to, że trzeba tam zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając ściany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po tafli nadpękniętego szkła.
Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej kabinie od drzwi, około piętnastu centymetrów nad ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może od pół godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było rozpoznać - twarz miał sczerniałą i obrzmiałą, oczy wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz wiedziałem, dlaczego wisielcom nakłada się na głowy kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla osunęła mu się pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał dostatecznie szybko dopływu krwi do mózgu. Męczył się co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie strony. Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. Powybijał w nich dziury na wylot. Straszna śmierć.
Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą żeliwną rurę, biegnącą pod sufitem. Drugi koniec przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za stołek posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie cienką, może półcalową linkę wykonaną z tworzyw sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej pętli, fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Pętla zadziałałaby bez zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył.
Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc odczepić koniec sznura umocowany do haka w ścianie, ale został przywiązany jakimś skomplikowanym systemem węzłów, też chyba marynarskich, i niewiele mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. Chłopak nie żył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę czaszki i zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też pęknąć rdzeń kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do tętnicy szyjnej. Ciało zaczynało już stygnąć.
Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Herman nadal stał pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami. Nadal był w szoku.
- Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę zadzwonić na policję i pogotowie. Znajdę jakiś nóż i spróbuję go odciąć.
Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę lepiej, jak człowiek, który wreszcie wie, co ma robić. Poszedłem do sekretariatu.
Cały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono szeptem. Lekcje właściwie się nie odbywały - w liceum, w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i rusz wyrywano z klasy to ucznia, to nauczyciela, niektórych po kilka razy.
- Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - Tego Piotra to wszyscy lubili, nauczyciele i koledzy, miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina też porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi modny butik... Ptasiego mleka mu nie brakowało.
- Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod którym ukrywa się domowe piekło.
- Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - W każdym razie szkoła nie ma z tym nic wspólnego. Nikt z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to mówią. Naprawdę wszyscy go lubili.
- Może był narkomanem, i to dobrze zakonspirowanym? - wysunąłem przypuszczenie.
- E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo sprawdzić w czasie sekcji...
Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. Pomagała inspektorowi doprowadzając mu świadków na przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie.
W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, niewysokim blondynem o szczupłej, nerwowej twarzy. Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to nowy biolog, niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go poznać, jako że praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów biologicznych, w pokoju nauczycielskim bywał raczej rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo parę razy.
Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i kompetentnego; niewiele mogłem mu pomóc, powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj policjantom, opisując okoliczności znalezienia Piotra i to, co zrobiłem potem.
- Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie zauważyłem tam żadnych śladów walki czy przemocy. A może chłopak był pod wpływem środków odurzających?
- To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w organizmie niczego podejrzanego. Pod tym względem jest czysty jak łza.
- A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam wrażenie, że jest pomalowana farbą olejną...
Policjant spojrzał na mnie z uznaniem.
- Nie znaleźliśmy żadnych poza jego.
- No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, zdrowy chłopak wiesza się nagle w szkolnej toalecie. Czyżby wyłącznie z nudów?
- A może rodzina? - zasugerowałem to samo co Teogderykowi. - Jakieś ukryte konflikty, kompleksy.
- Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w autentycznym szoku. Także wywiad środowiskowy nie przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina. Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie da.
- Może był na przykład utajonym schizofrenikiem?
- Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął z biurka akta i czegoś w nich szukał; odsłonił wtedy plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę zakończoną podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie widziałem marynarski węzeł.
- Ten węzeł... - zacząłem.
- Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem właśnie z profesorem Bieleckim, prowadzi u was sekcję żeglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego na Mazurach. Piotr był jednym z nich. Facet, jak to zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli wiązanie węzłów.
Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie sądziłem, że taki sobek jak Bielecki jest w stanie prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z młodzieżą szło mu lepiej.
Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego - stał na schodach wiodących na drugie piętro i z napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do sekretariatu. Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego wyglądzie i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość daleką od ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, Piotr raczej nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak przejął? Chciałem za nim pójść, ale z sekretariatu wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał mnie jeszcze o coś zapytać.
- Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, wyciągając ku mnie zmiętą kserokopię. - To fragment jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały. Chciałbym, aby pan się nad tym zastanowił.
Wiem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej ciemności. To już kolejna noc oczekiwania, aż zostanę wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak blisko, że czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka mnie, nawet tam, gdzie nie chcę. Powinno to być wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być delikatny - jeśli chce.
Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się duże. Kiedyś obmacałem je całe: jest owalne, z litego kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem żadnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje. W każdym razie wchodzi i wychodzi kiedy mu się spodoba.
Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany głosy, różne: raz to są radosne krzyki, to znów wrzaski przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i chłeptanie, całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on musiał zjadać jednego z nas.
Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby kochał nas ktoś jeszcze. Jego miłość jest wielka i ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem.
Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie wybiera, widzi przedtem światło. W tym świetle on staje przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy krzyczymy najbardziej.
Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby mniej gęsta. Modlę się, aby było to tylko złudzenie - jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu.
Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, utrzymaną w stylistyce onirycznego horroru, gatunku literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr miał chyba pewne ambicje literackie, teraz przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze, przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe.
Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że chodzi tu o coś więcej, nie tylko o sztuczną egzaltację upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem bywa bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi nie powiedziałem.
Na pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i profesorowie stawili się praktycznie w komplecie. Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego, zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą mowę, przypominając sylwetkę zmarłego. Potem mówił szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na zawodowego klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego Piotr nie przyszedł poszukać u niego pomocy. No właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę. Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w sobie dusił? Policja ustaliła, że dokładnie nikt nic nie wiedział, ani rodzina, ani koledzy.
Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego trumnie, zapłakana jak stara bobrzyca - uczyła w szkole przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze kobietę; kiedy spuszczano trumnę do dołu, rzuciła się na nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym synem.
Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze swoją robotą szybko i sprawnie. Przed kopczykiem świeżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej ogromna góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić.
- Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz płaszcza i poprawiając kapelusz; siąpiło coraz dokuczliwiej.
- Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę zostać z Piotrem sam na sam, właściwie nie wiem po co, przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na grób i poszedł w kierunku bramy. Cofnąłem się nieco, chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego rodzinnego grobowca.
Długo jednak sam nie medytowałem; po paru minutach zobaczyłem, jak do grobu Piotra zbliża się, a właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na początku uroczystości jakoś nie zauważyłem - może przyszedł dopiero teraz? Chłopak przystanął przy stosie wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak wpatruje się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością. Twarz miał bladą i zaciętą - było w niej coś jeszcze: totalne przerażenie.
Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy spostrzegłem, że na cmentarzu został ktoś jeszcze. Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu cmentarnych alejek stał pod ogromnym czarnym parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą twarz wykrzywiał szyderczy uśmieszek; oczywiście znałem go - Bielecki.
Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki pognieciony bukiecik polnych kwiatków i położył na szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego już tam nie było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem Markowi rękę na ramieniu.
- Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?
Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, i odwrócił gwałtownie.
- Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą.
- Spodziewałeś się kogoś innego?
Zmieszał się i spuścił wzrok.
- No nie.
- Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - Może jednak masz mi coś do powiedzenia?
- Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; przestępował z nogi na nogę i mimowolnie kopnął czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny.
- Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś Piotra? Widywaliście się po lekcjach? Czy ostatnio nie spotkało go coś dziwnego, niesamowitego?
Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Białka miał zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko ostatnio sypiał?
- Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie profesorze.
Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak znika w głębi alejki.
- Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie mnie szukać.
W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Mój swobodnie błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż umiałem go praktycznie na pamięć, od czasu do czasu zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać sobie do poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to rozdział pod tytułem "O trzech sposobach, którymi tylko mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają". Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał gramatyczną polszczyzną, niemniej ceniłem go za krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze łyk kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem Sprenger i Kraemer klarowali, że ostatni jest rodzaj czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim obyczajem, są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy, którzy na każdy dzień trzech, albo czterech ludzi nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą.
W szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: jak powiadają, legioniści giną, ale Legia maszeruje dalej - coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z nauczycielskim przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego żywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa Piotra wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt absurdalnie, aby można było o niej tak sobie zapomnieć. Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie, jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. Wzorowość Piotra jako ucznia, syna i kolegi została oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego samobójczy zamach motywu stał się wręcz ostentacyjny.
- To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - Ludzie przecież nie wieszają się z braku czegoś lepszego do roboty.
- A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie powiedział? - zauważył Norbert. - Młodzi ludzie w jego wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w wielkiej oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej matematyczce. Nawet po maturze mi nie przeszło.
- Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, głośniej zaś dodałem: - Policja znalazła jego pamiętnik. Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu do czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych wzmianek o jakichkolwiek związanych z tym myślach samobójczych.
- Czekaj, to jest jakaś aktorka?
- Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... wyeksploatowaną.
- No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi Rybak musiał wyczytać o tym w którymś ze swoich "Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze całkiem na chodzie... - uśmiechnął się obleśnie.
- W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje tylko Cindy Crawford.
- Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się powiesił? - uniósł się nagle milczący dotąd Herman. - I dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie uczyłem...
- Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy do tego wydelegować jego wychowawczynię.
Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w "Polskę Piastów", którą od rana mechanicznie kartkował. Zapadło ponure milczenie.
- Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - Mówcie co chcecie, ja się dzisiaj urzynam jak świnia. Jak stypa to stypa.
- A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - powiedział niespodziewanie Herman. Rybak wybałuszył w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu, pono z powodu jakowychś ślubów poczynionych w czasie młodzieńczej pielgrzymki do Częstochowy.
- OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę.
- Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk.
Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i wyglądało na to, że się przyłączy. Wstałem i wyszedłem do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale jakiś smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym nastroju; bazgrała bezmyślnie na kartce papieru, gapiąc się pusto przed siebie.
- Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się do Zaporożca. - Propozycję nie do odrzucenia, jak sądzę.
- Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z kotem szli na wpólne łowy...
- Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz.
Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną.
- Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - powiedziałem cicho. - Skseruję je i przyniosę za pół godziny.
- To są dokumenty raczej tajne dla innych nauczycieli... - żachnęła się, ale nie miałem ochoty na żadne dyskusje czy perswazje.
- Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę nie potrzebował, to nie zawracałbym ci głowy. Tylko na pół godziny.
Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się trochę i spojrzała na mnie spod oka.
- Czy to w związku z tą sprawą?
- Powiedzmy. I nikomu ani słowa.
Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do metalowej szafy i po dłuższej grzebaninie wyciągnęła stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast schowałem ją do swojej aktówki. W tym momencie do sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec.
- Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem pełnym pretensji. - To jakaś banda będących na wykończeniu alkoholików...
Rozłożyłem bezradnie ręce.
- A czy ktoś mówi, że jest inaczej?
W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego szczególnie frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim; pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas pracował od września.
Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził:
- I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją założenia klubu miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą.
- Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie?
- Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo?
- Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę.
- Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi - stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny wirus. Ciekawe, dlaczego?
Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu przyznać. Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na nie zbyt długo.
W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego szczególnie frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim; pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas pracował od września.
Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził:
- I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją założenia klubu miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą.
- Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie?
- Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo?
- Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę.
- Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi - stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny wirus. Ciekawe, dlaczego?
Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu przyznać. Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na nie zbyt długo.
Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do Kołobrzegu w porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około południa, gdyby Teogderyk z komputerową dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku zjawiliśmy się przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki naszego stulecia.
Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej połączonej z biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem pedagogusa, zatwardziałego kawalera, oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby.
Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i biurko z ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo.
- Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? - zapytał i przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak interesuje?
Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu ostatniego tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami.
- I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej właściwie podstawie?
- Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny sposób, bez widocznych motywów, obaj uczestniczyli w kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby je zignorować.
Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. Widać było, że się nad czymś zastanawia.
- Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - Rozłożył fajkę, wyjął wycior i zaczął ją czyścić. - Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po tym, jak skończył studia. Miał w kieszeni znakomity, piątkowy dyplom, cieszył się też na uczelni świetną opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi jeszcze, że proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz zalecił mu dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to prawdziwe. W każdym razie nie widziałem żadnego powodu, aby go nie zatrudnić.
Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę nabijał przesadnie długo i starannie, jakby zbierając myśli.
- Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - podjął po chwili. - Bielecki okazał się dobrym nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież. Stronił trochę od reszty grona pedagogicznego, ale braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o sprzęt, sponsorów i urządził pracownię. Równolegle prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na szkolną żaglówkę - sporo nawet zebrali.
- Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak musiało się wydarzyć?
- Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, że aż przedstawiłem go kuratorowi do nagrody. Gdybym miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich, prowadziłbym najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej wtedy myślałem. Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił. Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce jeszcze palić. W końcu odłożył ją na bok.
- To było tej wiosny, tuż przed maturami. Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów ustnych, kiedy ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło. Otworzyłem: na korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z siebie wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i zrobiłem herbaty. Wyciągając od niej słowo po słowie, dowiedziałem się, o co chodzi.
Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka zachorowała. Miała podwójną ilość roboty, toteż została w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę, nie jest już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro dotarła późnym wieczorem, właściwie w nocy. Od razu zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło. Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i korzystając z zapasowego klucza otworzyła drzwi.
Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. Długo jej nie zapalał.
- Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak opisać to, co widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora Bieleckiego, całkowicie nagiego, siedzącego do niej tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, też nagi - ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami dopowiedzą sobie resztę.
Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny klocek. Do kompletu brakowało już niewiele.
- I co pan zrobił? - spytałem.
- To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a rano zgłosiłem prokuraturze fakt przestępstwa seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni, sprzątaczka rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki.
- Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w pudle? odezwał się milczący dotąd Teogderyk.
- No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął fajkę z ust. - Dlatego, że niczego nie udało mu się udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta była śmiertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie pamiętała dokładnie niczego - podkreślił. - Tak jakby nic się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem mojej nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się nawet sugerować, iż to są moje własne fantasmagorie... - staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za daleko się zapędził.
- Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, głośniej zaś spytałem: - A co z chłopakiem? Też nic nie powiedział?
- Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie przebywał tego wieczora, ale stanowczo zaprzeczył, jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego jakichkolwiek niedozwolonych praktyk seksualnych. W ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na durnia i oszczercę.
- Co działo się dalej?
- Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem Bieleckiego, aby go przeprosić, ten niespodziewanie wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było najlepsze wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że musi nagle wyjechać na dłużej.
- Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. - Nic więcej ciekawego się nie działo?
- Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda spadła ze schodów i skręciła kark, zaś ten chłopak, to pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się powiesić.
Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. Następny element układanki wpasował się na swoje miejsce.
- Ale się w końcu nie powiesił?
- Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Podobno nie może spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się mroczna jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć bestią. Budzi się wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne środki uspokajające, chłopak, jak mówią, marnieje w oczach.
Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o brzeg popielniczki wytrząsał popiół.
- Czy w czymś panom pomogłem?
- O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i podniósł z fotela. - Będziemy już jechać.
W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym razem ja prowadziłem i wóz mknął jak rakieta, rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa nikt nigdy nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie, a potem, aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków, zsyłał na nich koszmarne sny. Takie, których nie mogli wytrzymać.
Przypomniał mi się w tym momencie fragment dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj był pies pogrzebany. To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było zapisem prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to możliwe? Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi, oddając mu się duszą i ciałem, żeby takowe rzeczy sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer. Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to musisz zjadać innych, aby móc dalej istnieć. Łańcuszek rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są apetyty Piekła.
Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy blisko domu. Teogderyk obudził się z płytkiej drzemki i z przerażeniem obserwował migające po obu stronach drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego syna, poza tym on sam nie wierzy w reinkarnację, a nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować jego cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu, dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. Interesowało mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w domu. Chciałem jak najszybciej przygotować się do rozprawy z Bieleckim.
W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed północą - dopiero wtedy zwolniłem, a Teogderyk zaczął oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał rękę na stacyjce, ale nie odjeżdżał.
- Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc gdzieś w bok. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, na szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała, że już od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy dzwoni telefon.
Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za drzwiami rozległ się dzwonek telefonu, długi, niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę.
- Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony kobiecy głos. - Czy mogę wiedzieć, gdzie jest moja córka? Czy jest może u pana?
Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. Nie widziałem jej blisko pół roku. Widocznie przyjechała do domu na ferie.
- Nic nie wiem o Patrycji - powiedziałem wreszcie. - Wyjechałem z miasta o czwartej rano i wróciłem dosłownie przed sekundą. Nie mam pojęcia, co się dzieje z pani córką. Właściwie to nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich.
- To w takim razie dlaczego pan do niej zadzwonił około ósmej, prosząc o spotkanie? - w głosie kobiety brzmiało autentyczne zdenerwowanie.
- Proszę pani, koło ósmej mijałem Poznań, jeśli sobie dobrze przypominam. Do nikogo nie dzwoniłem. Skąd pani wie, że to ja?
- Tak mi powiedziała córka. Poleciała jak w skowronkach.
- Czy mówiła może, gdzie to niby mamy się spotkać?
- Mówiła w biegu, że przed szkołą, że coś jej pan ma pokazać... Ale przecież wasza szkoła jest zamknięta!
- No właśnie. - Dopiero teraz zaczęło mi się trochę rozjaśniać. Ktoś się pode mnie podszył i wyciągnął Patrycję z domu. Kiedy pomyślałem, kto to może być, ciarki zaczęły mi przechodzić po grzbiecie. - Proszę cierpliwie czekać, postaram się to wyjaśnić - powiedziałem do matki i odłożyłem słuchawkę. Po trzech sekundach telefon zadzwonił znowu.
To był oczywiście on. Głos miał zmieniony, przepuszczony pewnie przez elektroniczny modyfikator, brzmiał sztucznie, jakbym rozmawiał z komputerem.
- Halo, jesteś już? - zapytał. Przytaknąłem. - To dobrze zachichotał. - Wiesz, że mam tę twoją małą czarownicę. Naprawdę jest niezła, nic dziwnego, że się tak na nią napaliłeś.
- Gdzie jesteś? - spytałem. Słuchawka paliła mnie żywym ogniem.
- Powolutku, gdzie się śpieszymy, mamy czas. Tak w ogóle czas to betka, można go kurczyć i rozdymać, tak jak przestrzeń.
- Chyba tylko tam, gdzie się wybierasz. Gdzie jest Patrycja?
- No proszę, tak ci do niej śpieszno?! - Znowu zachichotał. - Rozumiem, stary, chciałbyś ją wypieprzyć, co? Powiedz, że chciałbyś ją wypieprzyć! - rozkazał.
Nie należało mu się sprzeciwiać - każdy najmniejszy protest mógł go jedynie niepotrzebnie rozwścieczyć. Szaleńcowi trzeba okazywać spolegliwość. Niech ma, co chce.
- Tak, chciałbym ją wypieprzyć - powiedziałem.
Zarechotał głośniej.
- A nie mówiłem? Każdy tylko o tym myśli, cała reszta to pierdolenie babci w bambus. Co? Nie mam racji?
- Cała reszta to pierdolenie babci w bambus - powtórzyłem cierpliwie.
Sapnął z ostentacyjną satysfakcją.
- Brawo, pierwszy próg wzięty, zdałeś do następnego etapu gry.
- A w co właściwie gramy?
- A jak sądzisz?
Dalsza dyskusja nie miała sensu.
- Gdzie ona jest? - zapytałem.
- Coś dziwnie ostatnio mało jesteś domyślny, klecho - w jego głosie brzmiało rozbawienie. - A gdzie właściwie mogłaby być?
Szedłem przez śródmieście i patrzyłem na mijających mnie ludzi, wchodzących i wychodzących ze sklepów i lokali. W niczym się nie odróżniali od sterczących na wystawach manekinów, obcy i obojętni, zastygający w bezruchu jak zatapiane w bursztynie chrabąszcze. Znajdowaliśmy się w dwóch różnych światach, oddzieleni od siebie nieprzepuszczalną błoną. Przenikałem przez nich jak przez fantomatyczne widma - ktoś do mnie krzyczał, widziałem usta poruszające się w znajomej chyba twarzy, ale głos do mnie nie docierał, stłumiony przez gęstą żelatynę. Szedłem bezwiednie dalej, milczący i obojętny, mijając oświetlone witryny - przestrzeń rozstępowała się przede mną, rozwarstwiając na pojedyncze bursztynowe powłoki, z zastygłymi w nich obrazami.
Otrzeźwiło mnie silne szarpnięcie za ramię - poczułem na twarzy chłód nocy i zorientowałem się, że stoję przed szkołą. Za ramię szarpała mnie Krystyna, wyraźnie zirytowana.
- Albo jesteś głuchy albo w sztok zalany. Szedłeś tak, jakbyś nie wiedział, czy w ogóle żyjesz. Bawisz się w zombi?
- Coś na kształt tego - powiedziałem, uśmiechając się słabo. Tak było w istocie - czarownik bawił się ze mną, wykorzystując moment słabości. Pozwoliłem sobie na zbyt dużą dekoncentrację i zdołał mnie dopaść.
- Co tu właściwie robisz? - zapytała. - Czy każdego pijanego nauczyciela zanosi w końcu do szkoły? Czy to jest ta macierz, u której czuje się najlepiej?
- Humor, jak widzę, dopisuje ci nie najgorzej - powiedziałem, wdychając głęboko powietrze. Musiałem maksymalnie rozjaśnić umysł, oczyścić go z diabelskich omamów. Szliśmy powoli w kierunku wejścia do szkoły. Pilnujący wrót policjant gdzieś zniknął, z daleka za to widziałem porwane papierowe paski z pieczęciami.
- O cholera! - Krystyna przystanęła, zaskoczona. - Ktoś się włamał do szkoły!
- Na to wygląda. - Podszedłem bliżej. Plomby też oczywiście zerwano. Jedno skrzydło drzwi było uchylone na może pół centymetra. W szparze jarzyło się bladoliliowe światło. Krystyna stanęła obok i chwyciła za klamkę.
- Już ja im pokażę! - była w dziwnie bojowym nastroju. W jej oddechu wyczułem zapach dobrego koniaku.
- Ani mi się waż! - syknąłem, zabierając jej rękę z klamki. - Życie ci zbrzydło? Nie mamy przecież pojęcia, kto jest w środku. Zrobimy tak: ja tu zostanę i będę miał oko na wszystko, a ty szoruj do najbliższej budki i dzwoń po policję.
Troszeczkę otrzeźwiała. Obróciła się na pięcie i dostojnie poszła w kierunku bramy. Odczekałem jeszcze chwilę, aż zniknie za węgłem sąsiedniego budynku, odchyliłem szerzej drzwi i cicho wsunąłem się do środka.
To, co Bielecki gadał o czasie i przestrzeni, było oczywiście w pewnych warunkach do urzeczywistnienia: dał mi próbkę swych możliwości jeszcze w drodze do szkoły. W środku czekała mnie reszta atrakcji - schody, prowadzące na parter, liczyły zwykle nie więcej jak piętnaście stopni. Teraz wydawały się ich mieć co najmniej kilkaset; ich szczyt ginął gdzieś w mroku, daleko przede mną. Migotało coś tam blado. Najwyraźniej Bielecki uznał, że na początek powinienem się dobrze wypocić.
- Nie ze mną te numery, stary - powiedziałem i przysiadłem na pierwszym stopniu. - Chcesz się ze mną bawić, to musisz tu przyjść.
- Jakże leniwym jesteś belfrem, inkwizytorze - usłyszałem gdzieś z góry. Obróciłem się; schody znowu liczyły piętnaście stopni. U ich szczytu stał Bielecki, ubrany w kapitański mundur. Zamiast krawata szyję zdobiła mu podwójna pętla z cienkiej linki. Drugi jej koniec wsadził sobie elegancko do bocznej kieszeni, niczym łańcuszek staroświeckiego zegarka. - Jakżeż mało zaangażowania w sprawę! A gdzie powołanie? - szydził. Coś nienaturalnego działo się z jego twarzą, wyglądała jak gipsowa maska nałożona na właściwe oblicze. Poruszał mechanicznie ustami, podobny do sterowanego od środka manekinu. - Witaj na pokładzie.
Zacząłem powoli wchodzić do góry - Bielecki cofnął się w głąb holu. Kiedy pokonałem ostatni stopień, dostrzegłem go stojącego obok osobliwej konstrukcji, przypominającej bajkową chatkę na kurzej nóżce. Wyraźnie widziałem ułożone z piernika dachówki, czekoladowe okna i wykonane z przeźroczystego lukru drzwi, za którymi pulsowało owo bladoliliowe światełko. Całość miała wymiar pudła na telewizor i niecierpliwie podrygiwała na kurzej, a właściwie strusiej nodze.
- Czas i przestrzeń - powiedział Bielecki. Wyciągnął schowany w kieszeni koniec linki. Rzeczywiście miał na niej zegarek, staroświecką cebulę ogromnych rozmiarów. Pokazał mi kunsztownie zdobiony cyferblat. - Zawsze idzie tylko w jedną stronę. Jesteśmy jego niewolnikami, to on dyktuje tempo i ogranicza naszą swobodę. Nie móc wyjść poza swój czas i przestrzeń, przecież to koszmar, nie sądzisz?
- Poproszę o następny punkt programu - powiedziałem możliwie znudzonym głosem.
Bielecki syknął przeciągle, widać go trochę zezłościłem. Sięgnął do lukrowanych drzwi chatki i otworzył je szeroko.
- Proszę bardzo, skoro ci tak śpieszno. Kraina spełnionych marzeń czeka na ciebie.
W środku stał komputer z mrugającym ekranem, poczciwy szkolny pecet. Nachyliłem się nad klawiaturą.
- Naciśnij ENTER - powiedział czarownik.
Znajdowałem się w drewnianej izbie, ciemnej i wilgotnej. Nie było tu nic poza prostym stołem z gołych desek i odrapanym krzesłem. Siedział za nim dobrotliwy człowieczek o dziobatej twarzy, wydatnym nosie i szczeciniastym wąsie. Przypominał wypasionego borsuka, wbitego w biały mundur ze złotymi epoletami. Pykał sobie spokojnie fajeczkę i patrzył na mnie sympatycznie.
- Gawari mnie Koba, kak drug. Ty dołgo zastawliał siebia żdat.
- Po co to przedstawienie, Bereshith? - odezwałem się. Generalissimus drgnął i jego twarz przez moment, miast borsuka, przypominała starego kozła. Szybko się jednak opanował.
- Witaj na gospodarstwie. A przedstawienie to cię dopiero czeka. Dziś pracujemy tylko dla ciebie. Spodziewam się, że docenisz to wyróżnienie.
A więc tak wyglądał ten jego wymarzony efekt współpracy między siłami piekła i ziemskimi programistami - magiczno- wirtualny teatr wyobraźni, fantomatyka wcielona i doskonała szatańskim natchnieniem. To, co widziałem przedtem, musiało być zaledwie pierwszymi nieśmiałymi wprawkami. Trzeba było przyznać, że tym razem w symulowaniu rzeczywistości zrobili duże postępy. Prawie się nie czuło różnicy, może poza lekkim fosforycznym migotaniem na ostrzejszych kantach.
Generalissimus podszedł do okna, małej szybki zarosłej pajęczyną i brudem.
- Pasmatri! - rozkazał.
Na zewnątrz zobaczyłem ściany zbitych z desek baraków i błotniste ścieżki wyłożone gdzieniegdzie kawałkami drewna. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście postaci, okutanych w brudne waciaki i uszanki. Niepozorne jakieś, chyba dzieci. Zajmował się nimi rosły enkawudzista - sylwetka w dobrze skrojonym niebieskim mundurze kogoś mi przypominała. Wyciągnął pistolet i wydał szczekliwą komendę. Pierwsze dziecko zrobiło w tył zwrot, stając twarzą do ściany - enkawudzista strzelił mu w tył głowy, odskakując jednocześnie do tyłu, aby krew nie ochlapała mu munduru. Dziecko runęło w błoto jak kłoda - do licha, jego twarz też wydała mi się znajoma. Kiedyś musiałem ją widzieć, i to chyba całkiem niedawno... Raptem sobie przypomniałem - to był Krzysztof, mój prymus. Enkawudzista pochylił się nad zwłokami, potem wyprostował i odwrócił w naszym kierunku, zadowolony i promiennie uśmiechnięty. Teraz wiedziałem, dlaczego wydał mi się znajomy - miał moją twarz!
Mój fantomatyczny sobowtór dmuchnął w lufę pistoletu jak kowboj w kiepskim westernie i podszedł do następnej ofiary. Nie mogłem i nie chciałem na to patrzeć.
Koba-Bereshith obserwował mnie spod oka, spokojnie puszczając oszczędne kłęby żółtawego dymu. Zaśmierdziało siarką. Czart zreflektował się i znowu czułem najprzedniejszy angielski tytoń.
- No, czto, towariszcz, spiektakl' nie nrawitsja wam? A możet sam chocziesz poprobowat'?
Przejście odbyło się błyskawicznie, jak filmowe cięcie - stałem teraz pod ścianą, w ręce ciążył mi niemiecki walter. Przed sobą miałem bezkształtną, okutaną w brudne szmaty postać. Została tylko szpara na oczy, widziałem, jak patrzyły na mnie w niemym przerażeniu. Też je skądś znałem.
- Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept. To wrogowie ludu, wszy, które należy rozdeptać! Można nimi tylko gardzić i deptać w błoto.
Te oczy... na pewno je znałem! Ogromne, zielone, wpatrzone we mnie... Oczy Patrycji!
- Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapa chwyciła za mą dłoń i podniosła do góry. - Spust jest miękki, nawet nie poczujesz.
Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia. Bereshith Rabba zawył krótko i cała scena zniknęła jak zdmuchnięta. Po chwili stałem pod ceglaną, obłupaną ścianą, wciąż z pistoletem w ręku. Mundur tylko się zmienił, na czarny, esesmański. Oznaczenia z trupimi czaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości.
Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarym mundurze bez dystynkcji. Szpanował starannie ułożoną grzywką, opadającą na niskie czoło i krótko przystrzyżonym wąsikiem. Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
- Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to w szkole, czy lagrze, nieprawdaż? Cztery lata już pracujemy, a ich ciągle nie ubywa. Mnożą się jak mrówki. Każda pomoc się przyda. A z Kobą nieładnie postąpiłeś. Ale ja ci dam jeszcze jedną szansę. Jak się spiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio. Verstekst du mich?
Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci, kilkanaście szkieletowatych postaci - teraz nie miałem żadnych wątpliwości, że byli to uczniowie naszego liceum. Ustawili ich sprawnie w równym rządku.
- Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał mi Dolfio-Bereshith namiętnie wprost do ucha. - Każdy belefer kiedyś chciał. Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby dali ci broń, to codziennie wynoszono by ze szkoły minimum piętnaście trupów. To znakomity pomysł, wart wcielenia w życie! Worauf wartest du? Schnell!
- Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień - powiedziałem. Uczniowie pod ścianą wytrzeszczali na mnie przerażone oczy, trzęsąc się z zimna. Wyglądali jak oskubane i zagłodzone na śmierć kurczaki.
- Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz czadu. Kto będzie o tym wiedział, tylko ty i ja, to będzie taka nasza słodka tajemnica. Każdy przecież musi kiedyś sobie ulżyć! Popracujesz i będziesz miał spokój - Arbeit macht frei!
- Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem strzeliłem mu prosto w rozgadaną gębę. Nim przepadł w nicości, zdążył mi rzucić wściekłe spojrzenie.
Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie z początku zaintrygowała: szedłem przez korytarz wyłożony bordowym dywanem, za kobietą w sutej sukni, chyba z czasów fin de siecle'u. Ornamenty i kandelabry na ścianach też miały wybitnie secesyjny charakter. Abażury były bez wyjątku czerwone, a między nimi wisiały obrazy, prezentujące sceny erotyczno-bukoliczne, czyli gołych Amorków uganiających się za kuso ubranymi pasterkami.
Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła je i gestem kazała mi wejść do środka. W pogrążonym w półmroku pokoju siedział przyklejony do tapety chuderlawy facet w tużurku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że wpatrywał się w napięciu w zamontowany w ścianie wziernik.
- Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym, nerwowym głosem. - Prosiłem, aby madame cię tu przyprowadziła. Powinieneś to zobaczyć, to naprawdę temat na wielką literaturę. Tutaj się nie traci czasu, powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny zaliczam do najcenniejszych. As - je raison? Qu'en dis tu? - zapytał, wskazując na ścianę.
- Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska domena, monsieur Marcel - mruknąłem, pochylając się nad wizjerem, którego mi skwapliwie użyczył. Od widoku po drugiej stronie krew buchnęła mi do głowy.
Wizjer obejmował prawie w całości duże łóżko, stojące frontem do ściany. Leżała na nim w poprzek para ludzi, tak ustawiona, aby obserwatorowi nie umknął bodaj jeden szczegół rozgrywającej się sytuacji. Zajmująca łóżko para namiętnie ze sobą kopulowała - żelazna rama chwiała się i dygotała, bliska załamania. W leżącej pod mężczyzną kobiecie rozpoznałem Patrycję - oczy miała zamknięte, usta rozchylone w spazmatycznym okrzyku. Nic nie słyszałem, ale Marcel-Bereshith przełączył coś za moimi plecami i dobiegły mnie zewsząd jej przeciągłe, namiętne jęki.
- Wtedy nie było stereo - upomniałem go.
- Licentia poetica - odburknął. - Ale się podoba?
Chędożący Patrycję facet głowę odwrócił co prawda do ściany, ale i bez tego wiedziałem, kto zacz. Przestał na chwilę i zaczął całować jej piersi - zobaczyłem oczywiście swoją gębę, z miną idiotycznie rozanieloną. Musiałem przyznać, że spółkował fantastycznie, długimi, posuwistymi sztosami, ze sprawnością, której mógłby mu pozazdrościć niejeden gwiazdor porno. Tutaj fantomatyka mogła pozbawić pracy wielu tęgich jebaków.
- Jedno słowo, myśl nawet, a będziesz to robił z nią jeszcze lepiej - szepnął Marcel-Bereshith. - Zawsze tego chciałeś, czy nie tak? Chyba się nie mylę? - Obiektyw wizjera wykonał niespodziewanie szybki zoom i zobaczyłem nagle w ogromnym zbliżeniu twarz Patrycji, pokrytą potem, wykrzywioną spazmem rozkoszy, szlochającą i jęczącą: encore, force, plus... Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi, gdy wpija się w ramiona palcami drżącemi, gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem... Wiersz Tetmajera przewijał się w mym mózgu z szybkością magnetofonowej taśmy, a Marcel-Bereshith dyszał mi triumfalnie nad uchem. Daleko sukinsyn zapuścił swą szponiastą łapę. Wiedział, gdzie sięgać: prawie mnie dostał. Jeśli jednak zabraknie ci cnoty, zawsze możesz polegać na woli - i gniewie. Z wściekłością zagryzłem wargi.
- Apage, satanas - wycharczałem, waląc pięścią w wizjer. Apage, spiritus immunde!
MarcelBereshith zachichotał obelżywie i wszystko zniknęło jak zdmuchnięte - sekundę potem znalazłem się absolutnej ciemności. Przez chwilę sądziłem wręcz, że oślepłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem gładkiego i zimnego kamienia. Słyszałem też jakieś głosy, przytłumione i rozproszone, jakby dobiegały zza wielu warstw skały. Zrozumiałem, że znajduję się w miejscu, gdzie trzymał swoje ofiary. Miejscu z ich snów.
Ściany przeniknął nagły, przeraźliwy krzyk, urwany i nagle przemieniony w ogłuszające chrupnięcie, które z kolei przerodziło się w przeciągły chrzęst i pękanie kości, miażdżonych potężnymi szczękami. Potem to coś długo chłeptało i mlaskało, czkając i porykując z zadowolenia. A potem przyszło do mnie.
Owionął mi kark gorącym oddechem; śmierdział krwią i rozdartymi wnętrznościami. Stał tak blisko, że czułem na skórze jego zlepione kłaki. Wiedziałem, o co mu chodzi - nie mogąc wzbudzić we mnie żądzy, próbował strachu. Żądza i strach: tymi furtami dociera do nas najczęściej. Tylko wolą można go powstrzymać - jeśli ci jej nie starczy, zginiesz.
- To już ostatnia odsłona - szepnął. - W gruncie rzeczy mogłaby być pierwszą, ale nawet my, demony, mamy prawo do odrobiny rozrywki. Zresztą wy, ludzie, do niczego innego się nie nadajecie. Świat to zamtuz, który dostaliśmy od twojego Boga do zabawy. Razem z tobą.
- Łżesz, padlino - oświadczyłem, odsuwając się od niego ze wstrętem. - Nie masz na mnie nic, ni żądzy, ni strachu, ni zwątpienia. Wygrałem.
- Naprawdę tak sądzisz? - tchnął mi w ucho. - Patrz, zbliża się świt. Zobaczysz mnie, nim twe ścierwo na zawsze spocznie w moich trzewiach.
Pojaśniało - z ciemności wyłoniła się kula skłębionego ognia, pędząca w moim kierunku z oszałamiającą prędkością. Im bardziej się zbliżała, tym bardziej malała - najpierw do rozmiarów piłki plażowej, potem futbolowej, wreszcie tenisowej. Ta zmniejszyła się do świetlistego punktu, który przeniknął mi do głowy i wybuchł tam, przeszywając mózg słonecznymi protuberancjami. Jego rozdarte części runęły w ognistą otchłań. Tak, czas i przestrzeń to w pewnych okolicznościach rzeczywiście umowne kategorie.
Ocknąłem się, ponieważ ktoś mi polewał szyję wodą. Otrząsnąłem się gwałtownie i próbowałem poruszyć - nie było to łatwe, uwzględniając, że miałem związane na plecach ręce i siedziałem oparty niewygodnie o ścianę. Otworzyłem oczy: nade mną stał Bielecki i lał mi na głowę wodę z przerdzewiałego garnka. Znajdowaliśmy się w dość obskurnej piwnicy, oświetlonej gołą żarówką; tynk złaził z muru całymi płatami, a w kącie leżała kupa koksu. Bielecki, widząc że odzyskuję przytomność, odsunął się trochę i mogłem zobaczyć całe pomieszczenie. Wyglądało mi to na starą szkolną kotłownię, wyłączoną z eksploatacji rok temu. Przy wygasłym piecu, na przewróconym do góry wiadrze, stała wyprostowana jak struna Patrycja.
Musiała być zahipnotyzowana - stała całkowicie spokojnie, niczym nie skrępowana, ze swobodnie opuszczonymi rękoma, bardzo jednak blada. Bielecki zdjął zdobiący go w charakterze krawata sznur i podał jej, szepcząc coś cicho. Patrycja bez słowa założyła sobie pętlę na szyję, a drugi koniec sznura przerzuciła przez biegnącą pod sufitem rurę. Bielecki chwycił go i przywiązał do jednego z zaworów przy piecu. Linka napięła się niebezpiecznie - wystarczyłby jeden mały krok, aby dziewczyna zawisła na pętli. Najprawdopodobniej tak właśnie załatwił Piotra i Marka.
- Mój mistrz jest z ciebie bardzo niezadowolony - powiedział czarownik, odstępując parę kroków i z uznaniem podziwiając swoje dzieło. - Przeszkadzasz mu w robocie. Na niej zresztą też się zawiódł. W gruncie rzeczy go rozczarowała, zbyt szybko ci uległa. Nie uważasz, że kobiety są ze swej istoty niewierne? Wiarołomstwo leży w ich naturze.
Zamknąłem oczy - nie mogłem zrobić nic, jeśli nie zdołam wyprowadzić Patrycji z hipnotycznego transu. Usiłowałem maksymalnie skupić myśli; potrzebowałem bodźców najsilniejszych, najostrzejszych, które przenikną przez opary szatańskich omamień.
Patrycjo, mówiłem w myślach, gdziekolwiek jesteś, wróć do mnie - jesteś mi potrzebna. Pragnę cię, jak jeszcze nikogo na świecie. Byłem ślepy i głuchy, ale oto odzyskałem wzrok i słuch... - rozpaczliwie szukałem właściwych słów... i nagle je znalazłem: Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jest nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki. Jeśliby kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko.
- Kocham cię - powiedziałem głośno. Bielecki popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Już za późno, mój drogi, poza tym wolę młodych i ładnych.
Nie zwracałem na niego uwagi - sztywna bezwładność Patrycji powoli ustępowała: dziewczyna uniosła do góry ręce i przetarła twarz, jak po długim i ciężkim śnie. Otworzyła szeroko oczy: zobaczyła mnie i błysnął w nich na moment strach, a potem wściekłość. Wracała do formy.
Bielecki też to dostrzegł; otworzył w zdumieniu usta, ale jego zaskoczenie trwało krótko. Rzucił się w kierunku dziewczyny i usiłował kopniakiem usunąć wiadro spod jej nóg. Na to czekałem - wypadłem szczupakiem spod ściany i but Bieleckiego, zamiast w wiadro, trafił na mój brzuch. Owinąłem się wokół jego nóg.
- Kopnij go w jaja - wystękałem, czując, że tracę oddech. Dzięki Bogu dziewczyna była bystra i szybka - ciałem Bieleckiego zarzuciło od uderzenia, złapał się za podbrzusze i runął na podłogę. Na nieszczęście Patrycja na skutek rozmachu zachwiała się, impet odrzucił ją gwałtownie do tyłu i w sekundę potem zleciała z wiadra.
Dobrze, że byłem blisko - błyskawicznie podsunąłem się ze swoimi plecami, na którym zdążyła oprzeć jedną stopę. Obcas wbijał mi się niemiłosiernie w kręgosłup, ale miałem to w tej chwili za najmilsze doznanie. Powoli wpełzałem pod pętlę, potem zdołałem uklęknąć, tak że dziewczyna znalazła się nawet wyżej niż przedtem, gdy sterczała na wiadrze.
- Powoli rozluźnij pętlę - zakomenderowałem. - Zsuń ją z głowy i zejdź ze mnie.
Wszystko poszło sprawnie. Patrycja zeskoczyła na podłogę, a ja wreszcie mogłem się wyprostować. Bielecki nadal leżał skurczony na boku, trzymając się za krocze i pojękując.
- Dobra robota - pochwaliłem ją. - A teraz wyjmij mi z lewej kieszeni kredę i dokładnie go obrysuj. Pentagramem, wiesz chyba, jak wygląda. Całe ciało musi znaleźć się w Kręgu.
Wykonała to bez słowa. Potem znalazła kawałek szkła i rozcięła mi więzy na rękach - wyjątkowo solidnie zawiązane, oczywiście marynarskie.
- Co teraz? - spytała.
- Nic, poczekamy - powiedziałem, postawiłem na powrót wiadro i usiadłem na nim, rozcierając obolałe przeguby. Bielecki powoli dochodził do siebie - kiedy zobaczył, że jest uwięziony w Kręgu, zaskowytał przeraźliwie.
- Ucisz się, duchu nieczysty - rozkazałem. - Mocą danej mi władzy nakazuję ci, abyś wyszedł z ciała tego człowieka i opuścił ten świat, nie ważąc się nikogo więcej niepokoić.
Twarz Bieleckiego wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu; stawała się przy tym coraz mniej jego twarzą, tak jakby od środka wypełniał ją zupełnie inny, obcy, nieludzki kształt. Skóra rozciągała się, plastyczna i posłuszna niewidzialnej formie jak rozgrzany kauczuk, broda wydłużyła, rysy wyostrzyły i oto widziałem przed sobą plugawe, koźle oblicze Bereshitha Rabby. Demon śmiał się, wystawiając długi, rozdwojony na końcu jęzor. Nakreśliłem w powietrzu krzyż. Teraz mi nie ujdzie.
- Exorco igitur te per Pentagrammaton, et in nomine Tetragrammaton, per Alfa et Omega, ego te exorciso, spiritus immunde, Bereshith Rabba...
W miarę jak wymawiałem kolejne fragmenty formuły, Bereshith wił się wewnątrz Kręgu coraz gwałtowniej, jakby przypiekany żywym ogniem. Nie ustawałem, egzorcyzmując i kreśląc w powietrzu krzyże, prawie wpadając w trans, nie zważając na jego szaleńcze podrygi. W pewnym momencie zastygł nieruchomo i roześmiał się szyderczo. Drzwi do piwnicy skrzypnęły i na korytarzu rozległy się czyjeś szybkie kroki. Błyskawicznie oprzytomniałem. Ktoś wszedł mi w paradę w najmniej odpowiednim momencie!
- Idź, zobacz kto to - krzyknąłem do Patrycji, sam zaś zbliżyłem się do Kręgu. Leżące wewnątrz ciało wróciło już do normalności, rysy twarzy odtajały i Bielecki znowu przypominał siebie, jednak starszego o dziesiątki lat, wychudzonego i zwiotczałego.
- Kto to był? - spytałem powracającą Patrycję.
- Na korytarzu nie ma światła, a ten ktoś bardzo szybko uciekał - powiedziała. - Czy stało się coś złego?
- Być może - nie chciałem jej mówić, że Bereshith Rabba najprawdopodobniej w ostatniej chwili opuścił Bieleckiego i wcielił się w inną osobę, jakiegoś łazika, którego diabli przynieśli w nocy do podziemi. Czart zwiał mi na moment przed wygnaniem go tam, skąd przybył.
Bielecki siedział nieruchomo w Kręgu i trzymał się za głowę. Jeknął raz i drugi, rozpaczliwie, jak ktoś, kto w jednej sekundzie utracił wszystko. Zapewne tak było - Bereshith Rabba wyjadł go od środka, pozostawiając po sobie nicość, pustą skorupę. Biolog wstał i chwiejnym, sztywnym krokiem podszedł do odwróconego wiadra. Przypominał starego, rozsypującego się manekina. Długo, jakby ze zdumieniem, oglądał pętlę.
- Chodź - powiedziałem do Patrycji. - Idziemy stąd.
- O on? - wskazała z lękiem na Bieleckiego.
- Nie jest już groźny, zostawimy go tutaj - wziąłem ją za rękę i wyszliśmy do ciemnego korytarza. Słyszeliśmy jeszcze, jak Bielecki przesuwa po podłodze wiadro. Później zapadła cisza.
Korytarz skończył się schodkami, które poprowadziły nas do góry. W gmachu właściwej szkoły wynurzyliśmy się gdzieś koło sali gimnastycznej; noc minęła i przez okna przenikał pierwszy poranny brzask. Szliśmy w milczeniu ku wyjściu, kiedy usłyszeliśmy dobiegająy z podziemi długi, przeciągły skowyt - tak krzyczała dusza przerażona czekająca ją otchłanią, wyjąca ze zgrozy nad tym, co zrobiła. Patrycja wzdrygnęła się i mocniej do mnie przytuliła.
- Nie powinniśmy - szepnęła. - To w końcu człowiek.
- To był człowiek - powiedziałem z naciskiem. - Teraz jest wyjedzoną skorupą, nie zostało w nim nic, co można by ocalić. Dopełnia swój los, na który sam się skazał.
Wycie ucichło równie nagle jak się zaczęło. Zapadła po nim cisza była wprost bolesna. Patrycja odsunęła się ode mnie i zadrżała, jakby od niespodziewanego chłodu.
- Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? - wybuchnęła. - Raz mi się wydajesz duchem światłości, jedynym naprawdę miłosiernym i prawym człowiekiem na ziemi, innym razem bestią niewiele lepszą od tych, które zwalczasz. Która z twoich twarzy jest prawdziwa?
Uśmiechnąłem się gorzko. Dlaczego musiała akurat teraz o to zapytać?
- Obie, Patrycjo. Jestem taki jak świat, w którym przyszło mi działać. To wasze pokolenie założyło sobie moralne pieluszki, uczyniło życie łatwym i przyjemnym, wszystko stało się proste i dozwolone - nic nie jest już według was zbrodnią, co najwyżej dewiacją, usunęliście ze swojego słownika pojęcie winy i kary, jako że przeszkadza w przyjemnym konsumowaniu. Czy to, że zapomnimy o istnieniu zła spowoduje, że przestanie ono istnieć? Oto masz podstawowe złudzenie naszego wieku - albowiem wasze pieluszki kiedyś przemokną i całe zapomnianie zło tryśnie wam w twarz fontanną piekielnej siarki. Pytasz, kim jestem - odpowiadam zatem: inkwizytorem, czyli tym, który wziął na siebie niewdzięczny i niechciany obowiązek oddzielania dobra od zła, sądzenia i karania. Tak, masz rację, jestem sędzią i katem, bestią i aniołem.
Dziewczyna patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, tak jakbym zdarł sobie skórę z twarzy i pokazał jej me prawdziwe, nagie oblicze.
- Kto ci dał prawo... - spytała cicho. - Kto ci dał prawo sądzenia i karania?
- Leżało bezpańskie na ulicy, więc je sobie wziąłem. Ktoś musiał - ludzkość, myśląc naiwnie, że zapomnienie o szatanie wystarczy do wyzwolenia od jego władzy, w rzeczywistości rzuciła mu się w ramiona - jak myślisz, dlaczego przybrał tym razem postać Bereshitha Rabby?
- Nie wiem - szepnęła. Szła teraz daleko ode mnie, po drugiej stronie korytarza.
- To demon pożądliwości, władca najbrudniejszych chuci. A pożądanie to ostatnie z uczuć, jakie się ostały w tej naszej współczesnej mątwie - pożądamy pieniędzy, władzy i żon naszych bliźnich. Z chuci człowiek powstaje i przez nią ginie. Jak myślisz, dlaczego Bereshith dostał w swoje łapy tego nieszczęśnika? On też tylko chciał pofolgować swoim żądzom, z przyjemności uczynił swą religię. Tu zjawił się demon z magicznym teatrem, z ofertą ucieczki poza czas i przestrzeń, gdzie nie obowiązują żadne reguły. Po Bieleckim będą następni.
Przystanęła - wschodzące słońce wlewało się do szkoły przez wysokie, od podłogi do sufitu, okna. Wyglądała wspaniale, blada, z włosami w burzliwym nieładzie, w ciemnym, pensjonarskim kostiumie - skąd wiedziała, że takie lubię najbardziej? W jej wzroku wyczytałem żal i współczucie.
- Walczysz z wiatrakami, inkwizytorze szalony jak Don Kichot - powiedziała miękko. - Jeśli jest tak jak mówisz, to świat został już skazany. Czy w ogóle warto się szarpać?
- Nie potrafię inaczej - patrzyłem na nią i coś ścisnęło mnie za serce twardą, szponiastą łapą. Bereshith był naprawdę o krok od zwycięstwa.
- A to, co mi powiedziałeś, że mnie... To było kłamstwo?
Przymknąłem oczy, nie chcąc jej widzieć. Odwróciłem się do okna i oparłem czoło o szybę. Na policzkach czułem pierwsze liźnięcia słonecznego ciepła.
- To nie mogło być kłamstwo, Patrycjo. Gdybym choć raz świadomie skłamał, Bereshith Rabba miałby teraz ucztę z moich kości. Inkwizytorzy nie mogą kłamać.
Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.
- A więc?
- A więc nic z tego nie będzie.
Zbliżyła się jeszcze bardziej; przeklęte zielone oczy, ogromne, zachłanne, spragnione, pełne obietnic, kuszące, aby zanurzyć się w ich oceanicznej głębi i nigdy więcej nie wypływać.
- Jeśli miłość jest grzechem - szepnęła - to bądźmy grzesznikami.
Potrząsnąłem w milczeniu głową. Co prawda anonimowa wielbicielka napisała do Norberta w swoim liście, że nie ma ograniczeń co do wieku, ważne raczej staje się biologiczne nasycenie, ale dla mnie nie było to takie oczywiste. Nie chciałem mówić Patrycji, dlaczego - że istniało za dużo "za": za młoda, za stary, za bardzo inkwizytor, za bardzo czarownica, za dużo do zrobienia, za wiele zła, któremu będę musiał stawić czoło. Byliśmy oddzieleni od siebie rzeką - co prawda widzieliśmy się z przeciwległych brzegów, ale czy to znaczyło, że potrafilibyśmy być razem? Trzeba by ją najpierw przepłynąć, a tego żadne z nas nie mogło uczynić - a może nie chciało? Po co w takim razie żyć złudzeniami? Po co kopulować, kiedy nie można kochać?
Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy - wyprowadziłem ją ze szkoły w pełnym słońcu. Na dziedzińcu nie zauważyliśmy nikogo, ani Krystyny, ani policji. Zaprowadziłem ją na najbliższy postój i wsadziłem w ostatnią nocną taksówkę. Kiedy odjeżdżała, odwróciłem się, aby nie patrzeć - my, inkwizytorzy, też mamy granice wytrzymałości.
Następnej taksówki jakoś nie było widać, więc pieszo powlokłem się w stronę domu. W mieszkaniu padłem ledwo żywy na łóżko. Głowa ciążyła mi jak kamień, oczy się kleiły, ale nie sen nie przychodził. Gdy tylko przymknąłem powieki, z mroku wyłaniał się rozradowany koźli pysk Bereshitha Rabby - siedział gdzieś tam ze swoim wirtualnym, magicznym teatrem marzeń i czekał na was, libertyni i dziwkarze, alfonsi, flagellanci, pederaści, lesbijki, sadyści, masochiści i onaniści, sodomici i masturbanci, zboczeńcy i dewianci skryci, jawni i dwupłciowi, ludożercy, zbrodniarze i grzesznicy mową, myślą, uczynkiem i zaniedbaniem; czekał ze swoją magiczną skrzynką na wasz brud, na zło leżące gdzieś na dnie, w zapomnianym zakamarku duszy. Chce je wyzwolić, aby mogło wreszcie krzyczeć pełnym głosem.
Bereshith Rabba czeka na Was!
Nic więc dziwnego, że nie mogłem spać.
Czekał przecież też na mnie.