Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu


Jacek Inglot

Sodomion
czyli Prawdziwa Istność Bytu

Do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Nie, to bez sensu. W końcu to najmniej istotna sprawa ze wszystkich, z którymi się zetknąłem. Od razu mówiłem szefowi, że się nie nadaję. Ale znacie jego upór - nie przyjmuje do wiadomości faktu, że nie ma racji. Prace na temat dogmatyzmu szefa zapełniłyby kilka sporych bibliotek. W niższych warstwach hierarchicznych od niepamiętnych czasów krąży dowcip, że "na początku był dogmat". Dlatego, kiedy zlecono mi tę misja, po krótkim oporze poddałem się wyrokom losu - a właściwie szefa, bo to na jedno wychodzi Poza tym wszystkie moje wątpliwości rozwiano w prosty i skuteczny sposób, powołując się na dogmat o Jego nieomylności. W ten oto nieskomplikowany sposób ja, jeden z najniższych hierarchów, zostałem agentem szefa do specjalnych poruczeń.

Zatem do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Szedłem korytem wyschniętej rzeki, przerzynającej na pół pasmo niewysokich wapiennych wzgórz, przez co na tym odcinku utworzyło się coś na kształt kanionu. Po kolejnym zakręcie wąwóz urywał się i na otwartej nagle płaszczyźnie spieczonego stepu ujrzałem miasto.

Już sam zarysowany na horyzoncie kształt wydał mi się niesamowity - wyrastająca z równiny zwarta bryła betonowych bloków, przypominająca raczej jakiś grzyb skalny czy wulkaniczny bąbel niźli normalne miasto. Przyczynę tego zrozumiałem później, gdy zbliżyłem się nieco do owej betonowej grzybni. Sodomion nie miało przedmieść, pierwsze bloki stały wprost na szczerym stepie zwrócone na zewnątrz ślepymi ścianami. Między nimi a stepem nie było żadnej formy pośredniej, żadnych tak charakterystycznych dla innych miast osiedli domków z ogródkami czy obszernych parkowych posesji. W Sodomion po minięciu pierwszych bloków znalazłem się jakby już w środku miasta.

Pierwsze wrażenie było mylące - wygląd betonowej rafy nadarzała miastu jedynie pierwsza linia żelbetowych kamienic, obejmująca cały obszar ochronnym pierścieniem. Poza nią, w środku, niczym miąższ ze skorupą kokosowego orzecha, znalazłem stylowy miszmasz, totalną architektoniczną herezję. Tak oto z secesyjnymi i lekkimi kamieniczkami sąsiadowały bunkrowate blokhauzy niewiadomego przeznaczenia, zaraz obok stała niewątpliwie średniowieczna baszta, z prawej swej strony przeradzająca się, jakby na zasadzie pączkowania, w niesamowitą, pajęczą konstrukcję z pordzewiałej stali. Zdarzały się też i domy-hybrydy, w każdej swej połówce ( poprzecznej lub podłużnej ) zbudowane w innym, niekiedy jaskrawo sprzecznym ze sobą stylu. W miarę jak posuwałem się ku centrum, ten cały galimatias przybierał coraz bardziej wyszukane formy. Widziałem handlowe pawilony, zwieńczone cerkiewnymi kopułami, z których strzelały w niebo przęsła powietrznej kolejki, pokrywającej całe dzielnice postrzępioną siecią. Nie spostrzegłem, aby jeździły jakieś wagoniki. Wszystko to pozostawało w straszliwym zaniedbaniu - tynk ze ścian odpadał płatami, frontony kamienic i poszczerbione parapety szpeciły plamy zacieków. Ulice tonęły w istnych zaspach śmieci, starych śmieci - co od razu rzucało się w oczy przez ich szarzyzna. Jedynie środek jezdni był od nich w miarę wolny. Tyle zapamiętałem z pierwszego wizerunku Sodomion, jak się potem okazało, pełniącego czysto dekoracyjną funkcję.

Posuwałem się dalej i podziwiałem kolejne okazy architektonicznej orgiasfyczności, rozmyślając o tym, że szef, znany w końcu spec od przekształcania chaosu w porządek, znalazłby tu pole do popisu. Choć, jak twierdzili co bardziej obyci hierarchowie, miał równie silne inklinacje do procesów odwrotnych. Podawane są przykłady. Rozmyślałem właśnie o jednym z nich (mieście obróconym w popiół za swe występki - szef twierdził, że cała ta historia to apokryf a tak w ogóle to nie zaśmieca sobie pamięci drobiazgami), kiedy do uszu mych dobiegły dziwne, trudne do określenia dźwięki, powtarzające się rytmicznie co kilka sekund. Ostrożnie podszedłem do narożnika i zerknąłem w następną przecznica. Ujrzany tam widok podniósł mi włosy na skroni.

Wysoka, czarnowłosa dziewczyna o karminowych wargach, ubrana w obcisły skórzany kostium, okładała pejczem skulonego u jej stóp kościstego starca. Stary, całkowicie nagi, kucał w pozycji embriona i starając się chować głowę między szpiczastymi ramionami wystawiał na razy zapadnięte boki. Widziałem, jak pejcz zostawia na nich czerwone ślady. Starzec dygotał i cichutko jęczał. Postanowiłem przerwać tę niesmaczną scenę i zdecydowanie ruszyłem naprzód.

Czarnowłosa, usłyszawszy kroki, odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Przestała biczować nieszczęsnego starca - podniosła pejcz do ust i przysiągłbym, że jej nozdrza drgnęły, upojone odorem świeżej krwi. Byłem coraz bliżej i nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem, co czynić. Nie miałem broni, sztuka walki wręcz była mi obca. Mogłem oczywiście wyświetlić nad głową aureolę, ale czarnowłosa nie wyglądała na taką, którą by to wystraszyło. Zdecydowałem się na zagranie psychologiczne - przybrałem marsowy wyraz twarzy i już miałem przemówić, kiedy dziewczyna nagle się uśmiechnęła.

Karminowe usteczka odsłoniły dwa rzędy zębów, starannie wypiłowanych w trójkąciki. Był to uśmiech wilczej paszczy. Poczułem na plecach nieprzyjemne dreszcze. Uśmiech zgasł równie nagle jak się pojawił a ruch pejcza był szybszy od myśli. Gwałtowny podmuch musnął mi twarz i koniuszek pejcza dotknął na moment prawego policzka. Wrzasnąłem tak głośno, że aż najbliższe skarpy śmieci zaczęły osuwać się z łagodnym szelestem. Dziewczyna znowu się uśmiechnęła i zmrużyła oczy piękne, zielone oczy - i jej nozdrza zadrgały nerwowo. Teraz ona powoli podchodziła ku mnie. Stałem w miejscu jak sparaliżowany, niezdolny do najmniejszego ruchu. Podeszła do mnie tak blisko, że czułem na twarzy jej gorący oddech. Zielone oczy kusiły przejrzystą tonią pochyliła się nagle, jakby do pocałunku, ale nie był to pocałunek. Dotknęła językiem strużki krwi cieknącej mi z policzka. Z mlaśnięciem rozmazała sobie krew na wargach - stąd te karminowe usta - a z gardła dobiegło drapieżne miauczenie. Z błyskiem w oku znowu pochyliła się ku mnie; nim zdążyłem zareagować, ostry ból uderzył mnie w pachwinie i straciłem przytomność. I chyba dobrze.

Pierwszym wrażeniem, jakie do mnie dotarło, było miarowe kołysanie. Spoza waty w uszach dobiegały strzępy rozmowy. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jestem gdzieś niesiony, przy czym tragarze uprzyjemniają sobie pracę rozmową. Oprzytomniałem na tyle, że zacząłem rozróżniać poszczególne słowa.

- To zupełnie niesamowite - mówił jeden. - Kotka, która pozostawia klienta bez wyrwania genitaliów! Niesamowite - powtórzył.

- Ale staruchowi jaja załatwiła na cacy - dodał drugi. Temu mogła nie zdążyć. Coś ją spłoszyło.

- Może - zgodził się bez oporów pierwszy. - W końcu zapadał już mrok, a one grasują tylko w dzień.

Dalej szli w milczeniu. Po pewnym czasie poczułem, iż stawiają nosze na sztorc i spuszczają w dół. Owionął mnie stęchły piwniczny zapach i chłód, znaleźliśmy się w jakichś podziemiach. Odważyłem się zerknąć spod przymkniętych powiek - nieśli mnie korytarzem o półokrągłych ścianach, w którym domyślałem się pozostałości po systemie kanalizacyjnym. Parokrotnie skręciliśmy w boczne odnogi, wreszcie moi wybawcy weszli do niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma rachitycznymi świeczkami. Postawili z hałasem nosze przed odrapanym biurkiem, za którym zasiadał młody człowiek o zmęczonej twarzy. Pisał coś pracowicie na kawałku papieru. Kiedy skończył, wyprostował z trzaskiem palce i spojrzał na mnie ostro.

- No dobrze - odezwał się. - Powiedz mi dziubek, skąd się właściwie tu wziąłeś?

Po dłuższej rozmowie okazało się, że rozmawiam z Gothliebem Woltaire, przywódcą jednego z odłamów Ruchu Wyzwolenia Masochistów. Na to byłem przygotowany i przedstawiłem się jako wysłannik organizacji spiskowej z Gomorrah. Woltaire, wiedziony konspiracyjną przezornością, nie od razu oczywiście mi uwierzył. Dopiero po dłuższym badaniu zrezygnował z hipotezy, że jestem rządową wtyczką. Przemawiały za mną okoliczności przedstawione przez jego ludzi - doświadczony rządowy agent nie bawiłby się w ciuciubabkę z wściekłą kotką.

- Zresztą - dodał - dni sadyzmu są policzone. To nie może dłużej tak trwać, wszystko gnije na potęgę. Niedługo zaświeci dla masochistów świt wolności. A czego ty właściwie szukasz? - spytał nagle i zapewne we własnym mniemaniu podchwytliwie.

Chwilę zastanawiałem się, czy mogę mu powiedzieć. W końcu zdecydowałem, że przecież równie dobrze mogę zacząć poszukiwania od niego.

- Szukam pewnego człowieka - wyjaśniłem. - Nazywa się Loth.

Woltaire popatrzył na mnie z zainteresowaniem - uniósł nawet do góry jedną brew.

- Lotha, powiadasz... a po co?

- To mogę powiedzieć tylko jemu. Gdyby było inaczej, dałbym po prostu ogłoszenie w gazetach.

Moje wyjaśnienie go nie zadowoliło, po minie poznałem, że znowu zaczyna mnie podejrzewać. Chyba żałował, że w ogóle zaczynał tę rozmowę. Musiałem coś szybko zrobić.

- Słuchaj - zacząłem - jeśli uważasz, że jestem rządowym agentem, to zawsze zdążysz mnie zlikwidować. Jednakże najpierw muszę rozmawiać z Lothem. Sprawa dotyczy całego Sodomion.

Woltaire skubał w zamyśleniu wargę i rozważał ten problem.

- Wiem co zrobić - rzekł w końcu. - Loth jest dla nas zbyt cenny, abym mógł ryzykować. Najpierw załatwimy ciebie, a potem pokażemy mu twoje zwłoki.

Otworzyłem usta, aby zaprotestować przeciwko idei tak absurdalnej, ale już nie zdążyłem. Do pokoju wpadł niewysoki mężczyzna w łachmanach (chyba jeden z moich noszowych) i z okrzykiem "pałkarze!" rzucił się na świeczki. W ciemnościach zabrzmiał triumfalny wrzask Woltaire'a "A nie mówiłem!". Po hurkocie poznałem, że rzucił się na nosze, na których siedziałem w czasie rozmowy, ale przedtem przezornie dałem nura w kierunku drzwi. Chwilę później do pomieszczenia wtargnęła, nadal w absolutnych ciemnościach, grupa ludzi i wśród sapań i urywanych okrzyków rozpoczęła się straszliwa walka. Ja tymczasem wymacałem obok drzwi jakiś okrągły otwór i czym prędzej doń wpełzłem, zostawiając cały harmider za sobą.

Czołgałem się dosyć długo, świecąc sobie czasem aureolą. Otwór okazał się być wylotem betonowego szybu wentylacyjnego. Wkrótce trafiłem na wiodące prosto w dół metalowe klamry i zacząłem ostrożnie schodzić. Nie wiem, ile to mogło trwać, szyb zdawał się Biegać dna piekieł, po drodze odkrywałem liczne odnogi, przy których pilnie nastawiałem uszu, w oczekiwaniu znaczących odgłosów, ale wszędzie było jednakowo ciemno i głucho. Wreszcie szyb się skończył - zstąpiłem do okrągłej salki, z której odchodziło symetrycznie sześć korytarzy. Wszystkie wyglądały jednakowo obiecująco. Po chwilowym namyśle ruszyłem w ten najbliższy po prawej.

Wybrałem dobrze. Po kilkudziesięciu krokach dostrzegłem przed sobą odblask naturalnego światła i jednocześnie usłyszałem szmery dalekich głosów. Zwolniłem nieco i ostrożnie jąłem zbliżać się do źródła odgłosów.

Tunel wychodził na obszerną podziemną promenadę, oświetloną płonącymi kufami ze smołą, choć widziałem też i elektryczne lampy. Od promenady, będącej właściwie podłużną pieczarą o gigantycznych rozmiarach, na różnych poziomach odchodziły boczne rozgałęzienia. Środkiem, wyasfaltowaną ulicą spacerowały grupy złożone z dwóch lub trzech młodych ludzi, odzianych w błyszczące skóry. Za szerokimi pasami mieli powtykane po kilka pejczy i noży. Pod ścianami przemykali się odziani w postrzępione łachmany osobnicy o zmęczonych twarzach. Gdy popatrzyłem uważniej spostrzegłem, iż ów wyraz zmęczenia nadają im gęste siatki blizn, niekiedy świeżych. W pewnym momencie grupka złożona z trzech skórzanych dopadła jednego łachmaniarza i wepchnąwszy go w kółeczko zaczęła od niechcenia okładać pejczami. Pozostali spacerowali nieporuszenie, nie reagując na wrzask ćwiczonego człowieka. Przypomniałem sobie niefortunną interwencję u czarnowłosej i przezornie cofnąłem się do najbliższej wnęki. Zamykała ją krata - dalej było niewielkie pomieszczenie, wystrojem przypominające średniowieczną katownię. W środku ktoś tkwił.

Przylgnąłem do muru i ostrożnie zerknąłem do wewnątrz. Ściany obwieszały rzędy rozmaitej wielkości szczypców, noży i igieł, na honorowym miejscu wisiał batog o dziewięciu rzemieniach. W samym środku, nadziane na wbity w podłogę słupek, chwiało się olbrzymie koło, na którym rozpięto nagą kobietę, nie najmłodszą, jak zauważyłem, ze śladami licznych blizn na ciele. Po chwili w pole widzenia wszedł mężczyzna w skórze, z wyrazem zniechęcenia i znudzenia na twarzy. W ręku trzymał błyszczące wypolerowane stalą szczypce. Leżąca kobieta obrzuciła go obojętnym spojrzeniem. Mężczyzna niezdecydowanie szczęknął parę razy szczypcami.

- No, na co czekasz? - odezwała się w końcu kobieta. Mam cię specjalnie zapraszać?

Mężczyzna spojrzał na nią jeszcze bardziej zniechęcony. Sprawiał wrażenie, że wolałby pójść na piwo.

- A żebyś chociaż, kurwa, udawała, że ci się to nie podoba - powiedział wreszcie. - To mnie ma się to podobać, a nie tobie. Ja tak nie mogę.

Kobieta zadrgała spazmatycznie.

- Jak zaraz nie zaczniesz, to sobie pójdę - warknęła. A może ty jesteś jakiś masoch? - spytała nagle. - To nieoczekiwane pytanie zmusiło wreszcie mężczyznę do działań. Podszedł do ściany i zdjął kota o dziewięciu ogonach. Kobieta, w oczekiwaniu rozkoszy, powoli prężyła się i wyginała w łuk. Mężczyzna pstryknął w ścianie jakiś kontakt i koło zaczęło się powoli obracać. Nie czekając dalszego rozwoju wypadków cicho wycofałem się na promenadę. Usłyszałem jeszcze świst bata i pierwsze rozdzierające wrzaski.

Po godzinnym zwiedzaniu pieczary wiedziałem już, że podobnych kazamat jest tu więcej. Mieszkańcy Sodomion oddawali się tam swym sadystycznym praktykom, korzystając przy tym z obfitego dorobku ludzkości jeśli chodzi o techniki tortur. Widziałem katownie wzorowane na antycznym Rzymie, chińskie, średniowieczne aż do całkowicie zautomatyzowanych, gdzie podłączone do elektrod ofiary pieściły uszy oprawców modulowanym wyciem. Zdarzało mi się widzieć całkiem rozbudowane chóry. Męczono i katowano wszystko - nieletnie dzieci, kobiety, starców, dojrzałych mężczyzn. W paru pieczarach dostrzegłem też zwierzęta, nad którymi znęcali się osobnicy o wyjątkowo, nawet jak na mieszkańca Sodomiom obłąkanych oczach.

Jedna z oplatających pieczarę galeryjek zaprowadziła mnie w końcu do miejsca, które wyglądało inaczej, w miarę normalnie - jakby jakiś bar.

Ta pieczara miała kształt długiej i wąskiej kiszki, której główną część zajmował równie długi hebanowy kontuar. Całość oświetlał zimnym blaskiem rząd biegnących pod sufitem świetlówek. W barze było tylko dwóch ludzi: opasły barman o nieobecnym spojrzeniu i jedyny gość, młodzieniec ubrany w jasny garnitur (miła odmiana po wszechobecnych skórach), o sennym wyrazie twarzy i białych jak mleko włosach. Stała przed nim wysoka szklanka z mętnym płynem i słomką, przez którą leniwie wysysał zawartość. Biło od niego luzem i kosmiczną obojętnością.

Na moje wejście początkowo żaden nie zareagował: dopiero po chwili barman wyrwał się ze swej nirwany i bez słowa postawił przede mną szklankę ze słomką, po czym z powrotem zapadł w kontemplację. Młodego człowieka zaś zdawała się interesować jedynie własna szklanka. Tu jednak byłem w błędzie.

- Niech pan spróbuje - odezwał się. - To jest naprawdę niezłe.

Propozycja nie była całkiem od rzeczy, zwłaszcza że czułem lekkie pragnienie. Sięgnąłem po słomkę i pociągnąłem. Płyn nie miał smaku i był tylko niesamowicie zimny; czułem jak spływa do żołądka cienką strugą. Chwilę później nastąpiła eksplozja i we wnętrznościach rozkwitła mi kula ognia. Momentalnie straciłem oddech i wzrok. Pomyślałem, że to już koniec, ale znowu się omyliłem. Ogień nagle stopniał i przeistoczył się w skądinąd przyjemną falę ciepła, odzyskałem też oddech i wzrok. Młody człowiek patrzył na mnie z upodobaniem.

- Nieźle bije, co? - spytał.

- Owszem - odparłem. - Co to właściwie jest?

- Miejscowy specyfik, składa się głównie z mrożonego spirytusu. Nie wyglądasz mi na tutejszego?

- Tak, jestem z...

- Z Gomorrah - dokończył za mnie. - Jestem Plato de Socrates. Woltaire mówił mi o tobie.

- Czyżby? - uniosłem pytająco brew. - Kiedyśmy się ostatnio widzieli, miał mnie zamiar zlikwidować.

- Mogę zapewnić w jego imieniu, że jest mu niezmiernie przykro - powiedział dyplomatycznie Plato de Socrates. - Pomylił się co do ciebie. Policja markiza bez przerwy usiłuje zinfiltrować nasze szeregi. Musimy być ostrożni.

Zdziwiło mnie nieco ta pojednawcze oświadczenie, prędzej bym się od Woltaire'a spodziewał płatnego mordercy. Z drugiej strony mógł mnie rzeczywiście uznać za przybysza z Gomorrah i teraz próbował to wykorzystać w rozgrywce z władzami Sodomion. Nie po to mnie tu przysłano. W ogóle nie wiem po co zostałem tu przysłany - miałem jedynie odnaleźć Lotha i nic więcej. Szef stwierdził, że reszta sama się wyjaśni. Postanowiłem od razu przystąpić do rzeczy.

- Szukam... - zacząłem.

- Wiem - przerwał. - Szukasz Lotha. Wiem też, gdzie może teraz przebywać.

Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem - nie wzbudzał zaufania. Tak jak każdy inny mieszkaniec Sodomiom Plato de Socrates zlazł z wysokiego barowego stołka i poszedł ku wyjściu. Chcąc nie chcąc ruszyłem za nim.

Dopiero teraz wewnętrzna budowa pieczary objawiła się w całej pełni. Ściany przypominały strukturą szwajcarski ser, podziurawione aż po sufit wnękami jaskiń, gdzie mieściły się wzmiankowane studia nauk sadystycznych, i otworami wejściowymi wiodących w głąb skały korytarzy. Wszystko to w pionie łączyła oplatająca całą pieczarę sieć skalnych półek i schodków, sprytnie uzupełniona metalowymi galeryjkami i kładkami. Niczym dwa pająki wspinaliśmy się po tej sieci coraz wyżej. Pod sklepieniem znaleźliśmy obszerną półkę, na drugim krańcu której wybito w ścianie kwadratowy otwór. Plato de Socrates podszedł doń, popatrzył w głąb i czas jakiś pilnie nasłuchiwał. Później skinął na mnie i sam poszedł pierwszy.

Szliśmy długo, w zupełnej prawie ciemności, jedynie mój przewodnik dysponował słabą ołówkową latarką, którą oświetlał posadzkę. Nie wiem kiedy poczułem w powietrzu gorzki, drażniący zapach, wzmagający się w miarę jak posuwaliśmy się do przodu. Plato de Socrates nie okazywał żadnego zaniepokojenia i nawet lekko przyśpieszył. Po chwili gwałtownie przystanął - dotarliśmy do jakichś drzwi. Uchylił je ostrożnie i zerknął do środka. Odetchnął głośno i otworzył drzwi do końca.

Znaleźliśmy się w owalnej, nisko sklepionej pieczarze, oświetlonej niebieskimi jarzeniówkami. Całą prawie przestrzeń sali zajmowały dwa szeregi gigantycznych szklanych bań, ustawionych na szerokich postumentach. Dna balonów posiadały miękką podściółkę, na której z majestatycznym namaszczeniem kopulowały nagie pary. Nawet do nas docierały przez grube szkło ich głębokie jęki, w takt wypełniającej pieczarę dudniącej muzyki o marszowym rytmie. Popatrzywszy uważniej zaobserwowałem coś dziwnego w ruchach i zachowaniu kochanków. Na ich twarzach nie widziałem śladu rozkoszy, raczej tępą i fanatyczną zawziętość, charakterystyczną dla ludzi mających do spełnienia przykry acz konieczny obowiązek. Także ich ruchy i ciała wyglądały nienaturalnie - sztywne i spięte, monotonnie ruszające się w takt marszowej muzyki, co sprawiało przykre wrażenie nie miłości, jeno jakiegoś cielesnego tartaku. Nie był to przyjemny widok.

Zza jednego z kloszy wyszedł nagle osobnik w podeszłym wieku, ubrany w powłóczystą błękitną szatę, z ufarbowaną na niebiesko brodą. Gałki oczne też miał pomalowane na niebiesko, przez co jego spojrzenie nabierało niesamowitego wyrazu. Szybko ruszył do przodu.

- Was is los? - wrzasnął. - Co tu się dzieje? A, to ty, Plato...

- Tak, mistrzu - powiedział mój przewodnik. - Przedstawiam ci naszego gościa z Gomorrah.

- A, owszem, słyszałem - mruknął tamten, a w jego niebieskich ślepiach dostrzegłem niewątpliwe zainteresowanie. - Jestem Wilhelm Reich, profesor ekonomii seksualnej.

Zbliżył się nieco i spojrzał mi prosto w oczy. Wciągnął głęboko powietrze i nozdrza zadrgały mu spazmatycznie. Oblizał się nerwowo.

- Orgal - wymruczał. - Ocean orgalu. Spadłeś mi chyba z nieba.

Plató de Socrates chrząknął ostentacyjnie.

- Mistrzu...

- Ach, tak - Reich opanował się nagle i odsunął. Czym mogę służyć?

Oczywiście powinienem był od razu zapytać o Lotha, ale rozbudzona tą niezwykłą scenerią ciekawość była zbyt silna. Nim zdążyłem się ugryźć w język, spytałem:

- Co to właściwie jest? - wskazałem na szklane baniaki.

Reich uśmiechnął się przyjaźnie, jakby ucieszony moim zaciekawieniem.

- To orgaloklawy, służące do destylacji orgalu. Widząc moją bezradną minę uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i wziąwszy pod ramię powiódł w głąb sali. Widocznie katedra ekonomii seksualnej należała do szkoły perypatetyków.

- Wygląda na to, młody człowieku - zaczął z wyraźną przyjemnością - że potrzebujesz dłuższego wykładu. Tak się osobliwie złożyło, iż ten stary bęcwał i impotent Einstein zapomniał w swej teorii o jednej postaci masy: orgalu. Orgal - ciągnął - jest bioelektryczną energią witalną, wydzielającą się w postaci substancji eterycznej w czasie stosunków seksualnych. Orgal to postać energii inna niż wszystkie dotychczas poznane, o barwie błękitnej lub błękitnoszarawej. Istnieje we wszystkich ciałach świetlistych, w firmamencie niebieskim i świetle gwiazd. W tych oto kulach zaś akumulujemy wydzielony w czasie stosunku orgal i nadajemy mu bardziej trwałą formę.

W czasie tego miniwykładu mijaliśmy rzędy przeźroczystych kul z kopulantami w środku; zauważyłem, że od każdej odchodzi pęk gumowych rurek, biegnących później środkiem pieczary gdzieś do przodu. Wyminęliśmy ostatnią kulę i dostrzegłem urządzenie, gdzie się wszystkie zbiegały. Przypominało to skomplikowany, zblokowany zestaw pomp i sprężarek, połączony z systemem filtrów i osadników. Profespr Reich powiódł mnie w kierunku jednej z podstacji owego urządzenia. Składała się ona głównie z metalowego ryjka, który z cichym sapnięciem pluł do plastykowego kosza niebieskimi kulkami wielkości pingpongowych piłeczek. Profesor wziął jedną i podał mi.

Oto masz orgal w postaci czystej - wyjaśnił.

- A czemu właściwie to służy? - spytałem z głupia frant, podrzucając na dłoni piłeczkę. Była lekka jak puch.

- O, do wielu rzeczy - uśmiechnął się obleśnie Reich. Ale, mój przyjacielu, o tym później, czas teraz na odrobinę pracy.

Odprowadził mnie nieco na bok. Zza przepierzenia przy jednej z bań wyszły dwie nagie, cudnej piękności dziewczyny, z lekka tylko oszpecone bliznami. Jedna była blondynką, a druga ognistym rudzielcem. Uśmiechnęły się do mnie arcysympatycznie (tak, to robiono tu często), a ja zrozumiałem o jakiej pracy myślał profesor. Chciałem zaprotestować, ale on jakby zapadł się pod ziemię, za to dziewczyny były coraz bliżej, oskrzydlając mnie z obu stron. Ruda ostrym języczkiem przejechała po wargach, co mi od razu przypomniało historię z kotką. Nie miałem żadnych szans - były tuż obok, czułem na policzkach ich gorące oddechy. Przytuliły się do mnie gwałtownie a blondynka sięgnęła mi do krocza. Operowała tam chwilę, i nagle potem znieruchomiała. Na jej twarzy odbiło się niekłamane zdumienie. Miała właśnie coś powiedzieć, kiedy zabrzmiał ostry głos:

- Zostawcie go! On nie jest w tym dobry.

Zerknąłem do tyłu - za mną stał we własnej osobie Gothlieb Woltaire. Klasnął mocno w ręce i dziewczyny prysnęły jak spłoszone ptaki. Nie wiadomo skąd odnalazł się nagle profesor.

- Ależ panie Woltaire... - zaczął urażonym tonem, ale ten nie miał ochoty na dalszą dyskusję.

- Ja odpowiadam za tego człowieka - oświadczył twardo. - I jest mi teraz potrzebny.

- Nie chciałem nic złego - oświadczył pojednawczo Reich. - Parę chwil z Sindy i Cassie nikomu jeszcze nie zaszkodziło.

Woltaire obrzucił go niechętnym spojrzeniem - widocznie jemu jednak zaszkodziło.

- Kiedyś rozpędzę tę spelunę - oświadczył. - Twoje szczęście, że jesteś nam przydatny. Ten twój orgal jest lepszy od LSD, a mózgi rozpieprza równie skutecznie.

Reich zrobił minę obrażonej niewinności, widocznie porównywanie ekonomii seksualnej do destylacji kwasu nie oddawało właściwie sensu całego procesu. W końcu chodziło o nowy stan istnienia materii.

- Stary bęcwał - mruknął Woltaire i zaraz dodał głośniej. - Chodźmy, przyjacielu, nasze informacje były mylne. Lotha tu nie ma.

- Loth? - zainteresował się profesor. - Brał ode mnie porcję orgalu jakiś czas temu, ale od tej pory go nie widziałem.

Patrzył na nas jeszcze chwilę, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł do destylatora, w którym nagle coś zaczęło zgrzytać i hurkotać. Wyłączył jedną sekcję pomp i zaczął ją gorączkowo rozmontowywać. Woltaire patrzył na to czas jakiś i machnąwszy w końcu niedbale ręką pociągnął mnie ku wyjściu. Kiedy mijaliśmy jeden z ostatnich baniaków, dostrzegłem w nim Plato de Socratesa, zdrowo obrabianego przez znajome rudą i blondynkę. Żywiołowa natura chłopca miała wyraźnie trudności ze zgraniem się z tępym rytmem pruskiego marsza. Woltaire też to spostrzegł i zaśmiał się pod nosem; los współpracownika niespecjalnie go przejął.

Po opuszczeniu pracowni profesora Reicha ponownie zagłębiliśmy się w labirynt wąskich, drążących skałę korytarzy. Woltaire stwierdził, że ma teraz absolutnie pewny namiar na Lotha. W ogóle zachowywał się bardzo uprzejmie; nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze parę godzin temu chciał mnie zlikwidować. Szliśmy obok siebie, niczym para starych przyjaciół, cicho rozmawiając. Wypytywał mnie o Gomorrah - mówiłem com zapamiętał z przygotowywanych dla szefa raportów, które dano mi do czytania przed akcją. Parę razy wybuchnął śmiechem, gdym mu relacjonował obyczaje tamtejszych nekrofilów i sodomitów. Stwierdził, że musi być u nas naprawdę wesoło. Sądząc po czytanych przeze mnie raportach było tak w istocie. W pewnym momencie zatrzymał się i zaczął czujnie nasłuchiwać, zgasiwszy uprzednio latarkę. Ciemność przynosiła jakieś jękliwe, urywane odgłosy.

- Cholera - zaklął. - Chyba zgubiłem droga. Teraz musimy koło nich przejść. Najlepiej na palcach.

Wziął mnie za tekę i poszliśmy w ciemność. Po kilkudziesięciu krokach weszliśmy do okrągłej pieczary, oświetlonej przyczepionymi do ścian łojówkami. Pieczara zapełniał zwarty tłum kluczących ludzi, zwróconych twarzą w strona niewielkiego podium, na którym siedział po turecku muskularny mężczyzna w średnim wieku, odziany jedynie w biodrową przepaska, za to zupełnie łysy. Mówił coś , cicho napiętym i sugestywnym głosem. Kiedy oswoiłem się z atmosferą, zacząłem słyszeć poszczególne słowa.

- Wróćmy do prawd podstawowych, bracia i siostry mówił domniemany guru. - Człowiek jest kosmosem sam dla siebie. Wspólnota nie istnieje, społeczeństwo nie istnieje. Tylko to, co dzieje sia z twoim ciałem ma znaczenie, reszta to mity. Tylko ty sam wart jesteś miłości, rozkoszy i spokoju. I twój ból powinien być tylko dla ciebie.

- To sadomasochiści - tchnął mi w ucho Woltaire. Nowa sekta, ukrywająca się tu przed władzami, ponieważ samym swym istnieniem negują cały sadystyczny układ w Sodomion. Zresztą, czynią zbędnymi wszystkie układy.

Łysol wyciągnął zza przepaski długą, błyszczącą igła i przyglądał się jej w skupieniu. Wierni jęknęli zgodnym chórem. Podniósł drugą ręką i jednym zdecydowanym ruchem wbił igła w sam środek dłoni. Syknął cicho z bólu a jego łysina pokrył pot. Zamknął oczy i parokrotnie pstryknął palcami wolnej raki w wystającą cześć igły. Tłum westchnął z nabożną czcią - zauważyłem, że co niektórzy sami dyskretnie kłuli się w uda lub zadki. Wszystkich powoli opanowywał religijny entuzjazm. Wtedy łysol otworzył nagle oczy i spojrzał prosto na nas, tkwiących jak słupy pod ścianą. W jego wzroku czaił się krwawy obłęd.

- Ha, niewierni - ryknął straszliwie. Psy markiza, precz z nimi!

Zostaliśmy błyskawicznie otoczeni przez setki wściekłych sadomasochistów. Zrozumiałem wtedy obawę Woltaire'a - nie wyglądali najprzyjemniej, zwłaszcza ci z niklowymi kółkami w nosach.

Pochwycili nas i powlekli przed oblicze guru. Ten popatrzył na mnie i Woltaire'a ze wstrętem. Widocznie psuliśmy mu koncepcje.

- Dam wam szansę godnej śmierci - oznajmił. - Nie zasłużyliście na to, ale powiedziane jest, że będziesz sędzią sam dla siebie. Dajcie im noże i zwiążcie ręce.

Złożono nam ręce jak do modlitwy, miedzy nie wetknięto po szerokim nożu, ostrzem w stronę mostka. Całość błyskawicznie związano rzemieniami. Po skończonej operacji każdy z nas został przekształcony w maszynkę do krajania własnego brzucha. Łysol patrzył na to ze szczerą satysfakcją.

- Słuchaj, psi pomiocie - zaczął, zapewne miało być to coś na kształt mowy pogrzebowej, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej. Do groty wpadło nagle około setki odzianych w skóry i hełmy osobników, wywijając potężnymi elektrycznymi paralizatorami w kształcie gigantycznych pał, zakończonych świecącymi czerwono diodami. Świadczyło to o pełnym załadowaniu. "Pałkarze" - wrzasnął ktoś histerycznie i tłum rzucił się naraz we wszystkich kierunkach. Od razu przewrócono mnie na bok i zaczęto w panice tratować - na szczęście zdołałem wetknąć ostrze noża w skalną szczelinę i złamać je, dzięki czemu mogłem jednak nie rozpruć sobie bebechów. Świeczki pospadały i pogasły, dalsza walka odbywała się w całkowitej ciemności, wypełnionej rojem migających diod paralizatorów i trzaskiem wyładowań. W pewnym momencie jedna z nich poleciała w moją strona; odczułem straszliwe, obejmujące całe ciało kopniecie i po raz wtóry straciłem przytomność.

Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności, kilka godzin czy kilka dni. Ocknąłem się w niskim i dusznym pomieszczeniu, skrępowany jak baleron. Leżałem na gołej podłodze, w długim szeregu podobnie powiązanych ludzi, w których rozpoznałem nieszczęsnych sadomasochistów. Wśród leżących nie znalazłem ani łysola, ani Woltaire'a, co potwierdzało starą zasada, że najwłaściwszą cechą przywódcy jest umiejętność odpowiednio zręcznej rejterady. Wzdłuż szeregu chodziły grupki policjantów z pochodniami, pilnie patrząc w twarze jeńców. Co jakiś czas porywali jednego z leżących i wśród niesamowitych wrzasków wlekli ze sobą.

- Biorą naszych na tortury - wyjaśnił spoczywający obok mnie człowiek, widząc jak obserwuję to z niepokojem. - Nikomu nie przepuszczą. Cholerni sadyści !!! - ryknął wściekle.

Zaraz też ruszyli ku niemu i nim zdążyłem sapnąć ze zdumienia już go wlekli ku wyjściu, nie zważając na miotane na nich i markiza przekleństwa. Co to za markiz? - pytałem sam siebie, gdy tymczasem nadeszła druga grupa pałkarzy. Kiedy doszli do mnie, przystanęli zaskoczeni - ich szef zerknął gdzieś w zanadrze i aż pokraśniał z zadowolenia. W następnej chwili porwano mnie z ziemi i uniesionego wysoko gdzieś zabrano.

Oczekiwałem izby tortur, ale widocznie mieli inne plany. Zostałem postawiony na nogi i rozwiązany, jedynie po obu bokach przydano mi asysta dwóch policjantów, mających na mnie nieustanne baczenie. I znowu zostałem powiedziony w splątany labirynt Sodomion.

Szliśmy śpiesznie i długo, kilkakrotnie po drodze zmieniając poziomy, raz nawet za pomocą windy. Wreszcie policjanci, trzymając mnie nadal miedzy sobą, wkroczyli do długiej i mrocznej sali, przypominającej refektarz w jakimś zapuszczonym klasztorze. Ściany oświetlały smolne łuczywa i mogłem zobaczyć, że przyozdabiają je najrozmaitsze narzędzia tortur, od wymyślnych szczypczyków, młotków i noży, hiszpańskich bucików, zgniataczy jąder po oszałamiającą kolekcje pejczy i biczów, poczynając od prostych trzcinek, na nabijanych Ewiekami batogach kończąc. Powlekli mnie dalej, ku widocznemu w oddali podwyższeniu, na którym majaczyła niewyraźna postać.

Z bliska postać owa okazała się niewielkim, wysuszonym staruszkiem o zmiętej rozpustą twarzy, drzemiącym na bogato inkrustowanym fotelu. Nad nim wisiał ogromnych rozmiarów portret, przedstawiający rosłego maże o groźnym wejrzeniu, ubranego w biały frak i peruczkę, dzierżącego w jednej race bicz, a w drugiej książka. Domyśliłem się, że mam przed sobą wizerunek Boskiego Markiza. Staruszek na fotelu (też ubrany w wyszywany srebrną nicią frak i peruka) poruszył się i sapnął przez sen. Jeden z policjantów kopniakiem pomógł mi w przybraniu postawy zasadniczej.

- Markiz Sodomion Donatien de Sade XVII1,- wrzasnął mi prosto do ucha. Staruszek poderwał się na równe nogi z przeraźliwym krzykiem, i zaraz opadł bezwładnie na fotel, dygocąc z przerażenia lub złości.

- Czego? - warknął opryskliwie.

Drugi policjant puścił mnie i podskoczył do przodu. Pochylił się konfidencjonalnie nad uchem markiza i coś mu szepnął. Markiz uniósł brew ze zdziwienia.

- Skąd on jest? - spytał.

Policjant coś mu znowu zaczął szeptać a markiz aż cały rozjaśnił się z ukontentowania.

- No to trafił do właściwego miejsca - zauważył i wszyscy trzej obrzydliwie zarechotali. Markiz zaczął świdrować mnie wzrokiem.

- Masochista? - rzucił nagle. - Nie, jeśli jesteś z Gomorrah to chyba coś innego - zastanowił się chwile. - Pedofil? Nekrofil? Pederasta? A może biseks?

- Nie - zaprzeczyłem z godnością.- Wydaje mi się, że jestem jak najbardziej normalny.

- N o r m a 1 n y - powtórzył. Policjanci znowu zarechotali, ale szybko umilkli; markiz patrzył na mnie zamyślony.

Możecie odejść - rozkazał policjantom. Sam zeskoczył z podium i chwycił mnie pod ramie, ciągnąc w bok ku mrocznej wnęce ze stojącą w głębi garrotą.

- Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś normalnym - wyznał rozbrajająco. - Bo widzisz, wcale nie jest tak łatwo sadystą być.

- Doprawdy?

- To naprawdę ciężki kawałek chleba - westchnął. Chwilami chciałbym cisnąć to wszystko do diabła i pójść gdzieś sobie, ale co zrobić, nazwisko zobowiązuje.

Mówiąc to manipulował śrubą przy garrocie - poczułem nieprzyjemne dreszcze w krzyżu, całkiem niepotrzebnie, ponieważ skutkiem działań markiza był jedynie uchylony kawałek ściany, ukazujący tajne przejście. Przyszło mi do głowy, że ten człowiek może coś wiedzieć o Lothcie. Kiwnął potakująco głową.

- Owszem - odparł - znam go doskonale. To pierwszy szambelan dworu i jeden z kochanków mojej żony. Właśnie do niej idziemy.

Weszliśmy do ciasnego korytarzyka - było bardzo mało miejsca, ale zgiąwszy się nieco mogłem jednak iść. Markiz raźno sunął do przodu, pogwizdując pod nosem sprośne kuplety. Dotarliśmy wkrótce do małych, żelaznych drzwiczek. Markiz otworzył je z hałasem.

Wkroczyliśmy do obszernego, jasno oświetlonego kryształowymi kandelabrami wykwintnego buduaru, po sufit obitego różowym pluszem. Środek pomieszczenia zajmowało olbrzymie łoże, jak zauważyłem, złożone głównie z wodnego materaca. Na łożu spoczywała, jakby drzemiąc, młoda kobieta o posągowych kształtach, ubrana w symboliczny peniuar, o śnieżnobiałych włosach ufryzowanych w kunsztowną koronę.

- To moja żona, Scilla - szepnął markiz. - Idź i przedstaw się.

Podszedłem do łoża i złożyłem głęboki ukłon. Kobieta nie zareagowała i zdawała się w najlepsze drzemać dalej.

- Pani - zacząłem, ale wtedy otworzyła oczy. Z przerażeniem poczułem na sobie zielony wzrok rozbudzonej kotki. Uśmiechnęła się do mnie rozkosznie - przynajmniej zęby miała niewypiłowane. W następnej sekundzie, nie wiadomo jakim sposobem, leżałem na łożu u jej boku. Patrzyła na mnie z zainteresowaniem - świeża blizna na policzku wywołała wyraźną fascynację kobiety; wciągnęła spazmatycznie powietrze a nozdrza zadrgały jej z podniecenia. Uśmiechnęła się szerzej - a po chwili wpiła wargami w me usta, długim i lepkim językiem sięgając prawie migdałów. Była wyraźnie zawiedziona moją reakcją - odsunęła się nieco a w jej wzroku wyczytałem niemą groźbę. Ale cóż mogłem zrobić, nikt nie jest w stanie być czymś więcej niźli stworzyła go natura. Pomyślałem z przerażeniem, co się stanie, gdy Scilla odkryje prawdę. Rozejrzałem się rozpaczliwie za markizem, ale ten przewrotny staruch zniknął jak kamfora; pewnie siedział gdzieś teraz, oddzielony od małżonki grubym murem i obserwował nasze igraszki przez ukryty wziernik. Scilla gwałtownym ruchem chwyciła za mój pasek od spodni - opadłem bezwładnie, pogodzony z losem. Wtedy przypadkiem wymacałem w kieszeni kulkę orgalu, podarowaną mi przez Reicha. Wpadłem na pewien pomysł...

Tymczasem Scilla kontynuowała poszukiwania - na chwilę znieruchomiała, jakby nie wierząc własnym zmysłom. Zaraz później zadrgała konwulsyjnie. Dotarta wreszcie do meritum sprawy - pomyślałem.

- Donatien ! wrzasnęła przeraźliwie. - On tam nic nie ma! Kogo mi przyprowadziłeś, stary durniu?!

Spojrzała na mnie z wściekłością i klapnęła metalicznie zębami. Nie miałem innego wyjścia - za chwilę mogłem stracić nos. Kiedy ponownie otworzyła szczęki, błyskawicznie wrzuciłem jej do ust kulkę orgalu i chcąc zapobiec wypluciu uderzyłem ją lekko w brodę. Zamknęła usta z trzaskiem pękającego orgalu. Nie czekając co dalej zeskoczyłam z łóżka i z bezpiecznej odległości obserwowałem skutki całego zabiegu. Scilla tkwiła w baranim stuporze - nosem i uszami puszczała niebieskie smużki dymu. Sama zaczęła dziwnie pęcznieć i nadymać się w sobie, niczym objedzona owadami ropucha. Całe ciało wpadło w rytmiczny dygot; piersi falowały, uderzając o siebie z mlaszczącym odgłosem. Oczy powoli wypełzały z orbit. W powietrzu rozszedł się charakterystyczny gorzki zapach. Na ten moment do buduaru wszedł markiz.

- Co się stało, Scilciu - spytał zatroskanym głosem. Przecież on jest najzupełniej normalny.

Wtedy ją zobaczył i stanął. Widziałem, jak z przerażenia zadygotały mu łydki. Scilla wychodziła właśnie z pierwszego oszołomienia. Markiz, zorientowawszy co się stało, usiłował uciec, ale nie dała mu szansy. Jednym kocim skokiem dopadła go i obaliła na ziemię. Wrzasnął z przestrachu - usłyszałem jakiś chlupot i mlaskanie. Nie zwlekając czym prędzej poczołgałem się w kierunku najbliższego wyjścia.

Buduar opuściłem przez nikogo nie niepokojony. Poszedłem przed siebie mrocznym korytarzem, oświetlonym gdzieniegdzie czerwonymi żarówkami. Czas jakiś towarzyszyły mi wrzaski nieszczęsnego markiza, ale dość szybko wszystko ucichło. Skręciłem w najbliższą przecznicę, gdzie wydawało mi się nieco jaśniej. Rzeczywiście, prawie natychmiast trafiłem na uchylone drzwi rzucające smugę światła.

- Tu jestem - usłyszałem czyjś głos. - Niech pan wejdzie.

Znalazłem się w niewielkim pokoju, przypominającym typowy biurowy gabinet. Pod ścianą, na której dostrzegłem - rzecz nigdzie przedtem tu nie spotykaną małe, zakratowane okienko, ustawiono obszerne biurko, za którym siedział jakiś człowiek. Lekko chrząknął i poprawił się na krześle.

- Pan mnie szukał - powiedział. - Jestem Loth.

Nie sprawiał imponującego wrażenia - ot, mały, zapracowany urzędnik z początkami łysiny. Niskie czoło nie zapowiadało wybitnej inteligencji. Ubrany był w czarny, jedwabny mundur bez dystynkcji. Patrzył na mnie beznamiętnym wzrokiem technika władzy. Zrozumiałem, że zagadka tego człowieka dopiero czeka na rozwiązanie.

- Kim pan właściwie jest? - spytałem, nie mogąc się już powstrzymać.

Wzruszył ramionami.

- Szambelanem dworu markiza a tak naprawdę to rzeczywistym władcą Sodomion.

- To co w takim razie łączy pana z organizacją Woltaire'a? - pytałem automatycznie dalej.

- Jestem jej współzałożycielem - odparł spokojnie. Zamiast czekać na opozycję wolałem sam ją zorganizować. Łatwiej nią wtedy manipulować.

No tak, mogłem się tego spodziewać - był to klasyczny chwyt co bardziej rozgarniętych dyktatorów. Zwabić niezadowolonych pod swoje skrzydła, aby potem tym łatwiej ich wydusić. I tego faceta szef mi nadał jako jedynego sprawiedliwego. Też coś! Pomyślałem o krążących wśród niższych hierarchów plotkach, jakoby z szefem... nie tak i w ogóle. Do tej pory brałem to za zwykłą zazdrość bytów niższych.

- To jednak nie wystarcza - ciągnął wypranym z emocji głosem Loth. - Sodomion jest na krawędzi kryzysu. Układ społeczny państwa traci stabilność.

- Co pan przez to rozumie? - wreszcie mówił coś z sensem.

- Rzecz w tym, że ideowe założenia sadyzmu, na których oparto strukturę społeczną Sodomiom nie odpowiadają już rzeczywistości.

Tu mnie zaskoczył - oczywiście wiedziałem siódmym zmysłem, że coś jest w tym wszystkim fałszywego, ale nie sądziłem, że wie o tym także władza. Oni mają zwyczaj budzić się z ręką w nocniku.

- Czymże jest szczęście? - zapytał i zaraz sobie odpowiedział. - Szczęście oznacza pełne zaspokojenie. Człowiek to istota pełna sprzeczności, rozdarta namiętnościami i popędami, które klasyczne represywne społeczeństwo tłumi i odwraca. Obywatel w tym społeczeństwie to bestia uwięziona w klatce własnych niemożności. Szczególnie wyraźnie widoczne jest to w sferze seksu, gdzie konwencja każe większość zachowań seksualnych traktować jako zboczenia. W majestacie prawa odbiera się jednostkom ich autentyczność.

No tak - pomyślałem - to było do przewidzenia: freudyści. Od kiedy wiele eonów temu Szatan natchnął niejakiego Freuda (a on z kolei natchnął innych), całe to tałatajstwo rozpełzło się po wszystkich zakątkach świata. Ich celem jest udowadnianie komu popadnie, że dusza ludzka to błotne gniazdo wściekłych żmij. Tak jakby mogli o tym coś naprawdę wiedzieć.

- Tak zwana normalność to szkodliwy wymysł - kontynuował Loth. - Nie ma ludzi normalnych, każdy w mniejszym lub większym stopniu jest zboczony. Cała reszta to kwestia warunków, pozwalających to ujawnić. Tak jak to się dzieje w Sodomion.

- Sugeruje pan zatem - spytałem - że dany układ przyjmowany jest tutaj na zasadzie pełnej dobrowolności?

- A jakże by inaczej?! - w jego głosie zabrzmiało niekłamane oburzenie. - Już na samym początku nastąpił dobrowolny podział ró1. Każdy mógł zostać kim chciał no i wyszło, że dziewięćdziesiąt procent to masochiści, a reszta sadyści. Tak zresztą wynikało i z badań statystycznych.

- No dobrze, a jeśli ktoś uprze się i koniecznie nie będzie chciał być ani sadystą, ani masochistą?

Sądziłem, że go złapię na to dictum, ale Loth jedynie uśmiechnął się chytrze.

- Dla takich jest miejsce, z którego podobno przybywasz, Gomorrah - odparł i w tym momencie zrozumiałem, że on w i e . Więcej; prawdopodobnie wiedział od samego początku.

- Założenia założeniami a życie życiem - ciągnął. - Nawet najbardziej idealny układ w pewnym momencie zaczyna zgrzytać. Jeśli psychologię można by nazwać fizyką umysłu, rzecz całą określiłbym jako zmęczenie materiału.

- Co należy przez to rozumieć?

- Zmysły, przyjacielu, tak jak i wszystko wokół, podlegają procesom degeneracyjnym - z czasem tępieją i zanikają. Przyjemność, a tym samym i zadowolenie, czerpane z naszych praktyk, z czasem nam spowszedniało. Owoc zakazany, początkowo aromatyczny i niezwykle smaczny, wraz z przyzwyczajeniem stracił swe pierwotne walory. Czymże są zmysły bez świeżych podniet? Niczym, jedynie dodatkowym powodem do egzystencjalnej męki. W Sodomion staniało cierpienie, przyjacielu.

- Ale przecież sadomasochiści... - zacząłem i zamilkłem. Sadomasochizm nie stanowił dla Lotha żadnego wyjścia. Taki sadomasochista, będący sam dla siebie katem i ofiarą, nie potrzebował żadnego, bodaj najprostszego układu społecznego, a tym samym markiza, pałkarzy i Lotha. On po prostu sam był sobie społeczeństwem - w myśl, oczywiście, sadystycznych definicji.

- Reich robi co może, ten orgal jest naprawdę niezły mówił dalej. - Zdaje się, że widziałeś jego działanie. Mimo wszystko to jednak ersatz - nie chcę, aby Sodomion przekształciło się w zbiorowisko chemicznie napędzanych lalek, choć takie wyjście wydawałoby się najprostsze. Oni muszą chcieć sami, a nie z powodu narkotycznego głodu. Nie można złamać zasady dobrowolności.

Odniosłem raczej wrażenie, że nie tyle o ludzi mu chodzi, co o własną satysfakcję. Był już dużym chłopcem i bawienie się lalkami przestało go interesować. Z ludźmi to co innego.

Loth tymczasem wstał zza biurka i podszedł do mnie. Ujrzałem jego oczy - dwa czarne tunele, wiodące zda się wprost do piekła. Pożerał mnie wzrokiem; uśmiechnął się cynicznie.

- Nie wiem, przyjacielu, skąd jesteś i kto cię tu przysłał - łgał jak pies, oczywiście że wiedział - uczynił to jednak w samą porę. Jesteś nam bardzo potrzebny, a raczej twój autentyczny, nieskażony ból. Sodomion potrzebuje oczyszczenia - i zbrodni.

Chwycił mnie za bark i pchnął do okratowanego okienka. Wychodziło na centralną pieczarę. Po chwili dostrzegłem w dole, na dnie, niezwyczajny ruch. Grupki sadystów kłębiły się wokół przedmiotu stojącego w środku pieczary, oświetlonego kilkoma reflektorami. Poczułem nieprzyjemne pieczenie w dołku - był to może dziesięciometrowy pal, wykonany z jasnobłękitnego metalu. Ostrze lśniło złowrogo w słupach światła.

- To dla ciebie - szepnął Loth. - Przy pomocy tego urządzenia dasz nam do ostatka każdą kroplę twego bólu, prawdziwego, niebiańskiego bólu, w którym obmyjemy nasze grzeszne ciała i znużone dusze. Przez twą mękę nasz gwałt i ich cierpienie (zasada naszego bytu) odzyskają ponownie sens. To będzie nasze katharsis.

Niewątpliwie oszalał - gorączkowo szukałem argumentów, aby mu to udowodnić, ale po chwili pojąłem swój błąd: mimowolnie w czasie rozmowy zacząłem traktować go jako normalnego człowieka, a nie jak sadystę. To co chciał uczynić mieściło się jak najbardziej w tej ostatniej konwencji.

Loth pstryknął palcami i do gabinetu weszło dwóch policjantów, tych samych, którzy doprowadzili mnie do markiza. W ułamku sekundy zostałem wzięty pod łokcie i unieruchomiony. Loth wrócił za biurko i otworzył grubą teczkę z aktami. Widocznie moją sprawę uważał za załatwioną.

- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzuciłem mu od progu. - To miasto, tam na górze...

- Czy nie uważasz, przyjacielu, że sadyzm powinien obowiązywać także w architekturze? - odpowiedział, nie odrywając oczu od czytanych właśnie papierów. - A tak w ogóle to chodzi przede wszystkim o szczęście. Tylko o szczęście.

Tak go zapamiętałem - małego, skrupulatnego urzędnika, o filozoficznych pretensjach, rzeczywistego władcę Sodomion. Nie mogłem sobie przypomnieć, kto i kiedy ostrzegał świat przed rządami filozofów. Ten ktoś zapomniał o psychoanalitykach.

Policjanci cisnęli mnie do małej, wilgotnej i dusznej celi. Kiedy zamknęli drzwi, zapadła całkowita ciemność. Odruchowo zaświeciłem aureolę, po to aby bliżej zapoznać się z kolekcją pająków, karaluchów i paru sennymi nietoperzami. Cały czas kląłem w żywy kamień - misję, hierarchię, szefa i wreszcie własną głupotę. Zrobiłem swą osobą Lothowi prezent, o jakim nie mógł marzyć. Stary zboczeniec ledwo już dychał, a teraz wyglądało na to, że przy mojej skromnej "pomocy" zafunduje sobie nowy początek. Aż cały zadygotałem - trudno powiedzieć czy bardziej ze strachu, czy złości. W końcu niecodziennie bywa się wbijanym na pal.

Na dalsze rozmyślania nie miałem czasu - za drzwiami rozległ się nagle łomot, ktoś głośno jęknął. Drzwi otworzyły się z trzaskiem - i stanął w nich Woltaire. Położył palec na wargach.

- Zbieraj się, pryskamy - syknął.

Wyszedłem śpiesznie z pomieszczenia. Na korytarzu leżeli obydwaj policjanci, z własnymi pałami w zębach. Skórę mieli siną, a oczy wywalone z orbit. Woltaire gestem kazał mi iść za sobą. Po paru krokach przystanął i otworzył jakiś sekretny przełaz, którym potem długo pełzliśmy jeden za drugim. Przełaz kończył się nagle na skalnej półce - byliśmy pod sklepieniem centralnej pieczary.

Wleźliśmy na wąską, metalową kładkę, obiegającą pieczarę tuż przy ścianie. Spojrzałem w dół: wokół pala coś się zaczęło dziać. Sadyści, skupieni teraz w zwarty tłum, niespokojnie falowali. Nieoczekiwanie tłuszcza zaczęła się rozstępować, z ciemności wyniesiono coś białego. Popatrzyłem uważniej i krew zamarła mi w żyłach - sadyści podawali sobie nad głowami nagiego Plato de Socratesa. Nieszczęśnik był zupełnie zmartwiały i dawał się podawać z rąk do rąk niczym kłoda drewniana.

- Stój! - krzyknąłem do Woltaire'a. - To Plato, nie możemy go tak zostawić!

Woltaire zareagował błyskawicznie - skoczył w moją stronę i zatkał mi usta.

- Ciszej, durniu, bo nas odkryją - wysyczał ze złością: - A Plato sam chciał... za ciebie.

Zostałem zmuszony do dalszego marszu; po chwili natknęliśmy się na niszę, z której odchodził prosto w górę pionowy szyb. Woltaire pociągnął mnie w kąt.

- Loth myślał, że ma wszystkie karty w ręku - zaczął szeptać mi gorączkowo. - Nie przewidział tylko jednego: że jego as atutowy sam zapragnie zasiąść do gry. Nie wie, iż od dłuższego czasu działam na własną rękę, przeciwko niemu. Oczywiście cały czas utrzymywałem pozory licencjonowanej opozycji, dzięki czemu nikt mi nie przeszkadzał. Czekałem tylko na odpowiedni moment, aby zadać swój cios. To jest dzisiaj, teraz, za chwilę.

Przerwał i wychylił się, aby spojrzeć w dół - jego twarz przybrała wyraz bezbrzeżnej pogardy i obrzydzenia.

- Podsłuchałem waszą rozmowę i zrozumiałem, że jeśli Lothowi uda się wbić cię na pal i osiągnąć zamierzony efekt, to wszystkie te lata cierpliwego wyczekiwania diabli wezmą w jednej chwili. Odrodzony sadyzm mógłby trwać wtedy następne dziesiątki lat. Nie mogłem do tego dopuścić - i dlatego tam na dole jest teraz Plato. To będzie mój ruch, moje uderzenie!

Zerknął jeszcze raz na dół a potem wskazał ruchem głowy na zamontowaną w szybie drabinkę. Stałem nadal w bezruchu.

- Nic mu nie pomożesz - dodał. - On już jest martwy.

Skurwiel niewątpliwie miał racje - gwar mrowia podnieconych sadystów wypełniał całą pieczarę ogłuszającym pogłosem. Zmiąłem w ustach przekleństwo i zacząłem powoli się wspinać. Gdzieś przy dziesiątym szczeblu powietrzem targnął przenikliwy krzyk - cienki, wibrujący od ogromu przerażającego, nie do wytrzymania bólu. Krzyk falował, zdawało się, że wprawia w drgania okoliczne skały - ból rósł, przełamując coraz to nowe granice, aż tam, na ostatniej, odnalazł się w niepojętej dla mnie, iście piekielnej rozkoszy. Masochista Plato de Socrates dokonał swego losu i swego żywota.

Cisza po tym krzyku prawie że sama sprawiała ból. Trwała krótko - zaraz potem pieczarą targnął wściekły ryk tysięcy gardeł. To sadyści pojęli wreszcie, że ich oszukano. Mimowolnie zacząłem wspinać się szybciej.

Po godzinie, a może dwóch, kiedy byliśmy już blisko wyjścia, zatrzymałem się, przypomniawszy sobie, że Woltaire nie powiedział mi przecież wszystkiego.

- Słuchaj - spytałem - powiedz mi czego ty właściwie chcesz, do czego dążysz, jaki masz program? Masochizm zamiast sadyzmu? Wolność? Co to jest dla ciebie wolność? A może chodzi ci o normalność? Albo inaczej - jak ty właściwie chcesz uszczęśliwić Sodomion? Bo chyba twoim celem jest szczęście dla wszystkich?

Stał pode mną i słyszałem jego ciężki, chrapliwy oddech. Milczał dość długo.

- Musimy się pośpieszyć - powiedział wreszcie. - Zaraz będzie świtać.

To nie była odpowiedź i chciałem mu to oczywiście wytknąć, ale wtedy, w tym właśnie momencie, zobaczyłem w ciemnościach przed sobą jasny punkt prawdziwego słonecznego światła, którym się natychmiast zachwyciłem, zapominając o całej reszcie. I tak zapatrzony w ten promyk zwiastujący świt zacząłem bezwiednie piąć się ku górze, pozostawiając za sobą grzeszne miasto, stąpając coraz szybciej, wypełniony radością, z każdą chwilą bliżej nieba.

To z pewnością byłoby niezłe zakończenie - piękne, wzniosłe, nawet patetyczne, z tym że nic nie wyjaśniające. Prawda ma to do siebie, że mało kiedy jest przyjemna. Zwłaszcza dla faceta, który dowiaduje się, że przez cały czas był wodzony za nos niczym nierozgarnięte dziecko. Ale zacznijmy od początku - właściwie drugiego początku.

Woltaire zgodnie z obietnicą wywiódł mnie na powierzchnię, gdzie trafiliśmy w pełnym już słońcu. Stałem i patrzyłem na ognistą kulę stojącą nad horyzontem; po chwili odwróciłem się ku Woltaire'owi, który także z przymkniętymi oczyma poddawał się słonecznej kąpieli. I wtedy to zauważyłem - stał pod murem, na którym widniał jego cień. Bardzo dziwny cień: z górnej części plamy stanowiącej rzut jego głowy wybiegały dwie krótkie, rozmazane smugi, lekko na końcach zakręcone. Kiedy wreszcie to pojąłem, ugięły się pode mną nogi. Wtedy Woltaire otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie.

- A więc wiesz już wszystko, przyjacielu - powiedział. - Albo przynajmniej tak ci się zdaje.

Cofnąłem się o krok.

- Ty jesteś...?

- Tak, jam ci jest Loth. Ten prawdziwy.

Patrzył na mnie zimno, a ja zastanawiałem się, dlaczego do tej pory nie dostrzegłem lodowej otchłani w jego wzroku.

- A ten tam, na dole? - spytałem bezwiednie.

- To podrzędny aktor, ale jak na ciebie wystarczy. Przez głowę przewalały mi się tabuny rozgorączkowanych myśli. Dziwne, że przedtem na to nie wpadłem - że i ONI mają swojego agenta w Sodomion. Usadowił się w miejscu, gdzie nigdy nie zamierzałem go szukać. Podając się za przyjaciela, ba, wręcz zbawcę, robił ze mną co chciał.

- Wiele mi dostarczyłeś uciechy, przyjacielu - ciągnął dalej ów pseudo-Loth - należy ci się zatem odpowiedź na twoje ostatnie pytanie.

- Nie trzeba - rzuciłem. - Znam ją.

Pokręcił z niesmakiem głową.

- I znowu nie masz racji, przyjacielu, jak i wy wszyscy, tam na górze. Uważacie mianowicie, że tylko wy macie wyłączność na szczęście, ów boski patent będący prawdziwą istotą bytu. Powiedz mi, czy naprawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że stan dokładnie odwrotny jest w gruncie rzeczy tym samym? Między szczęściem a nieszczęściem istnieje jedynie różnica spinu, jak w przypadku materii i jej negatywnego odpowiednika. Odwrotność kierunku nie musi oznaczać sprzeczności samej istoty.

Bezczelność tego drania nie miała granic. Całą swoją piekielną imprezę przedstawiał jako konkurencyjną instytucję dobroczynną. To było w ich stylu.

- Jak myślisz, kochany, po co tu właściwie zostałeś posłany? - spytał nagle. - Czy poznałeś wreszcie cel swej misji?

- To już nie jest istotne - odparłem. - Cokolwiek to było i tak przegrałem.

- Cieszy mnie ten samokrytycyzm. Powiedz mi, przyjacielu, czy nigdy nil przyszło ci do głowy, że ci dwaj, nasi szefowie, dawno już dogadali się w tej kwestii i tak naprawdę to los Sodomion został przesądzony przed twoim przybyciem. Jak wytłumaczysz, że do tak delikatnej i złożonej misji przeznaczono taką dupę wołową jak ty, najgorszego ze wszystkich możliwych agentów? Nie przyszło ci do głowy, żeś nie agentem miał być, a klaunem? Że historia w Sodomion nie grą była, a jeno p o w t ó r k ą pewnej dawno rozegranej partii, którą dwaj cyniczni starcy postanowili sobie jeszcze raz przypomnieć? Nie dramat, a show?

Słowa te spływały czarnymi kroplami gdzieś do mego wnętrza, porażając swą przewrotną logiką. To nie mogła być prawda!

- Łżesz jak pies! - ryknąłem. - Cały wasz suczy pomiot łże od chwili narodzin. Łgaliście i łgać będziecie, bo tak wam przeznaczono!

Mój wybuch rozbawił go serdecznie - na twarz wypełzł cyniczny, wężowy uśmieszek.

- Są tu historyczne analogie, mój drogi.

O zakład idę!

Tego też stracicie!

Jeśli mi swoją wyrazicie zgodę,

Już ja ścieżkami mymi go powiodę.

Poza tym, oczywiście, kłamię.

Uśmieszek zniknął bez śladu. Zbliżył się do mnie gwałtownie, czułem na twarzy jego gorący oddech.

- Już nigdy nie będziesz wiedział - syknął mi prosto do ucha - czy miałeś być ich katem, czy zbawcą. A może wydaną mym chuciom zabawką?

Chciałem chwycić go za gardło, ale w tym momencie rozpłynął się w powietrzu. Usłyszałem tylko cichy chichot i coś jakby "do zobaczenia", i po chwili nie było po nim śladu.

Tak, wiem, że się jeszcze spotkamy. Następnym razem będę jednak lepiej przygotowany. Ta gra się nigdy nie skończy, tak jak i zwątpienie, które zdołał zasiać we mnie. Do końca dni swoich będę walczył z kiełkującymi w mym wnętrzu ziarnami ciemności. Nigdy nie wygra. Nie może wygrać, bo czymże jest dobro, jeśli, nie potrafi chwycić zła za gardło?

Na razie szef dotrzymał słowa - nova wybuchła o czasie z planowaną siłą. Sodomion, sadyści, masochiści, markiz, profesor i inni zmieleni w garść molekuł wędrują teraz przez kosmos. Dokonało się - nie zostało już nic, tylko ja, stary i głupi anioł, który wracając z Sodomion, płakał.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak nie?ć się naciągnąć na SMS Premium czyli prawdziwy koszt usługi!
Jak nie?ć się naciągnąć na SMS Premium czyli prawdziwy koszt usługi
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Inglot Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą
Inglot Jacek Śmierć Tristana 2
Poreda Jacek Weganizm czyli powrót do natury
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius, magister 2
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Don Kichote 2597 2
Inglot Jacek Mrs Robinsson i inne rzeczy
Inglot Jacek Inquisitor 1
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą 2
Inglot Jacek Quietus

więcej podobnych podstron