Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą


Jacek Inglot

Smog nad Tokyoramą

Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku, aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy, jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie wypustki, które wicher odrywał od głównej masy i ciskał skłębione gdzieś w dół. Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, uparcie pełznąc wzdłuż linii horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część nieboskłonu, coraz czarniejsza i gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czystego powietrza. Cały horyzont był już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero teraz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się wir szarego dymu. W tym momencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć oleistych kropel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste, pochłaniając ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła miasto w posiadanie.

Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć, ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem.

- To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? - spytał. Pryer wzruszył ramionami.

- Widywałem już coś podobnego w Londynie.

- I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie.

- Owszem - przyznał Pryer. - Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wiadomo o tym człowieku?

- Niewiele - Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszytu. - Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej osoby. Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynajmniej podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na początku gorączki Shogun Game, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun Game wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej Japonii.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zainteresowania waszego resortu - Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go szybko. - Tu nic takiego nie ma.

- W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle ciekawe. Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjednoczonych. Poza tym ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonalistycznych, a te prędzej czy później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą.

- Mam występować pod własnym nazwiskiem?

- Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pańskie powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy.

- Kogo?

- Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie dla pana kimś w rodzaju ochrony.

Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyjnych melodramatów.

- Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu, według opracowanego planu.

- Rozumiem - Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. - Tan-Ho. Jestem pewien, że to musi coś znaczyć.

Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przedmieść Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał jeszcze sporo czasu, dlatego pił nieśpiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowymi ogródkami. Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylonych w skupieniu nad planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś iskrzyło i błyskało - Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliżała się do dramatycznego finału. Yukio pociągnął kolejny łyk piwa - w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród emerytów indywidualna odmiana Shogun Game zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając ich szeregi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał nieruchomość od razu.

Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciwnik spoglądał na to w milczeniu i z szacunkiem. Yukia wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisywał jakiś papier. Wyjechali na prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Game. Krew z rozprutego brzucha ściekała powoli, zwłaszcza u starszych ludzi. Często na zgon musieli dość długo czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć trupa do krematorium.

Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podziwiać - wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość pokrywały plastykowe kopuły bądź namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór - tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się ponownie w stosie ilustrowanych czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dziejach Shogun Game; notowano gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacunków u legalnych i nielegalnych bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę - nigdy nie gustował w tej formie zakładów, prawie zawsze kończącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał mniej ryzykowne, a bardziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy.

Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stal jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na moment ich spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł dalej. "Też mi konspirator", pomyślał Yukio i wrócił do gazet.

W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć dalej, na Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano dopiero rano. Yukio zaklął z cicha - czekał go samotny wieczór w mieście, za którym specjalnie nie przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając zacumowane statki. Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezradnie z torbą podróżną w ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kierunku śródmieścia. Wzruszył ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopodal, który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał jedynie trze ;h dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejscowy specyfik, pogadując do siebie nieśpiesznie. W kącie siedziała jakaś dziewczyna, prawie cackiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę Carlsberga i z przyjemnością upił pierwszy tyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. "Zawsze mogą zagrać w Shogun Game", skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo kapelusza podnosiło się na chwilę. Spostrzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W miarę wysoka, o smukłej i sprężystej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie jak zacząć, kiedy dziewczyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się gwałtownie. Napotkał jej spojrzenie - smutnych, szarych oczu.

- Jesteś yakuzą? - spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowanego na jego plecach niebiesko-mszarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał korpus, powoli liczyła dłonią grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarła do ogona, kończącego się na lewym pośladku. - To jest piękne - dodała.

- Rzadko go oglądam - mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie bardziej zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrążył lewą pierś, wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń poprzez sprężysty brzuch, aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgotnym gnieździe. Naomi westchnęła lekko.

- Masz jednak wszystkie palce - zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknęła językiem tego najmniejszego.

- Nie od każdego się tego wymaga - zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy. Mimowolnie zerknął za okno; wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co chwila czerwony neon z nazwą hotelu: "Hollywood Love". Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała - swego czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małego palca w dowód wierności. Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nie potrzebował tego rodzaju dowodu przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział - drużyna Tan-Ho przypominała swą hermetycznością średniowieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy teamu otaczano tam najściślejszą tajemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie.

- O czym myślisz? - spytała.

- O tobie - odparł. - Czy Naomi to twoje prawdziwe imię?

- Nie podoba ci się? - uśmiechnęła się kokieteryjnie.

- Owszem, ładne - przyznał. - Czym się zajmujesz?

- A jak myślisz?

"Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich komedii rodzinnych?!", pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blasku, jak we krwi. Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w słońce. "Musi uprawiać jakiś sport", myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą nieznaczne wypukłości mięśni. "Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu robi"

Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej nieco zbyt pełne usta oraz na mały, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowując kapelusz spojrzała na niego ciepło.

- Muszę już iść - powiedziała.

- Słuchaj, może... - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na wargach. Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust.

- Chyba lepiej nie - szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, zamykając za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie godziny.

Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mijanych po drodze wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie. Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. "Szukał kogoś?", pomyślał Pryer. Tajny charakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po drodze. Zerknął odruchowo na zegarek - zbliżała się godzina przejęcia ich przez motorówkę wystaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagle zaczął zwalniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki ruszył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego.

- Pańska łódź przybije za dziesięć minut - oznajmił. - Proszę przejść do trapu rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż.

Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpłynęła pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stał za kotem sterowym, drugi, krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę podróżną. Pryer sklął się w duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomostem ziała przeszło metrowa przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależności od ruchu fal. Japończyk nie czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie walizy, prosto w ręce starca, który łapał je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę potem sam był na pokładzie. Pryer westchnął ciężko i zebrawszy się w sobie skoczył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na pokładzie. Silnik motorówki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym łukiem.

Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł:

- Master Tan-Ho polecił mi powitać pana, Mister Pryer, i przeprosić za nie wygody dalszej podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wyspę. Jestem Takeo, trener.

- Miło mi - odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki.

- Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Kamei? - trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi.

- Jeszcze nie, ale można to nadrobić - powiedział swobodnie i wyciągnął ku Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero taran Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zdecydował się na wodę mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowadzących do kajuty schodkach.

- Do wyspy jest stąd niedaleko - tłumaczył. - Czy włączyć telewizję?

- Nie trzeba - odparł Pryer. - Czy dawno już trenujecie na wyspie?

- Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu został Tan-Ho.

- A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć?

- To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej.

- Ach, tak - mimo tych wyjaśnień Pryer odnosił wrażenie, iż Takeo nie powiedział mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Kamei powoli łykał piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się. "Wyspa" - powiedział krótko.

Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni, otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las palmowy, przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli dalej, aż znaleźli się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem pośrodku - godło teamu Tan- Ho.

Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie.

Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam właściwy team, pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sflaczałą flagą sterczał z aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesznie w swoim białym, europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie.

W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wąskie, skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite, niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył - patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, postąpił krok do przodu.

- Witam was wszystkich - powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angielsku, pewnie ze względu na obecność Pryera. - Rozpoczynamy dziś ostatni cykl szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika "Time". Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał - to powiedział już bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmądrzejszym wyrazem twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pięcie wszedł do wnętrza domu. Kolumna poszła w rozsypkę - trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzymiej, wylanej betonem połaci wymalowano gigantyczną szachownicę.

- Zupełnie nieźle, panie Kamei - trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok ściętego przez Yukio snopka trzciny. - Może tylko zmniejszyłbym kąt cięcia o pięć stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza.

Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpliwie znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do następnego członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę ćwiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening powoli zbliżał się do końca - ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzymał go.

- Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? - spytał, jakby nigdy przedtem nie czytał jego dossier. - To bardzo dobra szkoła, bardzo tradycyjna.

- Owszem - przyznał Yukio. - Samurajska w duchu.

- Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą?

- Tak - Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był jednym z ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej.

- Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i Master Tan-Ho.

Yukio skłonił się w podzięce - tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego czasu zastanawiał się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem.

Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list.

Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na węgiel drzewny. Z wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z wrażenia - wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia wydawały się równie zabytkowe. Takeo był prawdziwym koneserem.

Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie - powolny i majestatyczny w ruchach, o zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca z tej postaci. Nawet nieludzkość - przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas milcząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą otrzymał jankes. Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony..

- Autentyczny styl shino! - wykrzyknął w zdumieniu. - Nie sądziłem, że tego rodzaju skarby są jeszcze w prywatnych rękach.

- Widzę, że zna się pan na rzeczy, Mister Pryer - odparł z zadowoleniem Takeo. - Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez błędu.

Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, potem postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uroczystym nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś niepowtarzalnym - nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła wstęp do czegoś innego.

- Wy, Amerykanie - odezwał się nagle Tan-Ho - nie macie większego pojęcia o piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzymie ilości kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Anglicy odczuwają minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimkolwiek ceremoniale.

- To ciekawe, co pan mówi - podjął Pryer. - Dla mnie ceremonia herbaciana to idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie.

- Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu. Kontemplację i jednoczesny szacunek dla tradycji - bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał - mylicie z biernością i niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hierarchii. Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości swego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem.

Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ruszą, wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla Japończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny, precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja człowieka prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego, w imię złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie potrafi używać.

- Myślę, że upraszcza pan sprawę - Pryer tyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę na miejsce. - Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw moralny. Nie chaos, a świadomy wybór.

Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko to opanował.

- I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? - spytał. - Jak na razie efektem waszych działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus nieskończoności...

- Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów - wpadł mu w słowo Pryer. - Świat to zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać, skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie budować od nowa?

- Tak twierdzę - ciągnął niezmącenie Tan-Ho. - Wszystko zawsze wraca, choć może niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór p o w t ó r e k , bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian - my poddajemy się ich woli. To oni przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce.

- A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu?

Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak Pryer ocenia szanse jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dziennikarz wypowiadał się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszczególne fazy treningu. Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedynków. Yukio też to zauważył - był jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie ćwiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesamowity węzeł, jakby jakieś tajemne porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie, a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bliską osobą, o paradoksie, był ten wścibski Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego szacunek jako do niewątpliwego zawodowca. Poza tym żył w zupełnej izolacji. Wyglądało na to, że nie weźmie udziału w decydującym meczu.

Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z którym Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł prosto do siebie. Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować - ruszył w kierunku plaży. Kiedy brnął przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrównanym szeregu, jednakowo podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu przysłaniającej księżyc chmury.

Nadesłana przez Davidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk komputerowy. Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał semiotyczną analizę słów "tan" i "ho" we wszystkich możliwych językach i narzeczach pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów. Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń, zależnie od wzajemnej konfiguracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko, od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem pracy analityka zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego klucza interpretującego program jego autor po prostu wrzucił do jednego wora wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego pretensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejasnych przeczuć nie sposób zakodować w komputerze.

Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem zamieszczona przy końcu informacja. "Tanaho" była to nazwa głównego boga niewielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jeszcze proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: "Pan Cienia" lub "Ten, który wraca". Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku. Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: "Przecież bogów nie ma" - i z tym stwierdzeniem, a właściwie postanowieniem, wreszcie zasnął.

Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od pogrążonej w mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w łodzi krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wyciągnąwszy się na wznak odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popatrzył w górę, na księżyc, który co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od Davidsona zaskoczyło go - do końca cyklu szkoleniowego brakowało jeszcze dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać. Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując się według księżyca.

Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team sprawnie realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co wykraczałoby poza problematykę Shogun Game. No może poza jednym codziennymi, grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie naturalnie, trudno sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta to wszystko.

Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie, ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym rytmie. Trzy krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G.

Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś cztowiek w białej koszulce stai obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer długo delektował się gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu.

- Długo kazał pan na siebie czekać - warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się w oczy, że był w podłym nastroju.

- Nie jestem Jamesem Bondem - odparł kwaśno. - Choć chyba nie najgorszym pływakiem. W końcu was odnalazłem.

- Mniejsza z tym - mruknął Davidson i westchnął ciężko. - Mam złe wieści.

- Tak?

- Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan- Ho. Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza?

- Owszem, to nietrudne - Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. - Po prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy kultury Zachodu.

- Skąd pan wie?

-To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów przemysłowych i techników stawia na Tan-Ho.

- Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe!

- Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu?

- Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie, to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele większa od tej z czasów szogunatu .

Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem.

- No tak, szogunat, Shogun Game... - szepnął. - Koniec cyklu? I zarazem nowy początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje.

- Co pan mówi? - Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami.

- To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji?

- Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru - wzrok Davidsona nagle stwardniał. - Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle że bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spiskiem przeciwko...

- Chwileczkę - przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. - Jak motywuje się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów?

Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę.

- Postawiono też i taki problem - powiedział wreszcie. - Komputer nie potrafił dać żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i na tym poprzestał.

- Hm - mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. Cóż zatem zrobimy z Master Tan-Ho?

- Trzeba go zabić - powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. - Natychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać walkowerem. To nasza jedyna szansa.

- Dobrze - Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. - Ale jak?

Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię.

- Tym - Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to UZI z długim magazynkiem. - Pan zna tę broń.

- Tak, zostałem na tym przeszkolony.

-To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie zdołałby pan wrócić na wyspę.

- Dlaczego?

Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił:

- No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych, naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie.

- A może by tak ją zbombardować? - rzucił rozpaczliwie Pryer.

- Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o ile panu się nie uda.

Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona - że stracili japońską armię.

- To dobra broń - tłumaczył dalej tamten. - Bardzo poręczna, sam pan zresztą wie najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul, zatrutych, wystarczy małe draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści metrów...

Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem. Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma. Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę - stojący z tyłu Davidson mówił coś jeszcze: "Nick, jeśli ci się nie uda, to..." Nie słuchał dalej, odbił się mocno i skoczył.

Na plaży wylądował bez przeszkód, pół godziny później. Wyszedł na twardy piasek i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł znaleźć zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wiodącej do środka przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wyspę wprost ku zatoce. Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach.

Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale po chwili zrezygnował - zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała około dwudziestu minut.

Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem. Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze. Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i szmerów - krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał oddech - odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko cichnąć. Czuł instynktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to cackiem blisko. Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na drugą - było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył UZI. Sprawdził magazynek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam.

Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to uratowało mu życie - strzała warknęła kilkadziesiąt centymetrów nad pochyloną głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała krew w żyłach. Strzelił prawie nie celując, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak nożem uciął, aby po chwili zabrzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim.

Więcej czasu na rozmyślanie nie miał - las wokół niego ożył, wypełniając ciszę urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest Ynkio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów.

Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie. Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego. Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w świetle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy się szybkie kroki.

- Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. - Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę.

Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać ostatni oddech.

- Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się, nazywacie to "ostatnim życzeniem"?

- Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. - Jak... jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej.

- Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem patrz!

Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: "Tan-Ho, Tan-Ho!" Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z ekstatycznym jękiem. "A więc to tak", pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał.

Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac zniknął gdzieś strażnik, stojący nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i zmęczony.

- Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno - powiedział cicho. Wszyscy wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie jest pierwszym.

Po grzbiecie Yukiego przebiega nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak nienaturalnie cicho.

- Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby pan zagrał.

Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły.

- Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę.

- Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność.

- Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to.

Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za późno.

- Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin rozgrywki. Leci pan z nami?

Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. Lakowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru.

Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów, sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy.

Od dwóch godzin trwało bezlitosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy.

Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyraźne oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciwnika zda się musnął jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym betonem, potem powoli, nieśpiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie, oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach.

- Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego kwadratu.

Yukio rozejrzał się rozpaczliwie - samuraj nie miał większych szans w starciu z królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i patrzyła na niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał sobie, że trening zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi, gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczony, nie założyła też strzały. "Na co jeszcze czeka", myślał gorączkowo, doprowadzony napięciem do ostateczności. Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył - królowa podniosła tuk do wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na nią. Zaskoczona, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście, który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy... Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. "A więc płynęła wtedy do Maruyamy", myślał, nagle olśniony. "Skąd mi do głowy przyszedł tenis, to jasne, że chodziło o łuk". Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyknąć do niej, że to on, ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry tuku. Świsnęło, zdążył jednak wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie swobodnie - padł ciężko na kolana, zamknął oczy i zamarł w tej pozycji, mając nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to.

Na próżno - usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samurajów ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. "Naomi, odejdź, proszę", szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. "Odejdź", szepnął raz jeszcze, czując jak jego dłoń milimetr po milimetrze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść i uniosła ją nieco do góry - najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem w kark. Nagle jęknął głośno: "Naomi, nie!" - Pięść uderzyła jak piorun - ale ułamek sekundy wcześniej czubek jego miecza rozplatał królowej brzuch.

Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usiłując zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumieniem, plamiąc jej ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ulegało wątpliwości. Zniszczył jedyną rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Poczuł naraz falę nieprzezwyciężonego wstrętu do samego siebie - byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to właśnie jest to czego potrzebuje. Natychmiast.

Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu. Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją - cięcie wypadało dokładnie w tym samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upuścił miecz i ukląkł przy zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zerwał maskę i odrzucił ją daleko przed siebie. Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała - pucołowata, o małych, wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i mętniejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć. - Tak, to nie ona - odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. Nie brała udziału w tym meczu.

Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho. Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec rozgrywek. Uświadomił sobie, że przecież utrata wszystkich trzech królowych oznacza w Shogun Game to samo, co w szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzytnął z wściekłości zębami - wiedział, że nawet gdyby dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił dalej:

- Ale i tak ją w końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły...

- A czy będzie w nim miejsce na miłość? - spytał Yukio i podniósł miecz. - Ciągle ten Pryer, co? - żachnął się głos. - Miłość? To wymysł, zupełnie teraz zbędny. Będę ja i to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci - niczego nie będziecie potrzebować, będziecie szczęśliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szczęśliwi...

Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiająco jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą 2
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Inglot Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu
Inglot Jacek Śmierć Tristana 2
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius, magister 2
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Don Kichote 2597 2
Inglot Jacek Mrs Robinsson i inne rzeczy
Inglot Jacek Inquisitor 1
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Quietus

więcej podobnych podstron