Tomasz Szlendak
Leniwe maskotki,
rekiny na smyczy
W co kultura konsumpcyjna
przemieniła mężczyzn i kobiety
Dlaczego kobiety to rekiny na smyczy?
Dlaczego mężczyźni to leniwe maskotki?
Co ma seks wspólnego z szarlotką?
Dlaczego niektórzy mężczyźni przypominają gupiki?
Co łączy zakupy z władzą?
Dlaczego wiara w rycerza w lśniącej zbroi szkodzi kobiecemu zdrowiu?
Co ma wspólnego porno z homarem?
Dlaczego faceci nie nadają się na zakupoholików?
Gdzie występuje facecik-pasztecik?
Komu potrzebna szatnia na facetów?
Kto jest lepiej dostosowany do kultury konsumpcji - mężowie czy damy?
Jeżeli chcesz wiedzieć, a nie masz kogo zapytać, zajrzyj do tej książki.
Tomasz Szlendak (ur. 1974) pracuje w Instytucie Socjologii
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Zajmuje się socjoantropologią relacji płciowych, socjologią młodzieży
i psychologią ewolucyjną. Bada zmieniające się w naszej kulturze obyczaje.
Był stypendystą tygodnika „Polityka".
Napisał m.in. Architektonikę romansu (2002) i Supermarketyzację (2004).
Patron medialny
Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza
www.jsantorski.pl
Cena 29,90 zł
Leniwe maskotki,
rekiny na smyczy
Tomasz Szlendak
Leniwe maskotki,
rekiny na smyczy
W co kultura konsumpcyjna
przemieniła mężczyzn i kobiety
Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza
Redakcja
Bohdan Stawiński
Projekt okładki
Anna Klonowska
Korekta
Ada Bieryło
Roma Sachnowska
DTP
Maria Kowalewska
Wydanie I 2005
Copyright © by Jacek Santorski & Co, Warszawa 2005
Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15 a, 03-972 Warszawa
www.jsantorski.pl
wydawnictwo@jsantorski.pl
Dział handlowy:
tel. (022) 616 29 28,616 29 36
faks(022)616 12 72
Druk i oprawa
WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o.
ISBN 83-60207-08-9
Latem z reguły zasypiamy przy otwartym oknie, a przynajmniej
staramy się tak czynić. Okno zamknięte gwarantuje bowiem kąpiel
w pocie i duszną saunę w sypialni, otwarte zapewnia mimowolne
przysłuchiwanie się audycji nadawanej przez bezrobotne osiedle
- całej gamie szczekliwych, popiskujących, głuchych i metalicznych
głosów jego młodych, starych i psich mieszkańców. Wolny wybór
- zamknąć czy otworzyć - należy tylko do nas.
Wpół do dziesiątej wieczorem, zmuszony do szybszego położenia
się spać (nazajutrz czekał mnie jak zwykle poranny dyżur z roczną
latoroślą), wysłuchałem zawziętej dyskusji toczonej tuż pod oknem
przez „złotą" młodzież męską ery konsumpcji na pokaz i masowych
zwolnień z pracy. Nie mogąc doliczyć się głosów, a po prawdzie ma-
jąc pewne kłopoty ze snem, pozwoliłem sobie od czasu do czasu
ukradkiem spoglądać na to towarzystwo przez szparę uchylonego
okna. Było ich siedmiu, a swoją audycję nadawali w miejscowym
dialekcie. Bez cząstkowego słownika ani rusz: tańczyć - ene, due,
napierdalać, kura, po sali (macha nerwowo rękoma, jakby kraulem
płynął, wpada na rozmówców i wiesza im się na szyjach); spacerować
z dziewczyną - wietrzyć się, kura, z panią ładną; witaj - Byyyku,
kura, nie poznałem cię! (tak wylewnie i miłośnie witają się zawsze,
choćby nie widzieli się od wczoraj). Od kur bardzo, ale to bardzo
gęsto. Od kur zawiesiste, smoliste powietrze. Jak to pod klatkami.
Cytowali miejscową popołudniówkę, ukazującą się wczesnym
rankiem we wszystkich liczących się sklepach spożywczych. Chleb
krojony, pół masła, fajki, pani da gazetę, żużel i co dają w telewizji.
Podobno, a podniecali się przy tym bardzo, na granicy zatrzymali
tira z trzema tonami marihuany. Trzy tony marihuany! Policja - du-
kał newsa najwyższy - szacuje wartość zatrzymanego narkotyku
na dwa miliony dolarów. Rozdygotana podklatkowa gangsterka
jęła z wielkim mozołem przeliczać na nasze. Wychodziło im różnie:
osiem miliardów, sześćdziesiąt milionów, sześćset tysięcy... W końcu
któryś tam trafił w dziesiątkę i wykrztusił spazmatycznie: osiem,
kura, milionów! Wnioskując po nagromadzeniu kur przecinkowych,
podniecenie sięgnęło szczytu.
Czym zajmują się najmłodsi mężczyźni ery konsumpcji na pokaz
w kraju pozbawionym kapitału? Oni po prostu nie nadążają. Roztk-
liwiają się pod klatką nad tonami zarekwirowanej marihuany i mi-
lionami puszczonych z dymem złotych. Wszyscy, jak jeden mąż, na
wikcie bezrobotnych mamuś pozbawianych regularnie rent, zasił-
ków i socjalnych zapomóg przez wędkujących ze swoimi kumplami
bezrobotnych tatusiów.
Bałem się o żonę, akurat dzisiaj kończyła pracę po dwudziestej
drugiej, niechybnie będzie się przeciskać przez kordon podnieconych
klatkowych matematyków, z którego dwóch, góra trzech, kiedykol-
wiek doświadczy na własnej skórze błogosławieństwa pracy. Resztę
będziemy utrzymywać via zasiłki dzielone hojną ręką państwa.
Właśnie wróciła - słyszę, jak otwiera drzwi. Jeszcze raz się udało.
Przepuścili ją.
Co robią młode kobiety ery konsumpcji? Pracują, by za konsumpcją
nadążyć, i uciekają przed nienadążającymi najmłodszymi mężczy-
znami, którzy z mięsistą kurą w ustach zdrapują na klatce farbę
z domofonów.
SPIS TREŚCI
NA OTWARCIE
ROZPADA SIĘ WIELKA MANGEA 9
Femgynie i mangaki 11
Maskotki i rekiny 14
Wiatr, zielone pole, drzewa i wiatraki 19
Kultura konsumpcji niczym rzymskie igrzyska 23
Rozdział I
KULTURA KONSUMPCJI OD DZIECIĘCIA DO DZIADKA
WRAZ Z INSTRUKCJĄ OBSŁUGI INTELEKTUALNEJ 29
Dzieciolaty w megastorze 31
Wytrawny konsument lat pięć i pół 34
Linn o marketingowym walcowaniu narybku 38
Tożsamość z torebek 44
Szoping męski 45
Szoping damski 54
O sexy staruszku i plastykowym krokodylu 71
Obywatel Klient 82
0 niewolnikach metek, więźniach kredytów
1 upraszczaniu sobie życia 87
Dwóch francuskich filozofów: smutny i uśmiechnięty 95
Gdzie leży prawda? 105
Rozdział II
HIPERSEKSUALIZACJA I USZARLOTKOWIENIE:
EROTYKA W SUPERSKLEPIE KULTURY 109
Rozmiękczanie: bi dla pań, gupik dla panów 112
Wenus wybiórczo obfita 119
Porno jako obowiązkowy instruktaż 128
Babcine seksraje 134
Hersonissos 136
Puerto Pląta
153
Rozdział III
REKINY NA SMYCZY 167
Kobiety są jak mrówki, mężczyźni jak pawie 171
Ocean Ustug i nadzieja na zmianę 174
Niespodzianka: sprawunki jako przeciwwtadza 179
O rodzajach i sile smyczy 183
Smycz pierwsza: przesadna wiara w moc miłości 184
Smycz druga: pułapka familijna 191
Smycz trzecia: kłopoty z byciem członkinią 201
Smycz czwarta: kultura niezależna od ekonomii 217
Facecik-pasztecik i antyteza panieńskiego prysznica 225
Sztafety niewarte literatury 225
Wieczór z penisfomką 230
Rozdział IV
LENIWE MASKOTKI 245
Upluszowienie ryzyka 249
Lotnisko i trywializacja pożądań 251
Maminsynek w maminym domku 257
Dandys na szklanej podłodze 267
PRZYPISY 270
DZIĘKI, DZIĘKI 281
NA OTWARCIE
Rozpada się Wielka Mangea
Będąc, za przeproszeniem, intelektualistą, można na temat
kultury konsumpcji odmalować obrazek smutny (bo intelektua-
listom, niestety, zawsze coś tam przeszkadza i wadzi): jesteśmy
maszynkami do przerabiania kolorowych śmieci wystawionych
w „galeriach". Niczym zaprogramowane roboty, suniemy z błęd-
nym wzrokiem po alejach proszków do prania, ulicach mrożonek
i promenadach z wyposażeniem domu. Zatopieni w supermar-
ketowych uliczkach - każdy w swoim tempie - bezwolnie zbiera-
my, zbieramy i zbieramy. Potem odzieramy wstydzące się
jeszcze towary ze skóry opakowania, przeżuwamy i wyrzucamy
do przepastnych śmietników. Spędzamy życie na tropieniu,
nabywaniu i produkowaniu śmieci.
Ale można także odmalować obrazek weselszy: jesteśmy dzisiaj,
jak nigdy wcześniej, wolni w swoich wyborach, choć - być może
- sprowadzają się one tylko do wyboru rzeczy ze sklepowej pół-
ki. Nowe przestrzenie wielkomiejskiego handlu są dla nas bez-
piecznym schronieniem - tam nikt nas nie zmusza do uczestnictwa
w jakimś militarnym wyścigu; nie czyni cząstką upiornego syste-
mu, którego istnienie nie zależy od nas, choć my istniejemy dla
niego; tam nie ma obsesyjnej kontroli, a wszelkie granice są je-
dynie granicami ekonomicznymi. Skupienie na sobie i na swoim
ciele, przyjemność jako naczelna zasada życia, indywidualizacja,
kreowanie tożsamości za pomocą mody, żywot polegający na
kupowaniu i na użyciu są nie tylko bardzo miłe, ale jeszcze
wspomagają demokrację. Jak wiadomo, demokracji z reguły nie
ma tam, gdzie ktoś przyznaje sobie prawo do wtrącania się w życie
innych - a pamiętajmy, że w kulturze konsumpcji większość
(oprócz zdziwaczałych fundamentalistów) stara się tego unikać.
Żyjemy ponadto dłużej, przyjemniej, bardziej estetycznie i pełniej.
Zmęczonym dokonywaniem coraz trudniejszych wyborów
rynkowych, znużonym karuzelą technicznych nowinek, kaskadą
towarowych nowości, wyczerpanym odbijającymi się na ich ży-
ciu rozlicznymi obsesjami kultury konsumpcji, z obsesją ciała
i młodości na czele - porównanie społeczeństwa konsumentów
do społeczeństwa wytwórców śmieci przypadnie z pewnością
do gustu. To zestawienie powinno spodobać się bardziej mężczy-
znom niż kobietom. To oni bowiem coraz częściej znużeni są świa-
tem, gdzie brakuje męskich wyzwań, a jedyną konkurencją,
w której można wziąć udział, jest pogoń za idealnym ciałem.
Przywykliśmy sądzić, że to akurat kobiety są nią zmęczone. Zau-
ważmy jednak, że mężczyźni nigdy w naszej kulturze podobać się
fizycznie nie musieli. Włączeni w spiralę dbania o cielesność mę-
czą się zatem bardziej niż kobiety. To nie wszystko. Mężczyźni
w kulturze konsumenckiej, kiedy nie ma już w ich rozumieniu
czego zdobywać (prócz półkowych towarów z promocji), gnuś-
nieją, popadają w apatię i lenistwo. A połączenie konsumpcyjne-
go rozleniwienia z naturalną dla mężczyzn ambicją rodzić może
jedynie depresję. Jednym słowem, społeczeństwo zmasowanej
konsumpcji, widzianej przez różowe okulary, jest nie dla nich.
Natomiast ten bezpieczny, spokojny, estetyczny, higieniczny,
zredukowany do oswojonych przestrzeni, ograniczony do kon-
sumpcyjnych wyborów świat jest cudownym miejscem dla ko-
biet i dzieci. Nie ma tu widocznego wyzysku, agresji i wojny. To
nie jest świat pusty, w którym konsument pozostaje jedynie bier-
nym odbiorcą feerii towarów i usług, chodzącą kartą kredytową
na usługach koncernów. Przeciwnie - to on za sprawą swoich
wyborów, zainteresowań i potrzeb ów świat kształtuje, czyniąc go
jeszcze przyjemniejszym. Z wyedukowanym i entuzjastycznie
nastawionym konsumentem liczyć się muszą wszyscy. W rewii
konsumeryzmu to konsument gra główną rolę. I ta właśnie rola
coraz częściej przypada kobietom, ponieważ mężczyźni z róż-
nych przyczyn odpadają lub nie chcą uczestniczyć w festiwalu
konsumentów.
Femgynie i mangaki
Ujmijmy zatem treść tej książki krótko, acz w sposób uczony:
świat kultury kapitalistycznej, zarówno w swoim wolnorynko-
wym, zachodnim wydaniu, jak i w państwowym, centralnie ste-
rowanym industrializmie w realsocjalistycznej rzeczywistości,
skonstruowany był ku chwale mężczyzn. A nawet więcej - to byt
świat mężczyzn! Odpowiadał męskim pragnieniom, cechom
i celom. W momencie, kiedy od protestanckiego kapitalizmu
produkcji i kumulacji zasobów przechodzimy w kierunku postka-
pitalizmu masowej konsumpcji i rozrywki, kultura coraz mniej
odpowiada potrzebom mężczyzn, a coraz bardziej idzie
na rękę kobietom. Świat kultury postkapitalistycznej konsumpcji
jest urządzony przede wszystkim dla spełniania kobiecych
potrzeb.
Tyle tytułem wstępu - pora już na dłuższą opowieść z życia
mitycznych zwierząt z mitycznego lądu. Otóż właśnie rozpada
się, dosłownie na naszych oczach, Wielka Mangea, ów Pankon-
tynent Mężczyzn, który dotychczas tkwił przez całe wieki pośrod-
ku Oceanu Zachodniego, niczym Pangea na Panoceanie, miliony
lat temu. Ruszyły już płyty tektoniczne, dryf poszczególnych czę-
ści Mangei we wszystkie strony świata jest nieuchronny, a walka
z jej rozpadem - bezsensowna. To tak, jakby walczyć z grawita-
cją czy żywiołami - nie mamy na to ani siły, ani środków. Takie
jest po prostu nasze przeznaczenie.
Nie wiemy jeszcze, jaka będzie przyszłość pozostałości po
Mangei, jak poukładają się kontynenty i archipelagi, możemy się
tylko tego domyślać. Wiemy jednak, co jest prostą konsekwen-
cją ewolucji - że stwory zamieszkujące Mangeę zmienią się
lub wyginą. Jak na razie zamieszkują ją wciąż wielgachne zwie-
rzaki - powiedzmy mangaki - świetnie przystosowane do typowego
dotychczas dla niej surowego, dzikiego i suchego klimatu. Jako
że są bardzo wyspecjalizowane, adaptacja do jakichkolwiek
innych warunków bytaby dla nich szalenie kłopotliwa, wręcz nie-
możliwa. To tak, jakby kazać żabie dostosować się do życia na
pustyni w ciągu trzech dni. Stawiam wszystkie oszczędności
na to, że żaba prędzej wyzionie ducha, niż się dostosuje.
Mangeę zamieszkują również zwierzaki mniejsze - nazwijmy
je femgynie - gorzej znoszące surowy klimat, ale przystosowujące
się dużo łatwiej niż mangaki do nowych warunków środowisko-
wych. Duże i agresywne mangaki na rozsypującej się Mangei
mają jeszcze sporo do powiedzenia, ale ich panowanie nieu-
chronnie się kończy, bowiem po całkowitym rozbiciu pankontynentu
na pewno zmieni się klimat, a one - niezdolne do błyskawicznych
modyfikacji swojego zachowania - przegrają batalię o dominację
z femgyniami.
W nieistniejącym już świecie Mangei mężczyźni dokonywali
heroicznych czynów. Ot, choćby zawzięcie ze sobą rywalizowali
- nawet jeśli chodziło o błahostki... Pamiętam taki jeden niewin-
ny konkurs, w którym wziąłem udział... Ustawiamy się rzędem
w toalecie ośrodka wypoczynkowego, a wygrywa ten, kto trafi
w „dziesiątkę" pisuaru z największej odległości. Udało mi się go
wygrać, głównie ze względu na to, że akurat za mną nie było
ściany... Aż wstyd się dzisiaj przyznawać do takich idiotycznych
wyczynów, ale cóż, tak to wtedy było. Ten dzień był zresztą jakiś
wyjątkowy - pamiętam, że coś świętowaliśmy, a Sebastian,
którego nazwiska już nie pomnę, leżał na wznak w lesie i czuł się,
delikatnie mówiąc, źle. Sebastian nie miał na przodzie zęba,
którego pozbawił się, skacząc z trzeciego piętra. Rzucił się z okna
dla miłości, która go nie chciała. Każdy z nas mógłby wtedy to
zrobić... Rozpierała nas energia, byliśmy zdolni przenosić góry,
zdawało nam się, że możemy zmienić świat. Zazwyczaj było nas
czterech, w porywach dziewięciu. Założyliśmy zespół muzyczny.
To nic, że nikt z nas nie potrafił grać nawet na dziecięcych cym-
bałkach. Później przyszła pora na szkolną gazetę. Jeden numer
udało się nawet wydrukować w najprawdziwszej drukarni. Kiedyś
skrzyknęliśmy się na przerwie i wnieśliśmy malucha naszego
historyka na szczyt szesnastostopniowych schodów. Nie był
zadowolony.
Na biwakach całonocne popijawy przerywaliśmy bosymi
wędrówkami do „pobliskiego" sklepu (sześć kilometrów przez
las) po bobo fruty, makaron i ketchup. Śniadania jadaliśmy
z reguły o trzynastej. Trawa była wtedy zieleńsza, a smak słod-
szy. Dzikie pomysły przychodziły nam do głowy codziennie,
a w zasadzie co noc, najczęściej między drugą a szóstą rano,
a potem oblekały się w ciało. A to założyliśmy zakon wódoitów
(żeby nie marnowała się ani kropelka), a to rozrysowywaliśmy
granice przyszłych naszych królestw w czasie nudnych lekcji,
nadając wyimaginowanym krainom nazwy wyginające języki.
Wszechobecna konsumpcja - pożerająca dzisiaj kulturę - była
obecna w naszym życiu w postaci taniej rosyjskiej wódki,
kupowanej na bazarku, a także jednej jedynej pary steranych
dżinsów Levi's. Muzyki słuchaliśmy z pirackich kaset (innych
nie było), a chipsy pochłanialiśmy bez jakiegokolwiek
konsumpcyjnego nabożeństwa, jadąc sobie spokojnie pocią-
giem do Jeleniej Góry.
Nikt nie przejmował się towarami, zarobkami, markami, mal-
lami, kredytami, reklamami, portfelami. Nikt nie był pochłonięty
konsumowaniem na pokaz, bieganiem po sztucznie umagicznio-
nych domach towarowych, przesiadywaniem na ławkach w cen-
trach handlowych. Nikt nie podniecał się wyprzedażą, nie kon-
centrował na oblekaniu ciała w konsumpcjonistyczne wytwory
i nie trawił całego bożego dnia na pogryzaniu popcornu w mul-
tikinie. Interesowaliśmy się innymi ludźmi i sobą nawzajem.
Przyjaźniliśmy się z człowiekiem, a nie z konsumentem sprowa-
dzonym do „bitu roli" supermarketowego zakupowicza, nabywa-
jącego te same, co my, batony, skarpety i koszule. Nasza męska
przyjaźń miała moc modyfikowania i stwarzania. A przynajmniej
tak nam się wydawało. Kultura hiperkonsumpcji dobrała się do
nas błyskawicznie, tuż po opuszczeniu szkoły. Broniliśmy się,
a jakże. Niektórzy z nas rozpaczliwie. Idealiści -w rzeczywistości
świeżo powstającego small-biznesu - studiowali filozofię, pisali
wiersze albo animowali kulturę. Z każdym rokiem byto ich coraz
mniej...
Nasze dzieci już nie będą się bronić przed kulturą konsump-
cyjną. Nie mają po prostu alternatywy - to jest ich kultura macie-
rzysta. Nie mogą się też stać na zawołanie kimś, kogo nie są
w stanie sobie nawet wyobrazić.
Maskotki i rekiny
Świat hiperkonsumpcji jednak nie dotyka wyłącznie mężczyzn
i to nie tylko oni mutują pod jego wpływem.
Kultura konsump-
cyjna pochłonęła zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Wręcz
pożarła. A im krócej się żyło w czasach sprzed jej ekspansji, tym
bardziej jest się pożartym. Nie ma wątpliwości, że czarodziejska
różdżka utowarowienia i komercjalizacji dokonuje zadziwiających
transformacji na ciele i umyśle obydwu płci.
Mężczyźni szybko
przekształcają się dziś w leniwe maskotki, kobiety zaś stają się
rekinami, spętanymi na własne życzenie dziesiątkami rozmai-
tych smyczy. Leniwa maskotka jest czymś znacznie mniej -jeśli
można tak rzec - dynamicznym od opływowego rekina. Leniwej
maskotce trudniej jest się poruszać w konsumpcyjnym oceanie.
Ale i rekin, co zabrzmi zapewne dziwnie, nie porusza się w nim
z zawrotną prędkością. Kobieta także ma z konsumpcyjnym oce-
anem i współczesnością kłopoty. Przynajmniej na razie, dopóki
nie przetnie krępujących ją smyczy - pozostałości po dawnych,
lepszych dla mężczyzn czasach. I chociaż łatwo się pozbyć tej
uprzęży, kobiety-rekiny zdają się tego nie dostrzegać i wiele smy-
czy (które zostaną w tej książce szczegółowo opisane) zapinają
sobie wciąż z satysfakcją, niczym drogocenne kolie.
Polki „dorosły" do roli żarłaczy całkiem niedawno - w późnych
latach 90. (podobne procesy zachodziły na Zachodzie już na
początku 70. lat XX wieku). Zanim to nastąpiło, upchnięto
je w społecznym „akwarium", którego ściany wyznaczały im
nieprzekraczalne granice. W efekcie do dziś dostrzegalny jest
u kobiet syndrom rybki akwariowej. W męskiej kulturze feudalnej,
a później kapitalistycznej, rybka wciśnięta w jakiś kąt akwarium
wciąż rosła, a z czasem przekształciła się w żarłacza, zaczęło się
jej robić ciasno. Minęło jeszcze trochę czasu i nadszedł dzień,
kiedy ostatecznie pękły szyby akwarium, a kobieta mogła wre-
szcie wypłynąć na szerokie wody. I choć to prawie bezkresny
ocean, ona wciąż, w skórze rekina, usiłuje pływać od szyby do
szyby, tam i z powrotem. Mężczyźni - leniwe maskotki - nie sta-
rają się zmienić „fałszywej kobiecej świadomości" i uświadamiać
w kwestii nieistnienia owych szyb. I wcale nie dlatego, że walczą
z przywilejami kobiet. Leniwa maskotka po prostu nie zauważyła
przemiany świata - jej zdaniem to wciąż świat mężczyzn.
Dlaczego zatem mężczyzna transmutuje w maskotkę, a kobieta
w rekina? Ano dlatego, że mężczyźni zamieniają się w stworze-
nia bierne - nowa rzeczywistość ich rozleniwia, wolniej też rea-
gują na zmiany. Coraz chętniej występują w roli hołubionej przez
kobiety (matki, siostry, babcie i żony) maskotki, częstokroć
są - o zgrozo! - całkowicie na damskim utrzymaniu.
Natomiast kobiety poddają się konsumpcyjnej transformacji
z mniejszym oporem, czasem wręcz z nieskrywaną przyjemnością,
tak jak Kopciuszek poddawał się mocy dobrej wróżki. Kultura
konsumpcyjna to bajkowa wróżka, ale czy dobra? Niby zamienia
dynie w karety, gałgany w balowe suknie... Problem w tym, że
w kulturze supermarketu magiczny urok ulatuje z przedmiotów
grubo przed północą. Konsumpcyjna wróżka musi zatem haro-
wać 24 h na dobę. W czarowaniu nie może być luk, nikt nie zniesie
dłuższego powrotu do dyń i szarych gałganów, kiedy wokół trwa
bal, kremowe torty, książęta i księżniczki.
Spektakl konsumpcyjnego czarowania to coś, czego doświad-
czamy codziennie. Kobiety jednak radzą sobie z nim znacznie
lepiej i są też skuteczniejsze na konsumpcyjnych polach walki.
Świat konsumpcji jest dla nich tym, czym dla rekina ocean
wypełniony potencjalną zdobyczą. Szok w zetknięciu z tym
oceanem, którego doświadczyli moi szkolni koledzy, spłynął po
moich koleżankach jak woda. I nawet jeśli przez chwilę wytrąco-
no je nieco z równowagi, szybko przeszły nad tym do porządku
dziennego. Kultura hiperkonsumpcji z kobietami obchodzi się
delikatniej - wygląda na to, że jest wręcz stworzona dla nich.
Kobiety sprawniej omijają jej rafy, szybciej też orientują
się w tkanej przez konsumeryzm pajęczynie.
Weźmy dla przykładu najbardziej mocarny, choć nie najszybciej
rozwijający się rynek konsumpcyjny na świecie - Stany Zjedno-
czone (najszybciej rozwijającym się są obecnie Chiny). Kobiety
decydują tam o większości zakupów (około 83-85% wszystkich
zakupów). I tak w 94% przypadków decydują o kupnie mebli,
w 92% - wakacji, w 9 1 % - domów, w 60% - nowych samocho-
dów (a to już przecież niespodzianka, zważywszy na powszechne
przeświadczenie o wadze tego „produktu" dla mężczyzn), w 89%
decydują o otwarciu nowego konta bankowego, a w 5 1 % o za-
kupie elektroniki użytkowej (czy aby nie był to kolejny konsump-
cyjny bastion męskości?) . Złośliwi i malkontenci zauważą na
pewno, że decyzje decyzjami, a i tak najważniejszy jest ten, kto
za to wszystko płaci. Mam dla nich złe wiadomości. Otóż kobieta
nie tylko dzisiaj wybiera, ale i płaci.
Nie sposób nie zauważyć edukacyjnego boomu u kobiet
w ostatnich kilkudziesięciu latach. W Stanach Zjednoczonych
w ostatnich piętnastu latach kobiety stanowiły większość absol-
wentów wyższych uczelni (57%). Nawet w najbardziej prestiżo-
wych zawodach, które od dawna były okupowane przez ród
męski, nadzwyczaj dobrze im obecnie idzie: stanowią już 40%
absolwentów szkół biznesu (nierzadko kończąc je nawet z presti-
żowym dyplomem MBA), połowę absolwentów szkół prawa
i 46% absolwentów wyższych uczelni medycznych. Na rynku jest
coraz więcej pracy dla kobiet, przede wszystkim w ramach usług
0 charakterze niefizycznym. Kobiety stanowią 49% kierowników
średniego szczebla, a także ponad połowę menedżerów od han-
dlu, zasobów ludzkich, administracji czy księgowości. Małe
przedsiębiorstwa (poniżej 100 pracowników) to w ponad 40% fir-
my założone i prowadzone przez kobiety (za firmę „kobiecą"
uważa się przedsiębiorstwo, w którym ponad połowę zarządu
1 pracowników stanowią kobiety). Prowadzone przez kobiety ma-
łe przedsiębiorstwa zatrudniają w USA o 35% więcej osób niż
500 razem wziętych, najbogatszych firm według magazynu
„Fortune" z całego świata! Od roku 1987 do 1999 liczba kobie-
cych biznesów wzrosła o 103%, a poziom zatrudnienia w tego
typu firmach o 320%. Kobiece przedsiębiorstwa to ponad 70%
wszystkich nowo otwieranych firm. Udział pracujących kobiet
wśród Amerykanek zdolnych do pracy wzrósł z 52% w roku
1980 do 62% w roku 2005, podczas gdy udział pracujących męż-
czyzn spadł z 77 do 73%. A zatem doczekaliśmy się symptoma-
tycznych efektów tego niezwykle spektakularnego kobiecego
pędu do pracy.
Przejawia się to przede wszystkim gwałtownie wzrastającym
potencjałem ekonomicznym kobiet i grubiejącą damską portmo-
netką. Choć wiele kobiet - szczególnie w kraju nad Wisłą - może
tego nie odczuwać, ale jeśli bierzemy pod uwagę całą populację
kobiet, to jej potencjał ekonomiczny rośnie. Dowody? W latach
1970-1998 dochody mężczyzn wzrosty, po uwzględnieniu infla-
cji, zaledwie o 0,6%, podczas gdy kobiet aż o 63%. Pęd kobiet
do zdobywania wyższego wykształcenia ma bezpośrednie prze-
łożenie na ich zarobki, zmienia również proporcje dochodów
w rodzinie. Pośród kobiet, które ukończyły szkołę średnią, niemal
23% zarabia więcej od swoich partnerów, zdana przez nie matura
powoduje, iż wskaźnik ten rośnie do 25%, a uzyskanie dyplomu
licencjata daje dalszy wzrost do 35%. Ukończone studia pody-
plomowe, magisterskie czy doktoranckie, dają już niemal 44-pro-
centową grupę kobiet zarabiających więcej od swoich partne-
rów. Średnio ponad 30% kobiet w USA zarabia lepiej od swoich
mężów (w stosunku do 17% w 1987 roku i 25% w 1997 roku).
Ale najbardziej interesujące są dane pokazujące, jaki procent
łącznego dochodu rodziny wnoszą kobiety. Okazuje się, że aż
połowa dochodu przeciętnej amerykańskiej rodziny zdobywana
jest przez kobiety! Oznacza to, że albo mężowie ukrywają przed
swoimi żonami część dochodów i trwonią pieniądze na boku, al-
bo - co wydaje się rozsądniejsze - iż kobiety
naprawdę zarabia-
ją więcej od mężczyzn, co przekłada się na średnią krajową.
Co prawda, kobiety średnio wciąż zarabiają mniej od mężczyzn.
Na jednego dolara zarabianego przez mężczyznę przypada
76 centów zarobionych przez kobietę. Jeżeli jednak przyjrzymy
się młodszym pokoleniom, sprawa przestaje być już tak oczywi-
sta. Wśród 25- i 34-latek są to 83 centy, a pośród 19- i 24-latek aż
89 centów. Być może nie będziemy musieli czekać - jak kpiła
jeszcze kilkanaście lat temu w Beautiful Red Dress Laurie Ander-
son - do 3888 roku, żeby dochody mężczyzn i kobiet się wyrów-
nały. Jeśli chodzi o szczyt finansowej piramidy, to dochody
kobiet i mężczyzn już się wyrównują. Pośród najbogatszych
Amerykanów, zarabiających więcej niż pół miliona dolarów rocz-
nie, aż 47% stanowią panie. Między rokiem 1996 a 1998 liczba
kobiet w grupie najlepiej zarabiających wzrosła o 68%, podczas
gdy liczba najlepiej zarabiających wzrosła tylko o 36%. Nic w tym
dziwnego zważywszy, że coraz więcej kobiet pracuje w wysoko
płatnych zawodach, związanych z finansami i zarządzaniem.
W latach 1985-1995 wśród menedżerów finansowych, audyto-
rów, księgowych czy ekonomistów liczba kobiet przewyższyła
liczbę mężczyzn. Kobiety kontrolują ponad 51% własności pry-
watnej w Stanach Zjednoczonych. Trendy te raczej nie ulegną
odwróceniu, ponieważ kobiety w USA wdowieją średnio w wie-
ku 67 lat (mężczyźni umierają 7 lat wcześniej, a ponadto kobiety
zwykle wychodzą za mąż za mężczyzn starszych, stąd te przykre
dla panów szacunki). Zatem na emeryturze kobiety pomnożą to,
co zarobiły same, o to, co odziedziczą po mężach. A co za tym
idzie, ich moc konsumpcyjna, czyli władza w społeczeństwie
konsumentów, radykalnie wzrośnie.
Im więcej kobiety mają pieniędzy, tym więcej kupują.
Powtórzę raz jeszcze, że to właśnie żony odpowiedzialne są
za zdecydowaną większość decyzji konsumenckich. Zwróćmy
jednak uwagę na to, że obecnie aż 27% wszystkich gospodarstw
domowych prowadzonych jest przez kobiety samotne (kobiety
zamężne - 55%). Oznacza to, że potrzebują rozmaitych dóbr,
które w małżeństwie są wspólną własnością i nie trzeba ich du-
blować. Muszą kupować samodzielnie mieszkania, samochody,
komputery, lodówki... Wzrastający poziom zamożności kobiet
przekłada się też na zamożność całych rodzin, powodując zarazem
wzrost konsumpcji - gwałtownie rosną potrzeby: drugi laptop,
drugi (albo i trzeci) samochód itp. A biorąc pod uwagę fakt,
że kobiety, jeszcze zanim zaczęły pracować zawodowo, już decy-
dowały o większości zakupów dla rodziny, to jaką muszą mieć
moc decydowania w czasach, kiedy praca zawodowa kobiet jest
normą? Nic zatem dziwnego, że kobieta obecnie postrzega mał-
żeństwo nie jako konieczność ekonomiczną (trzeba w końcu
zarządzać generowanym przez mężczyznę majątkiem), lecz jako
wolny wybór. Coraz też częściej z tego akurat wyboru rezygnuje
- o czym świadczy wzrastająca liczba samotnych, pracujących
kobiet. Widać więc wyraźnie, że w dobie konsumeryzmu cały
męski świat chwieje się w posadach.
Jeżeli tylko kultura konsumpcyjna rozwinie się i nie napotka
jakichś istotnych przeszkód - fali odśrodkowej rewolucji anty-
konsumenckiej, totalnego załamania gospodarki Zachodu, wojny
z fundamentalistycznymi imigrantami, wspomaganymi terrory-
styczną ekspansją Bliskiego Wschodu - to lepiej odnajdą
się w niej kobiety. I to nie tylko z powodu ewolucyjnie ukształto-
wanych umysłów, ale również ze względów ekonomicznych,
kulturowych i społecznych.
„Leniwe maskotki, rekiny na smyczy" to relacja z przebiegu
drobiazgowego śledztwa na temat przewagi kobiet w kulturze
konsumpcyjnej. Żeby jednak opowiedzieć o tej kobiecej przewa-
dze, musimy najpierw prześledzić zmiany, jakie stały się udziałem
płci od narodzin po emeryturę. Musimy rozważyć ponadto zanik
kategorii dzieciństwa i powstanie aktywnej starości. Pamiętajmy
bowiem, że dla kultury konsumpcji nie ma straconych grup
wiekowych.
Wiatr, zielone pole, drzewa i wiatraki
Książkę tę pisze zaniepokojony socjolog i zaniepokojony
mężczyzna - bardziej nawet zaniepokojony mężczyzna... Jeżeli
rzeczywiście przegrywamy batalię na społecznym, konsumenc-
kim polu (co postaram się szczegółowo przedstawić), to dlaczego
tak się właśnie dzieje? Myślę, że jeśli tylko odpowiemy sobie
precyzyjnie na pytanie, będzie to pierwszy krok w procesie
terapii, która pomoże nam unikać i minimalizować negatywne
wpływy kulturowych przemian. Oświecenie, nawet jeśli jest
bolesne, prowadzi zazwyczaj do modyfikowania postaw i działań.
A zatem może zapobiec zmieceniu mężczyzn przez ruchy tekto-
niczne owych przemian. Niestety tak to już jest, że mężczyźni
dużo oporniej od kobiet reagują na społeczne wpływy, nawet na
te ze wszech miar pozytywne. Po prostu mężczyznę jest znacznie
trudniej na nowo ukształtować...
I to nie tak, że mężczyźni są całkowicie winni swojemu
nieszczęściu. Kryzys męskości we współczesnej kulturze, który
jest coraz bardziej widoczny - jest moim zdaniem jedynie
efektem zmian systemowych w kulturze Zachodu, pasującym
do ewolucyjnie ukształtowanej umysłowości kobiet, niestety
tylko rozleniwiającym mężczyzn. Świat niespolaryzowany, nie-
podzielony na zwalczające się bloki, bez zagrażającego nam
sąsiada, gdzie walka nie jest na serio, a krew leje się tylko w ter-
rorystycznych zamachach albo lokomocyjnych katastrofach,
gdzie życie jest jedną wielką zabawą, to świat, w którym męż-
czyźni są niepotrzebni. A przynajmniej nie są potrzebni tacy,
jakimi musieli być w drapieżnym, dziewiętnasto- i dwudziesto-
wiecznym kapitalizmie. Nawet wielkie ruchy społeczne - ekolo-
giczny, feministyczny i pacyfistyczny - w których zdaniem
socjologów „pali się ogień" albo „bije serce społeczeństwa" ,
zajmują się głównie kwestiami jakości życia, interesującymi -
z racji ewolucyjnej konstrukcji psychiki - przede wszystkim
kobiety. Skoro nawet „ogień" czy „serce" społeczeństwa doty-
ka głównie „babskich" spraw, to co będzie z mężczyznami,
którzy za sprawą okoliczności zewnętrznych (ewolucyjnie
ukształtowanych cech) znajdują się poza tym „sercem"? Czy
mężczyźni nadążą za „kobiecym sercem" kultury, pompą
społecznego organizmu, tłoczącą w ciało kultury nową krew,
czy może po prostu „wyginą"?
Można zarysowany tu problem zobrazować inaczej - dla
wszystkich tych, którzy z mętnymi koncepcjami socjologicznymi
nie mają na co dzień wiele wspólnego i nie przekonuje ich meta-
fora ruchu społecznego jako nowego „serca społeczeństwa"
(wcale się nie dziwię... ).
Wyobraźmy sobie zatem rozległe zielone pole, wiatraki i drze-
wa. Kiedy wieje wiatr, wiatraki wytwarzają prąd, a drzewa jedy-
nie szumią. W dzisiejszych czasach, paradoksalnie - drzewa
to mężczyźni, a wiatraki - kobiety. Wiatr zaś to zmiany systemowe
zachodzące w świecie Zachodu, w kierunku kultury konsumpcji.
Nie jest winą drzewa, że jest drzewem. Nie jest winą wiatraka,
że jest wiatrakiem. Ale wiatrak jest produktywny, a drzewo jedynie
szumi. Kobiety, mówiąc inaczej, skorzystają z wiatru zmian
- mężczyźni już niekoniecznie. Chyba że stanie się jakiś cud...
Oczywiście pole upstrzone drzewami i wiatrakami to nie
najlepsza ilustracja wpływu kultury konsumpcyjnej na zachowania
płci. Drzewa są przecież cząstką natury - wiatraki zaś zostały
zaprojektowane właśnie po to, by łapać wiatr w skrzydła...
Natomiast kobiety i mężczyźni są zarówno tworem natury, jak i kul-
tury. Każda z płci jest jednocześnie ukształtowana w wyniku ewo-
lucji, ale i wielokrotnie modyfikowana przez siły społeczne
w procesie przemian historycznych. Chodzi jednak w tej metaforze
0 to (i chciałbym, aby na to właśnie zwrócono uwagę), że wiatr
przemian jest czymś niezależnym (przynajmniej w chwili obecnej)
w fazie rozwoju kultury konsumpcyjnej od działań jednostek. Zmia-
ny są elementem zewnętrznym, niezależnym od kobiecych i męs-
kich pragnień. Wiatr po prostu skądś przybywa i wieje, a zmiany
następują. Ale przedziwnym zrządzeniem ewolucyjnego losu,
kobiety są lepiej do tych zmian przystosowane.
Zmuszony jestem uczynić tutaj drobną dygresję. Otóż muszę
zaznaczyć, że nie jestem bynajmniej zwolennikiem wizji społe-
czeństwa i dziejów, w której pewien mitologiczny system jest
nadrzędny, istnieje jakby ponad wyborami ludzi i zupełnie nie
zależy od jednostkowych działań. Wiatr przemian nie bierze się
znikąd - to efekt działań konkretnych ludzi, którzy nie tylko
tworzą systemy społeczne, ale także w nie wierzą. Problem
w tym, że odstąpiono od wiary w system starokapitalistyczny
1 państwo jako jego najważniejszy instrument. Dzisiaj, w wyniku
różnorodnych przemian, wynalazków i działań innowatorów.
wierzy się w swobodę i autonomię jednostki. Tak się jednak
składa, że mężczyźni byli lepiej dostosowani do starego systemu,
w którym człowiek był tylko pionkiem na militarnej szachownicy,
władza zależała od mitologicznych okoliczności zewnętrznych
(choćby namaszczenia przez Boga), a system (choć był wymy-
śloną przez ludzi „fikcją") okazywał się ważniejszy od jednostki.
Natomiast kobiety wolą systemy oparte na indywidualnych
wyborach.
Oczywiście wcale nie twierdzę, że mężczyźni, jako niedosto-
sowani do obecnie panującej wizji społeczeństwa, są gorsi.
Zarówno mężczyźni, jak i kobiety mają swoje specjalizacje. Męż-
czyźni szybciej kopią rowy, kobiety łatwiej uspokajają płaczące
dziatki. Mężczyźni zazwyczaj nie mają trudności z odczytywa-
niem znaków topograficznych i orientacją w terenie, kobietom
wystarczy rzut oka, by wiedzieć, co i gdzie znajduje się w salo-
nie u znajomych. Kobiety odreagują stres paplaniem jak najęte,
mężczyźni do tego samego celu potrzebują ringu, baru, ringu
i baru albo baru i ringu. Problem w tym, że charakter kultury de-
cyduje o niewielkiej przydatności lub całkowitej nieprzydatności
pewnych cech - raz męskich, a raz kobiecych. Od starożytności
aż po epokę przemysłową cechy męskie, takie jak agresja, siła fi-
zyczna, ambicja, zamiłowanie do rywalizacji czy pragnienie wła-
dzy, bardzo się przydawały - obecnie przydają się coraz mniej.
Mężczyźni zatem wcale nie są gorsi, a tylko los rzuca ich dziś na
głęboką wodę, choć predestynowani są raczej do życia na lą-
dzie. Kobiety nie są lepsze - akurat nastąpił potop, a one mają
płetwy.
Helen Fisher - antropolog z Rutgers University w New Jersey
i główna amerykańska ideolożka rychłej dominacji kobiet w spo-
łeczeństwach zachodnich - twierdzi, że zmiany zachodzące we
współczesnej kulturze rozwiniętych demokracji są zmianami
wprowadzanymi przez kobiety. Mężczyźni -jak dowodzi - różnią
się od kobiet tym, że nie posiadają ewolucyjnie ukształtowanych
sposobów myślenia i działania. A to właśnie ma zadecydować
w przyszłości - zdaniem Fisher - o kulturowym sukcesie kobiet
i społecznej porażce mężczyzn.
Idee i proroctwa Fisher na temat dominacji kobiet w kulturze
zachodniej wywołały niemałą burzę za Atlantykiem, budząc z re-
guły skrajne (pozytywne i negatywne) emocje. Wystarczy przyj-
rzeć się tylko komentarzom klientów największej internetowej
księgarni świata - amazon.com - aby zrozumieć o co tutaj cho-
dzi. Podział - o ile będziemy sugerować się nickami klientów
- przebiega na linii czytelnik - czytelniczka. Ci pierwsi z reguły
klną, na czym świat stoi, zarzucając Fisher, że dotknęło ją zaa-
wansowane schorzenie ideologiczne, że jest arogancka i subtelna
niczym prawa objawione na kamiennych tablicach Mojżeszowi,
z którymi poszedł w lud (u Mojżesza jest „Nie cudzołóż!", u Fi-
sher - „Kobieta istotą lepszą jest i basta!"). Żadnych światłocie-
ni - tylko biel i czerń. Z kolei kobietom dzieło Fisher zazwyczaj
bardzo się podoba, co dziwić nie powinno, bowiem wszystkie
kulturowe mniejszości wysławiają pod niebiosa prace poświęcone
swoim jakoby niezmierzonym zasługom.
Ja natomiast sądzę, że świat zmieniają zarówno mężczyźni,
jak i kobiety, ale zaznaczam przy okazji, że świat ten - po trans-
formacji - kobietom będzie odpowiadać dużo bardziej. Kobiety
nie przekształcają kultury (a przynajmniej nie same) - są po pro-
stu do nowego jej typu lepiej dopasowane. I co wydaje się waż-
ne, kultura konsumpcyjna - rozumiana jako pewien czynnik
zewnętrzny, niezależny od indywidualnych działań kobiet i męż-
czyzn - zasadniczo wpływa na charakter obydwu płci. Książka,
którą trzymacie w ręku, jest zatem podróżą po rozmaitych, a cza-
sem nawet ledwie dostrzegalnych zmianach, jakie wymusiła na
kobietach i na mężczyznach współczesna kultura konsumpcyjna.
Kultura konsumpcji niczym rzymskie igrzyska
A teraz drobna, lecz istotna ekskursja osobista, która króciutko,
tytułem wprowadzenia, zobrazuje damskie dostosowanie do
kultury konsumpcyjnej - właściwy, obok niedostosowania mę-
skiego, przedmiot moich rozważań w tej książce. Otóż wyznać
muszę, że moja żona potwornie mnie złości, kiedy wychodzi
siedemnastokrotnie w czasie oglądania filmu. Moim subiektyw-
nym męskim zdaniem film to coś, co zmusza widza, aby skupit
na nim catą swoją uwagę. Żona tymczasem doprowadza mnie na
skraj rozpaczy, kiedy w tym czasie: a) robi sobie kawę/herbatę,
b) pali papierosa przy otwartym oknie, c) dzwoni do koleżanki
z pracy powiedzieć jej, że właśnie ogląda interesujący film,
d) idzie zamienić kilka zdań z moim bratem na temat jego aktual-
nej życiowej partnerki, e) konsumuje kanapkę, którą f) wcześniej
preparuje, g) pyta mnie o szczegóły naszego zeznania podatko-
wego, h) pobieżnie sprząta łazienkę, i) myje i kroi paprykę do ju-
trzejszej sałatki, j) zbiera z podłogi zabawki naszej córki i wykonuje
dziesiątki innych rzeczy, których z racji linearności mojego umy-
słu nie jestem nawet w stanie zarejestrować. Największa rozpacz
ogarnia mnie wtedy, kiedy muszę opowiadać, co też pod jej
nieobecność się działo... Co prawda, robię to niezwykle rzadko,
bo żona, o dziwo, zazwyczaj i tak świetnie się orientuje w fabu-
larnych meandrach filmu. Dekoncentracja, która uniemożliwiłaby
mężczyźnie skupienie na filmowej projekcji, jej zdaje się nie
przeszkadzać. I nic w tym dziwnego.
Wyobraźmy sobie kulturę konsumpcyjną jako rodzaj widowiska
nieprzerwanie odgrywanego, powiedzmy, w rzymskim Koloseum.
Można je podziwiać w niemym skupieniu, można się dekoncen-
trować do woli, wedle uznania. Można z uwagą śledzić wszystkie
walki gladiatorów albo godzinami zachwycać się masakrą chrze-
ścijan. Można jednak owe masakrowanie chrześcijan sobie
odpuścić, kupić w tym czasie coś do jedzenia, przekąsić, poroz-
mawiać przy pucharze wina ze znajomymi patrycjuszami, udać
się na godzin parę do domu, by zażyć kąpieli czy też zrugać opie-
szałego niewolnika. Owo rzymskie widowisko składa się z poje-
dynczych spektakli, które się mienią i ciągną w nieskończoność
- to istna feeria dostępnych przyjemności. Możemy sobie zatem
odpuścić pewne fragmenty widowiska, a i tak będziemy z grub-
sza znali jego „wynik", fabułę i rozumieli zakończenie. Współczesna
kultura konsumpcji jest właśnie takim niekończącym się spekta-
klem, szalonym teatrem ulicznym bez początku i końca. No
cóż, kobiety są o wiele lepiej od mężczyzn dostosowane do
uczestnictwa w takim tasiemcowym, rekreacyjno-rozrywkowym
przedsięwzięciu.
Męską formą rozrywki jest natomiast krótka, nakierowana na
wyraźny cel gra. Płeć niepiękna jest wręcz stworzona do przesia-
dywania na stadionie podczas meczów piłkarskich. Wiadomo,
jakie jest to przedstawienie - mamy tu dwa wrogie sobie obozy,
wojnę, w której ktoś z reguły musi odnieść zwycięstwo. Wiado-
mo, jakie są reguły, i wiadomo, kiedy się widowisko zaczyna
i kończy. Nigdzie w trakcie meczu nie wychodzimy, koncentrujemy
na nim całą naszą męską uwagę, nie ma załatwiania trzeciorzęd-
nych spraw czy trywialnych rozmów (mówimy jedynie wtedy,
kiedy komentujemy kwestie arcyważne, np. nieudane zagrania
albo sędziowskie pomyłki). Wiadomo, że po meczu można się
najzwyczajniej w świecie pobić, a następnego dnia jakby nigdy
nic iść do pracy. Krótka, intensywna uwaga wiąże się tutaj z mę-
skim zamiłowaniem do konkurencji. Rzymskie, rozwlekłe igrzyska
- choćby najbardziej krwawe - nie są dla mężczyzn. Współcze-
sna kultura konsumpcji jest jednak takim rzymskim Koloseum
podczas niekończącego się feerycznego spektaklu. Gorzej.
To rozwlekła opera mydlana, którą dla psychicznego masażu
przeplatać trzeba innymi rozrywkami; magnetyczny talk-show,
przedłużający się ponad wytrzymałość najodporniejszych i naj-
cierpliwszych amazońskich leniwców. Do takiej kultury pasują
kobiety, ale nie mężczyźni.
Zacznijmy naszą opowieść od szczegółowej charakterystyki
współczesnej kultury.
Detroit. Heidelberg Street, przy której ktoś stworzył wielką instalację,
plastyczny happening, monstrualną wystawę wyrzuconych rzeczy,
najbardziej kiczowatych, szpetnych i bezużytecznych ready-made,
których się codziennie pozbywamy wyrzucając je na ulicę, do koszy,
na śmietnik, a są to plastykowe zabawki, wózki dziecięce, buty wszelakie,
spodnie, krawaty, fraki, talerze, meble, odkurzacze, abażury, obrazy,
pudła na kapelusze, maszynki do mięsa, kapy na łóżka, stare zegarki,
wagi, barometry i nieskończona ilość wszelkiej tandety
i cudacznego chłamu, tak odrażająco szpetnego, że aż dziw bierze,
iż człowiek to kiedyś wymyślił, wyprodukował, sprzedał i używał.
Ryszard Kapuściński, Lapidarium IV
Rozdział I
Kultura konsumpcji
od dziecięcia do dziadka
wraz z instrukcją obsługi intelektualnej
Trzy najnudniejsze czynności na świecie to opalanie się,
kserowanie i obgadywanie Christiny Aquilery. Oczywiście z mo-
jego punktu widzenia. Z catą pewnością na błękitnej planecie
istnieją całe tabuny miłośników smarowania ciał wonnymi olej-
kami, które wydobywa się z cudacznych, piszczących pojemni-
ków, i polegiwania w bezruchu na prażącym nieprzytomnie słońcu,
albo pod kopułą solarium. Mój Boże. Koszmar. Wchodzimy do
ciasnego pomieszczenia, gdzie stoi cesarska trumna z podświe-
tlonym wiekiem. Zrzucamy przyodziewek i nadzy jak kurczak,
sprawiony do opalania, kładziemy się w trumnie i zatrzaskujemy
wieko. Potem wieko się jarzy, a skóra na kurczaku brązowieje
albo czerwienieje - wszystko zależy od okoliczności dermatolo-
gicznych. Trwa to całą wieczność. Nie wierzcie, kiedy wam po-
wiedzą o pięciu, dziesięciu czy dwunastu minutach. Czas ciągnie
się pod kopułą solarium jak topiona mozarella. Chcecie podłu-
bać w nosie czy się podrapać - nie da rady, za ciasno. Chcecie
się przekręcić na drugi bok, ale jak to zrobicie, nie uda wam się
opalić jak należy. Każda tortura kiedyś się jednak kończy. Kiedy
jarzeniówki zamigocą i zgasną, niczym Dracula podnosicie
wieko i ostrożnie, żeby nie strząsnąć świeżo nabytej opalenizny,
stąpacie w stronę lustra. Draculi w lustrze nie było widać. Was
też nie, albowiem zbrunatnieliście do tego stopnia, że zlewacie
się z kolorem ścian. Po kilkakrotnym mrugnięciu oczami dostrze-
gacie się w końcu i bardzo cieszycie. Najprzyjemniejszy w opalaniu
się jest jego koniec.
Kserowanie dostarcza jeszcze mniejszej ilości „fascynują-
cych" doznań, a trwa zazwyczaj znacznie dłużej. Zapewne znajdą
się jakieś zidiociałe sekretarki opanowane fetyszystyczną manią
kopiowania dokumentów. Nic tylko by stały i stały przy kserogra-
fie. Zakładam jednak, że jest to znacząca mniejszość. Niech zatem
mniejszość teraz nie czyta, bo mniejszość nie zrozumie. Siedzicie
sobie, większość, siedzicie i pogryzacie sandwicza. Jest dwuna-
sta w południe, czas przyjemnie wypełniony plotkami biegnie so-
bie w biurze od kawy do kawy. Aż tu nagle pryncypał zleca wam
kserowanie. Grom z jasnego nieba. Ksero jest starej daty. Zapom-
nijcie o automatycznych podajnikach. Wszystko ręcznie, wszyst-
ko z nosem blisko rozgrzanej maszyny, zmuszeni chłonąć te
wydobywające się z potworzastego urządzenia opary. Musicie
skserować trzydzieści jeden rozdziałów pewnej książki, której nikt
jeszcze w ten sposób nie rozdziewiczył. Każdy rozdział ma po
czterdzieści parę stron. Dla jedenastu członków zarządu. Po trzy
kopie. Słowem, będziecie okupować kserograf od dwunastej do
siedemnastej, i to jak dobrze pójdzie. Nazajutrz bindujecie, coś-
cie skserowali, pakujecie w estetyczne foliowe prezerwatywki
i udajecie się na zwolnienie chorobowe. Jesteście chorzy z prze-
nudzenia. Ale to wszystko fraszka przy obgadywaniu Christiny
Aquilery.
Po co udajemy się do najlepszej pizzerii w mieście? Udajemy
się oczywiście, aby spałaszować najlepszą w mieście pizzę. Nie
wszyscy jednak tak czynią. Bywają tacy, którzy udają się tam
w całkowicie odmiennym celu, mianowicie po to, aby się w akcie
nieprawdopodobnego zbiorowego masochizmu ponudzić. Czyni
tak kategoria wiekowa i płciowa, której przy całej swojej socjolo-
gicznej wiedzy pojąć do końca nie potrafię — dziewczęta trzynastoi-
półletnie. Niedawno naprzeciwko mojego zacisznie usytuowanego
stolika (tuż pod wyjącym odbiornikiem TV) usadowiły się trzy
nastolatki, zamówiły pizzę, pierwsza pozycja w menu (zachowanie
wielce charakterystyczne dla tej kategorii wiekowej) i wlepiły żąd-
ne popkulturalnych doznań oczęta w ryczący odbiornik. I gryzą tę
pizzę, gryzą bez słowa, dopóki w odbiorniku nie pojawia się Chris-
tina, amerykańsko-ekwadorska diwa pieśni niewyrafinowanej, raz
brunetka, innym razem blond. Nagle trzynastoipółlatki ożywiły się
zasadniczo. Rozpoczął się długi, wysublimowany, fachowy panel
dyskusyjny poświęcony wylewającym się z nisko upiętej odzieży
„schabom" pieśniarki oraz jej - cokolwiek to jest - domniemane-
mu cellulitowi. Trwało to w nieskończoność. Omawiały coraz to
inne aspekty nazbyt pulchnych bioder oraz innych nazbyt lub nie-
zbyt segmentów ciała wokalistki, która - jak się dowiedziałem -
raz to chudła, a raz tężała, raz to łysiała, raz dorabiała sobie włosy,
raz to ubierała się nieprzemakalnie i nieprzezroczyście od stóp do
głów, innym razem przy niewielkim wysiłku można było obejrzeć
jej genitalia. Pizza dawno już zniknęta z wielkiego jak wyspa tale-
rza. Słomki nie tonęły już w coli, ale podzwaniały smętnie o dna
szklanek. Dziewczęta jednak nie przestawały. Znużenie ogarniało
wszystkich siedzących nieopodal mimowolnych słuchaczy, tylko
nie panelistki. W mojej wynudzonej głowie jak mantra kołatała
myśl o schabach Aquilery. Czy to do pioruna takie ważne? Nie ma-
cie innych zmartwień? - zadawałem sobie w myślach pytania.
Otóż to - nie mają. Otóż to, po raz drugi - te zmartwienia wcale
banalne nie są. To przecież zmartwienia epoki konsumpcyjnej.
Dzieciaki nie mają i nie będą miały innych. Przyzwyczajmy się
wreszcie.
Dzieciolaty w megastorze
Wielu socjologów, antropologów i gerontologów jest dzisiaj
przekonanych, że mówienie o tradycyjnym podziale społeczeń-
stwa pod względem kategorii wiekowych nie ma dzisiaj
specjalnego sensu, a wręcz trudno powiedzieć, kto jest staru-
szkiem, a kto podlotkiem. Granice stały się zamazane i nieostre.
Ścisła hierarchia wiekowa czy drabina pokoleniowa była nie-
zbędna w społeczeństwie starokapitalistycznym i przemysło-
wym, kiedy to pewne grupy wychodziły już z fabryki, a inne
z racji wieku jeszcze się do pracy w tej fabryce nie nadawały.
W epoce kapitalistycznej racjonalności ludzie musieli być czy-
telnie i chronologicznie podzieleni, potypologizowani, powsa-
dzani do odpowiednich szufladek. Dzisiaj, w społeczeństwie
masowej konsumpcji, ten czytelny i racjonalny (z punktu widze-
nia przemysłu i biurokracji) podział zanika. Życie zdeterminował
styl, który obiera się we własnym zakresie albo też buduje
z ogólnodostępnych modułów konsumpcyjnego rynku. Zdarza
się zatem, że taki sam styl życia obiera czternastolatka i emeryt.
W kulturze konsumpcji metryka może mieć niewielkie znacze-
nie dla segmentacji i podziału ludzi na kategorie. Zanik grup
pokoleniowych (albo ich rozmycie, bo nie we wszystkich społe-
czeństwach zachodnich granice między starymi a młodymi tak
po prostu zanikają) zaowocował rozkwitem płatnych rozrywek,
usług i przyjemności kierowanych do wszystkich, niezależnie
od wieku. Za sprawą producentów i usługodawców wybuchła
istna rewolucja, której efektem było powstanie czegoś w rodza-
ju wszechwiekowej (albo nie zważającej na wiek) tożsamości
i cielesności. Wspomniana rewolucja polega na tym, że np. po
sześćdziesiątce w naszym życiu może być równie wiele kon-
sumpcyjnych atrakcji, co w życiu osiemnastolatka, a pięciolatek
jest tak samo ważny dla rynku konsumpcyjnego jak emeryt.
Każdy może być świetnym celem strategii marketingowych,
a jeszcze lepiej jest wtedy, kiedy nie trzeba wobec różnych grup
wiekowych stosować odmiennych strategii, wychodząc ze słu-
sznego założenia, że wszyscy pragną tak naprawdę tego same-
go. Każda z tych grup jest teoretycznie zbiorem doskonałych
konsumentów. Oczywiście, w praktyce nie do końca tak to wy-
gląda - nie wszystkie potrzeby osób starszych są takie same jak
powiedzmy pięciolatków. W sumie jednak, każdego bez wyjąt-
ku można dziś zaprząc w konsumpcyjny kierat - patrząc z tej
perspektywy - rzeczywiście oddzielanie starych od młodych nie
ma specjalnego sensu.
Można też zastosować pewne narzędzie oddzielania dorosłych
od dzieci, dostosowując te grupy do uniwersalnego wzorca
kultury konsumpcyjnej. Jedynym kryterium uznania dziecka za
osobę dorosłą we współczesnych społeczeństwach zachod-
nich byłoby wtedy poprawne wykonywanie przez nie roli
społecznej i zadań konsumenta. Jeśli tak, to nieco starsze dzie-
ci potrafią „konsumować" nie gorzej niż prawdziwi dorośli.
A zatem, dziecko, które potrafi dokonać świadomego wyboru
konsumenckiego, staje się z miejsca dorosłe. Kłopot w tym,
że sami dorośli wcale nie chcą być dzisiaj dorosłymi, a przede
wszystkim pragną być młodzi. Zatem wszyscy świadomi swo-
ich wyborów konsumenci lokują się dzisiaj w jednej kategorii
społecznej - rozciągniętej do ekstremalnych granic
młodości,
która jest nie tyle stanem rozwoju cielesnego i psychicznego,
co
tożsamością do wynajęcia. Uważa tak Tarzycjusz Buliński,
autor najciekawszej, opublikowanej ostatnio w Polsce książki
0 wychowaniu . Zauważa on, że bycie młodym oznacza dziś
bardziej sposób uczestniczenia w świecie kultury popularnej
aniżeli jakiś wiek metrykalny. Dzieci i dorośli, zlewając się
w jedną kategorię konsumpcyjnej młodości, zaczynają myśleć
podobnie, objawiać podobne gusta, kupować te same usługi
1 produkty, przejawiać te same potrzeby, z seksualnymi włącznie.
Stevi Jackson, przedstawicielka teorii feministycznej, sądzi,
że mamy dziś do czynienia z
seksualizacją dzieciństwa,
a w szczególności (Jackson nie potrafi uciec za daleko od swo-
jego feminizmu) seksualizacją „dziewczyństwa" . Dżinsy dla
sześciolatek są sexy; sześciolatki mają swoje odrębne kosme-
tyki i lalki, wyglądające jak seksbomby; pisma dla dziewcząt
wypełnione są po brzegi seksem, wideoklipy i reklamy emito-
wane w porze „Teleranka" też pokazują skąpo odziane damy
zajmujące się głównie prezentacją swoich wydepilowanych
wdzięków. Nie dziwne, że dzieci, nie tylko dziewczęta, które
pochłoną wystarczającą liczbę takich obrazów, poruszają się
po konsumenckich przybytkach lepiej od niejednego rodzica.
Wytrawny konsument lat pięć i pól
Cóż zatem modelowy konsument powinien umieć? Powinien
odczuwać jakieś pragnienia i mieć jakieś preferencje. Powinien
poszukiwać dróg zaspokojenia tych pragnień i preferencji. Powi-
nien umieć dokonywać wyboru. Powinien wreszcie potrafić oce-
nić produkt i jego alternatywy. Tak przynajmniej sądzą Patti
Valkenberg i Joannę Cantor, które poszukują odpowiedzi na pytanie,
kiedy te cechy modelowego konsumenta pojawiają się w rozwo-
ju dzieci
3
. Sądzą one, że każda z tych czterech cech pojawia się
na innym etapie rozwoju dziecka. Można oczywiście postawić
pytanie, po co takie rzeczy w ogóle wiedzieć? Komu potrzebna
jest wiedza na temat tego, kiedy dziecko jest w stanie samo
i w sposób świadomy dokonać wyboru między konkurującymi
ze sobą markami? Ano właśnie, odpowiedź nasuwa się sama.
Wiedza ta jest potrzebna tym markom, a ogólniej mówiąc produ-
centom, dla których dzieci to stale poszerzający się, wspaniały
rynek zbytu. Dzieciaki w społeczeństwach zachodnich (także
w Polsce), mają coraz więcej pieniędzy na realizację swoich
zachcianek. Kieszonkowe w skali zachodniego świata rośnie.
A to nie wszystko. Dzieci to najlepszy materiał do urabiania, bo
jeśli już u dziecka wyrobi się zamiłowanie do jakiejś marki, to z re-
guły jako osoba dorosła pozostanie też jej wierne. Dzieci są naj-
lepszym medium do urabiania dorosłych - w bardzo poważnym
stopniu wpływają na decyzje konsumenckie rodzin nie tylko
"""• w kwestii towarów „dziecięcych", ale w głównej mierze dóbr tak
„zasadniczych" jak meble, samochody czy wakacje, albo usług
wydawałoby się tak dalekich od świata pociech, jak kolacja
w drogiej restauracji.
" Dzieci jest w kulturze zachodniej coraz mniej, bo coraz nie-
chętniej się rozmnażamy. Z tego powodu dziecko stało się nagle
niezwykle cenną „wartością". W epokach wcześniejszych, kiedy
dzieci było mnóstwo, nikt w ten sposób nie rozumował. Barbara
Szacka, socjolog, opowiedziała mi pewnego razu, jak to będąc
u swoich znajomych na wsi usłyszała: „Kto mieszka przy drodze,
musi mieć dużo dzieci". I tak dzieci, z racji liczebności, były w kul-
turze ludowej traktowane. Dziś dziecko jest poważną inwestycją,
dobrem rzadkim, a zatem szczególnie się o nie dba. Ta dbałość
przesądza o tym, że staramy się, aby naszym dzieciom niczego
nie zabrakło. Dlatego realizowane są wszystkie konsumpcyjne
zachcianki naszych, tak rzadko posiadanych, latorośli. W ten
sposób siła dzieci w społeczeństwie konsumentów stale rośnie.
Im mniej będzie dzieci, tym lepszym będą one rynkiem zbytu.
Dlatego będąc producentem czy handlowcem, należy tę prawdę
bezwzględnie znać i dzieci traktować poważnie. Trzeba
poznać ich gusta i potrzeby, a te zależą, jak zauważają
Valkenberg i Cantor, od dziecięcego stopnia zrozumienia środo-
wiska społecznego, w którym przyszło im żyć. Ten „stopień" zaś
wzrasta i zmienia się w trakcie dorastania i rozwoju psychiczne-
go. Pamiętajcie więc o tym drodzy specjaliści od marketingu,
socjologii i psychologii, bo to się z pewnością wam przyda.
I tak pragnienia i preferencje powstają już na wczesnym
etapie, mniej więcej w dwóch pierwszych latach życia. A wiele
preferencji jest po prostu wrodzonych, co specjaliści od marke-
tingu zdaje się doskonale wiedzą. Małe dzieci preferują smaki
słodkie, krzywiąc się na gorzkie i kwaśne. Mają zamiłowanie do
ostrych, kontrastowych kolorów, co nie pozostaje bez wpływu
na wygląd zabawek i materiałów edukacyjnych. Dzieci zaczyna-
ją się interesować przekazem telewizyjnym już w wieku pięciu
miesięcy, byle w tym przekazie dominowały kontrastowe barwy
(dominują one, jak wiadomo, w reklamach, podobnie jak we
wszelkich „Mysiach", „Teletubisiach" i „Ulicach Sezamkowych").
Kiedy dziecko osiągnie wiek siedmiu, ośmiu miesięcy, uczy się
pomału przybierać postawę wertykalną, a zatem najwyższy czas
na posadzenie go w supermarketowym wózku, aby swobodnie
podziwiało wypchane towarem półki na wysokości jego oczu.
Od osiemnastego miesiąca dzieci zaczynają już prosić rodziców,
aby coś z tych półek im kupili. Około drugiego roku życia dziec-
ko zaczyna rozumieć związek między tym, co jest pokazywane
w telewizyjnej reklamie a przedmiotem dostępnym w sklepie.
Potrafi to około 40% dwulatków. Ten odsetek raptownie rośnie
wraz z wiekiem. Związek pomiędzy reklamą a towarem
na półce dostrzega już 60% trzylatków, 84% czterolatków i 88%
pięciolatków. Resztę pięciolatków musi zatem charakteryzować
jakiś wyjątkowy brak spostrzegawczości albo po prostu nie mają
w domu telewizora. Dwu- i trzylatki sądzą, że to, co pokazuje
reklama, jest prawdą, tak samo zresztą jak uważają, że monstra
z kreskówek istnieją naprawdę. Nie widzą różnicy między świa-
tem rzeczywistym a wirtualnym (dorośli zresztą częstokroć także
tej różnicy nie dostrzegają...). Reklama to oczywiście cynicznie
wykorzystuje i ma na dzieci poniżej ósmego roku życia ogromny
wpływ - ponieważ tylko one traktują reklamę śmiertelnie serio.
Małe dzieci potrzebują jednak sporo czasu na przetrawienie
informacji, a zatem wszelkie kierowane do nich komunikaty mu-
szą się charakteryzować wolnym tempem emisji i znaczną liczbą
powtórzeń. Przy wspomnianej już „Mysi" popadam w letarg, ale
małe dzieci uznają zapewne tempo tej bajki za odpowiednie.
Inna sprawa, że już czteroletni chłopcy zaczynają się nudzić przy
hipnotyzujących „Mysiach" i wolą obrazy z większą dozą agresji,
z awanturnictwem i przygodami w szybszym tempie. Poza tym
małe dzieci preferują znane już sobie konteksty, co powoduje, że
jedną i tę samą bajkę (albo reklamę!) mogą bez najmniejszego
znudzenia oglądać dosłownie na okrągło. Dwu- i trzylatki lubią
oglądać małe dzieci i zwierzęta, które potrafią już rozpoznawać
i nazywać. A zatem lepiej jest, gdy w reklamach dla dzieci wystę-
puje konik o wyglądzie konika niż, dajmy na to, kapibara albo
aksolotl meksykański we własnych postaciach (dla niezoriento-
wanych: kapibara to zmutowana amazońska świnka morska
0 rozmiarach wypasionego prosięcia, aksolotl zaś to oślizły,
przezroczysty, nigdy nie doroślejący płaz, zamieszkujący głębokie
1 ciemne jaskinie).
Małe dzieci - rodzice tej cechy szczególnie u nich nienawidzą
(ale kochają ją sprzedawcy) - nie mogą wytrzymać napięcia zwią-
zanego z czasem pomiędzy doznaniem jakiegoś pragnienia a jego
realizacją. Muszą mieć konika natychmiast. Prowadzi to do za-
wstydzających sytuacji w sklepie, kiedy dziecię ryczy i piszczy,
i nie zamilknie, paskuda, dopóki nie dostanie upragnionej Cindy
(o dziecięcym nagabywaniu w sklepach będzie jeszcze mowa).
Dopiero około szóstego roku życia dzieci potrafią przytrzymać
na wodzy swoje pragnienia i odczekać spokojniej do chwili
otrzymania upragnionego artefaktu. Takie dzieciaki - pięcio-,
sześcio- czy ośmioletnie - zaczynają już dostrzegać, że postaci
pokazywane w telewizji nie są realne. Coraz dłużej potrafią też
się koncentrować na jakiejś czynności czy przekazie (trzylatkom
udaje się to średnio tylko przez 18 minut).
Między piątym a ósmym rokiem życia dziecka gwałtownie
rozwijają się jego umiejętności społeczne, a zatem możliwość
wciskania mu towarów związanych z zabawą: niemiłosiernie ha-
łaśliwych trąbek, piłek służących do zbijania szyb, gier wszela-
kich i innych równie ekscytujących rzeczy. Owo wciskanie udaje
się zresztą całkiem dobrze, ponieważ w tym wieku dzieci potra-
fią już samodzielnie, co prawda w obecności rodzica, dokonać
w sklepie wyboru (umie to już 74% pięciolatków). Między piątym
a siódmym rokiem życia dzieci zaczynają biegać do sklepów
samopas, zwykle są to wyprawy do najbliższego sklepu osiedlo-
wego, np. po chipsy i lody.
Dzieci między 8 a 12 rokiem życia to klienci niemal dosko-
nali - pojawiają się u nich wszystkie cechy perfekcyjnego kon-
sumenta. W tym wieku najpoważniejszą rolę w wyborach
konsumenckich odgrywają już rówieśnicy. Dzieci życzą sobie
posiadać to, czego używają ich koledzy i koleżanki, choćby by-
ły to przedmioty tak bezużyteczne z punktu widzenia dorosłych
(przynajmniej większości dorosłych...), jak notesy zadrukowa-
ne kolorowymi obrazkami, na których nie da się niczego zapi-
sać, czy siedmiometrowa, zwinięta w ślimak kwaśna guma do
żucia, której się nie da żuć, czy też tornistry w kształcie owcy,
do których niczego nie da się zapakować (nie zmyślam, te
produkty naprawdę istnieją, a swego czasu robiły wśród ma-
łych Polaków prawdziwą furorę). Ponadto dzieci w tym wieku
zaczynają się skupiać na detalach produktów i krytycznie oce-
niać ich jakość. Natomiast po 10 roku życia, co ciekawe, spada
ich zainteresowanie produktami widzianymi w reklamie. To, co
wśród dzieci jest modne, nie jest inspirowane reklamą, ale opinią
klasowych „przywódców". Wystarczy zatem zainfekować
jednego, najpopularniejszego na podwórku podrostka zamiło-
waniem do jakiejś rzeczy z gatunku niekoniecznych, aby moda
się szybko rozpowszechniła, a sprzedaż wzrosła.
Linn o marketingowym wakowaniu narybku
W związku z przemianą naszych pociech w klientów, w sklepach
i mediach toczy się nieustająca wojna o dziecko. Na jej potrzeby
potężna maszyna marketingowa obraca miliardami dolarów
rocznie, skupiając całą swoją energię i pomysłowość na dosko-
naleniu strategii nakłaniania dzieci do kupowania rzeczy niepo-
trzebnych. Jedną stroną konfliktu są koncerny, reklamodawcy,
żyjące z reklam „dziecięce" media, producenci programów
dla dziecięcej widowni, właściciele supermarketów i sklepów
branżowych, a drugą - zatroskani rodzice...
Dzieci stały się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat tak ważnym
„rynkiem zbytu", że rocznie tylko w Stanach Zjednoczonych
przeznacza się 15 miliardów dolarów na kampanie marketingo-
we, których właśnie one są odbiorcą docelowym. To dwa i pół
raza więcej niż na przykład w roku 1992, a zatem skala marketin-
gowego urabiania dziecięcego audytorium gwałtownie rośnie.
Jest o co walczyć. Dziecko w USA ogląda około 40 tysięcy
reklam w ciągu roku (w Polsce mniej więcej połowę tego,
ponieważ mały Polak spędza przed telewizorem dużo mniej cza-
su niż jego rówieśnik za Wielką Wodą). 66% młodych Ameryka-
nów między 8 a 18 rokiem życia ma w swoim pokoju odbiornik
telewizyjny. Jeszcze młodsi Amerykanie nie pozostają daleko
w tyle - 32% dzieci w wieku 2-7 lat posiada własny telewizor
i - uwaga! - aż 26% dzieci do lat dwóch. Dobrze, że jesteśmy
tacy biedni - chciałoby się rzec - i nie stać nas na wstawianie do
pokojów niemowlaków telewizora (o ile dzieci w tym wieku ma-
ją w Polsce swój pokój). Nie musimy się przy okazji martwić, co
też nasze dziecię ogląda - sami decydujemy za nie. Amerykanom
się to w większości nie udaje, ale jednocześnie zdają sobie sprawę,
że samodzielność dziecka w tej kwestii nie przyniesie niczego
dobrego. Około 90% rodziców z kraju kowbojów uważa, że
marketing w mediach czyni ich pociechy nastawionymi bardziej
materialistycznie do świata. 63% sądzi, że ich dzieci wyznaczają
swoją wartość poprzez to, co posiadają. 70% uważa, że reklama
w mediach zniekształca światopogląd ich dzieci. Rodzice jawią
się dzieciom jako surowi strażnicy konsumenckich przyjemno-
ści, kiedy to po raz n-ty odmawiają kupna wystawionego przy
supermarketowej kasie batona czy lizaka. Tymczasem przemysł
reklamowy wart 15 miliardów dolarów rocznie dwoi się i troi,
żeby dorosły jednak uległ i lizaka kupił. Zgadnijcie, kto zwycięża
w tej wojnie?
No właśnie, bardzo trudno jest stanąć do walki z piętnasto-
miliardowym przemysłem i dlatego też nie można walczyć
samotnie. Przekonana jest o tym Susan Linn, jedna z głównych
orędowniczek ruchu społecznego przeciwko reklamie kierowa-
nej do dzieci . Linn uważa, że tylko konsolidacja wysiłków wszy-
stkich rodziców przerażonych tym, co dzieje się z ich totalnie
skomercjalizowanymi dziećmi, może dać jakieś istotne rezultaty.
Chodzi o to, żeby razem powalczyć z metodami stosowanymi
przez reklamę oraz sprzedawców od kuszenia i bezwzględnego
wyciskania wszystkich soków z dziecięcego klienta. Dla przykła-
du: wiadomo, że rodzice z reguły instruują dzieci, aby nie bawi-
ły się jedzeniem. Spece od dziecięcego marketingu mają to
oczywiście gdzieś i przedstawiają jedzenie jako fantastyczny
ubaw. Rusza medialna nawałnica zachwalająca takie rarytasy,
jak frytki wypełnione czekoladą albo lizaki zasilane minibaterią,
które kręcą się na patyku w rytm muzyki. Ale to jeszcze nic.
Bardzo spektakularnym chwytem konsumenckim jest wykorzy-
stywanie
czynnika marudy. Ten czynnik znany jest każdemu
rodzicowi, we wszystkich krajach, gdzie istnieją jakiekolwiek
sklepy. Chodzi tu o jęki i zawodzenie przeplatane błaganiem
w sytuacji, gdy dziecię czegoś gorąco pragnie i to coś mamy mu
natychmiast kupić. Wielu rodziców nie ulega, narażając się na
supermarketową drogę usłaną cierniami dziecięcych aktów oral-
nego molestowania o zapakowanie czegoś do koszyka, następnie
krzyków, pojękiwania i płaczu, a w końcu ryku przy kasach
z uwieszaniem się pótek i odmową opuszczenia sklepu włącznie.
Dlatego też wielu rodziców ulega, choćby po to, żeby reszta
klientów mogła zrobić zakupy w jakim takim spokoju i nie musia-
ła udawać się do laryngologa. Istnieją oczywiście też tacy rodzi-
ce, którzy ulegają marudom chętniej - najczęściej są to rodzice
rozwiedzeni, których dręczą wyrzuty sumienia, że w pewnym
sensie zaniedbują dziecko, oraz ci, którzy mają tylko jedno dziecko.
Generalnie można podzielić rodziców na cztery kategorie podat-
ności na sklepowe jęki latorośli. Pierwsi to - powiedzmy sobie
szczerze - mięczaki, poddają się zawsze i bez walki. Z tymi, jeśli
jesteśmy specjalistami od marketingu, nie mamy żadnego pro-
blemu. Drudzy to przyjaciele królika - uwielbiają się bawić ze
swoimi dziećmi i zrobią dla tej zabawy wszystko. Z tymi także
problem jest niewielki, wystarczy wykazać, że coś, co usiłujemy
sprzedać, doskonale nadaje się do zabawy. Trzeci typ to rodzice
skłóceni. Tu plasują się rozwodnicy albo pozostający w separacji,
którzy chcą dziecko przekupić albo zakleić dziury w sumieniu.
Czwarty typ to rodzice-tylko-niezbędniki i tych akurat, będąc
specjalistą od marketingu, nie lubimy, bo nie mają za grosz
wyrozumiałości dla marudzących pociech i kupują tylko to, co
niezbędne. Znaczy się - twardziele.
Przemysł reklamowy robi wszystko, aby czynnik marudy
wykorzystać do ostatniego centa. Jeśli się takiego marudę przy-
wiąże do siebie, dla marki może to oznaczać niebagatelne
zyski w przyszłości. Obliczono, że w USA pojedynczy klient wier-
ny marce przez całe życie wart jest dla niej około 100 tysięcy
dolarów. W związku z tym warto o niego walczyć, nawet za cenę
skłócenia go z własnymi rodzicami. Co rusz obmyśla się nowe
metody wydobywania z dziecka sklepowego zawodzenia, aby
tylko umęczony rodzic wyciągnął z portfela więcej, niż zamierzał.
Rzec można, chyba bez przesady, że marketing szczuje dzieci
przeciwko rodzicom, a rodziców przeciwko dzieciom. Spece od
marketingu oczywiście czynią to absolutnie świadomie, pracując
nad coraz to bardziej subtelnymi metodami, tak by nie spowodo-
wać u rodziców ataków szału i nie przekroczyć górnej granicy
czynnika marudy, ale mimo wszystko osiągnąć swój cel. Te
metody muszą być bardzo skuteczne, zważywszy ile kosztują
najnowsze badania nad czynnikiem marudy. Linn podaje, że jed-
na z takich publikacji (The U.S. Market for Infant, Toddler and
Preschool Products) kosztuje sześć tysięcy dolarów. Profesjonal-
ne konferencje poświęcone marketingowi skierowanemu do
dzieci, na których prowadzi się fachowe warsztaty doskonalące
handlowców i pracowników reklamy - czyli sprzedaje się profe-
sjonalną wiedzę na temat wciskania dzieciakom rzeczy zbędnych
- są wręcz porażająco drogie. Dla przykładu konferencja Kid Power
Food and Beverage Marketing 2004 kosztowała 2899 dolarów
bez zakwaterowania i jedzenia. Dla porównania (wielu czytelni-
ków zapewne na żadne konferencje nie jeździ) cały koszt mojego
udziału w Ogólnopolskim Zjeździe Socjologicznym w 2004 roku
(wraz z akademikiem i jedzeniem) zamknął się w kwocie 500
złotych... Widocznie wiedzy sprzedawanej na konferencjach
socjologicznych tak naprawdę nie da się dobrze sprzedać.
Powróćmy jednak do sklepowego marudzenia. W pewnym
badaniu poproszono 150 matek dzieci w wieku od 2 do 8 lat
o sporządzenie dzienniczka i o codzienne odnotowywanie w ciągu
następnych dwóch tygodni aktów sklepowego marudzenia po-
ciech. Wszystkie badane matki zarejestrowały łącznie około dzie-
sięciu tysięcy aktów nagabywania, co daje 66 aktów nagabywania
na jedną matkę (zauważmy, że to prawie diabelska cyfra) i 4,7
sklepowego marudzenia dziennie. Jest zatem o co powalczyć,
skoro średnio co czwarty akt marudzenia jest skuteczny i towar
z gatunku niekoniecznych ląduje w koszyku. Dziecięce marudze-
nie w sklepach wzrasta między 11 a 13 rokiem życia. Zdarza się,
że dzieci w tym wieku męczą o kupno czegoś nawet dziewięć
razy, aż rodzice się ugną i kupią. To coś z reguły zabija w dziecku
kreatywność, zdolności twórcze i wyobraźnię. W strategiach
marketingowych firm z branży dziecięcej - pisze Linn - nie ma
miejsca na wolną przestrzeń niezbędną dzieciom dla rozwoju
wyobraźni. Każda wolna przestrzeń zostaje wypełniona jakimś
artefaktem nadającym się do sprzedania. Jeśli już cokolwiek się
dzieciom spodoba, to znajdziecie to w książkach, komiksach,
filmach, grach komputerowych, na płytach, koszulkach, butach.
sprzęcie sportowym, paczkach z jedzeniem śniadaniowym, obia-
dowym i przekąskami pakowanymi do szkoły, papierze toaleto-
wym, ręcznikach, sprzęcie muzycznym, meblach, zatopione
w breloczkach, nadrukowane na tornistrach i zeszytach, wciśnięte
do zegarków i wyskakujące z lodówki. Horror!
Można jednak tego uniknąć, jeżeli tylko będziemy postępować
z naszymi dziećmi według pewnych obronnych strategii przeciw-
działających perfidnym mechanizmom kultury konsumpcji. Jak
zatem przeciwdziałać? Jest to właściwie dosyć proste. Trzeba
jedynie znać podstawowe sztuczki marketingowe. Po pierwsze,
jeżeli chce się coś sprzedać dzieciom, to trzeba wystawić to na
ich widok. A co widzą dzieci? Ano to, co jest na wysokości ich
oczu, kiedy biegają po supermarkecie samopas albo kiedy
podróżują w sklepowym wózku. Nie bierzcie zatem nigdy dzieci
do supermarketów (po jakie licho uczyć ich tej niedzielnej roz-
rywki dorosłych), a jeśli już musicie, to je noście na tyle wysoko
(może być na barana, byle nie w dziale z zabawkami, bo tam po-
kusy czyhają na każdej wysokości), aby widziały tylko te towary,
które średnio je interesują. Po drugie, perfidny marketing dosko-
nale wie, że dzieci są istotami dotykalskimi. Poznają świat towa-
rów, rozpakowując je, dotykając, obracając, smakując i gryząc.
Cieszcie się zatem, jeśli w polskim supermarkecie nadgorliwi
w ochranianiu towarów przed zniszczeniem czy kradzieżą kie-
rownicy działów nie pozwalają na rozpakowywanie zabawek,
uznając zabawkę rozpakowaną za zabawkę kupioną. Powiedzcie
dzieciom, że to ten pan w brzydkim krawacie i za małej koszuli
nie pozwala na pobawienie się samochodem, w związku z czym
- bez uprzedniego sprawdzenia - samochodu nie kupicie. W każ-
dym razie trzeba się starać, aby dziecku nic nie wpadło do ręki,
bo jeśli już wpadnie, to wyjdziemy z tym ze sklepu jak nic. A za-
tem, ponawiam apel, starajcie się nie zabierać dzieci do super-
marketu! Co z oczu, to i z serca. Po trzecie, domagajcie się, aby
w sklepach, gdzie codziennie robicie zakupy, kasy były wolne
od cukierków, batonów, gum do żucia i lizaków, które w sposób
oczywisty, podczas gdy wy płacicie, przyciągać mają uwagę
waszych dzieci. Są to przecież towary impulsowe i dla waszego
spokoju powinny sobie leżeć w dziale ze słodyczami, który łatwo
powinno się dać ominąć, tak jak stoisko z alkoholem. Oczywiście
sprzedawcom takie zabiegi będą nie w smak, ale jeśli coraz wię-
cej osób po prostu nie będzie przychodzić do sklepów z obwie-
szonymi jak choinka kasami, to może sytuacja ulegnie zmianie.
Wiem, że w naszym kraju, gdzie prawa konsumenta dopiero
raczkują, gdzie konsument traktowany jest jak bezwolna owca,
której jedynym zadaniem jest wysupłanie z portfela ostatniego
grosza i gdzie nie ma on żadnych przywilejów, jest to zadanie co
najmniej trudne. Ale dopóki nie weźmiemy spraw w swoje ręce,
dopóty supermarkety, a nawet małe sklepiki, będą z naszymi
dziećmi (a za sprawą ich jęków również i z nami) robiły, co chciały.
Oczywiście skłonność dzieci do brania wszystkiego w ręce
może być w pewnych wypadkach pozytywna. Dla przykładu,
narzekamy, że Polacy nie czytają. Ale przecież dorośli przekazują
dzieciom obyczaj nieczytania. W księgarniach dział dziecięcy jest
z reguły wciśnięty w jakiś kąt, gdzie w ogóle trudno nawet do-
trzeć. Tymczasem dziecko, jeśli tylko będzie mogło samo wziąć
książkę i ją samodzielnie w spokoju przejrzeć, będzie doskonal-
szym klientem księgarni od przeciętnego dorosłego. Zrozumieli
to chyba tylko w EMPIK-ach, gdzie dział z książkami dla dzieci
jest bardzo duży - można sobie usiąść na kanapie i przeglądać
książki do woli, co zapewne przekłada się też na ich sprzedaż.
Jeżeli więc zadbamy, aby przyzwyczajenia konsumenckie dzieci
mądrze ukierunkować, to możemy się spodziewać pożądanych
efektów.
Wspominana tu często Susan Linn, niech mi wybaczy,
rozumuje bardzo prostolinijnie. Być może bierze się to z jej ame-
rykańskiego pragmatyzmu. Sądzi dla przykładu, że Zbigniew
Libera, konstruując swój słynny obóz koncentracyjny z klocków
Lego,
naprawdę myślał o nim jako o zabawce dla dzieci, którą
będzie się sprzedawać razem z kolorowymi bączkami i superma-
nem z plastyku. I przeklina go, jakby był odpowiedzialny za całą
obecną w zabawkach dla dzieci agresję i przemoc oraz za udo-
stępnianie małym Amerykanom zabawek, które mogą rozbudzić
w nich „pasje" ludobójcze czy terrorystyczne.
Pomimo, powiedzmy, braku intelektualnego wyrafinowania
Linn, w jednej kwestii chciałbym się z nią zgodzić - rzeczywiście
zapędy firm, by modelować dzieci i przy pomocy reklamowego
walca brutalnie je formować na konsumentów perfekcyjnych, są
obrzydliwe i trzeba im jakoś przeciwdziałać. Przynajmniej dopóki
będziemy postrzegać dziecko jako istotę, która nie wie o tym,
że w medialnym niby to neutralnym szumie aż roi się od konsu-
menckich haczyków, na które z łatwością się łapie; że jest mani-
pulowana i urabiana. Zauważmy, że w takiej definicji dziecka
zawarte jest przekonanie, że osoba dorosła poradzi sobie z tym
szumem. No cóż, to tylko złudzenie.
Tożsamość z torebek
Czas na zachowania konsumenckie osób w sile wieku, czyli
tak zwanych dorosłych.
Hola, hola, powoli. Czy są jeszcze w ogóle jacyś dorośli?
Wiemy już przecież, że precyzyjne oddzielenie dorosłych od dzie-
ci, czy może raczej dzieciństwa od dorosłości, jest w kulturze
konsumpcji niemożliwe z uwagi na identyczny styl życia, prefe-
rencje, wartości i zachowania rynkowe nastolatków i osób w sile
wieku. Zaryzykujmy jednak i ustalmy na potrzeby niniejszych
rozważań, że ludzie dorośli to ci, którzy nie dostają na zakupy
kieszonkowego od rodziców albo opiekunów. Jest to moim
zdaniem najodporniejsze na krytykę kryterium rozdzielenia grup
pokoleniowych, albowiem wszelkie inne kryteria - na przykład,
iż dorośli pracują, a dzieci nie, albo że dzieci się uczą, a dorośli
nie, albo nawet że dorośli świadomie konsumują, a dzieci nie
- muszą dziś z uwagi na okoliczności zawodzić. Oczywiście,
czasami dzieci dorabiają sobie w trakcie wakacji w ramach doraź-
nych prac zarobkowych, ale nadal są utrzymywane przez rodzi-
ców i gros pieniędzy przepływa od starszych do młodszych, bez
świadczenia przez tych ostatnich jakiejkolwiek „usług" poza
zdobywaniem dobrych stopni w szkole. To kryterium jednak,
choć wydaje mi się najlepszym, może też czasem zawodzić.
Jak długo bowiem dostajemy pieniądze od mamy i taty, jak
długo te pieniądze od taty i mamy są większe niż pieniądze zara-
biane przez nas samych, choćbyśmy mieli, jak to śpiewał Shakin'
Dudi „lat pięćdziesiąt trzy", i tak pozostajemy dziećmi. Zdarza się
często, że jakieś nadgorliwie kochane córeczki, zarabiając
tysiąc złotych, dostają trzy razy tyle od taty, co czynione jest
w tajemnicy i pod stołem, aby tylko broń Boże świeżo poślubie-
ni mężowie tatusinych córeczek o tym się nie dowiedzieli. No
cóż, są to po prostu dzieci zarówno w sensie mentalnym,
jak i społecznym.
Osobno zajmiemy się zachowaniami konsumpcyjnymi
kobiet, a osobno mężczyzn, co z uwagi na temat tej książki nie
powinno nikogo dziwić. Opis tych zachowań bowiem znakomicie
dokumentuje większe kłopoty mężczyzn i mniejsze kłopoty
kobiet z mechanizmami kultury konsumpcyjnej. Kłopoty mężczyzn
polegają głównie na tym, że nie bardzo potrafią się podporząd-
kować priorytetom i obowiązującym sposobom zachowań
w kulturze konsumpcji. Kłopoty kobiet, bo i one, jak zobaczy-
my, miewają je, biorą się natomiast ze zbytniego dopasowania
do tej kultury. To one bowiem, w zdecydowanej większości, coraz
częściej układają klocki swojej tożsamości z nadruków na to-
rebkach, do których pakują produkty z firmowych sklepów.
Chociaż tożsamość tkana z torebek na zakupy pozostaje jak na
razie domeną kobiet, to i mężczyźni coraz częściej obudowują
swoje ja tym wszystkim, co znajdą na sklepowych półkach.
Zacznijmy od nich.
Szoping męski
Mężczyźni niespecjalnie lubią zakupy. To powszechna, obie-
gowa opinia. I jak wiele powszechnych, obiegowych opinii także
i ta nie mija się zbyt z prawdą. Przynajmniej z tą prawdą, którą
lansują profesjonaliści badający upodobania konsumentów
i pragnący nauczyć sprzedawców, hurtowników, producentów
i właścicieli supermarketów, jak skuteczniej i więcej sprzedawać.
Ich zdaniem, jeśli chodzi o zakupy, na mężczyzn w zasadzie nie
ma co liczyć. W zasadzie, bo w kulturze konsumpcji wszystko
ulega zmianom, nawet męska niechęć do robienia zakupów.
Weźmy dla przykładu rynek ubrań, których kupowaniem, przy-
najmniej w kulturze starego kapitalizmu, rzeczywiście mężczyźni
niespecjalnie się przejmowali.
Paco Underhill, z wykształcenia antropolog społeczny, a zatem
ktoś, kto uczył się w trakcie studiów badać obce kultury, założył
świetnie prosperującą firmę zajmującą się badaniem zwyczajów
zakupowych na całym świecie. Zamiast szwendać się po ama-
zońskich czy papuańskich dżunglach, gdzie dogorywają resztki
tzw. kultur pierwotnych, po to, by je badać, wykorzystuje on
metody, których nauczył się na studiach, do badania spraw
doskonale nam (niby) znanych. No bo czyż nie wiemy wszystkie-
go o zakupach? Czyż nie jest to najzwyklejsza, najbanalniejsza
czynność pod słońcem? Kto z nas w końcu nie był na zakupach
choć raz w życiu?
Wielokrotnie jednak okazuje się, że pod bacznym okiem
antropologa, patrzącego na nasze obyczaje jak na coś odmienne-
go, cudacznego i osobliwego, wychodzą na jaw prawdy,
o których nie mieliśmy pojęcia, choć z badanymi przez antropo-
loga zjawiskami mamy do czynienia na co dzień. Tak właśnie jest
z zakupami. Underhill wprawdzie postępuje niecnie, ponieważ
swoje odkrycia (a czyni to już od kilkudziesięciu lat na wszystkich
kontynentach) sprzedaje firmom, które chcą nam wcisnąć coraz
więcej i więcej swoich produktów i usług, nie jest zatem godzien
miana „prawdziwego", a więc bezinteresownego uczonego,
badającego świat z czystej ciekawości i dla samej przyjemności
odkrywania. Żeby jednak zapoznać się z obyczajami zakupowi-
czów, lepiej zajrzeć do książek pisanych właśnie przez takich
„uczonych", ponieważ jest to wiedza sprawdzona w praktyce.
Dzięki badaniom Underhilla sklepy, supermarkety, hurtownie czy
centra handlowe rzeczywiście sprzedają więcej, co świadczy
o „skuteczności" jego odkryć (niskobudżętowe akademickie
rozważania w zestawieniu z wiedzą obficie „dotowaną" nie mogą
być równie wydajne).
Tenże Underhill stwierdza m.in. w swoim, przetłumaczonym
na osiemnaście języków, dziele, że kiedyś mężczyźni sami kupo-
wali sobie jedynie garnitury i buty . A już wszystko, co znajduje
się „pod spodem", kupowały ich partnerki. W sklepach z męską
garderobą, a szczególnie z męską bielizną i skarpetami, więk-
szość klienteli stanowią po dziś dzień kobiety. Proporcja kobiet
do mężczyzn w takich sklepach jest jak 3 do 1. Tak na margine-
sie, może to i dobrze, albowiem po przyjrzeniu się niektórym
moim kolegom akademikom zdaję sobie doskonale sprawę, że
pozostawienie im samym tak poważnej sprawy jak kupowanie
ubrania prowadziłoby nieuchronnie do tego, że wyglądaliby ni-
czym bezdomni wyrzucani przez sokistów z Warszawy Central-
nej o trzeciej nad ranem (bez urazy, tak to niestety wygląda).
Z badań wynika, że większość męskiej garderoby panowie otrzy-
mują od swoich dam w prezencie albo zupełnie bez okazji. Tak się
przynajmniej dzieje do średniego szczebla społecznej piramidy
włącznie. Góra piramidy, a zatem mężczyźni najbogatsi, stanowi
już - o dziwo - znaczącą większość w drogich butikach z męską
bielizną. Jednak nawet jeśli stanowią tam większość, to i tak da-
leko im do umiejętności konsumenckich kobiet. Dla przykładu,
większość mężczyzn nie zna swoich wymiarów. Spróbujcie wy-
obrazić sobie kobietę - kpi Underhill - która nie zna swoich
wymiarów i idzie do sklepu z ciuchami. Dodaje ponadto, że nie
wie, czy będzie żył wystarczająco długo, aby kiedykolwiek ujrzeć
mężczyznę, który bierze bokserki i idzie z nimi do przymierzalni.
O ile przymierzenie bielizny jest dla niej oczywistością, o tyle dla
niego jest czymś odpychającym i zapewne niegodnym
prawdziwego mężczyzny.
Underhill może jednak tego dożyć. Jak bowiem podają lvette
Torres, Teresa Summers i Bonnie Belleau, wydatki mężczyzn na
ubrania przekroczyły w Stanach Zjednoczonych w 1998 roku
54 miliardy dolarów, co daje 6% wzrostu w stosunku do roku
poprzedniego. W 1996 roku mężczyźni średnio wydawali
na ubrania 562 dolary rocznie, zaś wedle innych źródeł 35%
męskiej populacji badanej w Stanach przyznało, że wydaje
na ubrania od 500 do 749 dolarów . Ten wzrostowy trend, a więc
rosnące zapędy konsumpcyjne mężczyzn w kwestii ubiorów,
utrzymał się na początku XXI wieku i zapewne istnieją jakieś oko-
liczności, które go tłumaczą. Być może jednym z powodów jest
fakt, że mężczyźni coraz większą część życia spędzają samotnie,
coraz więcej jest wśród nich ciężko pracujących kawalerów z wy-
boru albo też takich, którzy bardzo długo poszukują pierwszej
małżonki. Powoduje to, że coraz więcej rzeczy mężczyźni muszą
kupować sami. Biorąc pod uwagę fakt, że to kobiety odpowie-
dzialne były (i nadal są!) za większość decyzji kupna, jest to dla
mężczyzn pewne novum. Mężczyźni muszą kupować dzisiaj to
- zauważa Underhill - czego ich ojcowie nigdy by nie wzięli
w sklepie do ręki, o ile w ogóle by się w tym sklepie znaleźli. I tak,
kupują dzisiaj ubrania, pościel, zasłony, mrożonki, doniczkową
bazylię, płyny do zmywania naczyń i szczotki do sedesu. Potem
ci sami mężczyźni żenią się z równie jak oni zapracowanymi
i równie długo samotnie żyjącymi kobietami, co powoduje,
że nowe umiejętności konsumenckie, których się nauczyli jako
single, procentują i ulegają dalszemu doskonaleniu, albowiem
ich małżonki, tak jak oni, nie mają na tego rodzaju zakupy ocho-
ty, a przede wszystkim czasu. Mężczyzna zatem musi sam sobie
gotować, zmywać i prać. To, co kiedyś w jego wykonaniu było
jedynie sexy (na przykład okolicznościowe i nieczęste pichcenie),
przeszło do kategorii konieczności. Zmienia się tym samym
design produktów niegdyś oferowanych wyłącznie odwiedzają-
cym sklepy damom. Lodówki są dzisiaj wielkie, chromowane,
pełno w nich szkła i metalu, mają ciekłokrystaliczne wyświetlacze
na drzwiach, tak żeby mężczyźni nie czuli, że kupują coś z natury
rzeczy niemęskiego. Jak pisze Underhill, „urządzenia gospodar-
stwa domowego stają się coraz bardziej macho w sytuacji, kiedy
mężczyźni coraz rzadziej takimi macho bywają" .
A zatem czy teza o niechęci mężczyzn do zakupów legnie w gru-
zach wobec zmieniającej się ich roli w społeczeństwie? Moim zda-
niem raczej nie, ponieważ kobiet jest w dalszym ciągu kilka razy
więcej w sklepach niż mężczyzn, a poza tym nie we wszystkich kra-
jach Zachodu został ograniczony, podobnie jak w Stanach Zjedno-
czonych, tradycyjny płciowy podział obowiązków domowych.
Nawet w USA podział pracy w domu nadal przynosi mężczyznom
więcej czasu wolnego od zmywania i prania skarpet. Amerykanie
na pracach domowych spędzają o połowę mniej czasu niż ich part-
nerki (7 godzin w ciągu całego tygodnia w stosunku do 14,2 godzin
odpracowywanych w domu przez Amerykanki)
9
. Samotni mężczy-
źni, na przykład we Włoszech i w naszym kraju (o czym będzie
jeszcze w książce mowa), uprzykrzają życie swoim matkom, mie-
szkając w dalszym ciągu z rodziną. O samotnych zakupach i dba-
niu w ten sposób o siebie nie może być zatem mowy. Poza tym, co
z tego, że kobiety pracują więcej, jeśli i tak dużo bardziej od męż-
czyzn kochają robić zakupy, co wynika z ich ewolucyjnych przysto-
sowań. Mężczyźni w supermarketach, o ile przyprowadziły ich
żony, zwykle zajmują się dzieckiem, podczas gdy one starają się
pobuszować. Poprzyglądajcie się zresztą sami, kiedy następnym
razem znajdziecie się w jakiejś świątyni handlu. Pokręćcie się mię-
dzy regałami nie po to, aby coś kupić, ale po to, by poobserwować
ludzi. Zobaczycie, jakie to niezwykle ekscytujące. I pewnie wielu
z was zechce zostać po takim obserwacyjnym doświadczeniu
antropologami...
Co w takim razie obserwują profesjonalni antropologowie,
kiedy patrzą na mężczyzn błądzących w supermarketach? Zdaj-
my się tu na naszego eksperta Underhilla. Spróbuję ułożyć jego
szczegółowe odkrycia w punktach, nieco generalizując, gdzie-
niegdzie uściślając i dodając swoje własne spostrzeżenia:
1. Mężczyźni poruszają się po sklepach niczym wystrzeleni
z armaty, w każdym razie o wiele szybciej od kobiet.
2. Spędzają o wiele mniej czasu od kobiet na poszukiwaniach,
rozglądaniu się na wszystkie strony i uważnym przeglądaniu
asortymentu. Mężczyźni nie czerpią niemal żadnej przyjem-
ności z procesu odnajdywania odpowiednich towarów
w odpowiedniej cenie na półkach.
3. Jest ich bardzo trudno nakłonić do zainteresowania się
czymś, po co do sklepu nie przybyli. Inna sprawa, że tak
bardzo chcą się wydostać ze sklepu, że powiedzą „tak" na
cokolwiek, co im się zaproponuje. No, może niemal na
cokolwiek.
4. Nienawidzą pytać kogokolwiek, gdzie leży produkt, po który
przyszli. Jeżeli nie znajdują tego, co chcieliby kupić, pokręcą
się to tu, to tam, raz w jedną, raz w drugą stronę, byle szyb-
ko, i wyjdą ze sklepu, nic nie kupiwszy. Mężczyzna zresztą
stara się szybko wejść do sklepu, szybko capnąć to, po
co przyszedł, i jak najszybciej opuścić przybytek konsumpcji.
5. Jeżeli mężczyzna już przymierza jakieś ubranie, to jedyną
rzeczą, jaka jest go w stanie odwieść od kupna tego ubrania,
jest fakt, że ono rażąco na niego nie pasuje. 65% mężczyzn,
którzy coś przymierzają, kupuje to. Natomiast w identycznej
sytuacji postąpiłoby tak tylko 25% kobiet. Dlatego - cynicz-
nie dopowiada Underhill - przymierzalnie dla mężczyzn
powinny być zaraz przy ciuchach i powinny być do tego
świetnie oznaczone, ponieważ jeżeli mężczyźni ich szybko
nie znajdą, to wyjdą ze sklepu z niczym.
6. Mężczyźni rzadziej od kobiet zwracają uwagę na cenę. Czyni
tak 72% mężczyzn i 86% kobiet. Moim zdaniem jest to jed-
nak znacznie bardziej uzależnione od statusu ekonomicznego
klienta niż od płci. W Polsce te odsetki mogą się przed-
stawiać inaczej, choć i u nas spoglądanie na cenę nie jest
specjalnym dowodem męskości.
7. Supermarket, jak powszechnie wiadomo, jest miejscem
robienia zakupów przede wszystkim nieplanowanych. Około
60-70% z tego, co z supermarketu wynosimy, to rzeczy, po
które tam nie przyszliśmy. I, co szczególnie ciekawe, ojcowie
są znacznie bardziej podatni na zachcianki dzieci niż matki.
Jeśli w pobliżu jest tatuś, to dziecko może liczyć na kosztow-
niejszą zabawkę, niż gdy jest z mamusią.
8. Dzieje się tak być może dlatego, że to mężczyźni płacą. Nie-
mal zawsze jeśli do sklepu przychodzi para, to mężczyzna
wyciąga portfel. Widocznie, o ile zakupy nie sprawiają męż-
czyznom przyjemności, płacenie za nie jest kwestią osobną
i przyjemnośćjaką sprawia.
9. Mężczyźni uwielbiają czytać ulotki i wszelką dostępną
w sklepie literaturę. To z niej właśnie dowiadują się o zale-
tach produktów w sytuacji, kiedy nie znoszą pytać obsługi
o cokolwiek. Underhill podaje tutaj przykład badań przepro-
wadzonych u jednego z dystrybutorów telefonów komórko-
wych. Mężczyźni wchodzą do sklepu z komórkami, szybko
oglądają wystawione modele i biorą wszelkie dostępne ulot-
ki informacyjne. W domu albo już po drodze z zainteresowa-
niem je czytają. Nazajutrz wpadają do tego samego sklepu,
łapią interesujący ich aparat i biegną czym prędzej do kasy.
Kobiety owszem, najpierw z uwagą i bardzo długo przyglą-
dają się aparatom, potem od razu idą do pierwszego z brze-
gu konsultanta i zamęczają go szczegółowymi pytaniami,
a potem, kiedy biedak już ledwie zipie, wychodzą. Nazajutrz
przychodzą raz jeszcze i raz jeszcze pytają. Niczego nie czy-
tają, bo tego nie znoszą. Ogólnie kobiety potrzebują przynaj-
mniej jednej wizyty więcej, żeby zdecydować się na kupno
telefonu.
Generalnie mężczyźni w sklepach po dziś dzień cierpią katusze.
Dla sprzedawców skoncentrowanych na zysku jest to nie lada
problem, albowiem trudno jest istotę z natury niechętną zaku-
pom nakłonić do tego,, by kupowała jeszcze więcej. A już najgo-
rzej, gdy mężczyźni przyprowadzani są na zakupy przez kobiety.
Wtedy zwykle zakupy trwają najkrócej.
Najwięcej czasu w jednym sklepie spędzają dwie przyjaciółki
(mierzono ten czas w rozbudowanym sklepie z wszelkimi gadżeta-
mi gospodarstwa domowego), bo - średnio - aż 8 minut i 15 se-
kund. Wiadomo: doradzają sobie, konsultują, sugerują, opowia-
dają sobie, do czego przydać się może to i owo, wspominają
ostatnie zakupy. To musi potrwać. Kobieta z dziećmi przebywa
w sklepie średnio 7 minut i 18 sekund. Dużo czasu zajmuje jej
wtedy uganianie się za pociechami i zabawianie ich. Kobieta,
samotna zakupowiczka, spędza w sklepie przeciętnie 5 minut
i 7 sekund i jest to najoptymalniej wykorzystany czas. Kobieta
z mężczyzną pozostaje w sklepie 4 minuty i 41 sekund, ponieważ
jedynym marzeniem mężczyzny jest wyjść. Nudzi się biedaczyna,
marudzi, najchętniej zostałby na zewnątrz i na przykład zapalił
papierosa. Kobieta jest poirytowana i zakupy, które wymagają
czasu do namysłu (im dłużej jesteśmy w sklepie, tym obfitsze
są zwykle zakupy), nie bywają udane.
A tak przy okazji, ostrzegam, że w świetle naukowych ustaleń
nie należy puszczać do sklepu żony z przyjaciółką, o ile nie jest
się milionerem nie dbającym o stan konta!
Ale pozostawmy na boku drobne seksistowskie złośliwości.
Mężczyzna na zakupach jest nieprzydatny, a nawet jest przeszko-
dą, którą najlepiej byłoby usunąć, żeby zakupy były efektywne
i przyjemne. I Underhill, jak zwykle niecnie i jak zwykle w intere-
sie koncernów, radzi, co z mężczyzną w trakcie zakupów począć.
Notabene, nie wpada na pomysł, żeby go po prostu zostawić
w domu. Co to, to nie. Przecież nawet z nieszczęśliwego w skle-
pie mężczyzny można uczynić znakomitego klienta. Ale to je-
szcze nic - pragmatyczni Amerykanie nawet z wroga zakupów
zdołają uczynić ich zagorzałego fana. Osobiście co prawda nigdy
fanem zakupów w sklepach odzieżowych nie zostanę (ubrania
bardzo lubię, ale nienawidzę ich kupować), doceniam jednak
pewną sztuczkę, którą stosuje zdecydowanie zbyt mało właści-
cieli sklepów z ekskluzywną odzieżą dla kobiet. Lubię mianowicie
kanapy ustawione naprzeciwko przymierzalni. Chociaż wygląda-
ją nieco absurdalnie, wierzcie mi, to znakomity pomysł. Z moich
obserwacji wynika, że zwykle są one z wielką ochotą okupowane
przez znużonych mężczyzn, otoczonych tachanymi przez długa-
śne sklepowe korytarze foliowymi i papierowymi torbami, czeka-
jących na strojące się w wystawowe nowości damy swojego
serca. Wierzcie mi, sklepy odzieżowe z kanapami mogą liczyć
na większe utargi, ponieważ ciężko jest umęczonym panom
szybko wstawać z miękkiego siedzenia, co ułatwia ich żonom
przymierzanie ubrań długo i w błogim spokoju.
A oto sztuczki, które proponuję, aby zneutralizować
pałający wstrętem do zakupów ród męski, nie wiedzieć czemu
przyprowadzany do świątyń konsumpcji przez kobiety (sądzę,
że Underhill zgodziłby się ze mną):
1. Trzeba zorganizować „szatnię na facetów" (nie mylić
z szatnią
dla facetów). Kobiety mogłyby tam zostawić
swojego mężczyznę, tak jak w szatni zostawia się palto.
W szatni na facetów znajdowałyby się miękkie fotele, wiel-
ki telewizor nastawiony byłby na Eurosport, na stolikach
leżałyby różne „Playboye" i „Auto Światy", a „szatniarz"
serwowałby kawę lub piwo. Tam przeciwnik zakupów
mógłby w błogim spokoju przyjemnie spędzić godzinę czy
półtorej. W sumie nie mam nic przeciwko.
2. Trzeba urządzić dokładnie naprzeciwko sklepu odzieżowe-
go, chętnie odwiedzanego przez kobiety, sklep ze sprzętem
fotograficznym, komputerowym lub RTV (albo ze wszystkim
naraz). Taki sklep z całą pewnością miałby małe szansę
na zbankrutowanie.
3. Trzeba za sprawą wymyślnej socjotechniki zaangażować
mężczyznę w zakupy w sklepie przeznaczonym dla kobiet.
Underhill proponuje na przykład drukowanie specjalnych
katalogów zawierających pomysły na prezenty złożone
z przedmiotów, które w danym sklepie można nabyć. Oso-
biście proponuję dawać je razem z kawą mężczyznom
siedzącym w trakcie żoninego przymierzania na wzmian-
kowanych kanapach. Mężczyźni uwielbiają swoją wiedzę
konsumencką czerpać ze źródeł drukowanych, a zatem
jest szansa, że coś im utkwi w pamięci i w przyszłości
przyjdą do takiego sklepu sami, uzbrojeni w wiedzę, której
im dostarczy katalog, aby kupić swojej damie prezent
świąteczny.
Szoping damski
Widać zatem wyraźnie, że przymuszenie mężczyzn do zakupów
to zadanie niezmiernie trudne. Nie czerpią oni bowiem jakichś
specjalnych emocjonalnych czy psychologicznych korzyści z aktu
robienia zakupów. Co innego kobiety. Te to dopiero mają przeko-
nanie do robaczkowego posuwania się po sklepowych tunelach
ze zrelaksowaną miną, do porównywania produktów i cen, do
zamęczania obstugi pytaniami, do testowania i przymierzania.
Kobiety czerpią wręcz jakąś przedziwną, z męskiego punktu wi-
dzenia, dumę z umiejętności znalezienia odpowiedniej rzeczy
w odpowiedniej cenie, pośród tysięcy wystawionych na sprze-
daż przedmiotów. Tak, zakupy to wciąż damska rzecz. Nawet
teraz, kiedy kobiety mają coraz mniej czasu, aby spędzać go
w coraz to bardziej przepastnych centrach handlowych. Kobiecość
zakupów widać najwyraźniej, kiedy przyglądamy się uzależnio-
nym od rajdów po sklepach. Zakupoholicy to w zdecydowanej
większości kobiety. Mężczyźni ze stresami tego świata radzą
sobie w inny, bardziej konwencjonalny i tradycyjny sposób: roz-
pijają się dla przykładu i widowiskowo staczają po drabinie
społecznej aż do samego przysłowiowego mostu, pod którym
zaczynają w końcu spać.
Zakupoholizm to zespolenie silnego uzależnienia od robienia
zakupów z czymś, co zwykle w literaturze psychiatrycznej i psy-
chologicznej nazywa się zakupami impulsywnymi lub ekscesyw-
nymi. Przyjmuje się, że zakupoholizm nie jest zjawiskiem szeroko
na Zachodzie rozpowszechnionym, biorąc pod uwagę odsetek
zakupoholików pośród „zdrowej" części danego społeczeństwa.
To przecież zaledwie od 2 do 5%, ale po przełożeniu na liczby
rozmiary zjawiska są niepokojące. Przecież wtedy zakupoholiz-
mem byłoby dotkniętych jakieś dziesięć milionów Amerykanów,
pół miliona Brytyjczyków i dwieście tysięcy Polaków! I w zdecy-
dowanej większości byłyby to kobiety. Zdaniem Helgi Dittmar
i Johna Drury'ego, badaczy uprawiających dyscyplinę, którą
można ochrzcić mianem psychologii ekonomicznej, termin zaku-
poholizm (shopping addiction) jest terminem niezręcznym
z uwagi na to, że wbudowane jest weń założenie o negatywnych
aspektach aktywności zakupowej". Proponują zatem odejść
od tego terminu (ach, ta poprawność polityczna...) w kierunku
zakupów impulsywnych (impulsive buying). Innymi słowy, bada-
cze ci pragną po prostu odejść od wartościowania i mówienia,
że jednostki dotknięte manią zakupów są najzwyczajniej w świe-
cie chore. Zresztą, czy w ogóle mogą być chorzy ci, którzy kupują
w celu „ekspresji własnej tożsamości" lub „zaakcentowania swo-
jego statusu społecznego"? Bo z takimi właśnie osobami,
zdaniem Dittmar i Drury'ego, mamy w wypadku zakupoholików
(przepraszam, impulsywnych zakupowiczów) do czynienia.
Tradycyjna mikroekonomia, która jak wiadomo zajmuje się
między innymi tym, w jaki sposób pojedynczy klienci dokonują
wyborów podczas zakupów, zajmowała stanowisko, że człowiek
to istota racjonalna, dokonująca - jak na racjonalną istotę przy-
stało - racjonalnych decyzji. Zatem zakupowicz racjonalny to
istota, która kalkuluje i za pomocą zakupów pragnie zaspokoić
swoje potrzeby w sposób najbardziej z jej punktu widzenia opty-
malny. Jednym ze standardowych założeń na temat takiej racjo-
nalnej maszyny do kupowania było to, że ma ona względnie stałe,
spójne wewnętrznie i koherentne potrzeby, które w trakcie zaku-
pów nieodmiennie realizuje. W ten sposób, przyjmując założenie
o racjonalności zakupowicza, można było opracowywać w miarę
stałe programy sprzedaży, a świat był prosty i przejrzysty.
Niestety, słabo się te założenia odnoszą do osób dotkniętych
zakupomanią, albowiem tutaj mamy do czynienia z brakiem
niezmiennych preferencji.
Dla wyznawców założenia o konsumenckiej racjonalności,
maniacy zakupów muszą być po prostu ludźmi chorymi,
dewiantami. I rzeczywiście, istnieją dwa najpopularniejsze
podejścia w kwestii wyjaśnienia pojawiania się, nawet w tak
wielkiej liczbie, osób dotkniętych kupowaniem impulsywnym.
Pierwsze z nich to podejście kognitywne. Zakupy impulsywne
zależą tutaj po prostu od zdolności kontrolowania (bądź nie)
impulsów, co wiąże się ze stadium rozwoju osobniczego. Kon-
trola wzrasta wraz ze stopniem rozwoju psychicznego jednostki.
Oznacza to, że maniacy zakupów są nieco niedorozwinięci i jacyś
tacy dziecinni. Nie potrafią bowiem kontrolować impulsów.
Drugie to podejście kliniczne. Już sama nazwa przywodzi na
myśl, brrr..., strzykawki i zdezynfekowaną, antyseptyczną, szpital-
ną biel. Zakupy impulsywne, zdaniem psychologów klinicystów,
są po prostu chorobą uzależnieniową, taką jak nikotynizm czy
alkoholizm, a zatem najzwyczajniejszą na świecie aktywnością
dewiacyjną. To tacy sami dewianci jak nałogowi pijacy, hazardzi-
ści i opiumiści. Leczy się ich za pomocą środków farmakologicz-
nych. Połykamy pigułę i już w porządku, sklepy budzą w nas
taką samą odrazę, jak ciepła wódka u solidnie skacowanego
balangowicza. Oczywiście obydwa sposoby tłumaczenia zakupo-
manii przyjmują po cichutku założenie o racjonalności klienta.
W wypadku podejścia pierwszego, kognitywnego, człowiek
zwyczajnie tej racjonalności się uczy podczas procesu wychowa-
nia. W przypadku zaś podejścia drugiego, klinicznego, skoro ktoś
nie postępuje racjonalnie, to jest po prostu chory. I tyle.
Dittmar i Drury proponują odejście od tych dwóch klasycznych
sposobów tłumaczenia zakupomanii na rzecz koncepcji integra-
tywnej (czyli chcą oba podejścia racjonalistyczne ze sobą połączyć),
dowodząc, że u podstaw tego zjawiska mogą leżeć mechanizmy
psychologiczne, skoncentrowane na samopostrzeganiu konsu-
menta. Te mechanizmy, zdaniem badaczy, występują zarówno
w najzwyklejszym, racjonalnym kupowaniu, jak i w przypadkach
zakupów impulsywnych.
U podstaw tego rodzaju myślenia leży
teoria symbolicznego
samouzupełniania.
Teoria ta proponuje taką wizję zakupów, w której poczucie
braku jakiegoś elementu we własnej tożsamości jest uzupełniane
własnościami symbolicznymi kupowanych dóbr. Inaczej i proś-
ciej: jeżeli czujesz, że coś z tobą jest nie tak, powiększa ci się
łysina, czujesz się niezbyt mądry, nikt cię nie kocha, masz krzywe
nogi albo żółte zęby, jesteś niemiły i wszyscy to wiedzą, nie
umiesz opowiadać dowcipów, a pracujesz na przykład w obwoź-
nym kabarecie, to najzwyczajniej kupujesz sobie jakieś rzeczy,
które łatają te psychologiczne dziury w twojej tożsamości.
A konkretniej: to nie są rzeczy, żadne tam przedmioty materialne
- w końcu leczą cię z przypadłości duszy. Wobec tego liczy się
głównie ich wartość niematerialna, symboliczna, a zatem na
przykład to, jak ważne są w społecznej hierarchii i co o nich sądzą
inni. Dobra materialne, czyli po prostu sklepowe towary, mają
ogromną wartość terapeutyczną, ponieważ pełnią funkcję łat na-
szywanych na dziury w tożsamości. Pytanie nasuwa się samo:
dlaczego akurat zakupy i dlaczego akurat symbolika towarów,
skoro połatać dusze można chociażby za pomocą wędkowania
lub perfekcyjnego smażenia naleśników? Ano dlatego, że naby-
wanie i gromadzenie dóbr materialnych jest dzisiaj głównym
celem egzystencjalnym, pierwszym wskaźnikiem społecznego
sukcesu i kluczem do szczęścia. Cóż, tak to się właśnie w naszych
czasach porobiło...
A zatem założenie o racjonalności klienta wcale nie upada
wraz z wzięciem na badawczy warsztat nieracjonalnych z pozo-
ru zakupowiczów impulsywnych z ich szalonym bieganiem po
centrach handlowych w celu kupienia rzeczy niby nieprzydatnych
i niby przypadkowych. Przeciwnie, w zachowania klienta-mania-
ka wbudowana jest specyficzna racjonalność, którą zaraz obna-
żymy. Istnieją oto, jak dowodzą Dittmar i Drury na podstawie
bardzo szeroko zakrojonych i przeprowadzonych z rozmachem
badań (składających się z ankiet, wywiadów swobodnych, anali-
zy pamiętników), rzeczy chętniej kupowane przez zakupowych
nałogowców i rzeczy kupowane mniej chętnie. Do rzeczy kupo-
wanych bardzo chętnie należą dobra nie-pierwszej potrzeby:
markowe ubrania, biżuteria, ozdoby. A są to przedmioty znacznie
bardziej (na ogół) związane z poczuciem atrakcyjności i z po-
strzeganiem swojego własnego wizerunku, niż dajmy na to
lodówki. Ogólnie dzielimy towary na dobra wysoce impulsywne
i dobra nisko impulsywne. Te pierwsze generalnie cechuje to,
że w ich kupnie najważniejszą rolę odgrywają motywacje psy-
chologiczne, a nie jakieś motywacje funkcjonalno-racjonalne
(a zatem użyteczność danej rzeczy czy jej niska cena). Konsu-
menci kupują takie dobra, ponieważ wprawiają ich one w dobry
nastrój - dzięki nim stają się kimś innym, lepszym; chcą też
przez kupno takiej rzeczy wyrazić to, co jest w nich nie-
powtarzalne. I tutaj oczywiście plasują się nasi zakupowicze eks-
cesywni. W wypadku dóbr nisko impulsywnych kupujący
są skoncentrowani na ich użyteczności albo na tym, czy są one
warte swojej ceny. A zatem kupujący je są w pełni racjonalni
w pierwotnym, rozważanym tu sensie.
Interesujące jest to, że ci pierwsi na ogół - a więc zakupowicze
nieracjonalni - deklarują, iż odczuwają znacznie większą prze-
paść między tym, jak siebie widzą w chwili obecnej, a tym, kim
chcieliby naprawdę być. To zakupowiczom impulsywnym bar-
dziej nie podoba się ich aktualna tożsamość. Ale samo postrze-
ganie się w negatywnym świetle, samo pragnienie bycia kimś
innym czy też kimś doskonalszym nie wystarczy, aby dana osoba
została zakupoholikiem. W istocie mamy tu do czynienia
raczej z pewnego typu przemianą zwykłego zakupowicza w zaku-
powicza impulsywnego, z wieloma możliwościami leżącymi mię-
dzy tymi dwiema skrajnościami. Skrajny zakupoholik musi mieć,
poza niezgodą na swoje ja, zdiagnozowaną wysoką orientację
materialistyczną. Innymi słowy, musi być materialistycznie, mer-
kantylnie nastawiony do świata i musi kochać pieniądze. Nato-
miast jeżeli dóbr materialnych i pieniędzy nie kocha, ale nie lubi
siebie z jakichś tam powodów (podobnie jak typowy zakupoho-
lik), będzie raczej uzupełniać wtasne ja poprzez inne formy zaba-
wowej aktywności maniakalnej, np. alkoholizm, narkomanię czy
też obżarstwo. Bardzo duże rozbieżności między tym, kim ktoś
chciałby zostać, a tym, jak postrzega siebie w chwili obecnej,
połączone z wysokimi wskaźnikami postawy materialistycznej,
będą świetną prognozą na to, czy ta osoba ma szansę zostać
zakupoholikiem. Ale jedynie w wypadku kobiet! U mężczyzn to
się zupełnie nie sprawdza. Innymi słowy, mężczyzna cierpiący na
ciężką depresję z powodu tego, że chciałby być modelem, ale
niestety ma tylko metr sześćdziesiąt w kapeluszu, archipelag
popękanych naczynek na licu i równie fascynujące atole wągrów
na plecach, a do tego ceniący solidnie wypchany portfel, choć
wcale a wcale pieniędzy nie posiadający - niekoniecznie będzie
się pocieszał nieplanowanymi, frenetycznymi zakupami. Może
sobie - powiedzmy - kupić stary motocykl i jeździć na rajdy
zabytkowych modeli, by pokonkurować ze znajomymi mającymi
podobne problemy. Może też łowić lipienie czy okonie. Byle
najlepiej na świecie.
Z kolei kobiety, z racji ewolucyjnej budowy umysłów, jak mi
się zdaje, mają dwa i pół raza większą szansę zostania
w podobnej sytuacji zakupoholiczkami. Może niepotwierdzona
eksperymentalnie (jak dotąd) hipoteza, że uwielbienie, którym
kobiety darzą zakupy, to pozostałość po ich roli w społecznoś-
ciach zbieracko-łowieckich, jest trafna? Może jest to pozosta-
łość po pradawnych strategiach płciowych i po płciowym
podziale pracy? Może jednak zakupy równają się pradawnemu
zbieractwu, w związku z czym nie powinny nas dziwić strategie
kobiet polegające na samouzupełnianiu niedoborów tożsamo-
ści za pomocą zakupów czy też na pocieszaniu się w trakcie wi-
zyt w centrach handlowych? Może po prostu męskie metody
odreagowywania rozbieżności między ja aktualnym a ja ideal-
nym nie czerpią z ewolucyjnego zasobu zbieractwa, ponieważ
była to przez miliony lat czynność wykonywana wyłącznie
przez kobiety i dzieci? Może jest to opcja, którą ćwiczyły od
dawien dawna wyłącznie panie? Może właśnie stąd bierze się
ta różnica między ilością impulsywnych zakupowiczek a liczbą
ekscesywnych zakupowiczów?
Badania mężczyzn, prowadzone przez Underhilla, Dittmar
i Drury'ego, wyraźnie wskazują, że kupowanie nie jest męskim
zajęciem. Czyżby mężczyzn nauczono tego w szkole? Albo mówi
o tym telewizja? Albo trąbią o tym megafony w supermarke-
tach? Cóż, pierwotni mężczyźni, tak jak znani dzisiaj z antropolo-
gicznych przekazów łowcy-zbieracze, polowali na grubego,
a czasem chudego zwierza, podczas gdy kobiety przynosiły, jak
na przykład u australijskich Aborygenów, zdecydowaną więk-
szość pożywienia. To, co udało im się znaleźć wokół osady lub
też wykopać, stanowiło większość zasobów żywnościowych
grupy. Mięso upolowane przez mężczyzn to zaledwie od 5 do
10% całej żywności zdobywanej przez plemiona zbieracko-ło-
wieckie. Nic dziwnego, że kobiety musiały na drodze adaptacji
do środowiska wypracować skuteczne strategie wyszukiwania
najlepszych kąsków: jaszczurek, bulw i owoców, w okolicy. Dzisiaj
to samo robią na zakupach, które mężczyzn w większości nie
interesują, albowiem są oni zaprogramowani do rywalizacji i tro-
pienia jakiegoś dużego zwierzaka, do walki i zabijania. W super-
markecie nie da się niczego ani nikogo zamordować i obedrzeć
ze skóry. Nie organizują tam walk na rozpędzone wózki-rydwany
ani konkursów rzucania torbami cukru w piszczące hostessy.
Mężczyzna w supermarkecie nie ma w takim razie naprawdę nic
do roboty. No, chyba że...
A gdyby tak przedstawić mężczyznom zakupy jako polowa-
nie? Albo walkę na śmierć i życie? Zważmy, ilu mężczyzn pojawia
się na słynnych już wyprzedażach za złotówkę. Czy ktoś to poli-
czył? Wystarczy obejrzeć wiadomości, by ujrzeć, z jakim zacię-
ciem hordy rozsierdzonych klientów atakują przybytki pewnej
firmy handlującej sprzętem elektronicznym. A przecież są to
przede wszystkim mężczyźni. A może taki kieszonkowy odtwa-
rzacz CD za złotówkę jawi im się jako niezmiernie rzadki jeleń
olbrzymi? Jest wielu chętnych do polowania, bo zdobycz to
wszak cenna. Będzie się można pławić w chwale wielkiego my-
śliwego przez całe lata, kiedy ubije się takie cudo. Podczas tego
typu operacji ryzyko jest spore, ale to akurat mężczyźni bardzo
lubią. Jeleń może kopnąć i poprzetrącać gnaty, może też ubóść.
Tłum w markecie może nas stratować. A zatem, krótko rzecz
ujmując,
wyprzedaże wojenne (łowieckie?) to coś w sam raz dla
mężczyzn. Jeżeli byłyby tylko dostatecznie częste, to często
angażowałyby mężczyzn w aktywność zakupową. Skoro są rzad-
kością (zdarzają się najwyżej dwa razy do roku), to panowie odre-
agowują w inny sposób, w innych miejscach, na przykład na
stadionach czy w barze.
Wróćmy jednak do kobiet, miłośniczek zakupów, można rzec,
tradycyjnych. Tradycyjnych, ponieważ przez setki lat kształtowania
się zachodniej cywilizacji (jeżeli komuś nie podoba się opowieść
ewolucyjna, to ta z pewnością przypadnie do gustu), zakupy sta-
nowiły najgłówniejszą część uczestnictwa kobiet w życiu publicz-
nym. Była to w naszej kulturze pierwsza forma kobiecego
wyzwolenia i manifestacja kobiecej wolności. Kobiety, stłamszone
w innych dziedzinach życia i zamknięte w grodziskach, mogły
za sprawą zakupów kontaktować się ze światem zewnętrznym,
z innymi ludźmi, choćby to byli wyłącznie domokrążcy czy właś-
ciciele straganów. Wydaje mi się, że właśnie ta forma kobiecej
emancypacji (zakupy jako pierwsza forma wyzwolenia) obser-
wowana jest obecnie w krajach arabskich, szczególnie na terenach
zarządzanych przez Saudów. W Arabii Saudyjskiej, jak wiadomo,
kobiety nie mają niemal żadnych praw publicznych, poza jednym
- mogą robić zakupy, do czego przydają się pieniądze zarabiane
przez ich mężów. Stąd w sklepach tak wielka i zdumiewająca
turystów liczba ekstremalnie drogich, przepysznych kreacji au-
torstwa sławnych projektantów, których i tak kobiety te nigdy
publicznie nie założą. Ta możliwość zakupów jest maleńką furtką
dla kobiecej emancypacji, której Saudowie nie dostrzegają i nie
doceniają. Z czasem otworzy się ona - moim zdaniem - bardzo
szeroko, kiedy tylko kobiety zasmakują wolności w sferze
publicznej, jaką dają zakupy. I wtedy tradycyjna kultura islamska
może mieć kłopoty, bo
zakupy mają moc wyzwalającą.
Oczywiście nasza kultura ma ten etap dawno za sobą. Kobiety
już dawno temu wyszły z domu w innym celu niż kupowanie
ziemniaków. Większość z nich od dawna pracuje i zakupy, szcze-
gólnie te rutynowe, nie są już dla nich przesadnie wielką atrakcją.
Być może właśnie dlatego tak bardzo zmienia się w chwili obec-
nej oblicze handlu detalicznego, który podąża coraz bardziej od
racjonalizacji a la supermarket (sklep jest tutaj maszyną do jak
najszybszego przeżuwania klientów, mających tu bardzo szybko
znaleźć wszystko) do
umagicznienia a la przestrzeń nowocze-
snego centrum handlowego (sklep jest wyrafinowaną estetycznie
pułapką, z której klientowi trudno się wydostać, bo nie tylko jest
tu wszystko, co się da sprzedać i kupić, ale dodatkowo odbywa
się karaoke, występują cyrkowcy, są kawiarnie, restauracje, ław-
ki jak w parku, biblioteka i jeszcze gdzieniegdzie kaplica)".
Mężczyźni najchętniej życzyliby sobie sklepu prostego w obsłu-
dze, w którym nie muszą spędzać wiele czasu. A mało czasu w skle-
pie to małe wydatki i małe zarobki handlowców. Dlatego też
większość sklepów nastawia się na kobiety, które nie dość, że
życzą sobie bardzo estetycznej przestrzeni handlowej, to jeszcze
bardzo lubią, nawet dzisiaj (kiedy ze względu na pracę zawodową
mają niewiele czasu), traktować zakupy jako czynność społeczną
i towarzyską. Zdaniem Underhilla, cynicznego doradcy sprze-
dawców, trzeba ten fakt koniecznie wykorzystać. I nie chodzi
bynajmniej o stylizację centrum handlowego na magiczną galerię
sztuki połączoną ze stylową kawiarnią. To jest banał. Można
wykorzystać fakt, że kobiety lubią spacerować po sklepach
z przyjaciółkami, i zaproponować taki oto chwyt: „Przyprowadź
do sklepu przyjaciółkę, a dostaniesz zniżkę!". Prawda, że zmyślne?
Drogie panie, nie dajcie się na to nabrać!
Zdaniem badaczy przyzwyczajeń zakupowych kobiet, tylko
one doceniają
transformacyjną moc zakupów. Chodzi o to, że
to one, w odróżnieniu od mężczyzn, zauważają, iż zakupy mają
moc zmieniania ludzi i środowiska w coś lepszego, piękniejsze-
go. Zakupy są dla kobiet pochłaniającym energię emocjonalną
rytuałem, pożerającym je bez reszty i prowadzącym do zmiany
wizerunku (wystarczy kupić banalną szminkę czy farbę do
włosów) albo otoczenia (wystarczy kupić nowe karnisze i zasło-
ny), a poza tym jeszcze:
1. Dla kobiet zakupy są interesującą podróżą, drogą, która
jest ciekawa sama w sobie. Wcale nie chcą, jak mężczyźni,
wpaść do sklepu jednym otworem i wypaść drugim, byle
szybko. Chodzi właśnie o to, żeby było wolniej, bardziej
zmysłowo.
2. Kobiety lubią wiedzieć, co kupują. Ponad 90% kobiet
(a zmierzył to Underhill) czyta to, co jest napisane o pro-
dukcie na froncie opakowania, 42% ogląda tył opakowa-
nia, a 8% jeszcze boki. Czytając te informacje, kobiety
spędzają średnio 13 sekund przy preparacie (jednym) do
demakijażu, 11 sekund przy mydle w płynie, 5 sekund przy
żelu pod prysznic, 11 sekund przy kremach z filtrem prze-
ciwsłonecznym i 13 sekund przy preparatach na trądzik.
Kupowałem mydło w płynie pewnie kilkadziesiąt razy
w życiu i nie sądzę, abym stał przy nim więcej niż dwie
sekundy.
3. Kobiety potrzebują w trakcie zakupów dużo miejsca. Nie-
nawidzą być popychane i poszturchiwane. A skoro nie
mogą sobie spokojnie obejrzeć produktu - raczej go nie
kupią.
4. Kobiety nie kupują czegoś do domu, bo coś tam akurat
wymaga zmiany. Kupują, ponieważ to one tej zmiany
potrzebują. Mężczyzna kupuje nowy czajnik, kiedy
popsuje się stary. Kobieta kupuje nowy czajnik, bo uważa,
że na niego zasługuje i dojrzała do tej zmiany.
5. Kobiety cenią estetykę, zalety użytkowe i wygodę w ob-
słudze produktów, a nienawidzą czytać instrukcji obsługi
- szczególnie urządzeń mechanicznych i elektronicznych.
Nie ma sensu opowiadać paniom o mocy odkurzacza, wy-
starczy, że jest piękny, w gustownym kolorze, mieści się
bez trudu w ciasnej szafce i sprawnie goni paproszki.
6. Kobiety uwielbiają wybierać i przebierać, co czynią roz-
ważnie, długo i metodycznie. Duży wybór i przesadnie
- z punktu widzenia mężczyzny - rozbudowany asorty-
ment to łakomy kąsek - z punktu widzenia kobiety.
W tym miejscu muszę uczynić solidniejszą dygresję i dodać
zdań kilka na temat jakości obsługi w kraju nad Wisłą, do którego,
owszem, konsumeryzm i zamiłowanie do biegania po sklepach
dotarły, ale nie dotarła jeszcze amerykańska jakość sklepowego
serwisu. Jak wynika z antropologicznych ustaleń, czego jak cze-
go, ale kiepskiej obsługi w sklepie, szczególnie z towarami
niepierwszej potrzeby, kobiety szczerze nie znoszą.
Jeszcze kilkanaście lat temu obywatele naszego kraju po-
wracający z handlowych wycieczek do zachodnich Niemiec
przywozili mrożące krew w żyłach opowieści o niezwykłej uprzej-
mości i anielskiej cierpliwości tamtejszych sprzedawców wobec
klienta. Doświadczenie podpowiadało Polakom, że sprzedawca
(a raczej tzw. sklepowa - zawód ten, jak najstarsi pamiętają, zdo-
minowany był przez płeć piękną) to osoba w najlepszym razie
nieuprzejma, z łaski rzucająca nie opakowany tłusty twaróg na
oblepioną muchami szalkę popsutej wagi. Gniewne i nieuprzej-
me uwagi kierowane przez nią pod naszym adresem oraz trady-
cyjne wtedy, wielce zachęcające przywitanie „Czego?", połączo-
ne z chronicznym brakiem towaru na sklepowych półkach
(„Chleb wyszedł"), kazały nam sądzić, że to my stworzeni jesteśmy
dla pani sklepowej, a nie ona dla nas.
Nic dziwnego, że większość naszych rodaków, która z kapita-
listyczną wersją handlu detalicznego nigdy nie miała do czynienia,
nie wierzyła w opowieści o obsłudze niemieckich sklepów kłania-
jącej się klientowi w pas, by ten zechciał wysupłać z portfela
choćby jedną markę. Jeszcze trudniej było uwierzyć w fakt, że
do każdego sklepu w zachodniej Europie można udać się na
pierwszorzędną wycieczkę i bez grosza przy duszy poprzebierać
w tonach ciuchów (aż palce będą boleć od zapinania guzików
i zasuwania zamków, a zaczerwieniona pupa odmówi posłuszeń-
stwa z uwagi na czternastą parę superobcisłych dżinsów, w które
bez litości jest wciskana), poprzymierzać połowę z wystawionych
na półkach butów (od większej ilości nogi by spuchły), skropić się
kilkoma kosztownymi perfumami naraz (bowiem już kilkanaście
zapachów pomieszanych ze sobą na skórze otoczy nas piorunu-
jącą mgiełką, natychmiast zwalającą z nóg każdego potencjalne-
go przeciwnika), po czym zostawić to wszystko porozrzucane
na podłodze (niech sobie sami posprzątają, przecież i tak nie
mają co robić) i przy wyjściu, nie kupiwszy oczywiście niczego,
wytknąć ekspedientce na całą długość, na przykład, jęzor.
Nietrudno zauważyć, iż ten model uprawiania handlu wyklucza
jakiekolwiek protesty czy zażalenia na ciężkie warunki pracy ze
strony osoby stojącej za ladą. Jej zdanie o naszym rozwydrzo-
nym zakupoholizmie nikogo nie obchodzi, a najmniej już właści-
ciela sklepu. Klient, jak mówi przysłowie - nawet taki wredny
- nasz pan. W handlu liczy się bowiem zysk, z którego pensję
otrzymuje sprzedawca, a właściciel sklepu jeździ autem nowym,
szybkim i polerowanym chromem (albo robi cokolwiek innego).
I to właśnie z tych prostych powodów każdy wchodzący do skle-
pu powinien być w nim traktowany niczym władca i tak też
się powinien czuć. W trzeciej, w pełni kapitalistycznej Rzeczpo-
spolitej fakt to niby oczywisty i na pozór nie warto się nim
zajmować. Od lat mamy przecież sklepy na wzór zachodnich,
które zabiegają o klienta wymyślnymi sposobami. A to zaprasza-
ją go do zrobienia zakupów, czarując sezonowymi obniżkami
cen i rabatami, a to nęcą akcjami promocyjnymi i degustacjami
czy też wzbogacają asortyment. Inna sprawa, że wszystkie te
działania przybierają u nas dosyć karykaturalne formy. Sklepowi
naganiacze urywają nam rękawy, wciągając na siłę do sklepów,
tragiczne pod względem estetycznym agitki zapychają nam
skrzynki pocztowe, pseudoprzeceny są w zasadzie zjawiskiem
stałym a nie sezonowym, asortyment zaś jest nadal uboższy niż,
dajmy na to, w zapyziałym sklepiku w północnej Belgii. Wszyst-
kie te nieszczęścia, z którymi z pewnością każdy zetknął się nie
raz, a które bywają przecież nieodłączną cechą wszystkich świa-
towych kapitalizmów, bledną przy polskiej katastrofie, której
na imię personel sklepowy. Zastrzegam jednak, iż nie mam tu na
myśli fachowej i kompetentnej obsługi wszystkich tych sklepów,
którym zależy na zadowoleniu klienta. Chodzi tu raczej o te osoby,
które umieszczone za sklepowymi ladami zdradzają symptomy
specyficznych schorzeń.
Schorzenie numer jeden to
zespół „co-ja-tutaj-robię". Jest
to zbiór ciężkich i nieuleczalnych przypadłości, który dotyka
ogromną liczbę polskich sprzedawców i sprzedawczyń. Aby zro-
zumieć, na jakich to przypadłościach zespół ów się zasadza,
trzeba wczuć się na początek w rolę (na przykład) pięćdziesięcio-
dwuletniej Matki Polki, lekko pulchnawej tu i ówdzie, w momencie,
gdy wchodzi do przybytku kobiecej mody umiejscowionego,
dajmy na to, w stolicy. Otóż, otworzywszy drzwi, widzi ona
uroczo a zarazem dostojnie zaaranżowane wnętrze zastawione
suto wieszakami z cudnymi kreacjami, pomiędzy którymi
roztańczonym krokiem przemykają jakoweś bóstwa, długonogie
i piękne, z nonszalancją i od wielkiej łaski podając naszej Polce
żakiet, przekonane święcie, że kobieta od nich brzydsza nie jest
w stanie dokonać zakupu tak kosztownego towaru. Klientka onie-
śmielona i zdenerwowana pogardliwymi spojrzeniami długonogiej
obsługi nerwowo ogląda podane jej ubranie w bezskutecznym
poszukiwaniu metki. Nasze sklepowe anioły są do tego stopnia nie-
kompetentne, iż nie są w stanie odpowiedzieć na podstawowe
pytania klientki, dotyczące tego, z jakiego materiału żakiet ów jest
uszyty i jak, w związku z tym, się go pierze. Cenę towaru sprze-
dawczynie artykułują z wielką pieczołowitością o odpowiednie
brzmienie wymawianych cyferek, tak aby klientka zrozumiała, że
niepotrzebnie się trudziła, wchodząc do „Ich" sklepu.
Otóż właśnie piękności te, przeświadczone o swej najwyż-
szej wartości (choć zarabiające de facto jedną drugą średniej
krajowej), cierpią na wspomniany zespół „co-ja-tutaj-robię".
Objawia się on mniej więcej tym, że przeciętna jednostka za-
trudniona w jakimkolwiek luksusowym sklepie w charakterze
zwykłego sprzedawcy zaczyna po pewnym czasie myśleć,
iż praca w tak „prestiżowym" (w jej ocenie) miejscu daje jej
znaczną przewagę nad bliźnimi. Nie wiedzieć czemu, jej samo-
ocena wyraźnie rośnie i nasza cudna, długonoga laleczka
powoli zaczyna postrzegać siebie jak coś znacznie lepszego od
klienta, i nie ma znaczenia, czy jest on od niej bogatszy, spraw-
niejszy intelektualnie, o niebo lepiej wykształcony, a nawet
ładniejszy. Na tę przedziwną chorobę zapadają przede wszyst-
kim młodzi ludzie pracujący w sklepach modnych aktualnie
firm. Wchodząc do takiego sklepu bez zamiaru kupna czegokol-
wiek, a nie daj Boże zmuszając ekspedientkę lub ekspedienta
do podania pary portek do przymiarki, narażamy się na niebez-
pieczeństwo, że obrażą się na nas śmiertelnie, spojrzą na nas
tak pogardliwie, że poczujemy się niczym jakiś pijaczyna spod
mostu w fazie popijania denaturki, a potem skomentują cichcem,
że nawet na głupie spodnie nas nie stać. Następnie głośno
wyrażą zdumienie, że choć są tacy cudowni i oczy mają takie
niebieskie, jeszcze żaden przystojny książę w białej limuzynie
lub (odpowiednio) księżna z willą i basenem nie wybawili ich
od ciężkiej harówy w sklepie za marne osiem stów.
Tu zarysowuje się leciutko jedna ze składowych omawianego
zespołu chorobowego, a mianowicie
niespetnienie. O jej szcze-
gółach dowiadujemy się z dalszej części ekstatycznego monologu,
którym raczy nas cierpiąca na omawianą tu chorobę obsługa
sklepowa. Oto słyszymy, iż mimo tego, że są tak olśniewająco
piękni, a z powodu swej fascynującej osobowości pretendują do
wyższych celów (czytaj: programu Bar, Idol, Big Brother, Debiut
etc. - niepotrzebne skreślić), gniją bez sensu w tym sklepie, bo
nikt ich jeszcze nie raczył zauważyć. A przecież zrobili wszystko,
co trzeba. On, zamiast się uczyć, „wziął się szybko za robotę",
ponieważ takie nastały czasy - dla energicznych i z inicjatywą.
I ona uczyniła, co do niej należało. Wcisnęła się w kusą spódnicz-
kę, rzęsy nastroszyła i powyrywała sobie brwi. I przecież zawsze
uśmiecha się szeroko do panów wymachujących w sklepie klu-
czykami od kosztownych samochodów... W obliczu kwiecistości
i siły wyrazu sprzedawczynianej retoryki Matce Polce nie pozo-
staje nic innego jak uniżenie się wycofać, a przedtem obowiąz-
kowo do nóg paść jej książęcej wysokości i ucałować stopki
ze świeżo wycekinowanymi paznokciami (sprzedawcę zaś cmok
w rękę w podzięce, że raczył w ogóle dżinsy do przymiarki
podać).
Sprzedawca z zespołem niespełnienia jest jednak niczym
w porównaniu ze sprzedawcą agresorem. Obrażoną księżniczkę
można po prostu ominąć (czasami jest z tym pewien kłopot, bo
opiłowuje pazury pośrodku drogi między ekspozycją z butami
a wyjściem - próbować jednak można). Agresora ominąć się nie
da. On musi przypuścić atak. I musi ów atak zakończyć się jego
zwycięstwem. To jak konkwista - uczepić się jakiegoś niewiernego,
osaczyć i podbić. Niewiernym jest klient, który miał pecha sta-
nąć konkwistadorowi na drodze. Zwycięstwem jest bezwarunkowa
sprzedaż, a klient biedaczyna jest tylko środkiem. Konkwistador,
aby swój cel osiągnąć, zajadle na nas poszczekuje, kiedy wcho-
dzimy na jego teren, wypłasza nas spomiędzy regałów, napada
znienacka w dziale z kurtkami, jest z lewej, z prawej i w środku,
nad nami i pod nami. Jest wszędzie i widzi wszystko. Wszędzie
ma poinstalowane kamery, lusterka i lustereczka. Nie schowamy
się przed nim, o nie. Podaje nam towar, zanim o nim pomyślimy,
rzuca się, aby z nami poprzymierzać pończochy, zapina nam sta-
nik, a wcześniej pomaga nam odpiąć nasz własny. Chucha nam
w ucho, dyszy nam na kark i bez ustanku peroruje o wyższości
„Jego" magicznej marki nad tym, w czym raczyliśmy się w skle-
pie zjawić. Dzierżąc w dłoni wieszak z wybranym elementem
odzieży, szusujemy między półkami, a on nas goni, bieży chyżo
i dogania nas na zakrętach, kiedy ślizgamy się, nie mając odpo-
wiedniego na tę gonitwę obuwia z gumową podeszwą. W końcu,
zziajani, poddajemy się i kupujemy cokolwiek, aby konkwistador
się odstosunkował. Ten zaś władczym ruchem przesuwa naszą
kartę nad czytnikiem, wbija kod i przygryza usta w krzywym
uśmiechu. Daliśmy się złapać w misternie uplecioną sieć.
Koniec dygresji. Powróćmy do kobiet oraz ich obyczajów
zakupowych.
Najważniejszą rzeczą dla kobiet są związki z innymi ludźmi
i ludzie w ogóle, szczególnie „klan" najbliższych. Ma to, wbrew
pozorom, spory związek z zakupami. Jak zauważa Martha Barletta,
kiedy mężczyzna wybiera się do drogerii i komunikuje: „Kocha-
nie, idę do drogerii", to każda kobieta czuje, że jest to zdanie nie-
kompletne. Końcówka zdania powinna, zdaniem kobiet, brzmieć:
„Czy nie chcesz czegoś stamtąd? Czy czegoś ci nie przynieść?"
12
.
Kobieta zwykle taką końcówkę doda, ponieważ jest skoncentro-
wana na potrzebach swojego „klanu", a nie tylko na własnych.
Mężczyźnie rzadko wpada to do głowy. Kobieta, w tej naszej hi-
potetycznej sytuacji, krzyczy za wychodzącym mężem: „Odnieś
rzeczy do pralni chemicznej, to po drodze". „Nie idę do pralni, idę
do drogerii" - warczy mąż. Jedyne, czego pragnie mężczyzna, to
pójść do tej cholernej drogerii, skoro już musi, i nie zahaczać
o cokolwiek po drodze, nie wykonywać żadnych dodatkowych
zadań. Przechodzimy, jak to w męskim świecie, od punktu A do
punktu B (poruszę jeszcze ten wątek). Dla kobiety wychodzenie
z domu albo, nie daj Boże, wsiadanie do samochodu tylko po to,
żeby odwiedzić jedną drogerię, nie ma po prostu sensu. Barletta
na tym nie kończy - twierdzi, że jeśli wypuścimy mężczyznę
i kobietę na cały dzień z listą pięciu rzeczy do zrobienia, wśród
których byłyby sprawy ważne, ale też i mniej ważne, ułożone
hierarchicznie, to mężczyzna wróci z dwiema pierwszymi skre-
ślonymi, kobieta zaś odfajkuje wszystkie. Kobiety maksymalizują,
mężczyźni mają priorytety. Zdaniem kobiet zadowolony musi
być cały „klan", zdaniem mężczyzn niekoniecznie. Czasem ta
empatyczna i sympatyczna cecha kobiet stanowi dla nich uspra-
wiedliwienie dla robienia rzeczy niesympatycznych. Mianowicie
kobiety dotknięte zakupomanią zwykle żałują wielu zakupów,
których dokonały pod wpływem impulsu. Twierdzą też często,
że wydawanie na siebie jest złe. Ale wydawanie na innych już
nie. A zatem wydawanie na innych w trakcie aktów impulsywnego
kupowania stanowi swego rodzaju rozgrzeszenie. Jeśli kupiłam
coś pod wpływem impulsu, lecz jeśli to coś jest przeznaczone
dla moich dzieci, przyjaciół lub chłopaka, a nie dla mnie, to chy-
ba nie ma w tym niczego złego? Jak zaznaczają Dittmar i Drury,
mężczyźni nie obmyślają tego rodzaju rozgrzeszeń, a nawet
więcej, nie mają najmniejszych wyrzutów sumienia, że kupili coś
tylko i wyłącznie sobie.
To nie jedyna oczywiście różnica między mężczyznami,
którzy są dotknięci zakupomanią (ledwie dwóch przypada
na trzydzieści takich kobiet). Mężczyźni impulsywnie kupują zu-
pełnie inne dobra niż kobiety: książki, płyty, gry komputerowe,
słuchawki do walkmanów, ładowarki do komórek. Nie występują
także u mężczyzn tak ekstremalne stany złego nastroju i samo-
poczucia, skłaniające do nałogowych zakupów, w celu podrepero-
wania ego. Mężczyźni nie spychają też (zazwyczaj) odpowiedzial-
ności za jakieś tam głupie zakupy na jakieś instancje czy zjawiska
zewnętrzne. Kobiety czynią tak bardzo chętnie. Taką „instancją"
zewnętrzną, na którą kobiety spychają winę, jest karta kredyto-
wa i bank udzielający kredytu. Jedna z respondentek Dittmar
i Drury'ego twierdzi wręcz, że to wina banku, bo dał jej kartę,
a ona wcale nie zarabia tyle, by potrafiła bez trudu oddać choćby
odsetki. Kobiety, co wynika z omawianych tu badań, nie odczuwa-
ją płacenia kartą jako wydatkowania pieniędzy, co jak wiadomo
jest zdradliwe i w krótkim czasie prowadzi wprost do finansowej
zapaści. Kobiety, znowu z racji ewolucyjnego przywiązania do
konkretu, nie dostrzegają w trakcie zakupów bardzo abstrakcyj-
nej i wirtualnej więzi między tym, co w koszyku a tym, co ubyło
z konta. Mężczyźni ten związek lepiej rozumieją. Zdobycie kredy-
tu konsumpcyjnego jest, choćby w Stanach i w Wielkiej Brytanii,
śmiesznie łatwe. A jeszcze trudniej się od niego uwolnić i to nie
tylko dlatego, że nie można go spłacić. Jedna z badanych kobiet
uważała swoją kartę kredytową za przedłużenie samej siebie.
Odcięcie od kredytu i pozbycie się karty było dla niej niczym
amputacja co najmniej dłoni.
Dla kobiet samo doświadczenie kupowania jest ważniejsze od
posiadania przedmiotów, które kupiły. Mężczyźni zakwalifikowani
do przegródki impulsywnych zakupowiczów mówią coś przeciw-
nego. To przedmiot jest dla nich ważniejszy niż kupowanie, cho-
ciaż zakupy sprawiają im ogromną przyjemność. Właśnie, jest
to przyjemność, a nie stan upojenia kupowaniem, „bycia na ha-
ju", bycia pod narkotycznym wpływem zakupów, co sygnalizują
kobiety zakupoholiczki. Już sam akt kupowania jest dla nich nie-
zmiernie uzależniający, obojętnie co kupują. Pewna zakupoholiczka
miewa w trakcie zakupów i tuz przed ich rozpoczęciem mrowienia,
suchy język i podniebienie, dzwonienie w uszach. A potem, kiedy
okazuje się, że wydała pieniądze na - nie owijajmy w bawełnę
- bzdety, przeżywa stany podobne do klasycznego syndromu
dnia poprzedniego, połączone z bardzo silnymi wyrzutami
sumienia, co objawia się w sposób fizyczny bólem głowy i napa-
dami depresji. Mężczyźni w ogóle nie miewają takich stanów.
Albo się do tego nie przyznają - pamiętajmy, że badania socjolo-
giczne zwykle opierają się na deklaracjach osób badanych. Może
są już wśród nich jacyś zakupowi nałogowcy, tylko nie chcą tego
potwierdzić, żeby nie zostać posądzonym o brak męskości?
Na pewno mężczyźni stają się lepszymi i sprawniejszymi
konsumentami, upodabniając się do kobiet pod względem hor-
monalnym, a co za tym idzie i umysłowym, w jesieni i zimie
swojego życia. Znaczące różnice, jakie występują między kobie-
tami i mężczyznami w młodości i w sile wieku, ulegają stępieniu,
kiedy przechodzimy na emerytury. Kobiety, z racji zwiększonego
napływu testosteronu, nabywają wtedy wielu cech męskich, są
bardziej nerwowe, agresywne, niecierpliwe i zarazem mniej
empatyczne. Mężczyźni, jako że testosteronu w jesieni życia im
ubywa, nabywają większej wyrozumiałości i delikatności, stają
się także bardziej wyrafinowanymi i systematycznymi klientami.
Osoby w podeszłym wieku stają się zresztą, niezależnie od płci,
znakomitym i coraz częściej docenianym klientem oraz celem
zabiegów marketingowych. Nic w tym dziwnego, skoro takich
klientów jest w szybko starzejących się społeczeństwach zacho-
dnich coraz więcej. Poświęćmy zatem tej kategorii społecznej
więcej uwagi, bo z pewnością jest to specyficzny i coraz mocniej
wyodrębniany segment kultury konsumpcji.
0 sexy staruszku i plastykowym krokodylu
- Mam dosyć mojej teściowej! - wyżaliła się pani Julitka
pani Geni podczas oklejania cenami lekarstw na aptecznym
zapleczu. - Wstaje mi o szóstej rano i zgrzyta zębami.
- To jej wyjmij - radzi pani Genia.
- Nie mogę, ma prawdziwe.
Szczęściara. Kobiety w wieku zaawansowanym rzadko w na-
szym kraju dysponują własnym uzębieniem. Jak szyderczo
zauważyła Teresa Hołówka w „Delicjach ciotki Dee", porównując
obyczaje estetyczne i higieniczne Amerykanów i Polaków, od
pełnego uzębienia ważniejszym symbolem społecznego statusu
przez długi czas było w Polsce Ludowej futro . Teraz się to tro-
chę zmieniło. Teraz ważniejsze są zęby. Jednak nie u dziadków
i babć, którzy w nowe potransformacyjne czasy weszli już jako
dziadkowie i babcie bezzębni. Tak wygląda starość madę in Pol-
ska. Przynajmniej na razie jest bezzębna, ale niekoniecznie taka
będzie w przyszłości.
W każdym z krajów rozwiniętych starość będzie wyglądała
inaczej. Znakomitą ilustracją tych różnic jest to, jak zachowują
się na emeryturze Niemcy, a jak ich najbliżsi wschodni sąsiedzi.
Zaawansowani wiekiem Niemcy tłumnie zwiedzają świat,
pojawiając się w zwartych i zawsze doskonale zorganizowanych
grupach dostownie na całym świecie. Nasi staruszkowie, o ile
żyją, a panom zdarza się to po przekroczeniu pewnego wieku
nieczęsto, zwiedzają co najwyżej swoje działki albo najbliżej po-
łożony kościółek, o ile uda im się tam dojść. Akurat w Polsce
starość to nie radość. Gdzie indziej, w rozwiniętych demokracjach,
niekoniecznie to przysłowie się sprawdza. Obojętnie jednak jak ta
starość będzie wyglądać, radośnie czy nie, z pewnością będzie
coraz łatwiej dostrzegalna. Emerytów, jak powszechnie wiado-
mo, przybywa na Zachodzie w zastraszającym tempie. W 2030
roku na sto osób w wieku produkcyjnym będą przypadać 53 oso-
by w wieku emerytalnym w Szwajcarii, 47 we Włoszech,
46 w Niemczech, 43 w Grecji, 43 w Belgii, 42 w Hiszpanii,
40 w Holandii, 39 w Norwegii, 38 w Czechach, 33 w Polsce i 26
w Irlandii . Europa, jak widać, stanie się lądem ludzi starych.
W Stanach Zjednoczonych nie będzie inaczej - już obecnie
„kategoria" osób powyżej 65 roku życia jest tam bardzo rozbudo-
wana i zalicza się do niej ponad 14,5 miliona mężczyzn i 20,5
miliona kobiet. W 2030 roku na 100 Amerykanów w wieku pro-
dukcyjnym przypadnie co najmniej 25 emerytów. Obecnie naj-
szybciej rozbudowuje się grupa w wieku przedemerytalnym,
a zatem bezpośrednie zaplecze przyszłych „staruszków". Między
rokiem 2000 a 2010 populacja 55-64-latków powiększy się
o 48%, a segment wiekowy 25-54-latków zaledwie o 2%
15
. Wiele
zatem zależy od tego, w jakiej kondycji uda się nam dotrwać do
starości, jak zamierzamy ją spędzić, czy stać nas będzie,
z racji rozsypywania się systemów emerytalnych, na aktywne,
twórcze życie, oraz od tego, jak nas potraktuje wtedy reszta
społeczeństwa.
Do tej pory w cywilizacji zachodniej, szczególnie w krajach
katolickich, starość traktowano jako zmierzch życia, jako wyrok
skazujący na bycie uzależnionym od innych, na wykluczenie zżycia
publicznego, na choroby, na brak aktywności w szeroko rozumia-
nej sferze konsumpcji i rozrywki. Jednak wszystkie te nieszczę-
ścia wieku emerytalnego zdają się dzisiaj odchodzić w niebyt
za sprawą ideologii
nowego starzenia się (albo starzenia się po
nowemu), choć właściwszy byłby tu raczej jakiś termin, który ze
słowem „starzenie" nie ma nic wspólnego. Niestety, język polski
zawiera właściwie tylko synonimy o negatywnych skojarzeniach
ze słowem „starzenie" (choćby nieszczęsne posuwanie się w la-
tach), niech zatem pozostanie tak, jak już jest. Nowa ideologia
starzenia się w społeczeństwach zachodnich została wykreowa-
na przez przemysł rynkowy i agendy kultury konsumpcyjnej.
Skoro osób w wieku emerytalnym i przedemerytalnym jest i bę-
dzie coraz więcej, a w końcu staną się one grupą dominującą (co
jest swoją drogą z wielu powodów zjawiskiem zatrważającym),
to czas zacząć traktować tę kategorię społeczną lepiej - przecież
to „przyszły" najważniejszy klient. Żeby jednak stać się klientem,
trzeba - jak wiemy - okazywać jakieś potrzeby. A jakie potrzeby
mogą okazywać staruszkowie, skoro mają za sprawą uszczerb-
ków na fizyczności ograniczone możliwości, niewiele im się już
zachciewa, a o wykreowaniu wśród tej grupy nowych potrzeb
konsumpcyjnych można po prostu zapomnieć? Na deskorolkach
jeździć raczej nie będą, w dubbing się nie zaangażują, na koncert
jakichś przyszłych odpowiedników Britney Spears nie pojadą.
Stop! Ale czy na pewno? Czy nie uda się wykonać jakiegoś
chytrego manewru, który zmieniłby podejście całego społeczeń-
stwa do starzejących się ludzi i uczyniłby z emerytów doskonałe,
samobieżne jednostki kupujące? Wielu socjologów przyklasnęłoby
zapewne opinii (ja do pewnego stopnia także), że traktowanie lu-
dzi starszych jako kategorii pozostającej poza zainteresowaniem
rynku to tylko kwestia obowiązującej do tej pory ideologii. Ludzie
starsi po prostu dostosowywali się dotąd do niej i zachowywali
tak, jak stereotypy starości nakazywały: chorowali, byli apatycz-
ni, marudzili bezustannie, czuli się niepotrzebni, usuwali w cień
i w końcu marli. Ale, zauważmy, to tylko ideologia. Co prawda
jest ona nośna i tradycyjna, a ponadto osoby w wieku zaawan-
sowanym mają tendencję dostosowywania się do wzorców
zachowania, które owa ideologia lansuje. Ale gdyby tak w niej
zamieszać? Ha, a gdyby tak odwrócić ją o sto osiemdziesiąt
stopni? Pomyślmy.
Najgorzej jest z ciałem. Ciało jest najbardziej widocznym
wskaźnikiem starzenia, a jednocześnie głównym narzędziem kul-
tury konsumpcyjnej. Bez ciała nie da się konsumować, a zatem
agendy rynku muszą coś z tym starzejącym się ciałem zrobić.
I robią. Zauważmy, że jeszcze sto lat temu znaczenie terminu
„starzec" znacząco odbiegało od dzisiejszych norm. W opubliko-
wanej w 1901 roku książce pod wiele mówiącym tytułem
„Co mężczyzna po czterdziestce piątce wiedzieć powinien" znaj-
dują się takie oto informacje na temat zachowań i cech owego
czterdziestopięciolatka: wyobraźnia działa lepiej niż u młodzieńca,
siły intelektu niepomiernie wzrastają, wzrasta niepomiernie ogólna
użyteczność człowieka, lecz - niestety - pasja erotyczna staje się
pieśnią przeszłości. Dzisiaj pieśnią przeszłości jest nie tylko pożą-
danie i pragnienie doznań erotycznych, które za sprawą problemów
z ich realizacją i odestetycznieniem starego ciała rzeczywiście
przynależą tylko do sfery młodości, ale także najwyraźniej kruszeje
wyobraźnia, intelekt słabnie, a człowiek, z racji nienadążania za
nowinkami i niemożnością ustawicznego uczenia się, najzwy-
czajniej staje się niepotrzebny. Jednak starość czterdziestopię-
ciolatka i starość siedemdziesięciolatka to dwie zupełnie różne
sprawy. O ile oczywiście ktokolwiek uzna dzisiaj czterdziestolat-
ka(ę) z hakiem za staruszka. Zdolności intelektualne i wyobraźnia,
które czynią z człowieka znakomity cel producentów i handlow-
ców, zależą przede wszystkim od zdolności ciała, które po sześć-
dziesiątce piątce słabnie znacznie bardziej niż po czterdziestce.
Krótko mówiąc, na emeryturze ciału już się nie chce, a wraz z cia-
łem nie chce się umysłowi. Ale ciało w wieku XXI można naprawić,
Z ciałem można wyczyniać niestworzone chirurgiczne i kosme-
tyczne historie. Można przekonać ludzi, by traktowali swoje ciała
(które oczywiście kiedyś się zestarzeją) jako coś, co należy syste-
matycznie reperować, aby konsumować tak samo albo nawet
lepiej na emeryturze, która najprawdopodobniej będzie długa, oj
długa. Szczególnie jeśli chodzi o kobiety. Jeżeli Amerykanka nie
doświadczy do pięćdziesiątki raka albo zawału, to ma realne
szansę dożycia dziewięćdziesiątki. To kawał żywota. Jakieś 30 lat
na emeryturze, których bez konsumpcji, szczególnie jak już się
człowiek przyzwyczaił, spędzić nie da rady. A zatem emeryt nie
może być dłużej chrzczony mianem niedołężnego dziadka czy
babki. Emeryt epoki konsumpcyjnej to flexi-emeryt - elastyczny
obywatel z dużą ilością wolnego czasu, którego gniazdo opuściły
już dzieci, a zatem może sobie do woli powydawać na siebie. To
przedstawiciel kategorii trzeciego wieku, która jest chętna do
zakupów i do nauki nowych rzeczy. Obecnie nienasyceni produ-
cenci i socjotechnicy konsumpcji stymulują odejście od pojmo-
wania starości jako - nie przymierzając - dziadostwa, niedołęstwa,
bierności, zależności i czekania na śmierć, w kierunku niezależno-
ści, witalności, bycia zdrowym i sexy. Wszystkie pola seniorskiej
aktywności mają być odtąd osobistym, indywidualnym, konsu-
menckim doświadczeniem, łącznie ze śmiercią (z nią akurat polscy
emeryci radzą sobie świetnie, zawczasu i za życia wybierając
trumnę i wykupując miejsce na cmentarzu). Czy to źle? Osobi-
ście sądzę, że nie, chociaż dostrzegam minusy i pułapki takiego
pojmowania starości. Stephen Katz i Barbara Marshall, kanadyj-
scy socjologowie zajmujący się „nową starością", czarno to
widzą . Uważają oni, że osoby starsze muszą się zmierzyć
z nieuchronnym przecież starzeniem się bez jednoczesnego
bycia starym. Jednym z fundamentalnych elementów tego
niemożliwego do wykonania zadania jest sprawne i dziarskie
uprawianie seksu.
I tak ideologia zmierzchu i samo-spychania się w cień, zastę-
powana jest przez ideologię obsesyjnego samo-naprawiania
ciała i samo-udoskonalania. Pomysły sprzed wieku, jak radzić
sobie ze starością, kiedy to na bolączki ciała pomóc miała wzra-
stająca siła intelektu, odchodzą nieco w cień, ponieważ ciało
(niekoniecznie w parze z intelektem) stanie się równie ważne dla
starości, jak istotne jest dla młodości i wieku średniego. Katz
i Marshall sądzą, że nowa ideologia związana z naprawianiem
starego ciała jest najlepiej widoczna w sferze seksualności,
do której do niedawna osoby w wieku podeszłym nie miały
kulturowego dostępu (choć cichcem, unikając wzroku innych,
z pewnością wiele takich osób nie zaprzestawało erotycznych
igraszek). Kanadyjczycy twierdzą, że to, co kiedyś było naturalnym
zanikiem libido, przychodzącym wraz z wiekiem (z czym się
trzeba było po prostu pogodzić) jest dzisiaj, w kulturze konsumpcji,
dysfunkcją seksualną, którą trzeba i można leczyć. Do tego
„leczenia" pchają się drzwiami i oknami rozmaite przemysły i in-
stytucje obecne na konsumpcyjnym rynku: firmy farmaceutyczne,
salony kosmetyczne, chirurgia plastyczna, przemysł rehabilita-
cyjny i sportowy, producenci parafarmaceutyków, organizatorzy
rozrywek etc. Szczególnie celują w tym zajęciu przemysły bezpo-
średnio ingerujące w ciało i czyniące z osób starszych swoich
stałych pacjentów. Ciało człowieka starego powinno być dzisiaj
ciatem postludzkim, co nie oznacza bynajmniej, że takie ciało
jest tak nieładne, że trzeba mu odmawiać „człowieczeństwa".
Chodzi o coś zupełnie innego. Mianowicie w ciało postludzkie
ingerują implanty i przedefiniowują je technologie cybernetycz-
ne; testuje się na nim wszelkie technologie i metody rekonstruk-
cyjne, dla przykładu chemiczne lub genetyczne przedłużające ży-
cie. Ciało postludzkie jest właściwie swoistą bazą danych,
w której można pomanipulować z użyciem technologii genetycz-
nych, kosmetycznych czy chirurgicznych. Ciało postludzkie,
w odróżnieniu od ciała ludzkiego, daje się modelować, zmieniać
i przede wszystkim ulepszać. I jeżeli takie postludzkie ciało chce
być podłączone do sieci innych postludzkich ciał, zauważają Katz
i Marshall, to nie może okazywać oznak sfatygowania, starzenia
się i rozkładu. Ciało postludzkie powinno istnieć poza czasem.
Oczywiście, nie wydaje mi się, aby naprawdę było, mimo osza-
łamiających postępów medycyny i rozwoju zaawansowanych
technologii. Niestety zdaje się, że ludzkie zdolności są dzisiaj po-
strzegane przez pryzmat nieosiągalnych możliwości postludzkie-
go ciała. Ujmując to w konkret, ciało postludzkie jest stale aktyw-
ne seksualnie, bo seks jest wyznacznikiem jego sprawności. A ra-
czej kiepsko z tą posthumanizacją ciał emerytów z krwi i kości,
którzy muszą jednak, przynajmniej na Zachodzie, dostosować
swoje życie i zachowania do wymogów tej nowej, nieszczęsnej
postcielesności. Owszem, w tym dostosowaniu pomaga szeroko
rozumiany przemysł medyczny, ale nie wszystkich
przecież stać na ich usługi. Jak zatem dać sobie radę z seksem
w wieku podeszłym (ach, ten język polski - podeszły znaczy
tyle, że szedł, szedł i podszedł, i zaraz zapuka do drzwi świętego
Piotra), jeśli osiągnięcia chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej,
zmierzające do wytworzenia ciała doskonale postludzkiego,
oglądać możemy jedynie w telewizorze? Znowu w sukurs przy-
chodzi odwrócenie ideologii, co - jak zobaczymy - może być
miodem lanym na utrudzoną duszę trzeciowiekowca (ale z drugiej
strony wcale nie musi).
Otóż zacznijmy wreszcie traktować seks jako coś, co nie jest
uzależnione od warunków biologicznych, od jakiegoś tam sta-
rzenia się ciała i degeneracji jego funkcji, ale od warunków kul-
turowych, a zatem od tego, jak będziemy pod wpływem innych
ludzi traktować seks w wieku starszym i jak będziemy się z tym
czuli. Całkiem niedawno, bo w połowie XX wieku, seksuologia
i gerontologia doszły do wniosku, że udane życie seksualne jest
zdrowym i koniecznym komponentem starzenia się. Przekujmy
to na język obowiązujący w kulturze konsumpcyjnej - bycie eme-
rytem nie uprawiającym seksu (a zamiast tego uprawiającym na
działce marchewkę) jest niemodne. Cóż z tego, że ciało odmawia
czasem współpracy. Można tę odmowę nazwać w taki sposób,
żeby zamiast nierozwiązywalnego kryzysu biologicznego powstał
nam problem medyczny, łatwy do rozwiązania za pomocą medy-
kamentów. I tak brak erekcji, która od zawsze była dla mężczyzn
w wieku podeszłym oznaką, żeby dali już sobie spokój i zamiast
tego pisali książki, jest dzisiaj tylko - jak dowodzą Katz i Marshall
- w pełni modyfikowalnym, niby tylko związanym z wiekiem
zjawiskiem. Niby, bo czyż zapracowani młodzi mężczyźni takich
problemów nie miewają? Miewają, i trzeba taką dysfunkcję,
w imię lepszego i przyjemniejszego życia, wyeliminować za po-
mocą dostępnych środków medycznych. Starsze panie wcale
nie mają lepiej, ale i nie mają gorzej. Wśród nich również wystę-
pują zaburzenia i dysfunkcje (zauważmy: dysfunkcja to coś
odwracalnego, to jeszcze nie jakaś tam katastrofa czy uwiąd),
które jednak równie łatwo jak w wypadku mężczyzn można
pokonać. Jedną z takich dysfunkcji jest kobiece zaburzenie po-
budzenia seksualnego, które zwie się female sexualarousaldisorder.
Jeśli utworzymy od stów angielskich skrót (jest on używany
w literaturze medycznej, a brzmi FSAD), to tatwo zauważymy,
że bardzo, ale to bardzo zabawnie brzmi on w omawianym tu
kontekście. Z FSAD-em radzimy sobie podobnie jak z brakiem
męskiej gotowości. Potykamy to i owo i już w porządku.
Nietrudno zauważyć, że takie traktowanie przypadłości życia
seksualnego osób w starszym wieku -jako czegoś odwracalnego,
jako dysfunkcji nadającej się do szybkiego i koniecznego ulecze-
nia - jest na rękę (czy raczej na bardzo wiele rąk) koncernom
produkującym owe lekarstwa. Dysfunkcja seksualna to dziś nie-
mal epidemia czekająca każdego, kiedy dojdzie do odpowied-
niego wieku, a impotencja jest gorsza od śmierci. W związku z ta-
kim kulturowym przedefiniowaniem problemów z seksualnością
ludzi starszych (seks jest niezbędnym elementem dobrego jako-
ściowo życia, a nie żadną perwersją czy zboczeniem), zmieniono
również medialną otoczkę haseł pojawiających się w reklamach
produktów, które mają służyć ulepszaniu tego seksu. I tak, leki na
impotencję nie są już żadnymi afrodyzjakami sprzedawanymi po-
kątnie w jakichś zapchlonych i niedoświetlonych sex-shopach,
tylko stałym elementem terapii zdrowotnej wykonywanej w ja-
snych, schludnych i czyściutkich gabinetach drogich medyków.
Pompka do penisa, której niegdyś używali geje albo panowie
- jak w Gorzkich godach Romana Polańskiego - wybitnie
znudzeni dotychczasową działalnością łóżkową, jest dzisiaj trak-
towana jako absolutnie poważny, mechaniczny lek na dysfunkcje
emerytów i nikt nie śle pod ich adresem głupawych uśmieszków,
kiedy kupują taką pompkę na receptę od geriatry. Oczywiście,
w dobie viagry i jej odpowiedników pompki poszły nieco w za-
pomnienie, jednak na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku
były, oprócz implantów, jedyną radą na problemy z krwiobie-
giem w rejonach lędźwi starszych mężczyzn. Krótko mówiąc,
przemianowanie „zmierzchu seksu" na „dysfunkcje seksu" zaowo-
cowało całym rynkiem rozkręconym wokół samopoczucia osób
w wieku emerytalnym. Katz i Marshall, raz jeszcze oddajmy im
głos, zauważają złośliwie, że takie dysfunkcje rodzą niekończący
się łańcuch możliwości dla producentów, handlowców i rekla-
modawców. Kiedy mężczyzna w słusznym wieku bierze viagrę,
wymaga to od jego partnerki, by kupiła sobie preparat nawilża-
jący. Jeśli kobieta używa preparatu nawilżającego, to mężczyzna
potrzebuje nakładki na penisa wzmagającej tarcie, a zatem
i przyjemne odczucia. Jeśli mężczyzna używa nasadki, która mu
uprzyjemnia seks, to chce tego aktu dokonywać częściej, poza
tym robi to dłużej, co zmusza kobietę do przyjmowania środków
na podniecenie. Kiedy kobieta bierze takie środki, mężczyzna
potrzebuje „stymulatora energetycznego". Kiedy nałyka się sty-
mulatorów, musi brać dodatkowo pigułki antyzawałowe. I tak
dalej, w bliżej nieokreśloną nieskończoność. Granice w tym
zakresie wyznacza tylko wyobraźnia kreatorów i producentów
produktów do skonsumowania w trakcie uciech seksualnych.
A im więcej z tymi uciechami kłopotów, jak w wypadku osób
starszych, tym więcej pojawia się pomysłów.
Problem jedynie w tym, jak te produkty rozreklamować
wśród starszych osób, jak rozbudzić w nich potrzebę ich posia-
dania i namówić do kupna. I tu pojawia się sedno problemu
z emerytami w dobie masowej konsumpcji. Otóż, wcale nie kon-
sumują oni masowo. A przynajmniej nie wszyscy. Są tego powody,
z którymi koniecznie powinni zapoznać się sprzedawcy, jeżeli nie
chcą w przyszłości stracić dynamicznie rozwijającego się rynku.
Umagicznianie przestrzeni handlowej na przykład niekoniecznie
musi przypaść do gustu osobom w starszym wieku. Zazwyczaj
wszelkie metody uatrakcyjnienia sprzedaży w centrach handlo-
wych nastawione są na osoby przed czterdziestką. Tymczasem
tych osób już w najbliższej przyszłości, co doskonale wiemy, bę-
dzie akurat najmniej. Zatem dostosowywanie metod sprzedaży
to tej kategorii będzie handlowym samobójstwem już za lat
dziesięć. Upakowane we wszelkie centra handlowe „tematyczne"
restauracje (z wystrojem a la stadion, stylizowane na transsybe-
ryjski pociąg, na Titanica, na tancbudę w Kieleckiem etc.) powin-
ny zostać przystosowane do sposobu widzenia świata ludzi
starych. Dla przykładu restauracja a la dżungla, w której na tle
jadowicie zielonych sztucznych lian i bananowych liści wyskakuje
z zielonkawego basenu brunatnozielony, plastykowy krokodyl
ku uciesze młodszej widowni, nie będzie stanowita dla osób
starszych żadnej atrakcji, ponieważ wobec braku kontrastu między
stadem zielonych artefaktów staruszkowie tych atrakcji po prostu
nie zobaczą. Oczy osoby w podeszłym wieku nie rozpoznają sub-
telności barw i wszelkie kierowane do nich komunikaty powinny
być napisane w kontrastowych kolorach dużą czcionką, na przy-
kład czarne na białym. Zielone krokodyle w zielonej wodzie, oto-
czonej zielonymi drzewami z plastyku zleją się w jedną zamazaną
zieloną plamę. I nici z atrakcji. A zatem umagicznianie konsumpcji
- wszystkich tych sklepowych przedstawień, kawiarni, restaura-
cji, loterii i brewerii - za sprawą kolorystyki i sposobu przekazy-
wania informacji o produktach, nastawione na młodszego klienta,
będzie całkowicie anachroniczne w 2020 roku, kiedy młody klient
będzie odwiedzał sklepy równie rzadko jak niedźwiedzie śmietniki
w Zakopanem.
Klient w wieku niemłodym rośnie coraz bardziej w siłę zarówno
liczebnie, jak i finansowo, a zatem naprawdę czas już pomyśleć
o jego wygodzie. O tym na przykład, żeby nie obsługiwały go
jedynie osoby przed trzydziestką, szczególnie w newralgicznych
punktach, gdzie wszyscy, a nie tylko osoby starsze, narażeni są
na stres - w bankach, w sklepach ze sprzętem komputerowym
etc. Osoby starsze nie lubią, aby pouczał je ktoś biegający je-
szcze w krótkich majtkach. Czas będzie pomyśleć o zatrudnieniu
starszej obsługi w wielu sklepach czy instytucjach usługowych.
W niektórych sklepach na Zachodzie - zwłaszcza gdy znajdują
się w pobliżu domów spokojnej starości albo w dzielnicach czy
miastach, gdzie osoby starsze masowo wykupują mieszkania
- montuje się lupy przy sklepowych półkach, aby staruszkowie
mogli bez trudu odczytać, co jest napisane na opakowaniach
używek, lekarstw czy proszków do prania. Paco Underhill posu-
wa się nawet do twierdzenia, że wszelkie schody w sklepach
albo wąskie alejki w supermarketach uniemożliwiające przejazd
wózkiem inwalidzkim staną się, w obliczu sklepowej ekspansji
osób w wieku emerytalnym, anachronizmem. Podobnie kom-
pletnej reorganizacji będzie musiała się poddać przestrzeń
sklepów, np. z ubraniami. Obecnie ubrania kupowane są,
szczególnie w naszej części świata, przez osoby młodsze,
jednak w najbliższej przyszłości, kiedy pokolenia nawykłe do
konsumpcji osiągną wiek emerytalny, będą cały czas i tak samo
mocno zainteresowane kupnem markowych ubrań. Tymczasem
w najlepszym miejscu, na najbardziej wyeksponowanych wie-
szakach wiszą ubiory w rozmiarach dziewczęcych, a wszystko,
co pasuje na osoby bardziej puchate, a osoby starsze często do
szczupłych nie należą, jest pochowane w najdalszych kątach
sklepu. Za dziesięć, dwadzieścia lat z pewnością ulegnie to
zmianie. Osoby młodsze będą się musiały schylać do najniż-
szych półek, co dziś czynią wszyscy ci, którzy z tym schylaniem
z racji wieku i tuszy mają największe kłopoty. Kłopoty będą
również z designem wielu urządzeń, które trzeba będzie zapro-
jektować na nowo - samochody i samoloty okażą się za ciasne
(szczególny kłopot będzie z ich zbyt wąskimi na tusze i wózki
inwalidzkie drzwiami), bankomaty będą miały za maleńkie
przyciski (jak ma sobie poradzić osoba z artretyzmem?), a trady-
cyjnie skonstruowane łazienki staną się dla osób starszych ist-
ną drogą krzyżową. Wszystko, ale to wszystko, trzeba będzie
poprawiać. Ale w to jednak producentom i handlowcom graj,
otwiera się bowiem kolejny gigantyczny rynek zbytu. Na razie,
przynajmniej u nas, niewielu go jeszcze dostrzega, ale to tylko
kwestia czasu.
Perspektywy dla dalszej ekspansji kultury konsumpcyjnej,
0 ile dzisiejsi czterdziestolatkowie utrzymają na starość pęd
do konsumowania, a na co innego się raczej nie zanosi, są zna-
komite. Czas zatem, skoro nasza wycieczka po kolejnych, poko-
leniowych segmentach społeczeństwa konsumpcyjnego dobiegła
końca, przyjrzeć się owemu społeczeństwu oczami socjologów
1 filozofów kultury, którzy nie dzieląc niczego na segmenty, przy-
glądają się rozkwitowi konsumeryzmu z lotu ptaka. Najważniej-
sze pytania, jakie można socjologom i filozofom zadać, brzmią:
„Czy konsumeryzm jest czymś dobrym, czy złym? Czy skorzysta-
my na jego dalszym rozwoju, czy nie bardzo? Czy jest to rodzaj
jakiegoś nowego zniewolenia jednostki, czy też raczej ustrój,
w którym najpełniej rozkwita indywidualna wolność?"
Na rozstrzyganiu takich problemów mija przyjemnie czas
wielu uczonym, z których większość widzi w kulturze konsump-
cyjnej ucieleśnione całe zło świata tego. Jak już wspominałem
na samym początku, intelektualiści i myśliciele to straszne marudy.
Nawet zachwyty wyrażają w języku słabych westchnień, lekkich
achów i niezdecydowanych ochów. Zajmijmy się zatem najpierw
tym, co w tej kulturze jest takiego strasznego.
Obywatel Klient
Gdybyśmy mieli wydestylować jedną cechę społeczeństwa
konsumpcyjnego - pisze Don Slater - to byłoby nią zapewne
coś takiego: kultura konsumpcji to taka kultura, w której relacja
między społecznym życiem codziennym a zasobami symbolicz-
nymi i materialnymi, na których się to życie opiera jest zapośre-
dniczona przez rynek i jego mechanizmy . Mówiąc inaczej,
kultura konsumpcji to taka kultura, w której ludzie czerpią roz-
maite zasoby niezbędne im do codziennego funkcjonowania
(nie tylko przedmioty i usługi, ale przede wszystkim idee i sym-
bole) poprzez akt kupowania. Tak rozumiana kultura konsump-
cji istniała oczywiście, zdaniem Slatera, od dawien dawna,
od kiedy tylko można mówić o gospodarce kapitalistycznej i no-
woczesnym społeczeństwie. Slater uważa, że w zasadzie każde
pokolenie żyjące w kapitalizmie roztkliwia się nad konsumpcją
- raz widzi w niej wolność jednostki i tej wolności ucieleśnienie,
innym razem trąbi o schyłkowości takiego typu kultury. Jakiś
typ kultury konsumpcyjnej istnieje, od kiedy istnieje kapitalizm,
i mówienie o czasach współczesnych jako o kulturze konsump-
cyjnej, czy też po prostu utożsamianie późnej nowoczesności
(albo ponowoczesności, jak kto woli) z kulturą konsumpcyjną,
jest nieco na wyrost. Istnieją jednak, co Slater na szczęście
zauważa, takie cechy, które dosyć mocno odróżniają kulturę
konsumpcji w wersji dzisiejszej od tej, dajmy na to, dziewiętna-
stowiecznej. Zdaniem Slatera jest ich siedem, moim zdaniem
wystarczą cztery.
1. Główne praktyki i wartości społeczne, aspiracje i tożsamość
ludzi w kulturze konsumpcji w wersji dzisiejszej definiowane są
w oparciu o konsumpcję daleko bardziej, aniżeli w innych wy-
miarach życia społecznego w rodzaju patriotyzmu, kosmologii
religijnej czy manifestacji siły militarnej. Oznacza to, że wszystko,
co dzisiaj robimy, jest nie tylko zorganizowane wokół konsumpcji,
ale też z tej konsumpcji wynika.
2. Współczesna kultura konsumpcji jest kulturą społeczeństwa
rynkowego, co oznacza, że ludzie nie wytwarzają we własnym
zakresie dóbr niezbędnych im do reprodukowania życia społecz-
nego. Raczej dokonują wyboru między szeregiem oferowanych im
alternatywnych propozycji (towarów i usług), produkowanych
przez instytucje, które nie są w ogóle zainteresowane reproduk-
cją życia społecznego, a tylko finansowym zyskiem. Dostęp do
konsumpcji jest silnie ustrukturyzowany za pomocą takich narzę-
dzi jak pieniądz i gust, które są zdeterminowane raczej przez
rynek, media i reklamę aniżeli przez klasę społeczną, miejsce
urodzenia czy też inne tego rodzaju czynniki, jak niegdyś
bywało.
3. Kultura konsumpcji jest impersonalna, co oznacza, że
w dużej części konsument nie jest dzisiaj znany producentom
i handlowcom z twarzy, imienia i nazwiska. To jedynie anoni-
mowy obiekt zabiegów marketingowych, który może być wy-
myślony i konstruowany w salach obrad pracowników agencji
reklamowych.
4. Kultura konsumpcyjna w czasach późnonowoczesnych
identyfikuje wolność jednostki z prywatnym wyborem i stylem
życia. Prawo i możliwość bycia konsumentem jest ideologicznym
prawem przyrodzonym każdego obywatela zachodnich demo-
kracji, a nawet krain niezbyt demokratycznych, takich jak Chiny.
W tym sensie kultura konsumpcyjna jest nawet uniwersalna. Za-
tem wolny, prywatny wybór konsumpcyjny jest prywatny także
i w tym sensie, że nie ma publicznego znaczenia. Nie konsumu-
jemy po to, żeby budować jakieś lepsze społeczeństwo, ale
po to, żeby zwiększać swój prywatny komfort i osobistą przy-
jemność. W tak rozumianym społeczeństwie konsumpcyjnym
z pewnością żyją mieszkańcy Szanghaju czy Pekinu i to na równi
z mieszkańcami Nowego Jorku i Warszawy.
Nietrudno zauważyć, że konsument w opiniach myślicieli
i uczonych jest postacią schizoidalną. Z jednej strony to kompletnie
irracjonalny niewolnik trywialnych, materialistycznych pragnień,
który z dziecięcą łatwością daje się manipulować producentom
masowym. Jest beznadziejną ofiarą mody, baranem wiedzionym
na supermarketową rzeź, bezmyślnym, choć wystrojonym
w różowe fatałaszki posiadaczem karty kredytowej, nad którą nie
umie zapanować. Z drugiej jednak strony konsument współ-
czesny nosi w sobie rys heroiczny (no, z tym heroizmem to może
lekka przesada...), ponieważ jest racjonalny i autonomiczny
w swoich wyborach, a potrzeby, które raczy objawiać, są uza-
sadnieniem dla istnienia całego stada instytucji ekonomicznych
i społecznych. Kim jest zatem konsument, jednostka ery maso-
wej konsumpcji? Bohaterem czy głupkiem? Podmiotem czy
przedmiotem władzy? Czy w ogóle damy radę znaleźć na tak
postawione pytanie jakąś zgrabną, niewymijającą odpowiedź?
Myślę, że damy, ale na razie poznęcajmy się jeszcze trochę nad
Obywatelem Klientem.
Dusza konsumenta - sądzi australijski socjolog John Carroll
- jest pusta, zimna i płaska, a zatem trzeba ją wypełnić czymś
pełnym, ciepłym i pękatym
1
. Jeśli się czujesz źle i ogarnia cię
melancholia, jedz, a wypełnisz pustą duszę. To oczywiście wcale
nie musi być jedzenie. Może to być cokolwiek, na przykład pasia-
ste krawaty. Pierwszą zatem cechą Obywatela Klienta, człowieka
epoki zmasowanej konsumpcji, jest melancholia i poczucie pust-
ki, którą trzeba wypełnić dostępnym w sklepie towarem. Drugą
podstawową cechą jest pasywność. Lekarstwem na pasywność
nie jest jak niegdyś działanie, twórczość, krzątanie się, tylko
- wręcz przeciwnie - polegiwanie na kanapie, pożeranie chipsów
paczka za paczką i wypełnianie pustej duszy telewizyjną papką.
Z tej pasywności - paradoksalnie - bierze się trzecia cecha Oby-
watela Klienta - mania ciągłej zmiany i obsesyjne pożądanie
nowości. Nowości odbierane są rzecz jasna w sposób pasywny,
a dostarczać ich mają media i sklepy. To w tych ostatnich zresztą
spotykają się i krzyżują w sposób charakterystyczny sprzeczne
cechy Obywatela Klienta (pasywność i mania nowinek). Łypiemy
okiem i łapczywie oglądamy wystawione w sklepach towary
i dobra konsumpcyjne, ale za chwilę je jakby półwidzimy, by
w końcu zupełnie nam się nie chciało obracać ich w dłoniach,
przymierzać i kupować. Snujemy się po centrach handlowych
zniechęceni, te zaś czynią wszystko - obmyślając coraz to now-
sze cuda i magiczne sztuczki - aby nas od tej pasywności
wyzwolić. A zatem konsumeryzm - zdaniem Carrolla - jest spo-
łecznym odpowiednikiem schorzenia maniakalno-depresyjnego,
w którym pasywność i senność przeplatają się z nadpobudliwo-
ścią i opętańczym działaniem. Chce nam się, a za chwilę nie
chce. Jak na huśtawce - raz w górę, raz w dół. Raz ładujemy do
wózka najnowsze procesory, karty graficzne i oprogramowanie
multimedialne, żeby nie zostać w tyle za innymi miłośnikami
nowinek technologicznych. Innym razem chowamy peceta
w najdalszym kącie zagraconego pokoju i zniechęceni gapimy
się w telewizor, sącząc smętną siódmą kawę. A jak się nam
leżenie na kanapie przeje, to idziemy do mallu.
Współczesne centrum handlowe - mali, jak mawiają Amery-
kanie - można uznać za pierwszy obiekt na liście pretendentów
do tytułu najbardziej typowej „rzeczy" dla zachodniej cywilizacji
ostatnich lat. Już w połowie 80. lat, a więc dwadzieścia lat temu,
największe centrum zakupowe w Melbourne o powierzchni 100
tysięcy metrów kwadratowych, mieszczące 300 specjalistycz-
nych sklepów, odwiedzało tygodniowo 250 tysięcy Obywateli
Klientów. W porównaniu z dzisiejszymi gigantami, mali w austra-
lijskiej metropolii to maleństwo. Takie maleństwa powstają
dzisiaj w dwustutysięcznych miastach. Symbolem gargantuizacji
centrum handlowego jest dzisiaj Mali of America
9
, który stanął
w 1992 roku na przedmieściu Minneapolis. Była to w owym cza-
sie największa tego typu inwestycja w Stanach Zjednoczonych
- jej koszta zamknęły się w zawrotnej kwocie miliarda dolarów.
Ma/1 of America ma około czterdziestu hektarów powierzchni
handlowej, na której zmieścić by się mogły trzydzieści cztery
przeciętne amerykańskie centra zakupowe. W środku znajduje
się 250 dużych sklepów i cztery supermarkety. Są też dwa kryte,
sztuczne jeziora, park rozrywki z 23 kolejkami, gigantyczne akwa-
rium z 15 tysiącami ryb, centrum wyobraźni Lego z trzypiętrową,
zbudowaną z klocków, dziwaczną fabryką, niewielkie pole golfo-
we, multikino z 14 salami oraz bardzo liczne, obecne na każdym
kroku restauracje, puby i kluby nocne. Sam Mali of America zbu-
dowany jest z czterech łączących się w centrum ulic, które ude-
korowane są i wystylizowane na „miejsca prawdziwe": od stacji
kolejowej o europejskim wyglądzie do tradycyjnej amerykańskiej
ulicy dużego miasta. Ludzie, jak w każdym mallu, snują się tam
sztucznymi uliczkami, potrząsają włosami i siatkami, czasem coś
kupują i do tych siatek wrzucają, grają na automatach, zamienia-
ją, jak w reklamie, wózki na rajdowe bolidy, zwisają przez porę-
cze i balustrady, siadają na ławkach i gapią się na przechodniów,
spijają ze styropianowych kubków kawę, dają sobie wyczyścić
buty, spotykają się z sympatiami, podziwiają wystawioną pośrod-
ku nowoczesną sztukę, moczą palce w fontannach, oglądają filmy,
jedzą w jednej z dziesiątków restauracji z kuchnią całego znanego
ludzkości uniwersum, a jeśli tylko przyjdzie im ochota wdrapać
się na ostatnie piętro po szklanych schodach, będą mogli zoba-
czyć, że inni zakupowicze w dole układają się w barwne mozaiki
na wyświeconym, odpornym na zarysowania parkiecie. Zakupo-
wicz - jak zauważa bardzo wielu socjologów - jest zawsze
w mallu częścią zaprojektowanego na ogromną skalę przedsta-
wienia, na które kupuje bilet w postaci zakupów, jakie od czasu
do czasu lądują w jego koszyku. W przedstawieniu uczestniczą
nawet ci, których nie stać na bilet. Ci, którzy pozostają na margi-
nesach społeczeństwa, wykluczeni, bezdomni, bezrobotni, czy-
nią w zasadzie to samo - konsumują. Jedyna różnica między
nimi a uprawnionymi konsumentami polega na tym, że przera-
biają wyrzucone śmieci saute na śmieci w szarych kartonach,
stanowiące po odsprzedaniu w punkcie skupu podstawę ich
egzystencji. Między pierwszymi a drugimi konsumentami nie stoi
już stanowisko pracy, fabryka czy maszyna. Między nimi jest
śmietnik. Są Obywatelami Klientami po drugiej stronie śmietnika.
O niewolnikach metek,
więźniach kredytów i upraszczaniu sobie życia
Jak sądzi harwardzka ekonomistka - Juliet B. Schor - klalfa
średnia w Stanach Zjednoczonych, a zatem w największym ba-
stionie kultury masowej konsumpcji, ma nieokiełznaną potrzebę
życia i kupowania ponad stan . Dzieje się tak dlatego, że sąsie-
dzi, a zatem ludzie, z którymi jeszcze w latach 60. i 70. wieku XX
porównywali się Amerykanie, przestają być dobrym dla tych
samych Amerykanów materiałem do porównań, zwłaszcza
w dobie rozkwitu mediów elektronicznych i kolorowej prasy.
Coraz częściej, zdaniem Schor, grupą, z którą porównują się śre-
dnio zamożni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, są ludzie
zarabiający trzy-, cztery-, a nawet pięciokrotnie więcej. Konsu-
meryzm, a zatem upatrywanie w zakupach remedium na wszelkie
bolączki oraz wydawanie ponad stan, bierze się po prostu z nie-
właściwej - zdaniem Schor - grupy porównawczej. Zamiast
równie średnio zamożnych sąsiadów, których stan posiadania
niewiele różni się od ich własnego, Amerykanie lokują swoje
zapędy porównawcze w miejscach pracy, gdzie spotykają na
przykład bogatszych od siebie kierowników i szefów oraz
w sławnych ludziach, o których lukrowanym żywocie codziennie
informuje telewizja, Internet i gazetowe plotki.
Ten mechanizm przenoszenia grupy porównawczej jest bardzo,
ale to bardzo silny - wystarczy, że przyjrzymy się wynikom
badań na temat zamiłowania rozmaitych kategorii społecznych
do marek ubrań, napoi, alkoholi i rozrywek. Okazuje się, że kelner
zarabiający 18 tysięcy dolarów rocznie (gdyby zabrać mu
połowę tej sumy, to wylądowałby w Stanach w grupie potencjal-
nych klientów opieki społecznej), nauczyciel zarabiający 30 tysię-
cy (to również niezbyt dużo, choć nie jest to już pensja głodowa)
i dobrze prosperujący wydawca zarabiający 200 tysięcy (tyle,
co amerykańska głowa państwa) stanowią jedną grupę w sensie
wspólnoty nawyków konsumpcyjnych. Mimo że zarabiają
zupełnie nieproporcjonalnie, wszyscy mają zamiłowanie
do podobnych rozrywek, napojów i ubrań. A wszystko przez to,
że Amerykanie zamiast porównywać się z sąsiadami na
przedmieściu (najczęściej już ich nie znają i wcale nie chcą
poznać), porównują dzisiaj swoje zasoby, prestiż i styl życia
z ludźmi o wiele zasobniejszymi od siebie, na przykład z Mickiem
Jaggerem. Sąsiad w latach sześćdziesiątych rzadko kiedy miał
czegoś dużo więcej. Mick Jagger ma więcej wszystkiego: sypial-
ni, kortów tenisowych, samochodów, samolotów i brazylijskich
modelek. Zdaniem Schor, porównywaniu się zwykłego księgowe-
go z Jaggerem winne są media, a szczególnie telewizja (telewizja
jak widać naprawdę winna jest całemu złu tego świata). Dodajmy,
że ta oto paskudna telewizja podsyca atmosferę hiperkonsumo-
wania, opłacana sowicie przez producentów nowinek technolo-
gicznych i estetycznych, których nachalna reklama zaczyna być
kierowana do wszystkich szczebli struktury społecznej bez
wyjątku, a nie tylko do wybranych kategorii, dysponujących od-
powiednimi do nabycia danego produktu pieniędzmi. I tu jest
pies pogrzebany. Ale nie tylko tu. Telewizja to nie wszystko.
Gwałtowna zmiana nastąpiła w latach siedemdziesiątych ubieg-
łego stulecia, kiedy to kobiety masowo poszły w Stanach Zjed-
noczonych do pracy. Nie spotykały się już tam tylko i wyłącznie
z podobnymi sobie, jak działo się to w czasie pogawędek z sąsia-
dami przy barbecue. W pracy zyskały możliwość porównywania
swoich zasobów, stylu życia i celu wakacyjnego wyjazdu nie tyl-
ko z równymi sobie, ale przede wszystkim ze stojącymi wyżej
w statusowej hierarchii kierownikami, menedżerami, właściciela-
mi. Nie trzeba było telewizji, aby rozbudzić w nich konsumpcyj-
ne pragnienia. Najpierw w kobietach, a potem w ich mężach.
Ale w mężach, jak już wiemy, znacznie słabiej.
Praca zawodowa kobiet nałożyła się w czasie ze zmasowanym
atakiem medialnym, który przypuściły firmy produkujące dobra
do tamtej pory uważane za luksusowe. Kiedyś reklama Mercedesa
trafiała wyłącznie do czasopism takich jak „Forbes", kierowanych
do zamożnej klasy wyższej i wyższej klasy średniej. W latach 70.
reklama takich właśnie prestiżowych zbytków trafiła do telewizji,
docierając na przykład do wszystkich oglądających niezwykle po-
pularny finał rozgrywek futbolu amerykańskiego Super Bowl
(to ci faceci w upiornych kaskach, prezentujący przesadnie
wywatowane ramiona, wypinający przesadnie wypchane kupry
i uganiający się za zniekształconą jajowatą piłką, średnio za
milionów dolarów rocznie). Dzisiaj przeciętny człowieczyna
w kulturze zachodniej narażony jest na presję konsumpcyjną,
wcześniej (w erze przedtelewizyjnej) taka reklama w ogóle nie
byłaby do niego skierowana, bo i tak nie kupiłby przecież żadnego
z absurdalnie drogich zbytków. Presja konsumpcyjna zmieniła
nie do poznania tradycyjne amerykańskie marzenia (sen o dom-
ku na przedmieściu, dwóch samochodach i corocznych, dwu-
tygodniowych wakacjach) w hipersen, w którym dom jest dwa
razy większy (przestrzeń mieszkalna przeciętnych domów w bo-
stońskiej dzielnicy dla bogaczy zwiększyła się w latach
1986-1996 z 270 do 345 metrów kwadratowych), samochody są
dwa razy droższe, podwoiły się także wydatki na wakacje,
trwające teraz już nie dwa tygodnie, ale trzy dni, i spędzone
raczej w mallu niż w parku narodowym, gdzie przecież nie ma
McDonaldsów i markowych sklepów.
Amerykański cud gospodarczy, którego tak naszym
zamorskim przyjaciołom zazdrościmy, związany jest z ogromnym,
generowanym społecznie popytem na dobra konsumpcyjne.
Wiąże się to jednak z faktem, że Amerykanie przestają cokolwiek"
oszczędzać, realizując swoje marzenia o jeszcze większych do-
mach na przedmieściu, o jeszcze większych samochodach,
o najnowszym kinie domowym, ogromnych telewizorach i wa-
kacjach w Europie z pieniędzy banków, w których są po uszy
zadłużeni. Pragnienie realizacji konsumpcyjnych marzeń zmusza
Amerykanów, ale też i coraz większą liczbę zachodnich Europej-
czyków, do ciężkiej, wytężonej pracy kosztem życia towarzyskie-
go i rodzinnego. Jedynym niemal remedium na ową ciężką prac^
są relaksacyjne zakupy, od których wielu Obywateli Klientów jest
po prostu silnie uzależnionych. Z nowym konsumeryzmem
wiąże się też nowe schorzenie o charakterze cywilizacyjnym,
nazywane
affluenzą (od affluence - zamożność, influenza - grypa),
którego najbardziej widocznymi symptomami są: rozbuchane
oczekiwania konsumenckie, stres spowodowany nadmiarem,
rwące się więzy rodzinne, gwarantowany - jak u już nam
znanych zakupoholików - brak satysfakcji z przedmiotów, które
tę satysfakcję mają pozornie zapewniać, wyczerpanie zasobów
i zaśmiecenie środowiska, nałóg robienia zakupów, a wreszcie
niechęć i psychiczne dolegliwości związane z kontaktem z czym-
kolwiek, co ma jakikolwiek głębszy sens
2
". Frustrację i affluenzę
wzmaga jeszcze to, że aktywne życie w kulturze konsumenckiej
zakłada kult nowinek seksualnych, kulinarnych, artystycznych,
komputerowych, samochodowych, medialnych, wizualnych,
naukowych, religijnych i Bóg wie, jakich jeszcze. Wszystkiego
trzeba spróbować, wszystkiego trzeba dotknąć i doświadczyć,
bo jeśli się czegoś nie spróbuje, nie dotknie i nie doświadczy, to
zostaniemy w tyle, a zostać w tyle to dzisiaj gorzej, niż umrzeć.
Nie konsumować to tyle, co nie wyrażać własnego ja. Mamy
dzisiaj konsumować towary podkreślające nie tyle naszą przyna-
leżność do jakiejś grupy (niegdyś sąsiedzkiej), lecz - przeciwnie
- mające akcentować naszą indywidualność i odrębność. Bardzo
często jednak oznacza to konsumowanie towarów nieosiągal-
nych dla naszej kategorii statusowej. Są to zazwyczaj dobra osią-
galne jedynie dla wyobrażonej przez nas grupy porównawczej
- tych wszystkich Kulczyków i Jaggerów, których roześmiane
zdjęcia pokazują w Gali. Dlatego reklama nie adresuje już swoje-
go przekazu do tradycyjnie rozumianych klas społecznych, lecz
do pewnego zbioru ludzi prowadzących podobny styl życia.
Schor podaje malownicze przykłady takich zbiorów, będących
celem reklamy. I tak w Stanach odnaleźć można emerytowanych
poszukiwaczy słońca, młode lwy rynku, radykalne feministki,
dwudziestoparoletnich fanatyków ochrony przyrody, świetnie
prosperujących mieszkańców przedmieścia, emerytów w pus-
tym gnieździe z wysokimi dochodami, niebogatych mieszkań-
ców miejskich gett dla wykluczonych (którzy, a jakże, też coś tam
konsumują i, a jakże, można im coś sprzedać), kwitnących imi-
grantów i wielu, wielu innych. Bardzo trudno o podobne zbiory
w Polsce, gdzie radykalne feministki są nieliczne i nie objawiają
raczej wspólnych wzorów konsumowania, emeryci nie mają
zasobów, żeby pływać na zatopione w słońcu wyspy czy też
kupować wystrzałowe wózki inwalidzkie sygnowane nazwiskiem
słynnego projektanta, a młodym lwom rynku recesja ostatnich
lat przystrzygła grzywy. Istnieją jednak,? całą pewnością inne
zbiory. I tak moglibyśmy na przykład wyłonić rozrywkowych
studentów z kiepskim stypendium dzieciolatki obgadujące pio-
senkarki w pizzeriach, wielkomiejskich weekendowych wyciecz-
kowiczów supermarketowych albo nadaktywne podczas promocji
babcie-rakiety z Biedronki.
Konsumuje się wciąż więcej i więcej, i to nie tylko w sensie
wydawania coraz cięższej gotówki na masową skalę. Na liście
„rzeczy" do skonsumowania jest bowiem coraz więcej artefak-
tów i zjawisk, które na niej wcześniej absolutnie nie figurowały.
Coraz więcej przedmiotów lub usług stanowi dzisiaj symbol sta-
tusu, a zatem są to rzeczy, którymi się chwalimy przed bliźnimi,
by im z zazdrości oko zbielało. Im wyżej stojący w hierarchii
symbol statusu, tym wyższa jego cena. Daewoo tico, chociaż
ma rozlicznych zadowolonych użytkowników, w tej hierarchii
plasuje się bardzo nisko, z pewnością znacznie niżej od takiego
lexusa. Problem w tym, że obydwie marki są powszechnie
rozpoznawalne. A co za tym idzie, nie można ukryć marki
samochodu, którym się obecnie jeździ. Z tego też powodu
koszta cenionych przez ludzi symboli statusu są dodatkowo uza-
leżnione od stopnia widzialności produktu. Metka drogiej marki
umieszczana będzie chętniej na przedmiotach, które są widzial-
ne w przestrzeni społecznej. Takie dobra to: ubrania, sportowe
obuwie, okulary, samochody, pióra, urządzenia elektroniczne,
ale także perfumy, których co prawda nie widać, ale wielu
zdążyło już nauczyć się rozpoznawać kosztowne zapachy.
Znałem kelnera, który za każdym razem odgadywał, czym pokro-
piła swój dekolt moja żona. Robił to szubrawiec pod moją
nieobecność. Przy mnie nie bywał już taki spostrzegawczy.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Nic nam po symbolu
wysokiego statusu umieszczonym na produkcie, którego nie
sposób pokazać publicznie. To, czego nie widać, bardzo rzadko
staje się symbolem statusu. Socjologowie nierzadko czynili
w związku z tą obserwacją subtelne złośliwości. Thorstein Veblen
zauważyt, że kosztowna, urodziwa żona z klasy wyższej byta
wyjątkowym, bo bardzo widocznym symbolem statusu dla
dżentelmena przełomu wieku XIX i XX . Schor podaje przykład
kosztownej bielizny z naszywkami znanych projektantów mody,
która stała się popularna w Stanach Zjednoczonych dopiero
w momencie, kiedy Amerykanie zaczęli mieć dużo okazji do
paradowania w majtkach w rozmaitych klubach fitness i przybyt-
kach odnowy biologicznej. Rozluźnienie obyczajów i upowszech-
nienie nagości dodatkowo sprzyjało wylansowaniu niewidocznej
dotąd garderoby spodniej, kupowanej teraz za 60 dolarów. Mar-
ka zatem jest trzy razy istotniejsza w sytuacji zakupu rzeczy
widzialnych, mniej ważna zaś w wypadku produktów, które
konsumujemy w zaciszu domostwa: pralek, lodówek, koszy na
brudną bieliznę, lokówek, byle nie było to coś, co stoi w dużym
pokoju, do którego wpuszczamy gości. Gama produktów wi-
dzialnych w przestrzeni publicznej stale się jednak pod wpływem
rynku symboli rozszerza, a w ten sposób towary, które niegdyś
były symbolicznie neutralne, teraz absolutnie takie nie są: spor-
towe buty, t-shirty, rowery, okulary przeciwsłoneczne, a nawet fi-
liżanki do kawy i plastykowe butelki wody mineralnej, które
często mają dziś nadruk z logo sławnego projektanta. Problemu
nie ma nawet na plaży nudystów, ostatecznie można sobie zafun-
dować tatuaż ze złotymi inicjałami CK, stylowo „wydziargany"
na wydepilowanej klacie.
W pogoni za tego rodzaju symbolami konsumenci wykonują
zadziwiające działania (choć właściwie nic już nie powinno nas
dziwić). I tak Amerykanka - co wynika z badań przeprowadzo-
nych przez Schor - chce być zawsze widziana z odpowiednią
marką. Jeżeli zaś nie może pozwolić sobie na kupno płaszcza
Chanel czy Prądy za 1,5 tysiąca dolarów, kupuje chociaż szminkę
za 20 dolarów. Kobiety z ważkich powodów kupują nazwę, a nie
produkt, który ma czemuś konkretnemu służyć. Szminka to bo-
wiem coś, co wyjmuje się i stosuje przy ludziach, na przykład
w pracy czy na uczelni. Amerykanki zatem będą kupowały drogie
szminki, nie będą jednak kupowały drogich preparatów do de-
makijażu, albowiem stosuje się je w domowym zaciszu. Badane
studentki Harvardu potrafiły niemal bezbłędnie wskazać na
różnice w jakości preparatów do oczyszczania twarzy za 5 i za 25
dolarów (nie wiedząc rzecz jasna, jaka jest cena testowanych
przez nie produktów), nie widziały natomiast różnicy między
jakością szminki (również testowanej w ciemno) za 5 i za 25
dolarów. Tymczasem wydawały znacznie poważniejsze sumy
na zakup drogich szminek, których jakość dla nich samych nie
miała znaczenia, niż na zakup drogich preparatów do demakijażu,
których jakość jest dla kobiet istotna. Szminka jest bowiem spo
J
łecznie widoczna. Po części dzieje się tak z innymi produktami
przemysłu kosmetycznego, na przykład z pudrem, który wynosi
się z domu do ludzi, czy z cieniami do powiek, których równie
często używa się w przestrzeni publicznej.
* Juliet Schor jest jedną ze wszechświatowych guru globalnego
ruchu społecznego na rzecz „upraszczania życia" (voluntary
simplicity movement), którego przedstawiciele i sympatycy
zwani są często „odpuszczającymi sobie". Jak sama nazwa
wskazuje, są to ci, którzy odpuszczają sobie trzyzmianową
harówę plus weekendy na jakieś tam trzy bluzki od Prądy. Wy-
starczy im jedna. Krótko mówiąc, chcą „odpuścić sobie" karierę,
nadgodziny, pracowanie ponad siły i stan, zaniedbywanie
za sprawą pracy własnej rodziny oraz „leczenie się" za pomocą
nałogowego biegania po mallach. Pragną po prostu zaprzestać
szalonej konsumpcji, generującej tylko emocjonalną pustkę
w duszy oraz coraz większą stertę śmieci na podmiejskich wysy-
piskach, i czerpać z życia coś więcej niż tylko chwilę przyjemności
w tematycznej restauracji na końcu parku rozrywki.
Z ruchem „odpuszczających sobie" wyścig szczurów i konsu-
mowanie ponad miarę kojarzyć się może zdobywająca coraz
większą popularność idea No logo. No logo to ochrzczony przez
Naomi Klein (nomen omen... imię supermodelki, nazwisko sław-
nego projektanta, dwie ikony konsumeryzmu w nazwisku dzien-
nikarki z konsumeryzmem walczącej) ruch na rzecz odejścia
od kultu markowych przedmiotów, zwłaszcza ubiorów . W spo-
łeczeństwie konsumpcyjnym nowego typu kult marki symboli-
zującej wysoką pozycję społeczną jej nosiciela jest, jak doskonale
wiemy, zjawiskiem powszechnym, częstokroć prowadzącym do
optakanych skutków. Odejście od niego oznacza nabywanie
przedmiotów niemarkowych i świadome niezważanie na metkę
tego, co się nosi i czego się używa, i na nazwę tego, co się jada,
i tego, czym się myje zęby. W zamierzeniu wyznawców idei No
logo prowadzić ma to do dwóch spektakularnych efektów: w sfe-
rze osobistej, ponieważ rzeczy niemarkowe z reguły są tańsze,
a zatem nasz portfel zostanie po (rzadszych!) zakupach znacznie
grubszy od portfeli pożeraczy Nike'ów, Adidasów, Armanich,
Kleinów i Gianfranco Ferre'ów, oraz w sferze publicznej, co ozna-
cza - niejako automatycznie - obniżenie dochodów wielkich koncer-
nów, które te marki lansują. Nie powinno zatem dziwić
nikogo hasło No logo wypisane na koszulkach antyglobalistów,
nie darzących przecież koncernów miłością.
Ruch na rzecz uproszczenia życia oraz zwolennicy idei
No logo starają się przy pomocy akcji medialnych uświadomić
mieszkańcom zachodniego świata (także Polakom zakochanym
od pierwszego wejrzenia w 1989 roku w konsumowaniu), że
żyją w pułapce konsumeryzmu zastawionej przez korporacje
czerpiące z owego konsumenckiego szaleństwa niebagatelne
zyski. Jesienią każdego roku w Stanach Zjednoczonych organiza-
cja skupiona wokół antykonsumenckiego pisma Adbusters Ma-
gazlne, założonego przez Kalie Lasna, ogłasza Dzień Bez Zaku-
pów . Lasn i jego współpracownicy, walczący z pochłaniającym
Amerykanów w zastraszającym tempie konsumeryzmem, proszą
tego dnia swoich rodaków o „uczestnictwo poprzez nieuczestni-
czenie", ogłaszając 24-godzinne moratorium na wszelkie zakupy.
Ponadto produkują antyreklamy przedstawiające ludzika z metką
jako produkt kultury konsumpcyjnej, jednostkę zniewoloną za
sprawą konsumenckiego stylu życia, który w coraz większym
stopniu uzależniony jest od wydawania pieniędzy zdobywanych
z coraz większym poświęceniem, mozołem i nakładem czasu.
Zdaniem Lasna człowiek to pozostająca na usługach koncernów
(zleceniodawców takich ludzi jak znany nam doskonale specjali-
sta od sprzedaży antropolog Underhill) głupawa pacynka, uwiązana
i zniewolona miękkimi jedwabnymi sznureczkami.
Niestety dzień bez kupowania (w zamierzeniu strasznie na
sobie skupionych Amerykanów międzynarodowy) dotrzeć może
jedynie do sumień wielkomiejskich bogaczy i średniaków, a kon-
kretniej - do uświadamiającej sobie taką konieczność klasy śred-
niej najlepiej rozwiniętych ekonomicznie państw świata. Nawet
w Stanach Zjednoczonych grupa „odpuszczających sobie" jest ra-
czej niewielka. Jesienią 1996 roku Schor zleciła przeprowadzenie
sondażu telefonicznego ośmiuset respondentów w całym kraju.
Okazało się, że zaledwie 19% respondentów zadeklarowało, że
w ciągu ostatnich 5 lat, z własnej woli i na dłuższy czas, zrezygno-
wało z pracy albo zredukowało jej wymiar godzinowy (co poskut-
kowało mniejszą pensją) z powodów innych niż zwolnienie. 31%
spośród tych, którzy tak uczynili, zrobiło to, by mieć więcej czasu
dla siebie i dla swojej rodziny oraz mniej stresów, 18% uczyniło
to dlatego, by mieć więcej czasu na opiekę nad dziećmi, a 15%
zapragnęło pełniejszego, bardziej „wypełnionego znaczeniem"
życia. Jedynie 3% pośród odpuszczających to 18- i 19-latki (pew-
nie dlatego, że nie mają jeszcze czego sobie odpuszczać), a jedy-
nie 18% to osoby między 20 a 29 rokiem życia. Osoby w wieku
średnim pośród odpuszczających stanowią aż 76%. Pamiętajmy
jednak, że 80% Amerykanów niczego sobie nie odpuszcza i nawet
nie ma zamiaru. Od Polaków, którzy dopiero zapoznają się ze sma-
kiem kultury konsumpcyjnej, nie będę nawet tego wymagał.
Biedactwa, zważywszy, co ich niechybnie spotka. A czekają ich
same katastrofy brawurowo odmalowywane przez francuskich
filozofów. Najbardziej brawurowym spośród nich jest Jean
Baudrillard, któremu teraz oddajemy głos.
Dwóch francuskich filozofów:
smutny i uśmiechnięty
Francuscy myśliciele są zwykle bardzo, ale to bardzo głębocy,
dyskursywni i przenikliwi. To znaczy, że przynudzają jak należy,
a wyborne spostrzeżenia i cały szereg niebanalnych myśli
niezmordowanie ukrywają w potwornie splątanym gąszczu
przydługich zdań napisanych od tyłu, w których jedynymi zrozu-
miałymi słowami są spójniki i przyimki. Takich właśnie jak to,
które przed chwilą przeczytaliście. Jean Baudrillard należy do
nich i nie należy, nie może się bowiem zdecydować: raz pisze
gładko, w świetnym stylu i do rzeczy, innym razem jak francuski
myśliciel. Ale nie o tym mowa.
Istnieją zasadniczo dwa sposoby patrzenia na kulturę kon-
sumpcyjną. Pierwszy to - za Baudrillardem, bardem „smutnego
postmodernizmu" - dostrzeganie w kulturze konsumpcyjnej wy-
łącznie post-info-rozrywkowego, disneyowskiego matrixa uda-
jącego prawdziwy świat do tego stopnia doskonale, że ludzie
bardziej wierzą w jego prawdziwość aniżeli w realność tego, co
naprawdę realne. Mówiąc prościej, a nie językiem francuskiego
socjologa, ludzie prędzej dzisiaj powiedzą na ulicy „heja!" pre-
zenterowi pogody znanemu z telewizji niż sąsiadowi z naprzeciw-
ka, którego nie znają, no bo kiedy mieliby poznać, skoro spędzają
czas przed telewizorem, oglądając pana od pogody... Inny pan,
prowadzący śpiewogrę, miły miś ze szklanego okienka, jest
w kulturze masowego konsumowania treści medialnych kimś dla
nas prawdziwszym od naszego szwagra, siostry i babci,
ponieważ spotykamy go częściej i obcujemy z nim bliżej.
A zatem pierwszy sposób spoglądania na kulturę
konsumpcyjną to oko krytyczne - wszystko w tej kulturze jest
sztuczne, udawane, plastykowe, wytworzone dla realizacji intere-
sów wielkich koncernów. Ludzie są tutaj pacynkami nadzianymi
na dłonie właścicieli supermarketów, przestrzeni mallowych
i bonzów od reklamy. Obywatele służą tu tylko do obsługi telefo-
nów komórkowych i pecetów, wobec których są peryferyjni, bo
to właśnie one - przedmioty - są w kulturze konsumpcji położo-
ne w centrum. Człowiek jest tutaj niczym - mami się go, zwodzi
i uwodzi, od dziecięcia do śmierci, żeby napełnić bezdenne konta
producentów i usługodawców.
Zdaniem Baudrillarda, przedmiotem konsumpcji jest znako-
wość do tej konsumpcji przywiązana . Mówiąc językiem ludzi,
a nie francuskich filozofów, to nie przedmioty są tak naprawdę
konsumowane. To nie one zaspokajają nasze potrzeby, tylko
przyczepione do tych przedmiotów znaki. To właśnie symbolika
podczepiona do przedmiotów, które kupujemy jest tu tak na-
prawdę istotna. To właśnie ją kupujemy i konsumujemy. Wniosek,
jaki się nasuwa, jest prosty: materialna konstrukcja i użyteczność
przedmiotu jest rzeczą wtórną wobec pierwszorzędnego znacze-
nia nieredukowalnej symboliki produktu. Nieważne, jak cukierki
smakują, ważne, co w przestrzeni społecznej znaczą.
Baudrillard nie pozostawia też suchej nitki na mallu. Uważa,
że taki sklep, rozszerzony do wymiarów futurystycznego miasta
bez okien, do zamkniętej przestrzeni, w której jesteśmy idealnie
odcięci od wpływów i szumów tego, co na zewnątrz, jest sublima-
cją rzeczywistego życia, chociaż to rzeczywiste życie tak napraw-
dę nie istnieje. W mallu unieważnia się pracę, pieniądze, troski
życia realnego (którego już tak naprawdę nie ma), ale także i po-
ry roku. To, co w nim nierzeczywiste, nie daje się oddzielić od
rzeczywistości, ponieważ zdaniem Baudrillarda taka granica
dzieląca realność od nierealności w społeczeństwie konsumen-
tów nie istnieje. Brawurowy francuski filozof stwierdza oto, że nie
można dziś zidentyfikować prawdziwych czy naturalnych potrzeb
człowieka. A skoro tak, nie można też ich odróżnić od potrzeb
sztucznych, narzucanych przez mechanizmy społeczeństwa
konsumpcyjnego: media i aparat reklamy. Z perspektywy zado-
wolenia konsumenta nie istnieje żadna podstawa, na której moż-
na byłoby określić, co jest sztuczne, a co rzeczywiste. Wszystko
jedno, czy będzie to nowy film z Cameron Diaz, czy nowe buty
ze skóry, przyjemność ma podobny wymiar. Nikt nie odróżnia
przyjemności nadawanych przez media, a zatem wirtualnych,
od przyjemności życia rzeczywistego, na przykład kolacji w znako-
mitej restauracji.
Jeszcze raz: po pierwsze jako Obywatele Klienci nie odróżniamy
potrzeb naturalnych od sztucznych, bo wszystkie w zasadzie są
sztuczne, nie ma to zresztą znaczenia dla indywidualnej przyjem-
ności konsumenta. Po drugie nie odróżniamy przyjemności
dostarczanej przez tzw. realne życie od przyjemności ściśle
wirtualnej, bo nic nie jest obecnie ściśle wirtualne czy ściśle
rzeczywiste. Wszystko się ze sobą plącze, co wcale nie powoduje
u konsumentów jakiegoś stanu wyobcowania czy alienacji. Nikt
się specjalnie nie wkurza tym rozmyciem świata. Doświadczamy
wszystkich przyjemności podobnie, bo nic nie może być tak na-
prawdę rzeczywiste w świecie, w którym panuje petna wirtual-
ność. Widywany w TV Krzysztof Ibisz i nasz sąsiad spod 8 są dla
nas równie rzeczywiści. Obydwu doświadczamy w ten sam spo-
sób i z obydwoma jesteśmy za pan brat. No, może z wirtualnym
Ibiszem nieco bardziej, ponieważ widzimy go częściej, a sąsiad,
jak to sąsiad, miewa czasami kwaśne miny i humory zte. Wirtualny
Ibisz, jak wiadomo, humorów nie miewa.
Co ciekawe, kiedy potrzeby są nierzeczywiste, czyli w całości
kreowane w świecie konsumpcji, i nie posiadają jakiegokolwiek
komponentu naturalnego, to ich „kształt" ustawicznie się zmie-
nia, a one same mnożą się w krótkim czasie jak króliki. Takich
potrzeb nigdy nie można ostatecznie zaspokoić! Z punktu wi-
dzenia intelektualisty jest to pewien stan niespełnienia,
z którym musimy dziś jakoś żyć i sobie radzić. No i radzimy
sobie poprzez ucieczkę. Nieprzebrana masa wydalanych przez
media informacji, istne bombardowanie znakami, wszelki mal-
lowy, sklepowy, supermarketowy i w ogóle kulturowy nadmiar,
powodują, że wybieramy pasywność. Leżymy sobie na kanapie
i popijamy colę. Skoro tyle obrazów i informacji atakuje nas co-
dziennie, to jedynym wyjściem, zdaniem Baudrillarda, jest nie
reagować. Osunąć się w toń bezdennej apatii. Nazywa on to
implozją społeczeństwa w masę apatycznych jednostek. Owa
apatia - jego zdaniem - stanowi pewną formę oporu przeciwko
nadmiarowi informacji produkowanej przez media. Baudrillard
sądzi zatem, że ta bierność, która każdemu normalnie wykształ-
conemu człowiekowi z oporem się w ogóle nie kojarzy, jest
jakąś formą dzisiejszej kontestacji. To taka forma oporu w spo-
łeczeństwie, w którym nikogo już nie stać na opór aktywny. Kiep-
ska to jednak, przynajmniej moim zdaniem, manifestacja, takie
rewolucyjne leżenie na kanapie w odpowiedzi na medialno-rekla-
mowe bombardowanie.
Generalnie wizja Baudrillarda jest smutna. Pożera nas świat zna-
ków bez znaczenia, nie odróżniamy rzeczywistości od wirtualności,
bo różnica między nimi już nie istnieje, toniemy w konsumpcji i sta-
jemy się bezwolną, nie angażującą się w politykę masą, a jedyny
opór, jaki stawiamy, polega na nicnierobieniu i niereagowaniu. Bra-
wurowi francuscy filozofowie często jednak nie zgadzają się ze
sobą. Kiedy jedni brawurowo odmalowują społeczne katastrofy
związane z konsumpcjonizmem, inni równie brawurowo opisują
związane z nim, czekające nas oazy szczęśliwości, może nie wszel-
kiej szczęśliwości, ale zawsze jakiejś tam. O ile Baudrillard brawu-
rowo zrzędzi, o tyle inny Francuz, Gilles Lipovetsky, delikatnie
zachwala uroki społeczeństwa złożonego z wyspecjalizowanych
konsumentów. Brawurowo oczywiście.
Drugi sposób patrzenia na kulturę konsumpcyjną jest radykalnie
odmienny od pierwszego - krytycznego. Tutaj kultura konsljmp-
cyjna jest dobrem, ponieważ wzmaga wolność j e d n o s t k i , posze-
rza zakres jej demokratycznych swobód oraz jest podstawą
pokoju i ładu. Wizja Lipovetsky'ego jest optymistyczna i można
powiedzieć, że na tle wizji Baudrillarda wręcz pobudzająca. Zda-
niem Johna Carrolla , Lipovetsky mówi ni mniej, ni więcej tylko
to, że poprzez zakupy może objawiać się dzisiaj powszechna
w kulturze Zachodu obsesja wolności. Bo o co w zakupach cho-
dzi? Ano, o wolny wybór. Zakupy są wręcz ufundowane na wol-
nym wyborze. Zakupy powodują, że Obywatel Klient wierzy
w swoją kontrolę nad własnym przeznaczeniem, wierzy, że pa-
nuje nad swoim życiem, że to on sam dokonuje poprzez zakupy
takich transformacji, jakich tylko zapragnie. Lipovetsky - zda-
niem Carrolla - poszedł już tak daleko, że ogłosił modę najważ-
niejszą, najpotężniejszą bronią w służbie demokracji. Moda
uwalnia ludzi od dawnych, tradycyjnych problemów z klasą spo-
łeczną czy rasą, uwalnia od jakiegokolwiek społecznego kon-
tekstu, który wcześniej zniewalał, a przynajmniej bardzo mocno
wpływał na autonomię jednostki, będącą dzisiaj dobrem
najważniejszym, fundamentalnym wręcz.
Sam Lipovetsky jednak nie jest tak bardzo entuzjastycznie
nastawiony do dzisiejszego, zdominowanego przez konsumpcję
świata, jak chcieliby tego jego komentatorzy . Powiedziałbym
raczej, że uśmiecha się delikatnie, a nie raduje pełną gębą. Twier-
dzi, iż współczesne społeczeństwo zlikwidowało kompletnie wła-
dzę,
jaką miała niegdyś nad ludźmi ich przeszłość, opierając się
głównie na modzie. Moda oderwała tradycję od steru, tradycja
nie ma już praktycznie żadnego wpływu na społeczeństwa zacho-
dnie. Moda zmienia zupełnie kształt społeczeństwa, wyrzucając
poza nawias zainteresowań wszelkie wcześniejsze ideologie
- społeczeństwo mody jest zupełnie innym społeczeństwem niż
to, które funkcjonowało w epoce ideologii, a zatem w XIX i je-
szcze w XX wieku. Moda jest dla Lipovetsky'ego jedną z podsta-
wowych, esencjonalnych form związku społecznego, opartych
na imitacji i naśladownictwie. Drugą, obok mody, formą związku
społecznego opartego na imitowaniu jest obyczaj. Moda i obyczaj
to najważniejsze i najbardziej podstawowe dla funkcjonowania
społeczeństwa mechanizmy. Moda to naśladowanie wszystkie-
go, co pojawia się tu i teraz, oraz zamiłowanie do wszelkich no-
wości. Obyczaj to naśladowanie wszystkiego, co było wczoraj.
Społeczeństwo egzystuje w jako takim porządku tylko dzięki te-
mu, że wszyscy jego członkowie podzielają pewien wspólny
zbiór idei i pragnień. A zatem imitacja jest fundamentalnym me-
chanizmem więzi społecznych biorących się po prostu z naśla-
downictwa. Co oznacza, że moda i obyczaj, jako podstawowe
mechanizmy imitowania, nie pozwalają wydostać się jednostce
poza obręb społeczeństwa. To moda i obyczaj zmuszają jednost-
ki do asymilowania się z resztą społeczeństwa. Lipovetsky zau-
waża, że dzisiaj, w społeczeństwie konsumenckim, obyczaje
zostały wyrugowane i totalnie zastąpione przez modę. Kiedyś je-
szcze funkcjonowały razem, moda pojawiała się tu i ówdzie obok
tradycji, ale to tradycja i obyczaj miały moc decydowania. Dzisiaj
naśladuje się nie to, co było ważne dla naszych przodków (jak
obyczaj nakazuje), tylko to, co pojawia się tu i teraz (a zatem
naśladuje się w ramach mody). A zatem obyczaj i moda to pewne
mechanizmy społeczne, które są zupełnie niezależne od ich
zawartości. To samo zresztą może być treścią obyczaju i treścią
(jnody, jak na przykład tatuowanie ciała. Chodzi o sam mechanizm
i źródło imitowania, źródło do naśladownictwa. Moda jest sama
w sobie pewną logiką społeczną, i to niezależnie od zawartości,
która jest przyczyną budowania więzi społecznej. Zdaniem
Lipovetsky'ego to właśnie moda dzisiaj - co brzmi zapewne
nieco dziwacznie - wiąże ludzi z ludźmi.
Społeczeństwo, którego podstawą jest moda, funkcjonuje
w oparciu o hasło, że wszystko, co nowe, jest piękne. W czasach,
kiedy moda dominuje, to, co tradycyjne, nie jest już obiektem
pożądania. Kiedyś spoistość społeczeństwa była osiągana dzię-
ki wspólnocie wierzeń, idei czy przekonań. Żeby utrzymać więź
między pokoleniami, aby się społeczeństwo nie rozsypywało
(rodzice rozumieli dzieci, a dzieci rodziców), musiały być kiedyś
respektowane utarte obyczaje i wierzenia, a więc to, co odwiecz-
ne i niezmienne. Używając języka Lipovetsky'ego, naśladownic-
two musi dotyczyć tych samych modeli, tych samych wzorców,
z których korzystali dotychczas nasi praprzodkowie. W przeciw-
nym wypadku społeczeństwo rozsypie się jak domek z kart.
Obyczaj był zatem do niedawna warunkiem koniecznym istnie-
nia i funkcjonowania społeczeństwa. Obecnie w grę wchodzi
moda, która aktualnie jest ważniejsza od tradycji, ponieważ
społeczeństwo masowej konsumpcji - jego ekonomia i życie
codzienne - jest oparte na tym, co efemeryczne i zmienne. Spo-
łeczeństwo mody jest oparte na uwodzeniu. Nowość stała się"
warunkiem koniecznym funkcjonowania społeczeństwa i zastą-
piła tradycję. Przeszłość nie ma już w społeczeństwie opartym
na modzie znaczenia integrującego i regulującego. Inaczej: prze-
szłość nie rządzi już umysłami ludzi. Jak zresztą może nimi
rządzić, skoro nie jest już tak jasna i klarowna, jak była jeszcze dla
naszych pradziadków. Tak samo zresztą niejasna jak przeszłość,
jest i przyszłość. Nie wiemy, co się stanie w przyszłości - jest ona
zamazana. Kiedyś przyszłość i przeszłość regulowały czy kon-
struowały ideologie i religie - dzisiaj już się tak nie dzieje. A za-
tem w społeczeństwie opartym na modzie liczy się tylko teraź-
niejszość. Skoro nie wiemy, co się stanie, a to, co się działo,
nie ma już dla nas użytkowego znaczenia, to powinniśmy się
uelastycznić, łatwiej się dostosowywać i płynnie nawigować
między rafami teraźniejszości. Musimy sobie jakoś radzić z tym,
że nic nie jest już raz na zawsze ustalone, że nie ma ideologii.
I radzimy sobie. Za pomocą mody. Oczywiście czasami kontynu-
ujemy pewne obyczaje, ale jest to obecnie raczej wolny wybór
aniżeli przymus. Nadal celebrujemy święta Bożego Narodzenia,
**ale raczej opalając się na wyspach południowych czy też szusu-
jąc w Alpach, niż modląc się w kościele. Panny młode nadal ubie-
rają się w biel i noszą welon, ale jest to ich wolny wybór, a nie
jakiś zewnętrzny, tradycyjny, religijny przymus. Wybieramy z tra-
dycji to, co przyjemne. Tradycja ulega recyklingowi, jest
tylko katalogiem dostępnych rzeczy, które można wykorzystać
i pobawić się nimi w ramach mody.
Duch kolektywnej tradycji zatem ostatecznie skonał. Od kiedy
jednostki zaczęły imitować w ramach mechanizmu mody, to imito-
wanie przeniosło się z jednostek pozostających w grupach
rodzinnych na zewnątrz. Nie naśladujemy już dziada i pradziada,
tylko źródła umiejscowione na zewnątrz rodziny, u obcych. Zmie-
fpia się środowisko naśladowania.
Teraz, w odróżnieniu od świata
zdominowanego przez obyczaj, wchodzą w grę rozmaite wpływy.
Nie jesteśmy już, jak nasi przodkowie, zdeterminowani przez jakąś
"klasę społeczną, kraj, w którym przyszliśmy na świat, rasę czy na-
wet płeć. Możemy dzisiaj wybierać wzorce z wielu rozmaitych
ź/ódeł. Kiedyś byliśmy zdani tylko na jedno, bez możliwości wybo-
ru. Kopiujemy już nie tylko od kilku osób, ale właściwie od kogo
się tylko da. Tutaj uszczkniemy cosik, tam jakiś okruszek, od tej
osoby to, a od innej tamto. Zapożyczenia, których bez przerwy
dokonujemy, nie mają już-jak kiedyś-jednego, ustalonego raz na
zawsze źródła. Nie czerpiemy tylko z jednego wzorca. W społe-
czeństwie mody nasze imitowanie podtrzymujące strukturę jest
już radykalnie odmienne od naśladownictwa w społeczeństwie
opartym na obyczaju. Kopiujemy dzisiaj ze wszystkich dostępnych
wzorców. W związku z tym nie ma mowy o jakiejkolwiek uniformi-
zacji zachowań, praktyk, gustów. Imperium mody sprzyja indywi-
dualizacji, personalizacji, różnicowaniu. Mówiąc krótko, jednostki
mogą się dzisiaj znacznie bardziej wyszaleć w sferze osobistej
wolności niż w epokach, kiedy rządziła tradycja.
I tutaj pojawia się ważne pytanie. To, co się dzieje dzisiaj
ze społeczeństwem, czyli cała ta modowa i konsumpcyjna (bo
moda realizuje się głównie przez konsumpcję) hiperindywiduali-
zacja, zmusza do zapytania o to, co trzyma ludzi ze sobą? Inaczej,
jak w ogóle jest możliwe społeczeństwo zindywidualizowanych
konsumentów? Jak może w ogóle istnieć społeczeństwo zupeł-
nie wyzwolone od swojej przeszłości, obyczajów i norm,
w którym na dodatek kopiuje się z wielu źródeł? ł Lipovetsky ria
to pytanie przekonująco odpowiada. Uważa, że kiedyś to konflikt
zmuszał jednostki do uczestnictwa w społeczeństwie. Byliśmy,
socjalizowani do konfliktu poprzez definiowanie wspólnego unt-
wersum. Mówiąc prościej, byliśmy wychowywani kiedyś w ten
sposób, że pokazywano nam granice naszej grupy i terytorium,
"które zamieszkują (w sferze fizycznej i mentalnej) grupy obce.
.Przede wszystkim uczono nas odróżniać swoje od obcego. A za-
tem konflikt był dla starego typu społeczeństwa niesłychanie
ważny. Dzisiaj, w społeczeństwie opartym na modzie, konflikt,
nie znika, ale zupełnie zmienia się jego charakter. Konflikt nie ma
już w społeczeństwie mody charakteru świętej wojny o jakieś.
Wartości przez duże „W". Nie jest to już świat konfrontacji, świat
podzielony, powiedzmy, między robotników i właścicieli. Konflikt
jest inny, ponieważ jednostki są już inne - wyindywidualizowa-
ne. Lipovetsky sądzi, że moda może prowadzić do pokojowo*
^urządzonego świata, ponieważ skupiamy się coraz bardziej na
"sobie i swoich potrzebach niż na zwyczajowym wtrącaniu się
w sprawy myślących inaczej. Nie mamy już w społeczeństwie
mody tendencji do koncentrowania się na ideologiach, które
włączałyby nas w jakiś konflikt. Społeczeństwo oparte na modzie,
a nie na obyczaju, jest społeczeństwem bardziej pokojowym,
ponieważ jednostki są w nim zajęte przede wszystkim sobą.
Współczesny indywidualizm, tak nielubiany przez krytyków spo-
łeczeństwa konsumpcyjnego, i całe to skupianie się na sobie
powodują, że mniej ze sobą wojujemy w imię jakichś tam kolek-
tywnych ideologii. Oczywiście te ideologie nadal istnieją,
co pewien czas wybuchają też na ich tle konflikty, ale uległy
one zmianie, zmniejszyło się też ich napięcie. Indywidualizm
redukuje owe ideologie i kwestie niegdyś kolektywne do egocen-
tryzmu, narcyzmu, indywidualnych spraw. Lecz ów narcyzm jest
super. Narcyzm jest ekstra. Jest wręcz zbawieniem dla współ-
czesnych demokracji. Nawet jeśli jednostki przenoszą się dzisiaj
ze świata kolektywnego do sfery ściśle prywatnej, mówi Lipovet-
sky, to i tak dają się angażować w akcje zbiorowe, ponieważ
zmusza ich do tego logika indywidualności.
Hm... Jak logika indywidualności może kogokolwiek zmuszać
do angażowania się w sprawy społeczne? Otóż, jak najbardziej,
może. I to jest sedno myśli Lipovetsky'ego. Dowodzi on, że im
więcej daje się nam osobistej autonomii, tym jesteśmy wrażliw-
si na przestrzeganie praw człowieka. Czyli, że im bardziej skupia-
my się na sobie, na własnym interesie, autonomii i przyjemności,
tym bardziej interesujemy się tym, aby ta sfera indywidualności
była poszerzana także u innych. A co za tym idzie, że jeśli społe-
czeństwo za sprawą mody jako mechanizmu regulatywnego po-
dąża coraz to dalej w kierunku indywidualistycznego hedonizmu,
to proporcjonalnie ceni ową indywidualność coraz to bardziej.
Jeśli zatem jesteśmy coraz to bardziej narcystyczni, tym bardziej
cenimy sobie tę cechę u innych i dążymy do realizacji tych sa-
mych wartości wszędzie, gdzie się da. A nawet tam, gdzie się nie
da. Kultura oparta na narcyzmie i hedonizmie jest kulturą naj-
większej wolności jednostki i najmniejszego wtrącania się
w sprawy innych. Paradoks? Chyba nie. A zatem społeczeństwo
konsumpcyjne oparte na modzie jest oazą wolności i szczęśliwości.
Przyznacie chyba sami, że z wizją zniewolenia człowieka przez
reklamę, modę i przemysł handlowy nie ma to nic wspólnego.
Ale kto właściwie ma rację? Czy mają ją krytycy kultury kon-
sumpcyjnej, twierdzący, że za jej sprawą robimy się coraz
bardziej zniewoleni i coraz głupsi, czy też apologeci, którzy sądzą
za Lipovetskym, że dla jednostki lepszej kultury nigdy nie było
i pewnie nigdy nie będzie?
Gdzie leży prawda?
Jak zwykle, pośrodku.
No dobrze, ale rozwińmy nieco tę bardzo zdawkową
odpowiedź. _
Andrzej SzanajTfilozoT współczesności (to taki filozof, który
zastanawia się, w sposób brawurowy oczywiście, nad tym, co waż-
ne i co nieważne w dzisiejszej kulturze), sądzi, że radykalna krytyka
kultury konsumpcyjnej jest nieuprawniona. Czynienie z dzisiejszej
kultury (ucieleśnionej w Ameryce) - pisze Szahaj
29
- miejsca,
w którym dokonał się upadek człowieczeństwa, jest dalece nie-
sprawiedliwe. Nie uważa on, aby światopogląd konsumpcyjny był
najlepszym ze światopoglądów, lecz są od konsumeryzmu gorsze
na tym świecie rzeczy. Szahaj nie darzy konsumeryzmu szacun-
kiem i sympatią, ale woli go od społeczeństwa militarystycznego.
I gdyby miał wybierać między społeczeństwem uganiających się
za towarami wyindywidualizowanych jednostek a społeczeń-
stwem owładniętym ideą podboju i dyscypliny wewnętrznej,
w którym konsumpcja jest objawem chorego drobnomieszczań-
stwa (sytuują się tu - o ile dobrze Szahaja rozumiem - wszelkie
„izmy": faszyzmy, komunizmy i fundamentalizmy), to wybrałby -
i to bez wahania - to pierwsze. Ja także. Ale to przecież wybieg, po-
nieważ nie stoimy w chwili obecnej przed takim wyborem. Kto wie,
może i staniemy, ale teraz nie stoimy. I co z tym fantem zrobić?
Szahaj przekonuje dalej, abyśmy nie przesadzali z konsump-
cjonizmem jako jedyną czy wyróżnioną ideologią Zachodu, że
są przecież inne ideologie. Tak, ale moim zdaniem zwykle rodzą,
się one dzisiaj albo z konsumeryzmu (jak dzisiejszy hedonizm,
narcyzm i umiłowanie praw człowieka), albo występują przeciwko
konsumeryzmowi (jak antyglobalizm i antykonsumeryzm). Tak
czy inaczej, zawsze oscylują wokół konsumpcji i konsumenckiego
stylu życia. Nic w sferze ideologicznej nie dzieje się dzisiaj poza
konsumpcją, nawet religia czerpie z niej dzisiaj wzorce (jeśli ktoś
mi nie wierzy, to niech pojedzie do Lichenia pospacerować
po sztucznej, wysadzanej kolorowym szkłem Golgocie).
A zatem od konsumpcji i od konsumeryzmu nie da się uciec.
Nie da się uciec chociażby tak daleko, jak by tego chcieli downshif-
terzy, czyli ruch odpuszczających sobie. Bo dokąd? Do Afganista-
nu? Do Sudanu? Do Nepalu? I tam najpopularniejszym logo jest
znak Coca-Coli, a ludzie odpuszczają sobie hiperkonsumpcję tylko
dlatego, że ich na nią nie stać. Owszem, podziwiam deklaracje i za-
cietrzewienie ideologiczne Juliet B. Schor, Naomi Klein, Susan Linn
i Kale Lasna, rozumiem utyskiwanie Jeana Baudrillarda, ale tak do
końca to im nie wierzę. Co jedzą? Gdzie kupują to, co jedzą? W ja-
kich garnkach gotują? Co kupują sobie za książkowe honoraria?
Rozdają biednym dzieciom? A jeżeli tak, to czy rozdają wszystko?
A jeśli nie wszystko, to co robią z resztą? Wydają na pchlim targu
i w ciuchlandzie? A jak wyjeżdżają na gościnne wykłady, to czym
tam jadą? Dwudziestoletnim volkswagenem garbusem produko-
wanym w Meksyku? A jeśli chorują im dzieci, to gdzie i czym je le-
czą? Aplikują im ziółka zebrane w lesie, przepisane przez wiejską
znachorkę, która wykonuje swoją profesję za „Bóg zapłać"? Wątpię.
Dorastamy wśród rzeczy i metek, lecz ważne jest, abyśmy nie
byli do nich socjalizowani. Żeby rzeczy i metki nie zastępowały
nam kontaktów z innymi ludźmi. Chodzi o to, by rzeczy pozosta-
wały na marginesie naszych związków. Żeby kontakt z innym czło„-
wiekiem nie dokonywał się wyłącznie przez pryzmat towarów,
jakimi się otaczamy. Żeby wreszcie inny człowiek sam nie stawał
się rzeczą i żeby nie był tak traktowany. Ale to nie oznacza, że trze-
ba wyrzucić wszystkie zabawki, gry komputerowe i garnitury.
To nie oznacza, że od dzisiaj - w imię naprawy kontaktów z ludźmi
-trzeba rezygnować z pójścia do sklepu. Zgadzam się z Szahajem
w kwestii nieprzesadzania z krytyką społeczeństwa konsumpcyjne-
go, ponieważ są ustroje gorsze, i rozumiem Lipovetsky'ego, który
dostrzega w konsumeryzmie (i w związanych z nim egocentry-
zmie, narcyzmie i hedonizmie) zalety służące dalszemu rozwojowi
demokracji. Znam cenę konsumeryzmu, ale jeżeli ją znam, to mo-
gę spróbować jej uniknąć. Myślę, więc konsumuję z radością,
ale również z umiarem. Dotyczy to zwłaszcza sfery seksu, o której
szczegółowo w następnym rozdziale.
A w ten znów sposób wstrzykiwane dawki seksualizmu
narkotyzują i budzą kult ciała. Mamy ślady tego wszędzie
- w prem]owaniu najpiękniejszych nóg, pleców,
w całym przeroście wychowania fizycznego
i wybujałego sportu, w wyborach monarchiń urody,
w całem współczesnem bytowaniu. Ciało rozrasta
się monstrualnie, zastawiając cały widnokrąg myślowy.
Brat Cezary, Kolporterki rozkładu
Studium zamieszczone w tomie
Walka z pornografa (cykl rozpraw),
wydanym staraniem Naczelnego Instytutu
Akcji Katolickiej w Poznaniu w 1932 roku.
Istnieją ludzie - zaczął Bobby - którzy uważają seks
za brudny i sprośny, są nim przerażeni i na niego wściekli;
sami unikają go za wszelką cenę, a do tego nie chcą, żeby ktokolwiek
miał z nim coś wspólnego. Inni ludzie uważają, że seks jest tak naturalny
i zdrowy jak mamina szarlotka, podchodzą do niego na luzie
i nie mogą się nim nasycić, nawet w niedzielę.
- Osobiście uważam, że seks jest brudny i sprośny,
i nie mogę się nim nasycić - powiedział Switters. - Nawet w niedzielę.
Tom Robbins, Kalekie dzikusy z gorących krajów
Rozdział II
Hiperseksualizacja i uszarlotkowienie:
erotyka w supersklepie kultury
Wybory najpiękniejszej nogi albo - co jeszcze gorsze - naj-
piękniejszych pleców byłyby najnudniejszym widowiskiem pod
słońcem. Jeżeli jakakolwiek telewizja wyemituje informację na
temat takiego konkursu, zrobi to raczej w formie krótkiej migaw-
ki w programie specjalizującym się w wieściach z żywota pozy-
tywnych wariatów: nosicieli najdłuższych upudrowanych
wąsów, połykaczy siedemdziesięciu jajek w ciągu godziny, Nige-
ryjczyków remontujących na kolejarskiej emeryturze nikomu
niepotrzebną ciuchcię oraz podobnych zjawisk kultury masowej,
które owszem - nadają się do pokazania - ale nie dłużej niż
w ciągu dwóch minut. Dłuższe relacje byłyby niestrawne dla
widza epoki cięć i szybkich ujęć a la MTV. No bo ileż można
oglądać plecy? Nawet najwytrwalszy fetyszysta tego nie zniesie.
Jednak, jak dowiadujemy się z motta, w dawnych dobrych
czasach, siedemdziesiąt lat temu, plecy i nogi były najtwardszą
z najtwardszych pornografią, szokującym materiałem wizual-
nym, powodującym niekontrolowane ślinienie się u najbardziej
nawet odpornych na seksualne podniety. Plecy i nogi entuzjaści
ciała mogliby wtedy oglądać bez umiaru, godzinami. Seksu było
wtedy w kulturze niewiele, seks pozostawał tabu, a zatem dozo-
wano go w maleńkich dawkach. Przynajmniej jeśli bierzemy
pod uwagę obecnie panujące standardy. Ot, pojawiał się na
czarno-białym filmie w postaci niewinnych, z dzisiejszego punktu
widzenia, pocałunków, przeciągłych spojrzeń diw i amantów.
I pocałunki, i spojrzenia gorszyły jednak przerażonych rozpustą
i występkiem społeczników z akcji katolickiej, zalecających
„uprzejme napaści" na persony sprzedające sprośne pocztówki
oraz omijanie kin, których właściciele nie przejmowali się zbytnio
doborem moralnego repertuaru. Niewątpliwie ówczesne rozu-
mienie moralności dostosowane było do ówczesnych granic
wolności w sferze seksu (nie odwrotnie!), a granice te przylepia-
ły się wtedy daleko bardziej do chrześcijańskiego rdzenia, niż ma
to miejsce dzisiaj, kawał czasu po przełomie rewolucji seksualnej.
Dzisiaj seks jest wszechobecny i wszędobylski. Spowszedniał
i - paradoksalnie - okrutnie stracił na atrakcyjności - serwowany
bez umiaru, wszem i wobec ogłaszany największą atrakcją. Spo-
wszedniał do tego stopnia, że niemal nikogo nie oburzają dziś
nie tylko nogi i plecy, ale i części ciała odkrywane w 30. latach
XX wieku jedynie przed wejściem do wanny albo w trakcie poro-
du, dostępne kilkadziesiąt lat później do oglądu na przystankach
tramwajowych i w terminalach lotniczych, wszędzie tam, gdzie
dociera reklama.
Tyle seksu dookoła, ile pączków w cukierniach, piasku nad
morzem, liści w lesie. Spacerując ulicą, spoglądamy - dajmy na
to - w prawo, a tam powoli (spacerujemy wszak) przesuwający
się kalejdoskop: PUPA, skwer, NOGA, tłum wychodzący z kina,
STANIK, drzewa, wydęte USTA, skrzyżowanie, znowu TYŁEK,
uliczne światła, UDA, kiwający ku nam znajomi. Reklama, prze-
rwa, billboard, przerwa. Kiedy jednak jedziemy samochodem,
tą samą ulicą, powolny kalejdoskop zamienia się w sekwencję
błyskawicznych cięć, niczym z chińskiego obrazu kung-fu: pupa,
ziuuu, brązowe, noga, ziuuu, kolorowe, stanik, ziuuu, zielone,
usta (nie zdążyliśmy dojrzeć jakie), ziuuu, szare, tyłek (noga lądu-
je na hamulcu), zzzzz... czerwone. Dzięki światłom na skrzyżowa-
niu przyglądamy się tyłkowi dwie minuty. Kaskada tyłkowych
i stanikowych wrażeń na co dzień i od święta. Seks na lewo, seks
na prawo, seks i skarpety, seks i mercedesy, seks i najtańszy
kredyt pod hipotekę. Seks-wieżowiec w centrum, seks-shop
w śródmieściu, seks-szopa po drodze na wieś. Doprawdy trudno
nie zobojętnieć. Szczególnie jadąc samochodem.
No i obojętniejemy wobec czegoś, co powinno nas do czer-
woności rozpalać, albowiem dzisiaj z seksu robi się szarlotkę.
Zdrowe, czyste, smaczne, bezbarwne, niekontrowersyjne cia-
sto. Żaden tam piernik nasączony ostrym aromatem zamor-
skich korzeni, żadna tam lepka tajemnica ukryta w babkowym
zakalcu, żaden tam śmietankowy sernik z omdlewająco słod-
kim lukrem. Seks to szarlotka, jakiej pełno na stacjach benzy-
nowych. Bez ananasów, frykasów, melonów, tajemniczych ziół.
Za to z jabłkiem. Czy istnieje owoc banalniejszy pod naszą sze-
rokością geograficzną od jabłka? Owszem, sympatyczne to,
zdrowe i babcine. Dobre, smaczne, lubimy to jeść. Przeciwni-
ków ma szarlotka niewielu. Ale w szarlotce brak tajemnicy.
Szarlotka jest zbanalizowana. Szarlotka jest oczywista. Tak jak
długie nogi modelek zachwalające połyskujące rajstopy. Tak jak
bujne i jędrne biusty zachwalające opięte na nich biustonosze.
Niby nie można mieć dość pysznej szarlotki. Niby nie można
mieć dosyć długich nóg i wyeksponowanych, jędrnych i obfitych
biustów. A jednak.
Seks - jak szarlotka - stał się odżywczy, zdrowy, polecany,
ujęty w tysiące drukowanych w tabloidach przepisów. Seks to
zdrowie, seks to ćwiczenia korekcyjne, seks dostępny i znako
;
mity na co dzień. Uprawiaj seks, jedz szarlotkę, ciesz się ży-
ciem, noś wygodne wełniane sweterki i luźne szorty. Szusuj na
nartach, uprawiaj turystykę rowerową, śmiej się i kochaj zdro-
wo. Na łące, w aucie, w hotelu, na wakacjach. Seks i szarlotka
najlepsze na majowy piknik. Słoneczne katalogi biur podróży,
piersi, uda, sprężyste naoliwione członki, turecka riwiera i bia-
łe uzębienie. Seks jak świeże grahamki, seks jak poranne
opiniotwórcze gazety. Niby zdrowy dla ciała i umysłu, ale#
potwornie nadobecny. Spowszedniały i uszarlotkowiły się nie-
gdysiejsze perwersje. Piekielne jęki rozkoszy, rozliczne, acz
kusząco przykryte prześwitującą woalką tabu, nylonowe fetysze
i śliskie płyny ustrojowe wymieniane z kochankami stały się
dzisiaj zdrową i polecaną rozrywką. Kultura konsumpcji trawi,
zmiękcza i trywializuje wszystko. Nawet tajemne rozrywki
niegdysiejszych sodomitów, sprowadzonych w świecie towarów
do roli - hm... - gupików.
Rozmiękczanie: bi dla pań, gupik dla panów
O ile mężczyźni heteroseksualni są bardzo słabo podatni na
pokusy nowego konsumeryzmu, o tyle geje podatni są nie gorzej
od kobiet. Mężczyzn heteroseksualnych nie daje się łatwo
uwieść nowinkami rynku, nie dają się także łatwo więzić w za-
mkniętej przestrzeni centrów handlowych. Z mężczyznami ho-
moseksualnymi jest o wiele łatwiej, są oni wręcz protagonistami
mody i papierkami lakmusowymi dla wszelkich konsumpcyjnych
pomysłów i nowinek. Na tyle dają się uwodzić rynkowi, że niepo-
koi to związanych z ruchem gejowskim intelektualistów, takich
jak Edward Ingebretsen . Jego zdaniem obecnie zaprzęgnięto
gejów do rynku konsumenckiego, a co za tym idzie, uczyniono
z nich widzialną kategorię społeczną. Ta konsumencka „widzial-
ność" zaowocowała zanikiem działalności gejów o charakterze
emancypacyjnym, rewolucyjnym i politycznym. Jak rozumiem,
walka gejów o równouprawnienie została zastopowana (parado-
ksalnie) za sprawą ich naturalizacji jako bogatych konsumentów.
Amerykanie i zachodni Europejczycy oswoili gejów wraz z ich
odmiennością seksualną za sprawą wiedzy, że geje ci konsumu-
ją seks (i wszystko inne) tak samo jak ludzie heteroseksualni. Za
sprawą tej konsumenckiej naturalizacji homoseksualiści przesta-
li być egzotyczni i nie mają już o co walczyć. Nadeszła zatem no-
wa forma dyskryminacji tej mniejszości. Dokonuje się ona
poprzez włączenie gejów w rynek konsumencki i tym samym pa-
cyfikację ich zachowań „wywrotowych". Gej, ale i lesbijka, znika-
ją dzisiaj ze świadomości publicznej, rozpływają się w sieci
wszechogarniającej ekonomii konsumenckiej, rozmywają wśród
powodzi towarów i usług, co wymazuje jakiekolwiek ich preten-
sje do działalności o charakterze politycznym. Chodzi tutaj o to,
że homoseksualizm, tak niegdyś radykalnie odmienny w swej
sferze seksualnej (mężczyzna z mężczyzną wyczyniali rzeczy
zdrożne, ciemne, okropne, obrzydliwe i niemiłe Bogu), a przez
tę swoją odmienność słabo akceptowany, został dzisiaj włączo-
ny do sfery normalności za sprawą tego, że geje znakomicie
i dużo konsumują. Skoro seks w ogóle został włączony w sferę
doznań konsumpcyjnych, to takim konsumpcyjnym doznaniem
musi być również seks gejowski. Nie ma się zatem czego bać.
To taki sam seks, zapośredniczany przez te same towary i usłu-
gi, jak seks na linii kobieta-mężczyzna. Mówiąc inaczej, włącze-
nie gejów w obieg kultury konsumpcyjnej, do czego sami się
walnie przyczynili, zaowocowało unormalnieniem ich, przero-
bieniem na zwyczajnych konsumentów, takich samych jak
wszyscy. Powoduje to, że geje nie mogą się już domagać żad-
nych nowych praw. Są przecież takimi samymi zjadaczami
towarów i odbiorcami usług jak reszta. Konsumeryzm kultywo-
wany przez gejów wyrzuca ich ze sfery działalności politycznej,
ponieważ powoduje, że znikają jako wyróżniona kategoria, wy-
czyniająca rzeczy egzotyczne i zdrożne. Ich seks uszarlotkowił
się tak samo jak seks heterycki. Jest tak samo zdrowy i tak sa-
mo można go obudować wszystkim tym, co da się kupić. Nie
ma zatem w nim niczego obcego.
Nawet gejowska rebelia, manifestowana w trakcie wszelkich
dni homoseksualnej dumy, została w końcu przerobiona na pie-
niądze. Zresztą popkultura czasów masowej konsumpcji wszystko
potrafi przekuć na pieniądze. Nawet wszelką, występującą prze-
ciw niej, subkulturę. Nie inaczej jest w wypadku ruchu gejow-
skiego, który od zarania i niejako z natury jest wciągnięty do
konsumenckiego wyścigu. Geje to grupa zarabiająca, ale i kon-
sumująca najwięcej. Nikt nie pozostaje w gospodarkach Zacho-
du obojętny na taką informację. Seymour Gelber, burmistrz
Miami Beach, zapytany o to, jak postrzega stale powiększającą
się diasporę gejów w swoim mieście, odpowiedział we wrześniu
1995 roku w sposób następujący: „Geje płacą, jak wszyscy inni.
Cieszymy się, że tu są"
2
. Pieniądze zarabiane i wydawane przez
homoseksualistów czynią z nich pożądanych, najzupełniej
normalnych obywateli w społeczeństwie, którego jedyne
przykazanie brzmi: „Pracuj i wydawaj!". Nie zawsze jednak było
tak miło. Na początku lat 80., kiedy AIDS zbierało swoje pierw-
sze, obfite żniwo, postawy społeczeństw zachodnich wobec
homoseksualistów radykalnie się zaostrzyły. Coraz mniej osób
sądziło na przykład, że związki homoseksualne powinny być
legalne. Był to czas, kiedy ruch gejowski postawił sobie zadanie
odwrócenia trendów opinii publicznej, a co za tym idzie, rósł
w siłę jako narzędzie polityczne. Dzisiaj ten ruch żadnych podob-
nych zadań sobie nie stawia. Stało się tak dlatego, że seksual-
ność dewiacyjna (a za taką uważano niegdyś seksualność gejow-
ską) stała się dopuszczalna i strawna dla heteroseksualnych
umysłów w momencie, kiedy okazało się, że jest dostępna dla
heteroseksualnej konsumpcji. Nie dosłownie oczywiście. Chodzi
o to, że geje konsumują dziś seks podobnie jak nie-geje. Przykle-
jają do tegoż seksu te same, co heteroseksualiści, towary i mar-
ki oraz konsumują go w tej samej aurze skandalu obyczajowego
widocznego w kolorowych mediach. W ten sposób gejowskie
hasło, które pobrzmiewało jeszcze na początku 90. lat: „We're
here, we're queer, get used to it" („Jesteśmy tu, jesteśmy inni,
przyzwyczajcie się wreszcie") zostało zastąpione hasłem „We're
here, we're queer, we shop" („Jesteśmy tu, jesteśmy inni, robi-
my zakupy"). Zamiast marszów protestu po ulicach Waszyngto-
nu - martwi się Ingebretsen - geje maszerują dzisiaj z siatkami na
zakupy po V Alei w Nowym Jorku z wypisanym na t-shirtach
hasłem „l'm here, l'm queer, Gimme a Beer" („Jestem tu, jestem
gejem, dajcie mi piwa"). A zatem homoseksualna, niegdyś wal-
cząca z opresją większości mniejszość dzisiaj robi dokładnie to,
co reszta. Biega po mallach.
To bieganie po mallach decyduje, że nie bardzo już można
odróżnić geja od nie-geja, ponieważ wybór własnej orientacji
seksualnej, jak wszystko w popkulturze konsumenckiej, stanowi
element swobodnie dobieranego stylu życia. Gejostwo jest za-
tem w chwili obecnej obranym przez jednostkę stylem życia i nic
nikomu do tego. Skoro wszyscy postępują w ten sposób, skoro
wszystko w kulturze konsumpcji jest wyborem tego rodzaju,
to nie ma sposobu, aby potępiać gejów za obraną przez nich
konsumencką drogę. A zatem poprzez szoping Amerykanie
i zachodni Europejczycy w cudowny wręcz sposób neutralizują
marginesy swoich społeczeństw. Czynią z obmierzłego niegdyś
gejostwa przyjazne, zakupowe normalstwo. W erotycznym
supermarkecie wszystkie wybory są dozwolone, ponieważ każ-
dy z tych wyborów obiecuje jakąś przyjemność. Sprowadzenie
homoseksualizmu do takiego supermarketowego wyboru wraz
z ekonomiczną i kulturową siłą homoseksualnych konsumentów
przesądza o czynieniu z gejów porządnych, najzwyczajniejszych
w świecie obywateli. Ich dewiacja jest, w porównaniu do tego,
co można dziś dostać na erotycznym rynku, wręcz konwencjo-
nalna. Za to niekonwencjonalne są ich pieniądze, o których
rozpisuje się co jakiś czas prasa, oraz mit, który wokół tych
gejowskich pieniędzy i konsumenckiego stylu życia pozostał.
Geje, co wiadomo nie od dziś, 10 do 12 razy częściej od reszty
społeczeństwa kupują płyty CD, 5 i pół raza chętniej podróżują
w egzotyczne miejsca, 9 razy częściej używają kart kredytowych.
Są średnio 20% zamożniejsi od swoich heteroseksualnych ko-
legów i sąsiadów. Nie przesądza to jednak wcale o zaproszeniu
ich do polityki. Bycie zaproszonym do stołu konsumenckiego to
nie to samo co bycie zaproszonym do stołu rokowań, utyskuje
Ingebretsen. Rynek i związana z tym rynkiem propaganda me-
dialna rozmiękczyła jednak gejów do tego stopnia, że zapomnieli
o polityce, rzucając się bez opamiętania w wir konsumpcji. I zdaje
się lubią ten nowo zdobyty społeczny przyczółek - przodowników
konsumpcyjnej pracy.
Dla tego typu gejów, stanowiących obecnie świetnie dostrze-
galną ekonomiczną potęgę, ukuto w połowie lat 90. nowe
określenie - GUPPY (Gay Upwardly Mobile), czyli gej pnący się
do góry, gej zwycięski, gej miejski i gej zamożny. Spolszczmy ten
termin i pomówmy chwilę o
gupikach - protoplastach i nauczy-
cielach mężczyzn metroseksualnych (ciekawe, co na ten termin
powiedzą polscy geje?). Wydaje się bowiem, że za pojawienie.
się rozmiękczonych mężczyzn heteroseksualnych (nazywanych
ostatnio metroseksualnymi) odpowiedzialna jest zazdrość,
z jaką mężczyźni zwyczajni patrzyli na modne, swobodne,
znakomicie ubrane, świetnie zorientowane w nowinkach, znako-
micie wykształcone i wiecznie młode homoseksualne gupiki.
Gupik jest samczy, widoczny, ostentacyjny, ma tęczowy, wielo-
barwny ogon. Gupik jest skupiony na sobie i na seksie. Cały czas
ugania się za tym seksem po akwarium. Takim chciałby być rów-
nież mężczyzna metroseksualny. Być taką piękną, kolorową i wi-
doczną rybką i tak wdzięcznie pływać po cudownym akwarium,
jakim są obecnie wielomilionowe metropolie. Ta widoczność jed-
nak gupikom nie przynosi nic dobrego. Skoro bowiem gupiki
pozwoliły wszystkim się zobaczyć, skoro konsumują na potęgę,
łatwo też będzie nimi manipulować. Są widoczni w przestrzeni
politycznej, nie mając do niej dostępu. Jeżeli jesteśmy widoczni
za sprawą wydawanych przez nas pieniędzy, jeżeli widzi się nas
jako tych, którzy wykupują towar w centrach handlowych, to jed-
nocześnie stajemy się tylko pacynkami sterowanymi przez rynek
konsumpcyjny. Spełniamy, jak wszyscy inni, swój patriotyczny
obowiązek kupowania. Jest to jedyne prawo polityczne, jakie po-
siadamy. Zatem kolorowy gupik, robiący furorę w mediach, jest
takim samym nikim jak wszystkie inne ofiary nowego konsume-
ryzmu. Czy nowy mężczyzna metroseksualny, heteroseksualista
konsumujący, niczym wielobarwny gej, chciałby stać się kimś
takim? Pacynką na usługach producentów i sprzedawców?
Nie sądzę. Kojarzy mu się zapewne tego rodzaju styl życia ze sty-
lem życia właśnie, do tego przyjemnym i wybranym samemu.
Nie czuje przy tym żadnej opresji. A gdyby tak spojrzeć na me-
troseksualność, na to kreowanie nowego typu mężczyzny hete-
roseksualnego, ale konsumującego z werwą równą kobietom
i homoseksualistom, jak na wytwór rynku, który chce wciągnąć
zwyczajnych mężczyzn w pajęczą spiralę wydawania pieniędzy?
Może jest to przekorny sposób na skłonienie mężczyzn do więk-
szego zaangażowania w świat konsumentów? Cóż, na razie ten
sposób wygląda na połowicznie udany. Udało się mianowicie na-
kłonić kobiety, które o mężczyźnie metroseksualnym przeczytały
w swoich magazynach, do spojrzenia na swoich partnerów
krytycznym okiem. Najbardziej zdeterminowane wyprodukują
pożądanych przez rynek metroseksualistów ze swoich własnych
partnerów. Metroseksualista jest kobiecie na rękę, bo ładnie
pachnie i nie marudzi w czasie zakupów.
A zatem rozmiękczony mężczyzna, wszystko jedno gej czy
nie gej, dostarcza rynkowi większej gotówki od mężczyzny nie
rozmiękczonego. Zmiękczanie polegające na rozszerzaniu kon-
sumpcyjnych i hedonistycznych zachowań ludzi wygląda na
procedurę skuteczną z punktu widzenia rynku. Ciekawe zatem,
czy sytuacja wygląda podobnie w przypadku kobiet. Czy da się
w ogóle rozmiękczyć seksualność kobiecą w taki sposób, aby
wycisnąć z niej jeszcze więcej przyjemności? Okazuje się, że tak.
Nawet chętną do próbowania konsumenckich przyjemności
kobietę można jeszcze rozmiękczyć, czyniąc ją podatniejszą na
nowe trendy, które daje się - jak wszystko dzisiaj - spieniężyć.
Tak jak wyzwaniem dla mężczyzny heteroseksualnego jest
wzorzec gupika, tak dla heteroseksualnej kobiety obmyślono
lesbijstwo weekendowe. Jak podaje Sue Wilkinson, w tych sa-
mych latach 90., w których pojawił się gupik, zaczęto pośród
kobiet, za pośrednictwem kobiecych mediów, lansować biseksu-
alność jako postawę modną, trendy (jak to się dzisiaj mawia)
i wartą konsumpcyjnej uwagi . Bardzo trendy (tfu, nie cierpię
tego słowa...) jak się okazuje - jest uprawianie seksu z mężczy-
zną, kiedy jest się lesbijką, jednak jeszcze bardziej trendy jest
uprawianie okazjonalnego seksu z kobietą, będąc zdeklarowaną
(ale nie tak do końca... ) heteroseksualistką.
Kobiety uprawiające lesbijstwo okazjonalne ochrzczono mia-
nem
szminko-lesbijek [lipstick lesbians). Uprawianie seksu
z kobietą w wypadku kobiet heteroseksualnych ma być w zamie-
rzeniach rozrywką okazjonalną, temporalną, nie niosącą żadnych
poważniejszych konsekwencji, łatwą i zabawną. Lesbijstwo
weekendowe jest weekendowe właśnie dlatego, że uprawia się
je wyłącznie w trakcie weekendowych imprez i między impreza-
mi. Uprawia się je bez odpowiedzialności, bez reguł, aby bez
kłopotów w poniedziałkowy ranek ponownie przebrać się
w skórę grzecznej heteroseksualistki. Lesbijstwo weekendowe
i biseksualizm temporalny są ucieleśnieniem współczesnego
hedonizmu seksualnego, ukoronowaniem myślenia o seksie jako
konsumpcyjnym eksperymencie, a opierają się na konsumenckich
wartościach, racjonalności i wolnym wyborze Obywatela Klienta.
Jednocześnie odpowiadają na dwa sprzeczne - wydawałoby się
- wyzwania: 1) rób tylko to, na co masz ochotę, 2) rób wszystko
to, co robią inni - pewnie mają z tego jakąś radochę. Ot, taki
buntowniczy konformizm, sprzeczność zresztą bardzo charakte-
rystyczna dla konsumpcyjnej nowoczesności. Lesbijstwo week-
endowe jako bunt jest zresztą bardzo łatwe i nie niesie ze sobą
poważniejszych konsekwencji. Nie stanowi ono żadnego zagro-
żenia ani dla angażującej się w takie zabawy kobiety, ani dla jej
partnera, o ile jakiegoś ma. Partnerzy ci zresztą często się na
lesbijstwo weekendowe swoich dziewczyn zgadzają. Stanowi
ono raczej zabawową odskocznię, jakąś ucieczkę od całowania
się z papierem ściernym (czytaj: niedogolonym narzeczonym).
Witaj miękka skóro - pisze Wilkinson - żegnaj fallusie! Seks oka-
zjonalny kobiety z kobietą jest bezpieczny, nie wiąże się z ryzykiem
AIDS, niechcianej ciąży, komplikacjami natury społecznej. A za-
tem, jeśli pragniemy skoczyć sobie w bok - do czego konsume-
ryzm bezustannie nas zachęca (jest tyle możliwości i okażesz
się nieszczególnie rozumny, jeśli z nich nie skorzystasz!) - to
lepiej jest skoczyć w bok z kobietą, skoro to tak niewiele kosztu-
je, a przyjemności dostarcza co niemiara. Oto recepta dla kobiet,
jak sobie poużywać, nie ryzykując zanadto. Sytuacja dla Obywatela
Klienta idealna.
Ciekawe jest jednak to, że mężczyznom kultura konsumpcji
nie proponuje seksu z innym mężczyzną jako czegoś, co jest chic
albo trendy. Metroseksualność zakłada konsumowanie jak gej,
a nie konsumowanie geja. Homoseksualizm nadal -jak się oka-
zuje - pozostaje czymś, co nie jest i być nie może temporalne,
weekendowe i tymczasowe. Taka weekendowa odskocznia
w wykonaniu mężczyzny zawsze poskutkuje przypięciem etykie-
ty pedała, podczas gdy nikt nie uzna temporalnej lesbijki
za lesbę. Kobietom biseksualne skoki niczym nie grożą. Nie staną
się lesbijkami, nawet gdy od czasu do czasu, podczas imprezy,
to i owo sobie nawzajem popieszczą. Ale niechże heteroseksualny
mężczyzna dla hecy pobawi się przydatkami innego mężczyzny^
od razu wyląduje w odpowiedniej przegródce. Panowie bowiem
tak się nie bawią. Nie da rady w wypadku mężczyzn do woli roz-
szerzać sfery konsumpcyjnych przyjemności. Istnieją granice
nieprzekraczalne. Trzeba być modyfikowalnym z natury, żeby
dawać się do woli modyfikować rynkowi. Taką naturę mają ko-
biety. Takiej nie mają mężczyźni. To nie kultura konsumpcji jest
niesprawiedliwa. To nie ona nierówno obdziela możliwościami
eksperymentowania z doświadczaniem przyjemności. Czyni to
natura. Płeć piękna ma jakby z przyrodzenia większy wybór.
Kobiety są z natury bardziej biseksualne od mężczyzn . Kultura
konsumpcji, choćby się dwoiła i troiła, tego faktu nie zmieni.
I znowu wygląda na to, że mężczyźni mają gorzej. Choć są oczy-
wiście sytuacje, w których to kobietom kultura konsumpcji sta-
wia niemożliwe do spełnienia wymagania i wskazuje niemożliwe
do naśladowania wzorce. Te wymagania i wzorce nieodmiennie
dotyczą kobiecego ciała.
Wenus wybiórczo obfita
Ilekroć moja babcia widziała moją mamę, załamywała ręce.
Córko - mówiła. - Jak ty wyglądasz?! Bój się Boga! Źle się wam
wiedzie? Szacowna staruszka znad Bugu jakoś nie potrafiła do-
cenić walki o sprostanie współczesnym kanonom szczupłego
piękna. Kiedyś, gdy moja mama nieco odpuściła sobie walkę
z kaloriami, babcia rzekła z zadowoleniem, że synowa w końcu
dobrze wygląda. Aby wyglądać dobrze w oczach mojej babci,
trzeba było być tu i ówdzie zaokrąglonym. Bo chudy albo jest
biedny, albo chory. Inne możliwości dla babci nie istniały. Jeżeli
komuś dobrze się wiedzie - sądziła - to zaokrąglone ciało powin-
no ten istotny fakt zamanifestować całemu światu. To wstyd być
biednym, a zatem żeby się nie wstydzić, nie można być chudym.
W Krupach nad Bugiem, w rodzinnej wiosce mojej babci, ni-
gdy się nie przelewało, często panował głód, szczególnie w trak-
cie i zaraz po II wojnie światowej. Niewielu zatem mieszkańców
tej miejscowości mogto pochwalić się tuszą, właściwie tylko
bardzo nieliczni byli w stanie się jej dorobić. W takich warunkach
wydatny brzuch i rumiana twarz stanowity czytelny dla wszyst-
kich manifest majętności ich posiadacza. Nie przypuszczam, aby
ktokolwiek z mieszkańców ówczesnych Krup potrafił wyobrazić
sobie sytuację, kiedy to bardzo bogaci ludzie usiłują nie jeść, aby
wyglądać na szczuplejszych, a tusza jest raczej symbolem niskiej
pozycji społecznej niż wyznacznikiem uprzywilejowania. Widok
amerykańskich grubasów wychodzących z roziskrzonego neona-
mi kasyna w Las Vegas skojarzyłby się z pewnością nadbużanom
z jakimś nieosiągalnym ekonomicznym rajem. Dzisiaj żadnemu
Amerykaninowi obrazek ten nie kojarzy się w taki sposób. Stany
Zjednoczone to kraj, w którym szacowana liczba osób otyłych
lub walczących z nadwagą przekracza połowę dorosłej ludności
kraju. W myśl babcinych wyobrażeń o świecie, ponad połowie
Amerykanów powodzi się zatem świetnie, co wydatnie manife-
stują ich otłuszczone ciała. Tyle że ten cielesny manifest dobro-
bytu wielu Amerykanom oraz innym mieszkańcom zachodniego
świata rujnuje zdrowie i życie. Rozwój zachodniej cywilizacji, jej
technologia i udogodnienia najwyraźniej nie służą naszemu
zdrowiu, czego moja babcia wiedzieć nie mogła. Nie oglądała
bowiem w swoim życiu wielu osób otyłych, tak jak nie widziała
kurczaka curry na wynos, kalorycznych paprykowych chipsów
i wszechobecnych barów typu fast-food odpowiedzialnych
za otłuszczenie współczesnych społeczeństw kapitalistycznych.
Dostępność pożywienia, dzięki niespotykanemu w historii
Zachodu dobrobytowi, nie powoduje bynajmniej, że przestajemy
obżerać się na zapas, chociaż otyłość dawno już jest passę.
Na ławce w Las Vegas, którego mieszkańcom - odwrotnie niż
mieszkańcom Krup - nie doskwiera głód, siedzi dziś okropny
tłuścioch i obżera się hamburgerem. Z tłuściocha spływa pot,
a z hamburgera olej. Tłuste dzieciaki z tłustą żoną pałaszują tłu-
ste frytki na ławce obok, bo na jednej ławczynie rodzina tłuścio-
chów się nie mieści. Taka paskudna wizja jawi się milionom ludzi
dbającym o linię w świecie dosłownie upstrzonym reklamami kar-
melowych batoników, czekoladowych ciastek i przyrumienionych
na ruszcie skrzydełek. Wiemy, że obżarstwo nam szkodzi, a ciągle
jemy. Nie potrafimy sobie odmówić ani nadwyżkowego steku,
ani niepotrzebnych frytkowych kalorii. Doprawdy, dziwnym je-
steśmy zwierzęciem. Zupełnie jakbyśmy byli kompletnie nie-
przystosowani ze swoimi „ponadnormatywnymi" nawykami
żywieniowymi do czasów obfitości, w których przyszło nam żyć.
Dokładnie takiego zdania są przedstawiciele psychologii
ewolucyjnej. Psychologowie ewolucyjni mówią, że na wscho-
dnioafrykańskich sawannach, które przez miliony lat były świad-
kiem ewolucji naszego gatunku, nie było barów szybkiej obsługi,
wypełnionych chipsami supermarketów i - w konsekwencji - nie
było grubasów. Środowisko naturalne, w którym dojrzewał nasz
gatunek - według psychologii ewolucyjnej - zaważyło na naszych
przyzwyczajeniach żywieniowych w sposób szczególny. Kiedy
nasi dalecy hominidalni krewni dostrzegali coś wartego zjedze-
nia, coś wysokokalorycznego, to oznaczało, że nadarzyła się nie-
bywała okazja, która zapewne nieprędko się powtórzy. Słodkie
owoce czy mięso nie gościły w menu naszych przodków na tyle
często, by można było podarować sobie zjedzenie ich na zapas.
A skoro przez wiele milionów lat kolejne pokolenia na drodze do
Homo sapiens żyły w podobnych warunkach, to nic dziwnego,
że współcześni nie potrafią powstrzymać się przed zjedzeniem
kolejnego hamburgera. Hamburgery są przecież produktem ostat-
nich kilkudziesięciu lat, a czym jest kilkadziesiąt lat wobec
milionów?
Psychologowie ewolucyjni przekonują nas zatem, że jesteśmy
gatunkiem nieprzystosowanym do współczesnego środowiska,
które sami wytworzyliśmy na drodze rozwoju cywilizacyjnego.
Kultura i technologia w wielu wypadkach (na przykład jeśli cho-
dzi o tuczący karmel i frytki) nie służą naszym odwiecznym
nawykom, które nabyliśmy w czasie milionów lat ewolucji ga-
tunkowej. Zdaniem psychologów ewolucyjnych trudno, abyśmy
byli dostosowani do wielkomiejskich metropolii, zmechanizowa-
nego rolnictwa czy telefonów komórkowych, skoro wszystkie
e cuda pojawiły się zupełnie niedawno. Nasze zmysły i umysły
muszą być zatem dostosowane do pradawnego środowiska
naturalnego i społecznego, które przez miliony lat naszej ewolucji
było świadkiem powstawania i doskonalenia rozmaitych cech
naszego gatunku, ze skłonnością do chorobliwego obżarstwa
włącznie.
Chociaż, co prawda to prawda, puchatą być we współczesnych
czasach nie wypada, wypada jednak posiadać puchate przydat-
ki. Mówiąc dosadnie, bo wszystko w kulturze hiperseksualnej
staje się dosadne i nie ma co się obruszać, owszem, chudą trze-
ba być, ale trzeba też mieć duże cycki. Otóż to, cycki. Liczba
synonimów tego akurat typowo damskiego atrybutu jest w Inter-
necie przeogromna, tak samo zresztą jak specjalnych serwisów
poświęconych tylko i wyłącznie obficie przez naturę (albo przez
chirurgów plastycznych) wyposażonym damom. Są zatem w sie-
ci dynie, dyndały, wymiona, donice, bańki, balony, zderzaki, płu-
ca, bufory, melony i arbuzy. Sądząc po samej ilości codziennie
aktualizowanych stron z „buforami", do których nie wiedzieć cze-
mu podoczepiane są jakieś istoty ludzkie z uśmiechem, z jakimś
życiorysem i z jakimś charakterem, fanatyków gigantycznego
biustu muszą być miliony. W Internecie roi się już od gwiazd sie-
ciowej popkultury, których jedyną zaletą jest monstrualny biust,
wypełniający dowolnych rozmiarów komputerowe ekrany i mo-
nitory LCD. Należą do nich Lindsey Dawn McKenzie, Danni Ashe,
Deizie Kellog, Lolo Ferrari (którą dosłownie zabił jej silikonowy,
ważący sześć kilogramów biust i to w wieku lat trzydziestu),
Kerry Marie, Kayla Kleevage, Julia Miles, Ines Cudna, Cassandra
i setki innych. Nie znacie zapewne tych nazwisk. Nie dziwota,
bo nie istnieją one poza siecią. Nie pojawiają się w czołówkach
hollywoodzkich filmów. Mimo to kobiety z biustem-potworem
są bardzo sławne. Ucieleśniają bowiem idealne ciało - idealne
z punktu widzenia kultury, w której ceni się zarówno to, co chu-
de, jak również to, co hiperseksualne. Piersiaste gwiazdy są
bowiem w większości wypadków szczupłe i sprawiają wrażenie,
jakby ich ogromne biusty były do nich podoczepiane.
Jak mawiają socjologowie, w damski biust wpisane są dzisiaj
(kiedyś zresztą było podobnie, tyle że biust mógł być nieco
mniejszy) społeczne, kulturowe, a nawet polityczne znaczenia.
Tak samo zresztą jak w całe kobiece ciało, z tym że biust jest
najbardziej widocznym w przestrzeni publicznej tego ciała ele-
mentem. Piersi, a szczególnie duże piersi, są postrzegane jako
istotny wskaźnik kobiecej seksualności, a nawet jako jej syno-
nim. Nic dziwnego, że kobiety często doświadczają własnych
piersi w sposób - powiedzmy - mieszany. Kobiece piersi są bo-
wiem obiektem wystawionym na pokaz, ekstremalnie wystawio-
nym na męskie (ale i damskie!) spojrzenia. Są zatem obiektem
konsumpcji. I jako taki, muszą być, jak inny towar, dekoracyjne
i muszą sprawiać przyjemność użytkownikom. Tym użytkowni-
kiem nie jest sama posiadaczka biustu, ale obserwator - zwykle
mężczyzna. Mimo że
piersi powinny należeć do ich posiadaczki,
to jednak z powodu ich umieszczenia w przestrzeni publicznej,
skoro każdy na piersi patrzy i skoro są wyznacznikiem kobiecej
seksualności, w konsekwencji
rzadko należą do posiadaczek.
Piersi są w kulturze konsumpcji własnością publiczną. Zauważmy,
że było tak do pewnego stopnia również i w epokach wcześniej-
szych. Od momentu, kiedy piersi stawały się u rozkwitającego
dziewczęcia widoczne, mieli do nich dostęp komentujący je
rodzice i rówieśnicy, zwłaszcza koledzy ze szkoły i z podwórka.
Stawały się dobrem, na które zwracano uwagę publicznie.
Kobieta musiała się zatem tym dobrem dzielić. To dzielenie się
i doświadczanie biustu jako czegoś nie do końca własnego na-
stępowało zwłaszcza w momencie, kiedy piersi stawały się
zabawką partnera, a zaraz potem spichlerzem dla dziecka. Kobie-
ce piersi bezustannie ktoś dostrzegał, komentował i używał. Naj-
mniej je komentowała i najmniej używała sama posiadaczka.
Z dużymi piersiami jest tylko gorzej, bo duże piersi w chwili obe-
cnej to wręcz publiczna miara wartości kobiet. Kobiety nie mogą
być dziś, jak w latach 20. XX wieku, „płaskie", ponieważ automa-
tycznie przestają się liczyć (albo liczą się mniej) na erotycznym
i matrymonialnym rynku. Prowadzi to do ustanowienia niereali-
stycznego ideału, w myśl którego należy być szczupłym, jednak
należy też posiadać imponujący biust. A przecież piersi składają
się w znaczącej części z tłuszczu. Im mniej tłuszczu w ciele, co
oczywiste, tym mniejsze piersi. Kobietom muszą dziś szczupleć
ramiona, biodra, talie i uda, a jednocześnie musi im pulchnieć
biust. Dlatego, jak się wydaje, duże piersi stały się w naszej prze-
seksualizowanej kulturze wysoko cenionym obiektem seksualne-
go pożądania, a co za tym idzie, również markerem kobiecej
reputacji. W kulturze konsumpcyjnej piersiaste damy postrzegane
są jako seksualnie otwarte, nie mające hamulców moralnych (ale
i niestety niezbyt kompetentne i inteligentne). Innymi słowy,
rozmiar ma w kulturze konsumpcyjnej znaczenie. Większy lód
obiecuje więcej przyjemności, tak jak większy biust obiecuje wię-
cej rozkoszy. Podobnego zdania są Rachel Millsted i Hannah Firth,
które postanowiły się przyjrzeć bliżej temu, co czują posiadaczki
ponadprzeciętnych biustów".
Badaczki te całkiem serio wzięły się za sprawdzenie, jak
kobiety doświadczone przez los (a nie przez chirurga) bardzo dużym
biustem reagują na fakt bycia obiektami widzialnymi w sferze pu-
blicznej, jak są one jako obiekty „konsumowane" przez otoczenie
i jak w powiązaniu z dużym biustem pojmują swoją atrakcyjność
seksualną. Próba, z którą badaczki przeprowadziły wywiady,
obejmowała 8 białych Brytyjek z bardzo dużym biustem w wieku
20-25 lat. Kobiety te deklarują, jak się okazuje, wiele problemów
związanych z faktem posiadania tego wielce cenionego w kultu-
rze konsumpcji atrybutu. Skarżą się dla przykładu, że doświadczają
niewybrednych męskich zaczepek w miejscach publicznych,
a ludzie przemawiają nie do nich, kiedy z nimi rozmawiają, ale do
ich dekoltów. Sądzą też, że ich piersi to jedyna rzecz, na jaką
zwracają uwagę mężczyźni. Jest to także ta część ciała, która po-
maga ludziom w identyfikacji ich właścicielki. Jedna z tych ko-
biet, Nicola, jest identyfikowana przez jej znajomych jako ta
z dużymi cyckami. Inna, Jane, stwierdza ze smutkiem, że ma wie-
le rozmaitych cech, których ludzie nie dostrzegają, bo skupiają
się wyłącznie na cyckach. Kobiety z dużym biustem narażone są
na wiele upokorzeń. Wszystko podczas pierwszej randki idzie
dobrze, dopóki nie zdejmą kurtki. Wtedy mężczyźni już do końca
spotkania koncentrują się na dekolcie. Kobiety z jednej strony
nie lubią tych spojrzeń, z drugiej jednak stale manipulują swoimi
atrybutami w celu przyciągnięcia spojrzenia. To wielce skompli-
kowana gra, z którą same zainteresowane nie bardzo sobie
potrafią poradzić. Jednocześnie jest to dla nich miłe, ale też czu-
ją się z tym źle. Pełna ambiwalencja. Z uwagi na piersi są często
oblepiane męskimi spojrzeniami, ale i niewybrednie zaczepiane
słownie. Czasem jest to im na rękę, częściej jednak nie. Nauczy-
ły się zatem tak manipulować swoim ubiorem, aby raz odcią-
gnąć, innym razem przyciągnąć publiczną uwagę. W każdym
razie, zdają się akceptować fakt, że jako posiadaczki cenionych
publicznie walorów muszą się liczyć z tym, że ubierają się nie tyl-
ko dla siebie, ale i dla innych. Muszą bezustannie pamiętać, aby
ubiorem nie prowokować zaczepek. Albo prowokować - zale-
żnie od sytuacji. Kobiety z dużym biustem nie chcą na przykład,
by komentowano ich biust w pracy, chcą jednak, by robiono to,
kiedy wychodzą do miejsc „uprawnionych" - do dyskoteki czy
pubu. Są przygotowane na komentarze w przestrzeni publicznej
rozrywki. Zaakceptowały już fakt, że taką rozrywkę stanowią one
same. Ulica, co ciekawe, należy do miejsc „uprawnionych". Wy-
gląda moim zdaniem na to, że kobiety te przyzwyczaiły się do
wpisanego w ich biusty niewolnictwa. Kłopot polega na tym, że
duży biust komentowany jest jako cecha świadcząca o wulgar-
ności jej posiadaczki, o jej bezguściu i niezdyscyplinowaniu, co
przekłada się na opinie o niej w pracy. I tak błędne koło zaczepek
się zamyka.
Kobiety obdarzone wielkim biustem, mimo przykrych
doświadczeń, uznają ten biust za miernik ich kobiecości i atrak-
cyjności seksualnej. Są wręcz, w większości wypadków, dumne
ze swego biustu. Mówią, że biust dostarcza im wielu przyjemno-
ści: poprawia wygląd, kusi licznych mężczyzn, poprawia samo-
poczucie, zwłaszcza w obecności kobiet z mniejszym biustem.
To, co czyni ten biust atrakcyjnym, to męskie oko. Pozytywna
ocena dużych piersi u ich posiadaczek zawsze i nieodmiennie
związana jest z męską oceną tego atrybutu. A zatem wydaje się,
że sprawdza się teoria feministyczna, zakładająca, że kobiety
dumne ze swojego biustu tylko wpisują się, biedactwa, w męską
opresję, jaka dotyka kobiety w epoce konsumpcji. To źle, że
potrafią uzasadnić czy usprawiedliwić swoją rolę jako obiektu
konsumpcji. To źle, że potrafią znaleźć przyjemność w tym, iż
stają się za sprawą dużego biustu towarem. Nie jestem pewien,
czy rzeczywiście tak jest. Duży biust to przecież także narzędzie
władzy nad mężczyznami, które można świetnie wykorzystać,
co wiele kobiet czyni w sposób najzupełniej świadomy, zbijając,
jak gwiazdy porno, na
tymi biuście spore pieniądze.
Moim zdaniem, szczupłe'wzorce idealnych ciał kobiet, obar-
czonych hołubionymi przez kulturę wielkimi biustami, to ewi-
dentny przejaw schizofrenii czasów masowej konsumpcji,
w których kobiety życzą sobie zachować przywileje epok minio-
nych, mając zarazem świadomość swojej nowej, często dominu-
jącej roli w kulturze, a zwłaszcza w stosunkach gospodarczych.
Sharlene Hesse-Biber, socjolog z Boston College zajmująca się
anoreksją oraz innymi damskimi kłopotami z ciałem, sądzi, że ko-
biece ciała bardzo szczupleją w okresach historycznych,
w których kobiety zyskują status niezależności ekonomicznej, po-
litycznej i społecznej
6
. Kobiety, mówiąc inaczej, chudną masowo
w czasach, kiedy nabywają większej wolności i praw. Chudnąć
muszą zwłaszcza wtedy, kiedy te prawa są równe prawom posia-
danym przez mężczyzn. Jedną z podstawowych cech kobiety
w epoce konsumpcji, w której kobiety nie tylko cieszą się wolno-
ścią społeczną i polityczną największą od setek lat, ale dodatko-
wo częstokroć dzierżą większą od mężczyzn władzę, jest smukłe,
szczupłe ciało. Obfite ciało kobiece jest widocznym znakiem ko-
biecego poddaństwa w kulturze patriarchalnej. Ciało obfite mówi
wszem i wobec, że kobieta stworzona jest do prokreacji i do służ-
by. Jej obfita cielesność nie nadaje się do kierowania ludźmi, nie
predestynuje jej do władzy. Obfita cielesność zamyka kobietę
w kręgu spraw domowych, rodzenia dzieci i karmienia. Im kobie-
ta pulchniejsza, tym bardziej jest wycofana ze sfery publicznej.
Ciało władcze, ciało sprawne i ciało kierownicze jest ciałem
szczupłym. Jednak ciało pulchne, przynajmniej tu i ówdzie, jest
ciałem pożądanym, jest ciałem seksownym. Ciało szczupłe we
wszystkich miejscach, ciało kobiety z „grupy trzymającej
władzę", jest ciałem niepożądanym. A ciało niepożądane jest cia-
łem w epoce hedonizmu zbędnym. Seks jest jednym z podsta-
wowych uprzyjemniaczy żywota w społeczeństwie konsumentów,
a ciało jest tego seksu narzędziem. Ciało służące erotyce z natury
rzeczy musi być ciałem seksownym. Musi być zatem - w wypadku
kobiet - obfite w miejscach newralgicznych, w biuście, odstają-
cej pupie, uwydatnionych ustach. I tak oto rodzi się ideał
niemożliwy do spełnienia -
Wenus obfita wybiórczo. Jest to do-
minująca w sferze publicznej i ekonomicznej (albo co najmniej
równa mężczyźnie) szczupła osoba, która, aby kusić i pasować
do hiperseksualnej kultury, musi posiadać obfite walory, w pew-
nym sensie doczepione do jej szczupłego ciała. Popatrzcie na
zdjęcia króliczków Playboya z lat 60. Panie są tam obfite w wielu
miejscach, a jeżeli mają już spory biust, to z reguły inne części
ciała do najchudszych nie należą. Kobieta w pełni udomowiona,
obiekt seksualny i narzędzie prokreacji, jest obfita od stóp do
głów. Kobieta epoki konsumpcyjnej musi być obfita jedynie
w miejscach wybranych. Same zainteresowane wiedzą dosko-
nale, jak trudno sprostać takiemu ideałowi ciała. Jeżeli rośnie
nam biust, to rośnie i reszta. Jeżeli maleje nam reszta, to maleje
biust. Nie może zatem dziwić powszechne już zastosowanie
cudów chirurgii plastycznej, która ze szczupłego, dominującego
ciała, poprzez uwypuklone implanty (zawsze, jak mawiała Bridget
Jones, pokazujące północ) czyni ciało pożądane, ciało nadające
się do seksu. I tak, damskie pisma z poradami zajmują się tym,
jak sprawić, żeby pewne części rosły i jędrniały, inne zaś malały,
chudły i znikały z oczu. Swoją drogą, wobec takich niemożliwych
ideałów postawieni są także mężczyźni. Mają być jednocześnie
muskularni jak czarnoskórzy sprinterzy i subtelni jak geje z popu-
larnych wyobrażeń. Jednocześnie męscy i samczy, ale bez owło-
sienia na klatkach i po studiach wyższych w zakresie
filozofii. Hiperseksualizacja kultury prowadzi do niekończącej się
pogoni. Tylko wybrani, jak Lindsey Dawn McKenzie czy Danni
Ashe, osiągną ciało konsumpcyjnie idealne: szczupłe, smukłe
i cycate. W przypadku tej ostatniej, zarabiającej na swojej stronie
internetowej miliony dolarów rocznie, można mówić wręcz o ty-
pie idealnym. Skoro tyle zarabia, to dominuje w sferze gospo-
darczej, a zatem jest szczupła. Dominuje jednak za pomocą
emanowanego przez nią samą seksu, a zatem jest posiadaczką
przytłaczającego biustu. Nic dziwnego, że na filmach i zdjęciach
zajmuje się głównie siedzeniem. Osiągnięcie równowagi w jej
wypadku musi być trudne. Nowa Wenus z trudnością stoi na
chudych nogach, dźwigając monstrualny biust nie podtrzymy-
wany - jak u Wenus z Willendorfu - równie monstrualnym brzu-
chem. Dlatego leży, szeroko rozpościerając nogi, robiąc przy tym
rozpościeraniu minę prezesa spółki giełdowej liczącego horren-
dalne zyski. Ot, paradoksy kultury bardzo przejętej pieniądzem
i seksem. Albo kobiety nie mogą się zdecydować, w którą stronę
podążyć, albo męskie oko cały czas ma nad nimi władzę. Żeby
się temu męskiemu oku przypodobać i całkowicie nie utracić
jego zainteresowania, chciałyby utrzymać zdobyte pozycje w sfe-
rze ekonomicznej, ale niekoniecznie dominować w sferze intym-
nej. Albo z tej sfery intymnej, jak Ashe, czerpią zyski. W każdym
razie pokiełbasiło się strasznie. Kobiety nie dosyć, że robią
pornografię, to jeszcze lubują się, a nawet wzorują, na porno.
Porno jako obowiązkowy instruktaż
Z seksem jest jak z homarem. Trzeba wiedzieć, jak się do tego
dobrać i jak to spałaszować. Niezbędna jest instrukcja, ponieważ
bez instrukcji działa się po omacku, częstokroć doszczętnie niszcząc
homara, aby po zniszczeniu uznać, że homar nie jest smaczny.
Jeżeli zabieramy się za seks bez instruktora albo instruktorki, z re-
guły wypada to blado i niesmacznie i mijają całe epoki, zanim
przekonamy się do tego całego wielkiego halo ponownie. Jaka
kultura, takie w zakresie seksu instrukcje i instruktorzy. W kultu-
rze konsumpcji instrukcje płyną wprost z głównego konsumpcyj-
nego przekaźnika, a mianowicie z ruchomego, kolorowego
medium. I nie chodzi mi bynajmniej o telewizyjne pogadanki czy
poradniki seksuologiczne w stylu łagodnym. Instrukcje w erze
konsumpcji płyną wprost z filmów oraz internetowych obrazów
porno. Choćby dlatego, że pornografia czai się dzisiaj dosłownie
wszędzie i jest bardzo łatwo dostępna. Stała się ostatnio wręcz
elementem kulturowego mainstreamu, jest tak samo dostępna
i akceptowana jak zwyczajne filmowe produkcje. Nic dziwnego,
dba o tę dostępność przemysł pornograficzny, którzy w erze
sieci przynosi krociowe zyski. W połowie 90. lat XX wieku rynek
pornograficzny dosłownie eksplodował. Nie ma wątpliwości, że
stało się tak za sprawą stron WWW oraz łatwości zamieszczania
na nich elektronicznych wersji filmów porno w nowych forma-
tach (np. w formacie DivX). Dodatkowo, w 1996 roku liczba wy-
pożyczeń filmów kategorii X w Stanach Zjednoczonych sięgnęła
665 milionów. Tygodniowo pojawiało się w 90. latach 150 no-
wych tytułów, rocznie zaś około 8 tysięcy. Większość tej produkcji
albo zaraz pojawia się w sieci, albo przez tę sieć jest sprzedawa-
na. Całkowita suma wydatków Amerykanów na pornografię
komputerową, akces do stron WWW z seksem, peep-shows,
kasety wideo, płyty DVD i drukowane magazyny erotyczne się-
gnęła w roku 1998 niebotycznej sumy 8 miliardów dolarów.
Inne szacunki mówią, że w roku 1999 tylko na pornografię inter-
netową, zupełnie pomijając inne nośniki treści obscenicznych,
Amerykanie wydali 2 miliardy. Porno w sieci, produkowane
w Europie, przynosi miliard euro rocznie
7
.
Wydawałoby się, że kolosalne zyski z pornografii generowane
są wyłącznie przez klienta męskiego i że najogólniej pornografia
kierowana jest przede wszystkim do mężczyzn. Taki pogląd to
oczywiście półprawda. Podobnie jak inne poglądy na temat
pornografii. Takie dla przykładu, że według teorii feministycznej
pornografia dostarcza odbiorcy zubożony, odarty wizerunek kobie-
cej i męskiej seksualności, że gwałci ideę wolności jednostki
i prowadzi wprost do przemocy seksualnej. Inną półprawdą, tym
razem z drugiej strony barykady w bitwie o porno, jest to, że
pornografia jest źródłem informacji seksualnej, zwłaszcza dla
ludzi młodych. Odkryto, że uczniowie i studenci, przykładowo,
uczą się mechaniki seksu z filmów pornograficznych. I że jest to
proceder powszechny, przynajmniej na zachodzie Europy.
W jednym ze szwedzkich badań (z 2001 roku) odkryto, że
94% uczniów szkół ponadpodstawowych i 74% uczennic
widziało choć raz w życiu film pornograficzny. Wydaje się zatem,
że musi istnieć jakaś zależność między oglądaniem filmów czy
materiałów pornograficznych a realnym uprawianiem seksu.
0 ile taki wpływ na chłopców i młodych mężczyzn uznaje się za
rzecz oczywistą, o tyle nie sądzono do tej pory, a przynajmniej
czyniono to nieczęsto, aby pornografia wywoływała jakieś głęb-
sze zmiany w życiu erotycznym dziewcząt i młodych kobiet. Ina-
czej uważają Christina Rogala i Tanja Tyden, szwedzkie badaczki,
które wzięły pod lupę młode kobiety odwiedzające sztokholmską
klinikę planowania rodziny i wykrywania chorób przenoszonych
drogą płciową . Klinika jest dostępna dla wszystkich, przy czym
stanowi ona często odwiedzaną instytucję edukacyjną (nie to, co
w Polsce). W 1999 roku - dla przykładu - odwiedziło ją 5564 ko-
biet i 2405 mężczyzn. Badaczki zainstalowały się w tej klinice celem
przeprowadzenia badań nad wpływem pornografii na zachowa-
nia seksualne młodych kobiet. Wzięły pod lupę 1000 kobiet
w wieku 14-24 lat, które między wrześniem 1998 roku a czerwcem
1999 roku poproszono o wypełnienie ankiety. Symptomatyczne,
że zaledwie 11 dziewcząt odmówiło wzięcia udziału w badaniu
(ach, ta Szwecja... ). Większość spośród przebadanych kobiet pra-
cowała (453 osoby), 245 dziewcząt studiowało, 118 było słu-
chaczkami rozmaitych szkół pomaturalnych, a 106 uczennicami
szkół średnich. Ponad 62% spośród nich pozostawało w stałym
związku, większość przyznała się do heteroseksualizmu. Ponad 10%
było imigrantkami, które urodziły się poza granicami Szwecji.
Niemal wszystkie miały za sobą pierwszy stosunek seksualny,
a średni wiek pierwszego stosunku to 16 lat. Średnia liczba part-
nerów seksualnych wyniosła 7, przy czym wahała się w poszcze-
gólnych przypadkach od 1 do 80. Tak, tak. Słowem: osiemdziesięciu.
W ciągu ostatniego roku 75% przebadanych dziewcząt miało od
1 do 3 partnerów seksualnych. Na podstawie bardzo wyrafinowanej
analizy metodologicznej, autorki uważają, że wyniki ich badań
można uogólnić na całą populację młodych Szwedek i to tych
przede wszystkim, które pochodzą z terenów wiejskich! Ciekawe
zatem, co się dzieje w szwedzkich miastach...
Wyniki tych badań, no cóż, nie przeczą bynajmniej
międzynarodowym stereotypom na temat młodych Szwedek.
Ponad 94% przebadanych kobiet miało za sobą doświadczenie
seksu oralnego, a spośród tych, które go doświadczyły, aż 98%
robiło to więcej niż raz i tyleż samo pragnie doświadczenie owo
powtarzać w przyszłości. Przy czym najciekawsze są wyniki ba-
dań w grupie respondentek najmłodszych (14-19 lat). Aż 83%
nastolatek przyznało się do uprawiania seksu oralnego, w tym
78% więcej niż raz. Aż 97% spośród tych, które tej przyjemności
doświadczyły, chce ją powtarzać. Ale seks oralny to przecież
konsumpcyjny banał. Jak bułka z dżemem. Przyjrzyjmy się wyni-
kom na temat doświadczeń z seksem analnym, który - na co
wskazują wszelkie poważne, przeprowadzane na świecie bada-
nia - nie jest praktyką w świecie zachodnim nazbyt częstą,
ponieważ poczucie satysfakcji z seksu analnego jest u kobiet,
ujmijmy to eufemistycznie, raczej niewielkie . I oto pośród mło-
dych Szwedek seksu analnego doświadczyła niemal połowa
(47,3%), z czego 66% więcej niż raz, a chce to doświadczenie
powtarzać aż 56%! To jeszcze nic. Przyjrzyjmy się praktykom
analnym najmłodszych Szwedek w badanej tu grupie. Aż 3 1 %
nastolatek ma to doświadczenie za sobą, za to powtórki pragnie
60%. Dane te są z punktu widzenia badacza zachowań seksual-
nych wprost przytłaczające. Nigdzie, w żadnym kraju, w żadnej
populacji i w żadnej innej grupie wiekowej te odsetki nie są tak
ekstremalnie wysokie. Rogala i Tyden zapytały także o satysfakcję
ze wzmiankowanych praktyk seksualnych i poprosiły o ocenę na
skali od 1 (doświadczenie skrajnie nieprzyjemne) do 7 (doświad-
czenie skrajnie przyjemne). Zaledwie 1% kobiet uznało seks oralny
za coś skrajnie nieprzyjemnego, jednak aż 23% uznało za taki
seks grecki. Z kolei aż 25% uznało seks oralny za rzecz niezwy-
kle przyjemną, seks analny doczekał się zaś 5% oddanych fanek.
Większość ocen jednego i drugiego typu praktyk seksualnych
mieściła się pośrodku skali.
Nie tyle jednak oceny interesowały szwedzkie badaczki, ile
związek uprawiania seksu oralnego i analnego z oglądaniem ma-
teriałów pornograficznych. Okazało się, że zdecydowana więk-
szość młodych kobiet (nieco ponad 84%) miała kontakt z porno-
grafią w dowolnej postaci. Spośród tych, które pornografię
widziały, 78% miało z nią kontakt rzadko, 20% od czasu do
czasu, a zaledwie 16 kobiet (nie procent) bardzo często. Cztery
kobiety na pięć (80%) wierzą, że pornografia ma wpływ na
zachowania seksualne ludzi, zaś nieco ponad 3 1 % spośród tych
dziewcząt, które materiały porno widziały, sądzi, że miało to i ma
wpływ na ich własne zachowania. Widać tu zatem znaczącą dys-
proporcję między sądami o życiu innych ludzi oraz o ich podat-
ności na wpływ a przekonaniami na temat własnej podatności na
filmy porno. Większość ludzi, co socjologa nie dziwi ani trochę,
uważa, że pornografia ma większy wpływ na innych ludzi niż na
nich samych. Badaczki zapytały także o to, w jaki konkretnie spo-
sób pornografia wpływa na zachowania. W wyniku analizy da-
nych badaczki wyróżniły cztery podstawowe kategorie wpływu:
porno może mieć wpływ 1) pozytywny, 2) ekscytujący (w sensie
podniecający, rozrywkowy, zachęcający do poszukiwań i przyno-
szący ekstremalnie pozytywne zmiany i doznania), 3) negatywny,
4) ani pozytywny, ani negatywny. Aż 53% młodych Szwedek
uznało, że pornografia ma na nie wpływ pozytywny, 12% uznało
ten wpływ za ekscytujący, 27% uznało, że pornografia wpłynęła
na ich życie w sposób negatywny, 8% zaś nie miało zdania i nie
uznało tego wpływu ani za negatywny, ani za pozytywny. Co in-
nego, jeśli chodzi o ocenę wpływu pornografii na życie innych
ludzi. Najwidoczniej młode Szwedki uznają inne osoby za
durniów nieodpornych na diabelstwo pornografii. Zaledwie 19%
tak liberalnych w stosunku do samych siebie respondentek do-
szło do wniosku, że porno ma pozytywny wpływ na życie innych
ludzi. Zaledwie 4% stwierdziło, że ten wpływ na innych jest eks-
cytujący. Za to aż 66% młodych kobiet uznało, że pornografia ma
negatywny wpływ na innych ludzi (że wpływ ten nie jest ani
pozytywny, ani negatywny uważało 11%). Wychodzi na to, że my
jesteśmy mądre, nam nic nie zaszkodzi, my potrafimy wydobyć
z porno różne pozytywy, ale inni niekoniecznie. Młode Szwedki
są znacznie bardziej liberalne, jeśli chodzi o seks w stosunku do
samych siebie niż w stosunku do innych. A my, w kraju nad
Wisłą, marudzimy, że to u nas wciąż zagląda się pod czyjąś
pierzynę i bezustannie czegoś innym zakazuje.
Przejdźmy do konkluzji, które są, jak mi się wydaje,
charakterystyczne dla edukacji seksualnej w czasach konsu-
menckich. Otóż Rogala i Tyden uważają, że istnieje ścisły związek
między oglądaniem materiałów pornograficznych a zachowania-
mi seksualnymi wśród młodych kobiet. Widać ten związek bar-
dzo wyraźnie, kiedy przyjrzymy się praktykom analnym. Tylko
27% spośród tych kobiet, które nigdy nie widziały filmów porno
(a są to po przełożeniu na liczby zaledwie 43 osoby), miało w ży-
ciu stosunek analny. Pośród tych, które miały kontakt z porno-
grafią, aż połowa (czyli 416 osób) odbyła też stosunek analny.
Od razu trzeba powiedzieć osobom niezorientowanym, że dzi-
siejszy film porno traktuje seks analny jako jeden z kąsków głów-
nych, nie zaś jako perwersję pokazywaną w filmach dla zboczeń-
ców. Kiedyś, w 70. latach, taką pornograficzną oczywistością byt
seks oralny, którym dzisiaj zaczyna się każda właściwie scena.
Słowem, nie tylko seks oralny jest dzisiaj pornograficzną nor-
malnością, jest nim również seks analny, prezentowany, jak na
pornografię przystało, w przypudrowanych nieco szczegółach.
Zdaniem szwedzkich badaczek, częste oglądanie filmów i mate-
riałów pornograficznych ze scenami seksu analnego decyduje
o tak dużym odsetku uprawiających ten typ seksualnej rozrywki
dziewcząt. Jak widać zatem, seks oralny, dzięki kilkudziesięcio-
letniej ekspansji pornografii, zbanalizował się do tego stopnia, że
ma go już za sobą zdecydowana większość nastolatek. Jest prak-
tyką tak bardzo pospolitą, jak nie przymierzając, wynoszenie
z domu śmieci. W chwili obecnej pospolicieje dzięki pornografii
też seks zwany greckim. Jeżeli uznamy szwedzkich nastolatków
za grupę wskazującą liberalne trendy w kulturze Zachodu, to
w przyszłości seks oralny i seks analny powinny być stałymi ele-
mentami gry seksualnej, na którą dzięki wpływowi mediów
(szczególnie Internetu) dziarsko i bez szczególnych wahań godzą
się kobiety. Wypada uznać, że porno w epoce masowej kon-
sumpcji nie wpływa jedynie na mężczyzn i że stanowi instruktaż
również, a może zwłaszcza, dla kobiet. A co, nie mogą być prze-
cież gorsze w poszukiwaniu konsumpcyjnych przyjemności od
swoich kolegów, a skoro coś figuruje w kulturze hedonizmu
w katalogu przyjemności, to mimo nieprzyjemności, jaką czasem
sprawia, należy to coś bezwarunkowo kultywować. Pornografia
jest instruktażem tak wszędobylskim, że staje się pozycją
»obowiązkową w socjalizacji prawie każdego nastolatka epoki
konsumpcyjnej.
A teraz, jak na niezdecydowanego konsumenta żyjącego
w niekonsekwentnych czasach przystało, przenieśmy się ze sztok-
holmskiej instytucji edukującej w zakresie wychowania seksual-
nego na słoneczną plażę.
Babcine seksraje
Plaża w Polsce nie stanowi wielkiej atrakcji dla socjologa
zainteresowanego relacjami między kobietami i mężczyznami.
Na plaży w Polsce Polacy starają się być co najmniej tak aseksu-
alni, jak petenci w punkcie wydawania tablic rejestracyjnych.
Owszem, zdarzają się czasem wyjątki. Kiedy kolonijne, niebez-
pieczne stada zawłaszczają plażową przestrzeń nad Bałtykiem,
ich opiekunki i opiekunowie dzielnie się obściskują. Wiadomo,
kolonie są po to, żeby opiekunowie i opiekunki miewali w życiu
jakieś erotyczne przygody. Ale te plażowe przygody to wyjątek.
Większość obściskuje się nie na plaży bynajmniej, lecz w namio-
cie, przeraźliwie chłodnym wieczorem i potwornie dusznym nad
ranem, a tam socjolog nie ma prawa wstępu. Poza tym na bałtyc-
kim urlopie wieje straszną nudą. W Chłapowie dajmy na to, jak
we wszystkich zresztą ośrodkach plażowych, plotka dotyczy
najczęściej spraw banalnych i przyziemnych, w odróżnieniu
od właściwych miejsc zamieszkania letników, gdzie plotka doty-
czy spraw śmiertelnie poważnych, taka jej bowiem natura. Tutaj
jednak, w Chłapowie, rozchodzi się banał i to rozchodzi tak sku-
tecznie, że ma absolutnie brzemienne skutki dla jednej wybranej
piekarni. Otóż turystyczna wieść niesie, że dobre ciastka, pączki
i chleb są tylko tutaj. Wczesnym rankiem pod piekarnią (paskudna,
otynkowana na szaro, jednopiętrowa budowla) plącze się kolo-
salna kolejka, a około południa cały ciastkarniano-piekarniany
towar zostaje doszczętnie upłynniony. Nie ma nic. Zapewniam
wszystkich, że i pączki, i chleb, i ciastka są tam identyczne, jak
wszędzie indziej w Chłapowie. Ludzi to najwyraźniej nie zraża,
lubią zapewne mieć co robić na ciężkim, nudnym urlopie wcześnie
rano. Urlop to męka i trzeba tę mękę, ten arcyspektakl nudy
czymś zabić. Stanie w kolejce jest jak znalazł.
Jednak w kulturze konsumpcji urlop nie powinien być męką.
Przeciwnie, powinien być ukoronowaniem konsumenckiego
spektaklu, bo gdzie jak gdzie, ale na urlopie mamy najwięcej cza-
su na celebrowanie konsumpcyjnych doświadczeń i wypełnianie
konsumpcyjnych przykazań. Nadchodzi wtedy właściwy czas na
orgiastyczne kupowanie plastykowych kół ratunkowych, tandet-
nych okularów, pochłanianie frytek i piwa, wcieranie w ciało olejów
pachnących, szaloną zabawę w dyskotekach i parkach wodnych,
zwiedzanie tego, co biura ogłoszą jako turystyczne atrakcje i, no
cóż, nadchodzi też czas konsumpcyjnego seksu. Co ciekawe,
w kulturze konsumpcji i w erze konsumpcyjnego traktowania
turystyki najdziksze wczasowe przygody erotyczne przeżywają
kobiety w wieku wcale nie najmłodszym, udając się do seksrajów.
Babcine seksraje leżą na Antypodach albo przynajmniej
na południu Starego Kontynentu. Do babcinych seksrajów nie
pływa się pod banderami morskich supermocarstw, tylko lata
wyczarterowanymi samolotami. Babcine seksraje lokują się tam,
gdzie umęczeni w kieracie pracy członkowie społeczeństw kon-
sumpcyjnych udają się na masowe, wykupione w agencjach
turystycznych wczasy. Masowa turystyka, jak specjalistom wia-
domo, to jeden z podstawowych segmentów społeczeństwa
konsumpcyjnego, wielokrotnie opisywany i niemal tyleż samo
razy wyśmiewany przez wyniosłych antropologów badających
obce nam kultury i przez prawdziwych podróżników nie badają-
cych niczego poza swoimi własnymi możliwościami. Jednym
zaś z podstawowych segmentów tej masowej turystyki jest
równie masowa turystyka erotyczna, gdzie dostępnych na dale-
kich plażach ludzi traktuje się jak każdy inny turystyczny towar:
plaże, zabytki, pływanie na bananie po kołyszących falach, drinki
z parasolkami. Do tej pory zajmowano się gęsto i często masową
turystyką męską, ponieważ uznawano, że to mężczyźni przejawiają
potrzebę, by rzucać wszystko, wydawać mnóstwo pieniędzy, lecieć
do Tajlandii i cieszyć się tam towarzystwem chętnych do współ-
pracy Tajek. I rzeczywiście, jest to ciągle najpoważniejszy segment
masowej, konsumpcyjnej turystyki seksualnej. Kobiety jednak
coraz częściej nie pozostają w tyle i wcale nie chcą być gorsze.
Turystyka erotyczna w ich wykonaniu jest jednak bardzo specy-
ficzna i bardziej, jak się wydaje, spleciona z mechanizmami obo-
wiązującymi w kulturze konsumpcji. Dlatego się nią zajmiemy.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że masowa turystyka
z prawdziwą podróżą i prawdziwym podróżowaniem nie ma
nic wspólnego. To tylko erzac, namiastka dawnego sposobu
chłonięcia egzotyki, niedostępnej już dziś w stanie „naturalnym"
i nieskażonym dotknięciem palca naszej ekspansywnej kultury,
palca zarażonego tak zwaną cywilizacją. Tak przynajmniej mawia-
ją podróżnicze i uczone autorytety. Nie powinno nas to jednak
zrażać i po to, aby wczuć się w atmosferę panującą w babcinych
seksrajach, należy najpierw uważnie (i czule, bez całej tej uczonej
wyniosłości) przyjrzeć się temu, co dzieje się na masowych
wczasach w krajach gorętszych od naszego. Proponuję Państwu
Kretę. Może być?
Hersonissos
Zastanawiające jest, jak Polacy, częstokroć nie potrafiący
wydobyć z siebie żadnego zwartego komunikatu w dowolnym
języku obcym, bez specjalnego stresu pakują siebie, rodziny i do-
bytek w samolot i lecą hen, dwa tysiące kilometrów z okładem od
domu i ojczyzny łona. Pani Mariolka poleciała na Kretę z dziećmi.
Na Krecie co prawda komary w sezonie są rzadkie i mniej
wojownicze od mazurskich, jest tu jednak nieco owadów lokalnych,
na przykład maleńkie mrówki współzamieszkujące z ludźmi
przestrzenie wybetonowane. Pani Mariolka kupiła córce chipsy,
które latorośl skubała w przerwach między taplaniem się w dzie-
cięcym basenie a uciekaniem z radosnym wrzaskiem przed falami
Morza Śródziemnego. Pewnie z nadmiaru kreteńskich wrażeń
córka pani Mariolki zapomniała o chipsach i zostawiła je obok
leżaka na dłuższy czas. W tym to dłuższym czasie nie w ciemię bite
maleńkie mrówki podstępnie zaatakowały pozostawione chipsy
i otoczyły je zwartym, czarnym, ruchomym kordonem. I tak oto
miast chipsów żółtych, obok leżaka mrowiła się czarna masa.
Przerażona pani Mariolka, ujrzawszy całą tę czarną kłębiącą się
masę, w przyspieszeniu udała się do hotelowej recepcji, krzycząc
wniebogłosy: „Spiderman! Spiderman!". Ciekawe jest to, że
recepcja przekaz pojęła i czym prędzej przybiegła w liczbie dwojga,
aby skutecznie odpajęczyć leżak. Widząc mrówki, zajęła się
nimi w interesie turystki tak skwapliwie, jakby zajmowała się jado-
witym zagrożeniem albo nawet samym człowiekiem-pająkiem. Pani
Mariola czuła się usprawiedliwiona, bo ani o mrówkach, ani
o człowieku-mrówce niczego w kinie nie widziała, to skąd niby
ma wiedzieć, jak to paskudztwo w obcej mowie się nazywa,
odczepcie się.
Kreteńskie Hersonissos, położone czterdzieści kilometrów
na wschód od Heraklionu, stolicy pięknej wyspy, odpowiednik
polskiego Niechorza, Władysławowa albo Rewala, wypełnione
jest paniami Mariolkami, panami Rysiami oraz ucieszną polską
dzieciarnią. Hersonissos w sezonie turystycznym jest wielkie,
mieszczą się w nim wszystkie żądne wrażeń i kontrolowanej
egzotyki europejskie nacje, również niebezpieczni Słowianie
zachodni, w dowolnej, największej nawet liczbie. Okazuje się
zresztą, że narodowymi językami Greków kreteńskich są nie-
miecki i polski. Wszelkie szyldy pisane są tutaj w trzech językach,
w następującej kolejności: niemieckim, polskim i angielskim.
Angielski jest rzecz jasna dla reszty kreteńskich turystów,
reprezentowanych, w porównaniu do hord germańskich i pols-
kich, nie dość licznie. Czasami, kiedy przemierzało się Kretę
główną autostradą, rzucały się w oczy szyldy pisane także
po rosyjsku, zwykle jednak towarzyszył im polski komentarz.
A propos tych rosyjsko-polskich szyldów, trzeba wiedzieć, że
Kreta w lipcu nie jest cool. Kreta w lipcu jest hot jak sto diab-
łów w uroczyście rozpalonym piekle. Jest potwornie gorąca.
Słońce pali niemiłosiernie, temperatura w cieniu dochodzi do
czterdziestu kilku stopni Celsjusza, a w miejscowościach, choćby
dwadzieścia metrów od morskiego wybrzeża, powietrze
dosłownie stoi i ani drgnie. Nikt zdrowy na umyśle (turyści nie
należą do ludzi zdrowych) w ciągu dnia na miejskich uliczkach się
zresztą nie pojawia, ruch i życie zaczynają się dopiero po 21.00.
Klimat Krety nie przeszkadza jednak w rozwijaniu pewnego
dochodowego biznesu, w którym umieszczanie tablic
informacyjnych po rosyjsku i po polsku wydaje się nieodzowne.
Co rusz, na budynkach umiejscowionych przy autostradzie
widnieje napis „Szubnyj sałon" albo „Salon skór i futer". Nie ma
chyba nic bardziej absurdalnego od futer na Krecie. Kreteńczycy
pamiętają do dziś zimę, w trakcie której temperatura spadła
poniżej 10 stopni Celsjusza, ogłoszono stan katastrofy naturalnej,
dzieci nie poszły do szkoły i co poniektórzy zaczęli myśleć o
instalowaniu w kreteńskich domach i mieszkaniach kaloryferów.
Kto może kupować futra w takim miejscu? Jest odpowiedź jasno
wyłożona na szyldach: Rosjanie i Polacy.
Skoro wszelakie szyldy głoszą swe treści po polsku, Polakom
sprzedaje się tu futra, a hotelowa obsługa w lot rozumie
językowe lapsusy, Polak z ufnością ładuje ponadnormatywne
35 kilo do samolotu i bez zastanowienia leci. Szczególnie, kiedy
w ojczyźnie słota, deszcze, powodzie na Podkarpaciu i słońca jak
na lekarstwo. Polecieliśmy i my (to znaczy autor z małżonką,
dziecię zostawiwszy pod opieką babci), niczego co prawda nie
wiedząc ani o futrach, ani o tamtejszych zwyczajach językowych,
wiedząc jednak co nieco o kreteńskim palącym słońcu. No
i wylądowaliśmy.
Z lotniska w Heraklionie do Hersonissos wiozła nas lekko
wystraszona Pani Tak Naprawdę. Tak naprawdę, to za państwa
lewym oknem jest Morze Kreteńskie. Tak naprawdę tutaj po lewej
i po prawej rosną i trochę przekwitają oleandry. A tak naprawdę,
to Kreteńczycy sądzą, że tak naprawdę to oleandry są trujące.
Tak naprawdę, to transfer do hoteli zajmie państwu czterdzieści
minut, a tak naprawdę może trochę krócej. Tak naprawdę,
po prawej państwa stronie mamy Góry Idi, a po lewej, tak
naprawdę, wyspę Dia, która jest tak naprawdę rezerwatem
słynnej tak naprawdę kozy kri-kri (duża, biała, wystraszona,
bo Kreteńczycy ciągle na nią polują). Ta sama pani wiozła nas
z powrotem i powtórzyła wszystkie swoje tak-na-prawdy, dodając
jeszcze szereg innych z kategorii lotniskowych oczywistości.
Miła Pani Tak Naprawdę odwoziła nas z powrotem nieklimaty-
zowanym autokarem (klimatyzacja się zepsuła). Tak naprawdę,
zaraz pan kierowca włączy chłodne powietrze. Tak naprawdę,
transfer potrwa czterdzieści minut albo - to już wiedzieliśmy
- trochę krócej (tym razem zależało to od ruchu na drodze).
A teraz opowiem państwu jak, tak naprawdę, wyglądać będzie
przebieg tego, co będą państwo robić na lotnisku. I Pani Tak
Naprawdę prowadziła nas za rączkę od wyjścia z autobusu,
przez punkt nadawania bagażu, aż do kontroli paszportowej,
wskazując, tak naprawdę, wszystkie newralgiczne punkty i mo-
menty, które latający podróżni znają tak naprawdę na pamięć.
Mimo to, Pani Tak Naprawdę była elementem swojskości w nie-
swojskim krajobrazie. O dzięki ci firmo turystyczna, wielkie
dzięki. Od początku poczuliśmy się dzięki tym taknaprawdom
znacznie lepiej.
Okazało się, że pudełkowaty hotel nabito na poszarpaną na-
gą skałę, której zwieńczeniem jest starorzymska willa
z zachowanymi fragmentami mozaiki w atrium. Hotelowe
plastykowe leżaki i hotelowy szary beton mozaiki tej niemal
dotykają. I nikt, dosłownie nikt się starorzymskim zabytkiem nie
przejmuje. Wszyscy chodzą tam robić zdjęcia. Sobie, nie mo-
zaice bynajmniej czy niepokaźnym pozostałościom kolumnady.
Niektórzy odnajdują w resztkach willi znakomite miejsce do
postawienia leżaka. Jedynie wąsata ludność tubylcza, przy-
jechawszy zdezelowanym skuterem w rozchełstanej niebieskiej
jak grecka flaga koszuli, składa starorzymskim ruinom hołd,
stojąc godzinami na skale tuż obok nich i za pomocą wymyślnej
wędki łowiąc kolorowe śródziemnomorskie ryby.
W hotelu dominują sztuczne marmury, a pośrodku wielkiej
recepcji stoi - pardon - goła baba zawinięta w liść, udająca
stylową starogrecką rzeźbę ogrodową. Z lastryka. Hol recepcji
przypomina spory salon z meblami wypoczynkowymi. Kanapy
gdzie okiem sięgnąć. Na dole ogromna sala stołowa, w której ja-
damy śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 12.00 do 14.00)
i kolację (od 19.00 do 21.00). Przed kolacją musimy zameldować
się nieprzyjemnemu kierownikowi sali jadalnej, w którym to
a którym mieszkamy pokoju. Po wypowiedzeniu formuły ma-
gicznej (seven, five, five, seven) niemiły kierownik odfajkowuje
nas w specjalnym, pobazgranym zeszycie. Do końca pobytu
czynimy tak tylko przed kolacją. Nie wiemy, czy akurat na nią
zwalają się tabuny oszustów zajadających greckie frykasy za dar-
mo, czy też może akurat w czasie kolacji serwuje się najdroższe
specjały i na oszustach wkradających się na poranny i połud-
niowy posiłek hotel niewiele traci. Tak czy inaczej, wchodzących
na śniadanie i lunch nikt o nic nie pyta. Takie zasady i już. W sali
zawsze kłębi się ogromny wielojęzyczny tłum. Tłum najpierw
staje w kolejce po mięsiwo i ryby, tudzież po skomplikowane
dania główne, rozłożone w estetycznych kuwetach na połud-
niowej ścianie restauracji. Za kuwetami uwijają się młodzi
kucharze w białych czapkach, nerwowo, pod niecierpliwym
okiem głodnych turystów smażący racuchy, mikroskopijne
naleśniczki i souvlaki.
Hotel to istna czteropiętrowa Wieża Babel. Z tym że parter
liczono tu jako piętro pierwsze. I tak, mieszkając de facto na piętrze
czwartym, nominalnie mieszkaliśmy na piątym. Na parterze
umieszczono Niemców (mieli najbliżej na baseny i do jadalni), na
piętrze pierwszym Rosjan, na drugim Anglików oraz innych,
słabiej od Anglików anglojęzycznych, na trzecim Czechów i Pola-
ków, a na czwartym - na złość - nas samych, pośród reszty
rozkrzyczanych Niemców. Była w hotelu winda, podwójna nawet,
ale strach było jej używać. Podobne widuje się jeszcze czasami
w dwudziestopięcioletnich blokach na Żoliborzu. Cała ta Wieża
Babel schodziła zatem na dół i pięła się w górę po metalowych,
zakręcanych schodach, dźwigając ręczniki i masywne klucze
do pokojów. Klucze były masywne za sprawą doczepionego
do nich magnesu uruchamiającego prąd w pokojach. Bez dwóch
zdań, był to hotel, w którym prąd był na magnes.
Każdy wielki turystyczny kombajn, a z takim mieliśmy
niewątpliwie do czynienia, ma swój zapach. Tutaj coś śmier-
działo, a raczej co jakiś czas dolatywał do naszych nozdrzy, przy-
niesiony przez wiatr od morza, przeszywający powietrze, krótki
zapach kwaśnych odchodów. Kwaśny zapach brał się najpraw-
dopodobniej z dziwacznie rozwiązanego systemu kanalizacyj-
nego. Na pierwszym (i ostatnim) spotkaniu z polskojęzycznym
rezydentem dowiedzieliśmy się, że po dokładnym wytarciu
części niewymownych nie należy wrzucać zużytego papieru
toaletowego do muszli klozetowej. Nie należy go spuszczać
z wodą wraz z fekaliami, lecz umieszczać w specjalnym
pojemniku obok sedesu. Specjalnym pojemnikiem obok sedesu
okazał się najzwyczajniejszy w świecie kosz na śmieci z plasty-
kowym workiem. Zgadnijcie, czy wrzucaliśmy? Z każdego balkonu
sterczała gumowa rura, której wylot wystawał, ot, po prostu
za balkon. Czatowaliśmy, czy z rury tej jakiś płyn aby się nie
wydobędzie, i owszem, wydobywał się czasem, spływając do
rynien. Moja żona twierdziła, że ów płyn pochodzi wyłącznie
z kąpieli pod prysznicem, ja zaś nie byłem tego taki pewien.
Dajmy jednakże spokój toaletom, albowiem książka
poświęcona jest, przypomnę, kobietom, mężczyznom i konsu-
meryzmowi. Nigdzie indziej te trzy żywioły nie splatają się moc-
niej niż na plaży. Dzień na basenie wymaga zatem wyczerpującej
charakterystyki, to w końcu czynność, jaką na kreteńskich
wczasach wykonuje każdy i to wykonuje w zdecydowanym
nadmiarze.
Każdy nowy wspaniały dzień na kreteńskim basenie
oznajmiany był hałaśliwą pieśnią pobudkową będącą kompilacją
dżingli wyrwanych z anglosaskich przebojów ze zwrotem good
morning, na początku której brzęczał budzik, potem kukała
kukułka wyskakująca ze staroświeckiego zegara, a na jej końcu
do naszych uszu dobiegały poranne dźwięki Szwarcwaldu. Pieśń
pobudkową odtwarzano z przybasenowych głośników o godzi-
nie 10.00, kiedy i tak hordy wczasowiczów dawno skończyły
śniadać. Pobudka wybrzmiewała zatem w czasie bezpiecznym,
nikt się nie mógł obrazić. Poza tym i tak większość
rozlokowywała się właśnie na leżakach, rozścielała ręczniki
z nadrukowanymi na nich krajobrazami i kontrolnie sprawdzała,
czy bar otworzył już swoje podwoje. W barze umieszczonym
przy basenie każdego dnia lały się strumieniami all inclusive:
cola, cieniutkie piwo dwóch greckich marek, miejscowa brandy
i ouzo, a z głośników dobiegał letni przebój zjednoczonej Europy.
Było to tego roku, kiedy owym letnim przebojem stała się
skoczna pieśń pasterska o miłości pośród lip. Pieśń wykonywało
trzech przemiłych, chudych młodzieńców pochodzących z nie-
zjednoczonej z Europą Mołdawii, którzy nagrali swe dzieło
w równie niezjednoczonej z Europą Rumunii. Teledysk na-
kręcony do tej uroczej pieśni zachwalał skoki na skrzydle roz-
pędzonego samolotu z napędem śmigłowym, a pokazywały go
wszystkie możliwe telewizje w hotelowym odbiorniku kolo-
rowym. Ale to wieczorem. Wcześniej, od 10.00 do 18.00, na
trzech hotelowych basenach dominowała łagodna Enya prze-
platana nudnym Philem Collinsem. Trzy razy w ciągu tego sen-
nego szaleństwa dla opalaczy w powietrze wbijały się głośne,
skoczne, wygrywane z pomocą nieskomplikowanego instrumen-
tarium songi, zachęcające wszystkie dzieci do zabawy w Solino,
hotelowym klubie dla milusińskich pochodzących z wszystkich
krajów, pod warunkiem, że mówią po niemiecku. Oprawę tanecz-
ną dla songu stanowiły ruchy kilku zatrudnionych w hotelu przez
firmę turystyczną specjalistów od „animacji"; ruchy wykonywa-
ne na malowniczych mostkach nad basenami pośrodku wy-
poczynkowego kompleksu. Animacja to po prostu organizo-
wanie zabawy i zajęć, w szczególności dla dzieci, po to, żeby
odciążyć ciężko opalających się rodziców. Zabawy w Solino
o 11.15, malowanie koszulek i czapeczek (12 euro zestaw)
0 14.00, siatkówka plażowa o 15.00, wodny aerobik o 16.00
1 przedstawienia w hotelowym teatrze o 21.30 ogłaszane były
- jak wszystko na Krecie - po niemiecku i po polsku. Czasem,
do tego koślawo, ogłoszenia tłumaczone były symultanicznie
na angielski. Czesi, Francuzi, Włosi, Łotysze, Duńczycy, Rosjanie
i Bóg wie kto jeszcze, zamieszkujący hotelowy moloch,
przysłuchiwali się tej przerywanej skoczną melodią oracji
z zainteresowaniem, acz najwyraźniej bez zrozumienia. Nie
bardzo ów brak zrozumienia im doskwierał, bowiem animacja
i tak w głównej mierze dotyczyła Niemców oraz polskich dzieci
(dorośli Polacy reanimowali się we własnym zakresie), bo chyba
tylko te dwie kategorie społeczne uwielbiają, kiedy ktoś
z zewnątrz organizuje im czas wypoczynku.
Socjolog umiejscowiony na przybasenowej plaży z betonu
szybko zresztą zauważy, że nasi zachodni sąsiedzi dosłownie
wszystko muszą mieć precyzyjnie zorganizowane i kolektywnie
odbyte. Wszystko, co jest niezorganizowane i doświadczone
indywidualnie, uznaje się za niebyłe i jest dla naszego sąsiada
Niemca nie-wydarzeniem. I tak, precyzyjna organizacja obej-
muje popijanie w przybasenowym barku, konsumpcję babki
(znaczy się ciasta, kosmate myśli na bok!) o jednolitej porze
w jednym miejscu, wieczorne tańce (najlepiej gładki zestaw
siedmiu nieskomplikowanych i łatwych do powtórzenia ruchów
choreograficznych), wszelakie wycieczki oraz wypady do oko-
licznych dyskotek, które Niemcy zwiedzali gromadnie. Nawet
kiedy Niemcy wypożyczają nowiutkie, poustawiane w rządku
samochody (od 38 euro za dobę), to wydaje się, że jadą razem
w tym samym kierunku i o jednym czasie. Świtało nam w głowie
podejrzenie, że kreteńskie cykady hałasujące na komendę i w jed-
nym momencie kończące cykanie nauczyły się tego od zorga-
nizowanych niemieckich turystów. Jakoś trudno było nam sobie
wyobrazić systematyczne grupowe działania jakichkolwiek
stworzeń na leniwej Krecie przed turystycznym najazdem tego
niezwykle zorganizowanego narodu.
Socjolog poczynił na Krecie również inne obserwacje.
Choćby taką: w jaki sposób na pięknej, wybetonowanej,
położonej nad błękitnym basenem kreteńskiej plaży rozpoznać
Polkę? Ona jedna, pośród morza innych kobiet, nosi biustonosz:
Najbardziej od biustonoszy wyzwolone były te damy, które w
żadnym wypadku wyzwalać się od nich nie powinny, moim
przynajmniej zdaniem. Liczba kobiet w toplessie na kreteńskim
wybrzeżu rośnie zresztą z dnia na dzień w postępie
geometrycznym. Najpierw błąkają się po basenach nieliczne,
acz zupełnie nieskonfundowane starszawe i nie całkiem zgrabne
damy, a już następnego dnia stadko toplesowiczek rośnie do
kwadratu. Każdego dnia liczba dam bez biustonoszy „kwa-
dratowo" przyrasta. Dobrze, pomyślałem sobie, że wyjeż-
dżaliśmy już po tygodniu, bo kolej przyszłaby pewnie i na moją
żonę, a jakoś nie miałem specjalnej ochoty, aby kwadratowe
prawo kreteńskiego basenu objęło i ją. Tak czy inaczej, prawo to
mówi, że na plaży pełnej niemieckich i czeskich plażowiczek
norma wstydu szybko i kwadratowo zamienia się w antynormę.
Po pewnym czasie wstyd czymkolwiek zasłaniać biust. Należy
bez ogródek, wszem i wobec biust prezentując, polegiwać na
leżaku i swobodnie się wędzić w palącym słońcu. Kobiety
w topless to, jak się okazało, także uosobienie niekonsekwencji.
Nie ma żadnego harmonijnego czy regularnego planu zakładania
i zdejmowania biustonoszy. Pewna pani, nie ustaliłem niestety jej
narodowości, zakładała stanik idąc do basenu, a zdejmowała
siadając w cieniu pod parasolem na swoim leżaku. Chciała
- zdaje się - zaprezentować piersi partnerowi, bo opalić ich pod
parasolem nijak się jej nie udawało.
A teraz wcale nie najdrobniejsza osobista dygresja na temat
ciał wystawionych na pokaz w ramach basenowych zajęć
obowiązkowych. Dygresja politycznie, estetycznie i etycznie
absolutnie niepoprawna, a nawet nieco niegrzeczna. Wybaczcie,
trudno się powstrzymać. Otóż nagromadzenie biustów klap-
niętych przy kreteńskich basenach jest porażające. Podobnie
porażające są całe wystawione ciała. Na basenie dużo puchatych
fok, potężnych morsów i obiektów, których nie można za-
kwalifikować inaczej niż jako wieloryby. Na początku turnusu
nadbasenowy pejzaż wygląda jak apokalipsa z najgorszych
koszmarów pająka: przygniata mnie tona zwalistego białego
ciasta, albo inaczej, sunie za mną gruba, opatrzona trzęsącymi
się wałkami kończyna, a ja, szczupły, zwarty, czarny, sprawny
pająk-nieboraczek usiłuję uciec po śliskiej powierzchni
niedomytej wanny. Gdybym robił tu zdjęcia, zarobiłbym krocie,
sprzedając je twórcom stron internetowych dla erotoma-
nów-zboczeńców. Na szczęście porażenie klapniętymi biustami
i ciastowatymi ciałami wystawionymi na wysuszające na wiór
słońce doskwiera tylko na początku, potem mimowolni
obserwatorzy przyzwyczajają się, tak jak przyzwyczaić się można
było (jak sądzę) do widoku obciętych głów, obsługując gilotynę
w trakcie rewolucji francuskiej. Dobrze, że mojej żony nie opętał
algorytm toplessu, albowiem oblepiłaby ją taka mnogość
spojrzeń, że mogłaby tę lepką substancję zdrapywać ze swojego
biustu i lepić z niej świeczki. Pamiętajcie drogie panie: biustów
dumnych i podniesionych nie wystawiamy pośród gąszczu bius-
tów oklapniętych. Bądźcie na Boga miłosierne choć trochę. Kre-
teńska plaża posiada też, jak się okazuje, walory edukacyjne. Na
kreteńskiej plaży dowiedziałem się wreszcie, czym jest cellulit.
Fantastyczne struktury cellulitu, niczym pofałdowana, cieniutka
powierzchnia niedodmuchanego balonika rzeźbią całe połacie
rozlicznych nóg od bioder do kolan połowy wędzących się na
słońcu turystek. Aha, teraz już wiem - to z czymś takim walczą
damskie magazyny. Przeciwnik wcale nie wygląda groźnie. I jesz-
cze jedno: najbledsi na całej plaży są Brytyjczycy. Słońce odbija
im się od pleców i razi w oczy.
Osobna kwestia to leżaki. W Polsce z leżakami nie mamy do
czynienia. U nas na plaże nosi się rozliczny co prawda, ale krań-
cowo odmienny sprzęt. Plaża nad Bałtykiem to iglasty las para-
wanów. Nie sposób się na jeden z nich nie nadziać. Na Krecie
parawany byłyby graniczącą z samobójstwem ekstrawagancją.
Tutaj królują leżaki i przytwierdzone do betonowej posadzki
parasole przeciwsłoneczne. W kontekście leżaków objawia się
czynność, do wykonywania której przez wieki niezbędni byli
mężczyźni i do czego przydają się również w chwili obecnej: zna-
kowanie terenu. Liczba leżaków jest ograniczona na nie-
ograniczoną - wydawałoby się - liczbę hotelowych gości
chętnych do polegiwania na słońcu. Leżak trzeba zatem
odpowiednio wcześnie zaanektować poprzez zgięcie oparcia
i położenie na nim jakiejś własności: ręcznika kąpielowego (broń
boże białego ręcznika wziętego z pokoju, za taką czynność
groziła bowiem hotelowa kara śmierci), koszulki, rzadziej jakiejś
innej części garderoby. Pytanie, kto dokonuje takich rezerwacji.
Oczywiście - mężczyźni. O siódmej rano (nawet ósma to już
grubo za późno) biedni, smutni, niewyspani tatusiowie i mę-
żowie kroczą od trzech hotelowych wejść w kierunku trzech
hotelowych basenów (owalnego, prostokątnego i dziecięcego)
ze zwiniętymi pod pachą albo przerzuconymi przez ramię
znacznikami. Kto budzi się później, może sobie jechać
na wycieczkę i o leżaku lepiej niech zapomni.
Przedstawienia w hotelowym amfiteatrze odbywają się przez
okrągły tydzień. W poniedziałek na hotelowej scenie odbył się
pokaz mody. Zapadał miły wieczór, od Morza Kreteńskiego
oblewającego wyspę od północy zerwał się wiatr szaleńców.
Kreteńczycy mawiają, że kiedy wieje północny wiatr, dzieją się
rzeczy straszliwe. Nieszczęśliwie zakochani popełniają samo-
bójstwa, a jeszcze bardziej nieszczęśliwie zakochani szlachtują
niechętne im wybranki. Kreteńczyków ogarnia szał mszczenia
zniewag i mordowania bliźnich. Słowem, podobno nie jest to
dobry wiatr. Może i nie jest, dla nas jednak był zbawieniem.
Gdyby nie wiatr szaleńców, pod palącym słońcem Krety nie spo-
sób byłoby wytrzymać. Nie wierzyłem w opowieść o wietrze,
dopóki nie ujrzałem Niemców, którzy w trakcie poniedział-
kowego pokazu prezentowali spodnie, koszulki i topy, wygląda-
jące dokładnie tak samo jak spodnie, koszulki i topy innych
Niemców, którzy bardzo uważnie ów pokaz oglądali. Wszystko to
było jednak cztery razy droższe od ubiorów osób zasiadających
na widowni. Pani prezenterka niezmordowanie zachwalała letnie
szmatki, rytmicznie wbijając w powietrze nazwę jednej z odzie-
żowych marek (Dolce&Gabbana w jej ustach brzmiało jak
Deutche&Gabbana). Pokaz miał generalnie służyć wypromo-
waniu i sprzedaniu garderoby zalegającej hotelowy sklepik, tuż
obok recepcji i pokoju na bagaż, otwarty od 18.00 do 22.00,
z najlepszymi cenami w mieście.
Najnaturalniejszym elementem powietrznego krajobrazu
Krety jest samolot odrzutowy. Średnio raz na godzinę powietrze
przecina głuchy i świszczący odgłos odrzutowca. Moja żona
(Kreta jakoś wybitnie nastrajała ją do złośliwości) za każdym
razem, kiedy samolot przecinał błękitne niebo nad hotelem,
rzucała radośnie: „Świeże mięsko leci!". I rzeczywiście, trudno
się z nią nie zgodzić: samoloty dostarczały bez wytchnienia
świeże mięsko na kreteńską słoneczną wędzarnię. Kreta jest
zresztą wędzarnią bardzo niewybredną, jeśli idzie o narodowość
mięska. Wędzą się tu w słońcu Niemcy, Polacy, Brytyjczycy
wszelkiej maści, Słowacy, Czesi, Serbowie, Holendrzy, Duń-
czycy, Francuzi i, o dziwo, Włosi. A czepiając się tych ostatnich:
co oni tu do diabła robią? Przecież to tak, jak gdybym w trakcie
przyjemnej polskiej zimy robił sobie wczasy, jadąc z Konina do
Mińska. Tu chlapa przeplatana siarczystym mrozem, tam chlapa
jeszcze fatalniejsza, przeplatana mrozem przejmującym do szpiku.
Cóż, w końcu kto zrozumie Włochów?
Inne nacje zrozumieć jest o wiele, wiele łatwiej. Na kreteńskie
zorganizowane wczasy przyjeżdżają robotnicy i pracownicy.,
drobnych usług fizycznych z Niemiec, Danii, Austrii i Anglii oraz.,
polska, rosyjska, czeska i słowacka klasa średnia. Daje to
w sumie wybuchową mieszankę. Polacy, Czesi i Rosjanie
- z małymi, acz niestety widocznymi i dobijającymi wyjątkami -
są spokojni, rodzinnie jeżdżą na wycieczki i nie hałasują. Anglicy
i Niemcy - jak na drobne usługi fizyczne i klasę robotniczą
przystało - przeciwnie: drą się, ochlapują na basenach
współodpoczywających, puszczają w hotelowych pokojach mu-
zyczną tandetę na cały regulator, od wczesnego rana walą
w drzwi i drzwiami. Mężczyźni są zwykle niscy, brzuchaci, z wą-
sem i tatuażami. Kobiety są zwykle - pardon - po prostu grube.
Jeżeli szukacie kogoś dystyngowanego pośród przedstawicieli
niedoścignionego Zachodu na kreteńskich plażach - nie znaj-
dziecie. Problem leży oczywiście w finansowej dostępności
wczasów. Polskich odpowiedników niemieckich wczasowiczów
po prostu na takie wczasy nie stać. Ba, nie stać ich na żadne
wczasy i wybierają działkę u szwagra, jeśli rzecz jasna szwagier
ma działkę i na to pozwoli. Ciekawe zatem dokąd jeździ
niemiecka i brytyjska klasa średnia? Na Jamajkę? Na Kubę?
Do Australii? Na Madagaskar?
A zatem urlopowe różnice między wczasowiczami, które
niestety dosyć trudno się znosi, nie są odmiennościami
narodowymi, tylko klasowymi. W ten sposób, niestety, Polacy
i Czesi podbudowują swój stereotyp Niemca, za to Niemcy są
zdziwieni, bo stereotyp Polaka kłóci im się z Polakami, którzy
opalają się razem z nimi. Z uwagi na to, że wszyscy z ko-
nieczności biegają w szortach i półnegliżach, trudno w wielu
wypadkach na pierwszy rzut niewytrenowanego socjologicznie
oka ustalić narodowość. Skoro jednak różnica narodowa
na kreteńskich wczasach równa się różnicy klasowej, podążmy
tym tropem. Chodzi o drobiazgi, które łatwo przeoczyć. Nie jest
Polakiem ten, kto jada z otwartymi ustami, oraz ten, kto najpierw
kroi jedzenie nożem, a potem je atakuje widelcem, odkładając
nóż. Nie jest nim raczej ten, kto nie zabrania dzieciom niczego,
skutkiem czego latorośle jedzą wyłącznie to, co same uznają
za rarytas: colę, lody, galaretkę, chleb z czekoladą. Nie jest Pola-
kiem także ten, kto nie spogląda za siebie, odsuwając krzesło
w ciasnawej sali jadalnej, aby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś
za nim nie siedzi. Nie jest Polakiem ktoś, kto funduje sobie na
śniadanie zestaw złożony z grzanek, fasoli, buły z czekoladą,
a wszystko to popija gazowanymi napojami. Nie jest nim także
ten, kto jedyną wycieczkę, jaką zaliczył, odbył po miejscowych
dyskotekach. Jedyna rodzina nie spełniająca tych kryteriów, któ-
rej członkowie nie byli ani Polakami, ani Rosjanami, ani
Czechami, okazała się pochodzić z Normandii.
W południe na basenie robiło się straszliwie gorąco,
na domiar złego zwykle o tej porze obok nas rozlokowywali się
z dziećmi Pan Pachnąca Pacha z Panią Punk Fryzura. Sądząc po
akcencie, Austriacy. Zapach spod pachy łagodnie i nienachalnie
rozchodził się we wszystkie strony. Pomagał mu w tym wiatr
szaleńców. Obok nich dziesięcioletnia na oko dziewczynka i pię-
cioletni na oko chłopiec dziumdziali w buziach smoczki. Nie
do pomyślenia w Polsce.
0 godzinie szesnastej w barze przy basenie rozdawane jest
ciasto, zwykle jakaś drożdżówka i murzynek (mało słodki i bardzo
czarny). Ludzie, jak wszędzie, rzucają się na te frykasy, chociaż
po lunchu powinni mieć żołądki wypchane mięsem, rybą,
spaghetti, sałatami, melonami, oliwkami i trzęsącym się deserem
z pomarańczowej galarety. Nic to jednak, wsuwają drożdżówkę
i murzynka, rozrzucając po posadzce okruchy, które skrzętnie
wyłapują kreteńskie odpowiedniki wróbla. Niemal takie jak u nas,
tylko trochę szczuplejsze, jaśniejsze i weselsze.
Po dwóch dniach pobytu znudziło mi się leżakowanie (nie
jestem w końcu przedszkolakiem). Czas było tej nudzie zaradzić.
Pierwsza rada na syndrom znudzenia przybasenowego:
zainteresowanie się morzem. Siedziałem sobie nad skalistym
brzegiem i szperałem nogą w kamieniach przynoszonych przez
fale. Od czasu do czasu udawało mi się coś ciekawego wy-
dłubać, jakiś pumeks albo muszelkę, czasem widywałem ma-
leńkiego kraba biegnącego do kamiennej nory. Ciekawe, czy
mały krab zdawał sobie sprawę z tego, że otacza go stado
ciastowatych Homo sapiens sapiens?
Druga rada na syndrom znudzenia przybasenowego: zejście
ze słońca. Dobrą stroną zejścia na chwilę ze słońca i udania się
na klimatyzowany wypoczynek w recepcyjnym salonie meb-
lowym jest możliwość przejrzenia wszelkich europejskich wersji
językowych popularnych magazynów dla kobiet. Najciekawsze
tytuły w wersjach czeskich: „Kdy jste sexy!", „Vime, co jedi
skutećne źeny". Kreteńskim słońcem znudziła się pewnego dnia
nawet moja ubóstwiająca słońce małżonka. W ogromnej hote-
lowej recepcji swoim zwyczajem postawiła filiżankę gorącej
herbaty na kanapie, na której po chwili sama siadła. Oczywiście
herbatę rozlała. Zwykle bywam w takich sytuacjach niezmiernie
niewyrozumiały i wściekły, ale tak reaguję tylko w domu. Ale tutaj
dobrze - niech sobie posprzątają za nasze pokojowe krzywdy,
za komary, kwaśną woń odchodów, prysznic przytwierdzony
do ściany (nie można go dzierżyć w dłoni i spłukiwać dowolnych
części ciała), za niechętnego przybyszom pana kierownika ja-
dalni, za niemieckie dzieci ze smoczkami, za cykady i za
ogłuszającą pieśń o klubie Solino.
Trzecia rada na syndrom znudzenia przybasenowego:
studiowanie tablic informacyjnych. Teren hotelowy obfituje
w tabliczki z rozmaitymi zakazami. Nie wolno kąpać się przed
dziesiątą rano i po osiemnastej. Ciekawe czemu, skoro
w basenach jest woda morska i nikt jej nocami nie chloruje?
Nie wolno na basen wynosić ręczników z pokoju. Kolejny absur-
dalny zakaz, na pewno jednak jakoś uzasadniony. Tak trudno
z ręczników sprać solankę?
Czwarta rada na syndrom znudzenia przybasenowego:
obserwacja rozrywek innych osób znudzonych opalaniem i ką-
pielą. Okazuje się w trakcie takiej obserwacji, że ludzie potrafią
różne rzeczy. Na przykład potrafią obmyślić pracę totalnie nudną,
połączoną z maksymalną dozą odpowiedzialności. Na Star
Beach, płatnej, zatłoczonej do granic niemożliwości plaży w Her-
sonissos, oprócz całej masy innych atrakcji dla siedem-
nastoletnich Anglików, stoi dźwig podnoszący klatkę, z której
skacze się na bungee wprost do morza. Facet, wiążący ela-
styczną linę u nóg straceńców, jeździ z góry na dół i z dołu do
góry cały boży dzień w maksymalnym słońcu. Kiedy klatka podą-
ża w górę, uwiązuje u nóg szczęśliwca bungee. A niech się
pomyli o jeden supeł, splot czy zapięcie. Delikwent roztrzaska się
0 przybrzeżne skały, bo guma ma bardzo duży rozrzut, morze
może nie starczyć. Czternaście godzin w górę i w dół, w górę
1 w dół, a do tego, jeśli się raz pomylisz, to ktoś zginie. Zaiste,
fajna praca.
Każdy, a szczególnie krótki urlop, kiedyś się kończy.
Siedzieliśmy przed wylotem na hotelowym tarasie. Zaczynało się
właśnie kolejne, spokojne, kreteńskie popołudnie. Było 60 stopni
w słońcu, morze przed nami usiane gumowymi kołami ratun-
kowymi, dziesiątkami motorówek ciągnących ulokowanych na
bananach, drących się wniebogłosy turystów. Ludzie biegali tu
i tam, latali na paraspadochronach, smażyli ciała, tłumnie wy-
pełniali maleńką, dostępną tu piaszczystą plażę i tłoczyli się jak
sardynki w puszce na małej wodnej przestrzeni kąpieliska. Ludzie
nie są zwierzętami społecznymi, pomyślałem. Ludzie są gatun-
kiem stadnym, do tego z silnymi inklinacjami do froteryzmu.
Lubią się o siebie ocierać, bo po cóż innego przyjeżdżaliby
w to miejsce?
Lotnisko w Heraklionie, tak jak w Warszawie, przypomina
niewielki dworzec autobusowy. Osiem stanowisk odprawy, kilka
paszportowych. Jest prowincjonalne, ale latem ląduje na nim
pewnie tyle samolotów co w naszej stolicy. Przy kasach w lot-
niskowym sklepiku - jak we wszystkich zresztą kreteńskich
kioskach - wyłożono papierosy, gumy, cukierki, wodę mineralną
w małych butelkach i karty do gry ze zdjęciami porno. Marlboro
lights leżą na półeczkach obok hożych blondynek dzierżących
czarne, żylaste penisy. Kupują je Anglicy w niebieskich koszul-
kach z napisem Charisteas na plecach (to czołowy grecki napast-
nik). Nie można zresztą nie zauważyć Anglików. Są, no cóż,
widoczni, szczególnie podczas trzech kwadransów nudy w lotni-
skowej poczekalni. Szkoda, że z nami nie lecą - zauważyła żona.
Cały czas bym im się przyglądała, nie sposób oczu oderwać.
Wyniosłe dzieci robotników i górników Albionu, wszystkie, co
do jednego, targają ze sobą przenośne magnetofony. Każdy
słucha własnej muzyki? Nie mogli wziąć ze sobą walkmanów?
Dziewczę wybitnie nieurodziwe siedzi sobie, pali i strzepuje
popiół wprost na podłogę. Do popielniczki ma niecałe półtora
metra. Nie dziwota, że nie chce się wstać.
Samolot powrotny pełen Polaków jest rozgadany i roz-
kłócony. Zuzia nakrzyczała komuś do ucha i młodzi ludzie
niezbyt uprzejmie zrugali dwulatkę. Mama Zuzi rzuciła się do jej
obrony jak lwica i hałaśliwiej od córki zrugała nietolerancyjnych
wobec dzieci współpasażerów. Krzyczała i krzyczała, nie mogła
przestać. Na zewnątrz, nad Rumunią, ścierały się ze sobą fronty,
turbulencje kołysały samolotem przez półtorej godziny i nie do-
staliśmy herbaty. Myślę, że to ten brak herbaty i ciastka nie-
szczególnie wpłynął na samopoczucie podróżnych. Za oknem
bajkowe chmury, samolot omijał je po drodze, ostro skręcając
to w lewo, to w prawo. Po turbulencjach pod nami rozpościerał
się przepiękny śnieżny dywanik ze znużonych obłoczków. Jak
tylko turbulencje minęły, zaczęło być nudno. Trzeba było się
czymś zająć, bo wcześniej każdy po prostu się modlił, żeby wylą-
dować w miarę możliwości w jednym kawałku. Na nudę dobre
jest, rzecz jasna, czytelnictwo - rzecz na urlopie, szczególnie
w samolotach, zwyczajna. Przeczytałem w gazecie pokładowej
ciekawą informację. Kiedy po 1989 roku wprowadzono do floty
LOT-u samoloty najnowszej generacji, ich nowoczesna awionika
wprawiła polskich pilotów w osłupienie. Zaczęli się z czasem
naigrawać, że do prowadzenia boeinga potrzeba tylko dwóch
istot: jednego pilota i jednego psa. Pies po to, żeby pilnować pi-
lota, aby ten niczego nie dotykał, a pilot po to, żeby karmić psa.
Poza mną czytało jeszcze kilka osób, na stu czterdziestu pasa-
żerów. Polacy, odpiąwszy pasy, budzili się do działania i oswa-
jania przestrzeni. Jęli hałasować. Hałasowali z każdą minutą coraz
bardziej. Zaczęli grzebać w swoich piętnastokilowych bagażach
podręcznych w poszukiwaniu kanapek. Klęczeli tyłem do kie-
runku lotu i prowadzili wielce interesujące konwersacje z rodziną
ulokowaną na fotelach tuż za nimi. Połowa od turbulencji miała
biegunkę i okupowała obydwa dostępne w samolocie szalety.
Pan ulokowany dwa rzędy przed nami pobiegł do stewarda
po colę. Dostał całą butelkę i zadowolony powrócił na miejsce.
W plastykowych kubkach rozrobił tę colę z kupioną na lotnisku
w strefie wolnocłowej grecką brandy. Dwa rzędy popijały w sa-
molocie własnoręcznie wykonane drinki. Poczułem, że wracam
do domu. Polacy nie potrafią spokojnie usiedzieć w miejscu.
Czyżby nikt nas tego w szkole nie uczył? Oswajają przestrzeń
krzątając się, pokrzykując, zaczepiając, popijając. Znać, że nie
latają zbyt często, a samolot traktują niczym autokar na szkolnej
wycieczce. Ciekawe zresztą, co czuje osoba lecąca samolotem
po raz dwusetny? Czeka z utęsknieniem na turbulencje? Czyta
kolejny horror? Śpi? No, to ostatnie jest w samolocie możliwe,
o ile przyzwyczaimy się do wąskiego i niewygodnego fotela. Nikt
przecież nie wejdzie na jakimś podrzędnym dworcu do
przedziału i nas nie okradnie. Samolot ma swoje plusy.
Samolot ma także i taką zaletę, że wiezie nas z reguły bardzo,
bardzo daleko, czego za mocno nie czuć. Ot, spędzamy w sa-
molocie najwyżej 8 godzin. Dodatkowo można polecieć w takie
rejony, gdzie nas sokole oko męża, rodziny i znajomych z pew-
nością nie dojrzy, co w wypadkach, które zostaną tu
szczegółowo opisane, ma znaczenie kluczowe. Ale po kolei.
Puerto Pląta
Niektórzy to mają fajną pracę. Takie na przykład Deborah
Pruitt i Suzanne LaFont spędziły trzy lata (między 1989 a 1992
rokiem) na Jamajce, gdzie, uwaga, zawzięcie studiowały kontakty
wypoczywających tam turystek z młodymi tubylczymi męż-
czyznami, służącymi owym turystkom jako płatny serwis ro-
mantyczno-erotyczny . Jeżeli pracujesz, drogi czytelniku, od
8.00 do 17.00 w smutnym, szarym i ciemnym miejscu, na przy-
kład w jakimś urzędzie, to mam dla ciebie jeszcze kilka innych
drażliwych informacji. Otóż Pruitt i LaFont badały te kontakty
poprzez obserwację uczestniczącą, co oznacza, że - ni mniej, ni
więcej - uczestniczyły w tego rodzaju kontaktach bezpośrednio
i, rzec można, własnoręcznie. Dopiero po 18 miesiącach po-
szukiwań przeprowadziły z zainteresowanymi stronami wy-
wiady, aby owe strony odpytać na temat charakteru, tudzież
pułapek plażowo-dyskotekowej pracy. A praca to specyficzna,
coś w rodzaju bardzo niecodziennej, uwikłanej w rozliczne kon-
teksty pozaekonomiczne, męskiej prostytucji. Na Jamajce ten
proceder zabawnie się zresztą zwie, co ma związek z cha-
rakterystyczną i znaną we wszechświecie, narodową jamajską
fryzurą. Kiedy spragniona wrażeń turystka najmuje plażowego
chłopca, by dostarczał jej rozmaitych uciech, nazywa się to
rent-a-dread - najem dreda. Już na przełomie lat 80. i 90.
proceder ten był tak na Jamajce rozpowszechniony, że dosłow-
nie roiło się od nie tylko związanych z nim żartów i terminologii,
ale także pocztówek, t-shirtów i komiksów opisujących w spo-
sób swawolny relacje białych turystek z czarnymi tubylcami.
Jedna z amerykańskich firm turystycznych prezentowała to
zjawisko w swoich prospektach reklamowych i zachwalała je tak
samo jak słońce, plażę i jakość hotelu, starając się dostarczać
owe prospekty kobietom. W Niemczech ukuło się nawet
powiedzonko, że mężczyźni lecą do Tajlandii, a kobiety na
Jamajkę. Taka to popularna w czasach konsumpcyjnej turystyki
zabawa! Jamajka jednak przestaje być aktualnie w modzie
i masowa turystyka romantyczno-erotyczna w wykonaniu kobiet
przenosi się do innych sympatycznych miejsc na świecie, na
przykład na Barbados, Kubę czy Dominikanę. Zajmijmy się zatem
w sposób detaliczny tym ostatnim miejscem.
Wybrali się tam ostatnio, w celach czysto badawczych,
Edward Herold, Rafael Garcia i Tony DeMoya''. Znowu nie
potrafię sobie odmówić i powiem, że niektórzy to mają fajną
pracę. Wyżej wymienieni panowie udali się do Puerto Pląta, rejo-
nu plażowego położonego na północnym wybrzeżu Republiki
Dominikany, aby badać kontakty turystek z Kanady, Włoch,
Niemiec i Stanów Zjednoczonych z tamtejszymi beach boys
- chłopcami plażowymi.
Powiem tylko, w ramach dygresji, że inni mają jeszcze
przyjemniejszą pracę. Taki na przykład Chris Ryan, profesor
turystyki na Uniwersytecie Waikato w Nowej Zelandii, studiuje
relacje turystów z miłymi, rozbierającymi się do rosołu i wijącymi
w egzotycznych wygibasach damami w klubie ze striptizem,
w australijskim mieście Darwin . Już sobie wyobrażam, jak ów
uczony przemawia do żony, że musi się poświęcić dla nauki
i pojechać na obserwację terenową do knajpy ze striptizem, a żo-
na pakuje mu kanapki do tornistra, odprowadza na lotnisko,
czule żegna i czeka dwa miesiące na jego powrót do domu,
po czym ten wraca, siada przed komputerem i tworzy teorię oraz
metodologię badania striptizu. Wiem, kpię sobie, ale jest z czego.
W pracy Ryana, napisanej zresztą z Amber Martin, byłą austra-
lijską striptizerką, aż roi się od nieprzyzwoicie zabawnych kwiat-
ków. Dla przykładu, aby zjednać sobie przychylność tancerek
egzotycznych (pięć minut pokazywania nieosłoniętych geni-
taliów na osobności kosztuje tu 40 dolarów) i nakłonić je do
szczerości w trakcie wywiadów, Ryan napisał wiersz o swoich
wrażeniach z pokazu. Pisze, że trudniące się striptizem kobiety
były zachwycone. Trzeba ten patent wykorzystać do badań nad
biedą postpegeerowską w Polsce. Może po odczytaniu wiersza
na ich cześć mieszkańcy dawnych pegeerów byliby bardziej
skłonni do współpracy z socjologami.
No, dosyć już tych dygresji, powróćmy do tematu.
Większość literatury na temat podróży seksualnych skupia
się na mężczyznach oraz ich egzotycznych eskapadach w po-
szukiwaniu przypadkowego seksu, na ogół z prostytutkami.
Zwykle też ta literatura, szczególnie feministyczno post-
marksistowska, opisuje takie eskapady jako dewiację i wy-
zysk. To, co biali Europejczycy wyprawiają z Tajkami, jest
nieodmiennie fe: jest paskudztwem, czymś niecnym, nieprzy-
zwoitym, przestępstwem wręcz. Niektórzy turystykę seksualną
w wykonaniu mężczyzn opisywali jako raj pasożytów, którzy
wyzyskują kobiety wysyłane do pracy w domach publicznych
przez dogorywających z głodu krewnych. Ale byli także inni,
mniej może feministycznie nastawieni badacze, którzy zauwa-
żali, że tajskie (i wszelkie inne) prostytutki mają ogromne poczu-
cie władzy nad przybywającymi do ich krajów mężczyznami. Ci
bowiem lecą pół świata, żeby się z nimi spotkać, i wydają całą
masę pieniędzy, aby je podotykać. Widać wyraźnie, pisali ba-
dacze, że tajskie prostytutki bardzo uzależniają od siebie swoich
klientów. Klienci ci wręcz się w tajskich prostytutkach zakochują,
nie chcą z urlopu wyjeżdżać, a po rozstaniu ślą im listy. Wygląda
na to, że te czysto „komercyjne" i wyzyskiwawcze niby wyjazdy
erotyczne mężczyzn częstokroć mają posmak zdumiewającego
romantyzmu. Nic nie jest tak jasne, jak feministom mogłoby się
wydawać. Jeremy Seabrook, badacz zajmujący się śledzeniem
wszelkich przejawów wykorzystywania w skali globalnej, tym
razem spisując opowieści mężczyzn wyjeżdżających do Tajlan-
dii, nie pozostawia wątpliwości (choć niczego w jasny sposób
nie komentuje) co do romantycznych okoliczności wielu
związków Europejczyków z Tajkami . Przyjrzyjmy się przykła-
dowej opowieści snutej przez Kena, Anglika, emerytowanego
kierowcy Mi/k Marketing Board, firmy zajmującej się dowo-
żeniem i sprzedażą mleka. Ken pracował najpierw jako kierowca
przewożący paliwo z doków portowych do bezpośred-
nich odbiorców. Jako że była to bardzo nudna praca (po prostu
woził paliwo z punktu A do punktu B i tyle), zrezygnował z niej
na rzecz rozwożenia mleka, gdzie miał przynajmniej szansę
kontaktu z ludźmi. Ken był żonaty, 17 i pół roku, ma dwójkę
dzieci: 15-letnią córkę i 13-letniego syna. Żona jednak, o czym
doniósł mu zapłakany syn, postanowiła zapoznać się bliżej
z innym panem i regularnie zdradzała Kena. Kiedy Ken opowiadał
to Seabrookowi, miał w oczach łzy. Doszło do rozwodu i po roz-
wodzie Ken był przekonany, że nie ma najmniejszej ochoty wią-
zać się z jakąkolwiek kobietą, albowiem wszystkie kobiety to
wiadomo kto. Nie miał oczywiście o kobietach najlepszego zda-
nia. Za namową przyjaciela poleciał do Tajlandii, gdzie poderwał
pewną Tajkę. Jak sam mówi, była dla niego bardzo dobra. Spę-
dzili ze sobą sporo czasu, aż pewnego dnia wybrali się na morską
wycieczkę małym stateczkiem. W pewnej chwili chciała coś mu
powiedzieć i gwałtownie przeskoczyła na jego stronę. Łódka wy-
wróciła się do góry dnem i oboje znaleźli się pod wodą.
Dziewczyna zaczęła panikować i poszła na dno. Ken zanurkował
i wyciągnął ją na powierzchnię, łykając jednocześnie mnóstwo
wody. Do dzisiaj Ken ma problemy z płucami, w zasadzie została
mu tylko połowa prawego. Następnego dnia po wypadku Ken
wylądował w szpitalu. Tajka cały czas była z nim, choć - jak mówi
Ken - wcale nie musiała tego robić. Loy, bo tak ma na imię Tajka,
sama, za własne pieniądze, kiedy Ken był nieprzytomny, wy-
kupiła potrzebne lekarstwa. Kiedy Ken wyszedł ze szpitala,
zawiązali dłuższą znajomość, kupili kawałek ziemi 120 kilo-
metrów od Bangkoku i żyli tam, posyłając miesięcznie 5000 ba-
tów jej matce, która opiekowała się jeszcze niewidomym bratem
Loy. Dodać trzeba, że Ken, przyjechawszy do Tajlandii i poder-
wawszy Loy, nie potrafił sklecić zdania po tajsku. Przyznacie
zatem, że w świetle opowieści Kena (a nie jest to jedyna opo-
wieść w książce Seabrooka) to wykorzystywanie nie zawsze
wygląda na działanie wielce przestępcze.
A zatem, w wypadku męskiej seks-turystyki mamy zdaje się
do czynienia z całym spektrum rozmaitych zachowań - od czysto
komercyjnego traktowania kobiet i de facto wyzysku, aż po wol-
ny wybór i obustronne uczucia. Całe „wieki" jednak badacze
traktowali po macoszemu seks-turystykę w wykonaniu kobiet,
pewnie dlatego, że w epoce przedkonsumpcyjnej, kiedy kobiety
w społeczeństwie naszego typu nie miały ani własnych środków
finansowych, ani dostępu do skutecznych środków anty-
koncepcyjnych, ani tak znacznej wolności jak dziś, po prostu
taka turystyka nie mogła istnieć. Ale co się odwlecze... Obecnie
jest to gałąź turystyki, która znakomicie się rozwija. Majętne ko-
biety z półkuli północnej latają do wybranych miejsc na południu
(na Barbados, Jamajkę, Dominikanę, do Gambii, a nawet Grecji),
aby przeżyć kontrolowaną przygodę erotyczną.
Pruitt i LaFont uważają, że termin seks-turystyka w odnie-
sieniu do tych damskich eskapad na południe nie pasuje,
ponieważ mamy tu w zasadzie do czynienia z całym spektrum
rozmaitych zachowań nie dających się sprowadzić tylko do
seksu. Proponują one nazwę turystyka romantyczna, ponieważ
badani przez nie jamajscy chłopcy plażowi i turystki postrzegali
wzajemne relacje znacznie szerzej niż proste zaspokajanie
potrzeb seksualnych. Aktorzy tego plażowego spektaklu są bardzo
emocjonalnie zaangażowani - tak przynajmniej deklarują.
Turystki na Jamajce są naprawdę przekonane, że są kochane
przez mężczyzn z dredami. No cóż, powinny wiedzieć, że za
pieniądze można bardzo dobrze kłamać i nie najgorzej grać rolę
zaangażowanego kochanka. Są oczywiście badacze, którzy
z teorią Pruitt i LaFont się nie zgadzają i sądzą, że pod tym
romantycznym płaszczykiem kryje się absolutnie nienaiwna
ochota na seks z odrobiną egzotyki. Nie sposób ukryć, że tego
typu działalność jamajskich młodzieńców to po prostu ładnie
opakowana i zakamuflowana z użyciem mgły czułych słówek
męska prostytucja; że to taki sam wyzysk biednego południa
przez bogatą północ, jaki ma miejsce w wypadku seks-turystyki
męskiej. Pozostawmy te spory i przyjrzyjmy się aktorom tego
specyficznego przedstawienia na Dominikanie.
Tutaj plażowi chłopcy nazywają się sanky panky, mają od
17 do 25 lat (choć bywają też starsi), ładnie wyglądają,
a większość potrafi nawiązać sensowną rozmowę w czterech,
pięciu językach. Są też oczywiście czarni, co ich zdaniem dodaje
im uroku, ponieważ białe turystki nigdy nie były z czarnym,
co je bardzo, zdaniem sanky panky, ekscytuje. Chłopcy plażowi
zazwyczaj pracują w zawodach umożliwiających łatwy kontakt
z turystkami. Są przewodnikami wycieczek, wypożyczają sprzęt
plażowy albo samochody, są kelnerami, barmanami, bileterami
w przyulicznych loteriach. Kiedyś, w latach 70. i 80. na Do-
minikanę, w poszukiwaniu przygód z plażowymi chłopcami,
przylatywali sami homoseksualiści, teraz jednak sytuacja ulega
diametralnej zmianie, coraz częściej zamiast gejów na wyspę
przybywają samotne białe damy. Co ciekawe, cieszy to domi-
nikańskich chłopców nie tylko z uwagi na dosyć oczywistą nie-
chęć do pracy z homoseksualistami, ale także dlatego, że - jak się
okazuje - kobiety płacą lepiej od mężczyzn.
Skoro mowa o pieniądzach, to stanowią one najpoważniejszą
motywację do tego rodzaju profesji. Jednak beach boys nigdy
o nie bezpośrednio nie proszą. Nie żądają ich też, i to w konkret-
nej, odliczonej kwocie bezpośrednio, jak to czynią prostytutki płci
żeńskiej. W istocie wiele korzyści o charakterze ekonomicznym
nie sprowadza się do banknotów przepływających z rąk turystek
w ręce plażowych kochanków. Chłopcy korzystają z fundo-
wanych posiłków w restauracjach, darmowej rozrywki, moż-
liwości prowadzenia najnowszego modelu auta z wypożyczalni
samochodów, dostają w prezencie kosztowne ubrania i biżuterię.
Wszystko to „sponsorują" turystki. Rzec można, że plażowi
chłopcy to jawnodajcy. Z wypoczywającymi Amerykankami lub
Europejkami pokazują się publicznie, do tego wystrojeni w za-
kupione przez nie ciuchy. Z ich wypowiedzi wynika niezbicie,
że jedną z motywacji do takiej pracy jest także chęć podbudo-
wania własnego statusu przez kontakt z bogatymi turystkami.
A jeśli owym turystkom spodobają się bardzo, to mają szansę na
motocykl w prezencie, pieniądze na rozwinięcie jakiegoś
small-biznesu, a ci, którzy pozostają z turystkami w bardzo
długich związkach (co wcale nie zdarza się rzadko), mogą z nimi
polecieć do Kanady, Stanów czy Europy.
Żeby jednak dojść do takich spektakularnych efektów,
najpierw wypoczywające damy należy poderwać. Sanky panky
są przekonani o swoich wyjątkowych umiejętnościach w tym
zakresie. Jeżeli beach boys pragną jedynie seksu, co się czasem
zdarza, to celem ich podboju będą kobiety młode i atrakcyjne,
najchętniej blondynki. Generalnie jednak, taki cel nie przynosi
profitów w postaci pieniędzy. Oczywiście nic w tym dziwnego,
trudno żeby młode i ładne damy płaciły mężczyznom, którzy
mają na nie ochotę. Jeżeli zatem nasz plażowy chłopak chce
zarobić, atakuje kobiety powyżej czterdziestego roku życia,
często grubo powyżej, albo młodsze, ale otyłe. Kobiety starsze
lub otyłe nie są zdaniem plażowych kochanków przyzwyczajone
do tego, że ktoś na nie zwraca uwagę o charakterze ro-
mantycznym, co beach boys starają się niecnie wykorzystać.
Takie kobiety zakochują się w czarnych chłopcach łatwiej
i szybciej, mają także szerzej pootwierane portfele. Ciekawostka:
beach boys wierzą, że otyłe turystki nie miały w przeszłości
wielu doświadczeń seksualnych, ponieważ Europejczycy i Ame-
rykanie wolą chudsze. A zatem trudniej się będzie od nich
zarazić AIDS albo chorobami wenerycznymi. Plażowcy
przechwalają się także między sobą przyjemnościami, jakich
doświadczyli podczas seksualnych uniesień z otyłymi kobietami,
które są, jak to mówią, ciaśniejsze, z racji nieczęstego
uprawiania seksu, od kobiet atrakcyjnych. Co kraj, to obyczaj.
Kobiety starsze i puchate mają także mniej oporów przed
paradowaniem z czarnymi chłopakami po miejscowości turys-
tycznej od kobiet atrakcyjnych, które zwykle się wstydzą tego
typu kontaktów. Chłopcy z Dominikany uważają, że najłatwiejsze
są francuskojęzyczne Kanadyjki z Ouebeku, potem na liście figu-
rują Kanadyjki anglojęzyczne, a na trzecim miejscu plasują się
Włoszki. Z Amerykankami jest znacznie trudniej, bo zdaniem
plażowców, przejawiają one stanowcze uprzedzenia rasowe,
co bynajmniej nie ułatwia zabawy.
Męskie prostytutki z dominikańskiej plaży stosują arcy-
ciekawe strategie podrywania turystek. Nie podrywają tych,
które siedzą pod parasolem i czytają, ponieważ jest to znak,
że nie mają ochoty na nawiązywanie erotycznych znajomości.
Podrywają tylko te, które opalają się w słońcu i do tego nie są
jeszcze opalone. Tu sprawa jest jasna - te, które są opalone, zaraz
wyjadą i podryw się nie opłaca. Te, które opalone nie są, mają
jeszcze przed sobą dużo, dużo wolnego czasu na Dominikanie
(rzadko kto leci tak daleko na tydzień). Podryw zaczyna się
od uśmiechów słanych turystkom z niedaleka i od kontaktu
wzrokowego. Jak wszędzie, tyle że wszędzie kontakt wzrokowy
inicjowany jest przez kobiety, a nie przez mężczyzn. Dobrym
miejscem na podryw jest plaża oraz dyskoteka, rzadziej ulica,
na której beach boys handlują jakimiś drobiazgami albo oferują
swoje usługi zgodne z wykonywanym zawodem przewodnika
albo osoby wypożyczającej sprzęt plażowy. Plażowi chłopcy
zawsze zaczepiają kobiety po przyjacielsku, nigdy w sposób
ostentacyjny czy wulgarny. Starają się żadnej nie przestraszyć,
a ci subtelniejsi mają zwykle najwięcej podbojów na koncie. Przy-
jazny podryw polega na zaproponowaniu pokazania sympa-
tycznych miejsc w okolicy, żadnego seksu i żadnych pieniędzy,
o tym nawet nie ma na początku mowy. Często, jeśli podryw
przebiega na plaży, chłopcy prawią turystkom komplementy,
w czym są wybitnie utalentowani. Czasami organizują zajęcia,
w trakcie których mogą się w pełnej krasie zaprezentować dam-
skiej plażowej publiczności: grają w siatkówkę, jeżdżą na nartach
wodnych etc. Wielu w trakcie autoprezentacji daje swoim wy-
brankom kwiatek. Kwiatek jest ponoć bardzo skuteczny. Są także
strategie dużo bardziej wymyślne. Dla przykładu można dać się
na plaży zobaczyć z młodą i atrakcyjną kobietą, ażeby później
„zaatakować" starszą. Ponoć równie skuteczne jak kwiatek.
Świetnym miejscem do zawiązania bliskiej znajomości jest rzecz
jasna disco. Najpopularniejszym tańcem na Dominikanie jest
marengo, który do łatwych nie należy. Marengo trzeba się nau-
czyć, a plażowi chłopcy chętnie przeistaczają się w nauczycieli
tańca. W trakcie marengo można się swobodnie poprzytulać,
co nie jest oczywiście bez znaczenia dla pogłębiania turysty-
czno-dominikańskiego kontaktu.
Większość chłopców z plaży woli być z jedną turystką przez
cały jej pobyt na wyspie. Profesjonaliści nie wykorzystują sy-
tuacji i nie interesują ich jednonocne przygody. Także nie kradną,
co rzeczywiście w kontaktach na linii damska turystyka - męski
serwis plażowy zdarza się niezmiernie rzadko. Więzi z kobie-
tami, co ciekawe, są ważniejsze od więzi z innymi mężczyznami
parającymi się tą działalnością. Inaczej jest dla przykładu
w Grecji, gdzie kamakia, odpowiednik dominikańskich beach
boys, bardziej są związani z kolegami niż z podrywanymi kobie-
tami. Zasadą dla beach boyów jest to, że beach boy dziew-
czynie nie skłamie. Zasadą dla kamakia jest to, że kłamie
dziewczynie jak najęty, z upodobaniem koloryzując własną
osobę.
Z dziesięciu kobiet kulturalnie nagabywanych przez plażowy
serwis erotyczny połowa nawiązywała głębszą znajomość
z chłopcami, a dwie, trzy angażowały się w związek seksualny.
W ten sposób przeciętny plażowy kochaś rocznie nawiązuje
dziesięć związków o charakterze łóżkowym. Niektórzy mają
rocznie ponad sto partnerek seksualnych, co jednak nie jest
częste. Połowa z przepytywanych beach boyów przyznała,
że połowa kobiet, z którymi mają do czynienia w łóżku, to mę-
żatki, a seks w wypadku jednej trzeciej kontaktów następuje tego
samego dnia, w którym się poznali, kolejna jedna trzecia
wędruje do alkowy po dwóch, trzech dniach znajomości, reszta
nieco później.
Plażowi chłopcy bardzo pragną, aby seks z nimi
był dla
turystek niezapomnianym przeżyciem. Bardzo się przeto starają
i dbają o przyjemność drugiej strony - bardziej aniżeli o przy-
jemność własną. Chcą ponadto zachować swoją energię seksu-
alną dla turystek i nie angażują się w związki erotyczne z miejs-
cowymi dziewczynami. Jeśli poderwane turystki są brzydkie, to
uprawiając z nimi seks starają się nie patrzyć na ich twarze albo
sporo piją przed upojnymi chwilami (no cóż, turystki, które
w tego rodzaju związki się angażują, często bywają niezbyt
urodziwe i niezbyt młode).
Przyglądając się typologii seks-turystek na Dominikanie,
nietrudno zauważyć, że persony atrakcyjne siłą rzeczy muszą
pojawiać się pośród nich nieczęsto. Pierwszy typ to neofitki
i damy przybywające na Dominikanę po raz pierwszy, skuszone
opowieściami koleżanek. Dzieli się on na dwa podtypy:
seks-neofitki (mniejszość) i neofitki-romantyczki (większość),
w zależności od tego, po co przybywają na Dominikanę.
Drugi typ to seks-turystki „sytuacyjne", które angażują się
w seks z chłopcami z plaży, choć wcale tego wcześniej nie plano-
wały. Kolejny, trzeci typ, to damy powracające, które nawiązały
na Dominikanie trwalszy związek o charakterze romantycznym
i chcą go odnowić. Są również i takie, które nie chcą odnawiać
starego związku, tylko ponownie przeżyć przygodę o roman-
tycznym charakterze, być może z innym chłopakiem. Czwarty typ
to poszukiwaczki przygód lub weteranki, zwane również kon-
kwistadorkami, których celem jest zwykle maksymalny podbój
- niezobowiązujący, przypadkowy i anonimowy seks. Jedna
z weteranek deklarowała uprawianie miłości z 18 miejscowymi
mężczyznami w ciągu 14 dni urlopu. O innych miejscowi pod-
rywacze opowiadali, że życzą sobie seksu w kombinowanych,
poczwórnych układach i wymiany partnerów. Są jednak i takie,
które owszem są tu po to, by się trochę popieścić po tym i po
owym, jednak tylko z wybranym, ulubionym beach boyem.
Większość turystek, o czym trzeba koniecznie powiedzieć, wo-
li romantyczną przygodę i nie zawiązuje w ogóle więzi
o charakterze seksualnym z podrywającym ją czarnym chłopcem.
Można powiedzieć, że dla większości kobiet plażowy loverboy
jest takim samym bezpiecznym i higienicznym elementem tego,
co Ryszard Kapuściński nazywa turystycznym, hermetycznym,
higienicznym tunelem", jak klimatyzowane autobusy dowożące
turystów z lotniska, importowana żywność all inclusive i trunki
serwowane gościom, czy ściśle izolowany od dzikiego zewnętrza
hotel (jak w wielu miejscach na tureckiej riwierze). Loverboy jest
jak obrazki w hotelowym, czterogwiazdkowym pokoju -jest sztucz-
nym elementem wystroju, jest rolą na pokaz, jest nieprawdziwy,
chociaż niewątpliwie obecny. Niechętni do podziwiania obrazków
za nic nie będą w stanie sobie przypomnieć, co też wisiało w ich
pokojach na ścianach. Landszafty? Abstrakcje? Litografie? Reklamy?
Brzuchaci biznesmeni z żonami i dziećmi wypoczywający na Do-
minikanie nie przypomną sobie krzątających się wokół ich
hotelowych pięćdziesięcioletnich sąsiadek czarnoskórych,
sezonowych kochanków. Kelnerzy? Chłopcy hotelowi? Bagażowi?
Recepcjoniści? Jak na recepcjonistów dosyć kosztowni.
Skoro loverboys nigdy nie proszą o pieniądze wprost,
a jednak o pieniądze chodzi, to muszą stosować przebiegłe
strategie wyciągania z kieszeni turystek upragnionych funduszy.
I tutaj są jeszcze większymi mistrzami niż w podrywaniu. Naj-
prymitywniejsi mówią, że zabrakło im po prostu na drinki, disco
czy na taksówkę, kiedy dochodzi do płacenia. Bardziej wyra-
finowani, kiedy na stole ląduje rachunek, ochoczo wyciągają
z tylnej kieszeni portfel i wstydzą się bardzo, że mają w owym
portfelu za mało, żeby rachunek ten pokryć. Rozbawione ma-
rengo i rozpalone za sprawą drinków turystki ochoczo otwierają
pugilaresy i pod stołem przekazują nieszczęśnikom gotówkę,
żeby nie było, że to one płacą, i żeby się biedacy nie stresowali.
Bardzo wyrafinowani i obeznani w podstawach gry aktorskiej
po prostu milczą, nie odzywają się i wyglądają na smutnych
i przybitych. Do tej pory tak gadatliwi, wzbudzają od razu zain-
teresowanie partnerek swoim smutnym stanem. I wtedy wy-
chodzi na jaw, że są biedni i nie stać ich na opłacenie rozrywek,
albo - co jest skuteczne niezmiernie w otwieraniu portfeli - mają
chorego brata, którego muszą utrzymywać i leczyć, potrzebują
pieniędzy na dalszą edukację albo na rozwinięcie własnego
small-biznesu, żeby nie parać się już więcej plażową robotą.
Im turystka starsza i brzydsza, tym więcej daje pieniędzy. A są to
wcale niemałe kwoty.
Najogólniej plażowi chłopcy deklarują od 100 do 500 dolarów
przychodu od jednej kobiety, choć bardzo często sprawa kończy
się na darmowych drinkach i posiłkach. Niektórzy, ci najpięk-
niejsi, najsubtelniejsi i najzdolniejsi, dostają w prezencie moto-
cykle albo kosztowną garderobę. Są też i tacy, którzy znakomicie
na tym sympatycznym w końcu procederze zarabiają, znacznie
więcej niż przeciętny mężczyzna na Dominikanie, pracujący
w „normalnym" zawodzie. Jeden z loverboyów zarabiał więcej
niż 1000 dolarów miesięcznie, podczas gdy zwyczajny
pracownik na Dominikanie zarabia około sześćdziesięciu.
Choć kwoty te mogą trochę przerażać, mniemam jednak,
że po takim instruktażu agencje turystyczne zapełnią się
klientkami żądającymi bardziej doprecyzowanych prospektów
reklamowych. Zwłaszcza że kobiety żądają dzisiaj więcej
i więcej, bez cienia zakłopotania, zmieszania czy nieśmiałości.
Nieśmiałe rekiny padłyby z głodu, a damy - jak pamiętamy - są
dzisiaj przecież rekinami. Nadeszły czasy dla śmiałych,
świadomych swojej wartości, znających swoje coraz liczniejsze
potrzeby dam. I właśnie o tych to czasach, kobiecej śmiałości
i kobiecych potrzebach traktują następne strony.
Jestem bardzo cierpliwa,
pod warunkiem, że wyjdzie na moje.
Margaret Thatcher
Rozdział III
Rekiny na smyczy
- Wiesz - powiedział mi kiedyś znajomy - oglądam czasem
programy o modzie i zawsze zdumiewa mnie liczba nastolatek
chętnych do wzięcia udziału w castingach. Przewijają się przez
te konkursowe wybiegi i zdjęcia próbne całe ich tabuny.
- A mnie akurat - odparłem znajomemu - nie zdumiewa
to ani trochę, choć najzupełniej cię rozumiem.
Znajomy to intelektualista (zostało jeszcze w naszym kraju
kilku), dla którego pokazywanie nóg, biustów i bioder, występo-
wanie w charakterze smutnego wieszaka i dawanie się obfoto-
grafowywać z każdej strony za papiery wartościowe jest miernym
i niegodnym miana człowieka zajęciem. Miarą człowieczeństwa
jest oczywiście w tym wypadku męskie przywiązanie do tak zwa-
nych idei wyższych, które to przywiązanie nie pozwala na roz-
mienianie ciała na drobne i na podejmowanie zajęć niegodnych
wyrafinowanego umysłu. Bycie wieszakiem - nawet za kwoty
całkiem niedrobne - godne nie jest.
- A przecież - ciągnął dalej znajomy - wyglądają te dziewczęta
na wykształcone albo kształcące się, choć trudno się zoriento-
wać, nie dają im w końcu powiedzieć na wizji ani słowa. Czemu
to robią?
No właśnie. Czemu? Zastanówmy się. Najpierw nad kosztami
takiej damskiej działalności. Są one raczej niewielkie, o ile nie
bierzemy pod uwagę problemów i dylematów psychicznych
męskiego intelektualisty, związanych z wykonywaniem czynności
niegodnych. Zawód modelki i fotomodelki rzeczywiście ma
wiele wspólnego z uprzedmiotowieniem człowieka. Rzeczywiście
jest się wieszakiem, skoro nikogo nie interesuje, o czym modelka
myśli i skoro nikt nie ma ochoty modelek słuchać, nawet realiza-
torzy telewizji o modzie. De facto parająca się tą profesją młoda
dama staje się na czas wykonywania czynności zawodowych
przedmiotem. I czyni to na własne życzenie. Zważmy jednak, że
po męsku i po „intelektualnemu" rozumiane bycie przedmiotem
jest mało kosztowne z punktu widzenia kobiet. Ewolucja tak
zaprogramowała strategie przeżycia płci pięknej w przyrodzie
i w środowisku społecznym, aby nie przejmowały się one górno-
lotnymi ideami, szczególnie takimi, które utrudniają im polepsze-
nie jakości ich żywota oraz jakości życia ich potencjalnych dzieci.
Duża liczba (większość?) najnormalniejszych w świecie kobiet
zdecyduje się na zrobienie, w zamian za dowolne środki polep-
szające ową jakość, z myślą o własnym komforcie i o komforcie
dzieci, rzeczy wszelakich i czegokolwiek, o ile:
a. nie grozi to śmiercią albo kalectwem,
b. nie grozi to chorobą, choćby lekką,
c. nie grozi to niezapowiedzianą i niezaplanowaną ciążą,
d.nie grozi to straszliwą obmową i plotkami utrudniającymi
funkcjonowanie w środowisku społecznym.
Bycie wieszakiem - o ile pozostaniemy przy tym okrutnym, i jak
się okaże, rzucanym z zawiścią epitecie - nie niesie wymienio-
nych zagrożeń, bo czymże grozić może strojenie wymalowanych
min przed aparatem fotograficznym, bywanie na wyrafinowa-
nych przyjęciach i pływanie jachtami będącymi własnością
bogatych baronów medialnych (takie rzeczy pokazuje telewizja
o modzie 24 h na dobę)? Oślepieniem feerią świateł w atelier?
Udławieniem się oliwką popijaną szampanem? Wypadnięciem za
burtę i byciem pożartą przez żarłacze? Nie żartujmy. Bycie modelką
nie jest śmiercionośne. No, chyba że któraś zanorektyzuje się
na śmierć.
Te ewolucyjne usprawiedliwienia brzmią, rzecz jasna, paskud-
nie w uszach osób dezawuujących wartości materialistyczne,
ale cóż, c'est la vie. Mężczyźni bywają za sprawą tej akurat
damskiej cechy serdecznie wkurzeni na damy swego serca,
szczególnie po wypiciu w towarzystwie innych mężczyzn znacz-
nej ilości wody ognistej. Słuchałem kiedyś innego biedaka,
szczerze przejętego damskim materializmem ewolucyjnym (tym
razem jednak nieszczególnie wyrafinowanego intelektualisty),
który po przełknięciu licznych głębszych zastanawiał się niecnie,
ile należałoby zapłacić przemykającym nieopodal kelnerkom,
żeby przemykały bez odzienia wierzchniego. Szydził, że to tylko
kwestia ceny. Że jeśli zagwarantowalibyśmy im - kombinował
- nietykalność cielesną, jeśli nie byłoby przemocy i innych
zagrożeń, a jeszcze lepiej, jeśli nie wypaplalibyśmy później
innym kobietom o tym kelnerskim happeningu, znalazłoby się
wiele chętnych. I pewnie - niestety (z punktu widzenia idei wy-
ższych) - miał pijaczysko rację. Na bok idee, na bok męska, ob-
myślona w systemie patriarchalnym od-religijna moralność,
skoro można tanim kosztem zapewnić sobie napływ środków
polepszających żywot. Słowem, tego rodzaju zachowania są
w wypadku kobiet naturalne i w pełni dopuszczalne, znajdują się
w katalogu działań służących kobiecemu przetrwaniu. W tym
kontekście nie dziwi zatem niechęć okazywana przez „prawdzi-
wych" mężczyzn męskim modelom, którzy decydują się być wie-
szakami. Brak im bowiem należytego, ideologicznego poczucia
i „właściwej" realizacji męskości. A żyją sobie - sprzedawczyki
- całkiem, całkiem.
Jak zauważyła Francoise Sagan, mądrość męska ogarnia
wiele rzeczy powierzchownie, podczas gdy mądrość kobieca
ogarnia mało rzeczy, ale gruntownie. Mądrość kobieca zatem
ogarnęła gruntownie również i tę prawdę, że aby wieść żywot
przyjemny, bezbolesny, ciekawy, ciepły i miły, nie należy zanadto
przesadzać z ideałami i jeśli jakaś działalność nie jest zanadto
wyczerpująca, jeśli nie zagraża naszemu zdrowiu albo naszym
dzieciom, choćby potencjalnym, a przede wszystkim jest do-
chodowa, to warto się za nią zabrać. Nie ma przecież w kulturze
konsumpcyjnej wartości wyższej nad przyjemność czerpaną
z egzystencji. Wygląda zatem na to, że tabuny chętnych
do zawodu modelki przewyższają dostosowaniem do kultury
konsumpcji utyskujących nad ich kondycją moralną intelektua-
listów. Takie damskie zachowanie to jedynie efekt naturalnych
strategii kobiet. Tyle tylko, że dzisiaj zachowanie takie nie zde-
rza się już z wartościami społecznymi, które wchodziłyby z nim
w konflikt, a osób przypominających o tych wartościach jest co-
raz mniej i są coraz mniej słyszalne. Wartością nadrzędną jest
przecież przyjemność i delektowanie się życiem. Jeśli wierzyć
socjologom, przyjemność wypełnia najobszerniejszą „szufladę"
w umysłach większości mieszkańców państw rozwiniętych.
Aby jednak przyjemność tę czerpać, niezbędne są środki.
Środki zapewnia praca. Charakter pracy radykalnie się dzisiaj
zmienia. Coraz mniej jest zajęć, które wymagałyby męskiej siły,
zaradności i męskiego „morale", o którym była tu mowa. Bycie
modelką (szczególnie modelką wziętą), chociaż nieszczególnie
prestiżowe z męskiego punktu widzenia, nie tylko zapewnia
znaczne środki i wpisuje się w model życia jako przyjemności,
ale jest także przykładem działalności zawodowej będącej pro-
fesją przyszłości. Praca w tym zawodzie ułatwi kobietom funk-
cjonowanie w kulturze konsumpcyjnej, męskie zaś narzekanie
na charakter tej pracy nie będzie miało większego znaczenia.
Wygląda na to, że o kobiecej przewadze kulturowej zadecydują
nie tylko damskie zalety (bardzo liczne), ale i wady, a raczej to,
co za wady uważano w męskim systemie przewagi patriarchal-
nej (materializm, koncentracja na sobie i jakości życia, amoral-
ność, bezideowość). A zatem, drogie panie, bądźcie cierpliwe
jak żelazna dama brytyjskiej polityki. Z czasem wyjdzie na wa-
sze. Choć zabrzmi to złośliwie (pisze to przecież mężczyzna),
zyskują dzisiaj nawet te z was, których jedyną umiejętnością
jest bieganie po sklepach. Ale bez obaw, nie będzie tu wielu
zjadliwości pod adresem kobiet, kolejny rozdział traktuje przede
wszystkim o damskich zaletach. Zacznijmy od jednej z nich.
Kobiety są jak mrówki, mężczyźni jak pawie
Kobiety są jak mrówki. Po cichu i subtelnie doprowadziły do
tego, że ich przewaga w kulturze jest bezdyskusyjna. Mrówki
to władczynie lasu, panujące nad wzrastaniem i rozkładem. To
cisi zdobywcy. Nie widać ich na pierwszy rzut oka, a przecież
ciężko pracują. Nie widać ich, ponieważ nie zwykły się puszyć.
Czy widział ktoś kiedyś - wyjąwszy kreskówki - puszącą się
mrówkę?
Pewnego razu, nie tak dawno temu, na jednym z szacownych
polskich uniwersytetów odbywała się publiczna obrona rozpra-
wy doktorskiej. Niby nic szczególnego, setki takich wydarzeń
odbywają się każdego roku. Bronił się młody mężczyzna, co
także nie jest niczym wyjątkowym, ponieważ w nauce przewaga
doktorantów nad doktorantkami jest znaczna, niezależnie od
dyscypliny. Podczas obrony pracy doktorskiej chodzi mniej wię-
cej o to, aby tę pracę i zawarte w niej tezy - jak nazwa imprezy
wskazuje - obronić. Nestorzy nauki - promotor, recenzenci
i członkowie komisji - pytają, a zestresowany delikwent odpo-
wiada. Zasadą jest, że odpowiedzieć na kierowane doń pytania
musi, w innym bowiem wypadku obrona się nie powiedzie
i przyjdzie pisać nową pracę albo w ogóle porzucić marzenia
o karierze uniwersyteckiej. Wróćmy do tego szczególnego,
zimowego południa, kiedy to wykształcony w zakresie dwóch
dyscyplin młody człowiek broni się przed komisją. Recenzenci
zadają pytania, ale on nie odpowiada na nie. Zamiast tego opo-
wiada, jakiż to jest wspaniały, ile ukończył fakultetów, jak znako-
micie pisze, jak doskonale pojął naturę świata tego i jak to inni,
prócz rzecz jasna niego, nie mają racji. Po czym pytania zadają
członkowie komisji, na które delikwent również nie odpowiada,
zamiast tego mówiąc, jakiż jest wspaniały, ileż to ukończył kie-
runków, z jakąż to werwą pisze, jaką to wyrafinowaną zdobył
wiedzę o świecie i jak to reszta bożych baranków nie ma o tym
świecie najmniejszego pojęcia. Nie tego, przypomnę, oczekuje
się od broniącego doktoratu. A zatem samochwała winien
zostać poproszony, by sobie poszedł na kawę i nie zawracał
głowy doktoratami w przyszłości ani sobie, ani żadnym innym
komisjom. Jeden z recenzentów stwierdza po usłyszeniu kwieci-
stych wypowiedzi doktoranta, że jest ów młodzian trwale nie-
zdolny do udzielania odpowiedzi na pytania i do przyjmowania
krytyki. No i dobrze, pomyślicie zapewne w sposób brutalny:
niech młodzian sobie daruje i idzie, zielona trawka czeka. Nic bar-
dziej mylnego. W trakcie narady komisja głosuje za przyjęciem
obrony, mimo rażących uchybień procedury i mimo puszenia się
delikwenta. Dlaczego? Bo mężczyznom tego rodzaju zachowania
a la paw przystoją. To po pierwsze. Po drugie, mężczyźni mają
jakąś trwale zakodowaną tendencję do popierania się w podob-
nych sytuacjach. Poparci zostali tu rzecz jasna wybitni promotorzy
i recenzenci puszącego się młodziana, choć on sam na puszeniu
się bynajmniej nie stracił.
Mężczyźni - jak zauważa Helen Fisher - charakteryzują się
myśleniem analitycznym, abstrakcyjnym, sekwencyjnym, linear-
nym i przyczynowo-skutkowym, podczas gdy kobiety myśleniem
holistycznym, kontekstowym i sieciowym . Kobieta - skorzystaj-
my z Fisherowskiej metaforyki - może żonglować wieloma
piłeczkami naraz i nosić w jednym czasie wiele kapeluszy. Ozna-
cza to, że naraz może wykonywać kilka czynności, myśleć o kilku
sprawach i prowadzić kilka rozmów. Dysponuje większą wyobraź-
nią, w związku z czym jej dalekosiężne plany są z reguły lepsze
niż plany mężczyzn, którzy - jeśli już planują cokolwiek - to raczej
na krótką metę. Dla kobiet droga wiodąca do celu jest wszystkim,
dla mężczyzn wszystkim jest cel sam w sobie. Mężczyźni myślą
linearnie, co wyraża się w przechodzeniu podczas dowolnego
działania od punktu A do punktu B, potem od B do C i tak dalej.
Kobieta rysuje natomiast całą sieć zależności między tymi punk-
tami i rzadko punkty owe układają się w jej umyśle jako sekwen-
cja następujących po sobie w idealnym porządku wydarzeń.
Wszystko zależy tu od wszystkiego, wszystko się ze wszystkim
wiąże. Dlatego kobiety znacznie lepiej od mężczyzn radzą sobie
w sytuacjach niejasnych, lepiej znoszą nierozwiązane albo wręcz
nierozwiązywalne problemy. Spróbuj - powiada Fisher - oderwać
swojego męża od telewizora, mówiąc w czasie, gdy ogląda
mecz, cokolwiek, co uznasz za ważne i co powinien zapamiętać
bądź zrobić. Nie zapamięta i nie zrobi, ponieważ jego umysł jest
jednoprzełącznikowy, mężczyzna ma naturalną, wynikającą z in-
nych zadań wypełnianych w ewolucyjnej przeszłości skłonność
do wykonywania tylko jednego zadania w jednym czasie. Kobie-
ta może wykonywać tych zadań choćby pięć, co mężczyzn nie-
jednokrotnie doprowadza do pasji. Fisher jest oczywiście zdania,
że w świecie przyszłości zbudowanym wokół sieci współpracy,
a nie w ramach hierarchicznej piramidy zależności, w świecie
usług, a nie produkcji - wymienione cechy kobiecego umysłu
będą skuteczną bronią. W biznesie wszak skutkować mogą one
mniejszym przywiązaniem do biznesplanów, lepszym przetwa-
rzaniem informacji o dużej złożoności (świat pełen jest dziś
przecież nie dającego się przewidzieć ryzyka), szybkim przełą-
czaniem się między wieloma różnymi zadaniami czy wiązaniem
ze sobą wielu pozornie tylko niezwiązanych ze sobą faktów,
zjawisk czy wydarzeń.
Kobiety, miast puszenia się, wolą grę zespołową; wolą, żeby
inni je raczej lubili, niż szanowali, przeważa u nich myślenie
kolektywne zamiast indywidualistycznego, tak charakterystycz-
nego dla mężczyzn, oraz - co bardzo ważne - brak włączania się
w spiralę walki o dominację, co przejawia się u mężczyzn pre-
zentacją pawich piór, tak jak w przypadku wspomnianego wcześ-
niej doktoranta. Ów młodzian tylko stroszył pióra, usiłując się
włączyć w odwieczną męską rywalizację z innymi męskimi
pawiami przygniatającymi go swoim wysokim społecznym sta-
tusem. Starał się nawiązać, być może nie do końca udolnie, do
reguł obowiązujących w ramach męskiej, uniwersyteckiej pira-
midy władzy. Jeżeli butny doktorant chce być kiedyś na szczycie
stożka, musi się włączyć w odwieczną grę prezentowania barw-
nego ogona i akcentowania swojej roli. Kobiety, co można zau-
ważyć choćby na dowolnym zebraniu, odbywającym się w do-
wolnej instytucji, z reguły nie puszą się, a samo zebranie prowa-
dzić ma w ich zamierzeniu do jakiegoś porozumienia. Z punktu
widzenia mężczyzny zebranie doprowadzić ma do wygranej
na pawie pióra. Mężczyźni, wychodząc z zebrania, mają poczucie
dobrze spełnionego obowiązku, jeśli - ujmując rzecz całą kolo-
kwialnie - udało im się komuś dołożyć, jeśli wygrali we własnym
osądzie batalię o prestiż. To, że jakieś pozaprestiżowe cele nie
zostały osiągnięte jest sprawą niewartą ich cennej uwagi. Kobiety
wychodzące z zebrania, w czasie którego mężczyźni jedynie się
ze sobą pokłócili, mają kłujące poczucie niezałatwionej sprawy.
Stroszenie pawich piór, nieusuwalna hierarchiczność zacho-
wań, a wszystko to połączone z agresją, raczej mężczyznom nie
pomoże w epoce post-kapitalizmu. Zespołowość działań kobie-
cych, nastawienie na odczytywanie emocji innych ludzi, szersze
postrzeganie rozmaitych zagadnień, myślenie sieciowe, pojmo-
wanie świata w kategoriach gry o sumie nie-zerowej (wygrać
mogą wszyscy, a nie tylko ja; wcale nie musi być pokonanych),
pomogą kobietom w zdobyciu przewagi w świecie usług niema-
terialnych, świecie bez wyraźnej i sztywnej męskiej hierarchii,
który - jak wynika z socjologicznych obserwacji - nadchodzi
wielkimi krokami. Nadchodzi Ocean Usług, zalewa nas nieu-
chronnie, a mężczyźni - o ile nie wezmą dodatkowych kursów
skutecznego pływania - potopią się z kretesem.
Ocean Usług i nadzieja na zmianę
W najbliższej, a może i tej dalekiej przyszłości nowe miejsca
pracy powstawać będą w usługach, szczególnie o charakterze
niematerialnym: w kulturze, mediach, nauce, oświacie, ochronie
zdrowia, wypoczynku, turystyce, sporcie, finansach, opiece nad
ludźmi starszymi bądź dziećmi, wychowaniu pozaszkolnym,
organizacji czasu wolnego i przedsięwzięć rozrywkowych, w ko-
mitetach aktywizujących życie publiczne oraz w rozmaitych
dziedzinach związanych z zaspokajaniem coraz mocniej różnicu-
jących się potrzeb indywidualnych, których dzisiaj nawet nie
jesteśmy w stanie przewidzieć. Udział zatrudnienia w tego typu
usługach i w usługach w ogóle stale rośnie. W Unii Europejskiej,
jeszcze w ramach piętnastki, średnio ponad 70% wszystkich
pracujących zatrudnionych było w usługach. Niewątpliwie era
przemysłu, era maszyny i produkcji jako celu nadrzędnego,
skończyła się. Kobiety zdają się o tym wiedzieć lepiej niż męż-
czyźni, a przynajmniej przeczuwają to. W każdym razie, znacznie
łatwiej przystosowują się do tej zmiany.
Mężczyźni zdają się tych przemian nie dostrzegać i życzą
sobie - szczególnie w malowniczym kraju nad Wisłą - aby świat
toczył się starym torem, co widać choćby wtedy, kiedy chcący
po staremu pracować górnicy, mamieni obłąkańczymi wizjami
ponad trzydziestu różnych central związkowych, rzucają kamie-
niami w okna ministerstw, które z kolei chcą rządzić po staremu.
Centrum, góra piramidy, da wam, górnicy, kochany piramidy tej
dole, przywileje, etaty i zabezpieczenia socjalne, jeśli nie będzie-
cie rzucać i grzecznie się rozejdziecie. Żadnych dalekosiężnych
wizji i planów, tylko utrzymanie władzy, tylko górnicze cele doraź-
ne, przechodzimy wszyscy panowie - i ci na górze, i ci na dole
- od punktu A do punktu B. I wszyscy po takiej prezentacji
pawich piór (my dla was kamienie, wy dla nas czternastki!)
zadowoleni, wszyscy wniebowzięci.
Nie znaczy to bynajmniej, że „klasyczni" robotnicy okażą się
zupełnie i nieodwołalnie zbędni. Będzie im przeznaczona bardzo
wyspecjalizowana rola w bardzo wyspecjalizowanej niszy. Zało-
żę się, że istnieją kobiety, które dla swojego dobrego samopo-
czucia codziennie szukają jakiejś budowy i poprawiając zalotnie
włosy, przechodzą obok niej (oczywiście tego rodzaju zachowa-
nia są wśród kobiet rzadkie, ponieważ panie gremialnie nienawi-
dzą chamskich zaczepek). Generalnie zatem, robotnicy służyć
będą (o ile nie służą już dzisiaj) do zabezpieczania dobrego
samopoczucia kobietom odczuwającym jakiś dyskomfort zwią-
zany z urodą czy powodzeniem. Niech nikt zatem nie waży się
cywilizować robotników ani likwidować robotniczego stanu. Na-
wet jeśli ich pracę będą wykonywać kiedyś wyłącznie maszyny.
Robotnicy i tak znajdą dla siebie godne, albowiem czysto usługowe
zajęcie. Kobiety, dodajmy złośliwie, mogą im płacić w ramach
1 % odpisu na cele społeczne za siedzenie w przyulicznym rowie
i wulgarne obmawianie ich aparycji.
Choć powyższe zdania na temat nowych ról społecznych dla
robotniczego stanu mogą wydawać się przesadzone i bolesne,
to nie ulega jednak wątpliwości, że świat dawno już odmienił
swe oblicze, jeśli zestawimy go, powiedzmy, z XIX-wiecznym
kapitalizmem. Do pracy w usługach przyszłości oraz - co cieka-
we - do nieuchronnego, jak się wydaje, braku pracy w tej samej
przyszłości lepiej przygotowane są kobiety. Lepiej radzić sobie
będą w zawodach wymagających nie tylko zdolności sieciowych,
ale i wyższego wykształcenia, lepiej także zniosą bezrobocie, z tych
samych zresztą powodów. Porównując odsetek kobiet kończą-
cych szkoły wyższe z analogicznym odsetkiem mężczyzn, nie-
trudno o spostrzeżenie, że o ile kobiety prą do przodu, o tyle
mężczyźni nie tylko nie nadążają, ale po prostu cofają się. W 1988
roku w populacji męskiej 12% stanowiły osoby, które legitymo-
wały się wykształceniem wyższym, podczas gdy ten sam odse-
tek kobiet oscylował wokół 8%. Minęło 12 lat, a wskaźniki
odwróciły się - w 2000 roku wyższym wykształceniem mogło się
pochwalić 11 % kobiet i 9% mężczyzn
2
. Nic w tym dziwnego - ko-
biety stanowią większość studentów w naszym kraju. Lepiej
dociera do nich zatem uporczywie obecnie lansowany przekaz,
że bez wyższego wykształcenia w świecie przyszłości ani rusz.
W efekcie kobiety są coraz lepiej, w stosunku do mężczyzn,
wykształcone. Przyda się to nie tylko w warunkach pracy. Będzie
to także przydatne w warunkach bezrobocia.
O ile wierzyć socjologicznym wieszczom , praca będzie
w przyszłości przywilejem mniejszości, a nie obowiązkiem więk-
szości. Większość nie będzie pracować, a żeby godnie nie praco-
wać, trzeba wypełnić czymś czas. Studia wyższe i w ogóle
edukacja na poziomie wyższym od podstawowego czy technicz-
nego rozwija potrzeby - strasznie się one patetycznie w pedago-
gice i socjologii nazywają - wyższego rzędu. Inaczej: żeby coś
robić na bezrobociu i się nie zanudzić na śmierć, trzeba być
wykształconym. Bezrobocie jako norma w biografii każdej jedno-
stki będzie dla kobiet całkiem do zniesienia, dla mężczyzn jednak
będzie zrealizowanym na jawie horrorem, zaowocuje dodatkowo
ich społeczną marginalizacją, wycofaniem z życia publicznego,
wspólnotowego, a nawet rodzinnego. Są oczywiście tacy (całe
hordy, chciałoby się dodać - rola trutnia czy maskotki zawsze od-
powiadała sporej części płci mniej urodziwej), którym taki świat
wielce będzie odpowiadał. Nie wszystkim jednak. Ileż bowiem
można chodzić pod sklep, by pić pod nim napoje ogniste w nie-
dogolonej gromadzie? Ileż to meczów można obejrzeć w telewi-
zji? Czy wszyscy mężczyźni zdolni są do prowadzenia takiego
właśnie żywota? Raczej nie, a przynajmniej - będąc socjologiem
pełnym obywatelskiej troski -trzeba mieć taką nadzieję.
Jeżeli mężczyźni nie przekonfigurują swojego pomysłu na
życie i roli w kulturze, to obudzą się pewnego dnia z ręką w noc-
niku. Okaże się wtedy, że nawet tradycyjne męskie prace - z racji
niekonieczności znojnej zaprawy fizycznej - staną się domeną
kobiet. Wszak one równie sprawnie przebiegają palcami po
komputerowych klawiaturach. Do tego dochodzą ich subtelne
umiejętności interpersonalne... Pewnego dnia po prostu zabrak-
nie odpowiednio dużej męskiej reprezentacji w zawodach uzna-
wanych w naszej kulturze za prestiżowe i w związku z tym
okupowane przez ród męski. Trzeba będzie wakaty jakoś zapeł-
nić jednostkami, najlepiej kimś, kto jest do nich dostosowany,
nie może być tam przecież próżni. I niewątpliwie kobiety łatwo
sobie z tym zadaniem poradzą. A jak sobie z nim poradzą, to szu-
kać będą na rynku matrymonialnym partnerów równie dobrze,
radzących sobie w takich sytuacjach. Widać to już obecnie,
kiedy przyglądamy się wynikom badań dotyczących zmian
preferencji względem mężczyzn, objawianych przez babcie,
matki i córki.
Pośród dzisiejszych córek trzykrotnie spadło, względem ich
babek, zapotrzebowanie na mężczyznę, którego cechowałaby
tradycyjna (a więc hipermęska i związana z siłą) pracowitość.
Wzrosło natomiast znaczenie inteligencji i wykształcenia. Córki
wolą partnera elokwentnego i zabawnego w miejsce upragnio-
nego przez babki pracowitego twardziela. Ten ostatni najpraw-
dopobniej po stracie pracy załamie się i podda alkoholizmowi,
ten pierwszy nawet w sytuacji braku pracy podoła zadaniu - bę-
dzie dostarczał rozrywki, zaopiekuje się dziećmi i nie zanudzi.
Coraz częściej taki scenariusz - ona w pracy, on gotuje obiadki
- trzeba brać pod uwagę. Kobiety bowiem wyrugują wielu męż-
czyzn nawet z tych nisz gospodarki, w których do tej pory
dominowali panowie.
Męskie samopoczucie może się istotnie w przyszłości pogor-
szyć, zauważyć jednak należy, że i w chwili obecnej nie jest ono
najlepsze. Również i ten fakt nieszczególnie dobrze wróży męż-
czyznom, bowiem ludzie z kiepskim samopoczuciem nie prą do
jakiejkolwiek zmiany, najczęściej są do niej po prostu niezdolni.
A zmiany, szczególnie zmiany męskich postaw wobec przekształ-
cającego się świata, wydają się konieczne. Kiepskie samopoczu-
cie mężczyzn na tle znacznie lepszego samopoczucia kobiet
wymaga rzecz jasna udokumentowania.
Rozmaite firmy produkujące dobra dla kobiet regularnie
badają swoją damską klientelę. Z tych badań wynika niezbicie, że
kobiety w naszym kraju, szczególnie kobiety młode czy względ-
nie młode, są niezmiernie chętne do wprowadzania w swoim
życiu zmian i mają dobre samopoczucie. Dla przykładu, młode
czytelniczki Elle, badane przez ten magazyn w ramach powtarza-
nej co kilka lat ankiety, to w ponad 50% osoby ciekawe świata,
prawie połowa z nich jest szczęśliwa, a co najciekawsze (i trochę
przerażające z męskiego punktu widzenia), aż 83% młodych Polek
to kobiety chętne do zmiany wszystkiego, jeśli tylko ta zmiana ma
wpłynąć pozytywnie na jakość i styl ich życia . Dane Głównego
Urzędu Statystycznego, pochodzące ze spisu powszechnego,
potwierdzają tę kobiecą skłonność: to głównie kobiety - jak się
okazuje - przenoszą się ze wsi czy małych miejscowości do sto-
licy lub innych dużych miast w poszukiwaniu pracy. Albo jeszcze
inny przykład. Firma Avon przeprowadziła badania na swoich
klientkach (kobietach w bardzo różnym wieku), które dowiodły,
że aż 87% spośród nich ma poczucie kontroli nad własnym
życiem
5
. Nawet jeśli wkrada się w badania firm komercyjnych błąd
polegający na tym, że kobiety bardziej kreują się na idealne,
sprofilowane klientki owych przedsiębiorstw, to nawet ich dekla-
racja dobrego samopoczucia, pragnienia zmiany i poczucia
kontroli nad własnym życiem musi zadziwiać i zastanawiać.
Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że zupełnie
odwrotnie sytuacja przedstawia się w wypadku mężczyzn.
Denys de Catanzarro, psycholog ewolucyjny zajmujący się przy-
czynami, dla których ludzie popełniają samobójstwa, przytacza
zatrważające dane, z których wynika, że odsetek mężczyzn
popełniających samobójstwa na świecie jest przynajmniej sze-
ściokrotnie wyższy niż analogiczny odsetek kobiet
6
. Ten wskaźnik
wyraźnie pokazuje, że mężczyźni znacznie częściej nie mają
poczucia kontroli nad własnym życiem, co skutkuje odebraniem
sobie tego, nad czym kontroli uzyskać się nie da. Rola pozytyw-
nego nastawienia do zmian - szczególnie w trakcie gwałtownych
zmian kulturowych (jak to się dzieje w Polsce) - i nadzieja na lep-
sze, sprzyjają aktywnym postawom w życiu. Wydaje się, że
na taką podbudowaną nadziejami aktywność coraz częściej stać
kobiety, a coraz rzadziej mężczyzn.
Mężczyzn nie stać również na inne sprawy. Dla przykładu, nie
stać ich na wielogodzinne wędrówki po sklepach, które często
bywają dla nich wręcz wyrafinowaną torturą. Dla kobiet, jak już
wiemy, zakupy męczarnią bynajmniej nie są, a zamiłowanie do
towarowego zbieractwa w hipersklepach może zadecydować
o przewadze kobiet w sferze na pozór niezmiernie od szopingu
dalekiej, a mianowicie w polityce. Dzięki zamiłowaniu do zaku-
pów kobiety mogą sięgnąć po władzę. Absurd? Przyjrzyjmy się
temu nieco bliżej.
Niespodzianka: sprawunki jako przeciwwładza
Kiedy piszę tę książkę, moja niespełna roczna córeczka,
pośród całej baterii opanowanych wyrazów i zwrotów zasadni-
czych (tata, mama, baba, dziadzia, dzidzia, buti, kfiati, mish,
butla, pani, psik!, jes, nye-ma, jabuku, burza, deszcz, piciu, piła,
łybka, buła, cacy, papu, dzieci, czyta, spać, puść!, hau-haul,
pa-pa!, noga, ała!, kwa-kwa!, dać!, jeść!, buju-buj, ghrać, buzia,
pupa, si-si) używa takiego, który stereotypowo odnoszę (prze-
baczcie mi) do jej ledwie rozkwitającej damskiej natury.
Mówi mianowicie głośno i zdecydowanie: „nieciem!". A to nie-
ciem papu, a to nieciem spać, kiedy indziej nieciem piciu. Nie
wiem jeszcze, cociem, ale wiem, że nieciem.
Zdaje się, że tak to już u kobiet bywa, nawet tych znacznie
od mojej córeczki starszych. Wiedzą zwykle, czego nie chcą,
znacznie trudniej z podjęciem decyzji, czego chcą. Z punktu
widzenia ustawiaczy towarów na supermarketowych półkach
i producentów dóbr impulsowych, ta akurat cecha kobiecej na-
tury jest darem z konsumpcyjnego nieba. Niewiele jest bowiem
rzeczy, których kobiety rzeczywiście nie chcą (i tutaj są zdecy-
dowane, tak jak moja roczna córeczka). Chyba żadnej z tych
rzeczy niechcianych nie można kupić w niepomiernie rozgałę-
zionym, odciętym od przykrych wpływów zewnętrznych, uko-
chanym przez damy mallu. Kobiety, jak już doskonale wiemy,
dysponują przynajmniej jedną konsumencką cnotą - co rusz
odradzają, jak feniks z popiołów, swoją niby niezdecydowaną
i niespisaną na sprawunkowych karteczkach ochotę do wyda-
wania pieniędzy. Wiemy już także, że mężczyźni takiej ochoty
mają znacznie mniej. Mają od kobiet mniej konsumenckich chę-
ci, a co za tym idzie równie mało umiejętności charakteryzują-
cych wyrafinowanego i wytrenowanego konsumenta. Mężczyź-
ni rzadziej angażują się w konsumencki festiwal. I - o ironio
- stracą na tym! Dlaczego? Dlatego, że konsumowanie staje się
dzisiaj narzędziem władzy. Ten, kto nie konsumuje albo tego
robić nie potrafi, ten przegra. Skoro faceci albo tego nie robią,
albo robią to znacznie gorzej, muszą stracić władzę i przewagę
kulturową nad kobietami.
Skąd ta konsumpcyjna moc polityczna miałaby wynikać?
Oddajmy w tej sprawie głos jednemu z najwybitniejszych
współczesnych socjologów, Niemcowi - Ulrichowi Beckowi
- (cytat będzie może nieco przydługi, ale wierzcie mi - jest waż-
ny). Siła dzisiejszego konsumenta, kierującego się racjami poli-
tycznymi, „wynika z faktu, że może niezależnie od czasu i miejsca
odmówić dokonania zakupu, dysponuje więc orężem, którego
nie sposób ograniczyć ani miejscowo, ani czasowo, ani rzeczo-
wo. Choć użycie tej broni zależy od kilku czynników - od tego,
czy ktoś w ogóle dysponuje pieniędzmi, i od tego, czy konsu-
ment ma możliwość wyboru spośród dużej oferty towarów
i usług - to jednak w warunkach pluralizmu kupna i konsump-
cji zmniejszają się subiektywne koszty związane z ukaraniem
konkretnego produktu konkretnego koncernu. Ten stan rzeczy
trzeba uznać za fatalny z punktu widzenia interesów kapitału.
Nie istnieje żaden skuteczny sposób obrony przed rosnącą
przeciwwładzą konsumentów. Nawet te wydawałoby się
wszechwładne koncerny światowe nie mogą przecież zwolnić
swoich konsumentów. Bo ci - inaczej niż pracownicy - ani nie
są, ani nawet nie zamierzają być ich podwładnymi"
7
. Ponadto
spostrzegawczy Beck twierdzi, że protesty - tak jak i wszystkie
zachowania konsumenckie - są ponadnarodowe i w istocie
globalne. Jego zdaniem mamy już do czynienia z globalnym
społeczeństwem konsumentów.
Tyle tylko, moim skromnym zdaniem, że do tego globalnego
społeczeństwa wyedukowanych i protestujących za pomocą
portfela konsumentów nie bardzo można zaliczyć mężczyzn,
a przynajmniej nie ich większość. Społeczeństwo konsumen-
tów składa się głównie z kobiet. To przecież do kobiet kierowa-
ne jest 70% wszelkiego typu reklam. To kobiety dokonują
ponad 80% zakupów w ramach prowadzenia gospodarstw do-
mowych . Okazuje się zatem, że to kobiety stanowić mogą
właściwie jedyną przeciwwładzę wobec koncernów. Niestety
to także one dają się najłatwiej uwodzić reklamom i technikom
manipulacyjnym, ponieważ są mniej odporne na mechanizmy
wpływu społecznego. Jeżeli jednak - wyobraźmy to sobie - za-
czniemy kształcić kobiety w zakresie radzenia sobie na rynku
konsumpcyjnym, w zakresie niepoddawania się wpływowi
medialnemu (to właśnie tego powinno się dzisiaj uczyć na
zajęciach wychowania obywatelskiego w szkołach!), będą
stanowiły w przyszłości niebagatelną siłę polityczną, albowiem
to wielcy, ponadnarodowi producenci i usługodawcy mają dziś
moc sprawczą znaczniejszą od pozbawionych realnej władzy
polityków i narodowych rządów. Najskuteczniejsza i najsilniej-
sza władza w demokracjach zachodnich to bycie uświadomionym
konsumentem. Nie można być konsumentem uświadomionym,
jeśli nie chce się albo nie lubi nim być w ogóle. A mężczyźni
przecież nie chcą. Mężczyźni wolą się sytuować po drugiej stro-
nie tej nierozłącznej diady, chcą być - bo tak są nauczeni i takie
mają w umyśle ewolucyjne programy - twórcami i wytwórca-
mi. Co z tego jednak, że w zarządach olbrzymich spółek trzęsą-
cych światowym wytwórstwem zasiadają głównie mężczyźni,
skoro siła polityczna i moc władania światem leży dziś nie
po stronie wytwórców i usługodawców, ale po stronie konsu-
mentów i usługobiorców?
„Umiem w dwunastu językach powiedzieć: nie. Kobiecie to
wystarczy" - powiedziała niegdyś Sophia Loren. Skoro zatem
tak znakomicie sztukę odmawiania opanowałyście (aktorka
Zofia nie jest przecież w tej materii jedyną utalentowaną), to do
dzieła! Kosmetyki testowane na zwierzętach? Nie, dziękuję.
Naturalne futra? Nie, dziękuję. Piekielnie drogie usługi telefo-
niczne świadczone przez nieugiętego monopolistę? Nie, dzięku-
ję. Naładowane agresją programy telewizyjne, przeplatane co
7 minut reklamami psujących zęby batonów? Nie, dziękuję.
Jedyny i najcudowniejszy komputerowy program operacyjny?
Nie, dziękuję. Coraz droższe produkty koncernów płytowych
zwalczających internetową konkurencję? Nie, dziękuję. Firmy
uzależniające od swoich towarów małe dzieci? Nie, dziękuję.
Jesteście połową konsumentów, nabywającą i konsumującą
80% dóbr i usług pojawiających się na rynku. Zacznijcie za
pomocą waszych portfeli i kart kredytowych mówić „Nie, dzię-
kuję", a szybko skruszeje każdy, najodporniejszy nawet kon-
sumpcyjny syndykat. Zważcie, ileż to władzy leży w waszych
rękach. Władzy największej i najbardziej realnej, jaka tylko jest
możliwa w społeczeństwie permanentnego kupowania. Władzy,
która będzie wam dana, kiedy tylko zerwiecie się z kulturowych
uprzęży narzuconych wam w ciągu wielu długich wieków
męskiej supremacji.
O rodzajach i sile smyczy
Kobiety - owszem - zdobędą przewagę w świecie zachod-
nim, ale pod warunkiem, że pokonają szereg przeszkód, które
niczym kłody zagradzają im aktualnie drogę do społecznego suk-
cesu. Owe kłody pod nogi rzucają zarówno mężczyźni (oczywi-
ście ci świadomi wzrastającej roli kobiet w kulturze i tej zmianie
po prostu niechętni), jak i nieujarzmione siły systemów społecz-
nych, przejawiające się w postaci tradycyjnej moralności,
powszechnych, błędnych stereotypów na temat braku politycz-
nych umiejętności kobiet, albo też kształt ordynacji wyborczych.
Z tymi siłami poradzić sobie będzie już znacznie trudniej, bo
nie zależą bezpośrednio od emancypacyjnych działań jednostek
czy nawet całych, dobrze zorganizowanych grup nacisku (a dam-
skie grupy nacisku częstokroć zorganizowane są po prostu źle
i naciskają nie te odciski, które należy).
Sprawa jeszcze się komplikuje, kiedy weźmiemy pod uwagę
ewolucyjne i mentalne wyposażenie kobiecych umysłów, które ła-
two modyfikowalne nie jest (chociaż trening czyni mistrza i nawet
cechy trudne do wyrugowania można nieco „przytrzeć") oraz
nieszczęsny dla kobiet fakt, że same podzielają stereotypowe
przekonania na swój temat (co powoduje, że dają się spychać
z piedestału jakby na własne życzenie). Można rzec, że kobiety
same reperują smycz, na której trzyma je kultura. Smycz im się
podoba, ba, lubią ją nawet, niektóre zaś o smyczy (czy nawet o ca-
łym ich zestawie: smycze skórzane i metalowe, krótkie i rozciąga-
ne na sprężynie, cieniutkie i grube jak konary baobabu, barwne,
takie, siakie i owakie) wyrażają się z uznaniem i darzą ciepłymi
uczuciami (przykłady pojawią się później). Wyobraźmy sobie
kobietę uwiązaną za pomocą kilku smyczy biegnących w rozlicz-
nych kierunkach, a to do drzewa z lewej, a to do skobla po prawej,
a to wreszcie do zmurszałej ściany z tyłu. Smutny widok, co
potęguje jeszcze wielce zadowolona mina samej usmyczonej.
Co to za kulturowe i społeczne smycze? Przyjrzyjmy się bliżej
czterem, moim zdaniem, piekielnie trudnym do odpięcia
czy zerwania. Czego jednak nie można zerwać czy odpiąć,
zawsze można przeciąć, byli już przecież w historii tacy, którzy ra-
dzili sobie nawet z gordyjskimi węzłami... Kobiety winny brać bez
dwóch zdań przykład z antycznych doświadczeń w przecinaniu
problemów. Co trzeba zatem przeciąć?
Smycz pierwsza: przesadna wiara w moc miłości
Pierwsze, gwałtowne cięcie winno spaść na damskie przywią-
zanie do mitów. Mitów tych zresztą nie znoszę, pozwólcie zatem,
że się nad nimi perfidnie poznęcam.
Kobietom mitologiczna smycz podoba się niezmiernie,
u większości zaś mężczyzn, którzy nie mogą tym mitom sprostać,
rodzi tylko frustrację. Kobiety, nie bacząc na ból partnerów czy też
partnerów potencjalnych, wprost tę smycz uwielbiają sobie zapi-
nać i nijak nie mogą się od niej odzwyczaić. Mało tego, żadna nie
dostrzega w tym zjawisku smyczy. To uwielbienie można dato-
wać co najmniej od publikacji opowieści o miłosnych rozterkach
Emmy Bovary (było to dawno, dawno temu), a - w wersji dla
mniej literaturoznawczo otrzaskanych - od czasów popularyzacji
harlequinów. O co tu chodzi? Dowiedziałem się, kiedy postawio-
no mnie przed inną łamigłówką, równie starą jak praca zawodowa
kobiet w skali masowej. A mianowicie: jak pogodzić życie zawo-
dowe z prywatnym, będąc kobietą aktywną? Mnóstwo kobiet
z całą pewnością łamie sobie nad tym głowę codziennie. I to nie
od dzisiaj. Pytanie to pojawia się w naszej kulturze co najmniej
od I wojny światowej, kiedy to kobiety, zastępując walczących
na froncie mężczyzn, poszły do pracy w fabrykach i urzędach.
Jak zatem pogodzić pracę zawodową z życiem rodzinnym,
będąc kobietą? Odpowiedź może zrazu wydać się dziwna i ab-
surdalna w kontekście pracy zawodowej, ale spróbujmy: trzeba
się mianowicie pożegnać z mitem romantycznej miłości i prze-
stać wierzyć przesadnie w moc tego uczucia. Przesadnie to nie
znaczy w ogóle. Dlaczego? Otóż, jak sądzą socjologowie
(na przykład Alan MacFarlane
9
, Wendy Langford ° i po części
piszący te słowa), miłość romantyczna w wersji funkcjonującej
na Zachodzie jest przedziwną kulturową maszyną, która zmienia
pierwotny egalitaryzm zakochanych na podległość kobiety
w małżeństwie. Na przykład Wendy Langford ubolewa, że zwią-
zek miłosny jest w większości przypadków jedynie schematem,
miłość zaś - z uwagi na ową schematyczność - li tylko roman-
tyczną pułapką. Na początku kobiety fascynują się męską obco-
ścią - pokutuje tutaj mit (serdecznie go nie cierpię!) księcia na
białym koniu, ewentualnie w białym mercedesie. Im bardziej ob-
cy wydaje się kobiecie mężczyzna, im bardziej odmienny ma pa-
kiet genów, z im odleglejszej kultury pochodzi, tym bardziej jest
w oczach kobiety fascynujący. Oczywiście będąc mężczyzną,
można - mówiąc kolokwialnie (wybaczcie) - pościemniać i wy-
dawać się bardziej obcym, niż się jest w rzeczywistości. Iluż to
najzwyczajniejszych w świecie Alojzów i Józków było w naszym
kraju ściganych za kilkunastokrotną bigamię i przestępcze
donżuaństwo...
Kiedy kobieta pozna już mężczyznę odpowiednio obcego
(co jest dzisiaj wyjątkowo trudne, szczególnie w dużych mia-
stach, z uwagi na nadpodaż kobiet i niedostatek odpowiednich
mężczyzn), próbuje go ujarzmić i uczynić swojskim. Brzmi to nie-
dorzecznie, ale kobiety rzeczywiście, kiedy się nad tym zastano-
wić, mają wielką inklinację do przemieniania kogoś egzotycznego
i ciekawego w kogoś przetartego przez sitko damskich przyzwy-
czajeń i wyobrażeń. Słowem: kobiety na drugim etapie związku
miłosnego czynią z obcości swojskość. Jak się nie da, to zawsze
można kogoś takiego porzucić, mówiąc że: a) jest niedojrzały,
b) jest nieodpowiedzialny, c) ogólnie do nas nie pasuje. Jeśli
natomiast się da, to fascynacja męską obcością owocuje pantof-
larską normalnością. W trakcie tej schematycznej miłości przeży-
wamy „niesamowite" emocje, których „nie da się opisać".
Socjologia nie może się przestać naigrawać z faktu, że wszyscy
zakochani mówią o miłości w identyczny sposób, a mianowicie,
że nie potrafią opisać owego uczucia, że to, co ich spotkało,
było jak grom z jasnego nieba, i że jest to, bez wyjątku, absolutnie
wyjątkowe. Jak coś jest wyjątkowe dla wszystkich, to nie jest
wyjątkowe w ogóle...
Kiedy niewyjątkowa wyjątkowość przechodzi nieco i atmosfe-
ra się schładza, kobieta, która już uczyniła tymczasem naszego
„obcego" księcia z bajki kimś zwyczajnym, stara się, aby nie
wyszedł on ze swojej roli. Zaczyna się zachowywać najzupełniej
standardowo, jak na patriarchalną strukturę przystało i odtwarza
- sama i nieprzymuszona! - standardowy podział ról płciowych
w związku, zamiast pielęgnować początkowy egalitaryzm. I właś-
nie na tym polega pułapka miłości. Obiecuje wolność, równość
i braterstwo, a przynosi standardowe zachowania po obu stro-
nach, których jednak skutki w naszej kulturze są bardziej opłakane
dla kobiety. Mąż jakoś tę żeńską podległość wytrzyma.
I tak miłość romantyczna i związana z nią mitologia uwielbiana
przez kobiety służy, jak widać, zaciemnianiu sprawy. To dobrze
zresztą dla naszego typu rynku matrymonialnego, który tylko
dzięki tym ciemnym machinacjom jako tako funkcjonował przez
ostatnie sto lat. I tu kłania się Alan MacFarlane. Sądzi on, że
- uwaga! - miłość romantyczna jest funkcjonalnym odpowiedni-
kiem swatki. Swatka lub -jeśli swatki nie było - rodzina dobiera-
ła małżonków po to, aby sprawy reprodukcji fizycznej, społecznej
i dziedziczenia szły w należytym kierunku. Instytucja swatki była
wygodna, bo ludzie nie musieli się zanadto „wygłupiać", poszu-
kując odpowiedniego partnera, jak to się dzieje dzisiaj. Ktoś kom-
petentny wyręczał ich w tym arcytrudnym zadaniu i na ogół
dobrze się to kończyło (aranżowane małżeństwo było na przykład
instytucją trwałą, co dla trwałości szerszych społeczności miało
znaczenie niebagatelne).
Swatka i rodzina zwalniały zainteresowanych z racjonalnego
rachunku wad i zalet przyszłych współmałżonków. No bo zasta-
nówmy się. Gdybyśmy mieli dokonać
całkowicie racjonalnego
wyboru partnera na stałe, to nie zdecydowalibyśmy się nigdy
i na nikogo: ten chrapie jak spasiony miś z polipami w nosie, ten
zabawnie jęczy przy stosunku, ten dłubie w nosie na każdym
skrzyżowaniu, ten jest relegowany z pracy regularnie co półtora
miesiąca, ta wspomina swoich byłych w trakcie uniesień i przez
sen, innej wonieją nielubiane przez nas niedogolone pachy,
jeszcze inna potrafi w siedem minut opróżnić dowolnie tłusty
portfel. Swatka skutecznie zaciemnia te mankamenty. Swatki
jednak w pewnym momencie rozwoju naszej kultury zabrakło.
Stało się to na początku XX wieku, kiedy wieś zaczęła się prze-
nosić do miasta i uległy rozbiciu tradycyjne więzi rodzinne i są-
siedzkie , pojawiła się zatem konieczność zastosowania innej
zasłony szczelnie okrywającej wady przyszłych mężów i żon. Ta-
ką zasłoną, bardzo zresztą skuteczną, stała się miłość. Miłosne
zaślepienie służy po prostu kojarzeniu małżeństw, które - gdyby
nie miłość i jej „wyjątkowość" - nigdy by nie powstawały. Nic
dziwnego zatem, że po roku, dwóch albo góra czterech latach
odkrywacie nagle u swoich współmałżonków czy partnerów
wymienione wyżej wady (albo jeszcze gorsze, moja wyobraźnia
tak daleko na szczęście nie sięga).
Panie zatem wielbią zastawione na nie sidła. Te wszystkie
listy do kącików złamanych serc w damskich czasopismach, ten
jeden jedyny książę na białym koniu, te nałogowo czytane ro-
manse... Przecież kobiety, darząc uwielbieniem mit romantycz-
nej miłości i wierząc w jej moc, po prostu ułatwiają systemowi
społecznemu aranżowanie poprawnie (to znaczy po tradycyjne-
mu) skonstruowanych rodzin (mamusia w domu, tatuś w pracy,
dużo dzieci w szkole).
I cóż z tym fantem począć? - zapytacie pewnie. Ano trzeba
uważnie przyglądać się kandydatowi na stałego partnera i na po-
czątku nie tylko go kochać, ale i racjonalnie sprawę przemyśleć.
Jedno nie wyklucza drugiego, kiedy wie się już o tym, na czym
polega miłosna pułapka. Z miłości brać to, co przyjemne, ale nie
dać się jej zaślepić. Oczywiście jest to zadanie strasznie trudne,
przecież to smycz-łańcuch ze stalowych hartowanych ogniw.
Zadanie tym trudniejsze, że mężczyźni, których będziecie „prze-
świetlać", stosują na początku (częstokroć nieświadomie) perfid-
ne strategie usypiania waszej czujności. Możecie dla przykładu
wpaść, jak wiele waszych koleżanek, w
pułapkę miłego tatusia.
Ażeby tę pułapkę ominąć, nie wybierajcie na mężów facetów
deklarujących przed ślubem, że widzą siebie
przede wszystkim
w roli męża i ojca. Dziwna sprawa, ale okazuje się potem, że
ci właśnie deklaratywni tatusiowie i mężowie najczęściej po ślubie
uważają, że praca zawodowa żony i matki szkodzi dziecku. Nie
wybierajcie zatem potencjalnych miłych i oddanych tatusiów,
a raczej tych, którzy od początku wspierają wasze ambicje zawo-
dowe. Ci także mogą was oczywiście oszukiwać, ale o nich
statystyki i badania socjologiczne raczej milczą.
Nie mam wątpliwości, że stawianie chłodnej kalkulacji ponad
emocjami i pogrążanie się w fali miłości z należytą rozwagą i ja-
kimś ratunkowym kołem jest dla kobiet zadaniem strasznie trud-
nym. Zwłaszcza jeśli się wie, w jaki sposób miłość, a szerzej,
związek erotyczny i miłosne emocje traktują kobiety, a jak męż-
czyźni. Krótko mówiąc, kobiety traktują swoje miłosne wybory
(o ile możemy tu mówić o wyborze) jako wyjątkowe doświadcze-
nia pełne wyjątkowych doznań, mężczyźni zaś jako specyficzną,
mozolną pracę, którą trzeba wykonać, aby było dobrze. No i sa-
TfTTpowiedzcie, czy można tu mówić o jakiejś harmonizacji
potrzeb obojga płci, skoro to samo dla jednej strony stanowi
uniesienie, a dla drugiej harówę? Wielu socjologów zadawało już
sobie trud przepytywania zakochanych na temat ich osobliwych
i osobistych odczuć w związku - wyniki tych prac nie pozostawiają
złudzeń na temat różnic płciowych w tym względzie. Przyjrzyjmy
się dla przykładu zakochanym z Wysp Brytyjskich, przepytanym
w 2001 roku przez Angie Burns . Zmusiła ona mianowicie 22 re-
spondentów do udzielenia jej wyczerpujących odpowiedzi na
pewne trudne pytania podczas długich wywiadów swobodnych
(socjolog wybiera sobie ofiarę i siedzi z nią przy kawie długie go-
dziny, pytając o najintymniejsze doświadczenia seksualne: kiedy
się poznali, kiedy zakochali, kiedy związek zaczęli traktować
serio, kiedy wyznali sobie miłość etc). To, co uderza w zareje-
strowanym przez Burns materiale, to krańcowo odmienne wypo-
wiedzi kobiet i mężczyzn na podobne - wydawałoby się - tematy.
Kobiety na ogół podkreślały, że miłość spadła na nie jak wspo-
mniany już tu wcześniej grom z jasnego nieba, że była wyjątko-
wym przeżyciem (mój Boże, to staje się naprawdę nudne... ),
że jest ona obezwładniającym, wszechogarniającym uczuciem
i że z tym uczuciem bardzo słabo sobie radzą - nie potrafią go,
ot tak po prostu, ogarnąć i rozładować. Mówią, że nie wyobrażają
sobie życia bez tego jedynego, że nie wiedzą, co poczną, kiedy on
odejdzie, że cały czas boją się, iż przestanie się nimi interesować
i go utracą, że siedzą i myślą, co by było, gdyby on umarł etc.
Okazało się, że przepytywane w kwestii swoich związków kobie-
ty żywią stereotypowe przekonania o racjonalności mężczyzn
oraz o własnej irracjonalności w miłości i związku. Wierzą, że są
bardziej emocjonalne od swoich mężczyzn i - co bardzo ciekawe
- rozgrzeszają ich z tego braku emocjonalności. Ich zdaniem
mężczyźni są
zrozumiale emocjonalnie nieekspresyjni i zamknięci.
Brak emocjonalności i zdolności do artykulacji emocji u mężczyzn
jest rozumiany przez kobiety jako coś oczywistego i oczekiwanego,
z czym jednak damskimi sposobami mogą sobie poradzić.
Ująłbym to tak:
mężczyźni są zamknięci w puszce bez emocji.
Kobiety w swojej kulturowej puszce zostały dodatkowo zalane
olejem. I choć upchnięto je dużo ciaśniej, ów olej pomaga im
w ślizganiu się wewnątrz kulturowego więzienia. To właśnie tym
olejem są emocje. Kobietom łatwiej z tego względu w puszce
funkcjonować. Mężczyźni są upakowani na sucho. Nie mają pra-
wa do produkcji emocjonalnego oleju, który być może ułatwiłby
im życie.
Wygląda, moim zdaniem, na to, że kobiety są w swoich związ-
kach uzależnione od mężczyzn, których kochają, podczas gdy
mężczyźni uzależnieni są od swoich uczuć, które żywią do kobie-
cego „obiektu". A im bardziej uczuć nie można objawiać, im bar-
dziej nie można ich z siebie wylać i przerobić na ów olej niezbędny
do ślizgania się w puszce, tym bardziej trzeba się na nich sku-
piać, a ucieczka staje się coraz trudniejsza. I może właśnie dlate-
go mężczyźni myślą o swoich związkach niczym o jakiejś wy-
czerpującej pracy. Mężczyźni wypytywani przez Burns - co mnie
w ogóle nie dziwi - uważali, że są odporni na te „babskie zaba-
wy z emocjami", prezentowali się jako racjonaliści unikający
zbędnych, zaśmiecających umysł emocji. Niejaki Michael stwier-
dził nawet, że lepiej być w związku z kimś, kogo się nie kocha,
żeby uniknąć tych wszystkich późniejszych rozczarowań. Praca
nad związkiem idzie, jak widać, znacznie lepiej, kiedy nie miesza
się do tego miłości.
Mężczyźni życzyli sobie ponadto znaleźć partnerkę,
która
będzie pasować do ich życia. Taka racjonalność w dopasowywa-
niu partnera do własnych potrzeb w ogóle nie cechowała kobiet,
a przynajmniej nie wpadły na nią brytyjskie respondentki Angie
Burns. Osobiście ująłbym tę kompletnie dla mnie zrozumiałą mę-
ską cechę w sposób następujący: trzeba sobie znaleźć kobietę,
która będzie pasować do mojego zbiorku starych longplayów, do
szafek w kuchni, do mojego sprzętu hi-fi, do moich obrazów etc.
Do tego wszystkiego, trzeba sobie znaleźć odpowiednią partner-
kę, która będzie pasować do mojego
aktualnego stanu umysłu
i obecnego stylu życia. Kto wie, kiedy ten styl ulegnie zmianie.
Może jutro, może za kilka lat. Taki oto osobliwy pragmatyzm
i egoizm cechuje obecnie mężczyzn. Mężczyźni konstruują dziś
swoje doświadczenia miłości i intymności w oparciu o racjonal-
ne podejmowanie decyzji - ich decyzji, ich wyborów, ich życia.
A zatem związek i miłość to coś, co oni budują, nad czym oni
pracują. Miłość jest dla współczesnego mężczyzny harówą.
Z wypowiedzi mężczyzn wynika, że związek nie jest czymś cen-
tralnym w ich życiu. Dla kobiet związek nie jest li tylko taką
budowlą z klocków lego... Chociaż odczuwają one pewien dys-
komfort, wynikający z emocjonalnej pracy, jaką wykonują na
rzecz bycia razem, to nie odczuwają tego jednak jako ciężkiej pra-
cy
nad związkiem. Po prostu kochają albo im się tak wydaje.
Faceci natomiast konstruują jakąś budowlę, jakiś partnerski
gmach, a do tego jeszcze całe to konstruowanie nie ma dla nich
końca, ciągle jest coś jeszcze do zrobienia. Daniel, jeden z re-
spondentów Burns, posuwa się do stwierdzenia, że jeśli nie pra-
cujesz nad związkiem i stoisz w miejscu, to sprawy idą na pew-
no źle i związek może się rozpaść. Swoją drogą, zastanawiam się,
do jakiego stopnia za takie postrzeganie związku przez mężczyzn
odpowiedzialne są kobiety? Może to przez kobiety i ich ustawicz-
ne wymagania dostarczenia tego i owego, pokazania jakichś
uczuć, zamanifestowania i robienia czegoś mężczyźni odczuwają
związek miłosny jako ciężką robotę? Może to te wymagania
kobiet decydują o tym, że mężczyźni widzą się w roli ekspertów
od związków erotycznych oraz od ich utrzymania? Wygląda na
to, że dzisiejszy mężczyzna traktuje swoje związki śmiertelnie
poważnie, aby stale intensyfikować własny rozwój, najlepiej
z niezbyt emocjonalną kobietą. Czyli taką, która nie produkuje na
siłę jakichś emocjonalnych ekstremów, które mogłaby potem
„zrzucić" na partnera. Mężczyźni strasznie tych ekstremów nie
lubią i mają je kobietom za złe. Być może kobiety powinny zatem
przyhamować z emocjonalnymi ekstremami i zacząć myśleć
0 związkach tak, jak myślą o nich mężczyźni? Może będzie nieco
na rynku matrymonialnym chłodniej, ale rzadziej będzie się
wpadać w perfidne pułapki?
Smycz
druga: pułapka familijna
No dobrze, a co z tymi, zapytacie, które nie mogą już sobie
pozwolić na trud racjonalnego i nieco bardziej chłodnego wybo-
ru partnera, ponieważ już go dokonały? No cóż, jeśli nie są z te-
go wyboru zadowolone, a partner, za sprawą wpojonych
mu przez mamę, szkołę i religię „wartości", uważa kobiety za
drugą płeć i nie pozwala na realizację naukowych, zawodowych
czy jakichkolwiek innych ambicji, to niech się po prostu z nim
rozwiodą. Rada brutalna, ale innej nie widzę. Trzeba brać życie
w swoje ręce i nie oglądać się na okoliczności. Gorzej (albo
lepiej, zależy od punktu widzenia) z tymi kobietami, którym wiel-
ce odpowiada ich partner, jednak na rozwinięcie skrzydeł nie
pozwalają im inne okoliczności zewnętrzne. Na przykład rodzina
1 dzieci, a przede wszystkim związane z tym kobiece poczucie
obowiązku. Ponówmy zatem pytanie i dodajmy do niego te nowe
okoliczności. Jak, będąc kobietą, zostać rekinem w późnonowo-
czesnym świecie, mając małe dzieci i nie paląc się do całkowite-
go odrzucenia roli matki, żony i opoki rodziny? Innymi słowy,
zastanowimy się, co począć z pułapką familijną, w którą
kobiety się same - z racji ewolucyjnie zaprogramowanych umy-
słów - wpędzają, co jednak paradoksalnie zapewnia im wiele
doświadczeń i przyjemności, z których zrezygnować nie sposób.
O ile ze smyczą pierwszą, tą szczególną atencją, jaką kobiety
darzą miłość i książąt na białych koniach, dosyć łatwo sobie
poradzić, jeśli tylko wyobrazimy sobie, że medialne upo-
wszechnianie wiedzy czy swoista resocjalizacja (w domu, biu-
rze, szkole, na studiach... ) zrobią swoje, o tyle ze smyczą dru-
gą, którą stanowi pułapka familijna, poradzić sobie znacznie
trudniej. Jest taka skuteczna dlatego, że zakorzeniła się bardzo
głęboko w naszej biologii i biologicznym podziale płci. Pamię-
tajmy, że nic nie jest bardziej zakorzenione w biologii kobiety
niż ciąża, poród i bezpośrednia opieka nad małym dzieckiem
(przedstawicielkom radykalnego feminizmu wydaje się rzecz
jasna inaczej, ale pozostawmy na boku ich pokręcone argu-
mentacje na rzecz tezy o kulturowym konstruowaniu macie-
rzyństwa). W każdym razie, istnieje bardzo rozpowszechniony
pogląd w naszym społeczeństwie, że matka powinna pozosta-
wać w domu z dzieckiem, przynajmniej do jego trzecich uro-
dzin. Pogląd ten podziela zdecydowana większość naszych
rodaków, choć z roku na rok ubywa jego entuzjastów. W 1979
roku sądziło tak 94,6% Polaków niezależnie od wieku i płci,
w 1989 roku 93,1%, w 1998 już tylko 91,8, by osiągnąć w roku
2002 najniższy notowany u nas poziom - 85,4% . To jednak
wciąż bardzo dużo. Polacy sądzą, że kobieta zostawiająca małe
dziecko w domu i oddająca się pracy zawodowej dopuszcza
się niemalże przestępstwa, które, co najwyżej, usprawiedliwić
można jedynie brakiem pieniędzy. Skoro powinna „pozosta-
wać", to nie może pracować, albowiem praca zazwyczaj znaj-
duje się poza domem i aby pracować, trzeba z niego wyjść,
a po drugie, również zazwyczaj, małe dziecko zajmuje mnóstwo
czasu, szczególnie jeśli jest energiczne i towarzyskie, lub prze-
ciwnie, chorowite i nietowarzyskie. No i cóż, tych dwóch żywio-
łów i tych dwóch zadań - pracy zawodowej czy też ambicji
w sferze publicznej oraz posiadania i wychowania dzieci nie da
rady ze sobą pogodzić, jeśli jest się kobietą. Albo jedno, albo
drugie. Ale czy rzeczywiście? Czy nie można znaleźć jakiegoś
usprawiedliwienia dla kobiet pragnących pogodzić posiadanie
potomstwa z ambicjami zawodowymi, bez konieczności rezyg-
nowania z jednego bądź drugiego? Co począć z dziećmi, będąc
aktywną zawodowo kobietą, jeżeli już się je pocznie?
Na początek dwie intuicje, wymagające dalszych badań,
a biorące się z obserwacji tego, co się dzieje w moim własnym
domu. Moja żona, która owszem cierpi bardzo, że pracuje, pod-
czas gdy ja mam od niej częstszy i intensywniejszy kontakt z na-
szą córeczką, wie dobrze, że pozostawiona w domu z dzieckiem,
odcięta od świata, ludzi i spraw zawodowych byłaby nieszczęśli-
wa i prędzej czy później zatrułaby życie sobie, mnie i dziecku.
Otóż, okazuje się, że spędza ona czas wygospodarowany dla
dziecka intensywniej i efektywniej od kobiet będących z dziećmi
na co dzień. Lepiej także, co jest już paradoksem, radzi sobie
w pracy, cały czas pamiętając, że ma w domu dziecko i proble-
my zawodowe stają się na tym tle błahostkami. Słowem: posia-
dając dziecko, mniej się po prostu pracą przejmuje. Przy czym
jednak cały czas gryzie ją sumienie - i to właśnie jest cena, jaką
płaci za rozdarcie między dzieckiem a pracą. Jestem jednakże
w stanie poradzić coś na te bolączki sumienia. Mogę mianowicie
podać kilka, znanych socjologom, dobrych tego „okoliczności",
które być może złagodzą nieco cierpienia pracujących matek.
Mianowicie, w świecie zachodnich demokracji pracujące kobie-
ty, posiadające dziecko, i to małe dziecko, nie są wyjątkiem, ale
normą. W Stanach Zjednoczonych dla przykładu odsetek pracu-
jących zawodowo matek, które mają dziecko młodsze niż jeden
rok, sięga 59%. Pośród matek z dzieckiem nieco starszym pracuje
aż 73%. Im bardziej wykształcona matka, tym częściej pracuje,
pozostawiając małe dziecko pod opieką innych. Te matki, które
mają dziecko poniżej jednego roku i ukończyły tylko szkołę śre-
dnią (38%), nie palą się tak do pracy jak matki, które skończyły
studia (68%)". Powiecie zapewne, że marna to pociecha. Co
z tego, że jest ich tak dużo. Po prostu wiele matek czyni źle.
No dobrze, podam inne okoliczności łagodzące ból sumienia.
Najważniejszą z nich jest to, że dziecko pozostające pod opieką
wielu osób (a nie tylko siedzącej w domu matki) - opiekunek,.
ojców, babć, dziadków, rodzeństwa, znajomych i ich dzieci -jest
znacznie bardziej, mówiąc po socjologicznemu, dosocjalizowa-
ne. Mówiąc inaczej, takie dzieci są sprawniejsze intelektualnie,
motorycznie, społecznie, lingwistycznie, bo czerpią z rozlicznych
kontaktów, w ramach których muszą się inaczej zachowywać.
Wszystko jednak pod warunkiem, że ściśle kontrolujemy całe
to towarzystwo, z którym nasze dziecko się spotyka. Po co ta
kontrola? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, odwołajmy się do
ustaleń pewnej kobiety, która wprowadziła sporo zamieszania
i de facto jest prowodyrem niemałej rewolucji intelektualnej
w zakresie teorii wychowania i w pedagogice.
Judith Rich Harris, bo o niej mowa, amerykańska psycholoż-
ka, laureatka prestiżowej nagrody im. George'a Millera, przyzna-
wanej przez bardzo wpływowe Amerykańskie Towarzystwo
Psychologiczne za najlepszy artykuł naukowy 1995 roku z dzie-
dziny psychologii w , uważa - najkrócej rzecz ujmując - że rodzi-
ce są zbędni . Zbędni, ponieważ to nie oni tak naprawdę
wychowują dzieci. Dzieci wychowują się same, uczestnicząc
w rozgrywkach w ramach grup rówieśniczych, a jedyne, co rodzi-
ce mogą uczynić dla najlepszego rozwoju swoich pociech, to
wnieść do ich bagażu genetycznego jak najlepszą pulę genów.
Innymi słowy, za to, kim dziecko stanie się w przyszłości, odpo-
wiadają w głównej mierze dwa najważniejsze czynniki: socjaliza-
cja pierwotna, odbywająca się w grupie rówieśniczej, oraz mate-
riał genetyczny przekazany dziecku przez rodziców, od którego
zależą talenty i inne atrybuty psychiczne.
Na nic zdadzą się rodzicielskie metody polegające na odpo-
wiednim bodźcowaniu (marchewka za właściwe zachowanie, ki-
jek za zachowanie niewłaściwe), na nic pokazywanie odpowiednich
wzorców, ponieważ dzieci i tak widzą, że dorośli zachowują się
niezgodnie z wzorcami, które chcą swoim dzieciom przekazać.
Nie pal, mówią, a sami palą. Nie pij, mówią, a sami piją. Nie ma
takich rodziców na świecie, którzy stosowaliby w pełni konse-
kwentny styl wychowawczy. Dlatego wychowanie rodzicielskie
jest mitem. W trakcie naszej długiej ewolucyjnej historii funkcjo-
nowaliśmy w sporych grupach. Mała rodzina nuklearna to pro-
dukt ery nowoczesnej, przemysłowej, a więc ostatnich dwustu
lat. Do dziś w społecznościach zbieracko-łowieckich dzieci
wychowywane są przez inne dzieci, a nie przez rodziców, opieku-
jących się dzieckiem tylko wtedy, kiedy nie jest ono jeszcze
zdolne do samodzielnego marszu z grupą nomadów, to znaczy
przez pierwsze cztery, pięć lat życia (co nie znaczy, że nie bawią
się wtedy z całą masą innych dzieci i nie kontaktują z innymi
dorosłymi). Potem dziecko wtapia się w grupę swoich rówieśni-
ków i to w niej zachodzi proces właściwej socjalizacji'
6
. Istnieją
setki badań, które dowiodły, że dzieci imigrantów lepiej się będą
posługiwać językiem kraju, do którego przybyli ich rodzice, po-
nieważ to właśnie język rówieśników jest właściwym językiem
socjalizacji. Będą mówić bez akcentu, odmiennie niż ich rodzice,
którzy akcentu nie pozbędą się nigdy. Zatem grupa rówieśnicza,
w której wychowuje się nasze dziecko, ma ogromne znaczenie.
Większe być może - o ile uwierzymy Harris - od najlepszych
nawet naszych intencji oraz wysiłków wychowawczych.
Wielu, a szczególnie przedstawiciele humanistycznych opcji
w psychologii i w socjologii, z tak ostro zarysowanym stanowi-
skiem nie potrafi się pogodzić. To oczywiste, przecież dzieci
są bardzo podobne do rodziców - powie tak każdy psycholog
zajmujący się wychowaniem. Rodzice uczą dzieci zachowań,
dzieci te zachowania naśladują i przenoszą do swojego życia.
Dzieci - powie tak każdy socjolog - najczęściej dziedziczą status
swoich rodziców. Dzieci intelektualistów kończą na ogół studia.
Dzieci robotników kończą na ogół szkoły zawodowe. I na pierw-
szy rzut oka, i po przeprowadzeniu badań, okazać się musi, że
to rodzice wymuszają na swoich dzieciach tego typu zachowa-
nia. Dlatego trudno pogodzić się ze zdaniem, że rodzic nic nie
może, że to nie rodzic decyduje, kim stanie się jego dziecię
w przyszłości.
Można się z Harris nie zgadzać, to kwestia punktu widzenia.
Są w naukach społecznych żarliwi wyznawcy jej podejścia do
tego problemu, więcej jest jednak przeciwników. Trudno jednakże
nie zgodzić się z wieloma jej trafnymi spostrzeżeniami na temat
mechanizmu dziedziczności cech rodziców przez dzieci. Zasta-
nówmy się na przykład - pisze Harris - nad sytuacją w brytyjskiej
klasie wyższej. Dzieci nie oglądają tutaj rodziców nazbyt często.
Tak naprawdę, rodzice nie widują dzieci poza sytuacjami szcze-
gólnymi, świętami i uroczystymi posiłkami. Resztę czasu dzieci
spędzają w towarzystwie opiekunów, rozlicznych guwernantek,
służby i - przede wszystkim - swoich rówieśników, biegając po
rozległym parku przed wiejską, zamkową rezydencją. Kiedy nad-
chodzi odpowiedni czas, młodzi chłopcy i dziewczęta wysyłani
są do elitarnych szkół z internatem, gdzie spotykają się z równy-
mi sobie - dziećmi z brytyjskiej klasy wyższej. Przebywają
w szkołach i na studiach wiele lat, w trakcie których widują się ze
swoimi rodzicami jeszcze rzadziej. Problem w tym, że kiedy po
latach nauki przyjadą z powrotem do swoich rezydencji rodzin-
nych, będą się zachowywać dokładnie jak ich rodzice, choć ci nie
przyłożyli do tego ręki. Dzieje się tak, ponieważ ich dzieci,
doświadczając socjalizacji pierwotnej w grupie rówieśniczej,
przebywają w homogenicznym środowisku swojej własnej „ka-
sty", nabywają tam - jak tajemniczo mawiają socjologowie - kultu-
ry uprawnionej, dominującej, czyli nabywają odpowiedniego
kapitału kulturowego. Słowem, uczą się tam, jak zostać przedsta-
wicielem klasy wyższej.
A co z majętnymi Polakami? Czy ich sposób wychowywania
dzieci nie przypomina sposobu postępowania z dziećmi w brytyj-
skiej klasie wyższej, choć na inną oczywiście skalę? Ujmując
rzecz metaforycznie, polscy rodzice „z wyższej społecznej półki"
mają - podobnie zapewne jak wszyscy rodzice kapitalistycznego
świata -w umysłach dwie „szufladki": w jednej szufladce chowa-
ją przekonanie, że to oni są odpowiedzialni za to, co z dziecka
wyrośnie, w drugiej, że trzeba koniecznie posłać dziecko do jak
najlepszego przedszkola i do jak najlepszej szkoły, ponieważ bez
tego będzie się obracać pośród dzieci z podwórka, czyli dzieci
z nieadekwatnym kapitałem kulturowym, który „zainfekuje" ich
dziecko. A tego chcą uniknąć za wszelką cenę. Dlatego były
premier byłego polskiego lewicowego rządu wysyła swoją
wnuczkę do najdroższej podstawówki w kraju. Dlatego majętni
rodzice starają się wysyłać swoje dzieci najpierw do najlepszych
przedszkoli w stolicy, gdzie czeka ich pociechy nie tyle zabawa,
co odpowiednia stymulacja: rytmika, nauka gry na fortepianie,
logopeda, języki (najlepiej od razu cztery) i magister sztuk
pięknych, wpajający podstawowe zasady posługiwania się
pędzlem. Potem takie dziecko posyłane jest do najlepszej
prywatnej szkoły podstawowej, by w końcu wylądowało w naj-
lepszym z możliwych, społecznym (to znaczy prywatnym i drogim)
liceum ogólnokształcącym. Po takiej, okupionej wyrzeczeniami
i ogromnymi kwotami pieniędzy drodze, dziecko ma ogromną
szansę na kontynuację sukcesu rodziców w kapitalistycznej
„dżungli".
Z najnowszych badań nad procesem socjalizacji wynika
zatem, że rodzice mają stosunkowo niewielki wpływ na wy-
kształcenie u swoich dzieci trwałych wzorców zachowania. To,
co na dzieci ma wpływ największy, to relacje w grupie rówieśni-
czej i w trakcie socjalizacji wtórnej (np. w szkole), następnie wy-
posażenie genetyczne, na trzecim zaś miejscu rodzice. Okazuje
się, że ulegaliśmy do tej pory pewnej mitologii mówiącej, że to
rodzice odpowiedzialni są za błędy wychowawcze, prowadzące
do opłakanych częstokroć konsekwencji, polegających na przy-
kład na wychowaniu dziecka na małego szkolnego przestępcę.
Tak nie jest, a przynajmniej nie do końca. To, co rodzice mogą
uczynić, by ograniczyć negatywne zjawiska panoszące się dziś
wśród pociech, to dopilnowanie ich, by nie trafiły do patologicz-
nych grup rówieśniczych. I rodzice, o dziwo, doskonale o tym
wiedzą. Chociaż z jednej strony są przekonani, że to oni wycho-
wują swoje dzieci, to z drugiej wiedzą doskonale, że wszelkie ich
wychowawcze wysiłki spełzną na niczym, jeżeli nie wyślą dzieci
do bardzo dobrej szkoły i nie ograniczą ich spotkań z osiedlo-
wym gangiem. Szkopuł w tym, że czasy transformacji ekono-
micznej tego dopilnowywania nie ułatwiają. Czasy sprzyjają dziś
temu, by rodzice nie interesowali się poczynaniami potomstwa,
tylko pracowali w nadmiarze i zabiegali o rozmaite zasoby. I ten
grzech zaniechania w stosunku do dzieci powoduje kłopoty. Nie-
przypadkowo znaczna część młodocianych przestępców- co ak-
centuje się w mediach - pochodzi z tzw. dobrych domów. Te
dobre domy, w rezultacie zmian na rynku pracy i przeobrażeń
w zakresie systemu wartości, nie mają dziś często żadnego
wpływu na to, co dzieje się z ich dziećmi. Chodzi oczywiście o to,
żeby z powodu intensywnej pracy zawodowej nie zapomnieć
0 tych obowiązkach wobec dziecka i starać się bardzo rozmyśl-
nie i aktywnie dobierać mu towarzystwo. Jeśli się o to postaramy,
to być może, będąc pracującą matką, złagodzimy bóle sumienia.
A zatem, aby o dziecię swoje się nie martwić, będąc pracującą,
aktywną matką, musimy mieć dbającego o dziecko i chętnie
z nim zostającego partnera, zainteresowane całą sprawą babcie
1 dziadków, bardzo porządną opiekunkę i tak dalej.
Wielce pomocne może się też okazać w godzeniu roli matki
małego dziecka z rolą zawodową pewne zjawisko, o którym
wspomniałem w części dotyczącej zmian na rynku pracy, a mia-
nowicie odchodzenie od ścisłej i sztywnej etatowości (biurko,
kawa i „więzienie" od 7.00 do 16.00) na rzecz nieregulowanych,
sieciowych warunków pracy usługowej, często w domu i częs-
to świadczonej na odległość. I tutaj jednak kryje się pewna nie-
dogodność, którą trzeba pokonać. Ściślej rzecz ujmując, musi
tę niedogodność pokonać pewna specyficzna kategoria spo-
łeczna, a mianowicie szefowe. Tak, tak, szefowe, a nie szefowie.
Nie pomyliłem się. To właśnie szefowe muszą stać się bardziej
wyrozumiałe dla pracownic mających dzieci. Na razie, o ile
wierzyć w doświadczenia i deklaracje Polek, tak się nie dzieje.
Prawie 6 1 % Polek uważa, że kobieta szef, jeśli ma do wyboru
kobietę lub mężczyznę, to zawsze wybierze mężczyznę. Niemal
55% Polek sądzi, że kobiety sukcesu dystansują się od proble-
mów innych kobiet, nie dostrzegając ich . A zatem kobiety
sukcesu powinny zagryźć wargi i przekonać swoje rodaczki,
że ich przekonania na temat szefowych są błędne, że - przeciw-
nie - promują one swoją płeć i w nią wierzą. Jest to dosyć
przewrotny wniosek: kobietom łatwiej będzie godzić życie za-
wodowe z prywatnym, jeśli uwierzą w tę możliwość inne kobie-
ty i jeśli dadzą przedstawicielkom swojej płci szansę. Kobiety
bowiem same potrafią się skutecznie nawzajem zniechęcać
do podejmowania aktywności poza domem. Same też wyma-
gają od innych kobiet zachowań zgodnych z udomowionym
kobiecym stereotypem. Świadczy o tym choćby ważne odkry-
cie brytyjskiej uczonej, Elisabeth Bott, dokonane niemal pół
wieku temu
8
.
Kobiety, jak się okazuje, niechętnie widzą inne kobiety w roli
osoby aktywniejszej na polu zawodowym od nich samych. Przy
czym niekoniecznie wynika to z jakiejś przyrodzonej płci pięknej
złośliwości wobec przedstawicielek tej samej płci, ale raczej
z niewłaściwego, czy też „niewystarczającego" zachowania męż-
czyzn. Co mam na myśli? Otóż, Elisabeth Bott, badając zachowa-
nia brytyjskich najuboższych, którzy żyją w tamtejszej wersji
kultury nędzy (samopowielającego się ubóstwa, w którym bez-
robocie jest normą, jaką się kultywuje z pokolenia na pokolenie),
zauważyła, że silne więzi społeczne czy silna współpraca między
kobietami w ramach sąsiedztwa i rodziny mogą pomagać
w utwardzaniu starego, tradycyjnego podziału ról płciowych.
Mówiąc bardzo uczenie, poziom rozdzielności albo wspólności
ról domowych i domowej aktywności pary małżeńskiej jest zwią-
zany z naturą ich powiązań społecznych czy też społecznych sie-
ci powiązań z innymi, poza rzecz jasna mężem czy żoną. A teraz
jaśniej. Rygoryzm podziału na role domowe (baba do garów
i dzieci, mąż do piwa pod sklepem) jest widoczny znacznie czę-
ściej tam, gdzie istnieją bardzo rozbudowane sieci współpracy
z innymi kobietami z sąsiedztwa czy rodziny, podczas gdy ela-
styczność prac domowych (mąż czasem przy garach i przy dzie-
ciach, żona łapie niekiedy za młotek i wiertarkę) jest częstsza
tam, gdzie tego typu kontakty społeczne są bardziej zindywidu-
alizowane, a mówiąc po ludzku, słabsze. Co powoduje, że takie
małżeństwo jest poddawane mniejszym naciskom, a społeczne
wpływy, które chciałyby uczynić z kobiety kurę domową,
a z mężczyzny macho, i to na siłę, nie są już tak skuteczne.
Ujmując sprawę krótko i konkretnie: dobra materialne ze strony
rodziny żony oraz społeczne wsparcie spokrewnionych z nią
i spowinowaconych, paradoksalnie, zamiast pomóc, umacniają
tradycyjne role kobiece w rodzinie. Dzięki temu wsparciu
mężczyźni w kulturze nędzy mogą sobie swobodnie popijać pod
sklepem, podczas gdy żona to toleruje i przyjmuje swoją pozy-
cję zdominowanej kury jako coś obowiązkowego. No i jaka stąd
rada płynie dla kobiet, które z kulturą nędzy nie mają wiele
wspólnego?
Cóż, mechanizm wsparcia rodzinnego dla żon jest taki sam,
obojętnie z jaką warstwą społeczną mamy do czynienia, przynaj-
mniej w naszym kraju. Nawet najbardziej wyzwoloną i aktywną
kobietę po studiach jej matka, siostry, szwagierki albo nawet są-
siadki zmienią z czasem w kurę domową, zmuszą do pozostania
przy dzieciach w domu, do gotowania obiadków i do rezygnacji
z ambicji. Świetnie zdaję sobie sprawę, że dla większości Polek
to, co mówię, może być straszliwą herezją, jednak w obliczu fak-
tów nie mam wyjścia i radzę, co następuje: oderwijcie się! Trze-
ba do minimum ukrócić kontakty z kobietami z rodziny (o ile
oczywiście nie ma się ochoty na standardowe role społeczne
w rodzinie) i rozbudować kontakty na zewnątrz. Trzeba kontakty
z rodziną, mówiąc inaczej, uczynić bardziej indywidualistycznymi
i tym samym nieco rozbić (ale nie do końca oczywiście - cała
sztuka w zachowaniu odpowiednich proporcji) tradycyjny wpływ
społeczny umacniający w kobiecie kurę domową.
Jest oczywiście jasne, że za trwanie przy kurze domowej,
albo zamianie kobiety aktywnej w takowe ptactwo, nie są winne
jedynie kobiety z bliższej czy dalszej rodziny. Daleko większe zna-
czenie ma postawa bliskich mężczyzn, a szczególnie partnerów
i mężów. Tak samo nie wszystkim bolączkom kobiet winne są ich
szefowe. Podobnie stereotypowe przekonania na temat pracują-
cych matek mają przecież szefowie. Z wieloma spośród tych
przekonań będzie bardzo trudno sobie poradzić, a w bardzo
wielu wypadkach nie da się zrobić zupełnie nic. Nie da się dla
przykładu zrobić nic z pokutującym w tradycyjnych warstwach
naszego społeczeństwa przekonaniem o „niezawodowym"
charakterze pracy kobiet. Praca kobiet to w Polsce nie-praca. Ko-
biety krzątając się w domu, a nawet w swojej pracy, która ma
często usługowy, związany z obsługą ludzi charakter, w opinii
Polaków nie wykonują żadnej pracy. Zilustruję ten problem na
przykładzie pani Grażynki. Pani Grażynka przez dłuższy czas po
zwolnieniu z pracy w fabryce pozostawała na zasiłku pomosto-
wym i odgrywała rolę gospodyni domowej. Po jakimś czasie
uwielbiająca dzieci pani Grażynka dostała propozycję pracy
w charakterze opiekunki do dziecka, której ochoczo się podjęła.
Praca zajmowała jej trzy, cztery dni w tygodniu w godzinach od
południa do późnych godzin popołudniowych. Mąż pani Grażyn-
ki i jej syn nie zmienili jednak w związku z tym faktem swoich
przyzwyczajeń. Mimo że pani Grażynki nie było w domu o odpo-
wiedniej porze przez kilka dni w tygodniu, musiała przygotować
im obiad i to codziennie. Jej pójście do pracy niczego w mental-
ności obu panów nie zmieniło. Najwidoczniej jej praca to dla
nich nie-praca. Tak zatem wsparcie współmałżonka w aktywno-
ści domowej i wsparcie psychiczne w aktywności poza domem
to sprawy szalenie ważne i tutaj kłaniają się rady dotyczące
smyczy pierwszej, których już udzieliłem. Przejdźmy zatem do
omówienia takiej smyczy, z którą kobiety będą miały znacznie
więcej kłopotów aniżeli z wyborem albo „wychowaniem sobie"
odpowiedniego partnera.
Smycz trzecia: kłopoty z byciem członkinią
Smycz trzecia to smycz ewolucyjna, z której zerwać się
będzie bardzo trudno, tak jak trudno byłoby kotom nie miauczeć,
a łaniom nie skubać świeżej trawy. Brzmi to nieco okrutnie i cy-
nicznie zapewne, jednak subtelna doza cynizmu może skusić
kobiety do próby przecięcia tej wyjątkowo wytrzymałej i mało
elastycznej uprzęży. O jakąż to smycz chodzi tym razem?
Chodzi o trwałą, albowiem ewolucyjnie zakorzenioną
w kobiecych umysłach, niezdolność do zrzeszania się w taki spo-
sób, w jaki to zdolni są czynić mężczyźni. Michael P. Ghiglieri,
ewolucjonista zajmujący się korzeniami męskiej agresji, porów-
nuje stosunki panujące między osobnikami tej samej płci u ludzi
19
i szympansów z gatunku Pan-trog/odytes . Porównuje, aby nas
przekonać do osobliwej na pierwszy rzut oka tezy, mówiącej
o wybitnych zdolnościach do zawiązywania trwałych więzi spo-
łecznych między samcami u obydwu gatunków i do szalonych
trudności, jakie mają z tego typu zachowaniami samice szym-
pansów i przedstawicielki Homo sapiens sapiens. Mówiąc
krótko i prościej, mężczyźni, tak jak samce szympansa, zdolni są
do zawiązywania trwałych i bardzo silnych koalicji służących
do obrony terytorium i zgromadzonych na nim samic, podczas
gdy kobiety, podobnie jak samice szympansa, mają z tym duże
trudności, nie są zdolne do zawiązywania znaczących koalicji,
z czego wynika ich poślednia rola w społeczności. Ujmując rzecz
całą w jeszcze większym skrócie: mężczyźni kochają innych sto-
warzyszonych z nimi mężczyzn jak braci, a kobiety nie stowarzy-
szają się z innymi kobietami w ogóle albo bardzo rzadko. Świetnie
to dostrzegają same panie, które co rusz-w codziennych rozmo-
wach, w preparowanych naprędce dowcipach, w pisanych przez
siebie książkach - drapieżnie kwitują damską nieufność wobec
innych dam. Jak Dorothy Parker, amerykańska pisarka, która
stwierdziła, że zawieszenie broni między kobietami nazywa się
przyjaźnią. Albo George Sand, notabene jedyna chyba Francuz-
ka, która kiedykolwiek nosiła - na własne życzenie - męskie imię.
Sand odnotowała w sposób subtelnie złośliwy, że jeśli jedna ko-
bieta może drugą tolerować, to jest w stosunku do niej uprzejma,
a jeśli jej nie może tolerować, to jest wtedy bardzo uprzejma.
Otóż to, kobiety nienawidząc się, są wobec siebie uprzejme i na
tej okazywanej sobie uprzejmości się kończy. Męskie koalicje
funkcjonujące w oparciu o silne braterskie uczucia działają
sprawnie, wszyscy wzajemnie się w nich popierają i bronią.
Męskie koalicje, w których faceci się nie znoszą, działają niemal
tak samo sprawnie jak te, w ramach których się kochają. Damskie
koalicje zaś nie działają w ogóle, ponieważ najogólniej nie istnie-
ją, a jeśli już istnieją, to kobiety kierują się w ich ramach raczej
interesem własnych dzieci aniżeli interesem innych zrzeszonych
z nimi kobiet. Nie mam wątpliwości, że kobietom taka wizja nie
przypadnie do gustu, od razu wyciągną z rękawa tuzin wyjątków
i w ogóle obrażą się bardzo, spieszę zatem z należytą na rzecz
wyżej przedstawionej tezy argumentacją.
Ludzkie społeczności zbudowane są nieco inaczej niż
szympansie. W stadach szympansów składających się z trzy-
dziestu kilku do sześćdziesięciu kilku osobników zasadą jest to,
że wchodzące w skład grupy samce są ze sobą spokrewnione.
Są to ojcowie i synowie, bracia i kuzyni. Natomiast wchodzące
w skład stada samice zwykle pochodzą z różnych grup i nie są
ze sobą spokrewnione. Nie łączą ich zatem żadne silniejsze
więzi. Efektem takiego stanu rzeczy jest dominacja silnie ze sobą
związanych samców nad niezwiązanymi ze sobą - a tylko
ze swoimi dziećmi - samicami. Brak solidnej kooperacji w grupie
samic skutkuje ich nieszczególnie wysoką pozycją w stadzie.
Podobnie jest u ludzi. Związki między mężczyznami są tu bardzo
silne, co można zauważyć nawet socjologicznie nieuzbrojonym
okiem na podwórku, gdzie bawią się mali chłopcy, w wojsku
czy na sportowym boisku. Przyjaźnie zawiązywane, powiedzmy
w armii, procentują w zasadzie na całe życie, podczas gdy
kobiety nie darzą najczęściej całej grupy innych kobiet silnymi
uczuciami. W efekcie współpraca między mężczyznami jest
wydajniejsza, mają oni silniejsze skłonności do zawiązywania
stowarzyszeń, aby osiągnąć jakiś łakomy cel (zdobyć władzę
w ramach systemu demokratycznego, uprowadzić kobiety z są-
siedniej wioski albo okraść osiedlowego ajenta PKO). Kobiety,
z racji odmiennych strategii reprodukcyjnych, są daleko bardziej
nieufne w stosunku do silnych związków z innymi kobietami,
co dodatkowo wzmacniają kultury, w których brakuje kobietom
silnego wsparcia ze strony ich rodzin (czyli większość kultur
patriarchalnych). Współczesny ewolucjonizm przekonuje, że „to-
warzyskie" umiejętności mężczyzn i niechęć kobiet wobec
kobiecych stowarzyszeń są naszą gatunkową spuścizną,
w związku z czym niełatwo będzie te cechy wyrugować z katalo-
gu zachowań. Mężczyźni mają zatem naturalną przewagę we
wszelkiego typu organizacjach, szczególnie tych o charakterze
politycznym.
Ta męska przewaga, jak się okazuje, jest nieco mniejsza w ro-
'dzinach poligynicznych, w których żonami tego samego mężczy-
zny są poślubione mu siostry. Dlaczego tak się dzieje? Dwie
amerykańskie antropolożki, które zbadały ten problem, Catherine
Yanca i Bobbi S. Low, sądzą, że tutaj konflikt między kobietami
a mężczyznami o zasoby jest znacznie większy niż w społeczeń-
stwach monogamicznych . Yanca i Low dokonały porównania
93 społeczeństw, z których zaledwie 7 było społecznościami
monogamicznymi, takimi jak nasze. Reszta to rozmaite wariacje
na temat poligamii, w której jeden mężczyzna poślubiał wiele
żon. Społeczeństwa porównane przez Yancę i Low są reprezen-
tatywne dla całego świata, dodatkowo etnolodzy spędzili w nich
odpowiednio długi czas, aby dowiedzieć się wszystkiego o ich
funkcjonowaniu. W 70% przebadanych społeczeństw mężczyźni
posiadali pełnię władzy politycznej. Dzielili się tą władzą z kobie-
tami jedynie w 7% społeczności (w 13% brakowało danych).
W żadnym jednak z tych społeczeństw kobiety nie posiadały peł-
ni władzy politycznej, co znaczy, że mężczyźni byli bardziej zaan-
gażowani w politykę i zajmowali wyższe od nich stanowiska.
Jeśli jednak nawet kobiety są w polityce rzadkością, to ich niefor-
malny wpływ na bieg wydarzeń i dysponowanie zasobami czy
też wytworami męskiej pracy może być bardzo duży i powszech-
ny. Przywoływane tu badaczki próbują ustalić, od czego ten
kobiecy wpływ na bieg spraw może zależeć. I znajdują odpowiedzi.
Kobiety mają więcej władzy w tych społeczeństwach, w których
pozostają w małżeństwach ze swoimi siostrami, nie są uprowa-
dzane siłą z innych grup etnicznych, mogą pozostawać w pobli-
żu swoich krewnych i rodziny, pochodzenia oraz pozostają
w związku małżeńskim z relatywnie małą liczbą innych żon (jest
tu, innymi słowy, niski stopień poligynii), z którymi zawiązują
silne więzy przyjaźni i wzajemnego wsparcia.
Kiedy konflikt o zasoby się zaostrza, kobiety powiązane ze sobą
silną więzią mają przewagę nad konkurencją nie mającą dostępu
do damskich aliansów (małżeństwo je znacznie ułatwia). Kobiety
w tego typu społeczeństwach mają większą władzę, kiedy wcho-
dzą w silne sojusze z innymi kobietami. Więcej ugrają wspólnie
niż w pojedynkę. Siostry wchodzą ze sobą w układy znacznie
łatwiej od kobiet ze sobą niespokrewnionych. Yanca i Low uwa-
żają jednak, że kontrola nad zasobami i większa władza kobiet
w systemie poligynicznym może wynikać też z faktu współpracy
z innymi żonami, nawet jeśli nie są one siostrami. Kobiety będą
też - jak się dowiadujemy - miały kontrolę nad zasobami, jeśli
tylko pozostaną w geograficznej bliskości ze swoimi najbliższymi
krewnymi. Wydaje się zatem, że ustalenia antropolożek badają-
cych kultury radykalnie odmienne od kultury zachodniej
(w których to nieszczęście mężczyzn polega na posiadaniu
wielu żon, a nieszczęście kobiet polega na posiadaniu jednego,
wspólnego męża), kłócą się z ustaleniami poczynionymi na
próbach kobiet ze społecznego marginesu, przywołanymi w czę-
ści poświęconej „smyczy familijnej". Kłócą się jednak tylko po-
zornie i aby tę pozorność unaocznić, poczynię drobną dygresję.
Po pierwsze, chodzi tu raczej o krewnych rodzaju męskiego:
braci, ojca, kuzynów, którzy w wielu społecznościach chronią
swoje zamężne siostry, o ile ich domostwo nie jest położone
zbyt daleko. Po drugie, chodzi o to, że kultura nędzy w tradycyj-
nym systemie monogamicznym cechuje się między innymi
nieobecnością mężczyzn w domu i niezapewnianiem przez nich
zasobów koniecznych do funkcjonowania rodziny (w odróżnieniu
od grupy dominującej, gdzie mężczyźni są obecni i zapewniają
zasoby). W „nędznych okolicznościach" kobiety radzą sobie
w ten sposób, że odwołują się do związków z innymi kobietami,
aby zapewnić dzieciom i sobie samym przetrwanie. Kłopot
w tym, że w warunkach coraz lepszej kondycji kobiet i podejmo-
wania przez nie płatnych zajęć przynoszących porównywalne
z męskimi dochody, taka nadopiekuńczość ze strony matek i in-
nych krewnych (ciotek etc), doświadczających niegdyś niefartu
z dwóch powodów (mąż dawał mało albo w ogóle, a one same
nie miały pracy), jest nieskuteczna albo wręcz zniewalająca
w momencie, kiedy młoda kobieta, dzięki zmienionym okolicz-
nościom i warunkom społecznym, sama daje sobie radę. Wzo-
rzec kulturowy rodzinnej babskiej pomocy dotrwał zatem do
czasów, w których jedynie przeszkadza. W wielu wypadkach nie
ma już kiepskich „warunków środowiskowych", w których po-
wstał i gdzie był bardzo skuteczny. Jednak babki, matki i ciotki,
szczególnie te, które mieszkają blisko, nadal swoją obecnością
wymuszają na kobiecie pozostanie w domu i poświęcenie się
dziecku, gotowaniu i sprzątaniu. Trzeba jednak wiedzieć, że
prawdopodobieństwo zaistnienia kobiecych koalicji wynikać
musi, zdaniem antropologii, ze specyficznych okoliczności
ekologicznych, a zatem z warunków środowiska, w którym
dana społeczność funkcjonuje. Im mniej stresujące środowisko,
im tatwiej w nim przetrwać, tym częstsze są małżeństwa,
gdzie żonami są siostry. Stopień poligynii (czyli liczba żon) w śro-
dowisku, w którym tatwiej przetrwać, jest niski. Wysoki jest
w środowisku, które jest bardziej stresujące. Słowem im gorsze
środowisko, tym więcej żon i z tym rozmaitszych pochodzą one
stron i tym trudniej im ze sobą współdziałać. Trudniej im ze sobą
kooperować, ponieważ mają sprzeczne interesy. Im więcej żon,
tym większe prawdopodobieństwo konfliktu między nimi.
Konflikt między licznymi żonami jest także prawdopodobny
w społecznościach, w których to mężczyźni - jak szympansy
- pozostają w bliskim kontakcie ze swoimi męskimi krewnymi.
Tutaj stopień zgnębienia kobiet jest równie wysoki, jak w szym-
pansiej gromadzie. Im dalej jednak mężczyzna musi się wypro-
wadzić od swojej rodziny i pochodzenia po ślubie, tym łatwiejsze
życie mają jego żony. Stopień dziedziczenia zasobów przez ko-
biety jest wtedy wyższy, większa jest równość płciowa i kobiecy
autorytet wobec dzieci, a same kobiety są bardziej skłonne do za-
wiązywania między sobą silnych więzi. Silne więzi między kobie-
tami są zatem możliwe, zależą jednak od szeregu okoliczności
środowiskowych, od systemu rodzinnego i systemu pokrewień-
stwa, a także od tego, jak zachowują się mężczyźni. Im łatwiejsze
jest środowisko, im mężowie są mniej związani ze swoimi męski-
mi krewnymi i dalej się wyprowadzają, aby założyć rodzinę, im
mniej kobiet wchodzi w skład małżeństwa, tym więcej mają
kobiety wolności i nieformalnej władzy nad zasobami oraz tym,
co się dzieje w ich najbliższym otoczeniu.
I cóż z tego wszystkiego wynika dla nas? Otóż środowisko
- w porównaniu, dajmy na to, z Afganistanem czy Etiopią - jest
u nas mało stresujące, mężczyźni zwykle nie mieszkają lub starają
się nie mieszkać ze swoimi braćmi, kuzynami i ojcami, a w skład
małżeństwa wchodzi jedna żona, która nie może się sama ze
sobą pokłócić o zasoby męża (schizofreniczki wykluczam). Musi
to sprzyjać wzrostowi kobiecej wolności i kontroli w społeczeń-
stwie, ale niekoniecznie kobiecej zdolności do zawiązywania
więzi z innymi kobietami. Dlaczego? Otóż moim zdaniem, w tra-
dycyjnych systemach monogamicznych, takich jak nasz, kobiety
nie mają interesu we wchodzeniu w związki z innymi kobietami,
ponieważ jeden mąż zapewniał tu (a w wielu wypadkach zapew-
nia w dalszym ciągu) utrzymanie jednej żonie. Konkurencja o za-
soby jest zatem mniejsza, a do tego dzielone są one równiej mię-
dzy mężczyzn. Warto zatem było (i nadal jest... ) szukać męża,
a nie silnych aliansów z innymi kobietami. Silne sojusze z inny-
mi damami w kulturze monogamicznej mogą kobiecie jedynie
zagrozić. Istnieje ryzyko, że mąż zerknie łakomie na naszą świet-
ną przyjaciółkę i nici z zasobów, które nam zapewnia - nikt się
za nami nie wstawi ani nas przed jego odejściem nie obroni,
zwłaszcza przyjaciółka, z którą jesteśmy w „sojuszu". Pewnie
skądś to znacie, prawda? Przynajmniej niektóre...
W silnej kulturze monogamicznej, to znaczy w takiej, w której
monogamiczne zasady chronione są na przykład przez „mocną"
religię (wymuszającą jeden jedyny wzorzec rodziny - mama, tata,
dzieci), kobietom nie opłaca się przyjaźnić ze sobą. Opłaca im się
za to przyjaźnić z mężem. Dochodzą tu jeszcze dodatkowe okolicz-
ności. Im mianowicie bogatszy dom mężczyzny, a przecież takiego
się u nas pragnie, będąc panną na wydaniu, tym mniej wolności
i tym mniej okazji do zawiązywania sojuszy z innymi kobietami bę-
dzie miała przyszła żona bogacza. Jeżeli mężczyzna wynosi z do-
mu poprzez dziedziczenie znaczne zasoby, to zwykle jest z tym
domem bardzo związany. Kobiece pragnienie posiadania majętne-
go męża obarczone jest zatem prawdopodobieństwem większego
„stłamszenia" w małżeństwie z kimś takim i mniejszej ilości okazji
do zawiązywania koalicji z innymi kobietami. Jeżeli zasoby wyno-
szone z domu przez mężczyznę są niewielkie, a mężczyzna opu-
szcza dom rodzinny, to jego związki z rodziną powinny być słabsze,
a zatem żona powinna mieć tu więcej władzy, wolności i związków
z innymi kobietami. Tak czy inaczej, system monogamiczny osłabia
tendencje do zrzeszania się kobiet. Zabawny to paradoks, zważyw-
szy, że to przecież kobiety, a nie mężczyźni, najsilniej bronią mono-
gamii i ganią facetów za ich poligamiczne skłonności. Wygląda na
to, że u nas w interesie kobiet leży niepozostawanie w silnych
związkach z innymi kobietami, aby nie dopuścić ich do udziału
w zasobach własnego męża.
A co w sytuacji, kiedy ten mąż przynosi do domu coraz mniej
zasobów, a ponadto kobiety są w stanie znakomicie zapewnić
sobie owe zasoby we wtasnym zakresie, jak to się dzieje obecnie?
Może się okazać, że współczesne Polki siłą jakiegoś kulturowego
rozpędu optują za czymś, co nie leży w ich interesie. Kiedy panu-
je demokracja, ich przywiązanie do monogamiczności związków,
a w związku z tym - co jest oczywiście ważniejsze - niechęć do
formowania trwałych koalicji z innymi kobietami, wykluczają
je z demokratycznych procedur i walki o władzę w firmach.
W społeczeństwach zachodnich kobiety mają coraz więcej kon-
troli nad zasobami, ale ciągle tyle samo nieufności w stosunku
do innych kobiet. Nie uda się poszerzyć tej władzy o charakterze
ekonomicznym czy politycznym bez formowania koalicji z inny-
mi kobietami. A jest przecież fantastyczna dla kobiet okazja
do przełamania tego nieprzyjacielskiego stosunku wobec innych
kobiet z racji przemian na rynku matrymonialnym. Mamy dzisiaj
do czynienia nie tyle z systemem monogamicznym, jakim nasza
kultura była jeszcze sto lat temu, ale z jakąś wypadkową mono-
gamii i poligamii: krótkotrwałe związki, długie pozostawanie
ze sobą bez formalnego ślubu, kilka rozwodów w ciągu życia,
nomadyzm erotyczny, wspólne zamieszkiwanie i głębsze relacje
z wieloma przyjaciółmi. Mężczyźni mają dzisiaj coraz mniej wła-
dzy, a dotąd wszystko zależało od związków między nimi. Te mę-
skie związki dzisiaj słabną. Osłabia je indywidualizm i wyścig
szczurów. Okoliczności zmuszają mężczyzn do wytężonej, indy-
widualnej konkurencji. Osłabia to jakość męskich związków.
Wszystkie zresztą typy związków wydają się dzisiaj słabnąć. Ale
akurat dla kobiecych koalicji to dobry omen. Jak taki osłabiony,
monogamiczny, post-patriarchalny system można nazwać?
Poliamorycznym? Semipoligamicznym? Polirelacyjnym? Nie-
istotne. Ważne, że panuje teraz zamieszanie, które powinno
kobietom pomóc w przełamaniu bariery odgradzającej je od in-
nych kobiet. To nic, że - jak sądzą ewolucjoniści tacy jak Ghiglieri
-jest to dla kobiet problem trudny do rozwiązania. Nie jest prze-
cież, jak widać z badań nad społeczeństwami poligenicznymi,
całkowicie nierozwiązywalny.
David Buss, słynny psycholog ewolucyjny, jest zdania,
że nawet najtwardszy i najsilniejszy umysłowy program ewolu-
cyjny można modyfikować w trakcie katuszy wychowania
21
.
Podaje on przykład jednego z zabawnych, acz w pewnych sytu-
acjach upiornych zachowań męskich, które polega na tym,
że mężczyźni mają pod każdą szerokością geograficzną tenden-
cję do przeceniania uśmiechów słanych im przez kobiety.
Kiedy kobieta uśmiecha się do nieznajomego albo słabo jej
znanego mężczyzny, może to oznaczać rozmaite rzeczy. Primo,
ma jakąś pilną sprawę, która może być rozwiązana tylko przy
współudziale męskiego rozmówcy. Secundo, chce być po pro-
stu miła. Tertio, świetnie się dzisiaj czuje i kocha cały świat,
akurat tego faceta także. Co jednak widzi mężczyzna w dam-
skim uśmiechu? Zaproszenie do alkowy. Uśmiechająca się
kobieta w oczach mężczyzny to najczęściej kobieta mająca
ochotę na seks z mężczyzną, do którego się uśmiecha. Ta pora-
żająca logika ma swoje ewolucyjne uzasadnienie. Na
wschodnioafrykańskiej sawannie setki tysięcy lat temu okazja
do reprodukcji była raczej rzadka, trzeba więc było korzystać
z każdej nadarzającej się sposobności. Stąd męska tendencja
do przeceniania sygnałów pochodzących od kobiet. Buss uwa-
ża, że to męskie, naturalne zachowanie można zmodyfikować
za sprawą wychowania i edukacji. Można, jego zdaniem, męż-
czyznom przemówić do rozumu i do spodni tak, aby po pierw-
szym kobiecym uśmiechu posłanym przy barze nie rzucali się
od razu na zdobycz. Podobnie, acz z dużo lepszym skutkiem
(kobiety są znacznie bardziej podatne na wpływ i zmianę od
mężczyzn, piszę to pewnie po raz jedenasty), postąpić można
z damską niechęcią do zawiązywania koalicji i stowarzyszeń.
Dużo tu jednak pracy przed nami, pracy, którą wykonać muszą
szkoły, prokobiece inicjatywy trzeciego sektora czy wreszcie
podmioty gospodarcze, szczególnie te skupione w rozmaitych
kobiecych forach. Jeśli ta krucjata się uda, to mężczyźni zosta-
ną zmuszeni do odnalezienia się w sytuacji, której od dawien
dawna nie doświadczali. Ba, której nie doświadczają nawet
nasi najbliżsi człekokształtni krewni - szympansy i goryle.
Doświadcza jej jednak gatunek nieco od nas odleglejszy,
acz również spokrewniony. I o nim teraz słów parę.
Mężczyzna, kiedy awansuje w pracy na superszefa, to zwykle
nie gnębi bardziej niż wtedy, kiedy byt na średnim szczeblu.
Kobieta, kiedy staje się wodzem - a dzieje się to przecież coraz
częściej - częstokroć staje się bardziej udzielnym władcą niż
mężczyzna na analogicznym stanowisku. Gdy da się jej większe
pole manewru, ujawnia jakieś okropne cechy. Najbardziej nega-
tywnie odbija się to na innych kobietach zatrudnionych w tej
samej instytucji. Kobiety superszefowe wolą - jak deklarują
w rozmaitych wywiadach dawanych branżowej prasie - praco-
wać z mężczyznami. Wiadomo: mężczyzna nie musi zwalniać się
w momencie, kiedy dziecko przyjdzie na świat, ponieważ to nie
on rodzi. Nie musi zwalniać się w momencie, kiedy ono choruje,
robi to zazwyczaj matka. Kobiety w pracy bez przerwy nie ma.
Mężczyzna w pracy bez przerwy jest. To nie wszystkie powody
uwielbienia, którym damskie szefowe darzą swoich męskich
podwładnych. W Polsce cały czas pokutuje męski model pracy
- firmy są hierarchiczne, mocno ustrukturyzowane, panują
w nich feudalne zależności. I faceci dobrze się czują w takich
miejscach, kobiety nie. Kogo zatrudnimy, będąc szefową firmy
o ściśle zdefiniowanej strukturze? Oczywiście faceta, bo się
w tym lepiej odnajdzie. Zamiast reorganizować strukturę miejsca
pracy, np. w sieciową i bardziej płaską, łatwiej przecież przyjąć
do pracy mężczyzn. Nawet będąc kobietą. I nie jest to wina tych
kobiet - one robią to po to, by mieć efekty. Weźmy dla przykładu
Wielką Brytanię. Paula Nicolson, badaczka zastanawiająca się
nad barierami kobiecego sukcesu, podaje, że na pięć kobiet pro-
fesjonalistek (ekonomistek, prawniczek, dziennikarek, lekarek
etc.) aż cztery nie chcą pracować z kobietami! Zaczernia ten
obraz jeszcze jedna inforrrjacja - aż 25% kobiet w Wielkiej Bryta-
nii chciałoby mieć za szefa mężczyznę a nie kobietę (większości
było wszystko jedno, szef to szef) i - co jest naprawdę zaskaku-
jące - sądzą tak niezależnie od uprzednich doświadczeń związa-
nych z dyskryminacją w miejscu pracy. Czy dzieje się tak dlatego
- pyta Nicolson - że kobiety uważają ambicje innych kobiet
za nienaturalne? Jej odpowiedź na to pytanie jest bardzo ciekawa
i zgodna z pewnym przewijającym się w naszym kraju powie-
dzonkiem: jest tak, ponieważ kobiety nauczyły się przez lata
(tysiące lat?), że mężczyznami można manipulować. Można po-
malutku, krok po kroczku, nawet będąc na podporządkowanej,
niskiej pozycji (na przykład mając status żony w tradycyjnym
społeczeństwie monogamicznym), tak kierować płcią brzydszą,
aby wyszło na nasze, kobiece. Słowem, my rządzimy światem,
a nami kobiety. Cicho, bez publicznego rozgłosu, bez konieczności
udziału w wielkiej polityce i gospodarce, a skutecznie. •
Taka cicha władza w sferze nieformalnej, okołodomowej,
sąsiedzkiej stanowiła poważny oręż jeszcze sto lat temu, kiedy
kobiety były przypisane - jak omawiane wcześniej liczne żony
jednego mężczyzny - do sfery prywatnej. Co jednak w sytuacji,
w której kobiety coraz gęściej zapełniają miejsca pracy i coraz
lepiej zarabiają? Co w sytuacji, kiedy jest ich coraz więcej na
przyczółkach „na zewnątrz", które tradycyjnie były dostosowane
do potrzeb mężczyzn, a kobietom po prostu nie pasują? Aby ten
ogródek odchwaścić, należałoby, będąc kobietą posiadającą ja-
kąś moc wpływania na bieg spraw w firmie czy instytucji innego
rodzaju, promować kobiety w swoim miejscu pracy, starać się
przynajmniej wyłapywać te, które są, że tak powiem, „sensow-
ne". Przebudowywać samemu strukturę - by była bardziej
płaska, mniej hierarchiczna. Zresztą będzie to konieczne, bo
w strukturze hierarchicznej giną pomysły. Ludzie koncentrują się
na tym, jak przeżyć z dnia na dzień. Kreatywność pojawia się
dopiero wtedy, kiedy zaczynają być równi i pracują nad jednym
projektem, tak jak w agencjach reklamowych. Bardziej po kobie-
cemu pomyślane i zorganizowane firmy z większą łatwością
poradzą sobie z wyzwaniami nowej, nastawionej na twórczość
i coraz to nowsze pomysły ekonomii.
I tak zatem, aby doprowadzić do rozmiękczenia struktury,
konieczne są w pracy kobiety. I to nie te, które przechodzą
na męski system funkcjonowania w firmie, ale te, które tego
systemu serdecznie nienawidzą. To może być trudne, zważyw-
szy ewolucyjną niechęć kobiet do zrzeszania się i popierania
w ramach rozmaitych gremiów. Cóż, trzeba zacisnąć zęby, wziąć
sobie do serca to, co o zmianach ewolucyjnych programów
umysłowych mówi Buss i konsekwentnie stosować strategię
koczkodanów, naszych dalekich krewnych - jeśli w stadzie jest
samica alfa (na przyktad szefem dużego banku jest kobieta),
powinna ona skupiać całą resztę pomniejszych samic, starać się
tworzyć takie koalicje jak mężczyźni. Żaden pojedynczy samiec
nic w grupie koczkodanów nie wskóra, bo tutaj liczą się sojusze
samic, skupionych wokół tej najważniejszej. Mężczyznom z na-
szego gatunku - jak już wiemy - znacznie łatwiej tworzyć koalicje,
bo odziedziczyli to po przodkach podczas milionów lat formowa-
nia się strategii przeżycia. Nawet jak się dwóch facetów nienawi-
dzi, ale są w jednej partii, to i tak mają jeden cel - przetrwać i wy-
grać w wyborach. Jak kobiety pracujące w jednej firmie się
nienawidzą, to koniec - już nie są w stanie ze sobą współpraco-
wać. Podchodzą zbyt emocjonalnie. I to w grze biznesowej, gdzie
właśnie liczą się koalicje i gdzie do zdobycia są zasoby. Pomyśl-
cie o tym, co czynią kobiety w ramach małżeństw poligynicz-
nych. Popierają się wzajemnie w walce o rozmaite dobra. Róbcie
to samo. Co z tego, że nie lubisz Anny czy Joanny, bo jest oble-
śna i plotkuje o twoich kochankach, skoro razem stanowicie siłę
w ramach struktury? Zaciśnijcie zęby, przynajmniej do czasu,
dopóki nie przebudujecie struktur miejsc, w których pracujecie.
Miecz Aleksandra, uderzając po raz trzeci, winien również
przeciąć kobiece tendencje do porównywania własnych osiąg-
nięć z osiągnięciami innych kobiet, co zasadniczo wiąże się
z niechęcią wiązania się z innymi kobietami w koalicje. Kobieta,
od wieków uczona zdobywania pozycji w strukturze monoga-
micznej za pomocą lepszego męża (oczywiście od mężów kole-
żanek), a zatem również do porównywania swoich zasobów do-
starczonych przez partnera z zasobami dostarczonymi koleżankom
przez ich partnerów, niechętnie będzie się z tymi koleżankami
wiązać w sojusze. Kobiety zatem porównywały się ze sobą,
zazdroszcząc sobie dóbr, na których osiągnięcie miały niewielki
wpływ - urodę potrzebną do zdobycia jak najlepszego męża
dawały geny, pieniądze, pałace i zboże zaś produkowali i zdoby-
wali mężowie. Dzisiaj kobiety sami zdobywają
fS Mrffte
dobra,
nadal jednak porównują się z innymi kobietami i nadal im
zazdroszczą.
Takie porównywanie nazywa się fachowo w socjologii zmianą
grupy odniesienia porównawczego. Grupa odniesienia porów-
nawczego to taki zespół czy zbiór ludzi, z którymi porównujemy
po prostu własną pozycję, status społeczny czy posiadane przez
nas zasoby i dobra. Raz przy tego typu porównaniu możemy
czuć się świetnie, wtedy, kiedy grupa odniesienia jest gorzej od
nas wyposażona w dobra, status czy rozum, a innym razem mo-
żemy się czuć fatalnie, z uwagi na to, że obrana przez nas
grupa
odniesienia jest po prostu wyposażona lepiej. Wtedy - jak
prze^
konuje socjologia - wpędzamy samych siebie w poczucie
względnego upośledzenia społecznego, oznaczającego, że po-
równując się do członków naszej grupy odniesienia, czujemy się
źle i jesteśmy rozgoryczeni, że innym powodzi się lepiej od nas.
Często jednak takie względne poczucie upośledzenia powoduje,
że próbujemy wiele w naszym życiu zmienić, aby tylko dostoso-
wać się do naszej grupy odniesienia. Staramy się wtedy, dwoimy
i troimy, aby tylko nie odstawać, aby być podobnymi do człon-
ków naszej grupy odniesienia, aby nasz żywot był żywotem
adekwatnym do naszych pragnień.
I gdzież tu problem, można zapytać. Słusznie, jest on nieco
ukryty i trudno na pierwszy rzut oka go dojrzeć. Otóż problem
polega na tym, że kobiety zwykle porównują swoją sytuację
do sytuacji innych kobiet. To - z uwagi na przecinanie smyczy -
zasadniczy błąd. Podam przykład. Istnieją, również w Polsce, roz-
maite fora zrzeszające kobiety zajmujące się biznesem. Tego
typu Forum Kobiet Przedsiębiorczych, bardzo dynamiczne, funk-
cjonuje na przykład w ramach działań promocyjnych jednej
z firm produkujących kosmetyki. Zrzesza ono kobiety, którym
udało się założyć dobrze prosperującą firmę przy jednoczesnym
wykonywaniu ról rodzinnych - są one, rzec można, aktywnymi,
mimo uwikłania w biznes i poświęcania firmie swojego czasu,
matkami i żonami. Owa firma kosmetyczna wyróżnia je
i nagradza. Kobiety te mają okazję porównać skalę własnego
sukcesu z sukcesami innych, podobnych im kobiet. I w tym
porównaniu wypadają na ogót dobrze. Jeżeli kobiety sukcesu
w naszym kraju, choćby te skupione w omawianym tu forum,
porównają się z innymi Polkami, to nie ulega wątpliwości, że uzy-
skają w ten sposób poczucie względnego uprzywilejowania spo-
łecznego. To znaczy, że będą się czuły lepiej w porównaniu,
na przykład, do dziewczyn kończących studia i łaknących zatru-
dnienia jak kania dżdżu, do łódzkich włókniarek właśnie wyrzuco-
nych z pracy czy niemajętnych gospodyń domowych liczących
każdy grosz w supermarkecie. Słowem, poczują się lepiej w mo-
mencie, kiedy porównają swoją sytuację do cięższej zapewne
sytuacji innych kobiet. Co jednak wtedy, kiedy zaczną porówny-
wać się z mężczyznami? Owszem, porównanie z mężczyznami
bezrobotnymi wyjdzie im na zdrowie i zaowocuje znakomitym
samopoczuciem. Co jednak stanie się wtedy, kiedy nasza busi-
nesswoman, prowadząca na przykład hotel czy dwa, porówna
swoją sytuację z mężczyzną, który jest właścicielem całej sieci
hoteli? Poczucie względnego uprzywilejowania pryśnie jak deli-
katna bańka mydlana. Ale i poskutkuje mobilizacją. Jeżeli jest
businesswoman nie od parady, a cechą kobiety przedsiębiorczej
winno być niepoprzestawanie na małym (jak na klasę średnią
przystało), to wówczas jest szansa na przebicie mężczyzn w dzie-
dzinie intratnych interesów. Jeżeli kobiety majętne będą się
porównywać wyłącznie z innymi majętnymi kobietami, to stwo-
rzą specyficzne getto, a nikt, jak historia i badania mniejszości
wskazują, pochodzący z jakiegokolwiek getta, nie dominował
jeszcze w społeczeństwie.
Getto trzeba zamienić na wpływową, bardzo dobrze
zorganizowaną grupę nacisku, która często wystawia nos ze
swojej przegródki. Bez wystawiania nosa nic się nie wskóra. Męż-
czyźni oczywiście i wystawiają nosy, i organizują świetnie funk-
cjonujące grupy nacisku. Mają też tę ogromną przewagę, że od
wieków porównywali się do innych mężczyzn, którzy nadal'-ja-
ko właściciele, pomysłodawcy i szefowie zarządów - generują
większą pulę pieniędzy niż ich damskie analogony. Inaczej:
porównywanie się mężczyzn z innymi mężczyznami, wobec
faktu zdobywania przez rodzaj męski większej ilości dóbr, jest
sensowne, daje mężczyznom do myślenia i zmusza ich do wytę-
żonego galopu w wyścigu gryzoni. Zawsze jest bowiem ktoś nad
nimi. Lepiej zatem tego kogoś pokonać lub przeskoczyć, korzy-
stając z pomocy kogoś o podobnych cechach. Innymi słowy,
przeskakuje się lepiej w momencie, kiedy jest się w świetnych
stosunkach z jakimś towarzystwem dorosłych chłopców,
będących wyżej od nas w hierarchii. Stąd taka skłonność
mężczyzn do formowania koalicji.
Problem kobiet polega na tym, że takie towarzystwa dorosłych
chłopców opanowały większość instytucji gospodarczych,
politycznych i publicznych. Panuje tutaj patriarchalna struktura
o endemicznym charakterze - nie dopuszcza nikogo z zewnątrz,
a na tym „zewnątrz" częściej bywają kobiety niż mężczyźni. Paula
Nicolson twierdzi, że mężczyźni dążący do władzy często znajdu-
ją się jakimś sposobem w formalnych i nieformalnych kontek-
stach decyzyjnych z innymi mężczyznami, których znają ze
szkoły, studiów czy wczesnych etapów kariery zawodowej.
Na tych wczesnych etapach życia zawiązują się sieci znajomości,
procentujące później lojalnością i wzajemnym poparciem w roz-
maitych sytuacjach zawodowych, biznesowych czy politycz-
nych. Lojalność mająca swe źródło w takich szkolnych czy
zawodowych grupach rówieśników bardzo często cementowa-
na jest na Zachodzie - ale i coraz częściej u nas - w ramach przy-
należności do klubów dżentelmenów, klubów golfowych,
klubów rugbistów, wspólnym popijaniu piwa po godzinach czy
innych tego typu formach aktywności. Kluby takie organizowa-
ne są nie tylko po to, aby ograniczać dostęp do rozmaitych dóbr
osobom niepołączonym więzią z ich członkami (na przykład nie
umożliwiać podjęcia pracy w kontrolowanych przez członków
klubu firmach mężczyznom, którzy u nich nie terminowali, nie
są z nimi związani więzami pokrewieństwa etc), ale także po to,
aby socjalizować młodszych profesjonalistów i przekazywać im
ważne informacje. Kobiety są z takich sieci zależności wyłączo-
ne, a zatem - nawet gdyby chciały zrobić karierę, dajmy na to
prawniczą - są niezdolne do nauczenia się sposobów zachowania
obowiązujących w profesjach. Nicolson podaje, że ponad połowa
posad w zarządzaniu pochodzi z kontaktów między mężczyznami
skupionymi w takich sieciach. Zaryzykowałbym chyba bardziej
i stwierdził, że jest to dużo więcej niż połowa. Rzecz wymaga
jeszcze należytego przebadania.
Żeby jakoś się wydostać z tego zaklętego kręgu, należałoby,
będąc kobietą, szukać kobiecych mentorów i samemu taką
mentorką z czasem zostać. Skoro mężczyźni popierają innych,
młodszych mężczyzn w klubach, kobiety winny czynić to samo
- popierać kobiety i same stanowić pozytywny wzorzec kobiecej
roli w biznesie czy innego rodzaju działalności nastawionej
na sukces w sferze publicznej. Teraz istnienie takiej diady - młoda,
wkraczająca do zawodu kobieta i jej starsza mentorką - jest
raczej rzadkie. Zwykle jeśli kobieta ma mentora, to jest nim męż-
czyzna. I tutaj zaczynają się schody, o których niejedno wie
niejedna doktorantka czy dama na aplikacji sędziowskiej. Jeżeli
bowiem nie nastąpi jakiś problem natury seksualnej między star-
szym mentorem a awansującą kobietą (na szczęście w „cywilizo-
wanych" zawodach tego rodzaju relacje, choć zapewne się zda-
rzają, są niedopuszczalne), to i tak towarzystwo wokół będzie
huczało od plotek, nawet jeśli nie będą one miały żadnych pod-
staw. A zatem taka oplotkowywana diada mentor-uczennica
będzie działać bardzo nieefektywnie i kobieta może niewiele z te-
go związku wynieść. Konkluzja może być jedna: o wy wszystkie,
którym się udało - wprowadzajcie w swoje światy młodsze
kobiety, stanówcie dla nich model wykonywania waszej roli
zawodowej, zawiązujcie wasze nieformalne sieci poparcia!
Zwłaszcza że kluby dżentelmenów w wielu formach działalności
publicznej w świecie post-kapitalizmu coraz słabiej dyszą.
Takie nieformalne sieci męskiego poparcia funkcjonują w krajach
o ustabilizowanych strukturach zawodowych i biznesowych, po-
układanych od setek lat. Kraje takie jak Polska nadal są w takim
momencie, w którym męskie struktury poparcia jeszcze się nie
wykształciły, zwłaszcza w profesjach, które powstały po transfor-
macji i nie było szans na ich okupację przez męskie kadry wy-
kształcone i uformowane za czasów PRL-u. I to jest szansa dla
kobiet. Trzeba tworzyć damskie sieci poparcia, zwłaszcza w waż-
nych dla nowej, opartej na usługach niematerialnych
gospodarki. Kobiety winny darować sobie stare ugruntowane
profesje: lekarzy, prawników i im podobne. Trzeba grupotwór-
czo zadziałać w nowych mediach, organizacjach pozarządowych,
portalach i sklepach internetowych, przedsięwzięciach rozryw-
kowych etc. I nie przejmować się tym szmerkiem sumienia,
które cichutko kąsa i każe się usprawiedliwiać przed samą sobą
z tego, że wybrało się ścieżkę kariery zawodowej a nie życie do-
mowe. To nie jest przestępstwo, choć wiele kobiet nadal tak to
postrzega. Za to samousprawiedliwianie się odpowiedzialny jest
system moralny i normatywny, panujący w naszej cudownej kra-
inie. Nie mam co do tego wątpliwości. Kobiety nie samobiczują
się tylko dlatego, że lubią się nad sobą i swoimi wyborami roz-
tkliwiać. Zmuszają je do tego okoliczności: koledzy i koleżanki
z pracy (tak, tak!), partnerzy, matki, ojcowie, przyjaciele. Sło-
wem, jak w Rejsie, społeczeństwo. I trzeba będzie nad tym spo-
łeczeństwem nieco popracować, ponieważ - z uwagi na nasz
społeczny system wartości - może być bardzo krucho z dalszą
emancypacją kobiet w sferze publicznej, zwłaszcza w biznesie
i w polityce. Ten system to ostatnia, czwarta smycz. Najgrubsza
chyba z punktu widzenia socjologa, choć niewidoczna gołym
okiem, jak bakteria. By się jej przyjrzeć, trzeba wyrafinowanego
socjologicznego mikroskopu.
Smycz czwarta: kultura niezależna od ekonomii
To smycz subtelna, niedostrzegalna na pierwszy rzut oka.
Zapewne też dziwaczna na pierwszy „rzut ucha". Czysto kulturo-
wa, acz pozostająca poza jurysdykcją czy wpływem jednostek.
Jej zerwanie zależy od bezosobowych (co naprawdę oznacza:
zależnych od łącznych działań wielu milionów ludzi w toku histo-
rii) procesów modernizacyjnych, które w pewnych miejscach
na świecie zaszły dawno temu, w innych zachodzą w chwili
obecnej, a w jeszcze innych nie zajdą zapewne nigdy. Ściślej
rzecz ujmując, przekleństwem kobiet jest kultura i jej wartości,
które pozostają niezależne od ekonomii, to znaczy nie zmieniają
się nawet wtedy, gdy wskaźniki ekonomiczne i poziom
życia w jakimś kraju wzrastają. Wybitny socjolog Ronald
Inglehart, profesor Uniwersytetu Michigan w Ann Arbor, funda-
tor unikalnego na światową skalę programu badawczego o nazwie
World Values Survey, analizującego zmieniające się wartości
w stu kilkudziesięciu krajach całego świata co kilka lat, jeden
z twórców Eurobarometru, oraz Pippa Norris, profesor polityki
socjalnej na Uniwersytecie Harvarda, wskazują, że czynniki kultu-
rowe ograniczają w bardzo znacznym stopniu aktywność polityczną
i publiczną kobiet . O jakie czynniki tu chodzi?
Zanim się tym czynnikom uważnie przyjrzymy, zapoznajmy
się z faktami, które co rusz pojawiają się w mediach, ilustrując
męską dominację w świecie polityki. Spośród 191 krajów
na świecie tylko w dziewięciu głową państwa (prezydentem
bądź szefem rządu) była na przełomie roku 2003 i 2004 kobieta.
Zaledwie 39 państw wybrało
kiedykolwiek kobietę na prezyden-
ta albo premiera. Kobiety stanowią dzisiaj mniej niż jedną dzie-
siątą tek ministerialnych na świecie i obejmują około jednej
piątej tek wiceministrów. W parlamentach na świecie zasiada
około pięciu i pół tysiąca kobiet, co stanowiło wiosną 2001 roku
niecałe 14% światowej populacji parlamentarzystów. I tak się
poprawiło, albowiem czternaście lat wcześniej ten odsetek
kształtował się w granicach 9%. Jeżeli jednak wzrost odsetka ko-
biet pośród parlamentarzystów utrzyma się na tym poziomie,
kpią Inglehart i Norris, to odsetek kobiet zasiadających w świato-
wych sejmach i senatach wyrówna się z odsetkiem mężczyzn do-
piero na początku XXII wieku. W niektórych krajach na świecie
proces ten jednak przebiega znacznie, znacznie szybciej. Nikogo
raczej nie zadziwię mówiąc, że liderami w wyrównywaniu pro-
centów żeńskich z męskimi w ośrodkach władzy ustawodawczej
są państwa skandynawskie, w których kobiety średnio stanowią
niecałe 39% wszystkich parlamentarzystów. Szwecja przewodzi
światu w równouprawnianiu kobiet. Stanowią one połowę mini-
strów w gabinecie Gorana Perssona i 43% w Riksdagu, tamtej-
szym parlamencie. Wszędzie indziej proporcje kobiet u władzy są
dużo niższe, np. w obu Amerykach jest to niecałe 16%, w Europie
- z wyłączeniem Skandynawii - 14, w Azji nieco ponad 14,
w Afryce subsaharyjskiej 12,5. Rekordowy (ale cóż to za
rekord...) brak udziału kobiet we władzy można odnotować
w krajach arabskich. Kobiety stanowią tam mniej niż 5% repre-
zentantów wyborców, a w wielu takich krajach udział kobiet
w polityce jest zakazany prawem (należą do nich Katar, Kuwejt,
Arabia Saudyjska, Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie). Pyta-
nie nasuwa się samo: co jest za taką sytuację odpowiedzialne?
Czy da się wyróżnić jakieś czynniki decydujące w sposób bezpo-
średni o tak nikłym (w wypadku większości zbadanego pod tym
kątem świata) odsetku kobiet u władzy? Inglehart i Norris wy-
mieniają w odpowiedzi trzy najpoważniejsze grupy barier czy
przeszkód stojących na drodze ku wyrównaniu dostępu do wła-
dzy kobiet i mężczyzn. Da się owe bariery podzielić z grubsza
na przeszkody strukturalne, instytucjonalne i kulturowe.
Wczesne badania socjologiczne wskazywały, że za niewielką
reprezentację kobiet pośród obieralnych ciał władzy ustawo-
dawczej był zasadniczo odpowiedzialny poziom rozwoju spo-
łeczno-ekonomicznego danego kraju. Można powiedzieć, że za
pozycję kobiet w polityce odpowiedzialny jest - zgodnie z tego
rodzaju myśleniem strukturalnym - proces modernizacji składa-
jący się z dwóch faz: industrialnej i postindustrialnej. W fazie
industrialnej kobiety masowo poszły do pracy i dramatycznie
obniżyła się ich dzietność. W fazie postindustrialnej kobiety pną
się coraz wyżej w hierarchii ekonomicznej i zawodowej, co po-
woduje większą równość w sferze władzy i polityki, kiedy kobiety
wykorzystują swoje koneksje i zasoby zdobyte na polu ekono-
mii. Jednak ponad połowa świata nie nabrała jeszcze tego
postindustrialnego charakteru i nawet najbardziej rozwinięte
państwa przemysłowe mają z tym kłopoty.
Zdaniem Ingleharta i Norris nie wyjaśnia to jednak wszystkiego,
na przykład ogromnych różnic w zakresie dostępu kobiet do
władzy w krajach mniej więcej tak samo bogatych i rozwiniętych
przemysłowo. I tak, w Kanadzie kobiety stanowią niemal 20%
parlamentarzystów, podczas gdy w kraju ich sąsiada, USA,
jest to niespełna 13%. Jeszcze ostrzej tę różnicę widać w Europie,
gdzie Wtochy mogą się pochwalić zaledwie 11% kobiet we wła-
dzach ustawodawczych, podczas gdy w Holandii jest to odsetek
sięgający 36%. Poziom życia we wszystkich tych krajach jest
w zasadzie podobny, podobny jest także poziom industrializacji.
Jak zatem te znaczące różnice między wymienionymi społeczeń-
stwami wytłumaczyć, skoro wysoki stopień rozwoju ekonomicz-
nego nie jest warunkiem koniecznym dla zaistnienia zbiorowego
kobiecego sukcesu w polityce? Dodać tu można, że wiele krajów
po prostu biednych może się poszczycić znacznie większym
odsetkiem udziału kobiet w polityce niż wiele państw bardzo bo-
gatych. Dajmy na to Mozambik jest aż na 9. miejscu na skonstru-
owanej przez Ingleharta i Norris liście wszystkich krajów, jeśli
idzie o udział kobiet w parlamentach, RPA na 10., Wenezuela
na 11., a tacy potentaci przemysłowi i światowi gracze jak USA
(miejsce 50), Francja (59) czy Japonia (94) pozostają daleko,
daleko w tyle. A zatem dobrobyt i związany z nim styl życia
niekoniecznie muszą się przekładać na sukces wyborczy i po-
lityczny kobiet.
x Być może za ten brak sukcesu odpowiedzialna jest druga
z barier - instytucjonalna. Tłumaczenia instytucjonalne sugerują,
że za brak kobiet u władzy odpowiedzialne są reguły gry obowią-
zujące w danym społeczeństwie, zwane w socjologii instytucjami.
A zatem za ów brak sukcesu wyborczego kobiet odpowiedzialny
może być tylko poziom demokratyzacji społeczeństwa oraz sy-
stem selekcji, czyli po prostu reguły przeprowadzania demokra-
tycznych wyborów w danym państwie. Jeśli chodzi o poziom
demokratyzacji (bardzo dokładnie i specyficznie mierzony przez
socjologów, nie miejsce jednak, by go tutaj prezentować w szcze-
gółach), to zasada jest tutaj taka, że im większy poziom owej
demokratyzacji, tym więcej kobiet u władzy. Niestety, nie jest to
prawda. Nawet najbardziej demokratyczne państwa z najbardziej
egalitarnymi procedurami niekoniecznie muszą mieć u władzy
wiele kobiet. Weźmy się zatem za system wyborczy. I tutaj kryje
się pewna niespodzianka, bardzo ważna, moim zdaniem, dla dys-
kusji nad systemem wyborczym w naszym kraju. Otóż badania
socjologiczne i politologiczne wyraźnie wskazują, że znacznie
więcej kobiet wybieranych jest podczas wyborów proporcjonal-
nych, kiedy głosuje się na osoby z list partii i komitetów aniżeli
w wyborach większościowych, gdzie głosujemy na jednego kan-
dydata z danego okręgu wyborczego. Oznaczałoby to, że postu-
lowane dzisiaj jako narzędzie naprawy polskiego państwa
jedno-
mandatowe okręgi wyborcze (JOW) doprowadziłyby do
zmniejszenia udziału kobiet we władzach obieralnych, np.
zmniejszyłoby to liczbę posłanek. System większościowy,
mówiąc inaczej, jest męskocentryczny i eliminuje z gry kobiety.
Wyborcy po prostu głosują na wysokich, przystojnych, przeko-
nujących mężczyzn. Słowem, w ramach JOW Roman Giertych
zawsze wygra z Grażyną Staniszewską. Większa konkurencja
między partiami politycznymi zwiększa szansę kandydatek do
parlamentu, choć sama w sobie - co trzeba koniecznie zazna-
czyć - nie prowadzi do tego, że kobiety muszą być koniecznie
wybrane i że musi być ich w parlamencie więcej. Zdaniem Ingle-
harta i Norris, wyjaśnienia skupiające się na regułach gry wybor-
czej nie są wystarczające, ponieważ - znowu - nie tłumaczą
braku sukcesu wyborczego kobiet w krajach, w których reguły
gry wyborczej są niemal identyczne jak w krajach, gdzie ten
sukces jest bardzo widoczny (tak jest w przypadku Izraela, gdzie
kobiet jest u władzy jak na lekarstwo, i Holandii, gdzie kobiet jest,
jak już wiemy, sporo).
Pozostaje nam zatem trzecia grupa barier w dostępie kobiet
do świata polityki, jaką są przeszkody o charakterze kulturowym.
Zdaniem Ingleharta i Norris, najpoważniejszą barierą w dostępie
kobiet do władzy jest negatywna postawa wobec kobiet polityków
obecna w danym społeczeństwie. Postawa ta wiąże się bardzo
mocno z religią. I tutaj mamy do czynienia z kilkoma prawdami
powszechnie już znanymi. Taką choćby, że aktywność polityczna
kobiet w krajach katolickich jest znacznie mniejsza niż w krajach
protestanckich albo że aktywność polityczna kobiet jest większa
w krajach chrześcijańskich niż w krajach, gdzie religią dominują-
cą jest islam, buddyzm, konfucjanizm czy hinduizm. Te różnice
kulturowe o charakterze religijnym wiążą się również z wiekiem.
Im ludzie są młodsi, tym mniej są przywiązani do tradycyjnych
wartości religijnych i mniejsze mają opory wobec idei egalitar-
ności płciowej w ramach władzy, czyli - mówiąc inaczej
- pozytywnej postawy wobec udziału kobiet w polityce. Ta posta-
wa tłumaczy różnice między sukcesem kobiet w krajach skandy-
nawskich a brakiem sukcesu w Belgii czy w Szwajcarii. Żyje się
przecież w tych krajach podobnie, są podobnie zamożne, mają
podobne reguły gry obowiązujące w trakcie wyborów. W Skan-
dynawii istnieje po prostu bardzo długa tradycja rządowej inter-
wencji w sprawie promowania równości płci, co mogło wydatnie
uwrażliwić obywateli na ideę parytetów płciowych w wyborach.
Okazało się, co nie jest w zasadzie żadnym odkryciem, że najbar-
dziej przychylne postawy wobec kobiecego przywództwa odno-
towuje się w krajach skandynawskich (w Szwecji, Norwegii
i Finlandii), a najmniej przychylne w krajach rozwijających się i po
prostu biednych (na przykład w Egipcie, Iranie i Nigerii). Aby
wykazać, że wymienione tutaj różnice kulturowe poważnie wpły-
wają na uprawianie polityki przez kobiety, Inglehart i Norris pro-
ponują nam porównanie danych pochodzących z 55 krajów
(11 postindustrialnych, 23 postkomunistycznych i 21 rozwijają-
cych się), a konkretnie, odpowiedzi respondentów w tych krajach
na pytanie, kto jest lepszym liderem politycznym - mężczyzna
czy kobieta. Najmniej przekonani o zdolnościach politycznych
kobiet byli Egipcjanie (osiągnęli zaledwie 1,4 punktu na skonstru-
owanej przez badaczy skali), najbardziej egalitarni płciowo byli
zaś Norwegowie (osiągnęli najwyższy wynik - 3,5 punktu). Polska
wypadła nie najlepiej, ale podobnie do reszty krajów postkomu-
nistycznych (2,25). Jesteśmy w połowie skali, a wyprzedzają nas
- niestety - pod względem wiary w siłę kobiet przywódców
(choć w wielu wypadkach nieznacznie) takie kraje jak Rosja,
Albania, Bośnia, Litwa, Węgry, Czechy, Chorwacja, Macedonia,
Słowenia, Peru, Argentyna, Chile i Urugwaj. Nieszczególnie to
o nas świadczy. Za nami jednak sytuują się Tajwan, Korea Połud-
niowa i Japonia, które są znacznie bogatsze od nas. A zatem pie-
niądze, jeśli chodzi o dostęp kobiet do władzy, to naprawdę nie
wszystko. Autorzy omawianej tu, arcyciekawej pracy, stawiają
sobie następujące pytanie: czy ta egalitarna postawa wobec
kobiet polityków przekłada się na ich rzeczywistą liczbę we wła-
dzach danych krajów? Okazuje się, że tak. Istnieje na przykład
znaczący związek między postawami ludzi wobec kobiet przy-
wódców a rzeczywistym udziałem kobiet we władzach ustawo-
dawczych. Kultury o postawach egalitarnych wobec kobiet (jak
Skandynawia) mają więcej kobiet w parlamentach od krajów,
gdzie występują postawy nieegalitarne bądź skrajnie nieegalitar-
ne (takich jak Jordania, Pakistan, Egipt, Białoruś, Gruzja i Ukrai-
na). Jeśli do tego dochodzi parytet, a więc jeśli kobiety mają
zagwarantowany prawem jakiś z góry ustalony odsetek miejsc
w parlamentach, to ich sukces będzie bardzo widoczny.
Niestety ów parytet nie wszędzie zadziała jak należy.
Inglehart i Norris sugerują, że egalitarne wzory kulturowe wspo-
magają sukces kobiet w wyborach, ale nie vice versa. Oznacza
to, że kobiety będące u władzy wcale nie zmienią stosunku
innych kobiet i całego społeczeństwa do kobiet polityków i świa-
ta wartości w sposób automatyczny. Ujmijmy to inaczej, być
może nieco jaśniej. Jeżeli w tradycyjnej kulturze wprowadzimy
parytet, to wcale nie zmieni to w sposób automatyczny postaw
wobec kobiet u władzy! Możemy to w pewien sposób obserwo-
wać w Polsce, choć oczywiście nie ma u nas parytetu. Jest jed-
nak spory udział kobiet w ciałach ustawodawczych i są one
dosyć dobrze widoczne w przestrzeni medialnej (wystarczy
wspomnieć o Hannie Suchockiej, Hannie Gronkiewicz-Waltz,
Krystynie Sienkiewicz, Renacie Beger, Danucie Hojarskiej, Jolancie
Banach, Anicie Błochowiak, Annie Sobeckiej). I co się okazuje?
Ano, opinia publiczna skupia się u nas na wyłapywaniu potknięć
owych pań i zrzuca te potknięcia na jakieś hipotetyczne, stereo-
typowe babskie przywary. A zatem sama obecność kobiet w po-
lityce nie zmieni tradycyjnych postaw Polaków, a przynajmniej
nie od jutra...
Czego zdaniem Ingleharta i Norris możemy się spodziewać
w przyszłości? Uważają oni, że w krajach postindustrialnych,
mimo wszystko, będzie po prostu coraz więcej kobiet w polityce.
W krajach postkomunistycznych zaś, na przykład w Polsce,
nie można spodziewać się zmiany na lepsze w ciągu jednej nocy,
ponieważ są one zbyt zakorzenione w tradycyjnym myśleniu o ro-
lach płciowych. Można jednak zmienić te postawy w dłuższym
okresie czasu, biorąc pod uwagę egalitarne postawy młodego
pokolenia oraz wprowadzając natychmiast ekspansywną edukację
publiczną i kampanię polityczną na rzecz równouprawnienia kobiet
w polityce. Dodam od razu od siebie, że ta ekspansywna rola pań-
stwa w tym zakresie bardzo się u nas przyda, ponieważ niecałe
młode pokolenie, jak uważa Inglehart i Norris, przejawia nowocze-
sne, liberalne postawy. Dla ilustracji, prawie jedna trzecia młodych
Polaków przejawia silne postawy religijne i hołubi tradycyjne war-
tości, z czego większość to... kobiety. To kobiety w naszym kraju,
nawet młode, są najmocniej przywiązane do tradycyjnych, od-reli-
gijnych wartości
24
. Postawy te zmienia w bardzo mocnym stopniu
edukacja na poziomie wyższym, a zatem, aby w Polsce było więcej
kobiet u władzy, coraz większa pula kobiet musi kończyć studia.
Powiem od razu, że idzie ku dobremu, bo kobiet jest na uniwersy-
tetach więcej od mężczyzn. Mamy zatem dużą szansę na zmianę
„jednonocną", zwłaszcza że kobieta ma w polskiej tradycji
całkiem spory autorytet w przestrzeni publicznej (choć niekoniecz-
nie w polityce... ), czego „suche" analizy Ingleharta i Norris mogą
wcale nie dostrzegać.
Problem pojawia się tutaj taki, że tej tradycyjnej smyczy nie ze-
rwą same kobiety. Tylko odgórna polityka państwa w tym zakresie
może ją zerwać. A tej, jak wiadomo, tak naprawdę w naszym kraju
nie ma. Ale może będzie. Nie kraczmy. Jeśli taka polityka się bo-
wiem nie pojawi, to wiele kobiet pozostanie w swoim tradycyjnym
getcie, wyznaczanym religijnymi i tradycyjnymi standardami {Kin-
der, Kuche, Kirche). Kobiety zdają się zresztą nadal, przynajmniej
w dużej części, to swoje tradycyjne getto lubić. Nie każde jednak
kobiece getto jest wylęgarnią konformistek i narzędziem pacyfiko-
wania damskich zapędów w kierunku społecznej rebelii. Istnieją
getta okazjonalne, które - przeciwnie - są dowodem na radykalną
przemianę kobiecego statusu w społeczeństwach zachodnich.
Oczywiście w gettach tych kobiety nie tłamszą swojego polityczne-
go potencjału. Tłamszą i cisną za to coś innego - męski pasztecik.
Facecik-pasztecik
i antyteza panieńskiego prysznica
Jestem pewien, że niektórych może urazić paskudnie brzmiące
zdrobnienie w tytule tego rozdziału. Szczególnie w zestawieniu
z facetami. Tego rodzaju zdrobnienia nazywam po cichu slan-
giem kelnerskim. Czynię to w tajemnicy, licząc, że mnie nie
wydacie ze strachu przed czyhającą na niepoprawnych klientów
Wszechświatową Międzynarodówką Kelnerów. Nie wiemy, rzecz
jasna, czy takowa w ogóle istnieje, ale biorąc pod uwagę stopień
przerażenia, jakie budzą rozliczni przedstawiciele tej pożytecznej
skądinąd profesji w narodzie, lepiej nie ryzykować. Ja też się kel-
nerów obawiam (wielu już na mnie nakrzyczało i naubliżało mi,
albowiem ośmieliłem się zadawać IM pytania), po cichu zdradzę
zatem, że slang kelnerski jest moim zdaniem czymś niezmiernie
ohydnym. Ten zatrważający rosołek, ta złowieszcza szyneczka,
te buraczki i barszczyk... A może życzy pan sobie kotlecik,
do tego kapustkę, kartofelki i piweczko? Brrr, obrzydlistwo...
Jednak do niebagatelnej sprawy, którą zamierzam tu opisać,
słodkawe słówko „pasztecik" pasuje jak ulał. Wraz z hegemonią
kobiet w kulturze konsumentów nadeszła bowiem era faceci-
ków-pasztecików.
Sztafety niewarte literatury
Facecik-pasztecik to, krótko mówiąc, nowy typ striptizera. Taki
w sam raz na nowe czasy. Film Goto i wesoto wszyscy oczywi-
ście widzieli. Ale to stare dzieje. Poczciwy męski striptiz odcho-
dzi dziś w zapomnienie. Niedługo zapomnimy o wszystkich tych
pseudo-oficerach dziarsko zrzucających mundury na scenie.
Nie będziemy też pamiętać o umorusanych wiertaczach pozby-
wających się roboczego drelicha przed szalejącymi z zachwytu
kobietami. Wszyscy oni potrafili na scenie grać i tańczyć, a co
najważniejsze, na końcu pozostawali w stringach (nieudacznicy
z Goło i wesoło stringi zrzucali, ale dlatego wtaśnie, że byli strip-
tizerskimi nieudacznikami). Jednak nowemu typowi striptizera
zbędne są talenty aktorskie i zdolności taneczne. Nowy typ strip-
tizera po publicznym zrzuceniu bokserskiego szlafroka operuje
bowiem pasztecikiem. To znaczy, właściwie operują tym paszte-
cikiem bawiące się na pokazie striptizerskim panie. Takie pokazy
striptizerskie doczekały się nawet specjalnego skrótu - CFNM -
którym posługują się miłośnicy nowego męskiego striptizu w In-
ternecie, wklepując go do przeglądarek. CFNM (Clothed Females
Naked Males) oznacza nagich mężczyzn i ubrane kobiety. Jak
nazwa wskazuje: najpierw panie są ubrane, częstokroć odświęt-
nie, panowie zaś nadzy. Potem nadzy są wszyscy albo niemal
wszyscy. Prócz striptizerów, na sali nie uświadczysz mężczyzny,
panie bawią się bowiem same, a wraz z nimi wynajęte, rozebrane
do rosołu męskie zabawki. Mężczyznom nie-homoseksualnym
i nie-masochistom (mającym raczej w pogardzie sadystyczne
udręki w wykonaniu dam, sprawiające temu i owemu przyjem-
ność) włos się zapewne jeży podczas oglądania popisów
uwiecznionych za pomocą kamer i aparatów cyfrowych w trakcie
coraz liczniejszych tego typu imprez. Zanim opowiem o tym, co
jeży włos, zaznaczę, że niżej podany fragment wydać się może
ordynarny. No cóż, zgodzę się, że być może nic, co ludzkie -jak
trzeźwo stwierdził Henryk Sienkiewicz - nie jest nam obce, ale
pewne rzeczy nie są warte literatury. Miał oczywiście na myśli
literaturę piękną, nie zaś socjologiczną literaturę faktu. Socjolog
może się trochę pobabrać i zostanie mu to przez Sienkiewiczów
wszelkich, mam nadzieję, wybaczone. Pobabrajmy się zatem
i zajrzyjmy przez sieciową dziurkę od klucza. No i cóż się na tych
CFNM takiego strasznego wyprawia?
Ano, pasztecikowych striptizerów można dotykać. Ale tam,
dotykać! Można ich za pasztecik ten ku sobie przyciągać. Można
ich niewybrednie obłapywać. Można ich także po tym i po owym
(głównie po tylnej części instalacji podtrzymującej ów pasztecik)
poklepać. Z mojego, męskiego punktu widzenia jest to ohyda. Na
setkach zdjęć i dziesiątkach filmów, które obejrzeć można bez
specjalnego trudu w sieci, wygląda to tak: na stołach kłębią się
chipsy i do połowy opróżnione butelki. Przy stołach kotłują się
wygłodniałe damy w wieku rozmaitym. Wokół dam umięśnieni
samce merdają (dosłownie!) wzwiedzionymi pasztecikami.
Panie zaś dokonują - wiem, że trudno wprost w to uwierzyć
- z owymi pasztecikami wielce niestosowne publicznie czyn-
ności. Co odważniejsze, młodsze i najbardziej oszołomione
nawet tych frykasów kosztują pod osłoną ręcznika. Niektóre bez
ręczników, bez zasłon i bez kurtyny, ot tak, na widoku. Na nie-
których zdjęciach widnieją wręcz sztafety damskie przekazujące
sobie pałeczkę z ust do ust przy miarowym i rytmicznym klaska-
niu publiczności, równie damskiej jak uczestniczki sztafety, równie
oszołomionej. Potem - zależy od imprezy i szerokości geogra-
ficznej, pod jaką się ona odbywa - panie podrygują na tanecznym
parkiecie z panami. Bez ubrania, za to z pasztecikami w dłoniach.
Szalejące kobiety, przesadziwszy najwyraźniej z alkoholem, wda-
ją się w kulminacji spotkania z nowego typu striptizerami
w orgiastyczne igraszki. No, gangrena, zgnilizna i zepsucie po
prostu! A facecikom-pasztecikom w to graj. Pewnie wydaje im
się, biedakom, że mają nad bawiącymi się w ten sposób kobie-
tami jakąś władzę. W głowie facecika-pasztecika roją się myśli:
Przecież takie są zachwycone, tak dobrze się bawią. To ja jestem
tutaj najważniejszy. Zrobią wszystko, co zechcę.
Otóż, nie zrobią. Facecik-pasztecik się myli. Jegomość
merdający publicznie pasztecikiem jest ewidentnym przykładem
kobiecej dominacji nad mężczyzną. Kobiety bowiem, w odróż-
nieniu od mężczyzn, nigdy się nie uzależnią od ciała striptizera.
Nigdy nie zechcą się z takim facecikiem-pasztecikiem spotykać.
Nie zostaną jego żoną. Niczym, poza pasztecikiem, striptizer ich
nie zachwyci. To tylko chwila zatracenia, impuls, wieczór dobrej
zabawy. I tyle. Damy po wulgarnym obmacaniu pasztecika pój-
dą niewzruszone do domu. Mężczyzna jest tu tylko prostą
zabawką. Rozbierająca się kobieta taką prostą zabawką już nie
jest. Dla przykładu, striptizerek nie wolno w czasie wykonywania
pracy dotykać. Można im co najwyżej zatknąć za paskiem od
pończoch środki płatnicze. A facecika można łapać za pasztecik.
Nowy typ striptizera upokarza się zatem znacznie bardziej
niż parające się tym zawodem panie. I właśnie to upokorzenie
najdobitniej pokazuje damską władzę. Ba, w ramach dygresji do-
dać należy, że kobieta ma władzę nie tylko wtedy, kiedy rozbiera
się przed nią mężczyzna. Ma ją również wtedy, kiedy rozbiera się
ona sama!
Paniom opłaca się po prostu publiczne pokazywanie ciała ze
względów „politycznych". Panom, jak już wiemy, nie opłaca się
to zupełnie, bo czynią z siebie przedmioty. Pomyślicie pewnie, że
wypisuję tu jakieś herezje. Otóż nie są to herezje. Rozbierająca
się kobieta oszałamia mężczyznę znacznie bardziej niż face-
cik-pasztecik najbardziej nawet zachwycone nim damy. Mężczy-
źni to wzrokowcy, a publiczne obnażanie to najprostsza forma
prezentacji własnych walorów wizualnych. Obnażanie walorów
przez kobiety decyduje zaś o władzy nad panami. Nie bezpośre-
dnio oczywiście, choć i to jest możliwe. Wielu mężczyzn pewnie
dałoby się pokrajać za nagie kobiety wijące się wokół stalowej
rury. Zapewne wielu chętnie by się ze striptizerkami umówiło po
pracy. Nie o takie przypadki jednak chodzi. Damska władza nad
mężczyznami wynikająca z rozbierania się jest znacznie bardziej
subtelna. Korzystają z niej również nie tylko striptizerki. Zapytacie,
jak to się dzieje? Oto taka przykładowa historyjka.
Wyobraźmy sobie nudnawą imprezę, której uczestnicy są co
do jednego zaobrączkowani. Słowem, parki o wieloletnim stażu
tu i ówdzie, pod oknem i pod ścianą, sączą martini z lodem, ga-
dają o pracy i mielą na papkę słone paluszki. Panie z wyczuciem
zerkają na obcych panów, panowie mniej delikatnie na czyjeś żo-
ny. I nagle w ten oswojony krajobraz wdziera się samotna miss.
Miss ma - dajmy na to - czerwoną sukienkę na ramiączkach (nie-
nawidzę!), które zsuwają się, ilekroć zmieni kierunek natarcia.
Naciera zatem owa dama na stoliczek szklany, przy którym trzy
żony i trzej mężowie toną w bezdennej czeluści usypiającej kon-
wersacji. Przysiada tam kątem półdupka, nóżka w obcasie na
drugą nóżkę i rozpoczyna się atak: „Oj! Właśnie poszło mi oczko
w pończosze!". I owo „Oj!" wspiera długim jak noga pokazem
oczka, które właśnie poszło. Panom siedzącym przy szklanym
stoliku zaczyna topnieć lód w szklankach z whisky, a ich żonom -
do których właściwie skierowana jest ta prezentacja - w przy-
spieszonym tempie rosną bojowe pazury. Po czym czerwona
miss podnosi pupę ze skórzanej kanapy, wsuwa oczko pod
sukienkę i odchodzi zamaszyście.
Nie trzeba być socjologiem, by zauważyć, że ekshibicjonizm
dopiero w wydaniu kobiet zaczyna mieć społeczny sens. Pu-
bliczne obnażanie to najprostsza forma prezentacji własnych wa-
lorów płciowych, które w wypadku kobiet faktycznie decydują
o atrakcyjności. Inaczej niźli w wypadku mężczyzn pokazujących
z zadowoleniem wypchane majtasy, poczerwieniałe z zimna (lub
z powodu gorąca, wszystko jedno... ) atrybuty i ambitny wzwód,
które kobiet najczęściej - poza sytuacjami imprez CFNM - nie in-
teresują. Co innego, pomyślicie zapewne (i słusznie), gdyby
striptizerzy-ekshibicjoniści obnażali w czasie zabaw dla kobiet
wypchany portfel, poczerwieniałe od lakieru Ferrari i ambitne,
acz wykonane plany zawodowe, którymi kobiety, z racji ewolu-
cyjnej budowy umysłów, jak najbardziej winny się interesować.
Pokazywanie prącia przygodnym paniom do tej pory nie opłaca-
ło się panom reprodukcyjnie. Dlatego właśnie ekshibicjoniści
męscy są uznawani za dewiantów i dlatego próbuje się leczyć
panów pokazujących oprzyrządowanie w bramach przygodnym
widzom. Paniom zaś pokazywanie puszczonych oczek, oswobo-
dzonych z przyodziania pup czy uwolnionych z rajstop nóżęt za-
wsze opłacało się bardzo i dewiacją nigdy nie było (choć były
rzecz jasna epoki, kiedy damskie obnażalstwo groziło spaleniem
na stosie albo zamknięciem w zamtuzie). Jaki zatem społeczny
sens w dobie konsumeryzmu mają imprezy typu CFNM? Dlacze-
go i jak doszło do sytuacji, w której mężczyźni występują nago
przed kobietami zabawiającymi się niewybrednie ich „wdzięka-
mi"? Co się takiego wydarzyło, że kobiety - pierwotnie niezain-
teresowane męską nagością i publicznym zachwycaniem się
męskimi przydatkami - czynią to teraz otwarcie, gromadnie, a do
tego uwieczniają swoje zabawy za pomocą elektronicznych
utrwalaczy? Czy ponownie uda się zrzucić winę na wyzwalającą
moc kultury konsumpcyjnej?
Wieczór z penisłomką
Aby na powyższe pytania zasadnie odpowiedzieć, musimy
(nie po raz pierwszy zresztą) odbyć wycieczkę w strony zamie-
szkane przez przedstawicieli teorii feministycznej. Otóż, coś jest
na rzeczy w dążeniu feministek do zmieniania wszelkich nazw
własnych kojarzących się w języku angielskim (i w rozmaitych
innych językach europejskich) z męskością i jakoby dyskryminu-
ją żeńskość. Pamiętacie zapewne doskonale słynną krucjatę po-
legającą na zamianie słowa history na słowo herstory, bo nawet
historia - zdaniem przedstawicieli teorii feministycznych - była
pisana z męskiego punktu widzenia. Okazuje się, że bliski nasze-
mu sercu język polski nie dyskryminuje kobiet w taki sposób, jak
to się dzieje w języku angielskim. Dla przykładu, mamy w naszej
kulturze wieczór kawalerski i wieczór panieński - dwie zupełnie
odmienne nazwy oznaczające dwa odmienne i ważkie wydarze-
nia przedślubne. Skupmy się na tych wydarzeniach przez chwilę,
a zobaczymy, jak zmieniają się wzorce wyrażania kobiecej seksu-
alności w kulturze konsumpcji i jak cierpi na tym wyrażanie
- szczególnie publiczne - seksualności męskiej.
Zapewne trudno będzie to sobie wyobrazić, ale w Stanach
Zjednoczonych dopiero teraz bachelorette party (wieczór
panieński) oderwał się od bachelor party (czyli wieczoru kawale-
rów). I choć są to dzisiaj dwie najzupełniej odrębne imprezy,
przeprowadzane w tym samym mniej więcej czasie, acz na naj-
zupełniej innych terytoriach, nietrudno zauważyć, że nazwa
przedślubnej zabawy kobiecej w świecie anglosaskim nawiązuje
do nazwy imprezy męskiej. Co ciekawe (i co dla feministek za-
pewne stanowi kolejny kamień obrazy), mężczyźni mogli
sobie do woli folgować w trakcie wieczoru kawalerskiego w kra-
jach anglosaskich, podczas gdy taki obyczaj nie istniał w środo-
wisku kobiet. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak to było do
końca 70. lat XX wieku (a więc zmieniło się to na Zachodzie
dopiero dwadzieścia kilka lat temu!). Zamiast szaleć przed
ślubem, podobnie jak ich przyszli mężowie, kobiety uczestniczy-
ły tam w nasiadówce przypominającej spotkania sprzedaży
bezpośredniej garnków nierdzewnych, opakowań szklanych czy
pojemników plastykowych do przechowywania przetworzonej
żywności, rozprowadzanych przez „przedstawicielkę handlową"
pośród sąsiadek. No, nuda po prostu. Zwie się takie spotkania
panien, koleżanek, ciotek, mam i kuzynek panny młodej mianem
bridal shower i jak widać, jest to w tłumaczeniu na język polski
nieco bezsensowne. Istnieje w każdym razie na Zachodzie totalna
dysproporcja, a w każdym razie było tak do niedawna, między
tym, co podczas bridal shower robiły kobiety a tym, jak błazno-
wali podczas bachelor party mężczyźni: kompani i kuzyni pana
młodego. Obyczaj kobiecy polegał mniej więcej na tym, na czym
polegają nasze oczepiny w trakcie ślubu. Była to zatem specy-
ficzna zabawa w „udomowianie" kobiety: dostawała biedaczka
w trakcie „panieńskiego prysznica" kociołki rozmaite, srebrne
sztućce, lampę z abażurem, czasem nieskromną bieliznę, aby
mąż nacieszył się żoniną kuchnią, sypialnią i ciałem. Broń Boże,
by nacieszyła się panna młoda. Tymczasem mężczyźni rozrabiali,
upijali się do nieprzytomności w knajpach, broili niecnie
z prostytutkami i striptizerkami.
Zapytacie zapewne, skąd ta dysproporcja. Otóż w kulturze
euroamerykańskiej, u nas zresztą podobnie rzecz cała wygląda,
a przynajmniej tak wyglądała do niedawna, ostatni wieczór
przed ślubem był dla mężczyzny ostatnim dniem wolności,
przedstawiciel płci brzydszej „coś" tracił w wyniku ślubu i społe-
czeństwo dawało mu się w trakcie wieczoru kawalerskiego wy-
szaleć. Niech sobie biedaczysko „pogwałci" i popije, wszak wraz
ze ślubem traci dostęp do całej plejady potencjalnych partnerek,
będzie odtąd miał żonę i liczne dziatki na karku. Będzie musiał się
ustatkować i spoważnieć, co wydatnie odbije się na sferze jego
publicznej wolności. Kobieta natomiast „to coś" w wyniku ślubu
zyskiwała, a zatem nie musiała się upijać i kopulować z jakimiś
przypadkowymi dżentelmenami przed tak ważkim dla niej wyda-
rzeniem. Co zyskiwała mianowicie? Rzecz jasna, zyskiwała do-
stęp do głębokiej sakiewki swojego męża, do jego pozycji
społecznej, w odniesieniu do której ustalana była od momentu
zawarcia małżeństwa jej własna pozycja, zyskiwała ponadto
ważny, ze społecznego punktu widzenia, status żony - wyższy od
statusu niezamężnej panny. Mężczyzna zatem wraz ze ślubem
wiele tracił, kobieta wiele zyskiwała. Dodatkowo, publiczne oka-
zywanie przez kobiety utraty seksualnej wolności w trakcie jakie-
goś odpowiednika męskich harców przedślubnych było nie
do pomyślenia, albowiem w ten sposób przyznawałaby się
publicznie do tego, że przed ślubem w ogóle był jakiś seks.
W wypadku mężczyzn, jak wiadomo, seks przed ślubem był na-
wet wskazany i był pewną kulturową normą, której istnieniu nikt
się nie dziwił. Rytuał wieczoru kawalerskiego i brak odpowiednie-
go rytuału w wypadku kobiet były zatem jakąś formą zaznaczenia
podwójnych standardów w odniesieniu do kobiet i mężczyzn.
Tak to było oczywiście do czasu, kiedy kobiety zdobyły prawo
do życia seksualnego przed małżeństwem (w sensie coraz mniej
kategorycznego i negatywnego traktowania tego typu kobiecych
zachowań) oraz do czasu, kiedy za sprawą coraz częstszej i coraz
lepiej opłacanej pracy zawodowej zaczęły wnosić do małżeństwa
równie wiele zasobów, co mężczyźni. I tu, mówiąc kolokwialnie,
mamy klops. Okazuje się, że kobiety tracą dziś w małżeństwie
równie wiele jak mężczyźni, a cały czas zmuszone są w trakcie
„panieńskich pryszniców" siedzieć z babciami i cieszyć z ofiaro-
wanych im przez znajome i krewne garnków. Niedoczekanie!
Rosnąca społeczna siła kobiet oraz ich nowe role w strukturze
społecznej wymusiły na Zachodzie przemianę rytuałów, które są
nierozłącznie związane z zamążpójściem. Dlatego w 80. latach
XX wieku pojawiają się wieczory panieńskie, w trakcie których,
zamiast siedzieć w mieszkaniu i kontemplować przedmałżeńskie
prezenty, kobiety ruszają do centrów miast, aby w miejscach
publicznych wyczyniać podobne do męskich harce i swawole.
Skoro nasi przyszli mężowie hucznie i zmysłowo fetują przejście
w stan małżeński, czemu mamy być gorsze, jeśli tracimy z grub-
sza to samo?
No i w konsekwencji, bawiące się w trakcie wieczorów
panieńskich damy gorsze nie są. Nie mam oczywiście żadnych
doświadczeń wyniesionych z wieczorów panieńskich, nie jestem
ani panną, ani koleżanką panny młodej, a mężczyzna raczej nie
jest w stanie zakamuflować się do tego stopnia, by uczestnicząc
w wieczorze panieńskim (swoją drogą straszna szkoda!), prze-
prowadzić socjologiczną obserwację. Ażeby zatem odtworzyć
nieskromną atmosferę panującą w trakcie tego typu wydarzeń,
odwołać się muszę do ustaleń innych badaczy, a raczej badaczek.
Jedną z nich jest Beth Montemurro, studiująca przedślubne
zachowania Amerykanek
25
. Montemurro stwierdza, że dzisiejsza,
amerykańska wersja wieczoru panieńskiego (bachelorette party)
jest antytezą, jaskrawym zaprzeczeniem i odwrotnością „panień-
skiego prysznica" (bridal shower). Panna młoda wybiera się
wraz z koleżankami i kuzynkami, rzadziej z mamą czy ciotkami,
do centrum, obierając kierunek na wcześniej upatrzone i wyna-
jęte w tym celu miejsce publiczne: bar, pub, klub z męskim strip-
tizem. Chodzi o to, aby panna młoda była w czasie zabawy
publicznie widoczna i aby wszyscy wiedzieli, że oto za chwilę
zmienia stan cywilny. Nie siedzi bynajmniej w „prysznicowym"
zamknięciu, gdzie nikt poza ciotkami i mamą jej nie widzi. Dzieje
się to w piątkową lub sobotnią noc - ważne, aby w tym samym
czasie odbywała się analogiczna impreza pana młodego.
Dziewczyny lądują w specjalnie wynajętym pomieszczeniu
dla VIP-ów, piją koszmarnie dużo (jak na damy), śmieją się do
upadłego, gadają o sprawach babskich strasznie głośno, tańczą
obłapując się wzajemnie, nagabują jakiś przemykających się
w pobliżu przypadkowych mężczyzn. Z reguły któraś z najbliż-
szych przyjaciółek panny młodej (często po prostu druhna) peł-
ni rolę organizatora rozrywek czy - mówiąc inaczej - szefowej
zabawy, która zmusza niepocieszoną główną bohaterkę wieczo-
ru do coraz bardziej zaawansowanych w zakresie wyrafinowania
erotycznego igraszek i brewerii. A to ma spijać tequilę z ciała
striptizera, lub co gorsza - kelnera, a to całować przypadkowo
napotkanych w barze mężczyzn, a to zbierać na swoich majtkach
podpisy chłopców, których imię zaczyna się na tą samą literę, co
jej własne. Sympatyczną i lubianą zabawą w Stanach Zjednoczo-
nych jest, zdaniem Montemurro, suck for a buck. Polega mniej
więcej na tym, że przypadkowi mężczyźni (swoją drogą od tych
przypadkowych mężczyzn roi się w miejscach, gdzie odbywają
się bachelorette parties, ogłaszane są w prasie lokalnej, czy co?)
zlizują z dekoltu przyszłej panny młodej cukierki za dolara wpła-
canego głównodowodzącej zabawy. Im więcej alkoholu w żyłach,
tym ostrzejsze harce. Nie dziwota. Kulminacyjnym momentem
wieczoru jest zwykle interakcja ze striptizerem, tudzież ze sporą
ich liczbą, zależy to rzecz jasna od majętności i poczynionych
przez bawiące się damy inwestycji (najtańszy wieczór panieński
odgrywany w tym stylu kosztuje od 75 do 100 dolarów od gło-
wy, odbywa się wcześniej odpowiednia zrzutka, górna granica
pieniężna, jak w wielu tego typu imprezach, nie istnieje). Kiedy
panowie pozbędą się już przyodzienia, przy czym wygląda to
identycznie jak w wypadku opisanych już CFNM (wiele siecio-
wych fotografii tego typu imprez pochodzi zresztą - jak zarzekają
się autorzy stron WWW - z wieczorów panieńskich) przychodzi
pora na frenetyczne apogeum. Po północy zaczynają się bo-
dy-shots (drinki pite z ciała striptizera) i blow-job shots (drinki pi-
te wprost z członka tego samego pana). Nie musi jednak do tego
dojść i
najczęściej nie dochodzi, ponieważ kobiety miewają roz-
liczne problemy mentalne z zaakceptowaniem swojego udziału
w interakcji, której istotną stroną jest mężczyzna majtający na
prawo i lewo genitaliami. Mówiąc inaczej, te, które nie są najbar-
dziej zdeterminowane, i te, które nie wypiły za wiele, mają kłopot
z czerpaniem z tego typu sytuacji jakiejkolwiek przyjemności.
O tym, dlaczego tak się dzieje, za chwilę. Czerpią za to przyjem-
ność z kontaktu z substytutami penisa. I to przyjemność
specyficzną.
Otóż, mamy tu do czynienia z hiperseksualizacją wszelkich
gadżetów dookoła wieczorów panieńskich. Jest już tradycją,
że kobiety wręczają sobie w trakcie wieczoru panieńskiego pre-
zenty. W Stanach Zjednoczonych są to najczęściej prezenty
w kształcie penisów: peni-mydełka, peni-okulary przeciwsło-
neczne, peni-termosy, peni-zabawki, takie jak penisokształtna
psikawka, bielizna zadrukowana zwielokrotnionymi wyobrażeniami
penisa. Jedzą w trakcie wieczoru za pomocą penisokształtnych
sztućców, piją przez peni-słomki, pogryzają peni-makaron. A do
tego jeszcze dochodzą książki w rodzaju Tysiąc egzotycznych
sposobów muskania penisa, wibratory (trudno przecież, żeby
były w kształcie gruszek) i kondomy naciągane w wiadomych
momentach na wiadomo co. Słowem, wszystko jest upeniso-
wione lub - jak kto woli - spenisowane. Penisy tam i tu, pod
stołem i na stole, wyciągane dla zgrywy z torby w najmniej od-
powiednim momencie. Kobiety wykonują szereg czynności
związanych z tymi penisokształtnymi przedmiotami: obracają
nimi, dotykają ich, jedzą za ich pomocą, ubierają je, zakładają
sobie na głowę. Po jakie licho takie upenisowienie? Czy nie do-
wodzi to niejakich trudności kobiet z oderwaniem się od naj-
główniejszego z najgłówniejszych symboli męskiej dominacji
w trakcie wieczoru, który jakoby tę dominację ma w założeniu
obalać? Czy nie jest to czytelny symbol kobiecego zdominowa-
nia, spod którego nawet w trakcie rebelii wieczoru panieńskiego
biedactwa nie mogą się uwolnić? Złośliwie zauważę, że jakoś nie
widziałem na męskich tego typu przyjęciach galaretek w kształ-
cie rozdygotanego biustu czy lodów w kształcie waginy. Po co
kobiety to robią? Czemu służy to przesadne upenisawianie
wszystkiego?
Otóż, jest ono najpewniej sposobem naśmiewania się z seksu.
Hiperseksualizacją wieczoru panieńskiego powoduje de facto
jego deseksualizację. Jeśli tych nieszczęsnych penisów jest
wszędzie tak wiele, to nie jest to już podniecające, ale zaledwie
śmieszne. Ten humor i żartobliwe traktowanie seksualności (do-
tyczy to również striptizera, nie tylko gadżetów darowanych pannie
młodej) to po prostu minimalizowanie dewiacyjności rozchełsta-
nego i niegrzecznego wieczoru panieńskiego. Do tej pory dam-
skie spotkania przedślubne tego typu (wychodzimy do centrum,
szalejemy, pijemy, obmacujemy przypadkowych panów i mamy
jeszcze z tego uciechę) nie mieściły się w normach zachowań
grzecznych panienek. No bo cóż te baby wyczyniają: oglądają
wspólnie i komentują nieubranego jak należy faceta, pociągają
soczek słomkami w kształcie penisów, no straszne rzeczy.
Nietrudno dostrzec, że gdyby kobiety biorące udział w tego ro-
dzaju zabawach traktowały wszystkie te czynności poważnie, to
dewiacyjność i społeczna „nieakceptowalność" tych sytuacji
byłaby znaczna. Jeśli się po prostu z tego naśmiewają, to dewiacja
jest mniejsza i - co najważniejsze - strawna i akceptowalna spo-
łecznie. Jest cieniuteńka linia -trzeźwo zauważa Beth Montemurro
- między byciem sexy a byciem wulgarną. Kobiety starają się jej
nie przekraczać, nawet jeśli straszliwie się upijają. Ta linia zwykle
wyznaczana jest przez poczucie humoru. Na marginesie, nie mo-
gę uciec od spostrzeżenia, że mężczyznom takiego poczucia hu-
moru w trakcie wieczorów kawalerskich brak. Tam, ujmując to
brutalnie, goła baba brana jest na poważnie. Striptizerka jest
obiektem seksualnym, traktowanym śmiertelnie serio, striptizer
zaś zabawnym i śmiesznym urozmaiceniem wieczoru. Czasami
nawet, na przykład w Polsce, urozmaiceniem wywołującym
zażenowanie i litość.
Znajoma dziennikarka popularnego pisma dla kobiet opowie-
działa mi, jak wygląda wieczór panieński w wykonaniu współcze-
snych Polek. Oto jej skrócona relacja: wieczór panieński to po
prostu coś pysznego do jedzenia, dobre drinki i gadanie do rana.
Czasem już po północy wyjście do klubu, żeby sobie potańczyć.
Żadnego seksu. Wieczór organizuje druhna: zaprasza gości, zbie-
ra pieniądze na wspólny prezent (często bielizna albo zabieg ko-
smetyczny w dobrym gabinecie). Nieraz zamawia się striptizera,
ale wiele dziewczyn nie chce się na to składać (mówią, że to
obrzydliwe i żenujące i nie chcą tego oglądać). Czasem mają
rację, bo zdarza się, że striptizer nie jest profesjonalistą. Jest
chudy, nieopalony, w tanich majtkach (swoją drogą, jak rozpo-
znajecie, paskudy, które majtki są tanie?), czasem się wstydzi
i przychodzi bez własnej muzyki. Ale jeśli to np. chłopak z Sekste-
tu, to daje prawdziwy show: najpierw jego ochroniarz przynosi
muzykę, kiedy już gra, facet wchodzi w czarnym płaszczu i kap-
turze, muzyka przyspiesza, facet tańczy i rozbiera się przed pan-
ną młodą. Stringi zdejmuje tylko dla niej, przed innymi zasłania
się... pareo. Czasem, jeśli jest sympatyczny, zaprasza się go, żeby
został dłużej (zostaje, jeśli jest pyszne jedzenie). Konkurencją dla
striptizera na wieczorach panieńskich jest kosmetyczka lub wiza-
żystka, wiele dziewczyn woli to od gołego faceta. Ostatnio kole-
żanka urządziła taki wieczór w dobrym klubie: po prostu pyszna
kolacja, dobra muzyka, taniec (plus zabieg w salonie kosmetycz-
nym w prezencie). Tyle opowieści dziennikarki.
Wygląda na to, że w Polsce wieczór panieński jest specyficz-
nym połączeniem ognia z wodą: spokojnej nasiadówki, takiej jak
bridal shower, z gorączką sobotniej nocy z udziałem, czasem
chudego i niewydarzonego, striptizera. Polka potrafi! Zamiast
dzielić imprezę na dwie odseparowane od siebie części, tnie ko-
szty i konsoliduje przyjemności. Swoją drogą, ta konkurencja dla
striptizera w postaci wizażystki czy kosmetyczki to idealny przy-
kład staroświeckiego podejścia do sprawy. Wydawałoby się,
że to takie nowoczesne i wyzwolone, a tu guzik - to doskonała*
ilustracja starego jak nasza kultura podporządkowania przyszłej
żony przyszłemu mężowi. Cóż z tego, jeśli kobiety to naprawdę
lubią i wolą to od golasa w pareo, nawet opalonego, nawet z Seks-
tetu. Prawdą jest jednak, że z badań na Zachodzie wynika
niezbicie, iż kobiety uczestniczące w wieczorze panieńskim rze-
czywiście nie mają ochoty na rozbieranki w wykonaniu obcych
ichmościów. W Polsce mamy do czynienia z analogicznymi po-
stawami. Striptiz męski to widowisko żenujące, nawet jeśli jest
profesjonalnie przygotowane, to i tak to pareo, te płaszcze,
te miny i te stringi nie kojarzą się dobrze. Jak stwierdziła cytowa-
na tu już dziennikarka, trudno kobietom się takimi występami
podniecać (szczególnie jak są w małej i niekoniecznie bardzo
podchmielonej grupie), bo i tak nie będą z „egzotycznym" tance-
rzem uprawiać seksu i pewnie niezbyt mądry, skoro się musi
rozbierać... Nie sposób zatem uciec od pytania: to dlaczego, do
diaska, w ogóle pojawia się striptizer, skoro żadna go nie chce
i wszystkie wolą kosmetyczkę?
Pierwsza odpowiedź może być taka: kobiety zapraszają
striptizera, albowiem ich przyszły mąż zaprasza striptizerkę i nie
chcą być mu dłużne, a dodatkowo nie mają ochoty myśleć, co
on tam wyprawia, z całą bandą innych facetów, pod ich nieobec-
ność. Kobiety wolą same wyprawiać harce, a właściwie udawać,
że wyprawiają, a potem sugerować dwuznaczności swojemu
przyszłemu. Okazuje się, że robiąc takie rzeczy - które nawet nie
leżą w ich naturze - mają poczucie brania udziału w obyczajowej
rebelii. Wieczór panieński z udziałem striptizera to taka mata
rewolucja obyczajowa, dokonywana dodatkowo małym kosztem
psychicznym. Skoro wszystkie obok mnie wyczyniają tak ewi-
dentne głupoty jak macanie striptizera, to czuję się wyzwolona,
choć tak naprawdę nie pozwalam sobie na zbyt wiele.
Drugi sposób wyjaśnienia obecności striptizera na wieczorze
panieńskim to względna nowość tego rodzaju usług na rynku.
Kobiety - sugeruje Montemurro - są po prostu ciekawe rozbiera-
jącego się mężczyzny i znacznie lepiej, a przede wszystkim
z rozmaitych powodów bezpieczniej, zapoznać się z tą kulturową
nowością, z tym niezmiernie ciekawym obiektem konsumpcyj-
nym, w towarzystwie innych kobiet i o porze, kiedy nikt tej amo-
ralnej ciekawości się nie dziwuje, kiedy nikt ciekawskich nie
beszta. Moim zdaniem, jest to powód równie dobry w wypadku
mężczyzn, których większość nie ma w zwyczaju codziennie
oglądać rozbierających się pań. Lepiej to uczynić w gromadzie
podpitych kolegów. Podobnie jak w wypadku gromady pod-
chmielonych dam, gromada przyjaciół na rauszu, równie ciekaw-
skich jak my sami, usprawiedliwia nasze haniebne w innych
okolicznościach podglądactwo. Cóż innego może być zatem
przyczyną zapraszania facecików-pasztecików na damskie
partiesl
Otóż istnieje także podejrzenie, że obecność striptizera na
wieczorze panieńskim to po prostu kopia zachowań męskich.
Pytanie tylko, czy kobiety same - nie mając przecież wielkich do-
świadczeń z wieczorami kawalerskimi (wiedzą tyle, ile zdołają
obejrzeć w kinie domowym, żaden zdrowy na umyśle mężczy-
zna, jak mniemam, nie dzieli się z nimi przecież swoimi doświad-
czeniami w tym zakresie) - przenoszą obyczaj wynajmowania
kogoś rozbierającego się do rosołu? Kto kopiuje i zamienia damski
striptiz na wieczorze kawalerskim na męski striptiz na wieczorze
panieńskim? Chyba nie same uczestniczki? Muszą przecież czer-
pać z jakiegoś gotowego zestawu dostępnych rozrywek? Ano,
okazuje się, że firmy czy instytucje prowadzące takie wieczory
przywykły do zabaw zbiorowych urządzanych przez mężczyzn
i podobne rzeczy organizują, na zasadzie analogii, dla kobiet.
Skoro tu robieranka i seks, to i tam nagie ciała i wibracje. Nikt się
nie zastanawia nad faktem, że dla wielu kobiet jest to żenujące
i bez sensu, z uwagi na średnie zainteresowanie objawiane przez
damy na widok rozbierającego się obcego. Nie zastanawiają się
jednak celowo. Kopiowanie striptizu i włączanie go do panień-
skiego menu nie jest zupełnie bezmyślne. Oto, dlaczego tak
sądzę.
Twierdzę tak, ponieważ ślub w dzisiejszej kulturze zachodniej,
tak w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce, to swego rodzaju
konsumpcyjny spektakl. Ślub jest instytucją, której głównym za-
daniem jest zaprezentowanie w należytym świetle statusu pary
młodej oraz zdolności ekonomicznych i pozycji społecznej ich
rodziców. Nie wystarczy zatem w społeczeństwie materialnego
dobrobytu zaprowadzić gości do najdroższego lokalu i najbar-
dziej prestiżowej świątyni. David Brooks to amerykański publicy-
sta, który zasłynął wytropieniem i ochrzczeniem nowej, twórczej
elity swego kraju mianem bobo (co stanowi skrót od słów bour-
geois bohemians) . Bobo to wzięci prawnicy, ekonomiści, ban-
kierzy, wykładowcy wyższych uczelni, dziennikarze i publicyści,
edytorzy w modnych wydawnictwach, pracownicy agencji re-
klamowych, artyści, specjaliści od technik informacyjnych
i komputerowych. Łączą oni pracę zarobkową, pozostającą na
styku nowych technologii, sztuki i zawodów związanych z pracą
z ludźmi, ze stylem życia charakterystycznym dla niegdysiejszej
bohemy. Słowem: intelektualna i twórcza elita rozwiniętych za-
chodnich społeczeństw, nazywana czasem nową klasą wyższą
epoki informatycznej. Brooks zajmuje się między innymi ślubami
tej kategorii społecznej. Informacje na temat tych ekstraordyna-
ryjnych wydarzeń zamieszcza na przykład prestiżowy New York
Times. Specjalne resume donoszące o tych ślubach stanowią
cotygodniową obsesję czytelników tego pisma. W ogłoszeniach
tych zawarte są następujące informacje: drobiazgowo odnotowa-
ne wykształcenie pana i panny młodej, drobiazgowo odnotowane
wykształcenie i pochodzenie społeczne ich rodziców oraz sza-
leństwa planowane w czasie weselnej fiesty - ślub podczas skoku
spadochronowego, na jachcie płynącym po Morzu Śródziemnym
(Europa z punktu widzenia Amerykanina jest droga i prestiżowa),
w głębinach basenu, z tortem stylizowanym na wieloryba,
w ubraniach od najdroższych projektantów. Ważne, aby wesele
odbyfo się bez sztampy, bez obowiązkowego rytuału, bez przewi-
dywalnych ceremonii i bez jakichkolwiek ogranych, nudnych ru-
chów. Takie śluby, rzecz jasna, wiele kosztują. Przemysł związany
ze ślubami obraca w Stanach Zjednoczonych ogromnymi kwota-
mi. W 1997 roku były to aż 32 miliardy dolarów. Nic dziwnego,
skoro przeciętny ślub w USA - i to ślub klasy średniej, a nie elity
- kosztuje około 20 tysięcy dolarów. Polska zanadto nie odstaje
od tego wzorca, choć pieniądze zaangażowane w ślubną
konsumpcję są tutaj wielekroć mniejsze. Funkcjonuje dzisiaj
w Polsce przynajmniej kilka magazynów poświęconych tylko
i wyłącznie modzie ślubnej oraz okołoślubnej gadżetomanii.
Przeciętny ślub w naszym kraju to wydatek rzędu 10-14 tysięcy
złotych, koszta zatem tego wydarzenia są niebagatelne, jeśli brać
pod uwagę zarobki Polaków, znacznie odstające od zarobków
i zdolności kredytowych Amerykanów. Okazuje się, że coraz
częściej, przynajmniej na Zachodzie, rzecz ma się podobnie
z wieczorem panieńskim. Jak grzyby po deszczu powstają stro-
ny internetowe podające porady na temat urządzenia przedślub-
nego wieczoru. Strony te są po brzegi wypełnione poradami
dotyczącymi miejsc, usług i prezentów, które można wynająć lub
nabyć, w celu należytego odprawienia panieńskiej ceremonii
(zajrzyjcie choćby na jedną z nich - www.theknot.com, aby się
przekonać, jak to wygląda). Wszystko, co te porady zawierają,
słono kosztuje.
Wnioski z tego płyną niebagatelne, przynajmniej moim zdaniem.
Skoro wieczór panieński w swej najnowszej, rozpasanej wersji
jest swego rodzaju damską rebelią i sposobem na prowokacyjne
zaakcentowanie emancypacji kobiet w sferze publicznej, to owej
emancypacji wcale nie prowokują zainteresowane nią kobiety.
Moim zdaniem to mechanizmy kultury konsumpcyjnej - zaintere-
sowani producenci, handlowcy i spece od marketingu - przesą-
dzają dziś o dalszej emancypacji kobiet w sferze publicznej.
Wieczór panieński w formie bachelorette party to w sumie feno-
men wywołany przez przemysł związany z usługami i gadżetami,
które w czasie imprez można upłynnić. A zatem za zamianę
nudnych nasiadówek w stylu panieńskiego prysznica na dziki
wieczór młodych dam w klubie ze striptizem wcale nie są odpo-
wiedzialne kobiety, którym - być może, jak niektóre sugerują
-wcale ganianie po mieście i upijanie się na pokaz nie odpowia-
da, tylko producenci i usługodawcy, którzy zwietrzyli w tym
znakomity interes. Swoją drogą w Stanach mamy do czynienia
z koegzystencją „prysznica" z bachelorette party, jedna impreza
nie wyklucza drugiej i zwykle odbywają się obie, tyle że w innych
terminach. W Polsce młode kobiety łączą jedno z drugim pod-
czas jednego wieczoru. W ten sposób wszyscy producenci
i usługodawcy są zadowoleni, i ci od garnków i kosmetyków
oraz ci od wynajmowania sal dla VIP-ów i rozbierających się
panów. Zyski są podwójne, jeśli kobiety, nie uciekając od trady-
cji, udają dodatkowo, że są szalenie wyzwolone. Rytuał „pryszni-
ca" był wobec kobiet opresją, psoty bacheloretek miały być
wyzwoleniem spod męskiego jarzma. Okazuje się jednak, że
w kwestii zbędnego wydawania pieniędzy opresję stanowi i jed-
no, i drugie. Taka perspektywa w oglądzie damskich imprez
przedślubnych będzie dla kobiet bez wątpienia gorzką pigułką
do przełknięcia.
Obok bycia naciąganą na obyczajową rebelię przez produ-
centów zabawek rebelii tej służącym, nowy wieczór panieński
ma również swoje pozytywne strony, o których koniecznie trze-
ba powiedzieć. Okazuje się bowiem, że jest on znakomitym pre-
tekstem do zawiązywania mocnych damskich koalicji. Wiem, że
brzmi to cudacznie, ale kobiety biorące udział w szalonych wie-
czorach panieńskich, badane przez Beth Montemurro, rzeczywi-
ście zawiązują między sobą silną więź. Więź ta oparta jest na
wspólnej tajemnicy, skrzętnie skrywanej przed mężczyznami
oraz innymi kobietami. Tajemnicy na temat tego, co wyprawiały
w trakcie przedślubnej nocy. Okazuje się, że najprawdopodob-
niej dopiero teraz w historii naszej kultury, dopiero w momencie,
kiedy zyskały prawo do samodzielnego występowania i bawie-
nia się w sferze publicznej, kobiety mają okazję do posiadania
wspólnych „realnych" tajemnic przed facetami. Być może
stanie się to przyczyną większej damskiej solidarności, na brak
której tak narzekałem w poprzednim rozdziale. I chodzi tu raczej
- w przypadku nie nazbyt dzikich wieczorów panieńskich, w prze-
ciwieństwie do rzadszych, orgiastycznych CFNM - o niedopo-
wiedzenia, a nie o jakąś mroczna, tajemnicę czy poważne przewi-
nienie. Chodzi o to, że
on nie wie, co robiłaś w czasie wieczoru
panieńskiego, że nie jest tego pewien. Jeżeli byłby pewien, to
cała tajemnica umyka szybciutko wraz z rychłym ślubem... Cho-
dzi tu o to, że skoro my, kobiety, mamy po zabawie wspólne
- choćby niewinne - tajemnice, to zawiązujemy zmowę milcze-
nia między sobą, aby nasi faceci jedynie się domyślali, co zaszło.
Kiedy Montemurro zbadała to fascynujące zjawisko w Stanach,
okazało się, że kobiety miały wyraźnie lepsze zdanie na temat
swoich koleżanek i przyjaciółek tudzież kuzynek po dzikim
wieczorze aniżeli przed. Ciekawe, prawda?
No dobrze, a co w takim razie z CFNM-ami, znacznie ostrzejszy-
mi od zwyczajnych wieczorów bacheloretek? Czy to tylko wyją-
tek na mapie damskich rozrywek, skoro większość Amerykanek
badanych przez Montemurro i większość znajomych moich pol-
skich informatorek czuje się zakłopotana samą obecnością
nagiego męskiego ciała, nie mówiąc o „pasztecikowych sztafe-
tach"? A może istnieje już większa grupa kobiet, objawiających
takie potrzeby? Trudno bez odpowiednich badań na to pytanie
odpowiedzieć, choć sądzę, że tego rodzaju zjawiska będą coraz
liczniejsze, zwłaszcza w grupach kobiet nieszczególnie wyrafino-
wanych intelektualnie: pań bezrobotnych lub wykonujących
niezbyt dobrze płatne zawody usługowe, ciułających na jeden
wieczór takiej pasztetowej uciechy. W końcu dopiero tutaj,
w odróżnieniu od domu, gdzie mąż czy partner w ramach związku
bynajmniej niepartnerskiego nadal będzie udzielnym władcą,
można odreagować i okazać swoją dominację - w sposób najzu-
pełniej nieświadomy - używając męskiego ciała niczym
przedmiotu.
Kiedy ślepiec i ten, co widzi, są razem w ciemności,
nie ma między nimi różnicy. Kiedy pojawia się światto,
ten, co widzi, ujrzy światto, a ślepy pozostanie w ciemności.
Ewangelia
Filipa, teksty z Nag Hammadi
Rozdział IV
Leniwe maskotki
Parafialny cmentarz w gminie B. ma swoje małe tajemnice.
Jak wszystkie zresztą miejsca wiecznego spoczynku, położone
przy ceglanych, wiejskich kościołach.
Kościół w gminie B., jak to kościół - w środku chłód,
zasępione Matki Boskie, rany Chrystusa, okna nie wpuszczające
światła, jaskrawa niegdyś farba zdrapana z wykrzywionych
oblicz wszystkich świętych, kapiący od złota ołtarz, powycierane
purpurowe fotele spowiedników, skrzypiące drzwi od zakrystii,
zapach delikatnej stęchlizny pomieszany z wonią kadzidła, wy-
tarta od kolan wiernych zimna posadzka, poczerniałe ze starości
różańce.
Wokół kościoła szumi kilkanaście drzew, pośród których kryją
się w trakcie mszy młodzieńcy. Popluwają przez szpary po wytłu-
czonych zębach i gadają o dziewczynach. Dziewczyny - właśnie
te, o których gadają chłopcy - zawsze lokują się w samym wej-
ściu kościoła. Nieśmiałe i wystraszone, jakby z powodu znanych
tylko Bogu myśli nieskromnych wstydziły się przestąpić próg
ziemskiego przybytku Pana. Mną w dłoniach różowe sukienki,
poprawiają srebrne ćwiekowane paski, chichoczą i ślą chłopcom
tęskne spojrzenia.
W środku kościoła utrudzone „chłopki" - mają po czterdzieści
lat, wyglądają na sześćdziesiąt pięć, odsypiają żniwa i ostatnie
lanie. W środku ubrudzone jagodami dzieci - w białych koronkach
i granatowych spodniach odprasowanych w kant. W środku
bogaty mechanik i hydraulik w jednej osobie - gminna instytucja
(stawia płoty, kopie rowy, kładzie rury, szpachluje ściany) - tylko
on i jeszcze trzech sklepikarzy kontaktuje się z turystycznym
zewnętrzem. Jego jednego ksiądz nie wzywa po nazwisku do
stawienia się w trakcie wykrzykiwania ogłoszeń parafialnych.
Tak, ksiądz nie wyczytuje nazwisk. Ksiądz krzyczy. Pani Kwiat-
kowska, pani Malinowska, pani Ober i pani Kozioł mają się stawić
w czwartek, po południu, do posprzątania jest ołtarz, do zagra-
bienia teren przed wejściem, do umycia okna! Eustachiusz Rypel,
Ernestyn Janeta i Augustyn Sałagan mają do kościoła przynieść
kwiaty, bo u nich największe ogrody przed gankiem, wszyscy to
wiedzą! Poza tym nie stawili się do murowania w zeszłą sobotę,
a to przecież wstyd! Mechanik i hydraulik nie musi nic, wystar-
czy, że jest. Otaczający kościół murek, przy którym tarasując dro-
gę, parkują we wszystkie dni święte, we wszystkie niedziele
i w czasie odpustu wysłużone polonezy i maluchy, zdobi kilka-
dziesiąt rys i wyłomów. W murku dwie zardzewiałe furtki, wiszące
na pojedynczych piskliwych zawiasach. Na murku dynda nogami
wiejski element, puste butelki przy murze poustawiał od strony
drogi, wodzi oczami za przejeżdżającymi autami turystów,
którym ciągle gdzieś spieszno. Po drugiej stronie drogi nieregu-
larna kupa cegieł, która niegdyś, za starych dobrych czasów,
była domem proboszcza.
Nie dziwota, że kilka lat temu parafianie, których kontakt ze
zbałamuconym światem ograniczony był do letnich najazdów
turystów kupujących tu chleb po drodze do krainy jezior, ciężko
przeżyli odejście starego, respektującego dawne prawa probo-
szcza. Młody ksiądz, nie bacząc na utarte, gminne tradycje świeżo
oddanych mu owieczek, kazał odkręcić tabliczki z nazwiskami. Od
wielu, wielu lat każdy, komu rodziła ziemia i kto Boga chwalił, mógł
starym obyczajem wykupić swoje własne, nienaruszalne miejsce
w kościele, uświęcając ów wykup przytwierdzeniem do ławy zło-
tej tabliczki ze swoim nazwiskiem. Nobliwe chłopskie żony i babcie
z krzykiem przepędzały latem przybyłych na świętą mszę turystów,
siadających niebacznie na żoninych i babcinych, zgodnie z obycza-
jem wykupionych, miejscach. Te kobiety, które miały w domu
telewizję, skończyły szkołę i liznęły nieco kultury, widząc turystów
nielegalnie korzystających z ich własnych kościelnych siedzisk,
działały nieco „subtelniej", a mianowicie wciskały swoje pokaźne
zazwyczaj zadki między przybyłych, po czym bez słowa, z grado-
wą miną rozpychały się z pomocą owego zadka, dopóki nie uzna-
ły, że walka z siedzącymi na gapę zakończona. Walka tubylców
z najazdem turystycznym trwałaby sobie w najlepsze. Na nic się
zdały organizowane przez turystów akty święcenia gipsowych
figur wystawianych w ośrodkach wypoczynkowych, kiedy to przy
suto zastawionym stole wynagradzano sowicie za poświęcenie
figury i czasu starego proboszcza. Proboszcz święcił, brał, jadł,
podkasywał sutannę i wracał z gosposią i ministrantem do cegla-
nego kościoła. A w kościele po dawnemu obowiązywał ławkowy
apartheid i prawo przykręconej tabliczki.
I przyszło nowe. Nowe zawsze przychodzi nie w porę. Przy-
chodzi, kiedy wszyscy już przywykli. Kiedy uznali świat za miejsce
niezmienne i trwałe, w którym, dzięki Bogu, nie wydarzy się już
nic. Starego proboszcza zastąpił młody i kazał zdemontować ta-
bliczki. Odtąd nikt już nie posiadał jakiejkolwiek części kościoła
na własność. Parafianie nie rozumieli, że kościół powszechny,
w którym ze świętymi obcowanie, jest i tak wspólny, i że każdy,
nawet bez insygniów wyrytych w metalu i przytwierdzonych do
miejsca, w którym co tydzień siedzi i klęczy, jest jego posiada-
czem. Nie rozumieli, że prawo do kościoła mają nawet ci, którzy
pojawiają się w nim tylko wtedy, kiedy dojrzewa zboże i którzy
nie zostawili w nim ani kropli potu w trakcie sprzątania głównej
nawy. Oni nie cierpią zniewag w kościele. Ksiądz proboszcz na
nich nie podnosi głosu z ambony, kiedy się spiją. Nie noszą nad
księdzem proboszczem ciężkiego namiotu w upalne Boże Ciało.
A miejsce w kościele mają za friko, mogą se siadać, se nie po-
stoją, noga ich jedna i druga, sukinkotów, nie zaboli. I tak jad
wylewał się z serc parafian za rządów młodego, wylewał się
i wylewał długie lata.
Zostawmy jednak nowego proboszcza i jego nieznośne
owieczki im samym, przyjdzie przecież czas, kiedy się dotrą.
W młodego księdza, kiedy się nieco zestarzeje, wsiąknie latami
pielęgnowana, hermetyczna tradycja, a parafianie lizną trochę
nowego i przestaną się dąsać na miastowe portmonetki roszczą-
ce sobie prawo do uczestnictwa w letnich mszach. Powróćmy do
zwiastowanych na początku tajemnic parafialnego cmentarza.
Co piąty czy szósty napotkany tu grób kryje w sobie zagadkę.
Wykonany z szykownego kamienia, z obowiązkowym, a jakże,
odlanym krzyżem, na krzyżu Chrystus ze zwieszoną głową w cier-
niowej koronie, z różowym fundamentem i ze zdjęciem, opatrzo-
ny jest napisem „Zginął tragicznie". Daty urodzin i śmierci umie-
szczone na pomnikach nie zostawiają wątpliwości, że mamy oto
do czynienia z żywotami, które dokonały się zbyt szybko. Kiedy
przyjrzymy się uważniej i zadamy sobie trud odjęcia daty urodzin
od daty zgonu, odkryjemy, że są to groby osiemnastolatków.
Wiele, bardzo wiele grobów osiemnastolatków. Czyżby w gminie
B. osiemnastolatków dotykała jakaś genetycznie przekazywana
śmiertelna choroba? A może panuje tu moda na samobójstwa
pośród ludzi wkraczających właśnie w dorosłość?
Albo też, co wielce przecież w B. prawdopodobne, dotyka tutej-
szych osiemnastolatków jakieś tylko im pisane fatum? Tajemnica
nie jest trudna do wyjaśnienia, jeśli się tylko zna wiejskie zwycza-
je wchodzenia w wiek męski. Kiedy rolnictwo zamożniejszym
chłopom przynosiło latem niemały urobek, a ich synowie wcho-
dzili w wiek męski, kupowali im na osiemnaste urodziny motor.
Motor piękny, głośny, z czerwonym bakiem, aby wozili tym
motorem śmiejące się dziewuchy w różowych, rozwianych
sukienkach. Popisowa motorem przed dziewczętami szła szyb-
ciej i łatwiej, kiedy się wcześniej, na osiemnastce odprawianej
w remizie, nie ociągało z piciem karniaków. Trzecia lufa, piąta
i siódma, motor zapalony, dym poszedł z rury i stadko dziewczyn
piszczy z uciechy, zatem wio na dróg rozstaje, gdzie Chrystus
frasobliwy. A tam, prócz świątka, stoi drzewo i stoi słup. I łup. Tak
oto bogate żniwa się kończyły... Wystawny bal w remizie, wy-
stawny motocykl, wystawny wypadek, wystawny pogrzeb
z orkiestrą i wystawna stypa. Smutnych grobów osiemnastolat-
ków już nie przybywa, bo nie ma pieniędzy na motocykle,
którymi w gminie dokonać można by żywota, jeszcze wcale na
dobre go nie zacząwszy. To jedyny znany mi plus zbiednienia
polskiej wsi.
Upluszowienie ryzyka
Pytanie można zadać tu takie: Dlaczego na wiejskim cmen-
tarzu nie ma grobów osiemnastolatek? Czyżby brakowało im
fantazji? Czyżby w prezencie nie chciały motocykli? Oj, fantazję
to miały, ale inną zgoła i nie oscylującą wokół wariackich czyn-
ności opatrzonych z natury dużym ryzykiem. Dlaczego to tylko
mężczyźni, do tego mężczyźni młodzi, jeżdżą po pijaku i roz-
trzaskują się na słupach? Nie lepiej dłużej pożyć?
Okazuje się, że w naszej ewolucyjnej przeszłości i tak niewiele
osobników dożywało starości. Ba, niewielu dożywało czterdziestki.
Większość marła, jak na dzisiejsze standardy, niezwykle młodo i je-
śli się młodo nie rozmnożyła, zaprzepaszczała swoje szansę na po-
darowanie synom i wnukom swojego genetycznego pakieciku.
Będąc mężczyzną, aby szans nie zaprzepaścić, należało szybko
i skutecznie ująć czymś przyszłą matkę własnych dzieci. Brawura
i podejmowanie bezpośredniego ryzyka przynosiło w świecie krót-
ko żyjących przodków Homo sapiens wymierne korzyści. Ci, którzy
nie ryzykowali, zyskiwali mniej. Skoro posiadali mniej, to mogli tak-
że liczyć na mniejsze zainteresowanie kobiet. A zatem brawura
męska w wieku nastoletnim jest ewolucyjnie zakodowanym wzo-
rem postępowania. Młode kobiety mają tendencję do wybierania
mężczyzn brawurowych, ponieważ ryzyko przynosiło przez milio-
ny lat ewolucji wymierne efekty: mięso, trofea i precjoza. Kłopot
w tym, że dzisiaj żyjemy znacznie, znacznie dłużej. A brawura opła-
ca się znacznie, znacznie mniej. Właściwie ci, którzy tak głupio
ryzykują, nie mogą liczyć na rozpropagowanie swoich genów.
Zagrożenia natury zostały wyparte przez zagrożenia techniki: szyb-
kie motocykle i zabójczą broń. Ryzyko bezpośrednie się dzisiaj
mężczyznom nie opłaca. Dlatego też ci światlejsi przynajmniej
starają się ryzykować znacznie mniej.
Ryzyko podejmowane dzisiaj przez mężczyzn staje się
niebezpośrednie i zapośredniczone przez rozmaite instytucje.
Dlatego mówi się dzisiaj o instytucjonalizacji ryzyka . Takim
ryzykiem zinstytucjonalizowanym jest np. inwestowanie czy gra
na giełdzie. Mężczyźni zamiast ryzykować swoim życiem, ryzy-
kują w sposób upluszowiony, rozmiękczony i wygładzony. Męż-
czyźni budują dziś wokół siebie pluszowy kokon. Niemal żaden
z nich nie ma ochoty na ryzyko bezpośrednie, o czym świadczy
chociażby zanik wszelkiej maści ideologii. Ideologie zawsze
zmuszają mężczyzn do podejmowania ryzyka bezpośredniego,
bo zwiastują wojny i rewolucje. Ideologie mają to do siebie, że
rwą na strzępy pluszowy kokon. Ideologie, co tu kryć, wymyśla-
li głównie mężczyźni po to, żeby usprawiedliwić intelektualnie
swoją chęć czynienia krzywdy innym. Ideologia służyła męskie-
mu zapotrzebowaniu na ryzyko. W dobie konsumeryzmu ideo-
logie albo zdechły, albo się spłaszczyły. Dlaczego? Ano dlatego,
że dzisiaj kobiety cenią spokojnych inwestorów giełdowych
bardziej niż rewolucjonistów. Cenią raczej księgowych aniżeli
nastoletnich kierowców aut jadących 200 kilometrów na godzi-
nę w centrum Warszawy. To oczywiście zależy od wieku kobie-
ty, lecz coraz młodsze zaczynają się już orientować, że panowie
rewolucjoniści i panowie rajdowcy nie żyją za długo. Zanik ob-
jawiania chęci do ryzyka bezpośredniego jest zatem w pewnym
sensie pozytywny. Jest po prostu mniej krwi na ulicach. Inna
sprawa, że ten zanik skutkuje też męskim zblazowaniem i unika-
niem jakichkolwiek choć trochę ryzykownych wyzwań. Wielu
mężczyzn, zwłaszcza młodych, co jest niepokojące, toczy się
dzisiaj w takim kulistym pluszowym kokonie-poduszce powie-
trznej. A kula, jak to kula, toczy się tam, gdzie ją okoliczności
zmuszą. Głównie w dół. Żeby się toczyć w takiej kuli w górę,
trzeba ostro popracować nogami. A pchać swoją kulę pod
górkę potrafią dziś tylko nieliczni. Reszta tonie w chroniącym
od ryzyka pluszu, mieszka u mamusi i trywializuje swoje
pragnienia na lotniskach.
Lotnisko i trywializacja pożądań
Co sądzę na temat lotnisk? Hmm... Lotniska lubię, ale nie
cierpię na nich bywać. Lubię panujący na nich ustawiczny ruch
i kolorową mieszankę przelewających się we wszystkie strony
wielojęzycznych podróżnych. Mógłbym tej mieszance, wszak
socjologowie to w pewnym sensie upośledzone dziwadła, przy-
glądać się i przyglądać, z filiżanką zielonej herbaty naprzeciwko
jakiegoś sklepu wypełnionego drogimi cygarami i tanim alkoho-
lem. Nie znoszę jednak na lotniskach przebywać, ponieważ
dziką radość obcowania z kolorowym, podróżującym, socjolo-
gicznym materiałem badawczym psują paskudne doznania i od-
czucia tkwiącego we mnie samca. Otóż, siedząc tak i sącząc,
dochodzę do wniosku, że wszyscy faceci na lotnisku są ode
mnie wyżsi, a wcale nie jestem najmniejszy. Wszyscy wyglądają
na bogatszych ode mnie, a wcale nie jestem najbiedniejszy.
Wszyscy targają jakieś wyrafinowane, potwornie kosztowne
cyber-zabawki, a ja nie mam nawet telefonu komórkowego.
Wszyscy lepiej ode mnie mówią rozlicznymi językami obcymi,
prowadząc między sobą jakąś przedziwną walkę o możliwie naj-
wierniejszy akcent, choć wydaje mi się, że nie najgorzej sobie
w tej materii radzę. Są zawsze, psubraty, lepiej ode mnie ubrani
i mają lepsze ode mnie krawaty, a o to naprawdę trudno (po-
wiedzmy, że krawatów mam jakąś setkę, z mozołem i poświęce-
niem dobieranych, a jeden - zaręczam! - ciekawszy od drugiego).
Kiedy wchodzimy do samolotu, to okazuje się nagle, że w klasie
ekonomicznej siedzę tylko z emerytami, kobietami i dziećmi.
Wszyscy faceci, których przed chwilą widziałem w strefie wolno-
cłowej, okupują szerokie siedziska klasy biznes, oddzielone ode
mnie szczelną kotarą. Słowem, porównanie, którego mimowol-
nie dokonuję na lotnisku i rujnuję sobie w ten sposób nastrój,
nie wypada najlepiej.
No i po co - zapytacie, jak najsłuszniej zresztą - zastanawiam
się nad tym, jak wyglądają, jak mówią i jak grube mają portfele
moi męscy, napotkani przypadkowo na lotniskach współpodróżni?
Po jakie licho, zamiast posiedzieć i pogapić się na ludzi w celach
badawczych albo - znudziwszy się gapieniem - poszukać prezen-
tu dla żony, męczę się, dokonując konfrontacji swoich zasobów
z zasobami jakichś lotniskowych pozerów? No cóż, to porówny-
wanie jest silniejsze ode mnie. Tylko ono w zasadzie mi pozostało,
bo świat wysubtelniat od ostatniego zlodowacenia. Nie mogę
przecież ich obrabować, skazać na wygnanie, wyzwać na hono-
rowy pojedynek. Nie mogę wywołać wojny, w trakcie której po
postraszeniu maczugą przejąłbym ich krawaty, palmtopy i lotni-
cze trony w klasie biznes. Porównywanie się z kniaziami lotniska,
chadzającymi między maluczkimi, to pozostałość z katalogu
ewolucyjnych męskich zachowań w sferze publicznej. Założę się,
że czyni tak wielu mężczyzn i nie jestem w tym względzie
osamotniony.
Tymczasem dzisiaj takie porównywanie czyni nas podwójnie,
potrójnie i poczwórnie nieszczęśliwymi z uwagi na różnice zaso-
bów, daleko większe aniżeli w środowisku społecznym naszych
dalekich przodków. Kultura masowa polega na tym między inny-
mi, że umasowiony jest, a zatem docierający do wszystkich, rów-
nież przekaz o górze społecznej drabiny hierarchicznej. Tym
samym wszystkie przedmioty i przymioty elity są doskonale wi-
doczne w przestrzeni publicznej, w telewizorze chociażby albo
- jak w moim przypadku - na lotnisku. Wiem, co nosi i co kupu-
je socjeta, pragnę tego samego, ale nie będzie mi dane, bo
portfel u mnie zasadniczo chudszy. Skoro zatem jesteśmy wysta-
wieni na takie lotniskowe, medialne, uliczne, bankowe, bankieto-
we i Bóg wie jakie jeszcze porównania, bez możliwości realizacji
rodzących się w czasie porównywania potrzeb, to dlaczego na
porównaniach się kończy? Skoro męska ewolucyjna potrzeba
osiągania wysokiego statusu zwykle wiedzie po trupach innych
mężczyzn - trupach dosłownie i w przenośni - to dlaczego po-
przestajemy na krawatowej komparacji, zamiast rzucać się w wir
walki o zasoby? Oczywiście, najbanalniejsza odpowiedź, jaka się
nasuwa, to: kultura nam tego skutecznie zabrania za sprawą wpo-
jonych nam norm. Nie można okradać i zabijać bliźniego ani wy-
rządzać mu innej krzywdy. Nie można też pożądać żadnej rzeczy,
która jego jest. Tyle tylko, że gdybyśmy trzymali się wszystkich
wymienionych tu przykazań co do joty, to frustracja, choroba
psychiczna i samobójstwo gotowe. Musi istnieć jakiś
wentyl bezpieczeństwa umożliwiający mężczyznom znoszenie
i wytrzymywanie w jako takim spokoju nieustannego festiwalu
porównań.
Dawnymi czasy, kiedy nie było tylu krawatów, garniturów,
zegarków, palmtopów i perfum zalegających sklepy, takim wen-
tylem była po prostu przemoc wobec osób dysponujących
nielicznymi zasobami. Dzisiaj takim wentylem jest, zamiast prze-
mocy (a więc kradzieży i zabójstw), samo pożądanie rzeczy,
które są coraz liczniejsze i coraz bardziej zróżnicowane. Żeby
jedno przykazanie było skuteczne, inne musi być omijane.
W kulturze konsumpcyjnej nieustannie czegoś pożądamy i zwy-
kle pożądamy czegoś, czego sami nie mamy, aczkolwiek ktoś
inny to ma. I tylko dlatego jako tako znosimy te pragnienia, że
trywializujemy pożądania. Dzięki tej konsumpcyjnej trywializacji
nie nabieram specjalnej ochoty na zamordowanie moich towa-
rzyszy podróży. Moje pragnienia przeskoczenia lotniskowych
kniaziów polegają w gruncie rzeczy na chęci zafundowania sobie
podobnego garnituru, krawata czy zegarka. Przenoszę moje po-
żądania z zamożniejszej ode mnie osoby, jako obiektu moich
działań, na przedmioty, którymi te osoby są obwieszone. Albo
na przedmioty podobne, choć tańsze. W kulturze konsumpcyjnej
nie pragnę ich pozycji i władzy, pragnę ich zabawek, a samo
pragnienie jest w pewnym sensie - jak zauważył Richard Sennett
- posiadaniem tego, czego się pożąda
2
. Kiedy o czymś śnisz,
zwłaszcza kiedy śnisz o czymś, co można po prostu kupić, to
choć cię na to nie stać, już to posiadasz. Realizacja trywialnego
pragnienia możliwa jest w jakiejś przyszłości. Pragnę dzisiaj rze-
czy w istocie banalnych, myślę o krawatach, a nie o przyczynach
braku odpowiednich krawatów w mojej szafie. Trywializacja prag-
nień oszczędza zatem wielu aktów przemocy. No, może nie
w moim wypadku, skoro nie mogę spokojnie strawić lotnisko-
wych pozerów za sprawą przeniesienia pragnienia ich unice-
stwienia na kupno zegarka Cartier, błyszczącego na niejednego
przegubie. Może w moim przypadku oddziałuje tutaj jakaś męska
burza testosteronowa, zmieszana w wybuchowym koktajlu z so-
cjologicznym zainteresowaniem przyczynami nierówności
społecznych? A może po prostu nadaję się na gangstera i rozbój-
nika, skoro nie działa na mnie mechanizm konsumpcyjnej trywia-
lizacji? Obawiam się, że snując się po lotnisku, myślę jeszcze
po „staromęsku".
Myśleć po staromęsku to tęsknić za nieco brutalniejszym
światem, który niczego nie trywializuje ani nie rozmiękcza.
Myśleć po staromęsku, to sądzić, że męski świat przesuwa się
dzisiaj na wschód. Tam właśnie należy dzisiaj pojechać, jeżeli ma
się ochotę na przeżycia zgodne z męskimi pragnieniami i ewolu-
cyjnym oprogramowaniem umysłu. Zachowania godne szym-
pansiej gromady - strzelanie z helikoptera do zwolenników
Muktady-al-Sadra w Karbali, wysadzanie samochodów pułapek
w pobliżu ambasady, obcinanie długim nożem głów zakładników
- z którymi to zachowaniami (albo podobnymi - można jeszcze
ponabijać Turków na pal, płatać dwuręcznym mieczem Krzyża-
ków i strzelać z łuku do bladych twarzy) mężczyźni przez całe
wieki byli za pan brat, a które są niedostępne niestety w menu
kultury konsumpcyjnej poza światem wirtualnym. Pozostało nam
nieszczęsne porównywanie się z książętami lotniska i praca
ponad siły, w celu uzyskania dostępu do źródełka zasobów
(a i tak nigdy zapewne do niego nie dojdziemy).
Kultura konsumpcyjna z jednej strony rozmiękcza mężczyzn
i każe się schować ich ewolucyjnym zapędom do ciasnej sklepo-
wej przegródki. Smaruje ich kremami, opala w solariach, ubiera
w miękkie stroje, otacza perfumowaną mgiełką. I to niemal wszy-
stkich (prócz marginesu, którego nikt nie perfumuje, albowiem
nie ma środków nawet na najtańszy dezodorant). I tych, którzy
rozwożą pizzę, i tych, którzy trzęsą zachodnimi giełdami. Z dru-
giej wystawia ona mężczyzn na niemożliwe do zrealizowana
pokusy, każąc przebywać w tych samych miejscach, co samce
stojące w hierarchii o całe niebo wyżej, nie dając jednocześnie
do ręki oręża, za pomocą którego szybko można stać się jednym
z lotniskowych książąt. I jak w tej sytuacji ma się zachować
mężczyzna? W którą stronę podążyć? Na wschód? O nie. Co to,
to nie. Na wschód podąża niewielu. Większość z nas trywializu-
je swoje pragnienia. Większość, i to zdecydowana, woli posie-
dzieć w mallowej kawiarni, pójść do przyjaznego klubu, obejrzeć
w telewizji nowe kolekcje ciuchów skrojonych dla mężczyzn, po-
gadać z aktualną, zmienianą raz na cztery miesiące ukochaną
o kremach do twarzy, przejrzeć kolorowy magazyn na plaży, pra-
cować, najlepiej w jakimś miękkim zawodzie (projektant mody
- o, to jest dobra fucha!), albo - co jeszcze lepsze - nie pracować,
a mnóstwo mieć.
Nie, żebym sam jakoś specjalnie tęsknił za dawnymi czasy,
za tonącą w wojennej pożodze wschodnią czy zachodnią grani-
cą albo za światem, w którym męska agresja w bojach o status
objawiała się bez najmniejszych przeszkód. Raz wtóry - co to,
to nie. Utemperowanie tego popędu to niewątpliwa zasługa na-
szej cywilizacji. Jednak nie sposób nie zauważyć, że coś niedo-
brego porobiło się z mężczyznami w świecie, który nie obfituje
zanadto w ich naturalne zabawy, takie jak polowanie, wyprawa
łupieska czy też wojenna.
Oczywiście wiem również, że im biedniej i im mniej zasobów,
tym bardziej widoczna staje się „tradycyjna" męska agresja. Try-
wializacja pożądań jest możliwa tylko w sytuacji, kiedy wszystkich
albo niemal wszystkich stać nie tylko na podstawowe dobra, ale
także na kupowanie rzeczy ponadprogramowych. W Polsce
nadal tak nie jest i tutaj pragnienie dóbr statusowych odbija się
na ich nosicielach - nadal są oni napadani, zabijani, okradani.
Polska nie jest w pełni społeczeństwem konsumpcyjnym, tylko
jakimś nieprawdziwym konsumeryzmem bez gromadzonego
przez setki lat niezbędnego do konsumowania na pokaz i do za-
pożyczania się kapitału. Trywializacja pragnień w świecie silnie
spolaryzowanym, w kapitalizmie udawanym, który przejął jedy-
nie gładki, powierzchowny konsumeryzm, nie jest możliwa
w pełni w Polsce, bo tutaj dotyczy ona jedynie góry albo do niej
aspirujących. A zatem tezy o trywializacji pożądania są prawdzi-
we jedynie w stosunku do klasy średniej. Do tych, którzy gonią
liderów. Mężczyźni z najniższej społecznej półki nie uczestniczą
już w żadnym globalnym wyścigu. Dla nikogo nie będą maskot-
ką. Ale i oni ulegli w naszym kraju pewnej metamorfozie. I z nimi,
zapewne wbrew temu, co sami o sobie myślą, porobiło się coś
niekoniecznie dobrego. Wystarczy przysłuchać się odgłosom
bezrobotnego osiedla: z okna w bloku po lewej, tam, gdzie bal-
kon kwieciście upstrzony suszącymi się prześcieradłami i poście-
lą, dobiega rytmiczny, nieznośny, dukany przez pozbawionych
głosu dwudziestolatków hip-hop z miarowo szczekanym refre-
nem (o ile hip-hopowe pieśni mają refreny): „Miasto jest nasze
i zawsze było nasze!", „Miasto jest nasze i zawsze było nasze!",
„Miasto jest nasze i zawsze było nasze!". Otóż miasto, drodzy
chłopcy, nie jest wasze i nigdy nie było. I pewnie nigdy nie bę-
dzie. Jesteście tylko kierownikami jego obrzeży, wasza jest klatka
i wasze są papieroski. Zostały wam już tylko sny o potędze. I to
mocno podszyte niepewnością. Bo tam, na dnie umysłu tli się
wam iskierka zwątpienia. Dlatego tak głośno zapewniacie o swo-
jej sile i panowaniu nad terytorium, do którego nikt, ale to nikt nie
zgłasza pretensji. Widzicie mężczyzn spieszących się w swoich
nowych samochodach do pracy. Widzicie kobiety spieszące się
w swoich nowych samochodach do pracy. Wszyscy przejeżdża-
ją przed waszymi klatkami, przed waszym nosem, nieosiągalni.
Najgorsze jest to, że wasze koleżanki, mięso, którym gardzicie
w szkole, kończą uniwersytety, szkoły pomaturalne, wyjeżdżają
do większych miejscowości, emigrują, a wy zostajecie na ław-
kach, popalając i pijąc. Jeszcze tego nie widzicie, jeszcze za
wcześnie, ale w końcu pojawi się świadoma frustracja. Ale nie
martwcie się, to pewna prawidłowość. Takich jak wy jest wielu.
I z każdym dniem przybywa.
No cóż. Rozmiękliśmy. Zrzedliśmy. Wysubtelnieliśmy. Strywiali-
zowaliśmy nasze pragnienia. Mamy ładne futerko zamiast husar-
skiej zbroi, olśniewający uśmiech zamiast wojennego grymasu.
Siedzimy sobie na różowej półeczce, coraz ładniej wyglądamy,
wdzięczymy się i chcemy, żeby nas podziwiano. Jesteśmy maskot-
kami. Coraz bardziej leniwymi. Coraz bardziej samotnymi. Coraz
bardziej uzależnionymi. Coraz mniej na swoim własnym wikcie.
Żadni z nas gladiatorzy. Żadni z nas wojownicy. Żadni z nas bracia.
Maminsynek w maminym domku
Barbara Dafoe Whitehead, ceniona amerykańska publicystka,
sądzi, że mamy obecnie do czynienia z ogromnymi kłopotami na
rynku matrymonialnym
3
. Kłopoty te polegają jej zdaniem na tym,
że młode kobiety nie znajdują sobie odpowiednich partnerów,
z którymi chciałyby spędzić życie. Przymiotnik „odpowiednich"
jest tutaj kluczowy, ponieważ radykalnie zmienia się oblicze
współczesnej, znakomicie wykształconej, ciężko pracującej i nie-
źle zarabiającej kobiety, która - tak jak jej matka i babka - życzy
sobie znaleźć mężczyznę odpowiadającego wyszukanym stan-
dardom. Te wyszukane standardy wynikają chociażby z tego, że
kobiety mają zakodowaną preferencję do mężczyzn, którzy są od
nich sprawniejsi intelektualnie, bogatsi i bardziej znaczący
w społeczności, a przynajmniej, aby nie byli od nich biedniejsi,
głupsi i mniej znaczący. Badania prowadzone przez psycholo-
gów ewolucyjnych dowiodły w sposób dla niektórych porażają-
cy, że nawet jeśli kobiety zarabiają miliony, to i tak szukają na
partnera kogoś, kto jest od nich majętniejszy. Jeżeli nie znajdują,
to wolą być same, aniżeli pokazywać się publicznie i spędzać
życie z kimś w zasoby mniej od nich wyposażonym. Whitehead
tej damskiej przypadłości niestety nie zauważa i wiem nawet,
z czego to wynika. Otóż, pisze ona, że jest ponad wszelkie
wyjaśnienia ewolucyjne, a jej zdaniem za zamieszanie na rynku
matrymonialnym i za to, że po prostu - jak głosi tytuł jej książki
- nie ma już fajnych facetów na tym rynku, odpowiedzialne są
pewne procesy społeczne, które zaszły w ciągu ostatnich lat.
Konkretnie chodzi tu o dwa procesy czy może zjawiska. Pierw-
szym jest pojawienie się nowego typu kobiety samotnej, chociaż
o samotności właściwej nie może być tutaj mowy. Te kobiety
samotne nie są, pozostają natomiast bez partnera. Naginając ję-
zyk polski, trzeba raczej powiedzieć, że pojawił się oto zupełnie
nowy typ kobiecego singla, kobiety żyjącej w pojedynkę (a nie
samotnie). Dzisiejszy damski singiel żyje już zupełnie inaczej
niż kobiety samotne przed laty.
Drugim procesem, z jakim mamy do czynienia w kulturze
Zachodu, jest chaos (a może tylko przejściowy zgiełk?) na rynku
matrymonialnym i zamieszanie w ramach instytucji związanych
z randkowaniem, chodzeniem ze sobą i narzeczeństwem. Obie te
zmiany pojawiły się w ciągu kilkunastu ostatnich lat. Zmiany
zmianami, jednak jak wszystkie procesy czy zjawiska o pocho-
dzeniu kulturowo-społecznym, muszą się one jakoś „nakładać"
na ewolucyjne wyposażenie damskich i męskich umysłów. Albo
inaczej: nasze ewolucyjne wyposażenie z pewnością wpływa na
to, jak zachowujemy się w tych zmienionych warunkach wzbu-
rzonego rynku matrymonialnego. Sprawa wybierania przez
kobiety zasobnych w dobra kandydatów na partnerów, jak to się
w psychologii mówi, długoterminowych, jest tutaj aż nadto wy-
raźnie widoczna. O ile kobiety poszły do pracy, są wykształcone
i częstokroć lepiej zarabiają od mężczyzn, to i tak nie zmieniły
swoich ewolucyjnych przystosowań i nie wybierają sobie na mę-
żów mężczyzn mniej od nich zasobnych. Stąd, moim zdaniem,
ten kłopot ze znalezieniem odpowiedniego partnera i całe to
zamieszanie, o którym pisze Whitehead. Bez wątpienia jest
jednak coś na rzeczy w stwierdzeniu, że całe to zamieszanie jest
czymś nowym w kulturze Zachodu i że kobietom rzeczywiście
coraz trudniej nie tylko dokonać właściwego wyboru partnera,
ile go w ogóle znaleźć. I to nie tylko w Stanach, ale i w starej
Europie, włączywszy krainę nad Wisłą. Oto dowody.
Jeżeli już cokolwiek pojawia się na froncie kartki pocztowej,
znać, że jest to sprawa poważna, znacząca i zauważalna przez
większość obywateli. Jest tak, jak się okazuje, z trudnościami,
jakie mają młode kobiety ze znalezieniem stałego, odpowiednie-
go partnera i z zamieszaniem na rynku małżeńskim. Notka ta,
można ją na razie dostać w kioskach Nowego Jorku, głosi: „Dla-
czego mężczyźni są jak miejsca parkingowe? Dlatego, że więk-
szość tych dobrych jest już dawno zajęta". Wyjątkową grozę
bijącą z tych słów czują z całą pewnością młode, pracujące war-
szawianki, które nie mogą znaleźć ani jednego, ani drugiego,
chociaż poszukują codziennie. Koleżanka Barbary Whitehead,
nauczycielka akademicka w jakimś college'u na środkowym
zachodzie Stanów Zjednoczonych, cyklicznie, rokrocznie i rutyno-
wo bada nastawienie swoich studentek względem kwestii
społecznie drażliwych z uwzględnieniem kwestii kobiecych
w sposób szczególny. Każe im między innymi poszeregować
problemy, których listę każdorazowo badanym młodym kobie-
tom przedstawia. Lista ta zawiera takie sztandarowe pozycje jak
molestowanie seksualne, przemoc domowa, dyskryminacja
zawodowa i finansowa w miejscu pracy. Chodzi o to, aby re-
spondentki poszeregowały tę listę od spraw dla nich najważniej-
szych do spraw nieważnych. Żadna ze spraw sztandarowych nie
jest w stanie na tej poukładanej przez studentki liście przebojów
przebić jednego, a mianowicie znalezienia i utrzymania przy
sobie wartościowego partnera. Oto najtrudniejsza sprawa dla
młodych adeptek konsumującego społeczeństwa.
W 2001 roku Instytut Gallupa, najpoważniejsza instytucja
badania opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych, zapytał nie-
zamężne, samotne kobiety w wieku 20-29 lat o to, jak ważne jest
dla nich udane małżeństwo i życie rodzinne. Były cztery opcje do
wyboru: ekstremalnie ważne, ważne, dosyć ważne i nieważne.
Wynik badań nie dziwi mnie ani trochę. Otóż 89% młodych
Amerykanek, zatem porażająca większość, wybrało odpowiedź
pierwszą: małżeństwo i udane życie rodzinne to sprawa ekstre-
malnie istotna. Sytuacja w Polsce wygląda niemal identycznie.
Udana rodzina to drugi (4,56 punktu na pięciopunktowej skali),
zaraz za miłością (4,82 punktu), najważniejszy cel życiowy dla
Polek . Jednak ponad połowa wyedukowanych kobiet w Sta-
nach Zjednoczonych, które skończyły studia uniwersyteckie,
mających po dwadzieścia kilka lat (53,7%), uważa, że jest w po-
rządku samotne wychowywanie dziecka, jeśli nie napatoczy
się w tym czasie jakiś sensowny mężczyzna, z którym chciałoby
się i dało wychowywać dziecię. Inaczej, młode kobiety wolą
wychować dziecko same aniżeli z byle kim. Wzrasta dzisiaj
w sposób niepomierny w stosunku do lat 70. liczba kobiet nieza-
mężnych między 20 a 30 rokiem życia. Jeszcze w roku 1970 śre-
dni wiek pierwszego zamążpójścia oscylował wokół niespełna
21 lat, dzisiaj zaś wychodzą za mąż dopiero kobiety 25-letnie.
Jeśli zaś kobieta ukończyła studia wyższe, to średni wiek pierw-
szego zamążpójścia wynosi 27 lat. Jeżeli spojrzymy na kobiety
w wieku 20-24 lat, to okaże się, że większość z nich jest nieza-
mężna (męża ma lub miało zaledwie 27% spośród nich). A zatem
73% młodych kobiet to single, co w porównaniu z danymi z ro-
ku 1970 stanowi zmianę diametralną. W 1970 roku zaledwie
36% nie miało w tym wieku męża. Innymi słowy, liczba kobiet
niezamężnych w wieku 20-24 w ciągu ostatnich trzydziestu lat
się podwoiła. Jeżeli popatrzymy na starszą kohortę wiekową
(25-34 lata), to liczba ta się potroiła (z 6% w roku 1970 do 22%,
czyli ponad dwóch milionów ludzi, w 2000 roku). W Europie
sytuacja wygląda podobnie. Im bardziej ustabilizowana demo-
kracja, im większy dobrobyt, tym mniejsza ochota na ożenek i za-
mążpójście. Średni wiek zawarcia pierwszego małżeństwa to
prawie 30 lat w Danii, prawie 28 w Finlandii, 27 i pół roku we
Francji, ponad 27 w Hiszpanii, 27 w Wielkiej Brytanii, niemal
26 w Portugalii, lecz tylko nieco ponad 23 lata w Polsce . U nas
jednak uzależnione jest to bardzo mocno od czynników dodatko-
wych, takich jak wykształcenie czy religijność. Im lepiej wykształ-
cony człowiek, tym później zakłada w Polsce rodzinę. Im bardziej
religijny, tym wcześniej.
Damskie single wiodą żywot wielce charakterystyczny. Oto
przykład - Christina. Christina podczas rozmowy z Barbarą Whi-
tehead miała 31 lat, była znakomicie zarabiającą panią dyrektor
w międzynarodowej firmie konsultingowej. Jej apanaże sytuo-
wały ją w grupie najlepiej zarabiających Amerykanów. Szczupła,
ładna, ciemnowłosa. Córka profesora uniwersyteckiego i artystki,
a zatem jej dzieciństwo i młodość minęły na wyjazdach zagra-
nicznych związanych ze stażami rodziców, pośród książek i obra-
zów. Skończyła bardzo dobrą szkołę w Nowej Anglii na wschodnim
wybrzeżu Stanów, świetnie zatem wykształcona, o szerokich za-
interesowaniach, działająca w Partii Demokratów. Z Whitehead
umówiły się na pogawędkę w bardzo drogiej restauracji w Wa-
szyngtonie i nad ragout z grzybami Christina wyznała, że przy
tym wszystkim, co osiągnęła, ma w życiu strasznego pecha,
bo zawsze wiąże się z jakimiś „panami-jeszcze-niegotowymi".
Ostatni jej związek trwał trzy lata, po czym oboje zdecydowali się
wspólnie zamieszkać. Od tej pory zaczęły się dla Christiny scho-
dy, ponieważ partner nie wykonywał obowiązków domowych,
do których się wcześniej zobowiązał. Ona miała gotować, a on
miał zmywać. Przy czym nie zmywał i Christina, biedactwo,
odnajdywała rankiem brudne naczynia zatopione w zlewie z zim-
ną wodą. Oczywiście był to znakomity powód, by nie wyjść za
tego mężczyznę. Skoro nie potrafi nawet pozmywać, a wszelkie
jego obiecanki to cacanki... Christina nie chciała już „tego
wszystkiego" swojego partnera uczyć, miała dosyć nauczania
jakichś spraw podstawowych, ponieważ wszyscy jej poprzedni
partnerzy takiego nauczania potrzebowali. Była tym zmęczona
i zniechęcona, miała dosyć bycia jego matką i mentorką. No
i rozstali się. Z męskiej perspektywy, kobiety nie tyle natrafiają co
rusz na „panów-jeszcze-niegotowych", ile skupiają się na spra-
wach trywialnych, które w dobie ich dominacji urastają do
spraw podstawowych i stają się pretekstem do odrzucania każ-
dej kandydatury. Kobiety takie jak Christina mają siłą rzeczy
niezwykle wygórowane wymagania i jeśli nie obniżą matrymo-
nialnych lotów, nigdy nie znajdą „pana-już-gotowego". Ewolucja
jednak nie pozwala im na obniżenie lotów i na zmniejszenie wy-
magań, co powoduje, że jest ich coraz więcej. Damski singiel
^z wyboru jest jakimś znakiem naszych czasów. Jeszcze w latach
70. tego typu kobiet praktycznie w Stanach nie było. Kobiety
samotne między 25 a 34 rokiem życia stanowiły zaledwie 1,6 %
kobiecej populacji w tym wieku, co stanowiło wówczas 185
tysięcy kobiet żyjących bez męża i pracujących na swój własny
rachunek. Dzisiaj sytuacja uległa diametralnej zmianie i kobiet
takich jak Christina jest dużo, dużo więcej.
Wydaje się, że poszukiwaniom kobiet wcale nie sprzyja coraz
lepsze wykształcenie. Coraz też lepsze od wykształcenia męż-
czyzn. Po raz pierwszy odsetek kobiet z tytułem magistra prze-
wyższył na Zachodzie analogiczny odsetek mężczyzn w 1986
roku. Kobiety zaraz po studiach rzucają się wir staży i pracy,
tak na Zachodzie, jak i w Polsce. Rzucają się w wir kariery i nie
istnieje dla nich nic, dopóki nie osiągną jako takiej stabilizacji
zawodowej. Jeżeli w ogóle trafi im się jakiś rycerz w lśniącej
zbroi na białym ogierze, to trafi im się wtedy, kiedy będą miały
po dwadzieścia parę lat. Tyle że w tym wieku, zajęte karierą, po
prostu go nie zauważą, nigdy go nie poznają, bo od rana do wie-
czora siedzą w pracy. Inna sprawa, że taki rycerz nie musi się
specjalnie rzucać w oczy, skoro na studiach rycerzy jest znaczą-
co mniej od dam, a i za pracę akurat w tym wieku niechętniej się
od kobiet biorą. Wolą przesiadywać w domku, pod czujnym
okiem mamusi. Mężczyźni w dobie rozbuchanego konsumery-
zmu przechodzą bezpośrednio spod opieki matki pod opiekę
kohabitującej z nimi dziewczyny. Kohabitacja nie służy kobietom,
ponieważ nie przynosi stałości. Kiedy ona myśli o swoim kohabi-
tującym partnerze jak o mężu, on myśli o niej jak o dziewczynie.
Ona się zatem zachowuje jak jego żona, on jak jej chłopak. I klops
gotowy. Kohabitacja to, z punktu widzenia mężczyzn, idealny
sposób na wszelkie zyski z małżeństwa, bez strat finansowych,
emocjonalnych i prawnych wynikających z rozwodu. Jeśli zatem
jakieś sprawy nie idą w tym kierunku, w jakim ich zdaniem iść po-
winny, jeżeli coś w związku z dziewczyną nie działa, to po prostu
przeprowadzają się z powrotem do mamy. A mama, nie wiedząc,
jaką wyrządza światu krzywdę, z otwartymi ramionami marno-
trawnego syna przyjmuje i raczy budyniem. W 2000 roku siedem
i pół miliona mężczyzn między 18 a 24 rokiem życia (co stanowi
56% wszystkich młodych mężczyzn w tym wieku) mieszkało
w USA pod mamusinym dachem. Maminsynkom w maminym
domku jest słodko. Pod maminą kołderką wygodnie i ciepło.
Dla porównania, w tej samej grupie wiekowej tylko 5,6 miliona
kobiet (43%) mieszkało pod wspólnym dachem z rodzicami,
co jest pewnie obserwacją niecodzienną i kontrintuicyjną, jako
że wszyscy spodziewają się, że to młode kobiety żyją częściej
'ze swoimi rodzicami niż młodzi mężczyźni. A figa. W Europie (ale
też i gdzie indziej w demokratycznym świecie) jest jeszcze gorzej.
Jak podaje Krystyna Siany, socjolog i znakomita znawczyni tema-
tu, w krajach Europy Południowej zaczyna się obserwować zna-
czący wzrost odsetka młodych ludzi w wieku 20-29 lat żyjących
z rodzicami
7
. W 1996 roku aż 44% osób w wieku 25-29 lat
mieszkało z rodzicami w Grecji, Hiszpanii i we Włoszech.
W Kanadzie, w tym samym roku odsetek młodych mężczyzn
mieszkających pod dachem rodziców osiągnął 56%, podobnie
rzecz się ma obecnie we Włoszech. Siany podaje, że odsetki
młodych ludzi żyjących z rodzicami nie były tak wysokie od
15 lat. Socjologowie podkreślają, że dzieje się tak zwykle w kra-
jach, w których trudniej jest osiągnąć w miarę szybko zawodo-
wą (a co za tym idzie mieszkaniową) stabilizację, a stosunek
rodziców do dzieci jest co najmniej partnerski. Prym wiodą tutaj,
poza Stanami, kraje katolickie. Dla przykładu, analogiczny odse-
tek w krajach Północy (w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech)
wynosi zaledwie 11%. Podobnie rzecz się ma w Holandii, gdzie
średni wiek opuszczenia domu rodzinnego wynosi 21 dla kobiet
i 23 lata w wypadku mężczyzn. I tutaj jednak różnica między
samodzielnością kobiet a samodzielnością mężczyzn jest aż nad-
to widoczna. Synowie dłużej, średnio rzecz ujmując, pozostają
na maminym wikcie. Przy czym kobiety wcale nie przenoszą się
na wikt małżeński, ponieważ średni wiek zawarcia pierwszego
małżeństwa w Holandii wynosi 27 i pół roku. Wygląda zatem na
to, że kobiety wcześniej się od mężczyzn usamodzielniają.
W Stanach Zjednoczonych wielu mężczyzn nie usamodzielnia
się nawet po przekroczeniu trzydziestki. W grupie wiekowej
25-34 lat mężczyźni nadal mieszkają ze swoimi rodzicami bądź
z jednym z rodziców (jest takich delikwentów 2,2 miliona), pod-
czas gdy kobiety wyprowadzają się na swoje (zaledwie milion
kobiet z tej grupy wiekowej żyje pod rodzinnym dachem). Wnio-
sek z tego płynie taki (jeśli weźmiemy pod uwagę, ile młodych
kobiet żyje samotnie), że kobiety stają się samowystarczalne,
mężczyznom zaś niezbędna jest czyjaś opieka. Chętniej zatem
zaopiekuje się mężczyzną ta, która go urodziła, niż ta, z którą nie
wiąże go żadna więź krewniacza. A kiedy już zaopiekuje się takim
delikwentem dziewczyna, to jeśli znudzi się jej w pewnym mo-
mencie zmywanie naczyń albo pranie jego skarpet, synuś po-
wróci na matczyne łono. I obie strony kontente - i matka, która
nie potrafi zerwać z synusiem więzi, i dziewczyna, która ma
go dosyć. Zależność mężczyzn od kobiecej opieki wydaje się
Barbarze Whitehead trwałym sposobem życia mężczyzn w kultu-
rze zachodniej. Chyba jednak nie jest z mężczyznami aż tak źle,
skoro coraz większa ich liczba radzi sobie z opieką nad dziećmi,
coraz więcej mężczyzn pichci, zmywa i pierze, a przy tym nie
marudzi. Są na szczęście w męskim rodzie wyjątki, które
pozytywnie odpowiadają na wyzwania nowych czasów.
To, że mężczyźni są dzisiaj leniwi, oznacza, iż albo nie chcą za
kobietami nadążać, albo po prostu nie dostrzegają, że kobiety ich
wyprzedzają. Kobiety prześcignęły już mężczyzn w sferze eduka-
cji (więcej kobiet niż mężczyzn kończy studia wyższe i to nie
tylko w tradycyjnych kobiecych dyscyplinach, ale także w staro-
męskich), w sferze przedsiębiorczości, na rynku pracy, gdzie
dominują już usługi niematerialne, w sferze medialnej kreatyw-
ności. 0 konsumpcji nie będę nawet wspominać. Nic dziwnego,
że kobiety nie mogą odnaleźć partnera na rynku matrymonial-
nym, skoro spora część mężczyzn z tego rynku, za sprawą gor-
szych od kobiet zasobów i cech, dawno już wypadła. Dobrze
pamiętamy, że to na tym rynku mężczyźni w naszej kulturze byli
stroną aktywną, bo to mężczyźni poszukiwali erotycznych wra-
żeń. Teraz nawet nie wchodzą do gry, ponieważ nie mają nicze-
go do zaoferowania. Część z nich o tym wie i świadomie się
wycofuje, licząc zapewne na to, że jakaś zdesperowana istota
w spódnicy zaopiekuje się nimi niczym matka. Dzisiaj na rynku
erotycznym i matrymonialnym dominują kobiety rozpaczliwie
poszukujące kogoś, kto pasowałby do ich wygórowanych (jak na
dzisiejsze warunki) wyobrażeń, ukształtowanych w toku długiej
historii naszej kultury i, jak się wydaje, trudnych na razie do
zmodyfikowania.
Tymczasem mężczyźni to leniwe maskotki, którymi bezustannie
trzeba się opiekować, trzymać ich bez przerwy pod ciepłą kołder-
ką, grać rolę mamusi. Maskotka siedzi sobie grzecznie w domciu,
daje się popieścić, nie podejmuje wyczerpującej aktywności
nawet w tych sferach, które do niedawna były mężczyznom przy-
pisane. Kultura konsumpcji, cały ten egocentryzm, narcyzm
i hedonizm do niej przypisany powodują, że mężczyźni nie tyle
stali się wygodni w myśl obowiązujących w tej kulturze standar-
dów, ile wygodniccy. Wszystkie te cechy konsumeryzmu służą
kobietom, ale nie służą mężczyznom. Mężczyzna wyłączył się
zupełnie i każe się dzisiaj stawiać na półce z misiami. Nic dziw-
nego, że wiele kobiet nie daje rady i daruje sobie taką maskotkę.
Woli spędzić życie bez stałego partnera. Zawsze można, jak
sarkastycznie i nie bez racji stwierdziła Barbara Szacka, nakupić
sobie wibratorów.
Nie zamierzam jednak pastwić się wyłącznie nad własną płcią
- z kobietami wcale w kulturze konsumpcji nie jest lepiej. To one,
od lat zaczarowane poradami psychologicznymi i matrymonial-
nymi w popularnych magazynach, odpowiedzialne są za wpro-
wadzenie w obieg nowego, racjonalistycznego języka romansu.
Klasyczny język romansu zakorzeniony w literaturze, poezji
i w sztuce został dzisiaj zastąpiony przez unaukowiony „język
związków partnerskich". Takie terminy jak zakochanie się w kimś,
kochanie kogoś miłością bezgraniczną, odnalezienie miłości
życia to już niemal starożytne, nieaktualne lapsusy. Dzisiaj
w opowieściach kobiet i mężczyzn dominuje język techniczny
i suchy, którego wszyscy uczą się z popularnych poradników
psychologicznych i z działów poradnictwa w luksusowych ma-
gazynach dla kobiet. Mamy dzisiaj zatem do czynienia z „komu-
nikacją w związku", „byciem zaangażowanym", „partnerstwem",
„odpowiedzialnością", „intymnością", „przywiązaniem" i tak da-
lej, i tym podobne. Nikt już nie mówi o miłości, wszyscy mówią
o związkach. Ludzie zaczęli do problemu, hm..., bycia razem
podchodzić w sposób niemal naukowy, stosując w każdym razie
fachowe, psychologiczne słownictwo, i analizują własne, hm...,
związki niczym wytrawni psychoanalitycy. Czynią tak w głównej
mierze kobiety. Być może kobiety za dużo o swoich związkach
myślą, za dużo na ten temat czytają i ta popularna wiedza, która
płynie z gazet i książek, nieszczególnie im służy. Zaczynają
w sposób racjonalny dobierać partnerów, a jak wiemy, w sytua-
cji racjonalnego doboru matrymonialnego szansa na pozostanie
razem przez dłuższy czas, na tyle długi, żeby spłodzić i wycho-
wać potomstwo, jest bliska zeru. Nie bardzo zresztą wiem,
co miałoby zastąpić swatkę i miłość romantyczną w czasach
„związkowej, konsumpcyjnej racjonalności". Jak tylko ukochani
zaczynają objawiać minimalne choćby wady, każdy konsumpcyj-
ny czar pryska i facet odstawiany jest do reklamacji albo, co
jeszcze gorsze, żąda się za niego zwrotu pieniędzy, ponieważ nie
zaspokoił naszych potrzeb. Kobiety postępują z facetami w ra-
mach swoich związków jak z towarem. Kupiły mężczyznę jak
telefon stacjonarny, a on tu nagle zaczyna być niekompatybilny
z innym, posiadanym przez nie sprzętem i ma jakieś ukryte
wady. Konsumencka zgroza. W ten sposób możemy zapomnieć
0 odrabianiu reprodukcyjnych strat i naprawie systemu emery-
talnego. No chyba że w sukurs przyjdzie nam masowa, żwawa
imigracja, nie traktująca (jeszcze... ) ludzi przedmiotowo.
Za chaos na rynku matrymonialnym odpowiedzialne są
ponadto tak zwane warunki obiektywne. Takim warunkiem jest
doskwierający obydwu płciom brak czasu. Romans wymaga
dużej ilości wolnego czasu, w którym można by popróżnować
1 poflirtować. A tego czasu mamy w epoce masowej konsumpcji
i szaleńczej pracy znacząco mniej. Jak zatem mają się zawiązy-
wać miłosne więzi, kiedy nie ma czasu na ich wypracowanie?
Pozostaje racjonalny związek oparty na wyłożonych w serwisach
randkowych (na stronach internetowych) wadach i zaletach mę-
skich i kobiecych towarów. Tego czasu w kulturze nowoczesnej,
jeszcze trzydzieści, czterdzieści lat temu, było pod dostatkiem.
Młodzi ludzie, którzy się uczyli lub studiowali, mieli mnóstwo
czasu na flirt i randkowanie. A dzisiaj nie dość, że nauka służy
przyszłej pracy i pochłania długie godziny, to jeszcze młodzi
dodatkowo pracują albo szukają pracy. Kiedy już się ustabilizują,
przekraczają trzydziestkę, a trzydziestka nie jest już wiekiem
na miłosne szaleństwa, zwłaszcza w erze konsumpcyjnej. To dla-
tego romans tak się nam dzisiaj zracjonalizował. Biorą się prze-
cież za niego trzydziestolatki, które nie potrafią już podejść
do drugiej strony inaczej jak do towaru bądź usługi, która
musi
być na najwyższym poziomie. Inaczej wolą zostać same. W ten
sposób chaos na rynku matrymonialnym pogłębia się i pogłębia,
a końca problemów jakoś nie widać. "" .
Dandys na szklanej podłodze
Pierre Bourdieu, francuski socjolog, sądził, że choć „kobiety
coraz częściej zajmują dominujące pozycje społeczne, to bardzo
często są to pozycje podległe w stosunku do pola władzy - ulo-
kowane w sferze produkcji i dystrybucji dóbr symbolicznych
(wydawnictwa, dziennikarstwo, media, nauczanie)" . Bourdieu,
moim zdaniem, kompletnie nie zauważa, że jest to dzisiaj pole
władzy największej, najpotężniejszej. Bourdieu nie może się ode-
rwać od staromęskiego sposobu myślenia o polityce instytucjo-
nalnej (a zatem o zostawaniu premierem lub prezydentem,
posłem czy ministrem) jako o polu władzy najważniejszej w de-
mokratycznych społeczeństwach. Tymczasem, na Boga, ile
dzisiaj może premier Leszek M. czy Marek B.? Czy na pewno
może wiele w sytuacji, kiedy zasoby gospodarcze niepodległych
państw zależą raczej od ponadnarodowego kapitału, które wieje
kędy chce, niż od decyzji suwerennych rządów? Władza naucza-
nia i mediów jest większa od władzy polityków. A skoro coraz
więcej w niej kobiet i de facto zaczynają one w tej sferze domi-
nować, zajmując kluczowe stanowiska, to być może już przejęły
realną władzę nad ludźmi? Być może mężczyźni, przyzwyczajeni
do staromęskiego świata, dłubią sobie w polu polityki, które jest
od realnej władzy po prostu odcięte? Nie można sądzić, że wła-
dza nadal sytuuje się w miejscu, które akurat mężczyźni uznają
za pole władzy. To błąd, archaiczne myślenie. Mężczyźni obudzą
się dnia pewnego z ręką w nocniku, pusząc się do kamer na sej-
mowych korytarzach, skąd popłynie władza pozorna. Prawdziwa
kontrola jest gdzie indziej - tam, właśnie dokąd podążają dzisiaj
kobiety.
I tak, mężczyźni nie mogą się w kulturze konsumpcji
odnaleźć. No bo jakże mają się odnaleźć w kulturze zorientowa-
nej na wygląd fizyczny? Kiedyś, za staromęskich czasów krwio-
żerczego kapitalizmu, świat pod tym względem wyglądał
prościej. Wiadomo było z grubsza, która płeć ma tylko wyglą-
dać, a która działać. Tak długo, jak mężczyźni kontrolowali sferę
ekonomiczną, ich wygląd odgrywał drugorzędną rolę. Wtadza
nad procesami ekonomicznymi, nad przepływem pieniądza,
pracowników i nad produkcją nie skłaniała mężczyzn do przesad-
nego dbania o swój image. Po co się starać, jeśli i tak wszyscy
muszą się nam podporządkować? Znakomity wygląd potrzebny
był raczej fircykom, dandysom i fordanserom, a nie poważnym
panom, zajmującym się poważnymi sprawami. Jednak te czasy
odeszły w niepamięć, od kiedy w miejscach pracy i to na ekspo-
nowanych stanowiskach pojawiły się kobiety, z którymi trzeba
było zawalczyć z użyciem tej samej broni, którą stosują one.
A zatem rosnący udział kobiet w rynku ekonomicznym doprowa-
dził do tego, że mężczyźni zaczęli o siebie dbać. Mężczyzna
stający przed lustrem to efekt nowych, prokobiecych wiatrów
w ramach gospodarki i rynku pracy. Jest to niewątpliwie ciekawy
trop dla wytłumaczenia wzrastającego męskiego zainteresowa-
nia cielesnością i pięknem własnego, wykremowanego oblicza.
I oto dandys czasów konsumpcji, chcący się przypodobać,
nadążający za trendem ukobiecania męskości, idzie do pracy.
A praca - przynajmniej w większości krajów pozostających w ty-
le za awangardą współczesnego kapitalizmu - ta sama co daw-
niej, z tymi samymi stresami, kłopotami i dylematami. Tak samo
trzeba siedzieć albo biegać od rana do wieczora, tak samo uga-
niać się za zyskiem, albowiem inni mężczyźni nam nie odpu-
szczą. Wyścig szczurów jest obowiązkiem każdego obywatela
mającego pecha urodzić się mężczyzną. Jeżeli nie uczestniczysz
w wyścigu, nie jesteś prawdziwym (cokolwiek to teraz znaczy) fa-
cetem. Jeżeli sprzedajemy chipsy, to musimy to robić w sposób
najlepszy na świecie, inaczej spadamy w dół, nie lądujemy na
cztery łapy (bo recesja) i uzyskujemy nowy dla nas status bezro-
botnego. Ukobiecanie pracy, jej rozmiękczanie i usieciowienie
zaczyna się od kobiet właśnie. Nikt nie spogląda w stronę męż-
czyzn, dokonując reorganizacji stylu i trybu pracy czy rozmięk-
czania etatów. Mężczyźni mają pracować po staremu i mieć
zawał w wieku lat czterdziestu dwóch. Mężczyznom nadal
nie wolno się zwolnić. Nie wolno im sobie odpuścić. W pracy pa-
nują podwójne standardy, które nie faworyzują bynajmniej
oświeconych mężczyzn, życzących sobie pogodzić z pracą rolę
opiekuna dzieci i zmywacza naczyń. Nie można, będąc facetem,
wyluzować - pojechać na dwa miesiące wakacji czy wziąć urlop
ojcierzyński. Mężczyzna na średnim kierowniczym szczeblu wi-
dzi, że „pod spodem" jest wiele możliwości, które nie tłamsiłyby
go, które nie wymagałyby pracy ponad siły. Ludzie sobie tam
„pod spodem" beztrosko żyją, a niechby nawet za mniejszą pen-
sję. Wizja świata „pod spodem" jest nęcąca, jednak nasz kierow-
nik nie może tam skoczyć, bo świadoma męska degradacja,
odpuszczenie sobie, nie jest dobrze przyjmowane. To ludzie
ludziom gotują taki los. To faceci facetów (wraz z ambitnymi
ponad miarę żonami...) pakują w takie konwencje. A zatem
w podobny sposób, w jaki nad kobietami instaluje się szklany
sufit, pod mężczyznami umieszcza się
szklaną podłogę. I nie
wiadomo, co gorsze. Widzieć, że ktoś zostaje kierownikiem,
widzieć przez szklany sufit jego piękny skórzany fotel, lecz nigdy
na nim nie usiąść, czy też widzieć przez szklaną podłogę pracu-
jących w mniejszym stresie, nie miewających zawałów, często
odpuszczających sobie ludzi, samemu na tym fotelu siedząc?
Problem w tym, że kobiety nie chcą rozbijać szklanego sufitu,
mężczyźni zaś wstydzą się rozbić szklaną podłogę. Jedni i dru-
dzy, nieszczęśliwi, tkwią w swoich utartych, przypisanych rolach.
A może uda się coś zmienić, kiedy tylko tę zmianę zacznie się od
siebie? Może pragnące tego kobiety zostaną w końcu szefami,
jeśli zerwą krępujące je smycze, będące w największej mierze
ich własnym wytworem? Może pragnący tego mężczyźni zdobę-
dą w końcu prawo do odpuszczenia sobie harówki i zajęcia
się w spokoju choćby domem? Gdybym w to nie wierzył,
nie napisałbym tej książki.
I to by było na tyle.
PRZYPISY
NA OTWARCIE
Rozpada się Wielka Mangea
1. Zob. np. Ho Suk-ching, The Emergence of Consumer Power in China,
[w:] Business Horizons, September-October 1997, s. 15-21 oraz Bernd
Schmitt, Who is the Chinese Consumer? Segmentation in the People's
Republic of China, [w:] European Management Journal, t. 15, nr 2/1997,
s. 191-194.
2. Zob. Martha Barletta, Marketing to Women. How to Understand, Reach,
and Increase Your Share of the World's Largest Market Segment,
Dearborn Trade Publishing. A Kapłan Professional Company, Chicago
2003. Wszystkie dane na temat sytuacji kobiet na rynku konsumpcyjnym
w tym rozdziale pochodzą z tej właśnie, bardzo interesującej pracy.
Na temat sytuacji kobiet w szczególnych dziatach amerykańskiej i świa-
towej gospodarki albo sytuacji kobiet w innych kulturach. Zob. np. Jane
E. Fountain, Constructing the Information Society: Women, Information
Technology, and Design, [w:] Technology in Society, t. 22/2000, s. 45-62;
Sawako Shirahase, Women and class structure in contemporary Japan,
[w:] British Journal of Sociology, t. 52, nr 3/2001, s. 391-408; Merry
Isaacs White, Perfectly Japanese. Making Families in an Era of Upheaval,
University of California Press, Berkeley-Los Angeles-London 2002;
oraz Sylvia Chant, Women's Roles in Recession and Economic
Restructuring in Mexico and the Phi/ippines, [w:] Geoforum, t. 27,
nr 3/1996, s. 297-327.
3. Zob. np. Zbyszko Melosik, Kryzys męskości w kulturze współczesnej,
Wydawnictwo Wolumin, Poznań 2002.
4. Zob. Alain Touraine, The Self-Production of Society, The University of
Chicago Press, Chicago and London 1977; oraz tenże, The Voice and
the Eye. An Analysis of Social Movements, Cambridge University
Press, Editionsde la Maison des Sciences de THomme, Cambridge 1981.
5. Helen Fisher, Pierwsza pleć. Jak wrodzone talenty kobiet zmienią nasz
świat, przekład: Paweł Luboński, Wydawnictwo Jacek Santorski & Co,
Warszawa 2003.
ROZDZIAŁ I
Kultura konsumpcji od dziecięcia do dziadka
2. Zob. Tarzycjusz Buliński, Człowiek do zrobienia. Jak kultura tworzy
człowieka: studium antropologiczne, Wydawnictwo Poznańskie,
Poznań 2002. A zwłaszcza rozdział dotyczący wychowania w epoce
ponowoczesnej.
3. Zob. Stevi Jackson, Heterosexuality in Ouestion, Sagę Publications,
London 1999, s. 135-148.
4. Zob. Patti M. Valkenburg, Joannę Cantor, The development of a Child
into a Consumer, [w:] Applied Developmental Psychology, t. 22/2001,
s. 61-72.
5. Susan Linn, Consuming Kids. The Hostile Takeover of Childhood, New
Press, New York - London 2004.
6. Zob. Susan Linn, op. cit., s. 68-69.
7. Zob. Paco Underhill, Why We Buy? The Science of Shopping,
A Touchstone Book-Simon&Schuster, New York 2000, s. 98-128.
8. Zob. lvette M. Torres, Teresa A. Summers, Bonnie D. Belleau, Men's
Shopping Satisfaction and Storę Preferences, [w:] Journal of
Retailling and Consumer Sen/ices, t. 8/2001, s. 205-212.
9. Zob. Paco Underhill, op. cit., s. 106.
10. Zob. Barletta, op. cit., s. 58.
11. Zob. Helga Dittmar, John Drury, Self-image - is it in the bag?
A Qualitative Comparison Between 'Ordinary' and 'Excessive'
Consumers, [w:] Journalof Economic Psychology, t. 21/2000, s. 109-142.
12. Społeczne znaczenie centrum handlowego (shopping mali) zostało
już w socjologii wielokrotnie opisane. Niestety głównie w socjologii
anglojęzycznej. Jeżeli kogoś interesują polskie realia, to gorąco
polecam świetną i bardzo ciekawą książkę Grzegorza Makowskiego
Świątynia konsumpcji. Geneza i społeczne znaczenie centrum
handlowego (Trio, Warszawa 2003). W sprawie realiów zachodnich,
a konkretnie amerykańskich, polecam książkę ważnej postaci światowej
socjologii - George'a Ritzera - Magiczny świat konsumpcji
(MUZA S.A., Warszawa 2001, przekład: Ludwik Stawowy), chociaż
- po prawdzie - jest moim zdaniem strasznie nudna, bowiem
jej autor co krok powtarza te same treści, co skutecznie zachęca do
małej drzemki. Tak się jednak składa, że jest w niej wyłożony jeden
ze znakomitych pomysłów Ritzera, o którym pokrótce mowa w
miejscu, do którego odnosi się ten przypis, a mianowicie koncepcja
przechodzenia od racjonalizacji przestrzeni handlowej w kierunku jej
umagiczniania. Warto zatem przeczytać jeden, dowolnie wybrany
rozdział i odłożyć tę lekturę na półkę lub oddać z powrotem do biblioteki.
13. Zob. Barletta, op. cit., s. 60-61.
14. Zob. Teresa Hołówka, Delicje ciotki Dee, Iskry, Warszawa 1990.
15. Zob. Jacek Żakowski, Jak zrobić dzieci, [w:] Polityka, nr 33/2004, s. 3-9.
16. Zob. Barletta, op. cit., s. 63.
17. Zob. Stephen Katz, Barbara Marshall, New Sex for O/d: Lifestyle,
Consumerism, and the Eth i es of Aging Well, [w:] Journal of Aging
Studies, t. 17/2003, s. 3-16.
18. Zob. Don Slater, Consumer Cu/ture and Modernity, Polity Press,
Cambridge 1997, a zwłaszcza s. 8-33.
19. John Carroll, Ego and Soul. The Modern West in Search of Meaning,
Harper Collins Publishers, Sydney 1998, s. 118 i dalsze.
20. Por. Gary Cross, An A/I-Consuming Century. Why Commercialism
Won in Modern America, Columbia University Press, New York 2000,
s. 215.
21. Por. Ritz, op. cit.
22. Zob. Juliet B. Schor, The Overspent American. Why We Want What
We Don't Need, Harper Perennial, New York 1999.
23. Por. John De Graaf, David Wann i Thomas H. Naylor. Affluenza,
The All-Consuming Epidemie, Berrett-Koehler Publishers, Berkeley,
CA 2001.
24. Zob. Thorstein Veblen, Teoria klasy próżniaczej, przekład: Janina
Frentzel-Zagórska, MUZA S.A., Warszawa 1998, s. 66-67.
25. Zob. Naomi Klein, No Logo: Taking Aim at the Brand Bullies,
Broadway Books, New York 1999. Bardzo szeroko o zarysowanych
tu problemach (o kulcie metki, znaczeniu widzialności kupowanych
produktów, o chorobie konsumenckiej, o kontestacji instytucji
kultury konsumpcyjnej) piszę w książce Supermarketyzacja. Religia
i obyczaje seksualne młodzieży w kulturze konsumpcyjnej
(Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego i Fundacja na Rzecz
Nauki Polskiej, Wrocław 2004), zob. szczególnie rozdział
Supermarketyzacja kultury. Sugeruję też zajrzeć do pracy zbiorowej
pod redakcją moją i Krzysztofa Pietrowicza Na pokaz. O konsu-
meryzmie w kapitalizmie bez kapitału (Wydawnictwo Uniwersytetu
Mikołaja Kopernika, Toruń 2004).
26. Zob. Kalie Lasn, Cu/ture Jam. How to Reverse America's Suicidal
Consumer Binge - and Why We Must, Quill, New York 2000.
Z5b. przede wszystkim świetne omówienie filozofii Baudrillarda [w:]
Andrzej Szahaj, Zniewalająca moc kultury. Artykuły i szkice z filozofii
poznania, kultury i polityki, Wydawnictwo UMK, Toruń 2004, s. 74 i dalsze.
Następnie, jeżeli kogoś lektura Szahaja rozochoci, a pewnie rozochoci, zob.
Jean Baudrillard, The Consumer Society. Myths and Structures, Sagę,
London 2002.
27. Zob. Carro, op. cit., s. 133-134.
28. Zob. Gifles Lipovetsky, The Empire of Fashion. Dressing Modern
Democracy, przekład: Catherine Porter, słowo wstępne: Richard
Sennett [z serii New French Thought], Princeton University Press,
Princeton and Oxford 1994, s. 226-241.
29. Zob. Szahaj, op. cit., s. 70-71.
ROZDZIAŁ II
Hiperseksualizacja i uszarlotkowienie:
erotyka w supersklepie kultury
1. Zob. Edward Ingebretsen, Gone Shopping: The Commercialization
of Same-Sex Desire, [w:] Journal of Gay, Lesbian, and Bisexual
Identity, t. 4, nr 2/1999, s. 125-148.
2. Zob. Ingebretsen, op. cit, s. 127.
3. Zob. Sue Wilkinson, Bisexuality 'A La Modę', [w:] Women's Studies
International Forum, t. 19, nr 3/1996, s. 293-301.
4. Zob. np. Elisabeth Young-Bruehl, Are Human Beings 'By Naturę'
Bisexual?, [w:] Studies in Gender and Sexuality, t. 2, nr 3/2001,
s. 179-213.
5. Zob. Rachel Millsted, Hannah Frith, Being Large-Breasted: Women
Negotiating Embodiment, [w:] Women's Studies International Forum,
t. 26, nr 5/2003, s. 455-465.
6. Zob. Sharlene Hesse-Biber, Women, Weight and Eating Disorders:
A Socio-Cultural and Political-Economic Analysis, [w:] Women's
Studies International Forum, t. 14, nr 3/1991, s. 173-191.
7. Zob. Frederick S. Lane III, Obscene Profits. The Entrepreneurs
of Pornography in the Cyberage, Routledge, London - New York 2001
i James R. Petersen, Stulecie seksu. Historia rewolucji seksualnej
1900-1999 według „Playboya", Rebis, Poznań 2002.
8. Zob. Christina Rogala, Tanja Tyden, Does Pornography Influence
Young Women's Sexual Behavior?, [w:] Women's Health Issues,
t. 13/2003, s. 39-43.
9. Zob. Zbigniew Izdebski, Wiedza, przekonania o HNIAIDS w społe-
czeństwie polskim. Zachowania seksualne, Wydawnictwo Naukowe
PWN, Warszawa 2000 (w sprawie danych nt. Polaków) oraz Edward
O. Laumann, John H. Gagnon, Robert T. Michael, Stuart Michaels,
The Social Organization of Sexuality. Sexual Practices in the United
States, The University of Chicago Press, Chicago - London 2000
(w sprawie danych nt. Amerykanów).
10. Zob. Deborah Pruitt, Suzanne LaFont, For Love and Money.
Romance Tourism in Jamaica, [w:] Anna/s of Tourism Research, t. 22,
nr 2/1995, s. 422-440.
11. Zob. Edward Herold, Rafael Garcia, Tony DeMoya, Female Tourists
and Beach Boys. Romance or Sex Tourism?, [w:] Anna/s of Tourism
Research, t. 28, nr 4/2001, s. 978-997.
12. Zob. Chris Ryan, Amber Martin, Tourists and Strippers. Liminal
Theater, [w:] Annals of Tourism Research, t. 28, nr 1/2001, s. 140-163.
Szczerze polecam tę lekturę, z całą pewnością jest to znakomity
przykład badań z cyklu niekoniecznych, acz posiadających
nie-j
odparty urok.
13. Zob. Jeremy Seabrook, Travels in the Skin Trade. Tourism and the
Sex Industry, Wydanie II, Pluto Press, London-Sterling, VA 2001,
s. 18-19.
14. Zob. Ryszard Kapuściński, Lapidarium V, Czytelnik, Warszawa 2002.
ROZDZIAŁ III
Rekiny na smyczy
1. Zob. Fisher, op. cit.
2. Zob. Henryk Domański, Kształcenie córek i synów, [w:] Res Publica
Nowa, nr 11/2002, s. 43-48.
3. Zob. np. Ralf Dahrendorf, Nowoczesny konflikt społeczny. Esej
o polityce wolności, Czytelnik, Warszawa 1993 oraz Jeremy Rifkin,
Koniec pracy. Schyłek sity roboczej na świecie i początek ery
postrynkowej, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001.
4. Zob. Magdalena Jankowska,
Twarde romantyczki. Raport Kobieta
El/e 2003, [w:] El/e, nr 10/2003, s. 55-58. Korzystałem także z wew-
nętrznego, bardzo rozbudowanego opracowania tych badań udostęp-
nionego przez czasopismo
Elle.
5. Korzystałem z wewnętrznego opracowania badań klientek firmy
Avon przeprowadzonego na próbie 26 tysięcy respondentek w 2003
roku.
6. Zob. Denys A. de Catanzaro,
Motywacje i emocje. W ujęciu
ewolucyjnym, fizjologicznym, rozwojowym i społecznym, przekład:
Aleksander Wojciechowski, Zysk i Ska Wydawnictwo, Poznań 2003,
s. 338.
7. Ulrich Beck,
G/obal/zacja kosmopolityczna. Twórcze samo-
unicestwienie się porządku światowego, przekład: Agnieszka
Milewska, [w:]
Przegląd Polityczny, nr 64/2004, s. 132-135 i s. 192.
Rzecz jasna Beck przesadza z bezgraniczną mocą zakupów, ponieważ
„prawdziwe" fortuny koncernów nie biorą się wyłącznie z faktu,
że ich produkty i usługi są często kupowane, ale także z faktu, że
państwo (za sprawą skorumpowanych urzędników czy repre-
zentantów w izbach parlamentu) udziela im rozmaitych koncesji
i ułatwień. Żeby taki hipotetyczny mechanizm zakupów jako
najpoważniejszej mocy politycznej zadziałał, musielibyśmy
ograniczyć do minimum ingerencje państwa w sprawy koncernów
i do takiego samego minimum ograniczyć działania przestępcze na
styku przedstawiciele państwa-szefostwo koncernów. A to jest rzecz
jasna trudne. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli przestaniemy
kupować jakiś produkt, to firma z pewnością w końcu zacznie mieć
kłopoty.
8. Zob. Joanna Petry-Mroczkowska,
Nienasycenie?, [w:] Więź, nr 3/2001,
s. 35-45, s. 39.
9. Zob. Alan MacFarlane,
The Culture of Capitalism, Basil Blackwell,
Oxford 1987.
10. Zob. Wendy Langford,
Revolutions ofthe Heart. Gender, Power and
the Delusions of Love, Routledge, London - New York 1999.
11. Zob. Tomasz Szlendak,
Architektonika romansu. O spofecznej
naturze miłości erotycznej, Oficyna Naukowa, Warszawa 2002.
12. Zob. Angie Burns,
Women in Love and Men at Work. The Evolving
Heterosex.ua/ Couple?, |w:] Psychology, Ey£lu£iQn„& Gender, t. 4,
- nr 2/2002, s. 149-172. -""'"
13. Zob. Bogusława Budrowska, Danuta Duch-Krzystoszek, Anna
Titkow,
Między pracą zawodową i domem, [w:] Anna Titkow (red.),
Szklany sufit. Bariery i ograniczenia karier kobiet, Instytut Spraw
Publicznych, Warszawa 2003, s. 258-259.
14. Zob. Barletta, op. cit, s. 59.
15. Zob. Judith Rich Harris,
Geny czy wychowanie? Co wyrośnie
z naszych dzieci i dlaczego?, Jacek Santorski & Co, Warszawa 1998.
16. Zob. np. Steven Pinker,
The Language Instinct. How the Mind
Creates Language, Harper Perennial, New York 1995 oraz Paul
Bloom,
How Children Learn the Meanings of Words, A Bradford
Book-The MIT Press, Cambridge, MA-London 2000.
17. Zob. Bogusława Budrowska, Danuta Duch-Krzystoszek, Anna
Titkow,
Kobiety i mężczyźni w pracy, [w:] Anna Titkow (red.), Szklany
sufit. Bariery i ograniczenia karier kobiet, Instytut Spraw
Publicznych, Warszawa 2003, s. 297.
18. Zob. Elisabeth Bott,
Family and Social Network, Tavistock, London
1957. Por. Lydia Morris,
The Household and the Labour Market, [w:]
Graham Allan (red.),
The Socio/ogy of the Family. A Reader,
Blackwell, Oxford 1999, s. 220.
19. Zob. Michael R Ghiglieri,
Ciemna strona człowieka. W poszukiwaniu
źródeł męskiej agresji, Wydawnictwa CiS i WAB, Warszawa 2001.
20. Zob. Catherine Yanca, Bobbi S. Low,
Female Allies and Female
Power. A Cross-Cultural Analysis, [w:] Evolution and Human
Behavior, t. 25/2004, s. 9-23.
21. Zob. David M. Buss, Evolutionary Psychology. The New Science
ofthe Mind, Allyn and Bacon, Boston 1999, s. 19.
22. Zob. Paula Nicolson, Barriers to women's success. Are they Natura/
or Man-Made?, [w:] Psychology, Evolution Et Gender, t. 2, nr 1/2000,
s. 91-96.
23. Zob. Ronald Inglehart, Pippa Norris, Cultural Barriers to Women's
Leadership: A Wor/dwide Comparison, [w:] The Journal of Demo-
cracy, t. 4, nr 8/2004, w druku. Artykuł został zamieszony na bardzo
ciekawej, przebogatej w rozliczne materiały stronie. Por. również
Ronald Inglehart, Pippa Norris, Christian Welzel, Gender Equality and
Democracy, [w:] Comparative Sociology, t. 1, s. 3-4/2002, dostępny
na tej samej stronie WWW.
24. Zob. Tomasz Szlendak, Supermarketyzacja. Religia i obyczaje
seksualne młodzieży w kulturze konsumpcyjnej, Wydawnictwo Uniwer-
sytetu Wrocławskiego i Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Wrocław 2004.
25. Zob. Beth Montemurro, Sex Symbols: The Bachelorette Party as
a Window to Change in Women's Sexual Expression, [w:] Sexuality
b Culture, t. 7, nr 2/2003, s. 3-29.
26. Zob. David Brooks, Bobos in Paradise. The New Upper Class
and How They Got There, Simon & Schuster, New York 2000.
Wszystkie „złote myśli" pomieszczone w tym rozdziale, o ile nie opa-
trzono ich odrębnym przypisem, pochodzą z następujących prac: Czesława
Glensk, Myśli pań niepospolitych, Wydawnictwo Antyk, Komorów 1992
oraz Czesława i Joachim Glensk, Myślę, więc jestem. Aforyzmy, maksymy,
sentencje, Wydawnictwo Antyk, Komorów 1993.
ROZDZIAŁ IV
Leniwe maskotki
1. Por. Anthony Giddens, Nowoczesność i tożsamość. Ja i społeczeństwo
w epoce późnej nowoczesności, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2001, s. 150-197.
2. Zob. Richard Sennett, słowo wstępne [w:] Lipovetsky, op. cit., s. viii.
3. Barbara Dafoe Whitehead, Why There Are No Good Men Left?
The Romantic Plight of the New Single Woman, Broadway Books,
New York 2004.
4. Zob. np. David M. Buss, Ewolucja pożądania. Strategie doboru
seksualnego ludzi, przekład Bogdan Wojciszke, Gdańskie
Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1996 lub Geoffrey F. Miller,
The Mating Mind. How Sexual Choice Shaped the Evolution of
Human Naturę, Doubleday, New York 2000.
5. Zob. Krystyna Siany, Alternatywne formy życia matżeńsko-
rodzinnego w ponowoczesnym świecie, NOMOS, Kraków 2002,
s. 206.
6. Zob. Siany, op. cit., s. 73.
7. Zob. Siany, op. cit., s. 75.
8. Pierre Bourdieu, Męska dominacja, przekład: Lucyna Kopciewicz,
Oficyna Naukowa, Warszawa 2004, s. 111.
9. Zob. Melosik, op. cit., s. 15.
DZIĘKI, DZIĘKI
Książka nie powstałaby, gdybym nie miał do czynienia z dwiema
fascynującymi kobietami: Magdaleną i Michaliną, moją żoną i moją
córką. Trudno zatem, abym dedykował ją komu innemu. Zwłaszcza,
że książka w największej części dotyczy kobiet. Moja żona była
pierwszym jej czytelnikiem i krytycznym recenzentem. Jeśli coś się
udało, to udało się także dzięki niej.
Pragnę również wymienić osoby, które na rozmaite sposoby
pomogły mi w poukładaniu myśli kłębiących się w głowie podczas
pracy nad tą książką. A to zadawali niewygodne pytania, a to za-
wzięcie ze mną dyskutowali, a to zapraszali mnie na wykłady, gdzie
wiłem się pod ostrzałem pytań osób życzliwie i nieżyczliwie ciekaw-
skich.
Przede wszystkim pragnę podziękować nie dającej mi chwili
intelektualnego wytchnienia Magdalenie Jankowskiej, która wraz
z połową redakcji „Elle" obmyślała rozmaite zagadki i labirynty,
abym pomógł odnaleźć w nich jakąś drogę na socjologiczne skróty
(czasem się udawało).
Paniom Ewie Szandomirskiej i Barbarze Gobis składam podzię-
kowania za kompletnie bezinteresowną i trochę dla mnie onieśmie-
lającą promocję wytworów mojego poplątanego umysłu.
Panu Pawłowi Książkiewiczowi za jeden ważny telefon, który
przydusił mnie do włączenia komputera.
Mojemu guru akademickiemu, Januszowi Musze, który stwierdził
przy rieslingu: „Jak już jeździsz do tych kobiet sukcesu i opowiadasz
im te wszystkie rzeczy, to może byś to spisał?". No to spisałem.
Pani Profesor Barbarze Szackiej za dyskusje we włoskiej knajpie
na Mostowej.
Krzysiowi Olechnickiemu, Krzysiowi Pietrowiczowi oraz lvce
Macioszek za podzielenie się ze mną licznymi uwagami (Wasza
złośliwość przekracza wszelkie granice przyzwoitości).
Dominikowi Antonowiczowi za broszurę o walce z pornografią
z lat trzydziestych (super-fajowska, skorzystałem).
Moim seminarzystkom, czytelniczkom maszynopisu (drukarkopi-
su?): Kasi Horbulewicz, Asi Koperskiej, Marcie Liberkowskiej, Kasi
Stadnik i Ani Wójtewicz, za pożyteczne wtręty, małe i duże.
Wreszcie, last but not least, nieżyjącemu już Jackowi Scheuringo-
wi za dyskusje na poruszane w książce tematy, czasem przy piwie,
czasem przy łomocie „Rage Against The Machinę", czasem przy
jednym i drugim naraz (pamiętam o Tobie, w którymkolwiek raju się
nie znajdujesz).
No i mojemu bratu, ciężko harującemu w naszym ukochanym
państwie, które ma gdzieś przedsiębiorców z ambicjami (trzymaj się
dzielnie!).
Toruń, luty 2005