WOŁODYMYR DROZD
SAMOTNY WILK
Przefożyla Tatiana Hołyńska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1986
Tytuł oryginału: •SAMOTNIJ WOWK»
Okładkę i strony tytułowe projektowała MARIA IHNATOWICZ
SłUfc/ Ь~Ь
46388
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986 r.
Wydanie pierwsze
Nakład 20 000 + 300 egz. Ark. wyd. 9,2. Ark. drak. 13
Oddano do składania 1 lipca 1985 r.
Podpisano do druku w marcu 1986 r.
Druk ukończono w listopadzie 1986 r.
Wrocławskie Zakłady Graficzne,
Zam. nr 823/85 P-24
Cena zł 200.—
ISBN 83-06-01378-6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Andrija Szyszyhę obudziło chłodne dotknięcie. Ale to coś, co musnęło jego policzek,
zniknęło, jakby się pod ziemię zapadło. Otworzył oczy. Ani żywego ducha. Nagle
przypomniał sobie: dziś o pierwszej jest pogrzeb Petra Charłana. Zerknął na zegarek: była
dwunasta piętnaście. Zerwał się, nacisnął klamkę — drzwi były zamknięte. W zamku tkwił
klucz.
Śmiejąc się z własnego strachu, otworzył szafę. Wewnątrz wisiał odświętny garnitur, piętrzył
się stos białych koszul. Wszystko w porządku. Przemęczenie, wyczerpanie nerwowe. Prawie
całą noc przesiedział przy trumnie. Dopiero nad ranem zamówioną taksówką wrócił do siebie,
do Hołosijewa, odpocząć przed pogrzebem.
Co za głupia śmierć! Wciąż jeszcze miałem w uszach odgłos padającego ciała. Była za pięć
dziewiąta, lada chwila miał przyjechać szef. Mój stół kreślarski stał tuż obok schodów
prowadzących do sekretariatu. Za
5
moimi plecami ktoś przebiegł szybko. Pewnie Charłan. Nawet się nie odwróciłem, zajęty
liczeniem nitek babiego lata na rosnącym za oknem kasztanie. Nagle usłyszałem rozpaczliwy
krzyk, coś ciężko upadło, osunęło się po stopniach i zamarło bez ruchu.
Zerwałem się na równe nogi. Petro Charłan leżał na posadzce z głową wspartą na najniższym
schodku, jak na poduszce. Na lśniący marmur sączyła się ze skroni strużka krwi. Obok leżała
czarna podłużna teczka z dokumentami przeznaczonymi dla dyrektora. Zupełnie jakby Petro
w ostatnim przebłysku świadomości chciał podsunąć ją ku mnie. Schyliłem się, podniosłem
teczkę i stanąłem jak sparaliżowany. Koledzy porzucili biurka i deski kreślarskie i obstąpili
leżącego. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ale ja wiedziałem: żadne pogotowie już Petrowi nie
pomoże. Minąłem przerażoną gromadkę i po marmurowych schodach (ja nie Charłan, by
pędzić na złamanie karku: stąpałem ostrożnie, trzymając się poręczy) skierowałem się do
gabinetu szefa.
Świat, który zaczynał się za progiem sekretariatu, dotychczas mnie nie interesował. Moim
światem była pracownia: tu miałem własny, dobrze znany kąt, rajzbret i biurko. Za oknem,
jak na ekranie kolorowego telewizora, przesuwały się kolejne pory roku znacząc upływający
czas. Na parapecie stały kaktusy: lubiłem je, co zjednywało mi sympatię pracujących w biurze
pań. Co roku na urodziny dostawałem nowe doniczki z maleńkimi zielonymi jeżami. Z
administracją (urlopy, delegacje, sprawy produkcji) komunikowałem się za pośrednictwem
kierownika. Przydługie jak na mój gust nasiadówki, w których z reguły uczestniczyło całe
biuro, były dla mnie okazją do dobrodusznych żarcików, które sączyłem prosto w ucho Petra
Charłana. Petro sztywniał, jego twarz przybierała kamienny wyraz; wewnętrznie odsuwał się
ode mnie, jakby chciał dać
szefowi do zrozumienia, że moja nieodpowiedzialna ironia jest mu całkowicie obca. Ta
metamorfoza przyjaciela ogromnie mnie bawiła.
Podobała mi się także sekretarka szefa. Może nawet nie tyle podobała, ile, można by rzec,
dziwnie podniecała. Lubiłem patrzeć, gdy w trakcie zebrania stawała w drzwiach sekretariatu,
niczym pozłocista ikona z cerkiewnego ołtarza, i zaczynała zstępować po stopniach, by
szepnąć szefowi, że właśnie jest pilny telefon z zarządu. Pewnym krokiem przemierzała
schody nawet nie udając, że idzie na palcach; swawolny stukot obcasików wpadał jak
dysonans w hipnotyczny szmer przemówień. Powrót odbywał się równie uroczyście i
ostentacyjnie: pozłocista ikona znikała za drzwiami sekretariatu, zostawiając za sobą ledwie
uchwytny zapach francuskich perfum. „O, syntetyczno-chemiczna bogini dwudziestego
wieku. Nasz stary to szczęściarz! Nigdy nie ciągnęło mnie do administracji, wiadomo, jak
praca za biurkiem szkodzi zdrowiu, ale kiedy patrzę na panią, zaczynam zazdrościć drogiemu
Heorhijowi Wasylowy-czowi..." Ten entuzjastyczny monolog wygłosiłem kiedyś przy
restauracyjnym stoliku — pamiętam, obchodziliśmy właśnie urodziny Petra. Sekretarka
uśmiechnęła się tajemniczo.
Oczywiście to tylko słowa. W rzeczywistości dotychczas nawet palcem nie kiwnąłem, żeby
jakoś zbliżyć się do dziewczyny lub zacząć się wspinać po szczeblach biurowej hierarchii.
Kiedyś (w pracowni właśnie zaczęto mówić, że nasz kierownik działu osiągnął wiek
emerytalny) żartem napomknąłem Petrowi, że gdybym tylko kiwnął palcem, miałbym w
kieszeni nominację, a potem już coraz wyżej — może nawet ministerstwo; opinię w
kierownictwie mam dobrą, rzecz w tym, że po prostu nie mam ochoty, jestem zadowolony z
tego, co mam, do niczego się nie pcham...
6
7
Charłan roześmiał się sarkastycznie:
— Nawet teoretyk z ciebie żaden, Andriju. Jesteś jak te wierszoklety: całe życie po kryjomu
marnują papier i atrament, ale za nic nie chcą pokazać, co wypichcili. Sam ze sobą grasz w
chowanego.
— Z ciebie za to poeta! — zezłościłem się, chociaż na ogół rzadko ponoszą mnie nerwy;
chyba że mi coś naprawdę dopiecze. — Trubadur, można powiedzieć! Szkoda, że nikt nie
spisuje twoich pieśni na cześć ministerialnych sprzątaczek!
Petro uwielbiał wszelkie ploteczki, zwłaszcza o n a -czalstwie, nie tylko o tych z zarządu, ale i
z ministerstwa, któremu podlegało nasze biuro, wiedział wszystko: kto z kim się przyjaźni,
kto jest krajanem czy choćby dawnym znajomkiem, kto ma widoki na awans, a kto już do
końca świata będzie siedział na tym samym stołku.
— Na wszelki wypadek — ciągnął Petro — zako-notuj sobie: na razie nie bierzesz udziału ж
grze i choćbyś pękł, wyżej głowy nie podskoczysz. Masz swoje biurko pod oknem i basta. Na
razie — powtórzył znacząco.
— Spokojna głowa! W twoim teatrze na pewno nie będę występował.
— Takiś pewny?
— Co jak co, al<siebie trochę znam!
— Faktycznie, trochę... — przytaknął. Lubił stwarzać pozory, że wie więcej niż inni, co
zawsze niepomiernie mnie drażniło.
— Czasem mi się zdaje, że zamiast głowy masz komputer! — poniosło mnie. Jego kpiące
spojrzenie działało mi na nerwy. — Czy ty w ogóle jesteś żywym człowiekiem? Dla ciebie
ludzie to tylko pionki na szachownicy.
__A ty całe życie grasz w wybijanego. Zobaczysz,
w końcu ci to zbrzydnie...
Rzeczywiście, lubiłem wybijanego, przynajmniej do wczoraj... To genialna zabawa,
właściwie przeciwieństwo gry: zwycięża przegrywający.
Trzymając teczkę pod pachą, wszedłem do sekretariatu. Przy maszynie siedziała sekretarka.
Nie było w niej nic z bogini — ot, zwyczajna plastykowa laleczka. Na chwilę przymknąłem
powieki — po co te niepotrzebne emocje? Gdy znów otwarłem oczy, sekretarka zupełnie
przestała mnie interesować — tak samo patrzyłbym na stół, karafkę z wodą czy przysadzistą
szafę pancerną. Nie podnosząc głowy wyjęła z szuflady stos papierów: „Dla Heorhija
Wasylowycza" — powiedziała. — „Z zarządu."
Szyszyha — przyglądałem się sobie z chłodnym zainteresowaniem — skinął poważnie głową,
wziął dokumenty i wszedł do gabinetu dyrektora. Wesoło, jakby na powitanie, mrugnęły ku
niemu szerokie okna obramowane jedwabnymi firankami, które wpadający przez lufciki wiatr
wydymał jak żagle. Gabinet zdawał się płynąć po niebie. Andrij poczuł przyjemny zawrót
głowy. Tyle światła, przestrzeń, niebieskie niebo. Kto tu mówi o śmierci? Czy rzeczywiście
ktoś umarł? Śmierć to fikcja. Po prostu zmieniamy wygląd, tak jak zmienia się garnitur. Te
spostrzeżenia zdały mu się niezwykłe, ale na rozmyślania nie było czasu: ósma pięćdziesiąt
siedem, lada chwila powinien zjawić się szef. Andrij wybiegł na ulicę. Ledwie zdążył
poprawić marynarkę, podciągnąć krawat i przystroić twarz w smut-no-przyjazny uśmiech,
gdy moskwicz z piskiem opon zatrzymał się przed wejściem. Za kierownicą siedziała córka
dyrektora — Wiktoria. Szyszyha dziesiątki ra-
8
9
zy widział, jak jego przyjaciel wita Heorhija Wasylo-wycza — potrafił nawet udatnie
naśladować tę scenę Jeśli Petro był w dobrym humorze, pozwalał z siebie kpić. Teraz trzeba
było to wszystko powtórzyć na serio Nagle przyszło mu do głowy, że zachowuje się jak pa-I
jac, którego ktoś pociąga za niewidzialną nitkę. Zmu sił się, aby o tym nie myśleć, ale
świadomość uwierała! nadal niczym piasek w bucie. Z szacunkiem otworzył! drzwiczki.
Heorhij Wasylowycz zgrabnie wyskoczya i podał mu rękę. Szyszyha ostrożnie uścisnął
miękkąj dłoń.
Z przyzwyczajenia włożył codzienny popielaty garnitur — przecież nie wybiera się na
pochód ani do teatru — ale zaraz zreflektował się: szef na pewno będzie na czarno i w białej
koszuli — uroczyste i smutne wcielenie żałoby. Przebrał się pośpiesznie. W czarnym
garniturze jeszcze bardziej przypominał Charłana. Odwrócił się od lustra. Jest się z czego
cieszyć... Biedny Petro...
Otwierając furtkę, zatrzymał się. Wiśniowe georgi-nie były już nieco zwarzone przez jesienny
przymrozek. Zerwał kilka i spojrzał na siebie z boku: wciąż jeszcze młody, przystojny, w
nienagannie skrojonym garniturze. W ręku żałobny bukiet. Te georginie kwitły już, gdy
Charłan wpadł do niego ostatni raz. Wtedy właśnie opowiedział mu tę historię z kapeluszem.
— Pamiętasz jeszcze Mryn? Wojewódzkie, jakby nie było, miasto. I ten nieproporcjonalnie
wielki rynek wybrukowany kocimi łbami? No właśnie. Byłem wtedy zwykłym gryzipiórkiem,
ale miałem jeszcze szacunek dla siebie, dopiero potem dałem sobie spokój z ambicjami.
Chodziłem w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Byłem pewny, że
wszyscy
10
mnie znają i każdy na mój widok wstrzymuje oddech z nadmiaru szacunku. Kiedyś, wiatr był
wtedy jak diabli, idę sobie przez rynek. Nagle patrzę, a mój kapelusz skacze po kocich łbach
jak żywy. Podbiegam, schylam się z godnością, a ten drań hyc, hyc — dalej. Myślałem, że
mnie krew zaleje ze wstydu. Zdawało mi się, że cały rynek, co tam — cały Mryn — patrzy
tylko na mnie i śmieje się w kułak. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, raz i drugi
prawie miałem drania w ręce, ale gdzie tam! To było naprawdę straszne. Nie gniewaj się, ale
ty nigdy tego nie zrozumiesz, jesteś zimny jak ryba. Tego dnia znienawidziłem Mryn i
zacząłem marzyć o Kijowie. Tam, gdzie wszyscy byli świadkami mojej śmieszności, nigdy
nie potrafiłbym czuć się jak zwycięzca, nawet gdybym zaszedł nie wiem jak wysoko. Popatrz,
kiedy to było, ile czasu już mieszkam w Kijowie, a jednak tamten lęk tkwi we mnie do dziś.
Jeszcze teraz potrafi mi się przyśnić tamten rynek i ten wiatr, i ci ludzie wokół, i ja w pogoni
za tym przeklętym kapeluszem. Szkoda, że nie piszesz powieści, mógłbym sprzedać ci ten
epizod. Niezły, prawda? Nadałby się nawet na czołówkę do jakiegoś filmu nowej fali. Jak
tylko pójdę na emeryturę, zabiorę się do pisania wspomnień. Na razie obmyślam sobie co
lepsze epizody. Zbierze się spory tom. Mam nawet tytuł: Moja droga na szczyty, a na
końcu: Pakuły — Mryn — Kijów, może nawet: Pakuły — Mryn — Kijów — Moskwa. (W
tym miejscu Charłan zachichotał. Nikt nie śmiał się tak jak on: jakbyś szybciutko gwoździki
w drzewo wbijał). Widziałeś może taki sławny film Bel Ami według Maupassanta?
Nieważne, nawet jeśli widziałeś, to i tak na pewno nie pamiętasz. Człowieku, masz
pojęcie, jak ja na to patrzyłem, ja, pakulski sierota! Przecież dla mnie świat to były te chylące
się do ziemi chaty, błotniste uliczki, nasza chałupina z łozy,
11
*
wiecznie dymiący piec, nieustannie kwękające ciotki. Czasem jakiś film w wiejskim klubie...
I nagle te paryskie salony, wspaniałe toalety kobiet, blask, przepych, przyjęcia, bale. A
wszystkie te wspaniałości padają łupem młodego, energicznego bohatera. Może ja jestem z
innej epoki, może urodziłem się za późno? Pewnie jakiś anioł-biurokrata posyłając mnie na
ziemię pomylił się o kilka stuleci.
Charłan lubił takie opowiastki, ale tylko ze mną pozwalał sobie na szczerość. Mimo to nawet
ja nie mogłem się czasami połapać, kiedy kpi, a kiedy o drogę pyta.
Pilnikiem do paznokci upiłowałem trzy georginie. Zerknąłem na zegarek. Coś za często mi się
to zdarza. Przed wypadkiem Charłana nigdy się nie spieszyłem i nie mogłem zrozumieć ludzi,
którzy wciąż nie mają czasu. Moją dewizą było: „Spiesz się powoli." Było już wpół do
pierwszej, a z mojej wiochy na przedmieście, gdzie mieszkał Charłan, jechało się autobusem
przynajmniej godzinę. „Warto by złapać taryfę" — pomyślałem. Taksówka jak na
zamówienie stała za rogiem, pasażerowie właśnie płacili. Wsiadłem i szorstkim tonem —
zupełnie jak Petro — rzuciłem kierowcy adres...
Zawsze uważałem, że komu jak komu, ale Charła-nowi nigdy nie może się nic przydarzyć. Co
za ironia losu: taka żądza życia, taka nieprawdopodobna siła przebicia i nagle — koniec.
Charłan zawsze bał się, że może umrzeć niespodziewanie. Nie bał się śmierci jako niebytu
(„nie będzie mnie, nie będę się cieszył życiem, nie będę patrzył na świat"), ale jako
niezdolności do ruchu i działania.
12
_ Dla ciebie, Szyszyho, życie to nie problem: plujesz w sufit i tylko się martwisz, żeby z
powrotem na ciebie nie spadło. A dla mnie jedynym sensem życia jest ruch. Czasem w nocy
nachodzą człowieka takie myśli, że krew się w żyłach ścina. Wystarczy byle co, ot, cegła z
dachu czy w zimie sopel, albo po prostu fałszywe stąpnięcie, i już głowa toczy ci się po bruku
jak wtedy ten kapelusz po rynku. Wszystko, czego żeś się dorobił, przepada z kretesem i na
amen. A ile wysiłku i nerwów kosztował mnie każdy szczebel tej drabiny...
Od domu Charłana dzieliła go jeszcze jedna przecznica. Zapłacił i poszedł dalej pieszo — nie
wypadało zajeżdżać samochodem pod dom nieboszczyka. Pod nogami szeleściły suche liście
topoli. W powietrzu unosił się zapach dyni, jabłek i winogron. I pomyśleć, że Petro, ten Petro,
który tak kochał to wszystko, leży teraz w drewianym pudle i tylko patrzeć, jak zostanie z
niego garstka prochu...
Przybrana astrami trumna stała na środku pokoju, obok siedziały dwie zapyziałe starowinki.
Oprócz tych ciotek Charłan nie miał nikogo. Powoli, jakby dźwigając jakiś niewidzialny
ciężar, Szyszyha wszedł do środka i złożył swoją wiązankę. Petro wyglądał jak żywy: szeroka
poleska twarz o wystających kościach policzkowych, wąskie szparki oczu, wypukłe czoło.
Szyszyha zakrył oczy rękami i podszedł do okna. Jeszcze nie płakał — przez rozstawione
palce patrzył w dół, na ulicę. Pusto, a przecież już pierwsza. Kątem oka zerknął na zegarek.
Nagle serce uderzyło mu mocniej, wzruszenie ścisnęło gardło: za oknem przemknęła błękitna
wołga, a po chwili po drugiej stronie ulicy ukazała się tęga sylwetka szefa. On także nie
zajechał pod
13
sam dom. Teraz na zielonym świetle przechodził przez jezdnię: uosobienie żałobnej elegancji
w czarnym garniturze, czarnych butach i śnieżnobiałej koszuli, smutno przygarbiony, z
pękiem wspaniałych wiśniowych georginii w ręku. Przez chwilę Andrijowi zdawało się że
naprawdę kocha swego dyrektora.
Kiedy tłum w korytarzu rozstępował się przed He-orhijem Wasylowyczem, Szyszyha stał już
z powrotem przy trumnie. Łagodne, życzliwe spojrzenie szefa zatrzymało się na twarzy Petra.
Z ciężkim westchnieniem dyrektor położył kwiaty na piersi nieboszczyka, obok wiązanki
Andrija. Teraz Szyszyha już się nie hamował: zaszlochał głośno, a poczuwszy na ramieniu
dłoń szefa, załkał rozpaczliwie i skłonił głowę na jego piersi. Czarny garnitur Heorhija
Wasylowycza rozsiewał subtelny zapach. Długą chwilę stali obaj nad trumną Petra złączeni
wspólnym nieszczęściem. W przyzwoitej odległości pod ścianami i w korytarzu lało ślozy
biurowe pospólstwo.
Charłan nie był z tych, co każdą myśl i odczucie od razu przelewają na papier, w trosce o
potomność. Nie zależało mu, aby przeżyć w pamięci tych, co przyjdą po nas. Czas i historia
znaczyły dla niego akurat tyle, ile4rwało jego życie. „Tyle mojego, co sobie pożyję —
mawiał. — Wszystko inne to dziecinne fantazje, romantyczne mrzonki..." Zawsze trzymał się
tego, co miał — ani przyszłość, ani to, co było, zupełnie go nie interesowały. „Jestem realistą"
— mawiał z dumą.
Ale, jak się okazało, nawet największy realista nie zawsze postępuje zgodnie ze swymi
poglądami. Szyszyha nie zmarnował czasu, który spędził przy trumnie. Koledzy rozeszli się,
ciotki drzemały na kanapie, on zaś zapalił lampę i zaczął przeglądać papiery Petra. Na
każdego przychodzi czasem chwila, że musi uchylić okiennice duszy i trochę ją przewietrzyć.
Charłan brał wtedy notes, na którego okładce widniały słowa: „Spalić!", a pod spodem
rysunek: trupia czaszka i skrzyżowane piszczele, niczym ostrzeżenie przed wysokim
napięciem. Pismo Petro miał wyruzne, niemal kaligraficzne, litery stały jak żołnierze w
szeregu, z odczytaniem nie było kłopotu. W notesie były przeważnie sny, a może zwidy lub
marzenia, bo trudno przypuścić, aby te koszmarne i fantastyczne obrazy naprawdę mogły się
komuś przyśnić. Zapiski wyraźnie nie miały charakteru literackiego: zdania były krótkie,
urywane, ot, zwyczajne notatki dla pamięci.
Pierwsza notatka brzmiała: „Śniło mi się, że wiozą mnie samochodem po niebie, pod kołami
— gwiazdy, z obu stron — eskorta: diabły na motocyklach, różki jak jarzeniówki — świecą,
ale to światło jakieś zimne. Przede mną ciemność niczym chmura gradowa, lada chwila mam
się w niej pogrążyć. Ogarnia mnie lęk, budzę się. Przypominają mi się Pakuły, ciemny las.
wyprawy na grzyby... Duszę bym diabłu zaprzedał bez namysłu i na wieki, gdybym tu, na
ziemi, mógł osiągnąć wszystko, co chcę. A może te cyrografy na pergaminach podpisywane
własną krwią to tylko średniowieczne bajeczki, a prawdziwą ugodą z czartem są właśnie takie
myśli! Ja, urodzony realista, i mistyka... śmiechu warte. Ale czasem coś człowiekowi w
duszy..." Andrij uśmiecha się. Nie przeszkadza mu, że obok stoi trumna, że jest noc. Jemu
także śni się czasem, iż jedzie autem, ale to miły, przyjemny, niemal komfortowy sen. On sam
prowadzi. Samochód niemal unosi się w powietrzu, na siedzeniach mięciutkie futra,
przejmujące wrażenie panowania nad przestrzenią, stan nieważkości.
14
15
PO v
riler\
Robiłed mieszany,
Koledzy zawsze uważali mnie za faceta, którj owszem, rzetelnie robi, co do niego należy, ale
któreg nie interesuje nic poza tym. To, że jakieś autorytet muszą istnieć, było dla mnie
oczywiste i nigdy nie dawałem tego w wątpliwość. Po wódce nieraz mów do Petra czy
Wielkiego Konstruktora: ja wiem, że luj dzie potrzebują bogów, ale ja, Szyszyha, dla
własnegj spokoju zgadzam się grać w wybijanego.
Wszystko to prawda. Pamiętam jednak, że kiedj Charłan uroczyście otwierał drzwi
do sekretariat) i porozumiewawczo zerkał za siebie („uwaga, dyrektoj już jest na schodach"),
odczuwałem przemożną chę aby zerwać się i stanąć na baczność obok biurka. I ja koś zawsze
wynajdywałem powód, by wstać, gdy szej przepływał obok: że niby właśnie idę do
rajzbretu1 sięgam do kieszeni po wieczne pióro lub po prostu pra cuję na stojąco, bo to,
uważacie, wygodniej to nie dla szefa — zupełnie nie zależało mi na tymj żeby dostrzegł moją
gorliwość. Po prostu nie mogłem / inaczej.
Ale odkąd poczułem pod pachą teczkę, którą upuści Petro, przestałem się czuć nieswojo w
obecności Heor hija Wasylowycza. Kochałem go. Mało tego. Kochałem jego gabinet i
samochód, schody, na które wstępował każdego ranka i jego córkę Wiktorię, która czasem
odwoziła ojca do biura.
Owego ranka, kiedy umarł Charłan, otworzyłem drzwiczki moskwicza i skłoniłem się
uprzejmie przed a Wiktorią. Kiedy podniosłem głowę, w moich oczach malowała się
bezczelna, wprost obłędna chęć jeżdżenia tym samochodem i kochania jego właścicielki.
Córka szefa, czerwony moskwicz i Heorhij Wasylowycz nie istnieli dla mnie odrębnie: to
wszystko zlewało się w jakąś ognistą kulę, w którą patrzyłem nie mrużąc
16
owiek, jak kiedyś, gdy jako małe chłopaki zakłada-
iśmy się, który dłużej potrafi patrzeć w słońce. Wi-
toria musiała chyba coś zmiarkować (kobiety mają
tych sprawach znakomite wyczucie), bo skryła się
rzed moim wzrokiem za wymuszonym uśmiechem
szybko ruszyła. Auto zniknęło za rogiem, a ja
szacunkiem zacząłem iść po schodach za Heorhi-
em Wasylowyczem. Ale jeszce długo miałem wrażenie,
akby w czarno-biały film, gdzie gram główną rolę,
toś niechcący, a może umyślnie, wkleił kilka kadrów
v kolorze. Zresztą, analizowanie własnej duszy to zaję-
ie dla neurastenicznych inteligentów. „Czasy dzisiaj
akie — powtarzał Petro — że trzeba analizować sy-
uację, a nie duszę..."
W ślad za szefem wszedłem do gabinetu i stanąłem . Rozsądek podpowiadał, iż powinienem
uda-/ać, że jestem bardzo zaaferowany, przemęczony — przeciwnym przypadku po co bym tu
był? Ale nic ie przychodziło mi do głowy. „Ciągnąć jeden kierat otrafi byle dureń, ale
udawać, że ciągniesz dziesięć, .a to trzeba wielkiego talentu" — pouczał Charłan. lawsze był
żywczyk, jakby składał się z samych sprę-yn, a w podeszwach miał kółka. Zasępiłem się,
otwar-em teczkę i wlepiłem wzrok w wytłoczone na imitacji kory wzorki. Teczka była pusta.
Wzorki skakały mi rzed oczyma, cały czas myślałem gorączkowo: powie-zieć szefowi o
śmierci Petra czy nie? Dyrektor usiadł
biurkiem i nie podnosząc głowy rzucił:
— Powiedzcie sekretarce, żeby mnie połączyła
Dmytrem Semenowyczem.
2 ulgą wyśliznąłem się z gabinetu, delikatnie zamykając za sobą drairClOi^riąjąc wzrokiem
sekretarkę, pojrzałem na teLe^dn:
— Samotny wilk
17
Dn
пц
w:
Na{
— Proszę natychmiast połączyć dyrektora z trem Semenowyczem.
śe niby mam dość swoich spraw. O kłopotach zawiadamiają inni. \
Sekretarka nie raczyła nawet się odezwać, spójrz tylko na mnie z ironią. Zrobiło mi się łyso.
„Czemu ostro, nie można łagodniej? Po co sobie robić gów? — pomyślałem po
niewczasie. — Kobiety mściwe. A ta kundzia to na pewno sympatia sze Oczywiście nic
poważnego, taki sobie miły, niewini a co najważniejsze bezpieczny flircik w pracy..."
zatęskniłem do niedawnego spokojnego i leniwego \ towania, jak tęskni się do domu po kilku
dniach męc: cej podróży. Odkąd złapałem teczkę, którą niósł Pet upłynęło najwyżej dziesięć
minut, a czułem się, jak to było Bóg wie kiedy, może w ogóle w innym we leniu.
Odczekałem chwilę, nie chcąc przeszkadzać szefo w rozmowie, i znów uchyliłem drzwi z
że daję nura do zimnej wody. Dyrektor już na mi czekał.
— Odwieziecie Dmytrowi Semenowyczowi plany wskazał leżące na stele papiery. ■— A
potem pros wrócić do swojej roboty
Biedak. Jeszcze nie wie, że Petra już nie ma.
Wziąłem rysunki i uważając na każdy krok, głem po schodach. Samochód stał przed
wejściem piero teraz pomyślałem, że właściwie nie mam pojęć kto to taki Dmytro
Semenowycz, i zacząłem minąć sobie, co Charłan opowiadał o różnych z kierownictwa.
Przecież nie będę się wracał przez drobiazg. Wskoczyłem do samochodu, rozparłem się
wyściełanym siedzeniu i basem, niemal zupełnie j Petro, rzuciłem:
poczucie rrudno
18
__Do Dmytra Semenowycza. Szybciutko.
Samochód ruszył. Ulica pokornie ścieliła się pod koła liczym w panoramicznym filmie.
„Niechby mnie teraz zobaczyli — pomyślałem. — Matka i ojczym...
Jednak dyrektorski samochód to zupełnie nie to samo :o taksówka. Jakże rozumiałem teraz
Petra. W takim шсіе przestajesz być konstruktorem, a właściwie zwyk-vm kreślarzem z
pierwszego lepszego biura projek-ow — jesteś kimś, bierzesz udział w sprawach wagi
jaństwowej. Ludzie snuli się po chodnikach jak mrówki, drobni, szarzy, bez wyrazu.
Denerwowało mnie, :e tyle razy trzeba się zatrzymywać przed zebrami. Nie~ az
obserwowałem Charłana i teraz mogłem go naśla-iować: niedbale rozparty na siedzeniu,
prawa ręka iparta o spuszczoną szybę, by wietrzyk muskał dłoń w ten sposób bardziej
namacalnie odczuwasz, że jebiesz), wzrok utkwiony w dal, zamyślony, surowy. .Widać
Wielki Konstruktor nie potrafi tego pojąc. !" — przemknęło mi przez głowę, a wargi wycięły
się w nikłym uśmieszku.
Jeszcze jedna fantastyczna scenka z notatnika Char-ana: „Wracałem z pracy autobusem,
ściśnięty jak śledź beczce. Ja, Charłan, w roli marynowanego śledzia! nagle taki obrazek:
jestem przybyszem z kosmosu, lbrzymem. Ląduję na Ziemi, jedną nogą wspieram się lewy
brzeg Dniepru, drugą o prawy, głową sięga r, w dole nitka rzeki, most jak zapałka, autobusy
samochody jak muchy, ludzie jak mrówki, biegają, się. Schylam się, stawiam sobie dwunogą
istotna paznokciu, człowieczek w panice biegnie po moim , linia na dłoni to dla niego rów,
przewraca się, a się śmieję i zdmuchuję go z dłoni, człowieczek leci irując, z rozpostartymi
rękami i nogami, wpada do zeki. Zagradzam stopą asfaltową nitkę, potok ludzi
19
v
zbi
■ D ihmur ]C sam<
przyp erzątają ludziac ;ę ta >alcu,
i samochodów tworzy gigantyczny korek, koniec świata..."
Heorhij Wasylowycz i przewodniczący rady zakładowej tworzyli pierwszą parę. Za nimi
szedł Andrij Szyszyha i jeszcze trzech kolegów. Wzięli trumnę na ramiona i zaczęli schodzić
po schodach. Schody były wąskie, na zakrętach trumna zaczepiała o ściany. Szyszyha aż się
spocił: raz niósł trumnę niemal na wyprostowanych rękach, raz podpierał głową, to znów
opuszczał ją aż na ramię, by jakoś ulżyć szefowi. Dyrektor też się przykładał — nigdy nie
usiłował migać się ani markować. Wreszcie trumnę połknęła szara paszcza autobusu.
Rzewnie przygrywała orkiestra, kobiety płakały, przykładając chusteczki do oczu.
Trzeba było jechać na cmentarz. Szyszyhę popychano, ale on ciągle przepuszczał jeszcze
kogoś, w końcu w autobusie zabrakło miejsca. Wtedy pobiegł na górę i zamknął mieszkanie. I
tak będzie musiał wrócić: ciotki chciały od razu zabrać drobiazgi Petra i jeszcze dziś jechać
do Pakuł. Andrij obiecał sprzedać meble i odesłać pieniądze.
Kiedy zszedł na podwórko, autobus już ruszał. Wyglądało, że dyrektor specjalnie na niego
czekał. Wyszli na ulicę razem, Andrij jak należy — pół kroku z tyłu. Kroczyli w milczeniu,
zamyśleni, i to milczenie zbliżało ich. Minęli przecznicę, przystanęli przy krawężniku i w tej
samej chwili podpłynął służbowy samochód: kierowca jechał za nimi krok w krok. Andrij
otworzył przednie drzwiczki, sam skromnie usiadł z tyłu. Przez zatłoczone ulice wołga
skierowała się na cmentarz. Nie odwracając głowy, Heorhij Wasylowycz powiedział:
— Mieszkania proszę tak nie zostawiać. Na razie niech pan mieszka. A potem się zobaczy...
20
— Dziękuję, Heorhiju Wasylowyczu... — głosem ściśniętym ze wzruszenia odparł Szyszyha.
Dyrektor ze zdumieniem spojrzał we wsteczne lusterko, jakby chciał spytać za co te gorące
podziękowania, ale Andrij pośpiesznie zaczął coś ględzić o nieprzeniknionej tajemnicy
śmierci. Do sprawy mieszkania już nie wracali.
ROZDZIAŁ DRUGI
Koszule i pościel upchnąłem do walizki, książki powiązałem w paczki, jutro skoczę po to
samochodem dyrektora. Ale do zmierzchu było jeszcze daleko, przy-taszczyć się zaś do
dawnego mieszkania Charłana za dnia i do tego z pinklami, to by mogło wzbudzić ciekawość
sąsiadów. Charłan nieraz ubolewał, że żyjąc wśród ludzi trzeba brać pod uwagę imbecylizm
nie tylko jednostek, ale także zbiorowości. Lubił czasem zaskakiwać mnie jakimś obcym
słówkiem, musiałem wtedy grzebać po słownikach. Pewnego razu oświad-\ czył, klepiąc
mnie po ramieniu: „Szyszyżko, obaj mamy
zupełnie różne temperamenty, ale z pewnością jesteśmy inseparables!" Słowniki to dicropna
nuda, spytałem więc naszą „chodzącą encyklopedię" — Wielkiego Konstruktora:
__ Jurko, rusz głową. Co w ludzkim języku może
oznaczać „imbecylizm"?
__Chyba coś w rcdzaju niedorozwoju umysłowego,
tępoty.
— Merci. A „insepaTable"?
I
22
— W zoologii: papużki nierozłączki, takie co żyją tylko parami. A w ogóle: nierozłączni
przyjaciele.
Przysiadłem na walizce. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny (nie licząc krótkiego snu)
była to pierwsza chwila oddechu. Po raz pierwszy śmierć, która przeszła tuż obok, nie zrobiła
na mnie przygnębiającego wrażenia. Przepełniała mnie energia i żądza życia. Ani śladu
neurastenicznych niepokojów, żadnych pytań w rodzaju: po co się tak szarpać?
Ze śmiercią zetknąłem się wcześnie i od tej pory nie traktowałem poważnie żadnych dążeń.
Wiedziałem, że wszystko kończy się powolnym gaśnięciem. Było to poczucie tak dojmujące,
że zanim jeszcze przyspieszyłem kroku, w duchu już wyśmiewałem się: dokąd to, szanowny
panie? Petro nie miał takich kompleksów. Jego matka zginęła od niemieckiego niewypału
(poszła do lasu po chrust), kiedy Petro miał zaledwie rok. Ojciec nie wrócił z wojny. Co
Charłan mógł wiedzieć o śmierci? Tyle, co przeczytał. A ja na własne oczy widziałem, jak
umierał mój ojciec. Od pokoleń mieszkaliśmy w Pakułach. Po wojnie przenieśliśmy się do
miasta. Było to spełnienie matczynych marzeń. Kupiliśmy działkę na przedmieściu:
zaczęliśmy się budować. Powodziło się nam nieszczególnie, chociaż matka szybko dostała
pracę pielęgniarki w ośrodku zdrowia. Starzy zaplanowali sobie trzy pokoje. Ojciec robił
wszystko własnymi rękami, nie wiedział, co to urlop, niedziela czy święto. Postawił ściany,
położył dach i zaczął domek gliną obrzucać. I właśnie to skróciło mu życie. W pojedynkę wóz
wywracał, naderwał się i wkrótce w nie ukończonym domu duszę oddał...
Czas było jechać. Zawsze lubiłem tramwaje, one się nie spieszyły. Ale dziś szukałem
wzrokiem zielonego światełka taxi, zupełnie jakbym miał do załatwienia jakieś nie cierpiące
zwłoki sprawy. Przystanąłem na
23
tym samym rogu, gdzie wczoraj jak spod ziemi zjawiła się taksówka. Byłem absolutnie
pewny, że dziś będzie tak samo. „Póki człowiek wierzy w siebie, świat wierzy w człowieka"
— powtarzał Charłan. Tylko w obecności Wielkiego Konstruktora tracił pewność siebie. Ale
jedynie ja wiedziałem o tej jego słabości — wobec Jurka Charłan zawsze trzymał fason.
Kiedyś obaj z Wielkim Konstruktorem zamarudziliśmy trochę po pracy. Wychodzimy —
Charłan króluje na podjeździe.
— Chcecie, to was podrzucę? Mam służbowe spotkanie w restauracji „Wiatrak". Zaraz tu
będzie samochód z zarządu.
Rzeczywiście, po kilku minutach zjawiła się wołga. Charłan jak prawdziwy gospodarz
usadowił się koło kierowcy, ja usiadłem z tyłu. Tylko Wielki Konstruktor, właściwy adresat
tego małego interludium, uśmiechnął się ironicznie:
— Ja mam blisko. Idę do biblioteki. Do jutra, chłopaki!
I poczłapał przed siebie — chudy, niezgrabny. Ruszyliśmy. Charłan zapalił i powiedział
złośliwie:
— Taki chmyz, a robi z siebie bógwico...
— Każdy głupieje na swój sposób — zacytowałem swoje ulubione porzekadło i w aucie
zaległa cisza. Wiedziałem doskonale, że od czasu do czasu Petro stawia kielicha kierowcy z
zarządu i cała ta parada nie wywarła na mnie żadnego wrażenia.
Ale kiedyś Charłan na serio poprztykał się z Wielkim Konstruktorem. Wleciał do pracowni
tak promienny, że nawet nie warto było zadawać tradycyjnego pytania: „No i co, odwalili?"
Rytuał ten powtarzał się zawsze, gdy ktoś niósł projekt do akceptacji. Petro z rozmachem
rzucił rolkę kalki na biurko kierownika działu:
- Trzeba to oblać! Z bykiem przepchnąłem! — W
24
biurowej gwarze znaczyło to: z błędem. — Zasuwam do szefa: wyszedł. No, to ja do nowego
zastępcy, do Prahnimaka. Skaczę koło niego jak koło najpiękniejszej laluni. Proszę podpisać,
mówię. Jaka różnica — dyrektor czy pan? Pański podpis dla zarządu nawet więcej znaczy. No
i zmiękł... Pochlebstwem można z ludźmi zrobić wszystko. Z takim bykiem stary pokazałby
mi, gdzie raki zimują... Ucz się, Konstruktorze!
I wtedy Wielki Konstruktor — zawsze cichy, pogrążony w swoich szkicach i rysunkach —
wybuchnął:
— Jest się czym chwalić! Oszukałeś nowego. On ci zaufał, dał parafę, a ty...
Petro w milczeniu popukał się palcem w czoło („nienormalny jesteś, Wielki Konstruktorze") i
odszedł. Nie dbał o rozgłos...
Bezszelestnie jak zjawa do krawężnika podpłynęła taksówka. Nawet się nie zdziwiłem;
zacząłem już przy-wykać do tego, że jakiś dobry czy zły duch ma mnie w swojej pieczy.
Wrzuciłem walizkę do bagażnika i ruszyliśmy przez oświetlone ulice. Auto było duże,
przestronne. Rozsiadłem się szeroko, głowę oparłem na poduszkach. W taksówce, zwłaszcza
gdy człowiek jedzie sam i nikt go nie potrąca, nie warto o niczym myśleć, każdą sekundę
trzeba smakować małymi łyczkami niby smakosz kawę. Ale dzisiaj zachowywałem się
zupełnie jak parweniusz, który łapczywie żłopie czarny nektar, jakby to było mleko.
Rozpierała mnie radość życia. Denerwowałem się, czy wśród zbędnych książek nie
zostawiłem w starym mieszkaniu broszurki na temat onkologii (już od dawna nie kupuję nic z
wyjątkiem kryminałów i fantastyki). Wielki Konstruktor pożyczył mi ją na dwa dni, ale
musiałbym na głowę upaść, żeby w trosce o zdrowie ludzkości tracić własne i slipie po
nocach. W broszurce chodziło o jakieś antygeny, które powstają we krwi w miarę starzenia
się organiz-
25
річ po;
mu
na pewno ie lubi, ale Char i sprawami ogól śli od razu go
ielą Wi,
bote
I na
u
nanib pow;
a mnie ró
yminalar іа norm-
robocz' do końca pracy pogrąż} rzygód.
ierwała mnie od 1
-tkałem sr /aetępc,, , .choda
1 szczu;
mu lub kiedy ten jest osłabiony walką z chorobami. Antygeny rozkładają się i niszczą krew.
Podstępne antygeny... Jutro rano Prahnimak wraca z delegacji, szef prosił, żeby wysłać
samochód na lotnisko. Lepiej sam pojadę, Petro na pewno by tak zrobił. Prahnimak niezbyt
mnie lubi, ale Charłana też nie lubił. Szef zajmuje się tylko sprawami ogólnymi, bieżące
załatwia Prahnimak. Jeśli od razu go nie okiełznam, pojutrze będę musiał wracać na swoją
wiochę — mieszkanie Petra ani chybi przydzielą Wielkiemu Konstruktorowi i Lol-ce; w
sobotę biorą ślub. No cóż, to byłoby nawet sprawiedliwe — humanitarne, jak powiedziałby
Charłan — ale sprawiedliwość to rzecz względna, co dla tamtych sprawiedliwe, dla mnie
równa się klęsce...
Z Prahnimakiem miałem scysję zaraz, gdy tylko u nas się zjawił. Akurat wtedy namiętnie
zaczytywałem się kryminałami. Z robotą radzę sobie pierwszorzędnie, dzienną normę
wyrabiam w pięć lub sześć godzin, a harować za kogoś nie lubię. Rozkładałem więc na biurku
rysunki — robocze tło! — w otwartej szufladzie książkę, i do końca pracy pogrążyłem się w
świecie porywających przygód.
Pewnego razu oderwała mnie od lektury niezwykła cisza. Podniosłem głowę i napotkałem
spojrzenie Pra-hnimaka. Zastępca stał na schodach i przyglądał się, jak solidnie pracuję... Na
szczupłej, nerwowej twarzy widniał jeszcze ślad życzliwego uśmiechu, ale wargi były już
surowo zaciśnięte. Patrzył tak jakoś smutno. Poderwałem się jak uczniak, który coś
przeskrobał i teraz boi się, że każą mu przyjść z ojcem. Prahnimak podszedł do mnie, sięgnął
do szuflady po książkę — jakieś głupie przygodowe czytadło. Uratował mnie wtedy chyba
tylko mój imponujący wygląd („Ty, Andre, jesteś imponujący" — mawiał Charłan), poważne
spojrzenie, które na pierwszy rzut oka wydawało się nawet
26
głębokie (szczerze mówiąc, chętnie przyglądałem się sobie w lustrze, lubiłem swoją gębę).
Dysproporcja między tym wyglądem a nędzną książczyną musiała byc zbyt wielka.
Prahnimak zgarbił się i odszedł bez słowa; dopiero przy czwartym czy piątym biurku
zatrzymał się i mruknął urażonym tonem:
— To ja sobie ręce urabiam, żeby tu coś naprawdę zrobić, a wy się nudzicie, wynajdujecie
sobie głupie rozrywki...
Myślałem, że naganę wlepi. Ale jakoś się obeszło. Tylko jeszcze długo potem, kiedy
przypadkowo napatoczyliśmy się na siebie, oblicze Prahnimaka przybierało smutny wyraz.
Zapłacił taksówkarzowi i zaczął wchodzić po schodach. Gdy był już na trzecim piętrze,
gdzieś nad nim rozległ się dzwonek. Przyśpieszył kroku, jakby to on spodziewał się pilnego
telefonu. Ale walizka była ciężka i zanim dotarł pod drzwi Charłana, dzwonienie ustało.
Wszedł do środka. Automatyczny zamek szczęknął jak podstępnie zamykająca się pułapka.
Przez oszklone drzwi prowadzące do pokoju widać było zarysy stołu, na którym tak niedawno
stała trumna. W łazience, a może w kuchni monotonnie kapała woda, gdzieś niedaleko,
pewnie w sąsiednim mieszkaniu, skrzypiał parkiet. Drżącą ręką Andrij zaczął macać po
ścianach, szukając wyłącznika.
W tym momencie moją przerażoną duszę wypełniły wszystkie wyniesione jeszcze z Pakułów
opowieści o tych, co odeszli: że dusza zmarłego czterdzieści dni błąka się po domu, nocuje
pod powałą, pije wodę z miseczki stawianej na ławie pod ikonami; że strzygi i upiory o
północy wychodzą z grobów i piją ludzką
27
krew; że wilkołaki i inne pogańskie straszydła potrafią przybrać ludzką postać. Dopiero po
dłuższej chwili mój umysł znów zaczął funkcjonować precyzyjnie. Problem Prahnimaka...
Ani podlizywaniem się, ani pochlebstwem nie zyskam przychylności zastępcy — to pewne.
Za wszelką cenę muszę go przekonać, że nam obu leży na sercu dobro naszego zakładu. I że
ja potrafię zrobić dla biura więcej niż ktokolwiek inny...
Wreszcie namacałem wyłącznik i zapaliłem światło: oczywiście ani w korytarzu, ani w
pokoju nie było żywego ducha. Stół też nie stał na środku, jak mi się przywidziało, ale między
szafką na książki a oknem. Parkiet lśnił jak świeżo wypastowany. Petro lubił lśniące podłogi.
Przez otwarte okno wpadał z pola świeży powiew. Nic nie przypominało, że jeszcze
wczoraj... Wyjeżdżając ciotki starannie wysprzątały mieszkanie.
Na palcach przeszedłem przez pokój i usiadłem przy małym stoliku z niebieskim telefonem.
Było zupełnie cicho, nawet woda przestała kapać. Jeszcze raz uważnie rozejrzałem się wokół.
Nie czułem zmęczenia; chciałem koniecznie coś robić, ale nie wiedziałem co. Ponownie
przemyślałem wszystko, co absorbowało mnie przez ostatnie dni, kiedy jeszcze żył Petro. Nie
znalazłem nic, nad czym warto by było zastanawiać się właśnie dziś: dawno nie pisałem do
matki, miałem zamiar kupić jakiś ciepły sweter — nie lubię marznąć, a jesień za pasem —
chciałem zobaczyć ten dwuseryj-ny film przygodowy, o którym czytałem w biuletynie
reklamowym. Wszystko jakby z innego świata, jakby to nie Charłan umarł, ale ja, Andrij
Szyszyha.
Gorączkowo usiłowałem sobie przypomnieć, czym ostatnio zajmował się Petro. Z wolna
zrastałem się z nim, zaczynałem jakby kontynuować tamto życie, które tak nieoczekiwanie
zostało przerwane. Jeszcze
28
wczoraj myślałem, że to zbieg okoliczności albo jakieś fatum: chwila, kiedy ze stygnących
rąk wyjąłem teczkę i poszedłem z nią do szefa. Ale nawet takie niespodziewane zdarzenia
podlegają jakimś prawom. Wyjąłem spod telefonu notes Petra (sam go tam wsunąłem, gdy
ciotki po pogrzebie pakowały rzeczy, wyciągnąłem notes z kieszeni codziennego garnituru).
Podniecony przerzucałem stroniczki zapisane wyraźnym, kaligraficznym pismem. Jakbym
przeglądał własny, dawno zapomniany notatnik. Jakieś numery telefoniczne, imiona,
nazwiska, adresy. Ostatni zapis był całkiem świeży, atrament jeiizcze nie wyblakł. Same
cyfry — żadnej informacji, ale dwukrotnie podkreślone i zaopatrzone trzema wykrzyknikami.
„A może by tak pozwolić sobie na mały kaprys i zadzwonić pod ten numer?" — pomyślałem,
wciąż jeszcze nie mogąc oswoić się ze swoim nowym wcieleniem. Rozsiadłem się wygodnie
w fotelu i wykręciłem numer. W słuchawce odezwał się miękki kobiecy głos:
— Proszę.
— To ja — powiedziałem. Taki wstęp mógł znaczyć wszystko i nic. — Dobry wieczór.
— Słuchaj, sama nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że już nigdy nie zadzwonisz. —
Pośpiesznie wypowiadane słowa zdawały się rozsadzać wąskie tuneliki drutów, zupełnie
jakby pędziły na złamanie karku. — Wczoraj czekałam bez skutku i doszłam do wniosku, że
to już koniec. Nie gniewaj się, jestem bardzo przesądna. Wiesz, że mój Prahnimak wyjechał?
Wraca jutro, czekam na telegram, on zawsze uprzedza, o której przyjeżdża...
W słuchawce rozległ się cichy śmiech. Nawet telefon nie potrafił go zniekształcić: był
naprawdę uroczy. Siedziałem nie mogąc wykrztusić ani słowa, na-
29
zwisko Prahnimaka podziałało na mnie jak uderzenie pałką w łeb.
— Czemu nic nie mówisz? Ja gadam jak najęta, a ty, jak zwykle, mądrze milczysz. Czemu
wczoraj nie zadzwoniłeś?
Odkaszlnąłem.
— Nie było mnie w Kijowie...
— Dokąd jeździłeś? Musiałeś się przeziębić, kaszlesz. Trzeba zaraz coś z tym zrobić. Zaparz
sobie herbaty z malinami i połóż się. Gdzieżeś się tak urządził? Może w autobusie był
przeciąg? A może jechałeś pociągiem?
— Leciałem jak na skrzydłach... Ale opatulony tak, że omal się nie udusiłem — usiłowałem
żartobliwie przerwać wartki potok wymowy, choć wcale mi nie było do śmiechu. — Ale już
wszystko w porządku. Znów jestem w swoim przytulnym gniazdku.
— Dzwonisz z domu?
— Oczywiście — odparłem bez namysłu. — A skąd miałbym dzwonić?
— No, z automatu albo od kolegi.
— Dzwonię od siebie — powtórzyłem wyraźnie akcentując ostatni wyraz. — Zobaczymy
się?
— Późno już, a ty jesteś przeziębiony — niepewnie zabrzmiało w słuchawce. — Taki szmat
drogi. Ja się o ciebie martwię, a ty się złościsz.
— Nie złoszczę się — odparłem łagodnie. — Nie mam nawet kataru. Jestem tylko trochę
zmęczony. I drapie mnie w gardle...
— To przyjeżdżaj. Sama cię będę leczyć. Gdzie się umawiamy?
— Gdzie ci najporęezniej. Za czterdzieści minut jestem w centrum. ,
— Słuchaj, a może rzeczywiście nie warto? Boję się, żebyś się nie rozczarował. Wtedy nawet
mi się dobrze nie przyjrzałeś, a teraz już byś mnie pewnie nie poz-
30
nał — zaśmiała się. Wreszcie pojąłem, czemu ten śmiech wydał mi się taki pociągający: po
prostu był szczery. — Słowo daję. Jestem stara i brzydka.
— Pleciesz — uśmiechnąłem się z przymusem. — Ja miałbym cię nie poznać? Tak szybko
kobiet nie zapominam. Więc gdzie się spotkamy?
Wychodząc umyślnie nie zgasiłem światła: wiedziałem, że mogę wrócić późno. Podbiegłem
na przystanek. W trolejbusie zacząłem analizować sytuację. Teraz już nikt mi nie może
pomóc — jedyny ratunek to logiczna dedukcja. Primo: Petro wiązał z tą znajomością
wielkie nadzieje. Secundo: fakt, że obok numeru nie było imienia, świadczył o konieczności
zachowania tajemnicy. Teraz już wszystko jasne: kobieta, z którą przed chwilą
rozmawiałem, to żona Prahnimaka. Przedwczoraj Charłan był gdzieś z wizytą; poświęcił
nawet mecz, a więc musiało to być coś poważnego. Wczoraj mimochodem spytałem, jak
spędził wieczór. W odpowiedzi tylko uśmiechnął się tajemniczo. To musiało coś
znaczyć.
— Mam w sieci grubą rybę. Słowo honoru, nawet nie śmiałem pomyśleć o czymś takim. To
znaczy, wiedziałem, na co poluję, ale żeby tak od razu... Tyle że sytuacja była wyjątkowa,
kapujesz, psychologiczna, paradoks kategorycznego imperatywu: ryba już od dawna marzy,
żeby wpaść w czyjąś sieć, wobec tego dobrowolnie wskakuje w pierwszą, jaka się nawinie.
Mądrość rybaka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i kiedy zastawić więcierz...
— Słowo honoru — powtórzyłem przedrzeźniając go. — Ni czorta nie rozumiem.
— Boś nigdy nie mieszkał w takiej dziurze jak Pakuły — zaśmiał się zimno Petro.
31
Wtedy rozmawiałem z nim ostatni raz. A zatem to u swoich znajomych Petro poznał
małżonkę Prahni-maka. Przyszła sama, mąż był na delegacji. Znając Petra, mogłem dość
dokładnie odtworzyć sobie przedwczorajszy wieczór: babka wpadła mu w oko, a on tak
jakoś wszystkim pokierował, że przedstawiono go Prahnimakowej; ona wykręciła się paroma
nic nie mówiącymi frazesami i zostawiła rybaka na brzegu z pustą siecią: ludzi na przyjęciu
dużo, zgubić się wśród nich nietrudno. Z początku Charłan zawsze przez swoją
natarczywość raczej odpychał kobiety niż przyciągał. Dopiero bliższa znajomość
wplątywała je w jego dziwaczny, lepki świat, w którym było wszystko — niezłomna,
chłopska wiara w siebie, prawdziwa, nie książkowa namiętność, postawione na głowie
zasady... Proszę, znów mnie ponosi: analizuję charakter, a nie sytuację. Jednym słowem,
Petro czekał na schodach, rzucił jakiś żarcik, ona odpowiedziała — i ryba znalazła się w saku.
Ze stacji metra ruchomymi schodami wjechałem na Chreszczatyk, przeszedłem kilkanaście
metrów i skręciłem na skwerek. Ona szła mi naprzeciw, tak jak się umówiliśmy. Miała na
sobie jasny letni płaszczyk, w ręku białą torebkę. Poza nami na skwerku nie było nikogo.
Ukłoniłem się bez słowa i dalej poszliśmy już razem.
— Pamiętasz jeszcze, jak mi na imię? Do telefonu możesz prosić Ołenę Wołodymyriwnę.
Nawet Prahni-mak niczego nie będzie podejrzewać. Wszyscy mnie tak nazywają.
— Dziś miałem taki dzień, że już sam nie wiem, jak się nazywam. Ale twoje imię oczywiście
pamiętam.
— Nawet głos masz inny. I w ogóle jesteś jakiś dziwny.
32
— Po prostu jeszcze nie oswoiłaś się ze mną. — Ścisnąłem ją za rękę. — Wczoraj przez
głupi wypadek straciłem kolegę. Pośliznął się na schodach, uderzył skronią o stopień — i
koniec. Dziś żeśmy go pochowali, a ja czuję się jak szmata: wtedy u znajomych
przedstawiłem ci się jako on... Zrozum, głupia sytuacja: szalenie mi się podobasz, ale jesteś
żoną mego szefa i nie chciałbym, żebyś pomyślała... Naprawdę mam na imię Andrij...
— Głuptasku... Czy zachowywałabym się tak, gdybym sobie coś pomyślała? Jesteś bardzo
miły. Może nie znam się na ludziach, ale moje wyczucie jeszcze nigdy mnie nie zawiodło.
Dokąd pójdziemy?
— Nie wiem. Może byśmy coś zjedli?
— Jesteś głodny? Ja też nie. Mam lepszy pomysł. Chodźmy do mnie.
Weszła w smugę światła i wreszcie mogłem się jej przyjrzeć. „Po trzydziestce, ale młodsza od
Prahnima-ka" — pomyślałem.
— A może, jak nie jesteś u siebie, dostajesz kompleksów? Już tamtego wieczoru chciałam
cię zaprosić, ale pomyślałam...
— Idziemy do ciebie. — Przypomniałem sobie, że nazajutrz mam jechać po Prahnimaka, ale
na głos powiedziałem coś zupełnie innego: — Taka jesteś ładna...
Ołena roześmiała się i wzięła mnie za rękę. Dłoń miała suchą, gorącą. „Do czego to podobne
— myślałem. — Jeszcze przedwczoraj byłem przekonany, że stanowię złoty środek między
dwoma biegunami: Char-łanem i Wielkim Konstruktorem: tylko ja spośród nas trzech nie
ulegałem żadnym cielesnym ani duchowym pokusom."
Kiedyś Jurko zaciągnął mnie do biblioteki. Broniłem się rękami i nogami, mówiłem, że już na
studiach przejadły mi się wszelkie książkowe mądrości. W końcu
3 — Samotny wilk 33
zacząłem wertować rocznik „Nauki i Społeczeństwa". Jurko wodził nosem (straszny był
krótkowidz) po informatorach szukając jakiejś informacji technicznej. Kiedy wyszliśmy, był
już późny wieczór. Ulice wypełniał tłum eleganckich młodych ludzi wracających z teatrów
czy restauracji. Zanurzaliśmy się w falach śmiechu (roześmiane były przeważnie kobiety),
powietrze pachniało perfumami, było ładnie i ciepło, rozgrzana ulica długo zachowywała
zapachy uperfumowanych kobiecych ciał. Prawie nie słuchałem Wielkiego Konstruktora,
który ględził coś na temat nieśmiertelności i nieskończoności, a tymczasem prawda była tuż,
na wyciągnięcie ręki, jedyna prawda, której nie toczy robak zwątpienia: tą prawdą było życie.
Przepływało obok nas w bryzgach kobiecego chichotu, a my, jak dwa zaperzone głuptaki,
dzieliliśmy włos na czworo. Wielki Konstruktor w swojej rachitycznej głowie nigdy tego nie
pojmie. Czegoś mu brak albo faktycznie jest opętany... ,
— Może lepiej, żeby nas nie widziano razem? Mnie to obojętne, nie mam zamiaru robić
kariery pod kierunkiem twego Prahnimaka. Idzie mi o ciebie.
— Dbasz o moją cnotę bardziej niż ja sama — zaśmiała się Ołena, ale wyczułem, że wcale
nie było jej do śmiechu. — Może to i racja. A nuż Prahnimak już wrócił? Nie chcę, żeby mu
było przykro. W razie czego wyjdę ci naprzeciw. Druga klatka, mieszkania dwadzieścia
sześć.
Aż mi się zimno zrobiło. Nigdy nie lubiłem ryzyka, a zwłaszcza teraz, kiedy zmiana pracy w
ogóle nie wchodziła w rachubę: miałem inne plany. Przecież w tym domu może mieszkać
ktoś znajomy. Plotki na pewno od razu dotarłyby do Prahnimaka. A dla niego zro-
34
bić mi kuku to jak strącić chrabąszcza z rękawa. W najlepszym razie poczeka na kolejną
kompresję etatów. Ale może też wlepiać mi jedną naganę za drugą i w końcu będę musiał
odejść na własną prośbę. Dotychczas ceniono mnie, zwolnić samodzielnego projektanta też
nie tak łatwo, ale straszyłem sam siebie, by usprawiedliwić lęk — mój tupet zawsze był
tchórzem podszyty.
Ołena skinęła porozumiewawczo i skręciła' w podwórze. Poczułem się pewniej. Poszedłem
chodnikiem wzdłuż domu. Była to okazała kamienica o wysokich oknach, w takich domach
są zwykle wysokie pokoje, przestronne kuchnie i korytarze, osobne łazienki i ubikacje.
„Mieszkając w takim domu człowiek zawsze traktuje siebie z szacunkiem — pomyślałem,
mimo woli używając sformułowań Petra. — Ściany nie walą się na ciebie, głową nie uderzasz
co chwila w żyrandol." Pospacerowałem trochę po ulicy, a potem wszedłem na podwórze.
Idąc po schodach wypatrywałem małych blaszanych rombów z numerami mieszkań. Ten,
którego szukałem, był na drugim piętrze. Na klatce pachniało kotletami z drobiu. Od
przycisku dzwonka biegło w dół dziewięć liter: P-r-a-h-n-i-m-a-k...
Całe to wnętrze, szerokie schody, obite dermą drzwi mieszkań sprawiły, że czułem się trochę
nieswojo. „Zupełnie jakbyś stał przed generałem w szarej karakułowej papasze. Niby nie
masz nic na sumieniu: przepustka w porządku, sprzączki i guziki wyczyszczone, a mimo to
czujesz się jakoś łyso" — mawiał Petro wspominając czasy, kiedy sam paradował z
naszywkami kaprala.
Ołena zdążyła się przebrać — miała na sobie czerwone elastyczne spodnie, obcisły
pulower uwydat-
3*
35
niający wciąż jeszcze smukłą figurę i domowe pantofelki obszyte srebrzystym futerkiem.
Przestąpiłem próg i położyłem ręce na jej ramionach. Gest był spontaniczny: kiedy na dworze
mróz, odruchowo tulimy się do ciepłego pieca. Ołena zarumieniła się i ukryła twarz na mojej
piersi. Załaskotała mnie chmura miękkich włosów, jak jedwabista trawa, która kiedyś rosła
pod oknami chaty Charłana. Chociaż nie — to była moja chata: ten rozłożysty
srebrzystozielony krzak rósł na przyzbie, tuż obok ścieżki do ogrodu. Kiedy
przeprowadziliśmy się do miasta, w naszym ogródku były już tylko miastowe kwiaty: narcyzy
i tulipany. Pierwszy raz tego dnia poczułem, że robi mi się jakby cieplej: coś jednak pozostało
jeszcze z prawdziwego Andrija Szyszyhy.
— Taki jesteś teraz dobry — szeptała Ołena. — Czuję to. Od razu, gdy usłyszałam w
słuchawce twój głos, wyczułam, jaki jesteś: kapryśny, zmienny jak pogoda w jesieni. Kiedy
zadzwoniłeś, byłeś jakiś inny, nie taki, pomyślałam nawet, że nie bardzo chcesz się ze mną
zobaczyć, że mną gardzisz... za tamten wieczór. Tyle tam było młodych dziewcząt...
Myślałam, że dla mnie już wszystko minęło, a tu nagle zjawiłeś się ty. Nie szukam
usprawiedliwienia, wiem, że powinnam być trochę bardziej powściągliwa, ale chyba dosyć
żyłam tylko dla Prahnimaka, chyba mam prawo do czegoś dla siebie? Zresztą, nie ma o czym
mówić. Interesuje mnie Wszystko, co ciebie dotyczy, moje problemy nie powinny cię
obchodzić. Wszyscy mężczyźni są tacy i nie mogę ci tego mieć za złe. Nie gniewasz się już?
— Głuptasku — powiedziałem z odruchową czułością. — Bardzo mi z tobą dobrze. To
najpiękniejszy wieczór w moim życiu.
36
Poczułem na ustach lekkie muśnięcie warg. W tym pocałunku nie było najmniejszej aluzji do
minionego czy dopiero spodziewanego zbliżenia. Ołena ujęła mnie za rękę i weszliśmy do
pokoju.
— Oto moje królestwo — prztyknęła wyłącznikiem. W kącie koło drzwi balkonowych
zapłonął różowy grzybek domowego barku. Świetlisty krąg obejmował dwa fotele i
wysuwany stolik, na którym stały dwa kieliszki, dwa talerzyki z plasterkami cytryny i szynką,
i dwa widelce. Usiedliśmy. Ołena otwarła barek: w lustrzanych ścianach odbijała się bateria
kolorowych butelek. — Teraz będę cię kurować. Zawsze mam pod ręką jakiś koniak, jak
w każdym szanującym się domu... — Ostatnie słowa zabrzmiały jakby smutno i trochę
ironicznie. — Prahnimak prawie nie pije, ale nigdy nie wraca z delegacji z pustymi rękami,
lubi kolekcjonować egzotyczne trunki. — Wyciągnęła jakąś graniastą butelkę, w czarnym
szlifowanym szkle odbijały się światełka, rzucając na twarz Ołeny i na jej ręce wesołe
ruchliwe zajączki. Chwyciłem jej dłoń i ucałowałem z wdzięczności. Było mi naprawdę
dobrze.
— Coś ty, Andrijku! — zaczerwieniła się.
— Czy macie dzieci?
Nie powinienem był zadać tego pytania, ale już się stało.
— Czy wyglądam na kobietę, która nie ma dzieci?
— Nie — odparłem zmieszany — ale popatrzyłaś na mnie tak, jakbym był małym
chłopczykiem.
— Dla kobiety mężczyzna, który się jej podoba, jest zawsze dzieckiem. Tylko że wy tego nie
rozumiecie. Mój łobuziak ma już siedemnaście lat. Trudno uwierzyć, prawda? Kiedy
wyszłam za Prahnimaka, byłam dopiero na drugim roku. Ale syn mieszka z moją mamą. Ma
własny pokój i bez przerwy coś. dłubie. Chce skonstruować jakąś maszynę antygrawitacyjną.
Nie mam
37
pojęcia, na czym to ma polegać. Ja próbuję trochę malować, ale to z kolei jego w ogóle nie
interesuje. Czasem przychodzi prosić o pieniądze na jakieś tam kondensatory: muszę
zadzierać głowę, taki z niego dryblas, i wtedy zawsze zadaję sobie pytanie: czy rzeczywiście
ja to urodziłam?
Zapytałem, czy mogę zdjąć żałobną marynarkę. Wstałem i przewiesiłem ją przez fotel.
Podniosłem kieliszek, spojrzałem czule na Ołenę i nieoczekiwanie dla siebie powiedziałem,
jak zawsze mawiał Charłan:
— Oby nam się...
— Oby nam się... — Ołena roześmiała się. — Strasznie smutne były te dwa dni, ale jak sobie
przypomniałam twoje „oby nam się", znów mi się chciało żyć.
Wychyliłem kieliszek. Ołena. tylko umoczyła wargi i ponownie nalała. Teraz oboje
wypiliśmy do dna. Koniak miał miły, łagodny smak. Chciałem się upić. Świat tracił
kanciastość, stawał się jakiś miękki. Powoli zapomniałem, jak znalazłem się w tym pokoju.
Zdawało mi się, że znam Ołenę od dawna, że zawsze siadywałem pod tym różowym
grzybkiem i że będę tak siedział jutro i pojutrze, wpatrzony w migotliwe refleksy światła na
jej twarzy i rękach.
— Marzę o tym, żeby zobaczyć kiedyś piwnice, w których dojrzewa wino — powiedziała
Ołena. — Ale żadne tam zwiedzanie grupowe. Chciałabym sama wędrować między rzędami
dębowych beczek: w tych wino ma już pięć lat, w tamtych dziesięć, dwadzieścia. Półmrok,
upojny, cierpkawy zapach, tajemnica dojrzewania i powolnych przemian — w tym jest coś z
kobiety... Czterdziestoletniej — dodała ze smutkiem.
W przedpokoju ostro zadźwięczał dzwonek. Zerwałem się, pośpiesznie narzuciłem
marynarkę, zaczepiając przy tym o stolik. Kieliszek przewrócił się, w barku brzęknęły
butelki. Ołena siedziała spokojnie nie
38
spuszczając ze mnie oka. Wsadziłem ręce do kieszeni, chcąc ukryć nerwowe drżenie, i
niepewnym krokiem podszedłem do okna. Drugie piętro, stare budownictwo ^— wysoko. W
dole czerniał asfalt, upstrzony plamami światła. Za chwilę w progu stanie Prahni-mak i cześć
pieśni: jutro można nie iść do pracy, chyba tylko po to, żeby się rozliczyć i przekazać
Wielkiemu Konstruktorowi klucze od mieszkania Petra. Czułem obrzydliwe ssanie w dołku.
Ołena powiedziała szeptem:
— Jeśli to on, to ma klucz. Nie musiałby dzwonić. Ale on nigdy nie zjawia się bez
uprzedzenia. Pewnie to telegram...
Dzwonek więcej się nie odezwał. W pokoju panowała niesamowita cisza. Stałem jak
sparaliżowany, bałem się nawet odetchnąć. Skądś doleciało skrzypnięcie drzwi.
— Przeciąg — powiedziała głośno Ołena. — Trzeba zamknąć lufcik. Albo nie, zapalimy
sobie teraz, prawda?
W barku leżało pudełko papierosów i zapalniczka. Zaciągnąłem się chciwie, niespiesznie
przeszedłem się po pokoju. Powoli trzeźwiałem, wydobywałem się z różowego oparu.
Nacisnąłem wyłącznik, pod sufitem zapłonął żyrandol. Półmrok działa kojąco, jaskrawe
światło podnieca do działania. Dopiero teraz spostrzegłem, że cała jedna ściana pokoju była
imitacją morza: błękitne fale tuż nad podłogą wysokie i spienione, bliżej sufitu stawały się
coraz drobniejsze. Pokój zdawał się oddychać słoną morską przestrzenią, gdzieś na
horyzoncie bielał stylizowany trójkącik jachtu.
—■ Ja też kocham morze — powiedziałem dbając, aby mój głos był odpowiednio wzruszony.
Poszperałem w pamięci i zacząłem przekazywać myśli Wielkiego Konstruktora. — Morze to
życie. To na pewno żywy organizm, nawet współczesna fizyka nie neguje takiej
39
możliwości, a więc ocean musi mieć coś na kształt mózgu. Wyobrażasz to sobie? Głębia, w
której pulsują gigantyczne zwoje...
— Daj spokój, Andriju! Będę miała koszmarne sny — odparła prawie ze łzami. — Dla mnie
morze jest zupełnie inne. Chcesz, pokażę ci...
Sięgnęła do sekretarzyka, wyjęła drewnianą, rzeźbioną skrzynkę i usiadła na dywanie u moich
stóp. W skrzynce był rzutnik i slajdy. Na ekranie pojawił się zachód słońca, spokojna toń i
różowe żagle sportowego jachtu.
— To właśnie ten jacht, którym wypływaliśmy na otwarte morze. Kapitan miał na imię Jan,
ładnie, prawda? Rzeczywiście dowodził kiedyś dużym statkiem, ale to było dawno. Kiedy go
poznaliśmy, miał już chyba siedemdziesiątkę jak nie więcej. Palił fajkę, jak każdy prawdziwy
wilk morski. W zeszłym miesiącu dostałam od niego kartkę: „Ołenko, jacht wzięli do
remontu, a ja nie mogę się pozbyć uczucia, że to koniec mego życia..." Był tam jeszcze taki
stary rybak i dziewczyna, jego wnuczka. Byliśmy wtedy z Prahnimakiem w sanatorium.
Kiedyś Jan zobaczył mnie, jak szłam brzegiem morza, i powiedział: „Proszę popłynąć z nami,
to jest nasz jacht." Jeszcze nigdy nie widziałam z bliska jachtu z prawdziwymi żaglami. —
Ołena zmieniła slajd. Teraz na ekranie widać było pokład, kobietę ze szczotką i wiadrem
(twarzy nie można było rozpoznać), obok stał całkiem siwy, ale jeszcze smukły mężczyzna.
— To ja na wachcie, a to Jan. Pewnego wieczoru, gdy byliśmy sami na pokładzie, powiedział:
,*,Ołenko, gdybym miał ze trzydzieści lat mniej, uczyniłbym cię szczęśliwą." „Łatwo ci tak
mówić teraz — odparłam.
— To do niczego nie zobowiązuje." „Chyba masz rację
— przytaknął z rezygnacją. — Dlatego nie ukrywam, że już dawno stuknęła mi
siedemdziesiątka."
40
Znów zmieniła slajd, ale ja już nie patrzyłem na ekran. Przed oczyma miałem tylko jej strome
piersi w głębokim wycięciu swetra i szyję pokrytą złocistym puszkiem. Nie mogłem oprzeć
się pragnieniu, aby wpić się wargami w to smagłe ciało. Zwarłem szczęki aż do bólu,
spotniałe dłonie zacisnąłem na oparciu fotela i odwróciłem głowę. Ołena obejrzała się.
— Andrijku... — zawołała przestraszona.
— Ja... — nagle zabrakło mi tchu. Czułem, że pogrążam się w jakiś słodki odmęt, że
chwytam usiłujące się wymknąć ciało Ołeny i rzucam je na dywan...
Ale już za chwilę opanowała mnie niezwykła jak na tę sytuację trzeźwość* „Jakie ona ma
jędrne piersi — pomyślałem. — Iw ogóle cała jest jak... jak ryba, świeżo wyciągnięta z
sieci..." Starałem się przyłapać jej zamglone spojrzenie, ale wciąż miałem przed oczyma
zimny uśmieszek Prahnimaka, gdy odbierał mi książkę, a ja stałem za stołem, jak uczniak
przyłapany na gorącym uczynku. Mściwy triumf był dla mnie słodszy niż miłość, widziałem
tylko twarz Prahnimaka i syciłem się triumfem: oto trzymałem w objęciach małżonkę
zastępcy dyrektora. Tak, ten wieczór był nieodzowny ze względu na jutrzejszy poranek: jutro
mam jechać po Prahnimaka na lotnisko.
— Nigdy niczego nie żałuję i nie żałuję, że tak się stało... — Ołena wysunęła się z moich
ramion. — Pewnie tak było pisane. Ale czuję się jak zgwałcona. Ty nie umiesz kochać,
umiesz tylko brać. Kobieta to od razu wyczuwa. Jest w tobie taka namiętność, aż mi się robi
straszno. Czemu tak mi się przyglądasz? To mnie peszy. Zupełnie jakbym była królikiem
doświadczalnym... W dodatku pogryzłeś mi wargi, jutro wraca Prahni-mak, a pojutrze...
pojutrze muszę ładnie wyglądać. — Znowu wtuliła się we mnie i delikatnie otarła mi pot z
czoła. — Masz w sobie tyle siły...
41
Nie mogła powiedzieć mi nic milszego. Owładnęło mną leniwe, pobłażliwe poczucie
wyższości, właściwe każdemu zwycięzcy.
— Twój Prahnimak ma w sobie więcej siły niż całe nasze biuro.
— Jego jedyna namiętność to praca. „My oboje, Ołeno — powiada — jesteśmy w końskim
wieku; trzeba orać, ile tchu w piersi. Za jakieś dziesięć lat człowiek obejrzy się za siebie: ile
zaorałeś przez całe życie?" A ja się boję jesieni, chcę jeszcze żyć, a nie tylko ciągnąć pług, u
mnie jeszcze jest lato: krótkie, prawdziwe babie lato, ale jednak! Zresztą dla niego to
wszystko... no, to, co my... jest nieprzyzwoite. Taką
.już ma naturę. Wsiowy jakiś, czy co, Myślisz, że on się ze mną ożenił? To ja się za niego
wydałam. Jeszcze dziś robi się czerwony i odwraca głowę, gdy się rozbieram...
— Atrofia woli życia — mruknąłem (chyba to cytat z Charłana).
— Śmieszny jesteś, Andrijku. Cóż ty możesz wiedzieć o jego woli życia? Jako młodziutki
chłopak zaraz po kursie dla czołgistów poszedł na front, został dowódcą czołgu — nam się to
w głowie nie mieści. Pod Kirowogradem trafili go, czołg się zapalił, on zdążył wyskoczyć, ale
wtedy dostał serię z automatu. Przestrzelone ramię i — niewola. Dwa razy uciekał. Pierwszy
raz po tyfusie, głowa ogolona, język jak kołek, oczy wysadzone... Pięć kilometrów przed linią
frontu złapali, zawlekli do obozu, zbili i — karcer. Po miesiącu znów uciekł. Z kilkoma
innymi wybili konwojentów i doszli do swoich. Potem służył jako szeregowiec w piechocie.
Jakby tego było mało, zdążył jeszcze powojować z Japończykami. Pomyśl tylko — taki
gołowąs, a ile przeszedł! Teraz dwudziestoletnie byki
42
jeszcze mannę na mleczku dostają, a on miał akurat tyle lat, jak wojna się skończyła. I co: ani
domu — wieś Niemcy spalili, ani zawodu, ani zdrowia. Poszedł do pracy jako księgowy.
Zdobył podręcznik i przez kilka nocy nauczył się, potem jeszcze kolegom pomagał.
Popracował trochę i — na studia: chciał mieć wiedzę, a nie tylko dyplom. Jeść także trzeba
było: ile on wagonów rozładował! A ty mówisz — wola życia... W teorii to my jesteśmy
mocni, Andrijku, ale co my widzieliśmy, co my wiemy?!
Jeszcze była w moich ramionach, jeszcze trzymałem jej dłonie, ale już wymykała się spod
mojej władzy. Posiadać kobietę to nie tylko leżeć z nią przez chwilę w jednym łóżku.
Popełniłem błąd: obraziłem Prahni-maka i obudziłem w jego żonie uczucie, uśpione
monotonią rodzinnej sielanki.
— Ołenko, wybierzmy się jutro do lasu. — Łasiłem się jak kotek, łamałem swoje zasady
(który to już raz dzisiaj?), oplatałem pajęczyną muchę, która zaczęła się wyrywać. — Te
mury mnie wykańczają, nie żyję. Chcę odetchnąć jesienią, popatrzeć, jak chodzisz w słońcu
między złocistymi sosnami...
Co za liryka! Jakbym całe życie nic tylko deklamował wiersze. Kiedyś spotkałem Petra w
bibliotece. Na jego stoliku leżało ze dwadzieścia małych tomików. „Po co ci to?" —
zdziwiłem się. „Uzbrajam się w znajomość współczesnej poezji — zaśmiał się Charłan. —
Może się przydać."
— Naprawdę tylko popatrzeć?
Trudno było się połapać, co przeważa w jej głosie: kokieteria, ironia czy smutek.
— Ja naprawdę cię kocham. Do łóżka mógłbym sobie znaleźć dziesięć innych —
powiedziałem brutalnie i odwróciłem się plecami, by sięgnąć po papierosa.
43
— Ale takiej byś nie znalazł — oparła mi głowę na ramieniu. — Prawda, że jeszcze jestem
ładna? No powiedz, powiedz...
— Śliczna... — odparłem.
„Nieźle byłoby mieć teraz wilgotne ze wzruszenia oczy" — pomyślałem, ale Ołena bacznie
mi się przyglądała i nie mogłem poślinić powiek...
Wybiła jedenasta. Zerwałem się i zacząłem pośpiesznie się ubierać. — Póki jeszcze metro
chodzi — usprawiedliwiałem się, choć mogłem złapać taksówkę albo zostać do rana w tym
przytulnym mieszkanku. Ale coś nieodparcie ciągnęło mnie do mieszkania Charłana. Ołena
pobiegła do kuchni— chciała mnie poczęstować prawdziwą cejlońską herbatą. Uchyliłem
drzwi od pokoju Prahnimaka. Od razu, gdy przyszedłem, miałem ochotę tam wejść, ale nie
chciałem, by Ołena to zauważyła. Jeśli nazajutrz miałem się czuć swobodnie w jego
obecności, musiałem o nim wiedzieć jak najwięcej. Po pracy chowamy się W domach jak
ślimaki w muszlach. Z czasem mieszkanie staje się podobne do swego właściciela. Powiedz
mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś. Za życia Charłana moim marzeniem było
mieszkać przy cichej zielonej ulicy, koniecznie z dużym balkonem. Wyobrażałem sobie, jak
kupuję w komisie fotel-bujak i wielki puszysty dywan. Matka obiecała mi taki dywan na
nowe mieszkanie. Wracam z pracy, zrzucam ubranie, biorę tusz spłukując z siebie wszystkie
biurowe problemy, wszystkie małe i duże kłopoty, i w pięknym szlafroku siadam przed
zdalnie sterowanym kolorowym telewizorem.
Pokój Prahnimaka przypominał kiszkę. Brakowało tego, co dla mnie było najważniejsze:
komfortu i przy-tulności. Biurko (z tych najtańszych), na brzegu biurka — stos gazet, pod
szkłem — kalendarz, najważniejsze telefony: do biura i do zarządu, obok — fotografia
44
syna. Pod jedną ścianą — skromna szafka na książki, również krajowej produkcji, tomy
encyklopedii i informatorów. Pod drugą zwykłe żelazne łóżko z polerowanymi poręczami —
znam je od dziecka, dokładnie takie samiutkie rdzewieje teraz pod jabłonką w matczynym
ogrodzie. Na środku pokoju — rajzbret ze świeżo założonym arkuszem brystolu. Nad
biurkiem — duża fotografia starego człowieka o przenikliwym surowym spojrzeniu.
— To jego dziadek — cicho odezwała się Ołena. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszła. —
On prawie go nie pamięta, ale go kocha. Nie mogę pojąć, jak można kochać umarłych.
— Jesteś niesprawiedliwa — wyrwało mi się.
— On ma rzeczywiście dużo ze swego dziadka. Dla tamtego życie to także były tylko
obowiązki. Wszystko, co miał, to żelazne łóżko, które potem odziedziczyła matka
Prahnimaka. Chociaż nawet wtedy mógł mieć, czego dusza zapragnie, nie znalazł czasu, żeby
się urządzić: rewolucja, wojna domowa, pierwsze pięciolatki, kolektywizacja... Kiedyś w
napadzie złości powiedziałam mu, że dziadek bujał w obłokach i wymyślał sobie wszystko:
życie i ludzi. Obraził się: dziadek, powiada, nie flirtował z życiem, on je budował — od
podstaw, tak jak ja konstruuję maszynę. W życiu nieraz trzeba iść na kompromis, trzeba być
elastycznym, a on, podobnie jak jego dziadek, jest do tego organicznie niezdolny. Jest
zupełnie jak dziecka, często chce mi się z niego śmiać, ale równocześnie go podziwiam. Tam,
gdzie przedtem pracował, awansowali go na zastępcę dyrektora. Miesiąc popracował i wrócił
do swego działu. To nie dla niego. Trzeba ściany pomalować: żadne przedsiębiorstwo nie
chce się podjąć, a za prywatne fuchy Ilia nie chce płacić z państwowych pieniędzy. Kiedyś
dach zaczął przeciekać. Dyrektor mówi: „Po-
45
wiedz chłopakom, żeby podrzucili wywrotkę smoły, wyleje się na dach i po krzyku." „A
jakże ja się rozliczę?" „Napiszesz, że przyjęliśmy kogoś do pracy na dwa tygodnie." „Nie, tak
nie można, to oszustwo." Dyrektorowi wreszcie się to znudziło i sam się z fuszerami umówił.
Wtedy Prahnimak: „To nieuczciwe, tak nie można, to zwykły kant..." I buch — prośbę o
zwolnienie. Nie myśl, że to cielę, hie, on ma swoje ambicje. Chciałby być na świeczniku, bo
uważa, że im wyżej człowiek stoi, tym lepiej może służyć dobrej sprawie, ale nawet na jotę
nie odstąpi od swoich zasad. A ty byś odstąpił, Andrijku?
— A może ja nie mam od czego odstępować? — uśmiechnąłem się i zakryłem sobie oczy
pasemkiem jej j włosów.
Zwykle ludzie maskują się za pomocą kłamstwa. Charłan maskował się mówiąc po prostu
prawdę.
Schodziłem ze schodów zadowolony z tego wieczoru. Teraz wiedziałem dość, aby jutro nie
poruszać się po omacku. Najważniejsze było to, że córka Heorhija Wa-sylowycza przyjaźni
się z Ołeną. Za trzy dni, w sobotę, są urodziny Ołeny. Będzie sporo gości, Wiktoria też się
zapowiedziała. Ołena chce, żebym przyszedł. A więc za trzy dni. A potem się zobaczy.
Najważniejsze, jak mawiał Charłan, znaleźć się w siodle. Wykonać jakiś efektowny skok.
Przypuścić szturm.
Zacisnąłem szczęki, aż zęby zgrzytnęły.
Ta zimna kalkulacja była dla mnie czymś nowym, niezwykłym. Nie czułem się jeszcze w tej
roli zbyt pewnie, więc zacząłem wyobrażać sobie jutrzejszy wypad do lasu. Wezmę taryfę i
pojedziemy daleko za miasto, będziemy chodzić po sprężystym dywanie z sosnowych igieł,
zaglądać na słoneczne polany lub — le-
46
piej — zaszyjemy się w pachnącą żywicą gęstwinę, gdzie nikt nas nie będzie mógł zobaczyć.
Ale wcześniej muszę jechać po Prahnimaka, to mój pierwszy poważny egzamin.
Wyobrażałem to sobie bardzo realistycznie: wysiadam ze służbowego samochodu, wchodzę
do hali dworca lotniczego, witam się z Prahnimakiem występując w całkiem nowej roli —
człowieka powściągliwego, poważnego i uprzejmego, ale dalekiego od nadskakiwania.
Czułem się jak aktor przed premierą.
Pierwszy raz znalazłem się tak późno na dalekim przedmieściu. Zegarek wskazywał wpół do
pierwszej. W porównaniu z jasnym ruchliwym Chreszczatykiem tu było pusto i ciemno.
Ruszyłem na skróty, przez podwórza, starając się nie tracić z oczu pojedynczych ludzkich
postaci. Myślałem, że w ten sposób wyjdę na obwodnicę, a potem już bez trudu odszukam
swój dom. Ale nieliczni przechodnie roztapiali się w brudnej mgle, wsiąkali w bramy. Jak
okiem sięgnąć wznosiły się kamienne bloki podobne do siebie niczym pudełka zapałek albo
biurka w naszej pracowni. Zląkłem się, że do rana przyjdzie mi błądzić po tym betonowym
lesie, a przecież już dawno powinienem leżeć w łóżku. Puściłem się biegiem wzdłuż rzędu
bloków wyglądających jak wysunięta na przedpole czujka całej armii, którą miasto wysyłało
na podbój zielonych obszarów. Od pól niósł się ostry zapach wilgotnej ziemi, gnijących
chwastów i jeszcze czegoś, co sprawiało, że го*шо woli zaciskałem zęby, a po plecach
przebiegały dziwne łaskotki, jakbym włożył kożuch na gołe ciało. Pola wzywały, przyciągały
nieodparcie i nawet nie spostrzegłem, kiedy dałem nura w gęstniejącą ciemność. W pewnej
chwili instynktownie obejrzałem się i prz«z opary mgły gdzieś wysoko zobaczyłem
pomarańczowy prostokącik okna. Wiedziałem, co robię, zostawiając światło w pokoju!
47
Kilkoma susami wbiegłem na czwarte piętro, wyśliznąłem się z ubrania, zgasiłem lampę i jak
nieżywy padłem na tapczan. Zdążyłem jeszcze pomyśleć: nie mogę zaspać, trzeba nastawić
budzik...
...Wilk zeskoczył z tapczanu, długie, prężne cielsko przemknęło ponad węgierskim stolikiem i
padło na dywan. Dał susa, całym ciężarem uderzył w drzwi — bez skutku. Wyszczerzył kły.
Paszcza rozsiewała nikłą poświatę, w okrągłych ślepiach płonął ogień. Jeszcze raz natarł na
drzwi. Daremnie. Stanął na tylnych łapach, napiął się jak struna i przednimi łapami zaczął
wściekle drzeć gładką powierzchnię. Po chwili, jakby zniechęcony, skoczył w bok i drapiąc
pazurami o parkiet zaczął okrążać pokój przeskakując krzesła, stół, fotel, stolik z
telewizorem. Biegł wciąż prędzej i prędzej, jakby chciał dogonić swój własny cień...
ROZDZIAŁ TRZECI
Otworzył oczy. Za oknem ledwie szarzało. Trzeba wstawać — Prahnimak przylatuje
wcześnie. Przypomniało mu się, jak matka wyobrażała sobie szanowanego człowieka: pod
dom co dzień podjeżdża służbowe auto, kierowca czeka cierpliwie, ścierając ze lśniącej
karoserii niewidoczne pyłki. Cóż, przyjdzie czas, kiedy i on, Szyszyha, wyjrzy przez okno, a
przed wejściem będzie stała limuzyna. Co dzień będzie kołysał się na mięk-кіщ. siedzeniu
wołgi, dumny, samotny, a pospólstwo będzie szturmować przepełnione trolejbusy i autobusy.
Wstał, uchylił okno. Do pokoju wtargnął cierpki, wilgotny chłód. Z tej wysokości domki na
działkach przypominały ule spowite białą mgłą. Niebo różowiało. Raz i drugi przemierzył
pokój, ćwicząc wymachy ramion, głębokie wdechy i wydechy. U siebie przeważnie
rezygnował z codziennej gimnastyki — lenistwo brało górę. Budził się w ostatniej chwili,
czasu miał tyle, żeby wychylić szklankę mleka i na łeb na szyję lecieć do trolejbusu. Odkąd
nastał Prahnimak, w pracy trzeba być co do minuty. Natomiast Charłan zawsze znaj-
4 — Samotny wilk
49
dował czas i energię na poranną gimnastykę. „Witaj brzusiu, żegnaj kusiu — mawiał. —
Takie dziś czasy, że człowiek musi dbać o sylwetkę i kondycję. Każda epoka ma swoje
ideały. Symbolem naszej jest młodzieńczy wygląd i sportowa sylwetka." Jego marzeniem
było grać w tenisa. „Jest to rozrywka wysoce ekskluzywna, umożliwiająca zawarcie
odpowiednich znajomości." Tej jesieni miał już wszystko zaklepane dzięki koledze z wojska,
który teraz trenował tenisistów. W notesie Petra musi być numer tego trenera — trzeba do
niego zadzwonić. To logiczne — chcesz osiągnąć więcej niż twój sąsiad, musisz mieć
większy zapas sił i energii.
Zajrzał pod stół. Gdzie się podziały hantle? Pewnie ciotki wyniosły je do kuchni. Raptem jego
zaspane spojrzenie padło na głębokie rysy na drzwiach. Jakby je rzeczywiście podrapało
jakieś duże rozwścieczone zwierzę... Rozum instynktownie bronił się przed tym, na co
patrzyły oczy — lepiej jak najprędzej zapomnieć o tych nocnych koszmarach. Odwrócił się i
jak lunatyk zaczął się ubierać. Był już w koszuli, gdy uprzytomnił sobie, że wcale się nie mył.
Odwracając wzrok od porysowanych drzwi, poszedł do łazienki, wypluskał się i wytarł
ręcznikiem Petra — swojego nie miał czasu wyciągnąć z walizki. Potem zaczął ścielić
tapczan. Nagle zza horyzontu wychynęła czerwona tarcza słońca — cała ściana pokoju
spłynęła rubinową posoką, krwiste plamy rozlały się na kołdrze i prześcieradle. Rzucił się na
tapczan, zanurzył twarz w poduszce: zęby dziko rwały płótno, póki starczyło sił, z gardła
dobywał się głuchy, podobny do wycia szloch.
Boże, dlaczego musiało to popaść akurat na niego? Czemu nie na Wielkiego Konstruktora
albo na któregoś z kolegów? Czemu właśnie w nim obrały sobie siedzibę władające
Charłanem ciemne moce? Przez
50
całe życie starał się trzymać jak najdalej od ludzkiego mrowiska. Ze wszystkich postaw, jakie
może przybierać człowiek, najbardziej odpowiadała mu leżąca. No i drzemał sobie leniwie
pod wierzbą przy ruchliwej drodze, nie oczekując nawet, aż pieczone gołąbki spadną same do
gąbki.
Było to zaraz po studiach. Obowiązkowe trzy lata odpracowywał w cegielni, w rejonowym
miasteczku między Kijowem a Mrynem. Kiedy miał wolne, szedł do szosy, kładł się pod
wierzbą, wyjmował przybory do manicure i przywracał wspaniały wygląd swoim
inteligenckim dłoniom o smukłych palcach (na to nigdy nie żałował czasu). W pobliżu był
przystanek autobusowy. W Kijowie czekały wielkomiejskie rozrywki, w Mrynie — matczyny
barszcz, gołąbki i nóżki w galarecie, ale on wolał leżeć pod wierzbą i robić manicure. Były to
najmilsze chwile w jego życiu: patrzeć na ludzką krzątaninę, w głębi duszy pragnąć jej — i
nie ruszać się z miejsca.
Rzeczywiście. Czemu nie popadło na przykład na Wielkiego Konstruktora? Ten wszystko
robił tak, jakby miał żyć co najmniej dwa tysiące lat, a nie nędzne, powiedzmy,
siedemdziesiąt, jakby był przekonany, że jest co najmniej archaniołem, któremu Stwórca
polecił zrobić na ziemi porządek. Gdy biuro dostało zamówienie na projekt hali pod
automatyczną linię produkcyjną, zrobił nieludzki raban. W takim hangarze, wrzeszczał,
można zainstalować dwukrotnie wydajniejszy automat! Chodził od kierownika do
kierownika, krzyczał pryskając śliną przez rzadkie zęby, dotarł nawet do ministerstwa
(„przytną ci nosa tymi obitymi skórą drzwiami!" — śmiał się Szyszyha), ale w końcu dopiął
swego: projekt został zmieniony, tyle że w tym czasie on już był zajęty czymś innym i nawet
nie opatentował swego pomysłu. Nie tak dawno on i Wielki
4»
51
Konstruktor podłączali do tamtej automatycznej linii nową pakowarkę, której projekt także
wyszedł z ich pracowni. Hala faktycznie przypominała dekoracje do jakiegoś fantastycznego
filmu: ani żywego ducha, maszyny same tną, składają, spawają, lakierują i suszą; mrugają
kolorowe światełka, mruczą automaty. Właściwie żadne cuda: normalna nowoczesna hala
produkcyjna. Mimo to Wielki Konstruktor wściubiał nos we wszystko, piejąc psalmy na cześć
ludzkiej pomysłowości. Właśnie tam, jakby przeczuwając tragiczny koniec Petra, Szyszyha
powiedział: „Gdyby z twoją iskrą bożą ożenić praktyczne podejście Charłana — niech się
schowają wszystkie sputniki i statki kosmiczne." „Są mechanizmy, których nie da się ze sobą
połączyć" — warknął Wielki Konstruktor patrząc na niego złym okiem.
A żywego Szyszyhę i martwego Charłana, jak widać, da się połączyć?
„Nie myśl, że jesteś czysty jak nie zapisany papier — wrzeszczał kiedyś Petro, gdy
posprzeczali się o jakieś głupstwo. — Tyle że atrament, którym cię zapisano, pewnie był
sympatyczny i na razie nic nie widać. W swoim czasie litery się ujawnią i wszystko będzie
można odczytać! Przypomnij sobie, jak cię wybierali na przewodniczącego klasy!"
Kiedyś Andrij sam opowiedział o tym Charłanowi. Chodził wtedy do siódmej, a może do
ósmej klasy. Kandydatów było dwóch: on i chłopak, który siedział z nim w jednej ławce.
Najpierw odbyło się głosowanie na sąsiada: prawie połowa klasy podniosła ręce. On już
wtedy nie lubił się wychylać, na kit mu były dodatkowe obowiązki i kłopoty. Ale gdy
przystąpiono do głosowania na niego, na chwilę jakby stracił rozum —
52
pamiętał tylko, jak paliły policzki i jak szumiało w uszach. Otrzeźwiło go zdumione
spojrzenie nauczyciela liczącego głosy: „Coś ty, Szyszyha, sam na siebie głosujesz?" Spojrzał
wtedy na swoją rękę jak na jakieś obce ciało: rzeczywiście była wzniesiona...
Oprzytomniał i usiadł na łóżku. Pod powiekami miał piasek, opuszki palców obrzmiałe.
— No, teraz się pilnujcie... — powiedział głośno. — Koniec ze skromnym gryzipiórkiem,
melancholijnym filozofem, któremu nie chce się nawet ruszyć z wygodnego stołka. Petro
Charłan przy mnie to prymityw...
Nie miał pojęcia, do kogo mówi — niech cały świat się dowie. Słysząc swój głos sprężył się
wewnętrznie jak laubzega, której nie oprze się nawet żelazo. Denerwowało go, że słońce tak
powoli wznosi się nad horyzont: niechby już wreszcie był dzień. Rozpierała go chęć
działania.
Z porannego rozleniwienia nie zostało nawet śladu. Głowa była jasna, ruchy celowe i
precyzyjne. „Trzeba to zakryć" — pomyślał — przypinając do podrapanych drzwi wielką
płachtę „Sportowca" całą pokreśloną czerwonym ołówkiem. (Charłan czytał tę gazetę od
deski do deski.) Ubrał się i siadł przy stole. „Nie ma sensu sprzedawać mebli — medytował
— trzeba będzie potem łazić po sklepach i szukać czegoś odpowiedniego." Ten węgierski
komplet Charłan musiał sobie załatwiać przez znajomości. Lepiej niech wszystko zostanie jak
jest. Ciotkom zapłaci z własnej kieszeni. A właściwie z matczynej. Musi natychmiast napisać
do matki i ojczyma.
Przez chwilę usiłował ułożyć jakiś miły liścik, ale głowę miał pustą: wszystkie gładkie
słówka nagle jakby zapadły się pod ziemię. Nie szkodzi. Wystarczy lakoniczna informacja,
złagodzona żartobliwym tonem: „Szanowni Rodzice, Mamo i Semenie Mychajłowyczu!
53
(Tak zawsze zwracał się do ojczyma.) Pisaliście kiedyś, że składacie pieniądze, aby
uszczęśliwić waszego syna spółdzielczym mieszkaniem. Spieszę więc zawiadomić, że sprawa
jest już nieaktualna. Od wczoraj wasz ukochany potomek piastuje odpowiedzialne stanowisko
i jest posiadaczem samodzielnej kawalerki, wprawdzie nie w centrum, ale zawsze to jeszcze
miasto. Szesnaście metrów kwadratowych i kuchenka, czwarte piętro. Jest też szansa na
wspaniały węgierski komplet. Brak tylko paru groszy. Poratujcie więc gołego An-drijka. Na
początek trzeba przynajmniej pięćset rubli. Szczegóły w osobnym liście lub osobiście.
Bądźcie zdrowi, wasz Andrij."
Zakleił kopertę. Matka pewnie rozpłacze się z radości — taki sukces! Zawsze o tym marzyła.
Dotychczas spotykały ją wprawdzie same rozczarowania, ale wciąż jeszcze wierzyła w jakiś
szczęśliwy traf. Matki wiedzą o swoich dzieciach więcej, niż one same wiedzą o sobie. „Jak
oblejesz albo cię nie przyjmą — umrę. Nie przeżyję takiego wstydu" — mówiła, gdy zdawał
na studia. Teraz najpierw sobie popłacze, a potem poleci do sąsiadów: Andrijko dostał w
Kijowie mieszkanie (prawie w centrum, doda już od siebie) i awans! Już miał bardzo
odpowiedzialne stanowisko, ale to jest jeszcze odpowiedzialniejsze, będzie jeździł służbowo
za granicę, niedługo ma jechać do Anglii, tam taka wilgoć, zwłaszcza na jesieni i zimą, ciągle
tylko deszcz albo mgła, Andrijko ma coś z gardłem, jeszcze jak był mały, mieli mu wycinać
migdałki. Matka będzie snuć swoje fantazje i coraz mocniej wierzyć, że to wszystko prawda.
Podszedł do okna. Za kolorową wysepką ogródków działkowych szeroko rozlewały się pola.
Dalej zaczynały się lasy, gdzieś tam był także Mryn i Pakuły, rodzinna wioska Charłana.
Właściwie to Petra wycho-
54
wały ciotki, które po wojnie odkupiły dom od Szyszy-hów, ale najczęściej Petro wspominał
poprzednią chałupę pod lasem...
Mleczna mgła spowiła pola, które nie zdawały się już takie obce i niesamowite.
Nikt mi nie kazał wyjeżdżać po Prahnimaka. Dyrektor powiedział, żeby wysłać auto na
lotnisko i tyle. Wiedziałem jednak, że muszę oswoić zastępcę z moim nieoczekiwanym
awansem, po prostu, zanim pojawi się w biurze, trzeba postawić go przed faktem dokonanym.
Wczorajszy wieczór bardzo mnie podbudował. Kupiłem prasę, zasłoniłem się gazetą jak
wachlarzem i bacznie obserwowałem płytę lotniska. Samolot właśnie kołował na swoje
stanowisko. Prahnimaka poznałem od razu, gdy tylko ukazał się na schodkach. Przewieszony
przez ramię płaszcz, w ręku aktówka, krok sprężysty jak na jego lata.
Zastępca szefa nie prezentował się okazale. „Chyba nigdy nie będziesz wyglądał jak
prawdziwy dyrektor"
— pomyślałem z wyższością. Stanąłem przed nim i wyciągnąłem rękę po teczkę. Ostre,
zdumione spojrzenie podziałało na mnie jak zimny tusz.
— Dziękuję — Prahnimak przełożył aktówkę do drugiej ręki. — Jeszcze nie jestem
inwalidą... Stało się coś?
— Wszystko w porządku — zapewniłem pospiesznie.
— Kazano mi wyjechać po pana.
— Jakbym sam nie mógł trafić — wzruszył ramionami. — No dobra, co tam z planem
kwartalnym?
Charłan przechwalał się, że z tego, jak się facet zachowuje i jak rozmawia, potrafi
przewidzieć jego dalszą karierę. Prahnimakowi nie wróżył jakichś oszałamiających sukcesów;
zastępca jest zbyt kanciasty, nie mieści się w szablonie, a ociosać się nie pozwoli.
Teraz zacząłem wątpić w umiejętności Charłana. Od pierwszej chwili czułem się wobec
zastępcy jak psotny
55
chłopaczek, który tylko myśli, jak by się nie dać przyłapać. Po co było wyciągać łapę po tę
teczkę? I ten idiotyczny odświętny garnitur! Prahnimak nie lubi pompy. Ale to wszystko
drobiazgi. Tylko to przenikliwe, a co ważniejsze — uczciwe spojrzenie...
Na podjeździe nie rzuciłem się do drzwiczek, co niewątpliwie zrobiłbym wobec dyrektora,
lecz zaczekałem, aż Prahnimak sam sobie otworzy i usiądzie z tyłu. Dopiero wtedy
usadowiłem się obok. Zastępca nigdy nie siadał obok kierowcy, nie lubił się afiszować, ja zaś
nie chciałem mieć go za plecami. Czułbym się nieswojo: te jego dziwne oczy. Dzisiejsze sam
na sam z Prahnimakiem to mój pierwszy egzamin. Nie zdam — wszystko przepadło. Druga
taka okazja może się nie zdarzyć, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Trzeba
się przestać bać, zrobić coś, żeby zastępca się mną zainteresował. Wciąż wracałem pamięcią
do wczorajszego wieczoru — może to doda mi odwagi. „Trzeba więcej gadać — przemknęła
zbawcza myśl. — Słowa to mgła, dymna zasłona, ze słów można sobie zrobić znakomitą
maskę."
— Wykonanie na razie w normie, perspektywy są dobre, ale moim zdaniem wciąż jeszcze
szwankuje wydajność. Kpimy sobie z amerykańskiego powiedzonka: czas to pieniądz. Myślę,
że znakomicie można by je sparafrazować na nasz użytek: czas to plan. Wczoraj z zegarkiem
w ręku obserwowałem, co się dzieje u nas w pokoju: prawie jedną czwartą drogocennego
czasu pracy traci się na pogaduszki! Dwie godziny dziennie! To już niemal społeczne
schorzenie! A co się wyprawia po meczu piłkarskim lub hokejowym, albo gdy w telewizji
idzie jakiś dobry serial! Ktoś musi wreszcie z tym skończyć.
Oczywiście nigdy nic nie obliczałem, dotychczas wyniki pracowni interesowały mnie
wyłącznie ze względu
56
na kwartalną premię. Teraz sypałem liczbami jak z rękawa, plotłem, co mi ślina na język
przyniosła, tokowałem jak natchniony przez jakiegoś dobrego ducha, a może diabła... Słowo
honoru, Petro byłby ze mnie rad! Może nawet zacząłby mi zazdrościć? Z początku Prahnimak
niemal nie słuchał, zajęty wyglądaniem przez okno, niebawem jednak zwrócił się ku mnie, a
w oczach zabłysło zainteresowanie. Teraz już nie bałem się jego wzroku. Grałem jak
urodzony aktor, którego chroni talent przed obezwładniającym wpływem widowni.
— Nie wolno nam stać z założonymi rękami, musimy przeciwstawić się ogólnej inercji,
musimy...
To wspaniałe wieloznaczne „my" podnosiło na duchu, stawiało na równi z Prahnimakiem,
dyrektorem, leaderami kolektywu! Nie my — kolektyw, ale my — asystent dyrektora,
wkrótce jego zastępca, potem naczelny, a może jeszcze więcej! W głowie mi się kręciło.
— Oburzać się wszyscy umiemy — oblał mnie zimną wodą Prahnimak — ale dziś trzeba
nam nie krytykanctwa i emocji, lecz rzeczowych propozycji. Każdy tylko się oburza, ale
kiedy przyjdzie zakasać rękawy, chwycić miotłę i mokrą szmatę... Widziałem taki jeden
film...
— Cały czas nad tym się zastanawiam. Jeśli pan pozwoli, po południu zreferuję szczegóły.
Nie miałem czasu nawet zrobić szkicu ani zebrać myśli. Ten pogrzeb wszystkich wytrącił z
równowagi. Prawda, pan chyba jeszcze nie wie, jakie nieszczęście nas spotkało — udałem, że
dopiero teraz przypomniałem sobie o śmierci Petra. — Charłan przeniósł się na drugi świat.
Padł, można powiedzieć, na posterunku. Zbiegał ze schodów, pośliznął się i... Lekarz z
pogotowia stwierdził śmiertelny uraz czaszki. Wczoraj żeśmy go pochowali. —
57
Byłem ciekaw, jak Prahnimak zareaguje na tę wiadomość, ale zastępca odwrócił głowę do
okna.
— Szkoda chłopaka — mruknął po chwili. W jego głosie brzmiał szczery ból. — Miał
niespożyte siły. Mógłby dużo zdziałać, gdyby uczciwie zabrał się do roboty...
W aucie zaległo milczenie. Po chwili Prahnimak wyciągnął papierosa, zapalił.
z — Na miejsce Charłana Heorhij Wasylowycz wy-
znaczył mnie — stwierdziłem wyzywająco i zamarłem jak po pierwszym strzale w
pojedynku. Ale to, co powiedziałem, nie wywołało żadnego efektu. W milczeniu
dojechaliśmy do miasta.
Prahnimak kazał odwieźć się do domu. „Za żonecz-ką się stęsknił" — pomyślał drwiąco
Andrij. Wysiadł pod biurem, skłonił się zastępcy i z szacunkiem zamknął drzwiczki.
Samochód ruszył. W przeciwieństwie do Heorhija Wasylowycza Prahnimak ciągle się
spieszył. Kątem oka Szyszycha zauważył przylepione do szyby szydercze twarze kolegów.
A więc już się połapali, że coś jest inaczej. Nie dziwota: jeszcze wczoraj był z niego
nieruchawy, flegmatyczny facet. Na mecze nie chodził, nikomu nie kibicował, kawały lubił,
ale nie trzymały mu się głowy, po wypłacie, jeśli nawet wypił jednego, to samotnie albo z
Charłanem. Na wycieczki, które z takim zapałem organizowała pracownia, nie jeździł, na
trybunę ani do prezydium nigdy się nie pchał. Na zebraniach Kom-somołu głosu nie zabierał,
czasem tylko pozwalał sobie ironicznie, ale nieszkodliwie, bąknąć coś w kuluarach, i gdy
tylko stuknęło mu dwadzieścia osiem lat, z ulgą
58
przestał być członkiem. Teraz nawet formalnie już nic nie wiązało go z kolegami. Oni
dyskutowali, wykłócali się o jakieś maszyny, konstrukcje i rozwiązania, uważali, że tworzą
nową technikę, wręcz nową epokę. Byli jak dzieci, które się bawią w „małego konstruktora".
On przez cały czas pracy (ale ani minuty dłużej) starannie wykreślał rozmaite detale. Nie
musiał myśleć, był tylko wykonawcą, kopistą, odtwarzającym czasem wręcz natchnione, ale
zawsze cudze pomysły. Pracował rzetelnie i umiejętnie, zapewniało mu to powszechny
szacunek, regularną kwartalną premię i niemal stałe miejsce na liście wyróżniających się
pracowników. Wykonywał plany, był pozytywny. Wielki Konstruktor i jemu podobni
zapaleńcy potrafili miesiącami pracować nad czymś, co miało zadziwić świat, ale plan leżał,
bo zawsze znajdował się jakiś nowy wariant i trzeba było zaczynać wszystko od początku. On
nie chciał, aby go podziwiano, chciał tylko żyć, brać co miesiąc swoje sto trzydzieści rubli, co
kwartał premię. W domu wraz z garniturem zrzucał z siebie biurowe kłopoty, ogólnoludzkie
problemy, wolał nie myśleć o tych wszystkich mądralach, kibicach, orędownikach
technicznego i nie tylko technicznego postępu, którzy teraz przylepiali do szyb swoje
znienawidzone, współczująco ironiczne gęby.
Pierwszy raz zdarzyło mu się tak zimno i nieprzy-jaźnie myśleć o swoich kolegach.
Dotychczas trzymał się na uboczu, ale otwarcie nie przyznawał się, że jest inny — po prostu
płynął z prądem. Teraz rwał do przodu jak szaleniec, byle tylko pokazać, że jest lepszy niż
oni. Nie ma rady — trzeba nałożyć maskę, w przeciwnym razie urazi ich miłość własną.
Będzie grał. Ale nie będzie to już dawny Szyszyha — wcieli się w Petra Charłana. Do Petra
zdążyli już przywyknąć i dużo mu wybaczali. Trzeba wcielić się w Petra...
59
Nie pokazując nic po sobie, lekkim krokiem wszedłem do sekretariatu. Sekretarka rozmawiała
przez telefon udając, że mnie nie dostrzega. Poczekałem, aż skończy gadać, i dopiero wtedy
ucałowałem z galanterią chudą dłoń o długich, wymalowanych na perłowo pazurach. — Co
za fryzura! Ślicznie pani wygląda. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i uśmiechnęła się
niedowierzająco.
Wszedłem do pustego gabinetu dyrektora i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Dłuższą
chwilę stałem bez ruchu, z zamkniętymi oczyma, oddychając głęboko.
Do naszej pracowni wkroczyłem beztroski i promienny. Już miałem uścisnąć rękę mojemu
byłemu szefowi (formalnie jeszcze wciąż mu podlegałem, mój awans na asystenta dyrektora
nie był potwierdzony na piśmie, zresztą w wykazie etatów nie było takiego stanowiska —
pewnie Charłan sam je sobie wymyślił), gdy nagle zreflektowałem się: znów błąd — ledwie
pochowałeś kolegę, a już podskakujesz jak szczygiełek.
Natychmiast przyoblekłem twarz w żałobę, jeszcze się uśmiechałem, lecz już dyskretnie, ze
smutkiem. Siadłem za stołem i wspierając głowę na rękach westchnąłem:
— O Boże, ale mi to wszystko dało w kość!
Pokój milczał współczująco. Chociaż — czy na pewno było to współczucie? Zerwałem się i
zerknąłem na zegarek.
— Trzeba lecieć. Tylko patrzeć, jak władza zjedzie. Charłan twierdził, że tak właśnie trzeba
mówić o
naczalstwie — pół żartem, pół serio. W tym momencie przyłapałem utkwione we mnie
spojrzenie Loli. Jeszcze nigdy nie przyglądała mi się z taką uwagą. Zresztą od kilku miesięcy
nie widziała nikogo poza swoim Jureczkiem, Wielkim Konstruktorem, z którym siedziała
biurko w biurko. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale wy-
60
padło to jakoś żałośnie i bezradnie. „Skąd ona wszystko wie?" — pomyślałem rozżalony. Ale
zdrowy rozsądek podpowiedział natychmiast: oczywiście, skąd mogłaby wiedzieć, babska
intuicja i tyle. Czuje, że jestem inny i że teraz tylko gram. Trzeba uważać, kobieta zawsze
wyczuje każdy fałsz.
Udałem, że szukam czegoś w szufladzie. Gdy znów podniosłem głowę, na mojej twarzy
malował się spokój, pewność siebie, a nawet odrobina zuchwalstwa.
— Co to, Lolka, żałobę po swoim dobroczyńcy nosisz? Taki wspaniały gość — i cześć! —
Zbyt szybko chciałem się odegrać za to, że przed chwilą zmusiła mnie do spuszczenia oczu.
Ale w tym banalnym na pozór zdanku kryła sią, zjadliwa trucizna: Charłan rzeczywiście dużo
dla niej zrobił, a ja teraz zarzucam jej, że zadziera nosa i demonstruje obojętność. Faktycznie
była zakochana — o tym mówiła cała jej twarz, jakby rozkwitła i rozświetlona od wewnątrz, a
miłość nigdy nie myśli o śmierci. Lola udała, że nie słyszy, a może naprawdę nie zrozumiała
tego, co powiedziałem.
W drugim kącie pokoju trwała ożywiona dyskusja: kierownik nie chciał podpisać rysunków,
które przyniósł nasz brygadzista. Upierał się, by gumowe uszczelki przeciwpyłowe zastąpić
„labiryntami". ,,Z uszczelkami nie podpiszę! Posiedziałbyś z miesiąc na hali, to byś zobaczył!
Kurzy tak, aż w wątrobie zgrzyta..."
Oparty o rajzbret sąsiad pocieszał kolegę, któremu przed kilkoma dniami urodziła się
dziewczynka: „Mnie też najpierw dwie po kolei się urodziły, dopiero ia trzecim razem był
syn. I wiesz, co ci powiem? Dziewczynki są lepsze! Taka mała kobietka — sama radość!
Wystroisz ją, sukieneczka, falbanki, kokardy jak kwiaty, weźmiesz na spacer — bomba..."
6i
Poczułem się niepotrzebny. Byłem dla nich kimś obcym. Przypomniała mi się ubiegła noc:
sprężysty, wilczy krok, szaleńcza gonitwa wzdłuż ścian, ślady pazurów na drzwiach. Dziwna
rzecz — jeszcze rano myślałem o tym z przykrością, teraz w głębi ducha pękałem ze śmiechu
wyobrażając sobie miny tych wyleniałych inteligencików, gdyby znienacka ujrzeli Andrija
Szy-szyhę w jego nocnym wcieleniu. śadnych nieprzyjaznych manifestacji — nadal życzliwy
uśmiech. Tylko w zmrużonych oczach chłodny błysk, palce zakrzywiają się i twardnieją,
jakby za chwilę miały przemienić się w wilcze pazury...
„Kiedyś wyobraziłem sobie, że nasza pracownia to gabinet figur woskowych, gdzie jako
główny projektant i dyrektor sprawuję nieograniczoną władzę — pisał Charłan w swoim
notesie. — Robię z ludźmi, co mi się podoba: zmieniam im twarze i pozy: jeśli mi ktoś
podpadnie — polecam przetopić. Manipulować takim uległym tworzywem to szalona
satysfakcja." To był jednak fantasta, ten Charłan, choć przy każdej okazji podkreślał swój
realizm. Prawdziwy realista to ja, An-drij Szyszyha, spadkobierca jego tajemnych mocy. Tak
czy owak będę dyrektorem, to tylko kwestia czasu, ale to zaledwie pierwszy szczebel drabiny.
Już widzę pierwszy dzień swojego triumfu: powoli przechadzam się po pracowni. Jeszcze
wczoraj wszyscy mnie ignorowali, skazywali na samotność — dziś skuleni nad rajzbre-tami
czekają na moje skinienie. Pokornym okażę łaskę, zadzierającym nosa — kopa w tyłek i won
z pracy. Pierwsi wylecą Jurko i Lolka — niech sobie nie wyobrażają, że wszystkie rozumy
pozjadali.
W drzwiach złapał mnie Wielki Konstruktor. Wiedziałem, że i tak nie uniknę rozmowy.
Wyszliśmy na korytarz.
62
__ Przyniosłeś książkę? Dziś muszę ją zwrócić.
A propos, wczoraj przeglądałem nowości i trafiłem na coś bardzo interesującego. Zaskakująca
hipoteza na temat antygenów. Immunologia to na razie dla współczesnej nauki terra ignota.
Można założyć, że patologiczne zmiany organizmu... — Urwał i zatroskanym tonem spytał
(nigdy nie umiał udawać, był jak otwarta książka, w której nie trzeba czytać między
wierszami): — Co ci jest, Andriju?
__ A co ma być? — uśmiechnąłem się z wyższością.
Kolejny błąd: nie wolno tak się uśmiechać, to tylko zwiększa ich podejrzliwość.
— Jakby cię coś odmieniło. Dawniej taki nie byłeś.
— Skąd możesz wiedzieć, jaki byłem? Myślisz, że w środku mam takie same lampy i
półprzewodniki, które można na pamięć składać i rozkładać? Co ty w ogóle możesz
wiedzieć? — wybuchnąłem. Ale zaraz dodałem pojednawczo: — Nic mnie nie odmieniło,
stary. Coś wam się zwiduje. Oboje z Lolka chodzicie z głowami w chmurach. A
rzeczywistość? Kto by tam się nią przejmował.
— Oddaj mi książkę.
— A widzisz? Człowiek jest jednak prościutko urządzony: wystarczy nadepnąć mu na odcisk
i już się wścieka.
Ja też byłem w wojowniczym nastroju: jego pewność siebie działała mi na nerwy. Patrzył na
mnie, jakbym był chory, a nie ma nic gorszego niż czyjeś współczucie. Charłana też
doprowadzało to zawsze do białej gorączki. Skąd wiadomo, kto z nas jest chory, a kto.
zdrowy?
— Zresztą, nie czepiajmy się drobiazgów. Ale kiedy tak na ciebie patrzę, śmiać mi się chce.
O co właściwie się szarpiesz, ty idealisto? Wielka rzecz — automatycz-
63
na linia! Apostoł cywilizacji technicznej! I co to da? Człowiek zaoszczędzi godzinę. O
sześćdziesiąt minut przybliży sobie nieśmiertelność, odroczy nieuchronny koniec. Przy tym u
ciebie „człowiek" obowiązkowo pisze się dużą literą, a jakże, tylko że ten twój człowiek już.
teraz nie wie, co zrobić z tymi kilkoma godzinami, które zyskał dzięki rozmaitym zębatym
kółeczkom. "Wyobrażam sobie, jak ludzie będą cię przeklinać, jeśli faktycznie uda ci się
przedłużyć ich egzystencję na tym ziemskim padole. Macie swoją wieczność: żryjcie do syta,
grajcie w domino, wyjcie na stadionach, żłopcie piwko pod kioskiem albo wódę w bramie —
flacha na trzech, pod paznokieć. A w domu możecie sobie obejrzeć czterdziesty siódmy
odcinek kryminału... I tak dzień w dzień, przez całą wieczność. W sto pierwszym roku takiej
nieśmiertelności postawią pomnik ze złota temu, kto wymyśli, jak łatwo i bezboleśnie
popełnić samobójstwo! Ale ty, jak mówię, chodzisz z głową w chmurach, strugasz
obrażonego. śyjesz w jakimś nierealnym świecie, który sobie sam wymyśliłeś! Chcesz dać
człowiekowi nieśmiertelność, aby mógł tworzyć! Zgoda. Ale tworzyć mogą tylko jednostki!
Inni mają to gdzieś! I wcale nie dlatego, że nie chcą — po prostu dlatego, że są przeznaczeni
na zwyczajnych roboli i zawsze będą tylko małymi kółeczkami ogromnej społecznej
machiny! Ciebie też nie dlatego nazywają Wielkim Konstruktorem (choć dla mnie zawsze
brzmi to trochę ironicznie), że dużo wiesz, że skończyłeś studia. Ty po prostu taki się
urodziłeś, a inny do końca życia będzie zwykłym rzemiechą i ta przydziałowa
siedemdziesiątka zupełnie mu wystarczy, żeby wyprodukować potomstwo, wypracować
emeryturę, trochę poniańczyć wnuki i wreszcie zwolnić powierzchnię mieszkalną. A ty mu
proponujesz nieśmiertelność i jeszcze oczekujesz wdzięczności.
■64
Machnąłem ręką i odwróciłem się na pięcie. Po kilku krokach zawróciłem i uśmiechnąłem
się. Jurko stał i gapił się na mnie, jakby zobaczył mnie pierwszy raz w życiu.
— Co mi się tak przyglądasz?
Czułem się głupio, zupełnie jak wtedy, gdy na zbiórce w szkole dźgnąłem stojącego przede
mną chłopaka stalówką i nauczyciel kazał mi wystąpić z szeregu.
— Nie wiem, kiedy się zgrywasz, a kiedy mówisz serio.
— A nigdy nie przyszło ci na myśl, że urodziłem się aktorem i gra to mój żywioł? Teatr
jednego aktora, monodram, który trwa całe życie. Co krok to inna poza, inna maska. Andrij
Szyszyha, geniusz sztuki scenicznej! Burzliwe oklaski przechodzące w owacje. śyć to ani na
chwilę nie schodzić z areny. Bo w gruncie rzeczy życie to cyrk. A ja już dość nasiedziałem się
za kulisami — basta!
— No cóż, graj sobie dalej, boję się tylko, że oklasków nie będzie. Teatr nie ten... Tyś
powinien grać w takiej sztuce, gdzie jeden drugiemu do gardła skacze i dusi, aż oczy na
wierzch wyłażą, jak mówił mój ojciec, który pamiętał jeszcze dawne czasy. Graj sobie, tylko
nie zapominaj o starej bajeczce, w której pop przebrał się w wilczą skórę i poszedł do wdowy
po pieniądze, ale skóra mu do ciała przyrosła... — w głosie Wielkiego Konstruktora
pobrzmiewały wyraźnie wrogie tony.
— Zdaje się, że naprawdę nadepnąłem ci na odcisk — powiedziałem teraz już całkiem serio.
— Byłeś kiedy w teatrze kukiełkowym? Na dole — zwyczajne sprawy i zwykli ludzie, na
górze — bogowie. No więc my także gramy na różnych scenach: ja na tej niższej, ziemskiej, a
ty gdzieś w chmurach.
5 — Samotny wilk
65
— Wszystkim depczesz po odciskach — upierał się Jurko.
— Wszystkim? — uśmiechnąłem się chłodno. — Co znaczy wszystkim? Każdy istnieje sam
dla siebie.
— To prawda. Każda komórka tworzy odrębną całość, ale wszystkie razem składają się na
jeden organizm. Tak samo jest ze społeczeństwem. Jeśli jedna komórka zostanie
zainfekowana, cały organizm staje do walki. Pojedynczy wirus nie jest groźny, nie przeceniaj
swojej wartości, Andriju, taki wirus jest ledwie widoczny pod mikroskopem. Groźna jest
choroba, którą może wywołać.
— Są wirusy odporne na wszystkie leki! — rozeźliłem się.
— Pamiętaj o obronnych reakcjach organizmu — odparł z powagą. — Zdrowy organizm
zagrożony chorobą mobilizuje siły. I to jest czasem najlepsze lekarstwo...
— Moralista się znalazł... Nie gniewaj się, ale ta historia z Petrem wytrąciła mnie z
równowagi. Śmierć w jego wieku to jakaś pomyłka natury. Wiem — świat nie jest doskonały.
Dużo teraz nad tym rozmyślam, tak samo jak ty — podlizywałem się nie wiadomo po co.
Jurko nie piastuje żadnych funkcji, jest zwykłym konstruktorem-projektantem, rzadko
powierzają mu samodzielne opracowania. Jest bardzo pomysłowy, ale brak mu umiaru, wciąż
proponuje jakieś nowe warianty, lecz nie umie się zdecydować. Jego pomysły nie nadają się
do zastosowania, obliczone są na technikę przyszłości i ogromne kwalifikacje ludzi, którzy by
je mieli realizować. Tacy jak on w każdym zespole odgrywają rolę drożdży, przeciwdziałają
zastojowi i rutynie, ale większego pożytku z nich nie ma. Do normalnego człowieka
upodobnił się dopiero wtedy, gdy na horyzoncie zjawiła się Lolka. Ona ubrała go jako tako,
za-
66
prowadziła do dentysty — teraz przynajmniej nie pryska śliną, chodzi w czystej koszuli i ma
wszystkie guziki przy marynarce. Szefowi nigdy by do głowy nie przyszło, żeby takie nic
zapytać o opinię na mój temat, a mimo to ja, Andrij Szyszyha, zabiegam o względy tego
chmyza!
— Wróćmy na ziemię, przyjacielu! Dyrektor prosił, żebym zastąpił Charłana. Wiem, że szef
jest dla mnie bardzo życzliwy: jeszcze dziś powiem mu, żeby mianował cię samodzielnym
konstruktorem albo nawet kierownikiem — z taką głową jak twoja dawno powinieneś być
kierownikiem, po co chodzić w jednym jarzmie z tymi niedorajdami. Od razu staniesz na
nogi, dziś — brygadzista, jutro — kierownik działu, no i te trzydzieści rubelków też piechotą
nie chodzi. Lolka mogłaby objąć moje dawne stanowisko, kierownik nie powinien mieć
zastrzeżeń, w końcu ona robi studia i jest już na drugim roku. Doszłaby wam do budżetu
jeszcze dziesiątka. Macie się pobrać — trzeba wreszcie pomyśleć o sobie i przyszłej rodzinie.
— Popatrz, jaki troskliwy! Mnie by to nawet do głowy nie przyszło — wtrącił ironicznie.
— Jak sobie chcesz — burknąłem. — Odkąd Charłana nie stało, jest nas dwóch. Sam wiesz,
że Lolka nie była mu obojętna, ja też się wami interesuję. Możesz mnie poczęstować
papierosem? Znów mnie wzięło. Tyle czasu się trzymałem, a po pogrzebie zapaliłem jednego
— i poszło. Więc co to mówiłeś o tej odporności?
Chciwie zaciągając się dymem słuchałem, jak Wielki Konstruktor opowiada — ale już jakoś
bez entuzjazmu — o tym, co właśnie przeczytał. Jego najnowszym hobby była medycyna,
jakieś antygeny, stany patologiczne... Jak Lolka przeniesie się na moje miejsce, ktoś inny
automatycznie dostanie jej biurko, takie przegrupowanie przypomina lawinę, której nie
sposób
s* 67
zatrzymać. Komu by potem chciało się to wszystko odkręcać, lać oliwę na wzburzone fale
ambicji, nawet Prahnimak umyje ręce, a ja tak czy owak zostanę na stanowisku Charłana, a
może pójdę wyżej...
— Przecież ty mnie wcale nie słuchasz — w głosie Wielkiego Konstruktora zabrzmiała
uraza. Czyżby on także już coś zwęszył?
— Wiesz, naprawdę jestem skonany. Ta nowa funkcja... człowiek ma tyle na głowie.
Będziesz dziś w bibliotece? Postaram się wpaść. Trzeba obgadać to i owo. Cześć pracy...
Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Tak zawsze mówił Petro.
Szybko, odmierzonym krokiem, jakim zwykle chodził Charłan, przeszedłem między biurkami
nie zwracając uwagi na ironiczne spojrzenia. „Niech się gapią, głupole" — pomyślałem z
nagłą złością i zgrzytnąłem zębami. Wchodząc na schody obejrzałem się jednak, czy
przypadkiem nie zwróciło to czyjejś uwagi. Z zasłanych papierami grządek jak zawsze
wyrastały kapuściane łby, tylko moje biurko stało łyse jak skrawek ziemi niczyjej wśród
starannie uprawianych pól. Wielki Konstruktor i Lolka wlepiali w siebie zakochane oczy.
Jeszcze żadna kobieta nie patrzyła na mnie tak jak ona na Jurka. Dziś zazdrościłem każdemu i
każdego podejrzewałem o to, że mi zazdrości. Taki Jurko! Nigdy nie osiągnie nawet tego, co
ja już mam, chociaż dla mnie to dopiero pierwszy krok. W gruncie rzeczy zupełny
przeciętniak, mały człowieczek zagrzebany po uszy w swoim sztucznym papierowym
świecie. Byleby miał książki i swoją Lolkę — więcej mu nie trzeba. śadnych wymagań. Ale
dopiero Charłan musiał mu podsunąć Lolkę — ta rachityczna główka nigdy nie zdobyłaby się
na taki pomysł. On chyba boi się kobiet. Bo kobieta to coś realnego. Charłan kochał Lolkę,
ale złożył ją na
68
ołtarzu swojej idei. W tym było coś wielkiego. Jurko to mała rybka-pasożyt, której wystarczą
resztki z uczty rekina.
I wtedy mnie olśniło: rozsadzić ich! Niech wszyscy w pracowni siedzą plecami do siebie. Jak
bardzo wzrosłaby wydajność pracy! Wreszcie skończyłyby się te nieustanne pogawędki.
Tamtych dwoje także przestanie gapić się na siebie przez całe osiem godzin. Roześmiałem się
w glos i znów obejrzałem. Ale schody były puste. Wyobraziłem sobie, z jaką powagą
Prahnimak zacznie rozmyślać nad moim racjonalizatorskim projektem i znów zachciało mi
się śmiać. Opanowałem się jednak, ująłem w karby rozlazłą jak ciasto twarz, rzeczowo
zmarszczyłem brwi i wkroczyłem do sekretariatu.
Ledwie stanąłem na progu, mój nos zwietrzył niebezpieczeństwo. Nastawiłem uszy, przy
warowałem: gdzieś szeleściło listowie, w gęstwinie ktoś się skradał, wionęło ostrym
zapachem człowieka. Las od razu stał się obcy, groźny. Z podkulonym ogonem smyrg-nąłem
w krzaki...
Potrząsnąłem głową — las znikł. Co za głupota: ten nieustanny, wilczy lęk... Sekretarka
uśmiechnęła się o wiele serdeczniej niż wczoraj:
— Słyszał pan? Szefa wysyłają na emeryturę. Schyliłem się, by ukryć nagłą bladość, i
pocałowałem
ją w rękę.
— E tam, strachy na Lachy.
— Nie poznaję pana, Petro! Nie wierzy mi pan?
Wyraźnie powiedziała: Petro. „Zabawne przejęzyczenie — pomyślałem. — Teraz trzeba ją
pocałować. Ta plastykowa laleczka na pewno nie stawi oporu." Ująłem jej głowę i obróciłem
ją ku sobie. Czułem się zagubiony: kto mógł przewidzieć, że sytuacja nagle
69
__ Góra wie, co robi — odparłem, używając stałego
powiedzonka Charłana. Jeszcze raz okazało się, jak bardzo było uniwersalne. — Góra nigdy
się nie myli...
Podszedłem do okna i ukradkiem dotknąłem swoich palców: były takie jak zawsze. W
skroniach mi pulsowało, oddychałem z trudem, jakby z pokoju wypompowano całe
powietrze. Przycisnąłem czoło do szyby. Po drugiej stronie ulicy skoczyła w górę wskazówka
ulicznego zegara.
— Samochód po szefa poszedł?
— Dyrektor już jest w zarządzie. A Prahnimak pojechał tam prosto z domu. Nie zdążył
nawet odsapnąć po podróży.
„Skąd ona to wszystko wie?" — pomyślałem z zazdrością i zakryłem usta udając, że ziewam:
— Zanim naczalstwo skończy trząść portkami, zdążę kapkę się zdrzemnąć.
Starannie zamknąłem za sobą drzwi gabinetu i jak nieżywy padłem na kanapę. Wszystko, co z
takim trudem budował Charłan i co miałem odziedziczyć, waliło sią w gruzy. A ja, naiwne
dziecię, zdążyłem już przed matką się pochwalić. Konia kują, a żaba nogę podstawia...
Człowiek do końca świata zostanie drobnym urzędniczyną.
Poczułem się bardzo samotny i nieszczęśliwy. Jedynakowi dobrze, póki jest na wozie, ale jak
się znajdzie pod wozem, nawet nie ma się komu w kamizelkę wypłakać. Człowiek ma niby
tych znajomych, ale jak przyjdzie co do czego... Nagle serce uderzyło mi żywiej: Ołena!
Zerwałem się, wykręciłem numer i odetchnąłem z ulgą. W słuchawce rozległ się głęboki głos:
— Proszę...
— To ja — powiedziałem konspiracyjnym szeptem. — Wybacz, że cię niepokoję, ale nie
mogę przestać myśleć o tobie. Tak mi jakoś smutno. Chcę, żebyś wie-
71
•działa, że mam dla ciebie dużo uczucia. Tak mało jest ludzi, którzy o nas myślą i nas
kochają.
— Dziękuję, Andrijku — Ołena była wyraźnie wzruszona. — Dziękuję ci... Ja także myślę
ciepło o tobie...
— śeby już wreszcie móc się stąd urwać! Zwariuję do trzeciej...
Masłem kaszy nie zepsujesz. Wszystkie baby są łatwowierne i sentymentalne. Scena jak z
prowincjonalnego dziewiętnastowiecznego teatru, ze mną w roli pierwszego amanta. śycie to
teatr, a wszystko razem — jeden banał. A jednak byłem z siebie zadowolony.
— Do zobaczenia — Ołena odłożyła słuchawkę. Pewnie ktoś był w pokoju, a może wolała
nie rozmawiać przez telefon. Jest ostrożna, to dobrze, ja także nie chciałbym, żeby się to
rozniosło. Ołena to moja rezerwa, wyjście awaryjne, na wypadek pożaru w moim teatrze...
Powoli nacisnąłem widełki. „Uczucia to zakłócenia w kanale korygującym, dzięki któremu
nawiązujemy łączność" — powtarzałem w myślach formułę Charłana. Zawsze krył się za tę
formułkę, kiedy Wielki Konstruktor zaczynał przypierać go do muru. Zakłócenia, jak
wiadomo, zniekształcają sygnał, ale kanał korygujący przywraca mu właściwą postać.
Wszystko, co nie jest pożyteczne, jest niepotrzebne. A jaki jest współczynnik pożytecznego
oddziaływania uczuć albo sztuki, która na nich żeruje? Zerowy...
Przestałem się wstydzić niedawnego napadu sentymentalizmu. Kierując się chłodnym
rozumowaniem robimy mniej głupstw, ale chwilowa słabość też może się na coś przydać:
dzięki niej przypomniałem się Ołenie.
Znów chciało mi się żyć i walczyć. Wyszedłem z gabinetu i skierowałem się do głównego
wejścia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Prawdopodobnie oni już wiedzieli o wszystkim i stąd te ironiczne spojrzenia. Usiłowałem
nadrabiać miną, ale rezultaty były mizerne.
I właśnie wtedy w potoku aut pojawiła się biurowa wołga! Przymknąłem oczy, nie mogąc
uwierzyć w swój fart. Gdy znów spojrzałem przed siebie, samochód juz zakręcał na podjazd.
Zdążyłem jeszcze spojrzeć wyzywająco na przylepione do okien gęby, poprawiłem
marynarkę i podszedłem do krawężnika powtarzając cały rytuał Petra Charłana. Spod
przymrużonych powiek — słońce świeciło mi prosto w oczy — patrzyłem, jak nowiutkie
opony wołgi, jakby posłuszne mojej woli, obracają się coraz wolniej.
W samochodzie siedział Prahnimak. Widać posiedzenie zarządu już się skończyło. Jeszcze
zanim auto stanęło (musiałem działać od razu, bo Prahnimak był szybszy niż Heorhij
Wasylowycz), otwarłem drzwiczki. Na twarzy Prahnimaka odmalowało się zdziwienie. Nie
przywykł do takich objawów szacunku. (Przyzwycza-
73
isz się! — pomyślałem zuchwale. — Heorhij Wasylo-wycz też z początku złościł się na
Petra.)
— Będę panu potrzebny? — spytałem, wchodząc za Prahnimakiem do jego gabinetu.
Prahnimak nie odpowiedział. Stojąc w progu obserwowałem spod oka bocianowatą postać
nowego szefa. Oczywiście, zazdrościłem mu. Ale było to uczucie pozytywne — wiedziałem,
na co mnie stać i co mogę osiągnąć, jeśli wszystko pójdzie jak trzeba. Awans zastępcy nie
mógł pokrzyżować mi planów. Pewnie — u starego żyło się jak u Pana Boga za piecem, ale z
takim szefem człowiek do końca życia byłby najwyżej chłopcem na posyłki. A jeśli zyskam
uznanie Prah-nimaka — awans pewny. On potrzebował ludzi energicznych, z pomysłami. Już
niebawem miał nadejść mój wielki dzień.
— Cieszę się, że sprawy przybrały taki obrót — powiedziałem cicho, po czym już głośniej,
ze szczerością prostaczka, który nie ma zwyczaju ukrywać tego, co czuje, dodałem:
— Niech pan nie myśli, że się podlizuję. Po prostu się cieszę...
Prahnimak żachnął się jak ogier, który nagle poczuł w pysku wędzidło. Patrzyłem na niego
spokojnie, niemal surowo, ani w mojej postawie, ani w głosie nie było śladu wazeliny.
Zdawało mi się, że posmutniał (jednak jest samotny — każdy, kto coś znaczy, jest samotny.)
— O czym pan...? Aha. Poczta pantoflowa działa? — Podszedł do okna. — Nigdy nie
ubiegałem się o żadne stanowiska, mnie takie rzeczy nie bawią. Oczywiście, to daje pewną
samodzielność. Mam sporo planów. Czas płynie, a nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę.
Zresztą jeszcze nic nie wiadomo, na razie wszystko jest w fazie rozmów.
74
Obłudny świętoszek — pomyślałem. Prahnimak wyglądał przez okno, więc pozwoliłem sobie
na pogardliwe skrzywienie ust. W pewnym momencie człowiek nakłada maskę, a potem tak
wciela się w swoją rolę, że sam już nie wie, gdzie prawda, a gdzie fałsz. Ale nie była to
najlepsza chwila, żeby rozczulać się nad cudzą
szlachetnością.
— Wiem, że nasza pracownia to tylko mały trybik w ogromnej machinie gospodarczej —
odezwał się nagle. Cisza, która nas przez chwilę wiązała, umknęła spłoszona. — To mała
żafóweczka, miniaturowy półprzewodnik, mówiąc językiem rewolucji naukowo-technicznej.
Mało robimy samodzielnie, raczej kopiujemy cudze pomysły. I właśnie tej szarzyźnie
powinniśmy przeciwstawić naszą uskrzydloną myśl. Bo jeśli spojrzeć na to, co robimy, z
pewnej perspektywy, to nawet w tej niewielkiej pracowni co dzień powstaje coś wielkiego.
Przecież te małe arkusiki milimetrowego papieru i kalki kreślarskiej zamieniają się potem w
prawdziwe domy i hale fabryczne!
Zerknął na mnie i jakby stropiony tym wybuchem, znów zamknął się w sobie. Z
nieprzeniknioną miną przekładałem stos gazet leżących na bocznym stoliku. Za wszelką cenę
starałem się wyglądać obojętnie, jak ktoś, przed kim bezpiecznie można otworzyć serce.
— Proszę wezwać kierowników działów na odprawę. Kierowca niech wraca do zarządu i
czeka na Heorhija Wasylowycza — głos Prahnimaka był chłodny i nieco urażony, jakbym to
ja sprowokował tę chwilę szczerości.
— Kierowników poprosić tutaj czy do pańskiego nowego gabinetu? — spytałem bezczelnie.
— Moje stanowisko pracy jest tutaj. Chyba nie muszę panu o tym przypominać — odparł
ostro. — A propos, nie życzę sobie, żeby pan wystawał na podjeźdZ|ie
75
i czekał na mnie albo na szefa. Nie ma pan swojej roboty?
W milczeniu wyśliznąłem się z gabinetu.
Przypomniała mi się uwaga z notesu Petra: „Prahni-mak powinien nosić na szyi tabliczkę:
«Uwaga, niewzruszone zasady!» Tej niebotycznej góry zasad nie da się ani przeskoczyć, ani
unicestwić — trzeba ją po prostu obejść. Podstępem." Mimo wszystko obejdę tę górę
(musiałem aż przymknąć oczy i oprzeć się o ścianę, z taką jasnością rozbłysła przede mną ta
wizja). To tylko kwestia czasu. W ciągu dwudziestu czterech godzin udało mi się sporo
osiągnąć. Przy swoich możliwościach szybko przeskoczę Prahnimaka. Wyląduję w zarządzie
lub jeszcze wyżej — w ministerstwie. Moja sekretarka będzie do niego dzwonić: jedzie do
was towarzysz Szyszyha. To on będzie wtedy sterczał na podjeździe (nie będę nikomu
zakazywał otwierania drzwiczek samochodu), ale ja się nie będę spieszył. W końcu —
chwilo, jesteś piękna, trwaj wiecznie! — wysiadam z auta, niedbale podaję Prahnimakowi
rękę, a oni, ci wszyscy, którzy dziś znieważają mnie swoim milczeniem, porzucają rajzbrety i
biurka i gapią się przez okna. Powoli przejdę przez wszystkie działy, nie witając się z nikim, i
dopiero w gabinecie dyrektora parsknę w nos Prahnimakowi... Nie, żadnych śmiechów. Z
ubolewaniem pokiwam głową mówiąc: Zaplanowaliśmy, szanowny towarzyszu dyrektorze,
odmłodzenie kadry kierowniczej. Musimy się rozstać.
Na wszelki wypadek zajrzał do sekretariatu i delikatnie objął sekretarkę. Szef się spóźniał.
śadnych nowin z zarządu. Powoli udał się do swojej pracowni,
Jurko i Lola jak zwykle pożerali się wzrokiem. „I za co im państwo płaci!" — pomyślał z
rozdrażnieniem.
76
przemknął się między biurkami i szepnął do kierownika: „Towarzysz Prahnimak prosi na
odprawę..." Tamten obojętnie skinął głową. Szyszyha poczuł się ura^ żony, ale szybko się
zreflektował: nie dziś to jutro kierownik pójdzie na emeryturę, zastąpi go ktoś młodszy,
ciekawe kto? Poszedł dalej, podchodząc kolejno do wszystkich kierowników. Charłan robił
inaczej: o odprawie od razu wiedziało całe biuro. Petro grał „swojego chłopaka": szczerzył
mocne chłopskie zęby, w jego sposobie bycia było coś z karnawałowej maskarady.
„W tym, co sobie wypracowałem, jest jakiś element wtajemniczenia, które jednoczy
wybrańców — pomyślał Andrij z zadowoleniem. — Jestem posłańcem do wszystkich tak
samo myślących, wszystkich, którzy zdołali wznieść się ponad przeciętność. Z ciebie,
towarzyszu Charłan, był mimo wszystko wsiok. Lepiej czułeś się w polu niż na
marmurowych posadzkach. Marmur łaskotał cię w pięty, przegapiłeś drogowskazy. Twoja
teoretyczna podbudowa przerastała twoje praktyczne możliwości. Wlazłeś na byle schody i
już myślałeś, żeś zdobył świat, ale gdy schodziłeś na dół — potknąłeś się. Ja się nie potknę."
Zajrzał do gabinetu i odetchnął z ulgą: Prahnimak był sam.
— Za dwie minuty wszyscy się zbiorą — obwieścił
z namaszczeniem.
Prahnimak niewątpliwie wolałby go teraz w ogóle nie oglądać. Wyczuł to z nieprzyjemnej
ciszy, która zaległa w gabinecie. Prahnimak dostrzegł w nim to coś, co jemu samemu
zwidywało się po nocach. Ale Szyszyha 'wiedział jedno: jeśli teraz odejdzie — przegra.
— Chciał pan wiedzieć, jakie jest moje zdanie na temat procesu produkcyjnego...
77
— Nie sądzę, żeby to było takie pilne. Lepiej, żeby pan wypowiedział się na zebraniu
związkowym. A na] razie...
Jasne było, że tylko szuka pretekstu, aby się go poz- \ być. Ale spóźnił się o ułamek sekundy!
Do gabinetu] już wchodzili kierownicy działów. Andrij zginął w tłumie, zszedł szefowi z
oczu. Usiadł skromnie przy bocz- ] nym stoliku, wyciągnął papier i wieczne pióro: był tylko
skromnym asystentem, kronikarzem zdarzeń, ale niech wszyscy widzą, że jest niezbędny,
że bez niego nie da rady. Ani się obejrzą, jak sami pogodzą się z jego obecnością.
Znów, jak wczoraj w służbowym samochodzie, nawiedziło go przejmujące, pazerne poczucie
przynależności do czegoś, co go znacznie przerastało. On też należał do wybrańców. Z
sąsiednich pomieszczeń nie dochodził żaden szmer. W gabinecie słychać było tylko szelest
słów: każdy chciał powiedzieć coś ważnego, odkrywczego, a on udawał, że pilnie notuje. W
rzeczywistości arkusz papieru zapełniał się kwadracikami i prostokątami, z których powoli
wyłaniał się ogromny kryształ. Widział i słyszał tylko Prahnimaka.
...Nie mogłem wymyśleć nic lepszego, jak tylko gapić się na Prahnimaka powtarzając w
duchu: „Udziel mi głosu!" Charłan chwalił się, że może w ten sposób wymusić na innych
pewne najprostsze odruchy. Przeczytał chyba wszystko, co można, na temat hipnozy i często
ćwiczył swoje hipnotyczne zdolności: na przykład nakazywał komuś potknąć się albo skręcić
w bok. Gdy ja przypadkiem się potknąłem, miał frajdę na cały tydzień. A może to nie był
przypadek? W Pakułach staruchy do dziś wierzą w rozmaite czary i zaklęcia — i ta wiara żyła
w podświadomości Charłana. „Udziel
78
• głosu!" — szeptałem namiętnie, aż oczy wychodziły mi z orbit. Nie miałem pojęcia, o czym
będę mówił. | pętało mi się po głowie coś o przestawianiu biurek i rajzbretów — jako pomysł
było to jednak słabiutkie. Ale już, podobnie jak Petro, zanim wykopyrtnął się na schodach,
wierzyłem w przypadek i swoją szczęśliwą gwiazdę. „Nieważne, co mówisz, ważne, by cię
było słychać." Odkąd Charłana nie stało, wszystko, co robię, Jest przecież nieustanną
improwizacją, a improwizacja to twórczość w trakcie stawania się, jak mówi słownik —
pomyślałem.
Wreszcie stało się. Poczułem na sobie przenikliwe spojrzenie Prahnimaka.
— Chcieliście coś powiedzieć, towarzyszu Szyszyha? Złożyłem, a potem starannie
rozprostowałem kartkę,
uniosłem się wolno i wsparłem czubkami palców o stolik (ulubiona poza Heorhija
Wasylowycza). Po pierwszych słowach wypiąłem pierś, założyłem ręce do tyłu (to też była
wierna kopia sposobu bycia naszego już eks-szefa). Niby patrzyłem w okno, ale kątem oka
bacznie obserwowałem Prahnimaka.
— Szanowni towarzysze! — usiłowałem nadać głosowi poważne, głębokie brzmienie. —
Nie bardzo mi wypada zabierać głos w tak doświadczonym gronie, które zebrało się tutaj na
ważną, można powiedzieć — niezmiernie ważną naradę. Ale ostatnio wiele myślałem,
zwłaszcza odkąd objąłem to skromne stanowisko asystenta dyrektora (póki nie ma oficjalnej
nominacji, trzeba zakarbować się w ich świadomości jako asystent szefa!), myślałem więc,
jak walczyć z brakiem dyscypliny niektórych naszych pracowników. Sądzę, towarzysze, że
najwyższy czas zwrócić uwagę na naukowy aspekt organizacji pracy, wsłuchać się w głos
nauki. Cóż to oznacza? Oznacza to, że w naszej ogólnej działalności (nieźle brzmi — na
sekundę przymknąłem
79
powieki, by Prahnimak, który nie spuszczał ze mnie 0czu, nie zauważył kpiącego uśmieszku),
w naszej ogólnej działalności trzeba brać pod uwagę, jeszcze raz to j podkreślam,
towarzysze, trzeba brać pod uwagę czynnik psychologiczny. Tak, właśnie psychologiczny.
Dotychczas, przyznajmy otwarcie, nie docenialiśmy tego czynnika. Cóż, wszyscy uczymy się
na błędach, a nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. Tymczasem naukowa
organizacja pracy, doświadczenia krajowe, a także eksperymenty dokonywane za granicą,
pouczają, że najprostsze środki dają czasem nadspodziewane rezultaty. Jakież więc są moje
konkretne propozycje, towarzysze? Na początek proponuję sprawę elementarną: ustawić
wszystkie biurka i rajzbrety w ten sposób, by pracownicy siedzieli do siebie plecami. Między
działami powinny być przejścia na tyle szerokie, żeby zmieściły się tam biurka kierowników.
Już to jedno posunięcie według moich obliczeń (zerknąłem na kartkę wypełnioną girlandami
kwadracików i nagle strach mnie ogarnął: co będzie, gdy Prahnimak zażąda, żeby mu
pokazać te dane?) podniesie wydajność pracy o trzynaście koma siedem procent (Prahnimak
przepadał za dokładnymi liczbami). Przy takim ustawieniu biurek arkusze można będzie
przesuwać jak na taśmie produkcyjnej (znów mi się poszczęściło: to trafne o-kreślenie, co jak
co, ale w improwizacji jestem dobry!). Tak, tak, towarzysze, jak na taśmie. Ale to tylko
(Prahnimak patrzył na mnie z rosnącym zainteresowaniem) wstęp do zasadniczej
reorganizacji — mam na myśli wprowadzenie u nas najzwyklejszej, fabrycznej taśmy
produkcyjnej, oczywiście odpowiednio zmodernizowanej, udoskonalonej (nagle poczułem, że
coś mnie uwiera... Ktoś przyglądał mi się natarczywie. Błyskawicznie rozejrzałem się po sali:
mój kierownik, który niedługo miał iść na emeryturę, patrzył na mnie tak jakoś те-
зо
przyjemnie i jakby ze smutkiem. Denerwował mnie ten świdrujący wzrok) ...taśmy
produkcyjnej... (pogubiłem się przez tego faceta), co zmusi każdego do pracy non stop.
Położy to kres zwykłemu odsiadywaniu obowiązkowych godzin. Według moich obliczeń to
usprawnienie (siwowłosy facet dalej patrzył na mnie, jakby ujrzał zjawę) podniesie
wydajność — zerknąłem na karteczkę — o trzydzieści siedem procent. Tak, towarzysze, nie
przesłyszeliście się! A to, moim zdaniem, otwiera przed nami nowe, ogromne perspektywy.
Ostatnie słowa niemal połknąłem i usiadłem, zadowolony, że uwolniłem się od tamtego
dokuczliwego spojrzenia. Początkowo miałem zamiar zakończyć jakimś dobrze brzmiącym,
optymistycznym hasłem i byłem zły na siebie. Z nie ukrywaną wrogością (wiatr przywiał woń
człowieka — wilk wyszczerzył kły i przywarował w suchym poszyciu), spojrzałem na swego
byłego kierownika, ale on już patrzył w rozłożone na stoliku papiery.
— Towarzysze! — Prahnimak wstał. — Zdaje mi się, że nie powinniśmy lekceważyć
pomysłów naszego młodszego kolegi. Oczywiście, propozycje są jeszcze naiwne, jak w tej
bajeczce, w której grajkowie zamieniają się miejscami — pamiętacie, co z tego wynikło —
ale jest w tych pomysłach najważniejsze: poszukiwanie przemian. Stoimy przed
koniecznością dogłębnej zmiany stylu naszej pracy, rzekłbym, zestrojenia pulsu naszego biura
z tętnem rewolucji naukowo-technicznej. W najbliższym czasie zwołamy cały kolektyw i
porozmawiamy o tym poważnie. Na razie przejdźmy do spraw bieżących...
Nadeszła przerwa obiadowa. Biuro opustoszało. Wyszedłem i ja. Na ulicy zdążyłem jeszcze
zobaczyć Wielkiego Konstruktora i Lolę. Zawołałem — nawet się nie
Samotny wilk
81
obejrzeli. Pierwszy raz nie zaczekali na mnie, dotychczas zawsze chodziliśmy na obiad
razem. Zrobiło mi się głupio, ale przecież asystent dyrektora nie będzie się uganiał za
szeregowymi pracownikami — co za dużo, to niezdrowo. „Takie szaraki, a udają bógwico"
— jak by powiedział Charłan. Cóż, w końcu życie i was do-! padnie. śycie nie jest
romansem, to nieustanne ruchy! Browna, o czym wie byle tępak z podstawówki. Zjadliwe
powiedzonka nawijały mi się jak nić na wirujące wrzeciono, ale złość nie mijała. Po chwili
usłyszałem! jakieś znajome głosy: za mną szedł mój niedawny] zwierzchnik,
kierownik działu oraz przewodniczący1 naszej rady zakładowej. Udałem, że właśnie
myślę, do-^ kąd by tu pójść na obiad. Oni także przepłynęli obok mnie, jakbym był
powietrzem. Zacisnąwszy zęby aż do bólu, długo patrzyłem za nimi...
Jeszcze krok i muszą potknąć się o rozciągnięty przez moją wyobraźnię niewidzialny sznur.
Natężam wolę, zaciskam powieki, jeszcze chwila — już leżą na chodniku, gawiedź rechocze.
Chcąc wziąć udział w tym cyrku, otwieram oczy: mój szef i przewodniczący rady1 spokojnie
skręcają za róg. Nie wyszło! Zresztą Char-łanowi także nigdy nie wychodziło. Szybko!
Podkopać fundament najbliższej kamienicy — niech pogrzebie tych mądrali pod stosem
cegieł, wapna i odłamków szkła. śadnej litości! Ale kamienica stoi jak stała, tamci
przechodzą przez jezdnię i znikają w drzwiach kawiarni. Dobra, niech tylko zostanę
dyrektorem, odpłacę im za to. Szefowi przypomnę dzisiejszą naradę. Zawołam dziadygę do
gabinetu, nawet nie poproszę żeby usiadł, tylko rąbnę bez ogródek: najwyższy czas na
emeryturę... Niech się potem łapie za serce — przykażę sekretarce, żeby zawczasu wezwała
karetkę. A przewodniczącemu rady (niech spróbują się sprzeciwić!) po prostu nie dam
rekomendacji na następną kadencję...
82
Został sam i ruszył przed siebie. Odechciało mu się jeść, po prawdzie to i nie było gdzie:
przerwa obiadowa, wszędzie kolejki. Zajrzał do księgarni, ale nie mógł patrzeć na książki. W
powietrzu unosił się gorzkawy zapach więdnących liści. Znalazł wolną ławkę i usiadł,
wystawiając twarz do słońca. Ale napięte mięśnie aż dygotały z chęci działania. Obok
rozmawiali dwaj emeryci.
Chodziło o mieszkanie. Jeden z dziadków miał dwa pokoje koło soboru Sw. Włodzimierza —
trzecie piętro, bez windy. Dzieci już poszły na swoje, jemu ze starą coraz trudniej chodzić,
dobrze byłoby wymienić na coś przyzwoitego, mogłoby nawet być mniejsze, może gdzieś
bliżej Dniepru; spacery nad wodą są podobno znakomite na wysokie ciśnienie. Drugi
replikował, że nad wodą w jesieni i na wiosnę wilgoć, mgły, lepiej by było gdzieś koło
Hołosijewskiego Lasu, niedługo pociągną tam metro, są jeziora; kiedyś dał ogłoszenie, to
ludzie drzwiami i oknami walili, jeszcze chcieli dopłacać. Ale córce się odwidziało, tak
daleko od centrum, mówi, z mężem się rozeszła i myśli, że u ojca będzie się teraz szarogęsić,
zresztą jakiś młodziak już się koło niej kręci...
Gawędzili, czas płynął. Do czego się mieli spieszyć? Dusza Szyszyhy była jak świeżo zorany
ugór: siejesz, siejesz, długo nic nie widać i nagle — eksplozja zielonej runi. Jak mógł
wcześniej na to nie wpaść? Wyobraził sobie jedno, a może nawet dwupokojowe mieszkanie
na przykład w pobliżu opery. Centrum to jednak coś innego niż dalekie osiedle przylepione
do miasta jak ubogi sublokator. Koniecznie stare budownictwo, lakierowane parkiety,
wysokie, przestronne, jasne pokoje. Znajomi przychodzą na kawę, wychodzą na papierosa na
balkon, w dole ruchliwa centralna arteria miasta. „Gdzie mieszkasz?" „W centrum —
odpowiada niedba-
83
le _ Jedna przecznica za operą." „Nowe budowmc-Лп?" Skądże' Przedwojenny dom, do
sufitu trzy sie-Imdzit jak trzeba wkleić żarówkę, wzywam do-^ęTdrabiną..'' Do takiego
czegoś nie wstyd będzie wprowadzić Wikę: oto nasze królestwo
Poderwał się podniecony. Iść. Wszystko jedno dokąd, ale iść mszać s^. Na skróty, przez
skwer, jak^s podwórka kręte zaułki skierował się ku Chreszczatykowi. pS nfUzy ciepłe,
wcale jeszcze rue^enne nowietrze przesycone wonią jabłek i dyni. Ciężkie Kis сГ^поёгоР; w
Lskach przypominały nieruchome roje nolnych trzmieli. Chreszczatyk zawsze go wzruszał.
Ale dz* barwy^ -pachy dojrzałej jesieni, stosy owoców Sko go drażniły. „Smakuje toto jak
trawa - pomys-ał i zawrocU. - Przerwa się kończy, tak czy owak me 1 ę Nawet nie wiem,
gdzie jest jakieś biuro zamiany zaązę. ^awe . . Trzeba się rozejrzeć, dawniej
^Zilo^farwiały na słupach albo specjał-nth abhcach. Człowiek gapił się na to jak cielę na
Ilowane wrota i szedł dalej. Charłan miał rację: zy-
1ЄроїиГ^е na samą „Й o dyniach, winogrona^ abłkach zrobiło mu się niedobrze. Jak mógł
nach i JaD*Kdl- T . t ohyda. Przechodząc koło
dawniej lubić dynię? Toz o °»У іе
«blPDU sDożywczego, stanął jaK wryiy. ^* j S Puszka tuszonki, jaskrawoczerwona
nalepka
leżała Pusz* Wołowina — oblizał się. — Praw-
przyciągała wzrok. Wo^ow, ^ ^^
^TS gapUa Й - niego. Przełknął ślinę. Wpadł do sklepi Jem wstąpił jeszcze do piekarni, kupił
ćwiartkę razowca i znów pobiegł do biura.
-Ma pan nóż? - spytał wartownika, dławiąc się z oośpiechu. — Wszędzie takie kolejki...
-Tam leży - mruknął strażnik wskazując na ko-
morkę.
84
Raniąc palce o ostre wieczko, otworzył konserwę. Nożem i skórką chleba podważał kawałki
tłustego mięsa i łykał prawie nie gryząc. Nie czuł smaku, chciał jak najszybciej napchać
żołądek. Po chwili na dnie puszki lśnił już tylko sos, po którym pływały białawe oka tłuszczu.
Wyżłopał. Sos miał słodkawy, metaliczny posmak. Przyjemnie znużony, jak wczoraj po
spotkaniu z Ołeną, obejrzał się. Wartownik przyglądał mu się z rozczuleniem.
— Nieboszczyk towarzysz Charłan też bardzo lubił tuszonkę. Co dzień urządzał tu sobie
przekąskę...
A Petro zawsze mówił, że dba o linię i w ogóle nie wie, co to obiad!
R
OZDZIAŁ PIĄTY
Wyszedłem z wartowni i mechanicznie, jakbym to robił zawsze, cisnąłem puszką pod mur.
Rozległ się suchy trzask. — Co też to może być? — pomyślałem. W ciemnym zakamarku
rdzewiał spory stos puszek. Stare zdążyły już porosnąć zielskiem, ze świeżych patrzyły
wołowe mordy. Na niektórych nawet farba nie zdążyła zblaknąć. Zdaje się, że Charłan
jeszcze na dzień przed śmiercią delektował się konserwą. To w gruncie rzeczy smutne
odkrycie bynajmniej mnie nie przygnębiło, odwrotnie, poczułem się tak, jakbym to ja sam
wrąbał tę całą kupę mięsa. Rozpierała mnie energia. Miałem ochotę dać susa w górę i kopnąć
słońce, które jak ogromna piłka toczyło się po twardym boisku jesiennego nieba. „Przecież
mógłbym mu zrobić krzywdę — zreflektowałem się. — Ono jest takie delikatne i o wiele
ładniejsze niż piłka." Nagle zapragnąłem je pogłaskać (nawet poczułem jego ciepło w
spoconej dłoni), a potem ścisnąć z całej siły, aż do słodkiego, bolesnego jęku...
8<5
Biuro było jeszcze puste. W porównaniu z zalaną słońcem ulicą sekretariat zdawał się
chłodny i mroczny. Sekretarka poprawiała fryzurę zerkając w lusterko. Ale ja widziałem tylko
strome piersi opięte śnieżnobiałym golfem. Skradałem się jak kot, nie spuszczając z nich
oczu: dwa słoneczka na białym niebie, rozkoszne słoneczka, które chciałoby się wziąć w
dłonie. Dziewczyna obejrzała się, gdy byłem tuż obok: chciwie przywarłem do jej ust i
poczułem znajomy, słodkawy smak świeżo nałożonej szminki. Na moment wtuliła się we
mnie całym ciałem, ale natychmiast wywinęła się i odskoczyła. Istna ryba —- giętka, śliska,
obciągnięta syntetyczną łuską. Stanęła po drugiej stronie stołu i poprawiając sweterek
powiedziała:
— Zgłupiałeś, Petruniu? Przecież Heorhij Wasylo-wycz jest u siebie...
Jej słowa z trudem przebiły się przez spowijającą mnie różową mgłę. Otrzeźwiałem.
Poprawiłem krawat, jednym haustem wypiłem szklankę wody sodowej. Dopiero wtedy
spytałem głuchym, jakby przepalonym głosem:
— Pakuje manatki?
— Kto go tam wie... — uśmiechnęła się zagadkowo (musiała już coś wiedzieć!) i zaczęła na
nowo malować usta. — Zupełny wariat, jak można tak się zachowywać w pracy.
Zastukałem i ostrożnie przestąpiłem próg.
Wyglądało na to, że stary w ogóle mnie nie zauważył. Siedział wspierając głowę na ręku
(czarny garnitur, rozpięta marynarka, oślepiająco biała jedwabna koszula, w krawacie
dyskretna pozłacana spinka). Twarz miał szarą, zmęczoną, głowę okalał wianuszek siwych
włosów. Dopiero po dłuższej chwili podniósł na mnie zaczerwienione jakby od płaczu oczy i
uśmiechnął się
87
mechanicznie. Miało to wyglądać serdecznie — wypadło sztucznie; myślami musiał być
gdzieś daleko.
— No co, Andriju, wciąż takiś załatany? — Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu.
— No tak... — powtórzył przeciągle i zaraz przeszedł do spraw codziennych: — Powiedz
sekretarce, że nie ma mnie dla nikogo. Ale niech nigdzie nie wychodzi, czekam na
telefon.
Oto chwila, która nieczęsto się zdarza. Druga taka okazja może mi się nie trafić —
pomyślałem. — śycie jest jak pociąg: łatwo się spóźnić... — Odwróciłem się do okna i
głosem, w którym drgał głęboki, z trudem powstrzymywany ból, powiedziałem:
— Doprawdy bardzo mi przykro... Tak mi zależało na współpracy z panem... — wzruszenie
zatamowało mi oddech. — Był pan dla mnie jak ojciec. Proszę wybaczyć, teraz już wolno mi
to powiedzieć...
Machnąłem ręką i potykając się o dywan pobiegłem do drzwi. Ale już naciskając klamkę
ściągnąłem z twarzy tragiczną maskę i do sekretariatu wszedłem opanowany i rzeczowy.
Sekretarka dzwoniła do kogoś głęboko pochylona, jej piersi niemal dotykały biurka. „Oto
temat na nowoczesną martwą naturę!" — przemknęło mi przez myśl. Podszedłem do okna,
spojrzałem w dół na uliczny zegar: już po drugiej, trzeba się spieszyć, o wpół do trzeciej
Ołena ma być na postoju taksówek, jeśli oczywiście Prahnimakowi nie zechce się akurat
siedzieć w domu. Ostrożnie zastukałem do gabinetu zastępcy. Prahnimak był u siebie.
__Przepraszam, muszę koniecznie wyjść na dwie
godziny. Jutro rada zakładowa będzie rozpatrywać sprawy mieszkaniowe i muszę uzupełnić
moje dokumenty...
— Ja pana nie potrzebuję — Prahnimak wzruszył ramionami. — Proszę zwolnić się u swego
kierownika.
88
Zmusiłem się do pełnego wdzięczności uśmiechu.
— To nie potrwa długo...
Prahnimak nawet nie podniósł oczu znad papierów. Delikatnie zamknąłem drzwi za sobą.
Dopiero na ulicy przyspieszyłem kroku. śółtawe niebo wisiało nisko nad miastem, było
duszno jak w ciasnym mieszkaniu. Jeszcze nigdy nie byłem tak podniecony: odprowadzałem
wzrokiem wszystkie mijane po drodze młode kobiety, zdawało mi się, że jest ich nieprzebrane
mrowie; postawnych, o dumnie sterczących piersiach i rozłożystych biodrach kusząco
wypełniających wąskie mini--spódniczki. Niesamowite pożądanie sprawiło, że zacząłem
ociekać potem i sapać jak miech kowalski. Kompletnie wyczerpany zanurzyłem się w
przejście podziemne na Chreszczatyku: wokół dziesiątki obnażonych kobiecych ramion,
oszałamiające przypadkowe dotknięcia, zapach młodych ciał, woń perfum, szminek i
kremów...
Ołena stała na postoju taksówek, tak jak się umawialiśmy.
— Pani ostatnia?
Obejrzała się i zdjęła ciemne okulary. Patrzyła na mnie bardziej jak matka niż jak kochanka:
jej oczy były pełne łagodnej czułości. л
— Tak. A pan dokąd? Nachyliłem się do jej ucha:
— To oczywiste szaleństwo, ale .bardzo ciebie pragnę...
Pogłaskała mnie po ręce. Mimo woli obejrzałem się, czy ktoś nas nie widzi.
— Głuptasku, ty po prostu pragniesz każdej kobiety... A ja już jestem stara...
— Nieprawda, jesteś piękna. — Za nami już sformowała się spora kolejka. Zdawało mi się,
że wszyscy
39
podsłuchują naszą rozmowę. - Pani na Kureniwkę? — spytałem głośno. — Ja także.
Ołena nie zważała na mój rozsądek.
— Już dawno nikt tak do mnie nie mówił. O jedno cię proszę: bądź ze mną szczery. Jeśli się
na tobie zawiodę, będę bardzo cierpiała. Rozumiesz? Przecież ty wcale nie słuchasz...
— Myślałem, że już nigdy się nie doczekam. Chciałem nawet zadzwonić i umówić się na
wcześniej, ale zjawił się Prahnimak i dołożył roboty.
— On też ma dzisiaj za swoje. Nawet śniadania nie zdążył zjeść i od razu do zarządu.
_ Kroi mu się dyrektorskie stanowisko. Nic ci nie
mówił?
— Mało go to obchodzi, a co dopiero mnie.
__ Dobra z ciebie żona!
Ukryła oczy za ciemnymi okularami, kąciki ust
zsclrżciły.
— Dzięki... Ale kochanka ze mnie dobra, prawda?
_ Przepraszam — połapałem się, że strzeliłem galą. Muszę być bardziej ostrożny. „Trzeba
być chy-y-ytryffl _ mawiał ze śmiechem Charłan podsumowując swój życiowy program. Nie
był to najlepszy dowcip.
Wsiedliśmy do taksówki. Poczułem przy sobie ciepłe ciało Ołeny. Wołga pełzła przez
zatłoczone ulice, kierowca z uwagą patrzył przed siebie. *******"" się do nagich kolan Ołeny
i jak pijany zacząłem obsypywać ją pocałunkami.
_ Ty wariacie... — szepnęła, zanurzając palce w mojej czuprynie. Poczułem się naprawdę
wzruszony. Mimo wszystko w głębi duszy jestem sentymentalny. Zresztą sentymentalizm i
wilcza mentalność bynajmniej nie wyłączają się nawzajem: pamiętam jak Petro płakał
pozbywszy się Loli. Teraz marzyłem tylko,
90
żeby ta jazda trwała wiecznie: tam, w lesie, nie będzie już tej wypełniającej serce ciepłej
czułości...
— Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo mi się teraz podobasz — powiedziałem głośno, nie
troszcząc się, że kierowca usłyszy. — Nie umiem prawić komplementów, ale sama
rozumiesz...
Spod pokrytych tuszem rzęs Ołeny spłynęła łza, zostawiając na policzku szarą smugę. Ołena
uśmiechnęła się z wysiłkiem i odwróciła głowę. Zacisnąłem powieki: zdawało mi się, że
jeszcze moment, a odnajdę dawnego siebie, człowieka, jakim byłem do chwili, kiedy żył
Petro. W duszy pojaśniało, jakby gdzieś za horyzontem wstawało słońce. Ale taksówka
zatrzymała się, kierowca władczym gestem skasował licznik. Podałem mu banknot i nie
czekając na resztę, wysiadłem.
Zapach sosnowego lasu oszołomił go. Wciągnął głęboko powietrze, nozdrza drżały mu
pożądliwie. Czuł, że wszystko się w nim burzy, a skóra robi się jakby za ciasna. Wziął Ołenę
pod rękę. Pod nogami miękko uginało się igliwie i szeleściły liście. Dopiero później dostrzegł
na jej ramieniu duże siniaki. Ołena z trudem dotrzymywała mu kroku, na wysokie obcasy
nabijały się czerwonawe liście, niczym skrawki mięsa na rożen: widząc to, aż kłapnął zębami,
ale zaraz roześmiał się udając, że chciał tylko zażartować. Nawet się nie uśmiechnęła.
Odruchowo naprężyła ramię, jakby w obronie przed gwałtem. Przestraszył się, że zaraz
zawróci, wskoczy do tramwaju i tyle ją zobaczy. Wokół stał dębowy młodniak, wprawdzie
gęściejszy niż prześwietlony słońcem starodrzew, ale... Opodal widać było niewielką kotlinkę
usłaną suchym listowiem. Pociągnął ją i oboje potoczyli się po mchu...
91
Poddawała mu się ulegle jak pierwsza lepsza kupiona na godzinę, ale nawet nie zauważył tej
podejrzanej pokory. Myślał tylko o sobie, dopiero potem zobaczył
jej łzy.
— Co ci jest? — spytał niechętnie. Płacz zawsze go drażnił. Nagle obudził się w nim strach.
Zaślepiony namiętnością nie zwracał uwagi, że drzewa jednak nie były takie gęste. Dobrze, że
akurat nikt nie włóczył się w pobliżu, ileż razy przysięgał sobie, że będzie ostrożny, czemu
ona nie zakryje tych nóg, jeszcze kogoś diabli przyniosą, po cholerę tak się mazać... — śle się
czujesz?
— Nie, ale przecież ty znów mnie zgwałciłeś. — Wyciągnęła chusteczkę, otarła oczy. — Nie
mam do ciebie pretensji. Zaraz mi przejdzie. Cóż, sama jestem wszystkiemu winna. Obejmij
mnie, przytul. Czemu zaraz potem robisz się taki obcy?
Nie odpowiedział. Zmusił się, by pogłaskać ją po ramieniu. Ukradkiem rozejrzał się dokoła:
las stał cichy i pusty. To go trochę pocieszyło, ale wciąż bacznie nadstawiał ucha. Było parno.
Słońce zawisło między dwiema sosnami i patrzyło prosto w kotlinkę. Podsunął się bliżej i
położył głowę na kolanach Ołeny: niedawno widział to na jakimś filmie — z przyjemnością
stwierdził, że świadomie skopiował tamtą scenę. Zresztą, to tylko chwilowa słabość,
danina, którą trzeba spłacić swojej człowieczej naturze. Już dawno wyrzekł się autoanalizy
(właściwie dopiero wczoraj, ale to wczoraj zdawało się bardzo dalekie), niech Wielki
Konstruktor babrze się w swoim wnętrzu, autoanaliza to choroba neurastenicznych
inteligentów. Analizować trzeba nie siebie, ale sytuację. Nie marnować czasu, wyciągnąć z
Ołeny jakieś informacje, najważniejsze to zwiad na tyłach wroga („A gdzie są moje tyły?"
— błysnęło i zgasło; dobrze, że umie szybko wygaszać to,
92
co zbędne), jak najwięcej szczegółów o niej i o Prah-nimaku. Poznać słabe miejsca
przeciwnika. On nie ma zamiaru przez całe lata mozolnie piąć się w górę jak Charłan, by
przez głupi przypadek potknąć się i paść w pół drogi...
Na przystanku stał jakiś mężczyzna w kapeluszu, z płaszczem przerzuconym przez ramię. Z
tyłu wydał mi się znajomy, więc pośpiesznie puściłem rękę Ołeny. Mężczyzna wyrzucił
niedopałek i odwrócił się do nas. Twarz była obca, mimo to zatrzymałem się, udając, że
wytrząsam piasek z buta. Po co ryzykować, nigdy nie wiadomo, czy nie zobaczy nas jakiś
znajomy Prah-nimaka. Ołena jakby wyczuła moje intencje, bo nie czekała, tylko szła dalej do
przystanku. Dopiero gdy z tunelu zieleni wysunął się tramwaj, zapomniała się i znów wzięła
mnie za rękę. Ciarki przeszły mi po skórze: nawet w pustym lesie nie czułem się pewnie, a
tramwaj to posłaniec ludnego miasta. Ostrożnie uwolniłem rękę i zacząłem grzebać po
kieszeniach, choć drobne były jak zawsze w portmonetce. W tramwaju odczekałem, aż ktoś
zajmie miejsce koło Ołeny. To już byłoby za dużo: siedzieć obok siebie. śe też ona, taka
doświadczona, nie może tego pojąć. Pierwszy lepszy znajomy domyśli się, po co jeździliśmy
do lasu. Nie miałem najmniejszej ochoty nadawać rozgłosu całej sprawie.
Ale miejsce koło Ołeny pozostało puste i w końcu musiałem je zająć. Siedziałem jak na
rozpalonej blasze, udawałem, że wyglądam przez okno, że nie mam z tą panią nic wspólnego.
Bliżej miasta tramwaj zaczął się zapełniać — uprzejmie ustąpiłem miejsca kobiecie w ciąży.
Nareszcie byłem sam. Zawsze czułem się samotny w tłumie, ale dziś to była samotność
zdobywcy, nie zaś sceptycznego obserwatora. Myślami już byłem w biu-
93
rze — las to tylko maleńki urlop, przymusowy przestój.
A na przestoje nie mam już czasu — i tak prawie trzecią część życia przespałem. Dla kogoś,
kto wreszcie ruszył do przodu, przestój to śmierć. Tramwaj wlókł się niemiłosiernie, czekał
na pasażerów, hamował na skrzyżowaniach. Pragnąłem działać, atakować. Jeszcze tyle do
zrobienia, a dzień taki krótki. Najważniejsz : wyjaśnić, czy stary rzeczywiście idzie na
emeryturę.
Przepchnąłem się bliżej Ołeny i ostrożnie, by nie zwracać uwagi, pogłaskałem jej włosy.
Uniosła głowę i spojrzała na mnie z wdzięcznością. Oczy jej zwilgotniały. „Jak one lubią
pieszczoty! — pomyślałem. — Ale Wika jest inna. Nowe pokolenie. śadnych sentymentów.
Trochę tajemniczości, ale równocześnie więcej rozsądku. Z Wiką nie pójdzie mi tak łatwo..."
Tramwaj zatrzymał się na Placu Czerwonym. Biegiem rzuciliśmy się do postoju taksówek.
Moja niecierpliwość udzieliła się Ołenie. Na postoju nie było nikogo, moglibyśmy od razu
wsiąść do auta, gdyby nie głupi przypadek. Na trawniku zwarty krąg gapiów otaczał coś
leżącego na ziemi. Usłyszałem cienkie popiskiwanie. Ołena przepchnęła się przez tłum i po
chwili wróciła niosąc na ręku szczeniaka. („Och, te kobiety! — pomyślałem niechętnie. —
Wciąż muszą się nad
czymś litować...")
— Przecież to nawet nie rasowe — skrzywiłem się. — Ktoś wyrzucił, żeby nie topić.
Po co ci to?
— Beze mnie zginie. Biedna kruszynka. Wsiedliśmy. Ołena przysunęła się do mnie:
— Popatrz, jaki rozkoszny. Od razu mnie polubił.
Widzisz, jak się tuli.
Nagle to małe szczenię jakby się wściekło: z głośnym piaskiem wyrwało się z rąk Ołeny i
wcisnęło pod przednie siedzenie. Białe ząbki wyszczerzyły się, pazurki zaczęły drapać w
drzwiczki. Patrzcie go, nie
94
życzy sobie podróżować ze mną w jednym samochodzie! W końcu kierowca odwrócił się i
poprosił, by uspokoić szczeniaka, bo mu całą tapicerkę porysuje. Ołena wzięła pieska na ręce,
osłoniła przede mną i ukołysała. Szczeniak trochę się uspokoił, ale gdy tylko próbowałem się
odezwać, drżał nerwowo i cieniutko powarkiwał.
— Ale charakterek... — uśmiechnąłem się z przymusem.
— Boi się ciebie — powiedziała Ołena. — Pierwszy raz widzę, żeby pies tak się bał
człowieka.
— A może ja jestem wilk? — zażartowałem, choć w gruncie rzeczy wcale mi nie było do
śmiechu. — Prawdziwy wilk, tyle że w ludzkiej skórze?
Kierowca obejrzał się i wyszczerzył zęby: wesoły pasażer się trafił. Ołena milczała, zajęta
swoim pupilem. '
Z godnością wkroczyłem na chodnik przed biurem. Dopiero na schodach zacząłem
przeskakiwać po dwa stopnie, ani na chwilę nie puszczając jednak poręczy. Do sekretariatu
wszedłem statecznie i z powagą. Sekretarka nakrywała maszynę pokrowcem. Ujrzawszy
mnie, zerwała się zza stołu.
— śeby pan wiedział, co się tu działo — szepnęła oglądając się na drzwi gabinetu. — Szef
już dwa razy pytał o pana. Pan oczywiście wie, że on zostaje? Co to za człowiek, Petro, jakie
serce! Dzisiaj zakochałam się w nim, słowo daję. Niech pan nie będzie zazdrosny, pan taki
inteligentny, potrafi wszystko zrozumieć. To czysto platoniczne uczucie. Proszę sobie
wyobrazić: jeszcze nic riie wiadomo, wszyscy są przekonani, że on odchodzi. Nagle słyszę:
„Niech pani wezwie do mnie cały aktyw." Szkoda, że pan tego nie widział, Petro. Stałam
95
przy drzwiach, telefony dzwoniły, a ja nie mogłam od niego oczu oderwać! Niech się pan nie
dąsa, Petro, przysięgam, to wszystko całkiem niewinne, czasem daje mi tylko paczkę
papierosów. No, więc wszyscy schodzą się jak na pogrzeb, nagle on wstaje i wzruszonym, ale
silnym głosem mówi: „Przyjaciele, to nasza ostatnia wspólna narada. Jutro za tym stołem
zasiądzie nowy dyrektor. Przez siedemnaście lat starałem się sumiennie kierować tą placówką
i teraz chciałbym się z wami pożegnać." I rozpłakał się, naprawdę...
Musnąłem wargami jej chłodny policzek i pewnym krokiem wszedłem do gabinetu.
— Nareszcie! — zawołał dyrektor. — No i jak, zgromadziłeś swoje papierkowe wojsko?
A więc już rozmawiał o mnie z Prahnimakiem. Tylko zastępca wiedział, po co się
zwalniałem.
— Gotowe do boju! — zameldowałem. Niespokojnie szukałem na jego twarzy jakichś oznak
zmęczenia ciężkim dniem: bez skutku. — Okazało się, że formularz numer trzy w moim
przypadku jest w ogóle zbyteczny, zaświadczenie z administracji będzie jutro, jeszcze tylko z
miejsca zamieszka...
— Ech, rozbudowaliśmy tę naszą biurokrację! — pokiwał głową przerywając mój monolog.
— Jest dla ciebie bojowe zadanie. Bilet na jutro masz?
_ Nie _ posmutniałem. — Strasznie byłem załatany, a teraz już chyba po herbacie. Taki mecz!
(Afisze zapowiadały jakieś spotkanie międzypaństwowe.)
_ I to ma być młodzież! Skrzydełka opuszczone uszy po sobie. Boimy się trudności,
boimy. A kiedyś bywało inaczej. No dobra, bierz samochód i jedz na stadion. Mam tam
znajomą kasjerkę - powiesz, że to dla mnie. Weź cztery - zabierzemy Wikę (niech zstąpi
96
na chwilę ze swego Olimpu na ten grzeszny padół), no i kierowca też człowiek. Jak myślisz,
wygramy?
— Chyba tak... — wybąkałem. Nawet nie wiedziałem, z kim gramy.
— Co ja słyszę? — dyrektor odchylił się w fotelu. — Gdzie się podziała twoja pewność
siebie? Najważniejszy jest bojowy duch kibiców.
— Wygramy, szefie!
— Otóż to. Ale, ale... mówią, że Błochin nie wystąpi?
— Pierwszy raz słyszę.
Dyrektor wyraźnie miał ochotę pogadać — był zagorzałym kibicem piłkarskim — ale ja
krztusiłem się każdym słowem. Równie dobrze mógłby mnie pytać o tajniki chińskiej
gramatyki.
— Ech, nie poznaję swego asystenta! — Spojrzał na zegarek. — Nieboszczyk Charłan to
dopiero byl spec... Komputer! Pamiętał wyniki spotkań sprzed dziesięciu lat. A jak potrafił
przewidywać! No, dobra — zlitował się wreszcie — jeszcze sobie o tym pogwarzymy. Jutro
skoro świt jedziemy, przyjacielu, do Mryna. Mnóstwo spraw trzeba załatwić, bracie,
mnóstwo... Zaraz rano przygotujesz dokumenty, na dziesiątą wszystko musi być zapięte na
ostatni guzik. Bo potem — mecz.
— Rozumiem.
— No, to bywaj zdrów. Jak kupisz bilety, zwolnisz samochód.
— Tak jest, szefie! Pozwoli pan... Dyrektor zesztywniał.
— Skąd u ciebie, młody człowieku, „tak jest", „pozwoli pan"... Z jakiej sztuki te teksty?
Zmilczałem, nie chcąc jeszcze bardziej się wkopać.
— W naszym kolektywie stosunki są koleżeńskie. Oczywiście, żadnego spoufalania się —
takt i odpowiedzialność przede wszystkim. Tak, tak, młody człowieku. Przemyśl to sobie.
7 — Samotny wille
97
— Bezmyślność... — wykrztusiłem. Bałem się, że rozpłaczę się ze złości na siebie.
— My nie możemy pozwolić sobie na bezmyślność — twardo powiedział Heorhij
Wasylowycz. — Nie mamy prawa, ot co.
— Proszę wybaczyć... — skłoniłem się z uszanowaniem i skierowałem się do drzwi.
Kiedy wreszcie dopchał się do kasy i kupił bilety, wybiła szósta. Spektakl w operze (a więc
kurs na Wiktorię, Ołena — do rezerwy) zaczynał się za półtorej godziny. W dziewięćdziesiąt
minut trzeba było załatwić biuro zamiany mieszkań (adres dostał od sekretarki dyrektora),
czytelnię (raz-dwa przejrzeć najnowsze publikacje o piłce nożnej, w przeciwnym razie jutro
ostatecznie zblamuje się w oczach szefa) i kolację.
Szturmem wziął autobus. Ścisk był jak diabli — akurat wszyscy wracali z pracy.
Na dziedziniec biura zamiany mieszkań wkroczył jak odkrywca na brzeg nieznanego lądu:
triumfalnie, ale
ostrożnie.
Na wyasfaltowanym kwadracie tłoczyła się gromada ludzi żywo o czymś dyskutujących.
Zatrzymał się, niepewny, do których drzwi się skierować. Od razu otoczył go tłum.
— Co pan ma?
— Kawalerkę na Nywkach Pełne rozczarowania milczenie.
— A co by pan chciał?
— Garsonierę lub dwa pokoje w centrum...
— No, no... — i ironiczne: — A koło opery4 pasuje?
— Właśnie tam czegoś szukam.
— Jaki szybki! Kawalerkę w centrum... Wolne
żarty...
— Czego on chce?
98
— Kawalerkę na Nywkach zamienić na garsonierę w centrum.
— Pochodzi ze dwa lata, może coś trafi. Pamiętacie, zimą przychodził tu taki wysoki z
brodą. Miał dwa pokoje tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, i znalazł jakąś klitkę przy placu
Tołstoja, teraz załatwia formalności.
— No wie pan! Lepsza nawet łazienka przy placu Tołstoja niż dwa pokoje z kuchnią na
takim zadupiu.
— Jak dla kogo, moja pani, jak dla kogo.
Wyśliznął się z tłumu i otworzył pierwsze z brzegu drzwi.
— Pan coś już znalazł? — chwyciła go za łokieć jakaś starsza kobieta. — Szczęściarz...
— Ale skąd, pierwszy raz tu jestem — zmieszał się. — Czuję się jak przedszkolak.
— A w ewidencji już się pan zarejestrował?
Pokręcił przecząco głową. Przynajmniej jakiś konkret — do tej pory tylko tracił czas.
Wyblakłe oczy kobiety pojaśniały. Nareszcie miała okazję zademonstrować swoją wiedzę.
Do ewidencji była kolejka. Oparł się o framugę i chciwie przysłuchiwał się rozmowom.
Chodziło oczywiście o mieszkania: małe, większe, samodzielne i wspólne; współlokatorów
na ogół sobie chwalono, gdzież mamy dobrze mówić o sąsiadach jak nie w biurze zamiany.
Rozmowy toczyły się szeptem, jakby tam, za drzwiami, odbywało się jakieś nabożeństwo
albo posiedzenie sądu. Coś nieuchwytnego różniło jednak tych ludzi od zwykłych zjadaczy
chleba (podobnie jak ziarnko pieprzu czy listek bobkowy dodaje smaku zupie, kropelka
koniaku — filiżance kawy).
W ewidencji urzędowało dwóch łysawych facetów w czarnych marynarkach i niebieskich
satynowych za-
7»
99
rękawkach. Szyszyha usiadł na krześle i flegmatycznym głosem powiedzał:
— Przepraszam, zapomniałem dowodu. Bez dowodu można? — Dowód spoczywał w
wewnętrznej kieszeni marynarki, ale nie było w nim zameldowania w Kijowie.
— Pan do kartoteki czy tylko po biuletyn?
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Raz na miesiąc wydajemy biuletyn, który można dostać w każdym kiosku; dysponujemy
również kartoteką na użytek wewnętrzny.
„Biuletyn to dłuższa sprawa, a ja muszę od razu, jutro, nie, jeszcze dzisiaj — pomyślał. —
Poza tym biuletyn może przypadkiem ktoś zobaczyć. W biurze powiedzą, że handluje skórą
na niedźwiedziu, a niedźwiedź jeszcze w lesie."
— Biuletyn później. Najpierw chciałbym przejrzeć kartotekę — ze zdziwieniem usłyszał w
swoim głosie błagalne nutki; nie takie sprawy zdarzało mu się wygrywać dzięki pewności
siebie i bezczelności, a tu płaszczy się przed byle urzędasem.
Rejestrator wyjął blankiet. Szyszyha z przyjemnością podyktował adres Petra, dane o
mieszkaniu i to, co chciałby w zamian. Na bezbarwnej twarzy urzędnika pojawił się nikły
uśmieszek.
— Przepraszam — Szyszyba nachylił się konspiracyjnie i drżącym z podniecenia głosem
spytał: — Czy taka zamiana w ogóle ma jakieś szanse?
— Różnie bywa. Czasami aż się dziwię, po co ludziska się zamieniają. Proszę, oto blankiet
— opłacić trzeba na poczcie. Jeżeli dziś pan nie zdąży, proszą przyjść jutro.
100
Wyskoczyłem na bulwar i truchcikiem pobiegłem w stronę najbliższej poczty. Potrącałem
przechodniów, przepraszałem. Czułem, że muszę to załatwić dzisiaj, chociaż nie potrafiłem
sobie wyjaśnić, po co ten pośpiech. Na szczęście poczta była otwarta. Wróciłem, oddałem
urzędnikowi kwit, w zamian dostałem przepustkę do kartoteki.
Wyszedłem ostatni, prawdę mówiąc zostałem wyproszony przez jakiegoś faceta w okrągłych
okularach w drucianej oprawce: była siódma i kartotekę zamykano. Odetchnąłem głęboko i
zatoczyłem się jak pijany. Na zewnątrz nadal kłębił się tłum interesantów, ale już nie mogłem
pozwolić sobie na żadne pogawędki, trzeba było jeszcze wstąpić do biblioteki, a potem —
teatr. Na chwiejnych nogach wyszedłem na ulicę i ciągle przyspieszając kroku pognałem na
skróty przez Ogród Botaniczny.
Zapadał cichy, jesienny zmierzch. W Ogrodzie było już ciemno, podniecająco pachniała
ziemia i butwie-jące liście. Dla hecy kłapnąłem zębami — szczęknęły sucho jak paści na
grubszego zwierza. Kilku przechodniów obejrzało się ze zdziwieniem. Jeszcze nie całkiem
wytrzeźwiony z osobliwego mikroklimatu kartoteki, upiłem się znowu — tym razem leśnym
powietrzem.
Zupełnie nie pamiętam, jak zboczyłem z głównej alei i znalazłem się w ciemnym wąwozie
pełnym ulotnych cieni i drażniących zapachów. Przemykałem pod krzakami leszczyn,
kluczyłem między dębami i bez żenady kłapałem zębami. Czułem się silny jak nigdy, hasałem
po całym parku, ostrożnie omijając oświetlone aleje, które co chwila zagradzały mi drogę:
lśniący asfalt zdawał się barierą nie do pokonania. Nagle krzyk przerażonej dziewczyny
osadził mnie w miejscu. Przy warowałem pod jakąś olchą i dopiero po chwili odważyłem się
wysunąć nos. W mroku widziałem chy-
101
ba lepiej niż w dzień. Na ławce pod urwiskiem siedziała przytulona do siebie parka.
Dziewczyna tuliła się kurczowo do swego towarzysza, głos jej drżał.
— Boję się. Tam ktoś jest. Chodźmy stąd...
— Nie bądź niemądra... W parku jeszcze pełno ludzi, pewnie i tam ktoś się plącze. Co cię to
obchodzi? Kochasz mnie?
— Kocham...
Jakie tam „kocham" — wściekłem się w swojej ciemnej kryjówce. — Wszystko to tylko
literatura, książkowy szablon, który skwapliwie powielają mali. pozbawieni wyobraźni ludzie,
naprawdę istnieje tylko żądza i nie zaspokojona namiętność! — Spróbowałem krzyknąć: z
rozwartej paszczy dobyło się stłumione warknięcie. Jak czarna zjawa przemknąłem obok
skulonej parki i w kilku susach dopadłem asfaltowej alejki. Dopiero tu przyszedłem trochę do
siebie, poprawiłem krawat, otrzepałem spodnie i szybko zniknąłem z oczu ludziom, którzy
patrzyli na mnie okrągłymi ze strachu oczami.
Było dziesięć po siódmej: do uniwersyteckiej już nie zdążę, mogę najwyżej zajrzeć do
biblioteki publicznej, ale ryzykowałem, że w dziale czasopism natknę się na Wielkiego
Konstruktora. „Może akurat oboje z Lolka napawają się niezmąconym szczęściem rodzinnym
— pomyślałem z ironią. — W razie czego coś zmyślę, powiem na przykład, że zaraziłem się
od niego, zakochałem się i właśnie lecę na randkę." — Wybiegłem z parku i popędziłem w
stronę biblioteki.
Po kwadransie mogłem już recytować na wyrywki piłkarskie horoskopy i — co prawda cudze
— opinie na temat szans poszczególnych drużyn w obecnym sezonie. Nie dam się szefowi
zapędzić w kozi róg. Nagle na półpiętrze ujrzałem Wielkiego Konstruktora. Błyskawicznie
przeanalizowałem sytuację.
102
Nie puszczając poręczy, której teraz, zwłaszcza na marmurowych schodach, zawsze się
trzymałem, skoczyłem kilka stopni i przywarowałem w płytkiej niszy. Jurko przedefilował
obok mnie i znikł za drzwiami czytelni profesorskiej. Odetchnąłem. Miałem akurat tyle czasu,
by dobiec do teatru, kupić bilet i wejść na salę.
Dawniej, kiedy jeszcze żył Charłan, Szyszyha bywał czasem w operze. Kupował najtańsze
miejsce, „na jaskółce". Przeważnie było tam pusto, niekiedy przy czerwonej barierze tłoczyły
się jakieś studenciaki. W przerwach snuł się między kolumnami po pustym foyer, płosząc
całujące się po kątach parki, lub wypijał w bufecie pięćdziesiątkę koniaku i zagryzał
czekoladowym cukierkiem. Do domu wracał z poczuciem miło spędzonego niedzielnego
wieczoru.
Dziś „jaskółka" byłaby nie na miejscu: poprosił o najdroższy środkowy parter. Foyer było już
puste, z sali dolatywały pierwsze takty uwertury. Nagle poczuł miły zapach. Skręcił do
bufetu. W oszklonej gablocie leżał stos kanapek z kiełbasą. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo
jest głodny. „Proszę mi zapakować pięć — niedbale rzucił bufetowej, nerwowo łykając ślinę.
— Nie, siedem — poprawił się pośpiesznie — jest nas siedmioro..." W kącie za filarem
drżącymi rękami rozdarł papier i prawie nie żując połykał kanapki. Z ostatnich dwóch
ściągnął tylko kiełbasę, chleb wrzucił do kosza. Dopiero wtedy ociężały i senny poczłapał na
salę.
Widzowie nagrodzili uwerturę* oklaskami. Korzystając z krótkiej przerwy przemknąłem na
swoje miejsce i rozsiadłem się w fotelu. Orkiestra znów zaczęła grać. Kurtyna uniosła się,
ukazując drzewa i chaszcze
103
spowite w zwiewny tiul imitujący mgłę — dziś wyjątkowo trzeźwym okiem oceniałem
żałosną krainę ułudy wyczarowaną przez dekoratorów. Poczułem, że oczy mi się kleją, fotel
był wygodny i przytulny. Pierwszy akt ma pewnie ze czterdzieści minut, będę mógł trochę
odsapnąć po tym niełatwym dniu. Spływała na mnie słodka niepamięć: nie spałem, ale i nie
reagowałem na bodźce zewnętrzne, jak by powiedział Wielki Konstruktor. Napięte nerwy
odprężyły się, żołądek rzeczowo trawił kolację. Z przyjemnością wsłuchiwałem się w jego
bezszmerową pracę, raz po raz przechylając głowę i mimo woli pokłapując zębami. Był to
niemal instynktowny odruch, który uświadomiłem sobie dopiero wtedy, gdy zauważyłem
zdumione spojrzenia sąsiadów.
W spowijającej mnie szarej mgle błyskały od czasu do czasu nagie ramiona kobiet, światła
rampy wydobywały z mroku głowy widzów sterczące nad oparciami foteli jak pniaki ściętych
drzew, migotliwe sopelki żyrandola i niewyraźne plamy twarzy nieruchomych jak nenufary w
księżycowej poświacie. Przymknąłem oczy — zmęczenie brało górę. Ale muzyka podstępnie
niepokoiła usypiającą świadomość, podsuwała wyobraźni dziwaczne, swawolne obrazy.
Zdawało mi się, że jestem w puszczy — mrocznej i wilgotnej. Gdzieś wysoko wiatr czesze
wierzchołki drzew, w dole — spokój, cisza. Leżę w wykrocie, który sam wygrzebałem pod
zwalonym grabem, i jest mi tak dobrze, jak już dawno, a może i nigdy nie było. Łagodny
poszum usypia, z rozkoszą poddaję się jego pieszczocie. Nagle wali się na mnie ogłuszająca
lawina dźwięków: trwożny lament fletów, ponure akordy basów i wiolonczeli, na skraju lasu
słychać ostrzegawczy dźwięk trąb i szybki werbel bębna: wiatr przynosi znienawidzoną woń
człowieka, żelaza i prochu. Naprę-
104
żam mięśnie, wyszczerzam kły, pazury drą lakierowane poręcze fotela, dźwięk trąb jest coraz
bliższy, wzywa do walki o życie. Zrywam się i czuję, jak ktoś gniewnie trąca mnie w plecy:
— Panie, przeszkadza mi pan...
— On jest pijany, nie widzicie? — dobiega z sąsiedniego rzędu zjadliwy szept. — I po co
takich wpuszczają do teatru!
Przez chwilę siedzę bez ruchu, sztywno wyprostowany, ale wkrótce ciepło i półmrok znów
zaczynają mnie usypiać...
Na dobre obudziła mnie dopiero strzelanina oklasków, które znienacka rozległy się pod
zielonym sklepieniem drzew. Pojedyncze zrazu strzały w mgnieniu oka zlały się w gęstą
bezładną palbę, jakby las już był otoczony i nagonka płoszyła zwierza pędząc go na linię
myśliwych przyczajonych na wilczych ścieżkach. Przerażony, gwałtownie rzuciłem się w bok
— sąsiad nie zdążył nawet złapać swoich binokli. Bez okularów wyglądał śmiesznie i
bezradnie. Wesoło kłapnąłem zębami tuż przy jego twarzy i depcząc ludziom po nogach,
obijając się o kolana, rzuciłem się do wyjścia. Kinkiety i żyrandole rozbłysły światłem...
W toalecie opłukałem twarz i wytarłem się chusteczką — zimna woda otrzeźwiła mnie.
Dopiero teraz pojąłem, że narobiłem głupstw, zwracając na siebie powszechną uwagę.
Stanąłem przed lustrem i spróbowałem doprowadzić do porządku swoje oblicze. Poddawało
się, jakby było z plasteliny łub glinki, z której lepi się garnki. Twarz — jak na zamówienie —
stała się rześka i energiczna niczym na reklamowym plakacie: z lustra patrzył na mnie „swój
chłopak". Po kilku dalszych próbach wysokie czoło spowił elegijny smutek, w wygiętych w
dół kącikach ust przyczaiła się melancholia. Nie przestawałem ugniatać pulchnych po-
105
'
liczków, marszczyć brwi. Rodził się nowy Szyszyha, poważny, skomplikowany wewnętrznie
— kobiety cenią niepowtarzalną osobowość! — w oczach: zmęczenie i skrywana
namiętność...
Spodobała mi się ta zabawa, ale do toalety zaczęli wchodzić ludzie. Szybko wybrałem
ostateczną wersję: melancholia z lekką aluzją do rozumnego sceptycyzmu, głębokie
zamyślenie. Ten wizerunek lepiej odpowiadał czekającemu mnie zadaniu: trzeba było
zaintrygować Wiktorię. Lustro mówiło, że moje spojrzenie nabiera powagi, staje się
przenikliwe, źrenice zwężają się jak u zwierza, gdy wyrusza na nocne łowy. To porównanie
już przestało wzbudzać we mnie lęk. Zacząłem myśleć o Wiktorii, ale twarz od razu utraciła
wyraziste rysy; musiałem zmobilizować całą siłę woli, aby zachować nienaruszoną ostatnią
wersję. Trzeba się kontrolować! Jakże teraz zazdrościłem Charłanowi: ten miał rysy jak
wyciosane z kamienia. „Ty masz, Szy-szyho, twarzyczkę zupełnie bez wyrazu — dogryzał
mi. — Nie trzeba zaglądać do dowodu, gołym okiem widać pochodzenie społeczne. Z
pachołków pochodzisz, z tych, co służą..."
Wróciłem do foyer, zanurzyłem się w tłum. Sytym spojrzeniem wzgardliwie obrzuciłem
bufet, obojętnie przeszedłem obok stolików, na których stały butelki po, piwie i lemoniadzie,
minąłem gablotę z fotosami aktorów. Mechanicznie okrążyłem foyer — czułem się cząstką
ludzkiego potoku — zawróciłem i wreszcie ujrzałem Ołenę. Właściwie najpierw zauważyłem
Wikę: długonogą, szczupłą, w sukience z białej krempliny, z ogromnym dekoltem
ukazującym chude opalone ramiona. Była w niej jakaś ujmująca dysharmonia. „Ładna —
stwierdziłem. — Wcale nie taka sobie zwykła kobieca uroda. Uroda, którą daje intelekt, to
chyba właściwe słowo. Zapamiętać i przy okazji powiedzieć
106
jej to..." Oryginalne były nie tylko oczy: duże, wyraziste, błyszczące, ale także subtelne,
wrażliwe usta, nawet brwi. Te brwi żyły jakby odrębnym życiem: to wyginały się pytająco, to
załamywały się, jakby malutkie fałdki z uporem uderzały o niewzruszony brzeg wysokiego
czoła, to zamierały nieruchomo, spokojne i łagodne. Ołena przegrywała z Wiką, miała
banalną twarz niemłodej już kobiety; zresztą Ołena nigdy mi się nie podobała, to była
taktyczna zagrywka, teraz już zbędna, ale trzeba udawać, że nic się nie zmieniło — kobiety są
mściwe.
— Dobry wieczór! — uśmiechnąłem się ciepło.
— Dobry wieczór! — szczerze ucieszyła się Ołena. Widocznie już straciła nadzieję, że mnie
tutaj zobaczy.
Na Wikę nawet nie podnosiłem oczu — już wcześniej ułożyłem sobie scenariusz spotkania.
— Państwo się nie znają? — raczej stwierdziła niż spytała Ołena. Dopiero w tym momencie
pozwoliłem sobie przelotnie spojrzeć na Wikę. Wzrok mój był obojętny, rzekłbyś —
skupiony na czymś głębszym i bardziej istotnym niż teatralne znajomości. I nagle kurtyna
uniosła się, odsłaniając burzę z trudem hamowanych uczuć — na krótko przestałem nawet
uważać na swoją twarz, całą duszę wkładając w to jedno spojrzenie. Wilka zarumieniła się i
wyciągnęła do mnie rękę.
— Prawie się znamy. Niemal co dzień kiwam do pana ręką, wprawdzie tylko przez szybę, ale
zawsze... Pan jest taki zajęty, mógł nie zauważyć lekkomyślnej studentki.
— W pracy jestem wyłącznie urzędnikiem.
— A teraz? — w jej oczach pojawiło się zainteresowanie.
— Teraz... człowiekiem... — z trudem zdobyłem się na to wyznanie, tak obco i
nieprzyjemnie brzmiało to słowo. Chcąc ukryć zmieszanie, dotknąłem leciutko
107
jej szczupłych, chłodnych palców: — Nazywam się Andrij Szyszyha. W mitologii
słowiańskiej szyszyha to zły duch. Ostrzegam!
— Wika. Wiktoria to także symbol. Interesujące,
prawda?
Uśmiechnąłem się. Najwyraźniej wciąż jeszcze traktowała życie jak zabawę lalkami, którymi
chyba niedawno przestała się.zajmować. Zaczęliśmy przechadzać się we trójkę: ja, Wiktoria i
Ołena. Nie było to wygodne — nieustannie rozdzielał nas płynący naprzeciw potok ludzi.
Niebawem Ołena podeszła do jakichś znajomych.
— Jak się panu podoba Kalinowska?
„Kalinowska...kalina... — myśli w popłochu przelatywały mi przez głowę. — Las...kalinowe
drzewo... kalinowy kwiat... Kalina czerwona... krew czerwona... wieczór...wieczorna
gazeta...fotografia. Ależ tak, przecież to primabalerina."
— Efektowna, ale niezbyt odkrywcza, chyba się pani zgodzi, prawda? W tym dramacie
Mawka uosabia przyrodę. A przyroda to odwieczne ścieranie się złych, nieubłaganych,
mściwych sił. To wir namiętności, a nie słodka sielanka.
— Bardzo subiektywna opinia. — Omal nie parsknąłem śmiechem, tak poważnie i
pouczająco to zabrzmiało. — Istnieje przecież ustalone, tradycyjne rozumienie obrazu. I nie
zawsze, zwłaszcza jeśli idzie o balet, miałaby uzasadnienie jakaś inna, własna interpretacja.
Dla mnie, podobnie jak dla większości, Mawka to coś bardzo jasnego i delikatnego. Mawka
Kalinowskiej jest właśnie taka, do jakiej przywykliśmy i jaką chcielibyśmy oglądać. I co za
technika!
— Sztuka to obnażony nerw i nie ma tu miejsca na takie sentymenty — uśmiechnąłem się
krzywo. — Sentymentalizm rodzi się z kompleksu niższości. śycie
108
to chaos, walka światła i ciemności, a tu piękna sala, aksamitne fotele, tekturowe krzaczki w
malowanym krajobrazie, przyjemna muzyczka i zgrabne baletnicz-ki... Nie znoszę tego!
— Czemu od razu z taką pasją, nie można spokojniej?
— Chce pani powiedzieć — bardziej obojętnie? Nie mogę, nie umiem. Każdy musi na nowo
budować świat, od pierwszego do ostatniego dnia stworzenia. A obojętność nie jest uczuciem
twórczym.
— A dlaczego nie chce pan żyć w świecie, który jest już gotowy, zbudowany? Dobry
wieczór, Andriju Se-menowyczu! Przepraszam, ale Kijów to duża wiocha, co krok kogoś się
spotyka.
— Rzeczywiście, dlaczego? — powtórzyłem z goryczą jak człowiek, którego nikt nie chce
zrozumieć. — Bądźże małym urzędniczyną, wkrótce awansujesz i już nie ty będziesz bił
pokłony, ale ciebie będą witać przed drzwiami urzędu, a może szczęśliwy traf wyniesie cię
jeszcze szczebel wyżej. Mnie na przykład niedawno proponowano odpowiedzialne
stanowisko w zarządzie — rzuciłem mimochodem (można być postępowym, ale ma się te
widoki na przyszłość, niech sobie zakonotuje także i to). Zresztą pani jest zbyt mądrą osobą
(nie powiedziałem — kobietą, bo w podziale według płci jest coś poniżającego), żeby trzeba
było tłumaczyć pani tak elementarne sprawy. Pani też jest w tym świecie za ciasno, czuję to,
ale ten świat jest zbyt wygodnie urządzony, by podejmować ryzyko poszukiwań, prawda?
Zaglądałem jej w oczy, nie pozwalałem się opamiętać, teraz ja byłem górą! Ale rybka, już
zagnana na płyciznę, przeskoczyła nagle zastawione sieci i zniknęła w odmętach...
— Dobry wieczór, pani Margareto! Jak tani Ana-tolij Hryhorowycz? Słyszałam, że to był
zawał... To
109
straszne! Proszę, niech go pani od nas pozdrowi. Nie, mama jest na daczy. Wróci dopiero w
niedzielę. Do widzenia... Zauważył pan, jak ona mi się przyglądała? To przez tę suknię. Wy,
mężczyźni, nie możecie zrozumieć, że męczy nas ta emancypacja, a nawet intelektualne
rozmowy. Kobieta chciałaby — przynajmniej od czasu do czasu — czuć się jak prawdziwa
lady, która wzbudza zachwyt swoimi strojami i którą się całuje w rączkę. Tołstoj odczuł to
wręcz genialnie. Pierwszy bal Nataszy Rostowej, pamięta pan? Ta scena jeszcze dziś
przyprawia mnie o bicie serca, choć właściwie teraz moja percepcja literatury jest wyłącznie
intelektualna. Nawet w filmowej wersji Natasza jest wzruszająca. A pamięta pan...
Wika mówiła dalej, ale już nie rozróżniałem słów. Samotny, zasłuchany w siebie,
przyglądałem się sobie jak obcy: dobrze ubrany, pewny siebie mężczyzna, trochę zbyt
widocznie tęskniący za dobrobytem... „Dobry wieczór pani, zobaczymy się jutro? Tak, u
nas, nie wiedziałam, że pani już wróciła z' wakacji, zadzwonię jutro, dziękuję, nie, jest za
granicą, wie pani, tak go zmęczyły te wyjazdy, koniecznie musi odpocząć, chciałabym do
Bułgarii, do Złotych Piasków, tak, słyszałam, że to nic specjalnego, ale przynajmniej coś się
dzieje, a ubiegłe lato przesiedziałam w jakiejś okropnej dziurze, nudziłam się jak mops, no to
do jutra, niech pani pozdrowi tatusia, a będzie na premierze? Skądże, za miesiąc broni
doktoratu, teraz w ogóle nie wychodzi, siedzi po uszy w książkach, widziała pani jego
monografię? Bardzo ładnie wydana, człowiek bierze do ręki i od razu wie, że to naprawdę
naukowa rozprawa, ja grożę, że w końcu wezmę sobie kochanka, proszę pozdrowić mamę,
wpadnę w tym tygodniu..." Lśniąca posadzka ujęta w koronkę z ceramiki, kandelabry jak
malutkie słońca: ogniste punkty na triumfalnej drodze,
110
po której toczy się rydwan zwycięzcy, Andrija Szyszy-hy, miasto powalone na kolana,
upojone poczuciem władzy nad czasem i materią, świat jak miękka glina, którą można
uformować w dowolny kształt, prawdziwa mądrość to celowe działanie, żywy organizm
wszystkie siły kieruje na zachowanie życia, dobra symbioza: agresywność Charłana plus
intelekt Szyszyhy.
Ukołysany słodkimi marzeniami byłem jak ten leniwy chłop, który zasiał proso i słodko
zachrapał, czekając na gotową kaszę z okrasą, a tymczasem wróble wszystko wydziobały...
Naprawdę jest taka bajka.
— Aha, chcieliśmy uciec, ale się nie udało! — Ołena wzięła mnie pod rękę.
Niezadowolony z siebie, milczałem ponuro. Odezwał się drugi dzwonek — przerwa była
zmarnowana. Oddawałem się marzeniom, a trzeba było działać. Usiadłem między Ołeną i
Wiką (akurat było wolne miejsce) i wsparłszy głowę na ręku (niby że staram się nie okazywać
wrażenia, jakie robi na mnie muzyka i taniec, jak głęboko i namiętnie potrafię przeżywać!)
zerkałem spod oka na Wikę, obserwując jej reakcje. Na drugiej przerwie Ołena nie
odstępowała nas na krok. śywo rozmawiała o czymś a Wiką, ja wolałem milczeć, z rzadka
wtrącając jakiś ironiczny dowcip. Jednak nagroda mnie nie ominęła. Przy wyjściu Wiktoria
została troszeczkę z tyłu:
— Słuchałam pana z dużym zainteresowaniem...
— Dzięki — usiłowałem nadać głosowi ton wzruszenia.
Może spodziewała się, iż zechcę wykorzystać okazję. Ale milczałem mężnie, wierząc w
szczęśliwy przypadek. Jutro po meczu... Jutro. „Niech tylko baba zoba-
Ш
czy, że się nią interesujesz, już tracisz w jej oczach" — mawiał Petro.
— Podrzucić pana? Odwoziłam mamę na daczę i nie zdążyłam odstawić samochodu.
— Dziękuję, najlepiej pasuje mi metro.
Ołena wsiadła razem z Wiką. Auto ruszyło. Stałem na chodniku, aż dwa czerwone światełka
zagubiły się wśród innych. Bal się skończył. Kopciuszek zdejmował złociste pantofelki.
Jeszcze nigdy nie czułem się tak samotny na gwarnej ulicy. Miałem wrażenie, że wszyscy coś
podejrzewają i obchodzą mnie z daleka. Wstąpiłem do sklepu: kasjerka wzięła mój banknot w
dwa palce, jakbym był zadżumiony. Na ruchomych schodach metra pożądliwie wpatrywałem
się ludziom w twarze, ale tłum sunął obok mnie obojętnie jak koło szklanej szyby. Wagon był
dość zatłoczony, lecz koło mnie nie usiadł nikt, jakby z daleka wyczuwano wilka. A zresztą
— może to wszystko tylko urojenia.
W domu zasiadłem do telefonu, choć nie miałem pojęcia, gdzie chciałem dzwonić — w
całym ogromnym mieście byłem zupełnie sam. Wykręciłem numer informacji, usłyszałem
głos telefonistki i odłożyłem słuchawkę. Doskwierała mi samotność, ale ludzie — drażnili.
Niewiele myśląc gruchnąłem na łóżko i nakryłem się z głową chwytając się snu jak ostatniej
deski ratunku. Nagle zerwałem się i otworzyłem drzwi: w zamkniętym pomieszczeniu było
mi jakoś duszno i ciasno.
W kuchni kukułka (Charłan lubił ścienne zegary — przypominały mu wieś i dzieciństwo)
wykukała dwunastą...
Wilk przeciągnął się. Wielkie cielsko zajmowało pół pokoju. W sączącym się z okna skąpym
świetle był
112
cały srebrzysty. Drapiąc pazurami po podłodze obszedł pokój i pchnął łbem uchylone drzwi.
Trzasnął lufcik, w nosie załaskotał przeciąg. Z klatki schodowej wpadło rude pasmo światła i
legło na lśniącym parkiecie. Stulił uszy i stąpając niepewnie po śliskich stopniach nurk-nął w
kłębiącą się na schodach orgię woni smażonej cebuli, świeżego wapna, naftaliny, proszku do
prania.
śółtawy brzuch nieba niemal dotykał ziemi (łuna znad dalekiego miasta sięgała aż do lizjery
lasu, ale w powietrzu nie było śladu spalenizny, wszędzie unosiła się znienawidzona woń
człowieka). Wstrząsnął nim dreszcz — sierść zjeżyła się na grzbiecie. Od pól, rozmywając
kontury domów, ciągnęła mgła. Kilkoma susami przeciął wyasfaltowane podwórze. Na
szerokiej dwupasmowej ulicy ostry smród smoły i spalin jeszcze raz przypomniał mu miasto.
Po drugiej stronie drogi było już pole: stamtąd ciągnęła woń mokrej mgły, by-licy, zgniłych
kartofli, myszy. Łapy przyjemnie zapadały się w pulchnej ziemi, bieg dawał radość. Gdzieś
daleko poderwał się ptak ciągnąc za sobą jeszcze ciepłą smugę zapachu. Kartoflisko
skończyło się, zapachniało słomą, w szarej mgle zamajaczyły stogi.
Nagle sterczące uszy drgnęły. Gdzieś z dala dobiegł gardłowy, podniecający zew. Wilk
wyszczerzył kły i .stanął jak wryty. Ale dźwięk nie powtórzył się już, za to wiatr, który teraz
pompował kłęby mgły w żółty pęcherz miasta, przyniósł nieuchwytną woń lasu i zwierzyny.
Ogarnął go słodki niepokój: łapy same oderwały się od ziemi i przez dolinki, miedze, kanały,
rowy i chaszcze poniosły go w dal od ludzi, od samotności — ku wilczej zgrai, ku swoim...
Nasyciwszy pierwszy głód, stado legło u stóp pagórka, leniwie ogryzając rozwłóczone kości.
Wilk leżał obok samicy, z łbem ułożonym na łapach, jakby nasłuchiwał sytego burczenia w
brzuchu. Ślepia mu się kle-
8 — Samotny wilk
113
iły, miła słabość ustępowała ze zmęczonego nocnymi łowami ciała. Woń butwiejących liści,
siana, żołędzi, grzybów i bagna łaskotała nozdrza, niosła spokój i ukojenie. Wreszcie miał
wszystko, o czym marzył; pod przymkniętymi powiekami przepływały jeszcze raz światełka
na wzgórzu, na którym rozsiadły się letniskowe domki, szare cienie na żółtym piasku,
przelatujące wysoko chmury, dziura w ogrodzeniu, niebieskawe błyski strzałów, szaleńczy
bieg przez łąkę...
Nagle w osiedlu po drugiej stronie bagna zapiały koguty. Zgraja poderwała się. Jeszcze przez
chwilę biegła razem, ale szare cienie szybko się rozsypały i wilk pozostał sam. Po własnych
śladach śmigał w stronę miasta. Niebo na wschodzie zaczynało płonąć.
Gdy koguty zapiały po raz drugi, był już niedaleko pierwszych bloków, na kartoflisku, gdzie
kilka godzin temu ułowił tęskny zew wadery.
Trzeciego piania, które niosło się daleko poza robotnicze przedmieście, już nie słyszał.
114
r
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Służbowy samochód wyrwał się z labiryntu wielopiętrowych mrówkowców i pomknął w
kierunku Mry-na. Za szybą pojawiły się rozłożyste sosny i niewysokie domki. Dopiero teraz
Szyszyha poczuł, jak bardzo zmęczyło go miasto. Podobnie na wiosnę człowiek z ulgą zrzuca
zimowe palto, czapkę, i ocieplane buty, nie mogąc się nadziwić, jak mu przyjemnie i lekko, i
jak mógł wytrzymać w tym wszystkim przez tyle miesięcy. „Miasto to dno morza, gdzie
rodzą się perły — pomyślał sadowiąc się wygodniej. — My zaś jesteśmy jak poławiacze:
ledwie się zanurzymy, już wyrywamy się na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza..." A
przecież jeszcze niedawno dziwił się, po co Charłan co kwartał jeździł do tych nędznych
Pakułów, choć nie miał tam już nikogo prócz dwu starych ciotek, które tyle go obchodziły co
zeszłoroczny śnieg.
Z rozczuleniem patrzył na pomalowane na zielono płoty i okiennice. Na sznurach
rozciągniętych przez całe podwórko suszyło się pranie, wokół gołębników krążyły gołębie, w
ogródkach widać było rzędy kapuś-
8'
115
cianych głów. Te sielskie, zalatujące prowincją obrazki przywołały inne, zatarte przez czas
wspomnienia: ciche, staroświeckie przedmieście Mryna, które pamiętał z dzieciństwa. Ale ta
cała idylla niepostrzeżenie odpływała i gasła, ustępując miejsca natarczywym, ostrym jak
czarno-białe fotografie, wspomnieniom Pet-ra: czarne badyle słoneczników w zasypanym
śniegiem ogrodzie, czarne pudła drewnianych magazynów na kołchozowym podwórzu,
czarne bruzdy, w których grzęzło się po kostki szukając zeszłorocznych ziemniaków na
krochmal; grząska, wysadzana wierzbami droga na Szeptaki, gdzie Petro chodził do ósmej,
dziewiątej i dziesiątej klasy; trzy lata, dziesięć tysięcy kilometrów, jedna czwarta równika,
gumiaki, w których chlu-1 pie woda. I nagle — pod powałą w zgrzybiałej chatce różowa, cała
w białe kwiatuszki kula — prezent od miastowego chłopca, który przyjechał na wakacje do
Pakułów; gdy rozpaliło się w piecu, kula wirowała na nitce, unosiła się pod sufitem jak
czarodziejski ptak, przypadkowy przybysz z niedosiężnego, bajecznie kolorowego miasta...
— To co, żeni ci się kolega, drużbą będziesz? — zagaił znienacka dyrektor.
Wspomnienia pierzchły jak kawki z pakulskiej cerkwi. Znów był Andrijem Szyszyhą,
któremu do szkoły wystarczyło przejść tylko przez ulicę, zawsze miał osobny pokój z
miękkimi jak aksamit chodnikami, kolorowym kilimem na ścianie, wiszącą lampą z
czerwonym abażurem; miał nawet lśniący rower wyścigowy. Matka i ojczym ptasiego mleka
mu nie żałowali, byle tylko przynosił ze szkoły same piątki i zdał na wyższą uczelnię.
— Nie taki on znów kolega — odparł ostrożnie. — W studenckich czasach mieszkaliśmy w
jednym akade-
116
miku, to wszystko. I nie tyle on się żeni, co jego żenią. Wie pan, Lolka...
— A gdzie oni będą mieszkać?
— Wynajęli sobie jakiś pokoik. Do spółdzielni się zapisali. Matka Lolki to dyrektorka
szkoły, pomoże.
— Ale konstruktor z niego jak się patrzy, co?
— Aha. Ma w sobie iskrę bożą, tylko... — Andrij urwał. Gdzieś czaiło się
niebezpieczeństwo.
Wiatr przyniósł na skraj lasu woń człowieka, ludzkiego osiedla i domowego ogniska —
czarne nocne mary obudziły się, wypłynęły z odmętów podświadomości. „Na co dyrektorowi
wiedza o tym, co myślę o Wielkim Konstruktorze? W ogóle po co ta cała gadka?" — trwoż-
nie tłukło się po głowie.
— ...tylko niezdyscyplinowany?
— Otóż to! śadnej dyscypliny w myśleniu. Nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy. Brak
jakichkolwiek hamulców. Z tą nową halą — pamięta pan — też niby miał rację, ale po co od
razu taki szum, w dodatku ponad głowami kierownictwa. Ekspert, wszystkie rozumy
pozjadał, a inni to barany... — Szyszyhą wpadł w panikę: może idzie o mieszkanie albo o
awans na kierownika działu? Takie trusie jak Jurko lubią wlec się-w ogonie, udawać
owieczki, a potem jak dadzą dubla do przodu, to tylko się za nimi kurzy. — Czasem trudno
się zorientować, czy rzeczywiście on ma nie wszystko po kolei, czy tylko udaje. Jeszcze na
studiach, pamiętam, tygodniami nie je, nie pije, na wykłady nie chodzi: perpetuum mobile
chce wynaleźć. W nocy przysiadzie na korytarzu albo w łazience na parapecie i kreśli.
Właśnie wtedy zaczęli na niego wołać Wielki Konstruktor — i tak zostało. Ale on taki jest —
dziś to go interesuje, jutro tamto, wszystkie sroki chciałby za ogony trzymać. Skończył
mechanikę, o medycynie pojęcia nie ma, ale jak pan myślir co go teraz intere-
117
suje? Onkologia! Niby że to takie hobby, ale jak to hobby odbija się na jego pracy? Chce
dokonać syntezy wszystkiego, co wiadomo na temat raka, i otworzyć przed ludzkością nową
drogę... A ludzkość powinna go z wdzięcznością oklaskiwać i wyrzeźbić w czystym złocie
tego chudzielca z wystającymi żebrami...
Zamilkł oczekując jakiejś reakcji, ale dyrektor obojętnie szeleścił gazetą. Może nie trzeba
było występować tak gwałtownie, ale obawa, że szef ma wobec Jurka jakieś plany, odebrała
mu zdrowy rozsądek.
— Oczywiście ta cała onkologia to czysty dyletan-tyzm. To już nie osiemnasty wiek, kiedy
uczony mógł nie wstając od biurka odkrywać wiekopomne prawdy. Podstawą współczesnej
nauki jest eksperyment — onkologia jako hobby jest co najmniej śmieszna. Zbierać fakty i
uogólniać je! Współczesny Hegel... — wyzłoś-liwiał się Andrij. Milczenie dyrektora
sprawiło, że namiętność tego monologu stawała się podejrzana. — Czy bezmyślne nurzanie
się w tym oceanie fachowej literatury daje mu prawo uważać się za kogoś lepszego? Takie
książkowe mole zawsze mnie brzydziły. Co taki wie o życiu? Ja też mógłbym chodzić z
głową w chmurach i pluć na ten cały ziemski padół, a jak bieda przyciśnie — w administracji
się wypłakiwać: dajcie mieszkanie, żenię się. Krokodylowe to łzy, a w sercu pycha: ja jestem
lepszy od tego całego pospólstwa, powinniście się cieszyć, mogąc dać mi mieszkanie...
Wreszcie zmusił się, żeby zamilknąć. Dyrektor dalej przeglądał gazety, kierowca bez słowa
patrzył przed siebie — ich. milczenie zdało się Andrijowi pełne potępienia. Wolałby
rozmawiać o byle czym — o biurze, o piłce nożnej, o kosmosie — byle tylko nie zostawiali
go samego z jego myślami. Droga biegła przez las: wśród ciemnych sosen wyrastały
purpurowożółte wysepki dębów (zielone igiełki haftowane w nieregularne
118
plamy światła i cienia przypominały pasiasty pled z wielbłądziej wełny — był to ostatni
obraz, jaki zatrzymał pod powiekami uciekając wtedy z Kijowa), potem zamigotały leśne
przecinki i ścieżki, które odprowadzał spragnionym, zamglonym wzrokiem. Po chwili za
szybą rozpostarła się jasnozielona po niedawnych deszczach łąka; dalej słał się równiutki
dywan oziminy, zza horyzontu wyłaniała się baniasta wieża cerkiewki i migoczące w słońcu
skrzydła wiatraka. Andrij już z pół roku nie był za miastem dalej niż na plaży nad Dnieprem.
Teraz, im dłużej patrzył na dalekie pola, tym goręcej pragnął poczuć pod stopami miękką
wilgotną ziemię i wędrować hen, gdzie oczy poniosą. Tylko ruch, poczucie fizycznej
swobody mogłoby uratować go dziś od męczącej psychicznej wiwisekcji, dokonywanej na
samym sobie. Ale samochód niezmordowanie pożerał półtora kilometra na minutę; przestrzeń
była tam, na zewnątrz tego miniaturowego świata, którego nieprzekraczalne ramy stanowiły
żelazo, guma i grube szyby z pleksiglasu. Tylko ten mikroświat był realny i ta realność
ściągała rozszalałą wyobraźnię z powrotem na ziemię. Szyszyha protestował, odwracał się
jak kociak, któremu usiłują wetknąć pysk w to, co napaskudził, i raz za razem powtarzał w
duchu zaklęcie Petra: „Analizuj sytuację, a nie własny pępek!" Mimo to nie mógł się
powstrzymać, aby z bezczelną wesołością i podziwem nie szeptać: Ale z ciebie, Szyszyho,
prawdziwa swołocz...
Chcąc jeszcze bardziej się upokorzyć, zaczął wspominać swoją przyjaźń z Jurkiem: cudowne
chwile wzajemnego zrozumienia, długie wieczorne rozmowy. Człowiekowi zdaje się wtedy,
że jego rozum nie zna granic, w oczach przyjaciela widzi zachwyt, nie myśli o sobie, bo
ważna jest tylko ludzkość, tokuje naiwnie, idealizując i siebie, i świat...
119
No i co? Zdrajca, przybłęda, odszczepieniec — uświadomił sobie z przerażającą jasnością.
„Ze też grom z jasnego nieba nie utłucze mnie na miejscu." Ale niebiosa milczały. Samochód
równomiernie nawijał na koła wstęgę szosy, mijał wioski, pola i zagajniki, stada krów, które
pasły się pod przydrożnymi drzewami. Spróbował się uśmiechnąć: najpierw ostrożnie,
nieśmiało, kącikiem ust, jakby sprawdzając stopą cienką skorupę lodu, potem wargi
rozciągnęły się, ukazując dwa rzędy mocnych zębów. Najlepszą obroną jest atak.
Co za różnica czy jestem taki, czy inny? Moralność to tylko piana na powierzchni życia, a
inteligenciki w rodzaju Wielkiego Konstruktora nie mają odwagi zdjąć swoich różowych
okularów, przez które widać jakiś nierealny świat. W każdym z nas siedzi wilk i tylko czeka,
by pokazać kły. A ja sobie żyję, i to nieźle, daj Boże każdemu. Przed chwilą wyznałem, jak
mówią uczeni w piśmie, że mam duszę wilka, i co: niebo się nie zawaliło, ani samochód nie
uderzył w wierzbę...
Ale powoli zimna fala szczerości opadła i Szyszyha zapragnął przyodziać się w coś. Ludzie
chodzą opatuleni nie tylko dla ciepła: ubranie to malutka, jednoosobowa forteca, w ubraniu
człowiek czuje się bezpieczny, pewny, że nikt nie będzie go wytykał palcami... A może jego
napad na Jurka wyjdzie Wielkiemu Konstruktorowi na dobre? Przecież już dawno zamierzał
przenieść się do instytutu, zająć się wreszcie czymś sensownym, ale bał się skoczyć na
głęboką wodę. Takie mole książkowe nie mają żadnej inicjatywy, a teraz jeszcze ta Lolka.
Może szef, wiedząc, jak się sprawy mają, sam popchnie Jurka, ułatwi mu powzięcie decyzji?
Powoli Andrij zaczął się uważać nieomal za dobroczyńcę Wielkiego Konstruktora. Jednak
gorzki osad w sercu pozostał; pejzaże za szybą także przestały
120
wzruszać. Lepiej chyba zdrzemnąć się trochę. Ale przez szary opar snu raz po raz przebijały
się iskierki świadomości: niejasne skojarzenia, obrazy minionych dni... Przekonanie, że
wilcza natura była jednak czymś obcym, co spadło nań znienacka wraz ze śmiercią Charłana,
było nawet dość przyjemne. Przez chwilę dawne życie zdało mu się tak piękne, że aż się
wzdrygnął — gdybyż można było cofnąć czas przynajmniej o czterdzieści osiem godzin,
poczuć w sobie tamtą lekkość i beztroskę.
Wieczorami, łyknąwszy barszczu w stołówce, lubił zajrzeć do jakiegoś baru na Chreszczatyku
i bezmyślnie obracając w palcach szklaneczkę wina patrzeć, jak za oszkloną ścianą gęstnieje
mrok. Błękitnawe pasma papierosowego dymu spowijały żyrandol, wplatały się w śmigło
zepsutego wentylatora. W takich chwilach naprawdę nie myślał o niczym: tu było cicho i
spokojnie, a obok niepostrzeżenie płynęła majestatyczna rzeka czasu. Zapalał papierosa,
którego wycyganił od Charłana: jeden papieros na dzień i dość; uważał na siebie, chociaż sam
nie wiedział, po co. Ale ten jeden smakował mu nadzwyczajnie, delektował się nim podobnie
jak dobrym winem czy aromatyczną kawą, którą popija się małymi łyczkami. Czasem
przysiadał się do stolika jakiś pijaczek i szeroko wykładał swoją pijacką filozofię. Andrij
słuchał w milczeniu.
W dni wolne od pracy spał do południa, potem golił się starannie, wkładał świeżą koszulę,
odświętny garnitur i jechał do restauracji. Wypijał setkę czystej i zjadał dobry obiad. Potem
szedł na spacer albo do kina, a wieczorem odwiedzał pewną znajomą niezamężną już
fryzjerkę. Pieczołowicie wieszał garnitur w szafie, ale na noc nie zostawał nigdy, żeby
przypadkiem nie stwarzać biedactwu złudzeń na ponowny mariaż. Kiedy „Dynamo" grało
jakiś ważny mecz i
121
wszyscy, nawet gospodyni, u której podnajmował pokój, podążali na stadion, zasiadał przed
telewizorem i patrzył," ale nie włączał fonii: w kompletnej ciszy małe figurki miotały się po
niebieskawym ekranie jak rybki w, akwarium...
„Kiedy cię wypuszczali na świat — dobrodusznie przygadywał Charłan — ktoś był za
leniwy, żeby porządnie sprężynę nakręcić. Obrócił raz, byle zbyć, i tyle. Jak znajdzie się ktoś,
kto zrobi jeszcze bodaj dwa, trzy obroty — może i z ciebie będą ludzie."
Petro nawet na plaży nie próżnował: hasał po mieliznach wzbijając tęczowe fontanny, grał w
piłkę, stawał do zapasów z każdym, kto się nawinął. Wypływać daleko nie lubił, wolał nie
ryzykować, jak tylko nie mógł złapać gruntu, od razu zawracał. I pływać umiał, i silny był, a
jednak się bał: zawsze może człowieka kurcz chwycić. Szyszyha przeciwnie — robił
rozgrzewkę, narzucał mokry ręcznik, żeby skóra przyzwyczaiła się do zimna, i płynął aż na
środek Dniepru. Zawracał dopiero wtedy, gdy jakiś stateczek ryknął ostrzegawczo syreną albo
ratownik podpłynął motorówką. Wychodził z wody przyjemnie zmęczony, kładł się na piasku
osłoniwszy twarz gazetą albo otwartą książką. Teraz następowały najsłodsze chwile: kropelki
wody na skórze wysychały w palących promieniach słońca, błoga słabość wypełniała ciało.
Czas stawał w miejscu, słońce posłusznie zatrzymywało się w swojej wędrówce, wszystko
spowijała gęsta gorąca mgła zacierająca kontury...
Drzemał, jakby zawieszony w kosmicznej próżni, nie zdając sobie sprawy gdzie jest i co się z
nim dzieje. Jadący z przeciwka samochód przemknął obok nich ze świstem. Andrij wzdrygnął
się i poprawił na siedzeniu, ale wciąż jeszcze wolał nie otwierać oczu: szko-
122
da było rozstawać się z tamtym jasnym, letnim dniem, % parzącym stopy piaskiem...
Przez miękką watę snu przebiło się w końcu jakieś cieniutkie stukanie: jakby kurczątko
zawzięcie pukało w skorupkę chcąc wydostać się na swobodę. I wtedy myśli, niczym stado
spłoszonych antylop (kadr z filmu dokumentalnego), rzuciły się do galopu: jeżeli nic nie
wyjdzie z mieszkaniem Charłana, kupię (właśnie kupię, a nie zbuduję — teść pomoże,
przecież nie mogę czekać, nie będę z Wiką tułać się po jakichś podmiejskich osiedlach), a
więc kupię spółdzielcze mieszkanie. Jeden pokój to bezsens, trzeba przynajmniej dwa, to
będzie, o ile pamiętam (swego czasu Petro obrzydzał życie tą matematyką) trzy albo cztery
tysiące — połowa matczynego domu... Matka, niech jej Allach da zdrowie i długie życie,
pcha mnie do żeniaczki: marzy, żeby jeszcze prawnuki kołysać. Siły ma niespożyte: jak
sięgnę pamięcią, zawsze sama orała, kosiła i zbierała, teraz także od rana do wieczora w
ogródku. Kwiaty hoduje. Pewnie dlatego nie wie, co to nerwy, można jej tylko zazdrościć.
Chyba żeby zdarzyło się jakieś nieszczęście — mało to dziś wypadków, przez ulicę strach
przejść, człowiek wychodzi z domu i nie wie, czy wróci... Pokiwał głową i zmusił się do
myślenia o czym innym.
To chyba połowa drogi. Tutaj jestem jak u siebie w domu. Ta cegielnia, w której pracowałem
po studiach, stała właśnie tam, gdzie te wierzby. Trzeba było poprosić kierowcę, żeby
zatrzymał się na chwilę. Dyrektor drzemie: pomięte gazety zsunęły się na dywanik. „Teraz
już nie muszę stać na poboczu i czekać na okazję — myślałem rozparty na miękkim
siedzeniu. — Właściwie to nieźle byłoby maszerować sobie teraz drogą albo — jeszcze lepiej
— ścieżką obok drogi i patrzeć na rozciągające się wokół pola..."
123
Znów przypomniał mi się Charłan. Czasami wpadał do mnie do cegielni — zawsze, żeby było
nie wiem jak ciepło, w ukochanych czarnych rękawiczkach z cienkiej skórki, jakby był chory
na egzemę. Już wtedy marzył, żeby wyrwać się do Kijowa; ja nie miałem takich tęsknot —
leniwie kreśliłem projekty odbudowy cegielni. Kiedyś zobaczył je Heorhij Wasylowycz i to
otwarło mi drogę do Kijowa. Tylu rzeczy człowiek już nie pamięta, ale do dziś mam przed
oczyma czarne rękawiczki Petra...
Dom wart z osiem tysięcy, ale przecież połowa jest własnością ojczyma — krzepki dziadyga,
na pewno mnie przeżyje. Matka ma parę setek na książeczce, ale podjąć będzie można
dopiero w pół roku po... Takie przepisy. Razem uzbierałoby się ze cztery patyki. W końcu
ojciec Wiki to nie tylko koneksje, znajdą się i jakieś zaskórniaki...
O, jasny gwint! Zupełnie jakbym już jechał na matczyny pogrzeb. Usiłowałem pozbyć się tej
upartej myśli, ale wymykała się niczym szczupak zagnany na mieliznę. Zepchnąłem ją na
samo dno świadomości i zacząłem zastanawiać się, kiedy jechałem tędy ostatni raz. Chyba w
lutym matka akurat skończyła pięćdziesiąty piąty rok życia i szła na emeryturę. Prosiła,
żebym przyjechał. Zgodziłem się bez entuzjazmu: za każdym razem spodziewała się jakichś
radosnych nowin. Całe życie miała nadzieję, że wreszcie zacznę odnosić sukcesy, tymczasem
moja egzystencja była całkiem zwyczajna — bez karkołomnych wzlotów, ale i bez upadków.
„W ojca się wdałeś — zrzędziła nalewając sobie wina — on też był taki niemrawy." Nie
mając czym zaspokoić ambicji, wymyślała różne cudy niewidy i rozpowiadała o tym na
prawo i lewo. Znałem tę jej słabość i dlatego nie czułem się w Mrynie dobrze.
124
Ech, było nie było: postawię wszystko na jedną kartę! Jeżeli w poniedziałek sprawa z
mieszkaniem Petra pójdzie po mojej myśli, a chyba nie może nie pójść (poczułem, że wraca
mi zwykła pewność siebie), od razu napiszę, że pięknie dziękuję, lecz uważam, że w większej
potrzebie są teraz Jurko i Lolka, a ja — zatwardziały stary kawaler — mam już wprawę w
tułaniu się po sublokatorskich pokojach. Proszę więc, aby przyznaną powierzchnię
mieszkalną kierownictwo przekazało nowo założonej rodzinie... Dobre, nie? Ten strategiczny
manewr zyska mi nie tylko uznanie w oczach naczals-twa, ale i popularność wśród kolegów.
Nikt nie wpadnie na to, że nagle dostałem w spadku czteroizbowy domek...
Darmo usiłowałem odpędzić te głupie myśli. A może matce naprawdę coś się przytrafiło?
Mimo wszystko kochałem ją. Czułem się jak balon, który tylko wątła nić łączy z ziemią — tę
nić trzymała w ręku matka. Na myśl o tym, że mogłoby się jej coś przytrafić, łzy zakręciły mi
się w oczach. Odwróciłem głowę, aby kierowca nie zauważył, co się ze mną dzieje.
Wjechaliśmy na most. Przez stalową kratownicę zamigotała rzeka w oprawie szaroczerwonej
wikliny. I właśnie wtedy doznałem olśnienia: spadek rozwiązuje mi wszystkie problemy!
Przecież matka całe życie marzyła, żebym awansował, stał się kimś ważnym. Nawet z
biologicznego punktu widzenia mój pomysł był bez zarzutu: stare drzewo umiera, aby
korzenie mogły wyżywić śmigający w górę młody pęd...
Wjeżdżaliśmy do Mryna.
Na wprost nas, na sporym pagórku porośniętym drzewami, stała cerkiew. Białe ściany
strzelały w niebo, po którym przelatywały pierzaste obłoki: chwilami odnosiło się wrażenie,
iż złociste kopuły szybują nad chmurami. Szosa okrążała wzgórze i cerkiew zdawała
125
się zataczać nad głowami podróżnych szeroki krąg jakby na rozpostartych nieruchomo
śnieżnobiałych skrzydłach.
— Umieli budować! — westchnął dyrektor odwracając się, by jeszcze przez tylną szybę
przyjrzeć się świątyni. — Człowiek tylko popatrzy i od razu robi
się lepszy...
— Złudzenie! — odparłem. W moim głosie było tyle nieoczekiwanej złości, że szef spojrzał
na mnie ze zdziwieniem. — Po prostu znali się na psychologii: oderwać ludzi od ziemi,
stworzyć złudzenie, że niby gdzieś tam jeszcze coś istnieje.
— Tak, tak, oczywiście... — bąknął i wpatrzył się przed siebie w asfaltową wstążkę ulicy.
Pojąłem, że ta jazda nie zbliżyła nas — wręcz przeciwnie. No cóż, może i wyczuł we mnie
wilka, lecz odczuł także siłę! Charłan przechwalał się, że czasem udaje mu się zmusić szefa,
żeby spasował. Moja agresywna (i bądźmy szczerzy — bezczelna) energia też pewnie
przejmuje go lękiem. Niechże mi nie staje na drodze, bo i jemu mogę pokazać zęby.
Potrzebny mi jest tylko jako odskocznia w górę, no i jako osłona przed Prahni-makiem: temu,
póki co, zębów nie pokażesz — wybije. Na samo wspomnienie zastępcy do reszty
straciłem
humor.
Wszystko załatwiliśmy raz, dwa — tu już naprawdę się przyłożyłem. Szef musiał chyba
zauważyć, jak się zwijam, bo wyraźnie złagodniał:
— No, chłopcze, my tu z kolegą powspominamy sobie jeszcze młode lata, a ty na dwie
godzinki skocz sobie do matki. Powiedz kierowcy, niech cię podwiezie pod sam dom.
Zabałaganisz — autobusem będziesz nas gonił. Po południu mecz!
Skoczyłem do cukierni, kupiłem tort, a dla ojczyma wino. Chociaż ojczyma pewnie nie
będzie: teraz se-
126
zon na remonty, a on i okno naprawi, i drzwi dopasuje, i piec przestawi. Zaraz za miastem
skręciliśmy w polną drogę, wzdłuż której stały niskie, dobrze już nadgryzione zębem czasu
domki o spłowiałych od słońca jas-nobrązowych, rudych lub zielonkawych dachach, ledwie
widocznych w purpurowej gęstwinie wisien, gruszy i jabłoni. Na progach drzemały koty;
świeżą watę między oknami zdobiły różowe kwiaty z papieru.
Ze wzruszeniem wracałem w świat swojego dzieciństwa. Po niedawnych rozmyślaniach
pozostał jednak pewien niepokój; odetchnąłem widząc znajomy ganek, a na schodkach matkę
zdrową i całą. Zobaczywszy samochód, plasnęła w ręce i podbiegła do furtki. Niedbałym
ruchem — jakbym to robił co dzień — zatrzasnąłem drzwiczki i padliśmy sobie w objęcia.
Nie przepadałem za tym powitalnym rytuałem, ale przemogłem się i głośno cmoknąłem
powietrze nad jej uchem. „Dopiero co życzyłeś jej śmierci — przemknęło mi przez głowę. —
A teraz..." Jednak nie czułem ani wstrętu do siebie, ani żalu, tylko trzeźwą, chłodną
obojętność. Zaproponowałem kierowcy, żeby coś przekąsił, ale przecząco pokręcił głową —
musiał wracać po dyrektora. Dumnie skinąłem ręką — z daleka wyglądało to, jakbym
łaskawie go zwalniał — zza płotów zerkali sąsiedzi, a matka śledziła każdy mój ruch.
— Przyjedzie po ciebie? — zapytała skwapliwie.
— Akumulator wysiadł, ledwieśmy się dowlekli — odparłem bez namysłu. Po co jej jeszcze
jedno rozczarowanie? — Kazałem jechać do stacji obsługi, może trochę podładują, i stamtąd
pojedziemy. Tego niedbalca, co mnie przywiózł, trzeba pilnować jak psa, a człowiek
wszystkiego sam nie dopatrzy: robota goni. Na godzinkę wpadłem...
— Mówże, co tam u ciebie? — zaczęła matka, gdy tylko weszliśmy na podwórko. — Co z
mieszkaniem?
127
Dziś rano przyszedł twój list. Alem się spłakała! Stary | aż nie wytrzymał: ryczysz, powiada,
jak ta krowa, czy' ją biją, czy głaszczą — na jedno wychodzi. Jak nie płakać, mówię, kiedy
radość taka. Ot, niektórzy, co z" Andrijkiem do szkoły chodzili, piwo pod budką żło-pią i pod
płotem się walają. A naszemu, mówię, dała
Bozia rozum...
— Mieszkanie faktycznie dostałem, tyle że meldunku jeszcze nie mam — powiedziałem
basem. — Praca odpowiedzialna, nie ma czasu o sobie pomyśleć.
— Staraj się, syneczku, staraj, o pracę dbaj, ale i na zdrowie miej baczenie. Bo jak zdrowie
stracisz, kto cię wtedy będzie potrzebował?
Od razu, na podwórzu, musiałem narysować patyczkiem plan mieszkania, opowiedzieć, gdzie
jaki mebel stanie, czy balkon duży i na co wychodzą okna. Siódme poty na mnie biły, ale gra
była warta świeczki: chodziło o niezły grosz i musiałem zdobyć się na cierpliwość. Z pensji
zostało mi ledwie dwadzieścia rubli, przy moich planach było to tyle, co kot napłakał.
Weszliśmy do domu. W pokoju siedział ojczym i jego brat, były kierowca, obaj na bani.
— A, synek! — zawołał ojczym. Po kielichu robił się niezwykle rozmowny. — A my tu w
głowę zachodzimy, co to za minister wołgą przyjechał. Witaj! Przy-siądź się, bratanek kaczkę
ustrzelił, dziczyzną zakąsisz. Może u nas nie taka kultura jak w stolicy, ale smacznie i tanio.
Sam ustrzelisz, sam zjesz. No, jak tam? Matka mówi, że już ukośnie się podpisujesz.
— Niby że jak? — nastroszyłem się. Poufały ton ojczyma działał mi na nerwy.
— A bo, uważasz, jest taka gadka: Rozmawiają dwa chłopy, oba synów w mieście mają, po
jakichś kance-laryjach. „No co, somsiedzie, syn ciągle jeszcze prosto się podpisuje?"
„Prosto..." — wzdycha drugi. „A mój
128
w górę poszedł i już ukośnie!" — chwali się pierwszy. %e niby rezolucyje różne układa, na
dokumentach się podpisuje, o naczalstwo się ociera. No to i ciebie pytam: ukośnie czy prosto?
__ Ukośnie...
— No i dobrze. Trza to opić, matka się zamartwiała...
— Andrijko już zastępca dyrektora — wtrąciła matka, która tylko czekała, żeby pokazać się
przed szwagrem. Nareszcie i Słomiankowie ludziom nosa utarli...
— Nie zastępca, mamo, na razie tylko asystent — sprostowałem skromnie. Ale brat ojczyma
nie słuchał, korciło go, żeby się wygadać przed kimś nowym.
— Był u nas taki zastępca dyrektora do spraw gospodarczych. Rwał wszystko, co tylko mu w
łapy wpadło. Jakby przeczuwał, szelma, że długo nie porządzi! Szkodny był jak kot w
spiżarni, niczego nie uszanował. Woła mnie raz. Wywieź skrzynkę mydła, mówi, ciebie na
bramie nie sprawdzają. A już wiadomo było, że go mają wyrzucić. To ja mu na to: „Nie chcę
za głupie mydło milicji podpaść. Ty, mówię, kabzę sobie będziesz nabijał, a ja mam iść do
mamra?" To on do mnie: „Dam ja ci, draniu, maszynę spirytusem przemywać! Dawno mam
na ciebie oko!" Jak raz był koniec miesiąca, siadam, wypisuję zapotrzebowanie na pół litra
spirytusu — i po parafę. A ta szelma pisze: „Wydać litr lotniczej benzyny." Ja do dyrektora,
dyrektor się pośmiał, przekreślił „benzyny" i wpisał „spirytusu". No i co? Tamtego wywalili.
Niedawno spotykam sukinsyna przy budce z piwem. Na bani był, ale mnie poznał i z łapą się
pcha. A ja mu figę pod nos podstawiam: spirytus, draniu, pamiętasz?
— A ja życie przeżyłem, ale cudzego nie ruszyłem, nawet patyka na podpałkę — ojczym
położył na stole czarne, pokryte odciskami ręce. — Siekierę czy kiel-
9 — Samotny wili
129
nię w dłoń i naprzód, „za rodinu", jak mówił nasz rotmistrz... No to chluśniem! śebyś jeszcze
ukośnie j...
Matka odprowadziła mnie aż do trolejbusu.
— Uważaj na siebie, Andrijku, starszych szanuj. Jak twój dziadek umierał, jeszcze w
Pakułach, tyś był wtedy całkiem malutki, zebrał nas i mówi: Jak sobie po-ścielesz, tak się
wyśpisz. Usłyszysz, że na białe mówią czarne, to i ty mów, że czarne, a powiedzą białe...
Siedząc w trolejbusie czule uśmiechałem się do niej. Wiedziałem, że woła coś jeszcze i raczej
się domyśliłem, niż usłyszałem: „Pieniędzy pilnuj!" ■
Pokiwałem głową i pomacałem prawą kieszeń, gdzie szeleściło sześć stów. Pięć, o które
prosiłem w liście, i jeszcze setka od niej — na nowe gospodarstwo.
Trolejbusy kursowały na nowych przedmieściach, jakby włączając w krąg cywilizacji
romantyczne prerie, po których hasał będąc dzieckiem. Za ostatnimi blokami asfalt urywał się
jak odrąbany tasakiem: dalej był już tylko zwykły polny trakt. Nieoczekiwanie szeroki w
porównaniu z miejskimi ulicami, kamienisty, wyżłobiony w koleiny z wysepkami pożółkłej
trawy, ujęty w podwójny rząd rosochatych wierzb. Ten widok tak poruszył w nim jakąś
głęboko ukrytą strunę, aż przywarł twarzą do szyby. Ale trolejbus już zawracał na pętli: w
oczach Szyszyhy został tylko niewyraźny zarys zapomnianego, obcego, a zarazem dziwnie
bliskiego świata: wyboista droga, kręte koleiny, wierzby, pole
i niebo.
— Pewnikiem auta już pouciekały — odezwał się przy drzwiach jakiś chłopina w kufajce,
czapce-uszan-ce, z przewieszonymi przez ramię dwoma koszami.
— Może z mlekiem jeszcze będzie leciał — rozległ się z głębi wozu dźwięczny kobiecy głos.
— Patrzajta
130
dobrze, mogą i ziemniaki wozić, wczoraj cosik w ra-dyju mówili.
__ E, chyba jakiś miastowy będzie jeszcze do domu jechał. Piątek przecie...
Trolejbus przystanął, drzwi się rozsunęły i głosy wypadły na zewnątrz. Andrij bez namysłu
rzucił się do wyjścia, jakby pociągnięty niewidzialnym magnesem swojskiej gwary. Tłum
wysiadających ścisnął go jak kleszczami, ale on wyszczerzył zęby, szarpnął się, kogoś
odepchnął, komuś wlazł na nogę — i oto był wolny. Stał pośrodku pokrytego kurzem
nieużytku, jakich wiele spotkać można na obrzeżach miast, i pożądliwie węszył podniecające
zapachy. Już nie potrafił ich odróżniać, mógł się tylko domyślać: tak pachnie stóg słomy, tah
— owsiane ściernisko przed podorywką, tak — świeże skiby, tam pod lasem — suchy piołun,
a dalej — podmokłe poletko lnu...
Jak lunatyk rozejrzał się wokół. Opodal stała gromadka dziewcząt i chłopców. Spalone
słońcem i wiatrem twarze, powolne, jakby ociężałe ruchy wyraźnie kłóciły się z miejskimi
ciuchami, jakie mieli na sobie. Dołączył do nich chłop i młoda kobieta, którzy dopiero co
wysiedli z trolejbusu. Wszyscy spoglądali łakomie na jedyną stojącą na poboczu taksówkę.
Kierowca, z nogą opartą o zderzak, spokojnie ćmił papierosa. Andrij władczym gestem
pociągnął go za rękaw skórzanego płaszcza:
— Pakuły. Tam i z powrotem.
— Pa-ku-ły... — powtórzył kpiąco kierowca, nie zwracając uwagi na rozkazujący ton
Andrija. — Zawsze marzyłem, żeby zanocować w polu. Tylko patrzeć, jak będzie lało.
Szyszyha błysnął mu przed nosem nowiutką matczyną dziesiątką.
9>
131
— Reszty nie trzeba. Kierowca wzruszył ramionami i leniwie usiadł za
kierownicą. Andrij rozparł się na tylnym siedzeniu.
— Wujku, my też do Pakułów! — rozległo się w tłumie.
— Po rublu, dziewuchy? — wyszczerzył zęby taksówkarz.
— Ja płacę, ruszaj pan — twardo odezwał się Szy-
szyha.
Taksówkarz współczująco rozłożył ręce. Szyszyha wolał być sam. Przymknął oczy i zamarł
bez ruchu, wpijając palce w oparcie przedniego siedzenia. Szczęki chodziły mu pod napiętą
skórą twarzy. Nie widział ani jesiennych pól, ani przydrożnych lasków, ani mijanych po
drodze samochodów, wiedział tylko jedno: że jedzie do Pakułów. Nie wiadomo czemu
przypomniał mu się nieszczęśliwy upadek Petra, głuchy stuk przybijanego wieka trumny,
odgłos spadającej w dół mokrej gliny, szczęk łopat i nagle — triumfalny jaskrawy blask,
jakby on sam odniósł zwycięstwo nad śmiercią.
Dopiero niedaleko Pakułów otworzył oczy. Poniżej drogi nadrzeczne trawy przechodziły w
rozległe łąki, za którymi stała zamglona ściana lasu, dalekiego i jednocześnie bliskiego. To
już nie były te dobrze znane lasy opasujące Kijów, gdzieś tu, za bagnami, zaczynała się
prawdziwa puszcza. Z drogi, którą jechali, widać było tylko skraj boru: gęste zarośla na
wyrębach, drżące osiki, olchy i topole. Dalej wznosiła się jednolita ciemnopurpurowa ściana
ginąca aż hen, na widnokręgu.
— Grzyby pewnie wysypały — odezwał się urywanym głosem. Dławiła go duszność. —
Warto by wyskoczyć... — I nagle wrzasnął na kierowcę: — Niech par
132
tu skręci, nie widzi pan tej koleiny? Tędy bliżej do
wsi!
W tym miejscu las podchodził tuż do drogi, a Szyszyha czuł, że już nie ręczy za siebie.
Ostatni raz byłem w Pakułach, kiedy jeszcze chodziłem do szkoły — przyjeżdżaliśmy tu z
matką i ojczymem po ziemniaki. Matka już dawno wyparła się całej pozostawionej na wsi
rodziny i miała w głębokiej pogardzie wszystko, co choćby z daleka przypominało wieś (nie
wyłączając kraciastych chustek i specyficznej gwary), jednak twarde prawa ekonomiki
okazywały się silniejsze niż nowo nabyte upodobania: na wsi kupowało się taniej i bez
oszukaństwa.
Rozklekotana półciężarówka, która nas przywiozła, zatrzymała się na skrzyżowaniu wiejskich
uliczek. Opodal widać było chatkę z drewnianym gankiem, krytą strzechą. Na przyzbie rosły
wysokie słoneczniki. Na ganku stał chłopczyk w moim wieku i wybałuszał na nas oczy. Miał
na sobie gumiaki, czerwone rajtuzy i wytartą fufajczynę z podwiniętymi rękawami, na główce
— „kubankę" o spłowiałym, lecz ciągle jeszcze malinowym denku. Ukłuła mnie zazdrość:
takiej „ku-banki" nigdy nie miałem. Matka wychyliła się z szoferki (ja i ojczym siedzieliśmy
z tyłu na platformie):
— W tej chałupie się urodziłeś, Andrijku. Matce zawdzięczasz, że do dziś tutaj biedy nie
klepiesz...
Przemówienie to nie wzbudziło we mnie żadnych emocji, po prostu nie mogłem sobie tego
wyobrazić: ja i ta omszała strzecha. Widziałem siebie już tylko w zupełnie innej
rzeczywistości — miejski bruk, schludny, kryty eternitem dom, gdzie zawsze było ciepło i
syto, własny pokój z niebieską tapetą. Spojrzałem jeszcze raz na stojącego na ganku wsioka w
gumia-
133
kach i fufajce: gdzie mu tam do mnie! Ale za tę „ku-bankę", której nie miałem, a którą
chciałem mieć, pokazałem mu język. Chłopczyk stał dalej nieporuszony — widocznie
pojmował całą wyższość przybysza z miasta i pokornie godził się z nią. Kiedy już
pracowałem w Kijowie, Charłan (to właśnie on stał wtedy na ganku), bawiąc służbowo w
mieście, wpadał czasem do: mnie. Wtedy właśnie zorientowałem się, co mu naprawdę
imponowało: mój status świeżo wprawdzie upieczonego, ale jednak już mieszkańca stolicy.
To poczucie hierarchii tkwiło w nim od maleńkości: liczył się szczebel, na którym się
znajdowałeś, nawet jeśli był to tylko lepszy punkt na mapie. Świat istniał dla niego wyłącznie
jako struktura pionowa.
Naszą chatę kupiły Charłanichy, ciotki Petra. Przedtem mieszkały daleko za Pakułami, pod
samym lasem; W czasie wojny obejście się spaliło. Nie mogły przywyknąć do naszych
pagórków, ciągle rwały się z powrotem pod las, ale nie było za co się pobudować.
Wiedziałem o tym z opowiadań Petra. „Las pachnie inaczej — mówił, jakby także i tutaj, w
Kijowie, tęsknił za, Pakułami. — Zresztą, co ci będę gadał... Ty tego nie rozumiesz. W
mieście trzeba trzymać się jak najbliżej Śródmieścia, a na wsi — lasu..."
Droga była wyboista, pobrużdżona lemieszami pługów. Szczęśliwie minęliśmy cmentarz.
Przed owczarnią drogę przecinały głębokie bruzdy. W polu terkotał traktor: właśnie robiono
podorywki. Jasne było, że samochód nie przejedzie. Tuż za owczarnią zaczynały się ogrody.
Zdecydowałem się błyskawicznie.
— Proszę na mnie poczekać. Zapłacę.
— Zaraz zacznie lać. A wtedy będziemy tu tkwić do
usranej śmierci.
Teczkę zostawiłem w samochodzie, płaszcz od deszczu przewiesiłem przez ramię. W polu od
razu ugrząz-
134
}em po kostki, lepki czarnoziem właził do butów, miło chłodząc skórę. Za owczarnią
wytrzepałem ziemię z butów i przez jakieś nieużytki zacząłem brnąć w stronę wsi.
Rozdeptywane zioła pachniały słodko i odurzająco. Cały ugór był porośnięty psianką.
Wiedziałem, jak ona wyglądała, bo Petrb często chwalił się, że jako dziecko objadał się
psianką. Ja utrzymywałem, że to zielsko jest trujące. Nawet teraz, przy zachmurzonym niebie,
żółte owocki wyglądały jak małe słoneczka. Zerwałem kilka jagód i ostrożnie rozgryzłem.
Były mdląco słodkie, ale szybko przyzwyczaiłem się do ich smaku, jakbym także od dziecka
uważał je za przysmak. Kiedyś w Kijowie poszliśmy z Charłanem na bazar zapytać o psiankę
— wyśmiano nas: ,,A dziegciu nie potrzebujecie?"
Ugór się skończył. Przelazłem przez ogrodzenie i dalej poszedłem miedzą. Ziemniaki były już
wykopane, zwiezione w kopce, okryte suchą nacią i warstwą ziemi. Obok leżały stosy dyni.
Wzdłuż miedzy sterczały ogłowione badyle słoneczników, spomiędzy których z furkotem
podrywały się stada wróbli. Schyliłem się, by zawiązać sznurowadło — z czarnej ziemi
wystawały kiełki perzu i jakiegoś zielska o drobnych rubinowych kwiatuszkach. Miałem
wrażenie, że śnię, i w tym śnie odnajduję wszystko, co niegdyś znałem i kochałem. Z sadu
doleciał cierpki zapach młodego fermentującego wina. Na starych wiśniowych drzewkach
lśniły gęste jak miód krople różowego syropu. Zdrapywałem je wraz z kawałeczkami kory i
żułem gorzką, żywiczną słodycz...
Po drugiej stronie jaru pięła się w górę jakaś nowa, nie znana mi ulica: drzewka w ogródkach
były jeszcze niziutkie; murowane domy z mansardami — białe, niebieskie i zielone —
przypominały opasłych Guliwerów zabłąkanych w krainę Liliputów. Spadzis-
135
te dachy kryte blachą lub eternitem wyglądały jak balony zaporowe, które — choć uwiązane
— marzą o tym, żeby wzbić się w niebo. Obejście Charłana nie było objęte planem: działek
budowlanych tu nie przydzielano, było więc skazane na naturalną, biologiczną, jak mówił
Petro, śmierć. Za jakieś dziesięć lat będzie tu szumiało zboże. Zmurszały płot, obórka, szopa,
a na-met sama chata ze strzechą wylataną kukurydzianymi badylami i żytnią słomą zdawały
się na wszelki wypadek zapuszczać korzenie i wrastać w tłusty czarnozierm Miałem
wrażenie, iż wystarczy na chwilę zatrzymać się obok nich, by także wrosnąć w tę żyzną
glebę. Char-łan odwiedzał swój chutorek nie częściej niż raz na kwartał („jadę złożyć
kwartalne sprawozdanie" — żartował, ale czy rzeczywiście był to tylko żart?), nigdy jednak
nie zostawał na noc, jakby i on się bał, że tu zapuści korzenie. „Choć raz na kwartał muszę
zobaczyć Pakuły, przekonać się, że jeszcze istnieją, że pod lasem nadal stoi moja chata i że po
drugiej stronie bagna jest las, w którym, jak opowiadały ciotki, mieszkają rozmaite skrzaty,
odmieńce i wijuny. Wieś to jedyne marzenie, na które sobie jeszcze pozwalam. Ale nocy w
Pakułach się boję: dziwy jakieś przychodzą człowiekowi do głowy; wszak my obaj,
Szyszyho, choć ciebie od dziecka przytuliło miasto, my obaj od pokoleń — prawdziwi leśni
ludzie..." Zaczęło się buraczane poletko: pod moimi nogami z chrzęstem łamały się bujne
liście. Opodal jakaś okutana w chusty kobiecina kopała marchew. Poznałem ciotkę Petra.
— A ja w ziemi dłubię i myślę: komuż to do nas tak spieszno? —- obok Charłanichy stał
kosz pełen różowej, oblepionej ziemią marchwi.
— Pieniądze przywiozłem — powiedziałem, z trudem łapiąc oddech. — Przydzielili mi
mieszkanie Petra, to chcę za meble zapłacić. Tu jest trzysta rubli. Na
136
kredyt ten węgierski komplet wziął i tylko trzysta wpłacił. Raty przepiszę na siebie.
— Oj, syneczku, co nam z tych pieniędzy, jak naszego Petrusia już nie ma... — wyblakłe
oczy patrzyły gdzieś nad moją głową. — My obie tylko dla niego żyłyśmy.
Pomilczałem chwilę — nie wypadało inaczej — potem odliczyłem pieniądze i wetknąłem w
czarną jak ziemia garść Charłanichy.
— Dla mnie Petro też był jak brat rodzony... Ale żyć trzeba. — Po chwili dodałem jeszcze —
Na mnie czas. Wpadłem tylko na chwilę, akurat byłem w Mry-nie. Samochód czeka pod
owczarnią — drogę przeorali. Jeszcze dziś muszę być w pracy, służba nie drużba.
— Idź, synku, idź. Niechby choć tobie się poszczęściło. Podobnyś do Petrusia, aż dziw
bierze. Patrzę na ciebie i mało mi serce nie pęknie.
Spuściłem głowę i zacząłem iść przez pole. Mijając wydłubaną w ziemi piwniczkę,
odwróciłem się i powiedziałem:
— Łzy nic tu nie pomogą. Co się stało, to się nie odstanie.
— Toć i ja mówię do siostry: Bóg dał, Bóg wziął. Póki życia, poty i męki na tym świecie.
Tylko umarli się nie męczą — śpią. Ale siostra nie słucha. Przewodniczący przez radiowęzeł
mówił, że do niedzieli trzeba buraki zwieźć. Starych namawiał, dzieci prosił. Kto przyjdzie
kopać, powiada, w niedzielę miejskim autobusem do tyjatru pojedzie. To i ona poszła. Cóż to,
mówi, czemu się do miasta nie przejechać, do cerkwi, mówi, pójdę, świeczkę za jego duszę
postawię. Wciąż jej się zdaje, że jego dusza jeszcze po świecie się błąka, spokoju nie ma...
Z piwniczki patrzył na mnie szary kotek. „Niepowtarzalny pakulski okaz — uśmiechnąłem
się w duchu,
137
starając się otrząsnąć nieprzyjemny dreszcz wywołany słowami Charłanichy. — Pysk od ucha
do ucha, ślepki bliziutko osadzone. Jak Boga kocham, wypisz, wymaluj — Petro!"
— Dalibyście mi tego kotka — powiedziałem ni stąd, ni zowąd. — Niech i on miejskiego
życia zakosztuje.
— Bierz, synku, jak ci się tak podoba. Kocica na j dniach znów się kocić będzie. Tego siostra
chciała w gliniance utopić. Niech zostanie, mówię, chociaż coś żywego pod nogami się
plącze, a może się komu nada...
Prawie biegłem przez wieś niosąc kotka na ręku. Chaty przywarły do ziemi, niewzruszone i
zagadkowe jak egipskie sfinksy. Ciężkie chmury zawadzały brzuchami o telewizyjne anteny.
Charłan miał już chyba z dziesięć lat, gdy pierwszy raa zobaczył miasto. Dotychczas mógł je
sobie tylko wyobrażać, kiedy nakryty zgrzebną płachtą godzinami przesiadywał na ciepłym
piecu. Z początku miasto kojarzyło mu się ze słodkimi piernikami ж melasy, z lemoniadą,
którą ciotki przywoziły przed odpustem, potem — z chałwą, której — przysięgał mi — jak
już zamieszka w mieście, zje całą beczkę na raz; wtedy w głowie mu się nie mieściło, że
można już nie móc patrzeć na chałwę. W Kijowie, gdy zobaczył chałwę w delikatesach,
przechodził na drugą stronę ulicy: wcale jej nie chciał, ale przejść obojętnie nie mógł.
Wiejską czteroklasówkę ukończył z wyróżnieniem, bo ciotki stale powtarzały: „Jak będziesz
dobrze się uczył, to gdy dorośniesz, zarobisz mnóstwo pieniążków i na-kupisz sobie chałwy,
ile dusza zapragnie." W jakiś czas potem do sąsiadów przyjechał na wakacje pewien
chłopczyk z miasta. Całymi dniami bawił się różową
138
kulą w białe kwiatki; w końcu podarował ją Petrowi. Odtąd Petro wyobrażał sobie miasto
jako kolorową wirującą kulę.
Słuchałem tego wszystkiego z niedowierzaniem. W przystępie dobrego humoru Petro potrafił
zmyślać cudy niewidy na temat swego wiejskiego dzieciństwa. Ale kiedy tak wędrowałem
przez wieś, pomyślałem, że czegoś mi tutaj brak. No właśnie: koloru i wirowania.
Potrzebowałem ich jak narkotyku: czułem się niczym nałogowy palacz, który nagle został bez
papierosów. Ruch... Ruchy Browna, kropla wody pod mikroskopem, rysunek w podręczniku
fizyki dla klasy szóstej. Na moment przymknąłem oczy. Tłum wypełniający Chreszczatyk,
śródmiejskie ulice, sznury samochodów, pisk hamulców przed czerwonymi światłami. Aut
jest takie mnóstwo, że po lśniących dachach można przebiec na drugą stronę ulicy; błyska
zielone oko i potok rusza jak burza — do następnych świateł. Nieustanny ru^h, symbol
naszego wieku, biologiczna podstawa życia. Po raz pierwszy zobaczyłem miasto jako żywy
pulsujący organizm. Ja także byłem komórką tego organizmu, ja, Andrij Szyszyha. „Pierwszy
raz ujrzałem miasto z wozu pełnego arbuzów — opowiadał Charłan. — Pamiętam, była to
niedziela; siedliśmy w restauracji «Praha» nad półmiskiem «morawskich wróbli» — tak
nazywała się ta potrawa. Ciekawe: od dzieciństwa zawsze byłem pewny, że jak tylko dorosnę,
wyjadę z Pakułów. Moim przeznaczeniem było miasto; wiedziałem, że prawdziwe życie
rozpocznie się dopiero wtedy, kiedy na zawsze pożegnam wieś. Długo musiałem na to
czekać. Ale miasto było moją najpierwszą i największą miłością — wymyśliłem je sobie,
jeszcze zanim je zobaczyłem. Od dziecka chciałem się sprawdzić w oczach innych ludzi, ale
nie w Pakułach (kochałem je, a równocześnie gardziłem nimi za ich ma-
139
łość), tylko w mieście. Chciałem je zdobyć, tak jak się zdobywa ukochaną kobietę —
szturmem..."
Taksówka stała tam, gdzie ją zostawiłem. Zaorany pas poszerzył się, bo traktor zdążył kilka
razy oborać pole. Oskrobałem buty z gliny i padłem na przednie siedzenie. Kotek zwinął się
w kłębek i usnął mi pod marynarką. Szofer spojrzał na mnie z ukosa.
— Rodak! — powiedziałem ze wzruszeniem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Miasto pędziło im naprzeciw. Kiedy Szyszyha otworzył oczy, ujrzał uciekające w tył światła
podmiejskiego osiedla. Ale gdy minęli ostatnią uliczną latarnię, poczuł się trochę nieswojo.
Czarne sosny zdawały się zagradzać drogę, mgła utrudniała widoczność, rozmazywała
kontury, sprawiała, że świat stawał się dziwnie nierealny. Chwilami miał wrażenie, że nie
ma już asfaltowej szosy ani telegraficznych słupów, że auto grzęźnie w jakiejś czarnej mazi.
Niespodziewanie lunął rzęsisty, całkiem nie jesienny deszcz. Kierowca zjechał na
pobocze i okrywając głowę gazetą, usiłował założyć wycieraczki. Pod wierzbami stali skuleni
ludzie, machając na przejeżdżające samochody. Wiatr przyginał do ziemi młode drzewka;
chmury muskały mokrą trawę. Tylko w samochodzie tlił się jeszcze płomyk życia: tu nie
docierał ani deszcz, ani wiatr. Szyszyha odruchowo wciągnął głowę w ramiona. „Ale w
Pakułach teraz ciemność i błocko... — pomyślał. — Zęby tak jeszcze to auto miało
hermetyczne drzwiczki!"
141
Kierowca co chwilę przecierał zapoconą szybę, dyrektor drzemał. Z zamyślenia wyrwał
Andrija kotek I liżąc mu dłoń szorstkim języczkiem. Pogłaskał kotka] po chudym grzbiecie,
poskrobał za uchem. Czuł na piersi ciepło małego ciałka i siedział sztywno, by niej
przygnieść Piotrusia (już w Pakułach przyszło mu na myśl, że kotek będzie się nazywał
Piotruś). Poczuł,] że ogarnia go wzruszenie: a więc nie jest aż tak zły,] jeśli jeszcze potrafi
zdobyć się na uczucie do tego bezbronnego stworzonka. Silni kochają tylko słabych. W
ogromnym świecie, do którego teraz jadą, Piotruś zginie bez ratunku, jeśli on, Andrij, nie
zaopiekuje się nim.
— No co, Piotrusiu? — szepnął rozchylając poły marynarki. — Dość tego kimania, śpiochu,
Kijów już
widać...
Jakby pod wpływem tych słów w dali, między ziemią a niebem, rozbłysła łuna świateł. Andrij
wziął kotka na ręce, przytknął pyszczkiem do szyby. Piotruś nastroszył anteny wąsów i
okrągłymi ślepkami wpatrywał się w migające światełka. Szyszyha też patrzył na miasto,
jakby je widział pierwszy raz w życiu: rzędy bloków usiane jasnymi punkcikami okien. Z
daleka szare sześciany wyglądały jak stos klocków wpisujących w różową płaszczyznę
(właśnie płaszczyznę a nie — sklepienie) nieba geometryczne figury tak różne od subtelnych
form świata roślinnego, że żywa koronka młodych topoli, którymi wysadzona była
obwodnica, wyglądała jak nieudolny sztuczny twór niewidzialnego projektanta.
Różnokolorowe światełka przypominały tablicę rozdzielczą jakiejś gigantycznej maszyny
cyfrowej: pałąki tramwajów i trolejbusów krzesały snopy iskier, w witrynach wiły się
niebieskozie-lone żmije neonów, na mokrym asfalcie rozmazywały się smugi czerwonych,
żółtych i zielonych świateł sygnalizacyjnych. Po raz pierwszy od długiego czasu Szy-
142
Szyha upił się miastem. Marzeniem Charłana było przywieźć kiedyś obie ciotki i z triumfem
pokazać tym pro-wincj uszkom swój łup — podbite przez siebie miasto. Wciąż jednak
odkładał tę chwilę: raz okazją miało być oblewanie nowego mieszkania, kiedy indziej —
wesele. Wreszcie ciotki zjawiły się, ale na cmentarzu...
— No, jak tam twój nowy nabytek? — zahuczał dobrodusznie dyrektor.
— Nadzwyczajnie! Patrzy i podziwia — odparł z u-smjechem Andrij.
— Aha. Zdaje się, że przyjedziemy w samą porę.
Nadziemne stacje metra wypełniał tłum. Na tonące we mgle perony co kilka sekund wpełzał
sznur wagoników, wsysał w siebie tłum i wiózł na drugi brzeg Dniepru. Tam czekała jeszcze
większa ciżba. Z auta mogłem obserwować morze głów wlewające się do wagonów
wbrew wszelkim prawom pojemności naczyń. Napchane do granic wytrzymałości wagoniki
znikały w gardzieli tunelu. Na ulicach było więcej niż zwykle samochodów osobowych,
jakby wszystkie zwęszyły okazję, by wyrwać się ze swoich blaszanych i drewnianych
klatek. Warczący potok sunął w stronę stadionu potykając się co chwila o zakorkowane
skrzyżowania. Mecz! Po raz pierwszy brałem udział w tym nowoczesnym karnawale nie jako
obojętny widz, ale pełnoprawny uczestnik. Czułem to samo, co cały ten podniecony, żądny
igrzysk tłum — przynajmniej tak mi się zdawało. Obaj, i ja i tamten gówniarz wiszący na
stopniu tramwaju, czekaliśmy na to samo piłkarskie misterium. A więc dzisiaj, mimo iż w
komfortowym samochodzie, jestem bliżej mas niż przedwczoraj, ściśnięty jak śledź w
trolejbusie.
143
— No jak, Andriju, nasi wygrają? — zdławionyr z emocji głosem spytał dyrektor.
— Wygrają, szefie! — zapewniłem pośpiesznie, a po chwili powtórzyłem z przekonaniem:
— Wygrają!
Nie miałem ochoty wdawać się w dłuższą konwersację. Teraz każde moje odezwanie
powinno być starannie wyważone i pełne treści.
— Od razu na stadion? — spytał kierowca.
— Najpierw skoczymy do mnie — odparł miękko dyrektor. — Pasujemy moją dzierlatkę na
kibica.
Wyjąłem chusteczkę i przetarłem spocone dłonie. Minęliśmy zatłoczony Chreszczatyk i po
chwili zatrzymaliśmy się przed domem szefa. Heorhij Wasylowycz pobiegł na górę, a ja
szybko włożyłem gruby sweter — prezent od matki. W swetrach zawsze było mi do twarzy,
najważniejsze zaś, że czułem się w nich jakby bezpieczniej — jak w pancerzu. Wsunąłem
kotkowi do pyszczka kawałek domowej słoniny i oparłem się wygodnie starając się rozluźnić
napięte nerwy, by tym łatwiej wcielić się w nową postać, którą za chwilę przyjdzie mi
odegrać. Zycie to teatr i każdy odtwarza jakąś rolę. Po chwili wysiadłem i zacząłem
spacerować po chodniku — zamyślony, samotny, wysokie czoło zorane zmarszczkami,
nerwowo zaciśnięte szczęki...
Z bramy wyszła Wika, za nią — szef. Wika miała na sobie lekką jesienną pelerynę o
oryginalnym kroju, na głowie kokieteryjnie zawiązała chustkę. Biała, nieruchoma twarz
przypominała porcelanową lalkę. Miałem wrażenie, że Wika niesie tę twarz ostrożnie, jakby
bala się ją upuścić i rozbić: z uwagą patrzyła pod nogi. Podeszła do mnie i wtedy stał się cud:
duże oczy nagle rozbłysły światłem, twarz nabrała życia, niczym ekran włączonego
telewizora. Czekałem w napięciu, co się na tym ekranie ukaże. Tajemniczy kineskop
wyemitował radość.
144
— Cześć! — skinęła głową jak staremu znajomemu i podała mi białą wąską dłoń.
Pochyliłem się z szacunkiem i ucałowałem jej rękę.
— Dobry wieczór, Wiko!
Zaśmiała się. Nie wiem dlaczego wzruszyło mnie to, ale natychmiast moje oblicze znów
przyoblekło się w powagę. śadnych emocji — opanowanie, trzeźwość. Zresztą, uspokoiłem
się, to dobrze, że ona mi się podoba: moja gra będzie bardziej przekonywająca. Na początek
przydałby się komplement. Lecz obok już zjawił się szef.
— Wsiadać, młodzieży, bo się spóźnimy!
— Nasze mikrofony zainstalowane są na stadionie kijowskiego „Dynama". Piłka nożna to
najpopularniejsza u nas dyscyplina sportu — Wika dowcipnie parodiowała sprawozdawcę
radiowego. — Piłką pasjonują się wszyscy: kosmonauci, pisarze, hutnicy, dyrektorzy i
zwyczajni ludzie pracy. Pod nami, na centralnej trybunie, widzimy zasłużonego działacza
naszej przodującej nauki, laureata licznych nagród państwowych i resortowych. Co mogło
sprowadzić na stadion siwowłosego naukowca? Oczywiście chęć podziwiania słynnego
skrzydłowego Anatolija Kryza — to nazwisko zna cały sportowy świat! To właśnie Anatolij
jest autorem powszechnie znanego powiedzenia: „Z nauką to ja zawsze zdążę, a piłka to
młodość!" Ale oto uwaga, właśnie przy piłce Anatolij Kryz: wspaniale drybluje, mija trzech
obrońców, wpada na pole karne. (Państwo słyszą, co się dzieje na trybunach?) Bramkarz
rzuca mu się pod nogi, siwowłosy profesor także zrywa się i krzyczy, widzę tylko poruszające
się usta, piłka, jak wystrzelony z armaty pocisk, przelatuje tuż nad poprzeczką! Profesor łapie
się za głowę. Wyrównanie wisiało na włosku, no cóż, piłka jest okrągła, to jest sport, proszę
państwa...
145
— Wspaniale! — zawołałem z zachwytem. — Urc-J dzona aktorka! — W tym momencie
wzrok mój padł] na tłusty kark szefa i dokończyłem spokojniej: — Cho-1 ciąż jako
prawdziwy kibic protestuję...
— Kpi sobie... — poskarżył się Heorhij Wasylo-j wycz. — śadnego szacunku dla starszych.
Nie to, co za moich czasów. Pamiętam, ojciec bardzo lubił walki! kogutów. Zajdzie, bywało,
do sąsiadów, podpoją ko-1 guty i dalejże je na siebie napuszczać. Nie było wy-1 padku,
żebym kiedy odważył się choćby mruknąć!] Wiesz ty, trzpiotko, że dobrą piłkę nawet
ministrowie! lubią?
— No, papciu, nie złość się na swojego kartofelka! Posłuchaj lepiej, jaka heca dziś była! Po
wykładach wchodzi na salę Siomoczka, ty go znasz, papciu, mąż Hanny Sydoriwny, stawia'
teczkę na stole i mówi: „Dziewczynki, wiecie, że dziś zaliczenie?" „Wiemy, Semenie
Iwanowyczu!" „Umiecie coś?" „Troszkę, Semenie Iwanowyczu!" „A wiecie, że dziś
decydujący mecz?" „Wiemy!" „A więc odwołuję kolokwium, a jutro na cześć naszego
historycznego zwycięstwa wszystkim dam zaliczenie!" A my na to chórem: „Górą nasi! Górą
nasi!"
Prawdziwego człowieka wyróżnia nie dyplom czy stanowisko, ale posiadanie lub
nieposiadanie zasad, mawiał Wielki Konstruktor. Phi, odpowiadałem, jeden facet, zresztą
nasz wspólny znajomy, chciał mieć chociaż jedną zasadę, wobec tego ślubował nie chodzić na
obiady do teściowej.
Swego czasu miałem aż cztery zasady: nie piłem czarnej kawy, nie opowiadałem kawałów,
czytałem tylko kryminały i grałem wyłącznie w wybijanego. Pet-ro wybijanego nienawidził:
nie miał w sobie tej elastyczności, umiał tylko brać, dialektyka poddawania się partnerowi,
aby w ten sposób uzyskać zwycięstwo, była
146
mU całkowicie obca. Przypominały mi się moje genialne zagrania (w pracy urządzałem
czasem symul-tanki na sześciu szachownicach) i ostrzyłem sobie zęby. Wprawdzie teraz
miałem grać tylko na dwu szachownicach — przeciwko szefowi i Wice — ale przeciwników
nie wolno było lekceważyć. Zwłaszcza Wiki. Cały wysiłek skierowałem na nią, jakbym łowił
kapryśną falę radiową: przyjemne podniecenie oczekiwanym widowiskiem, delektowanie się
własnym dowcipem, młodością, nawet dźwiękiem głosu — i podświadomą niechęcią, jaką
rybka z akwarium żywi do bezkresnego oceanu. W pobliżu stadionu rzeka ludzi płynęła już
całą szerokością ulicy. Przysunąłem się do Wiki i szepnąłem:
— Tłum jest jak morze; człowiek opuszcza się na dno, ale w głębi duszy obawia się, czy aby
batyskaf wytrzyma, prawda?
Wika spojrzała na mnie swymi wyłupiastymi oczyma:
— To może ja, wydelikacona pokojowa roślinka, ale pan...
— Ze mnie naprawdę taki wilk-samotnik... — u-śmiechnąłem się tajemniczo — przypadkiem
zamieszany w gatunek homo sapiens. Pojedynczych ludzi nawet lubię, ale tłum napełnia mnie
wstrętem.
— A czyż tłum nie składa się z ludzi?
— Więcej niż tuzin osób to koniec indywidualności, jest tylko tłum. Prawo przechodzenia
ilości w jakość... — pytlowałem bezczelnie, jakbym całe życie strawił na filozoficznych
rozmyślaniach.
— W żadnym podręczniku nie spotkałam się z takim ujęciem.
— Prawdy trzeba szukać w życiu, nie w książkach. Dopiero to jest dowodem siły. Pani ma
umysł zbyt dociekliwy, by poprzestawać tylko na książkowej mądrości.
— Co pan może o tym wiedzieć?
— Trudno mówić o wiedzy, to raczej wyczucie. GdM ktoś nie jest komuś obojętny...
— Już znaleźliście wspólny język, młodziaki? —J wtrącił się Heorhij Wasylowycz. —
Nie zawracaj chłoJ pakowi głowy swoim bajdurzeniem. No, Andriju, razi dwa, trzy... jaki
będzie wynik? 1
— Dwa do jednego! — usłyszałem swój głos, zanirtJ zdążyłem zebrać myśli. I unikając oczu
Wiki, już nid tak pewnie, dodałem: — Oczywiście dla nas.
Charłan prawie zawsze potrafił dokładnie przewi-l dzieć wynik ważnego spotkania. Ja
zawierzyłem swoJ jej intuicji. Petro trawił nad tą arytmetyką całe wie-, czory: wertował
prasę, sporządzał tabele, wykreślał] grafiki. Kiedyś przyszedł mu do głowy pomysł na opo-l
wiadanie science-fiction: gdzieś za granicą jakiś drobny gryzipiórek nagle odkrywa w sobie
niezwykłe zdolności — potrafi przewidzieć wyniki rozgrywek piłkarskich, co więcej — jego
prognozy w niepojęty sposób wpływają na przebieg wydarzeń na boisku, on już nie
przepowiada, lecz dyktuje, staje się bożyszczem kibiców, w końcu sam zaczyna wierzyć, że
jest bóstwem, zapoczątkowuje nową religię, w której symbolem zjednoczenia staje się piłka,
jednak pewnego dnia fanatycy drużyny, którą skazał na przegraną, rozszarpują idola.. Petro
przemyślał wszystko do najdrobniejszych szczegółów i tylko brak talentu nie pozwolił mu
przelać
tego na papier.
Zostawiliśmy samochód w jakiejś bocznej uliczce! i daliśmy nura w ludzki potok wlewający
się w bramęj stadionu. Przez chwilę dyrektor i kierowca zostali z tyłu, by kupić program, a
my z Wiką wysforowaliśmy! się naprzód. Druga taka okazja nieprędko mogła si" zdarzyć.
148
— Co pani robi po meczu? Może przeszlibyśmy się po mieście?
Wika nie odpowiedziała. Zewsząd dolatywało szuranie podeszew o mokry asfalt. „Iwan,
Iwan! — wolał ktoś. — Jaki masz sektor?" Heorhij Wasylowycz już przeciskał się do nas.
Okrążyliśmy tuż przy siatce pół stadionu, znaleźliśmy nasz sektor i nagle ujrzałem
prahnimaka.
Siedział w tym samym rzędzie co my, tylko trochę dalej, ale widać było, że gdy atak skieruje
się w stronę lewej bramki, znajdę się w polu jego widzenia, a zatem, w myśl reguł gry w
wybijanego, będę musiał umiejętnie i nie zwracając niczyjej uwagi grać też przeciwko
zastępcy. I właśnie ta trzecia szachownica wymagała szczególnej koncentracji, bo takiego
Prahnimaka jeszcze nie widziałem. Chuda twarz pobladła, skóra na policzkach napięła się,
splecione dłonie obejmowały kolano; cały zdawał się wyciosany z dębowego pnia i
przytwierdzony do ławki. Zaciśnięte wargi tworzyły wąską kreskę — przez cały mecz nawet
się do nas m*e odezwał; w przerwie zaciągał się chciwie, odpalając papierosa od papierosa.
Gdy gra toczyła się na połowie przeciwnika i szef odwracał się ku mnie, zrywałem się z
miejsca i wymachując rękami ryczałem wraz ze stutysięcznym tłumem: „Gola! Gola!" Gdy
pod naszą bramką robiło się gorąco, dyrektor rozluźniał krawat i szarpał koszulę pod szyją:
„Co za durnie! Rozpędzić tę bandę!" Kiedy nasi atakowali, zaciskał na kolanach spocone
dłonie i dygotał, jak lokomotywa pod nadmiarem pary: „No, dalej, chłopaczkowie złoci,
synkowie kochanieńcy!" Tu przypominał sobie o moim istnieniu i mrugał do mnie wesoło: za
mało mu było własnych emocji, chciał jeszcze nasycić się moimi. „Brawo!" — wołałem, uka-
149
żując mu uśmiechniętą połowę twarzy, drugim okiem łowiąc chmurny wzrok Prahnimaka.
Męcząc się tak między młotem a kowadłem, musiałem jeszcze pamiętać o Wice, która
szeroko otwartym* oczyma śledziła kipiący wokół wulkan namiętności. 0<1 czasu do czasu
uśmiechałem się do niej niepewnie, jakbym prosił o wybaczenie mojej słabości: w końcu ja
też jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce, nawet sportowe pasje, choć wiem,
że jak się tak przyjrzeć z boku — jest to co najmniej śmieszne.
— Obłęd... — szepnąłem do niej w przerwie, i głośniej, by także Prahnimak usłyszał,
dodałem: — Cóż pani chce, Wiko, piłka to wielki teatr, który wyzwalaj u współczesnych
głęboko skrywane namiętności.
Bezbramkowy wynik utrzymywał się do ostatnich minut. Tuż przed końcowym gwizdkiem
piłka musnęła poprzeczkę naszej bramki, ześliznęła się i ugrzęzła w siatce. Stało się to tak
nagle, że zaskoczony stadion i oniemiał i tylko westchnął ciężko chmurą papierosowego
dymu. Z górnych trybun rozległy się gwizdy, ludzie zaczęli wstawać i w milczeniu
przepychać się ku wyjściu. Piłka jeszcze toczyła się po murawie, jeszcze sędzia dyktował rzut
wolny i zmęczeni piłkarze robili mur przed bramką, ale myśmy się nawet nie oglądali —
wiedzieliśmy, że wszystko skończone. W tłoku znalazłem się znów sam na sam z Wiką,
widziałem ■ bliska jej przestraszone oczy. Pod nogami, jak jesienne liście, szeleściły gazety.
— Szkoda. Jakbyśmy wygrali, świeciłby się cały stadion, wszyscy robią wtedy pochodnie z
gazet. Wy-j zwolona energia mas. Ależ to ładnie wygląda. — Kątem] oka zauważyłem
szerokie plecy szefa i ciągnąłem dalej: — Uczucie, które bardzo trudno wyrazić słowami:
jakaś wspólnota emocjonalna, coś głęboko demokratycznego, karnawałowego — zamyśliłem
się. — Ale
150
0awet teraz, po dramatycznej porażce, czy nie odczuwa pani, że te tysięczne tłumy są jak
jeden pulsujący bojem nerw? W żałobie jest też coś pięknego, żałoba jednoczy — a to
najważniejsze...
Krągłe zdania wyskakiwały ze mnie bez wysiłku. Ale ten smętny optymizm nie był szczery.
Obiecałem szefowi, że wygramy, i teraz czułem się winny. Prawie nie patrzyłem, co się dzieje
na boisku, zawierzyłem śleoemu losowi, nie kierowałem bitwą — i bitwa została przegrana.
— Wstąpimy do biura — ponuro burknął dyrektor, zatrzaskując drzwiczki. Jechaliśmy w
milczeniu, zupełnie jakbyśmy wracali z pogrzebu. Nie miałem innego wyjścia tylko również
siedzieć cicho i udawać, że nic się nie stało.
— Andriju — przed biurem szef zdecydował się naruszyć ciszę — niech pan z łaski swojej
skoczy po wieczorną pocztę.
Wziąłem walizkę, wsadziłem kotka do kieszeni i wysiadłem. Wartownik drzemał przy
elektrycznym piecyku. Władczym tonem kazałem nakarmić i przypilnować Piotrusia,
postawiłem w kącie walizkę, złapałem gazety i pobiegłem z powrotem. Widząc samochód
zwolniłem i resztę drogi przebyłem niespiesznym, ale sprężystym i zdecydowanym krokiem.
Szef wziął gazety, mruknął coś pod nosem i samochód skoczył w gardziel ulicy.
Przez chwilę patrzyłem za nim ze ściśniętym sercem, a potem omal nie roześmiałem się z
radości: po drugiej stronie ulicy na chodniku stała Wika...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wolno, ostrożnie, jakbym wyciągał z sieci trzepoczącą się rybę, przeszedłem przez jezdnię.
Wika zdjęła chustkę, odsłaniając zaczesane do tyłu włosy. Wysokie, wypukłe czoło
dominowało nad całą twarzą. Trzy dni temu mógłbym naprawdę zakochać się w niej, nawet
gdybym nie wiedział, czyją jest córką. Spuściłem oczy jak uczniak na pierwszej w życiu
randce, gorączkowo obmyślając wstępne posunięcia: teoria wybijanego tutaj była zupełnie
nieprzydatna — potrzebny był atak. Wilk ostrzył pazury o korzeń dębu...
— Chciałabym przejść się trochę. Prawie nie wychodzę na powietrze. Jeżeli ma pan chwilę
czasu, proszę mnie odprowadzić.
— Jestem głęboko wdzięczny... — powiedziałem z
lekką ironią.
Spojrzała na zegarek i powoli skierowała się w stronę centrum. Wysokie obcasiki
wystukiwały na cichej ulicy trwożne sekundy.
— Pan jest jakiś dziwny... Ale może dlatego interesujący: nie naśladuje pan innych, nie
powiela stereo-
152
typów. Tego nienawidzę. Ludzie spod sztancy zawsze są obrzydliwi, nawet jeśli mają
maniery dyplomatów i białe chusteczki w kieszonkach modnych marynarek! Pan ma własną
indywidualność.
— Proszę, tylko bez komplementów. Nie przywykłem — roześmiałem się chłodno. — Pani
przesadza, Wiko. Nie jestem ani lepszy, ani bardziej skomplikowany niż inni. Może czasem
mi się tak zdaje, ale w rzeczywistości i ja mam na sobie fabryczny stempel i numer
porządkowy. Chociaż, proszę mi wierzyć, nie chciałbym odzierać pani ze złudzeń. Złudzenia
są w życiu równie cenne jak rzeczywistość...
— To nie złudzenie. Potrafię rozumować trzeźwo jak mężczyzna, mama nieraz aż się boi.
— Ale pani jest rybką z akwarium, której się zdaje, że tam, za szklaną przegrodą, inne ryby
mają krew gorętszą, a tymczasem i tu, i tam ta krew jest jednakowa, a jej temperaturę znamy
od dawna. Za młodu wszyscy patrzymy na świat przez różowe okulary, dopiero potem
zaczynamy przecierać oczy. Dialektyka, jak mówił świętej pamięci Petro Charłan. To był taki
mój kolega. Czy nie lepiej cieszyć się tym pięknym wieczorem? Niedługo zaczną się deszcze,
mgły, a dziś — gwiazdy jak jabłka...
W dali zwisały z granatowego nieba rubinowe światełka wieży telewizyjnej. Uliczne latarnie
rzucały na skwer delikatny zarys bezlistnych drzew. Gdzieś w pobliżu spadł kasztan i stoczył
się po pochyłości alejki,
— Ostatnie kasztany. Koniec jesieni. Jak u Basho*, prawda? — pierwszy raz od dłuższego
czasu spojrzała na mnie. — Czasem w pana obecności robi mi się
i
* Matsuo Basho, mistrz haikai, wprowadził do tej tradycyjnej poezji japońskiej o treści
komicznej treść liryczną; poezja znana i naśladowana wśród inteligencji kijowskiej. (Przyp.
tłum.)
153
jakoś nieswojo. Jakby pan czytał w mojej duszy, od-kry wał to, co nie jest przeznaczone dla
obcych oczuj Ostatnie kasztany... Czy pan kiedy pisał wiersze?
— Dzięki Bogu, nie.
— Nawet w latach młodzieńczych?
— Byłem zbyt leniwy. Wolałem wygrzewać się pod stogiem na wiosennym słoneczku.
— A ja pisałam. Tylko raz, kiedy byłam na wakacjach u dziadka. Rodzice wyjechali gdzieś
za granicę, a mnie wysłali na wieś. Dziadek miał dom nad rzeką;] całymi dniami błąkałam się
po nie skoszonych łąkach i pisałam sentymentalne wiersze; kiedyś zabłądziłam jak głupie
cielątko... Może byśmy wstąpili na koktajl? Na chwilkę, żeby nawet nie zdejmować płaszcza.
Nie gniewa się pan, że ja pierwsza to proponuję? Mam najwyżej pół godzinki czasu:
obiecałam ojcu, że za-| raz będę w domu.
Bar przypominał szklaną klatkę przylepioną do ślepej ściany ostatniego domu na
Chreszczatyku. W środ-j ku, jak zwykle po meczu, nie można było szpilki we-1 tknąć, za to w
powietrzu — siekierę powiesić, jak zwykła mówić matka, gdy ojczym po kolacji zaczynał
ssać swoją fajkę. Niepewni, co robić, stanęliśmy w drzwiach: w tym momencie od stolika w
rogu podnieśli się dwaj siedemnastoletni brodacze. Uprzedzając czekających przy barku
klientów, zająłem miejsca. „Zupełnie jak wczoraj z tą taksówką..." — pomyślałem.
Usadowiwszy Wikę przecisnąłem się poza kolejką i podniosłem dwa rozczapierzone palce.
Barman znał innie z widzenia i szybko przyrządził to, co zawsze: sok pomarańczowy z
koniakiem i kropelką likieru wiśniowego, do tego kilka kostek lodu. Młodzież z kolejki
popatrywała na mnie złym okiem. Miałem ochotę kłapnąć zębami, ale opanowałem się i tylko
spojrzałem na nich wyzywająco. Do koktajlu wziąłem jeszcze kil-
154
ka czekoladowych cukierków i krokiem zwycięzcy wróciłem do stolika.
Wika rozpięła płaszcz ukazując delikatną biel sweterka i zamyślona paliła. Ogieniek
papierosa odbijał się w przezroczystej błękitnawej tafli; po drugiej stronie szyby lśnił
światłami Chreszczatyk. OSZCZĘDNOŚĆ CZASU WARUNKIEM biegło przez cały fronton
domu po przeciwnej stronie ulicy. Ostatnie słowo migotało i nie chciało się zapalić.
SUKCESU, dopowiedziałem w myśli. Postawiłem koktajl przed Wiką.
— Według specjalnej receptury. Madę in Szyszyha!
— Pan jest tu jak u siebie...
— Dwa razy na tydzień przychodzę tu, zamawiam taki koktajl i słomkę i patrzę na wieczorny
Chreszczatyk.
— Mama mówi, że to knajpa fryzjerów i kelnerów...
— Pani mama jest genialna.
— Nie chciałam pana obrazić...
— Czy wyglądam na człowieka, który się obraża, kiedy go nazywają kelnerem? Chwile,
kiedy mogę tu przyjść i jestem w dobrym nastroju, zaliczam do najpiękniejszych w życiu. Nie
muszę się spieszyć, nikt się nic przysiada, najwyżej ktoś podejdzie przypalić papierosa. Tu
nikt nikogo nie zaczepia, to prawdziwy azyl dla melancholików. Czas zatrzymuje się przed
drzwiami, zostaje tam, za tą szklaną ścianą, na ulicy, rwącej jak potok zakuty w granitowy
gorset...
— Za co pijemy?
— Każde za siebie. To do niczego nie zobowiązuje.
— Ja piję pańskie zdrowie. Zęby panu było dobrze nie tylko w tej szklanej klatce.
— Mnie już nigdzie nie będzie dobrze — przesunąłem dłonią po twarzy, znacząco patrząc w
oczy dyrektorskiej córce. — Ale co tam ja... Oby tylko pani było dobrze. Piję za to, żeby pani
się nie pomyliła w
155
wyborze— życiowej drogi, jak to się pisze w gazetach.
— Jaki pan dobry...
Omal nie wybuchnąłem śmiechem, ale w porę spuściłem oczy. Przy okazji zerknąłem na
zegarek: dochodziła jedenasta. Wika powoli sączyła koktajl. Wygrałem pierwszą partię, ale
radosne fanfary byłyby przedwczesne. Figury znów zajmowały miejsca na szachownicy: tym
razem grałem czarnymi.
— Nie wyobraża pani sobie, jak ja nienawidzę tej swojej dobroci! Dobrzy nigdy nie mogą się
zdecydować i zawsze przegrywają. Ile ja musiałem czekać na szczęśliwy zbieg okoliczności,
żeby móc panią poznać! To śmieszne, prawda?
— Niech pan przestanie... — Wika odstawiła pucharek i położyła chłodną dłoń na mojej
rozpalonej ręce. Na chwilę przymknęła oczy i przyjaźnie uśmiechnięta pokiwała głową. —
Niech pan tak nie mówi, dobrze?
Ująłem ją za rękę. Jej twarz nagle pobladła, oczy się rozszerzyły. Chcąc ukryć swój triumf,
pochyliłem się i musnąłem wargami jej palce. Zresztą rzeczywiście byłem wzruszony.
Gwałtownie wyrwała rękę — już bała się tego ognia, który wzniecało w niej moje dotknięcie.
Petro chwalił się, że potrafi zdobyć kobietę wyłącznie dotykiem palców. Pośpiesznie
zmieniłem temat.
— Jeśli jeszcze gdzieś chętnie bywam, to na koncertach w konserwatorium. Opera jest zbyt
pompatyczna — w małej salce konserwatorium przeważnie jest pusto, czasem w pierwszych
rzędach siedzi rodzina przyszłej sławy. Ludzie pędzą do pracy, potem jak najprędzej do
metra, do tramwaju, do autobusu. Gonią do bibliotek, na lekcje, na wykłady, na mecze.
Spieszą się do domu... A ja ostatni wychodzę z biura, nie lubię tłoczyć się w drzwiach, wolno
przemierzam
156
ulice, zachwycam się niebem o zmierzchu, a potem w pustawej salce konserwatorium
słucham Haydna...
— Ja znam wyłącznie takich, którzy wciąż się spieszą.
— Na przykład na mecz...
— Piłka nożna jest jak skórzany worek dla boksera — rozładowuje nadmiar emocji. Zeszłej
jesieni jeden nasz znajomy dostał zawału, jak „Dynamo" przegrało mecz. śona tragicznym
głosem oznajmiała: „Padł na posterunku..."
— Pani jest mądra i umie pani patrzeć. Chyba nie będzie pani miała lekkiego życia...
— Wiem — odparła krótko, a oczy aż jej zwilgotniały z wdzięczności.
„Kobieta lubi uchodzić za szalenie skomplikowaną — pomyślałem. — Każda wymyśla siebie
i żąda, żeby wierzyć w te bajki..."
— Ale jeżeli do pani rozsądku dodać odwagę i siłę woli...
— Od siedemnastego roku życia prowadzę samochód.
Z trudem stłumiłem kpiący uśmieszek i z powagą pokiwałem głową.
— śyciem trudniej kierować miż samochodem. Ono, jak diabeł, kusi i zastawia pułapki.
Sączyliśmy koktajl przez plastikowe słomki i patrzyliśmy sobie w oczy; czas płynął jak rzeka
samochodów za szklaną ścianą. Wreszcie Wika odłożyła nie dopalonego papierosa:
— Na mnie już czas.
Szliśmy trzymając się za ręce. Miasto ucichło, ruch był mniejszy, nasze kroki odbijały się
echem w stromych kanionach ulic. Niedaleko domu Wiki rozdzielił nas tłum wychodzący z
kina. Ze złością przebiłem się przez ludzkie stado. Ale gdy chciałem znów ująć ją za
157
rękę, Wika roześmiała się, przyspieszyła kroku i wbiegła w podwórko. Zaśmiałem się
nerwowo i rzuciłem się w pogoń; bieg upajał mnie bardziej niż alkohol. Gdy Wika dysząc
ciężko oparła się w końcu o drzewo, omal się nie zapomniałem: już kładłem łapska na jej
drżących ramionach, ale szeroko otwarte oczy dziewczyny w porę mnie otrzeźwiły.
Odetchnąłem głęboko chłodnym wieczornym powietrzem i wtuliłem wargi w jej rękę
powyżej przegubu, wkładając w ten pocałunek całą z trudem powstrzymywaną namiętność.
— Ty wariacie... — szepnęła i wbiegła w oświetloną bramę.
— Zadzwonię do ciebie. Jutro w południe.
— Nie trzeba... — odparła niepewnym głosem.
— Tak czy owak zadzwonię, wiesz o tym.
Stałem pod jesionem i słuchałem, jak jej obcasiki stukają na schodach. Potem w oknie na
piętrze zapaliło się światło. Zasłony rozsunęły się i na balkonie pojawiła się czarna sylwetka.
— Idź już. Do jutra...
— Co tam szczebioczesz, mała? — rozległ się głos
Heorhija Wasylowycza.
— Taki mały monolog, tatku — roześmiała się nieszczerze. — Piękna jesień.
Pomachała mi ręką i zamknęła drzwi. Odwróciłem się niechętnie i wyszedłem na ulicę.
Wdychałem głęboko cierpkie jesienne powietrze, uśmiechałem się do siebie, chwilami
nuciłem coś pod nosem, to znów szczerzyłem zęby, jakbym za krzakami żółtej akacji węszył
jakąś zwierzynę. Po męczącym dniu chciałem się trochę odprężyć, odnaleźć siebie, ale już nie
mogłem się połapać, jaki jestem naprawdę — za szybko i za często musiałem zmieniać maski.
158
po kotka i walizkę mogłem iść na skróty, bocznymi uliczkami, lecz wybrałem Chreszczatyk.
Po niedawnym deszczu powietrze było jak aksamit. Mijała mnie roześmiana młodzież, ale
dzisiaj dostrzegałem tylko kobiety: pod ramię ze swoimi mężczyznami, a oni je obejmują,
trzymają za ręce, uśmiechają się — jakże im zazdrościłem! W rozszczebiotanych
gromadkach, samotne (ostrożnie starałem się zajrzeć im w oczy, ale mijały mnie obojętnie),
objuczone siatkami i torbami, wracające z drugiej zmiany, ze sprawunków, od fryzjera lub z
restauracji. Zastanawiałem się, dokąd idą, czy na każdą ktoś czeka, czy nie zrobiłyby lepiej
wracając ze mną do pustego i nieprzytulnego mieszkania Petra. Ale one nie zwracały na mnie
uwagi, znikały w bramach, w trolejbusach i autobusach, wsiąkały w tłum spływający
schodami na stację metra.
Namacałem w kieszeni dwukopiejkówkę i wszedłem do oszklonej budki. Po tamtej stronie
nikt nie podejmował słuchawki, dopiero po długiej chwili odezwał się rozespany, trochę
spłoszony głos:
— Mieszkanie prywatne...
— Dobry wieczór, to ja...
— Dobry wieczór.
— Obudziłem cię?
— Aha. Jutro ciężki dzień, postanowiliśmy się wyspać.
— Przepraszam. Dzwonię, bo bardzo się za tobą stęskniłem. Wcześniej nie mogłem. Zostaw
swojego Prahnimaka i przyjedź do mnie.
— Co pan... — Ołena starała się mówić obojętnie, ale w ostrożnych słowach słychać było
hamowaną czułość. — Dziś już późno. I w ogóle nie wiem, jak będzie. Niedługo jedziemy z
mężem do Złotych Piasków.
159
— Prahnimak jest?
— Oczywiście. Mąż już dwa lata nie miał urlopuj chcę wreszcie wyciągnąć go gdzieś na
słońce.
— śebyś wiedziała, jak ja go nienawidzę! Przepra-j szam! Ale gdy pomyślę, że on tam jest z
tobą i wyJ starczy mu tylko rękę wyciągnąć, żeby cię objąć..,!
— Proszę zadzwonić jutro. Po dziesiątej. Dobranoc..]
Wyszedłem z budki. Wyobraźnia podsuwała mi obraą Prahnimaka obejmującego wspaniałe
ciało Ołeny —j byłem bliski obłędu. Niedaleko metra przecięła mi droJ gę smukła
dziewczyna o długich, lekko falujących wło-j sach. Odruchowo poszedłem za nią. Niebawem
zauważyła pogoń, ale nie dała nic poznać po sobie, tylko nieznacznie przyspieszyła kroku.
Jak cień trzymałem! się tuż za nią. To już wyglądało na prawdziwą pogoń,] ale na ruchliwej,
jasno oświetlonej ulicy nie miałem] żadnych szans. Nagle dziewczyna wskoczyła do
ruszającego z przystanku trolejbusu, drzwi zatrzasnęły się ze szczękiem, trolejbus znikł za
rogiem.
Na gmachu poczty wybiła dwunasta. Trzeba jeszcze zabrać Piotrusia i walizkę z matczynymi
prezentami.] Skręciłem na postój taksówek.
W domu przede wszystkim wziąłem prysznic. Dłu-i go stałem w strużkach zimnej, kłującej
jak igiełki wody. Spokój, spokój za wszelką cenę — inaczej ze spania 1 nici. W rurach coś
huczało, z kuchni dobiegało dener-j wujące miauczenie. Narzuciwszy szlafrok Charłana, da-j
lem kotkowi kawałek domowej pieczeni, ale Piotruś nawet nie powąchał mięsa. Zapach
wędliny przypomniał roi, że jeszcze nie jadłem kolacji: pokroiłem mięso i zacząłem chciwie
połykać. Oczy mi się kleiły. Kotek mio-j tał się między kuchenką gazową, stolikiem i
wiadrem na śmieci; piskliwe miauczenie było jak lodowate kro-| ple monotonnie kapiące na
głowę.
160
Popiłem mięso wodą z kranu i dałem nura do łóżka. Ale gdy tylko zgasiłem, Piotruś wśliznął
się do pokoju, piszcząc przenikliwie jak rozkapryszone niemowlę. Zapaliłem światło i
wyrzuciłem go na balkon. „Nie przywykł do zamkniętych pomieszczeń — pomyślałem ze
współczuciem — niech nocuje pod gołym niebem." Nie byłem na niego zły. Przeciwnie, ze
wzruszeniem pokazywałem wąsatemu wsiokowi swoje mieszkanie, tak jak niedawno po
drodze kazałem podziwiać światła wielkiego miasta.
Piotruś podpełzł na brzeg balkonu, spojrzał na migoczące hen, w dole, uliczne latarnie i
desperacko rzucił się w tył tuląc się do moich nóg. „No i co? Wysoko, szanowny panie? —
powiedziałem z dumą. — To nie Pakuły..." I nie rozczulając się wróciłem do pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
Ale zaledwie wśliznąłem się pod kołdrę (po zimnej kąpieli dostałem dreszczy), Piotruś
wskoczył na parapet i drapiąc pazurkami w okno zaczął przenikliwie miauczeć. Nakryłem
głowę poduszką — nic z tego. Rozeźlony wyskoczyłem z łóżka, złapałem kotka za kark i
wyrzuciłem na schody. Miauczenie trochę przycichło. Owinąłem się w kołdrę, ale o spaniu
nie było już mowy. Zapomniany świat — polna droga, las, jesienne pola, brązowe
słoneczniki, zgrzybiałe chałupy, ciotka Charłana w wełnianej chustce narzuconej na fufajkę
— wszystko to wypłynęło z zakamarków świadomości, prawie nierealne tu, na piątym piętrze
nowoczesnego bloku... I nagle zrobiło mi się żal Piotrusia. Przecież to także cząstka tego
wzruszającego świata. Zerwałem się i wciągnąłem spodnie.
Byłem pewny, że gdy tylko otworzę drzwi, Piotruś zacznie się do mnie łasić. Ale kotek jak
oparzony rzucił się w dół po schodach. Poszedłem za nim, wabiąc najczulej jak mogłem, ale
w panice staczał się ze
11 — Samotny wilk
161
stopnia na stopień, póki nie dopadł półotwartej bramy. Na dworze było czarno, tylko nad
dalekim miastem niebo płonęło. „Głupie, śmieszne emocje..." — pomyślałem idąc wzdłuż
bloku. Coś zaszeleściło na klombie, żałośnie miauknęło koło szopy i ucichło. Przeszedłem
przez podwórze i zrezygnowany przysiadłem na stosie desek. Znowu zostałem sam...
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, po co wlokłem z Pakuł to nieszczęsne stworzenie:
pragnąłem towarzys-, twa, chciałem mieć kogoś, przed kim nie musiałbym! udawać. Czy
ludzie odwrócili się ode mnie, czy też ja! odwróciłem się od nich — w tej chwili nie miało to
znaczenia. Charłan gardził mądralami, którzy wpatrują] się we własny pępek. „Analizować
sytuację — nie du-! szę." Ale ja nie miałem już siły niczego analizować,] chciało mi się spać.
Nawet kotek mnie porzucił... Zgrzy-j tnąłem zębami. Powieki opadły mi na oczy, nie zdąży-i
łem nawet odpędzić od siebie ponurych obrazów, któ-j ге podsuwała mi wyobraźnia. Zmorzył
mnie sen...
Wilk skrobnął łapą: asfalt był mokry i chłodny, ale w poduszeczkach pod pazurami coś
dokuczliwie piek-; ło, jakby pod spodem tliło się torfowisko. Wysokie ściany, betonowe
słupki ze sznurami do suszenia bie-j lizny, nawet żółtawe niebo — wszystko buchało ża-| rem.
Wewnętrzny płomień rozpalał krew w żyłach, wzbudzał niejasne tęsknoty. Zwierz zaczął
coraz szyb-] ciej biegać w kółko po ciasnym podwórku, jakby chciał złapać w zęby własny
ogon. Nagle zamarł i podniósł łeb: wiatr przyniósł dalekie wezwanie — przeciągły, gardłowy
skowyt wadery.
Wyszczerzył kły i potężnymi susami zaczął sadzić znaną od wczoraj drogą wzdłuż ogrodów
działkowych, przez kartoflisko i ścierniska. Wadera stała na pagórku pod lasem i zadzierając
pysk wyła do gwiazd. Stulił
162
uszy i gnał prawie nie dotykając ziemi łapami. Już miał odpowiedzieć wilczycy radosnym^
skomleniem, ale nagle od lasu dobiegło czułe, melodyjne poszczekiwanie młodego wilczka i
niebieskawy, podłużny cień przeciął mu drogę. Błysnęły ogniki ślepi. Wilczyca wyszczerzyła
kły i przysiadła podwinąwszy ogon.
Sierść na karku wilka zjeżyła się. Warknął głucho, jednym susem przeskoczył rów
oddzielający pole od lasu i stanął obok wilczycy. Wadera zastrzygła uszami na powitanie.
Młodziak odskoczył i przywarował z głową na wyciągniętych łapach nie odrywając od
wilczycy płonących ślepi. Wilk kłapnął paszczą, jednym skokiem dopadł młodego, przewrócił
na grzbiet i z głuchym warczeniem, jakby upajając się własną siłą i bezbronnością tamtego,
dobrał mu się do skóry. Podniecona wonią krwi wadera zaczęła okrążać walczących. W
ostatniej chwili młodzik zdołał się wyrwać. Śmignął ze wzgórza, przesadził rów i rozpłynął
się we mgle. Nikt go nie gonił.
Podniecony bliskością wadery wilk przywarował, z napięciem śledząc każdy jej ruch. Samica
położyła uszy po sobie, puszysty ogon zaczął leciutko chwiać się na boki. W głębi wilczego
ciała wzbierała ognista fala, jeszcze chwila...
W tym momencie z ukrytego w leśnych ostępach chutoru dobiegło pianie kogutów. Świtało.
Z trudem podniosłem ciężkie powieki: z szarej porannej mgły wyłonił się jakiś cień. Przede
mną stał dozorca z potężną miotłą.
— No i co, młody człowieku? Przebrało się wczoraj miarkę?
W głowie rzeczywiście huczało mi jak po dużym przepiciu. Bez słowa podniosłem się z desek
i z trudem powlokłem na górę swoje obce, obolałe ciało.
u» 16S
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
Obudziło mnie słońce. Owinąłem się w prześcieradło i mrużąc oczy podszedłem do okna. W
dole szarzało pole upstrzone niebieskimi i zielonymi domkami. Pod drzewkami owocowymi
snuli się z grabiami i łopatami właściciele działek; bliżej, koło pawilonu spożywczego,
panował ożywiony ruch. Po drugiej stronie ulicy taksówkarz zmieniał koło. Zerknąłem na
zegarek: już po dziesiątej! W pośpiechu chwyciłem ubranie, ale przypomniałem sobie, że to
sobota, i wróciłem do łóżka. Wieczorem czekała mnie ciężka próba, czułem się jak alpinista
przed wyprawą na szczyt, który trzeba zdobyć za wszelką cenę. Warto jeszcze trochę
poleniucho-wać, zebrać siły.
Mimo wszystko Wika nie była mi obojętna. Możei kiedyś będę mógł zrzucić maskę i ukazać
swą prawdziwą twarz? Ona zrozumie i przebaczy, bo ostatecznie to wszystko robię ze
względu na nią. Cel uświęca środki, a zwycięzców się nie sądzi. To już nie Charłana — to;
moje. Ale czy gdyby Wika nie była córką szefa, postępowałbym tak samo? Na pewno nie.
Rodzina, jak
164
ustawiony przez wytrawnego fotografa reflektor, rzucała na nią światło, w którym
dziewczyna prezentowała się wyjątkowo korzystnie.
Już raz omal się nie ożeniłem. Jakieś dwa lata temu była u nas na praktyce studentka.
Ciekawe, co się z nią teraz dzieje? Chyba naprawdę się jej podobałem, 0na też wydawała mi
się sympatyczna. Jedynaczka, rodzice — zwykli architekci, ładne trzypokojowe mieszkanko i
letniak nad Dnieprem, w planach — samochód. Wtedy nie wymagałem wiele od życia: ot,
żeby było zacisznie, ciepło i syto. Mógłbym uzyskać stałe zameldowanie w Kijowie, mieć
dach nad głową, kolorowy telewizor — w dodatku przyszła teściowa piekła fantastyczne
pierożki. Przepadałem za słodkim ciastem. Ale to było dawno — teraz nie ma jak mięso.
Złożyliśmy już nawet papiery, gdy ni stąd, ni zowąd jej ojciec zaczął stawać dęba: nie
zamelduje zięcia u siebie, niech młodzi wynajmą sobie jakiś pokój, niech tak jak on zaczynają
od zera, trudności hartują. Jakby mi kto w łeb dał. Myśl, że przez kilka lat trzeba będzie z
żoną (a może i dzieckiem?) wycierać cudze kąty, tyrać na każdą filiżankę, patelnię, pieluchę
— działała trzeźwiąco: uczucia ulatniały się w katastrofalnym tempie. Na co mi to chomąto
delikatnie nazywane życiowymi trudnościami? Niech już lepiej zostanie jak było. Niewiele
myśląc wziąłem urlop i zniknąłem na cały miesiąc. W biurze nikt nie wiedział o naszym
romansie, dziewczyna skończyła praktykę i cała sprawa trawą porosła.
Wika to co innego. Teraz tak łatwo się nie cofnę. Teraz nie szukam zacisza, pulchnych
pierożków, nawet mieszkania i samochodu, potrzebny mi jest szczebel, z którego można
odbić się wyżej, pole startowe do lotu w przyszłość. Psychologicznie bezbłędne: ani przyszły
teść, ani teściowa (zwłaszcza ona) nie zgodzą się (co by powiedzieli znajomi?), żeby zięć
przez całe życie stał
165
przy rajzbrecie. Popchną wyżej! Przy takich znajomościach... A Wiktoria? Cóż — podnieca
(faktycznie może się podobać), ale gdy podniecać przestanie, będą inne „wiktorie", a ona
umiejętnie będzie grać rolę żony, potrafi to robić (przypomniał mi się wczorajszy wieczór w
teatrze). Przy odrobinie szczęścia mogę zajść bardzo wysoko. Jeśli wtedy okaże się, że Wika
jest tylko kulą u nogi, bez namysłu pozbędę się jej. Rakieta także pozbywa się członu, który
wyniósł ją na orbitę.
Ale to już jest analiza duszy, a trzeba analizować sytuację. Zacząłem układać drobiazgowy
harmonogram dnia.
Gdzieś na peryferiach świadomości przemknęła туя o Ołenie, ale nie mogłem pozwolić sobie
na sentymenty. Prahnimak. Ten nawet w wolne dni zjawia się w biurze — trzeba się tam
pokazać, zademonstrować swoją pracowitość. Zadzwonić do Wiki i nalegać na spotkanie:
psychologiczna obróbka przed wieczornym przyjęciem; grać dawnego Szyszyhę plus
odrobina Petra Charłana, plus opętanie Wielkiego Konstruktora; saldo: znakomite widoki na
przyszłość. Między randką z Wiką a wieczornym przyjęciem trzeba wpaść do Jurka — dziś
jego ślub, już dawno zapraszał mnie z tej okazji na uroczystą kolację. Mam w perspektywie
lepszą wyżerkę, ale życzenia złożyć trzeba. Wpadnę na minutkę i coś zmyślę, pilną pracę czy
coś w tym rodzaju, byle wyglądało prawdopodobnie. Wcześniej trzeDa wpaść na dawne
mieszkanie i bodaj przejrzeć tę książ-czynę, którą mi pożyczył...
Na razie — tu serce uderzyło mi mocniej — poczytam sobie swój wczorajszy nabytek:
biuletyn biura zamiany mieszkań.
Czułem się jak ogar, co zwęszył zająca. Albo jak wędrowiec, który nareszcie dobrnął do
studni z kołyszącym się nad nią żurawiem, czy poszukiwacz skar-
166
bów, którego kilof zgrzytnął na żelazie, a może jak zgłodniały wilk, gdy wychynąwszy z lasu
zwęszył stado owiec. śadnej książki nie czytałem z większym zainteresowaniem, nawet
najlepszego kryminału! Ogłoszenia o dużych mieszkaniach przebiegałem oczyma po kilka
razy, w końcu nauczyłem się ich na pamięć. Już wyobrażałem sobie przeprowadzkę: oboje z
Wiką przemierzamy kilometry lśniących parkietów, wychodzimy na słoneczne balkony,
zamykamy obite brązową dermą drzwi, schodzimy po szerokich schodach (z przeszklonych
dachów mży łagodne, rozproszone światło), w końcu wychodzimy na centralną ulicę
śródmieścia (nie — centralne arterie są zbyt hałaśliwe, lepiej na jakąś cichą przecznicę albo
wprost na Ogród Botaniczny). Potem wprowadzamy się: mieszkanie jest oczywiście tuż przy
Teatrze Wielkim. Pod bramą stoi samochód, wsiadamy i jedziemy, dokąd — to już nie miało
znaczenia... Wzrok mój padał na nowe kuszące ogłoszenie — przenosiłem się do następnego,
jeszcze przestronniej szego mieszkania: duży, rzęsiście oświetlony salon, Wika gra na
fortepianie jakieś lekkie i miłe melodie...
Słodkie marzenia przerwał dzwonek telefonu. Strząs-nąłem z siebie magię metrów
kwadratowych, pięter, apartamentów i plącząc się w prześcieradle pobiegłem odebrać. W
słuchawce zaszemrał głos Ołeny:
— Co robisz? Nie śpisz już?
— Zamieniam mieszkanie — zażartowałem ponuro.
— A tak naprawdę?
— Przejrzałem referacik z onkologii — zreflektowałem się. — Problemy wczesnego
wykrywania guzów złośliwych. Łamię sobie głowę nad zagadnieniem: socjologia a rak.
Wesołe, prawda?
167
— Ciągle martwisz się o całą ludzkość?
— Zarabiam na granitowy cokół pod pomnik. AlJ jestem skromny: mogę poprzestać na
okazałym popiersiu ze zwykłego betonu.
— A ja jak prawdziwa kura domowa siedzę w kuchni i pilnuję ciasta. Wiesz, jak smakuje
prawdziwy domowy tort? Myślisz, że ja tylko kochać się umiem? Nie bój się, Prahnimak
poszedł po zakupy. Tylko się nie spóźnij wieczorem, chociaż dziś wszyscy uważają, że to
należy do dobrego tonu.
Dopiero teraz mnie olśniło.
— Przede wszystkim najlepsze życzenia w dniu twoi jej patronki...
— To ładnie, że pamiętasz.
— Mam nadzieję, że zobaczę cię jeszcze przed tyra całym jublem? Chciałbym jakoś bardziej
intymnie...
— Dziś występuję wyłącznie jako gospodyni. A pożal tym przegadaliśmy z Prahnimakiem
pół nocy: rozmawiasz z zupełnie inną kobietą.
__ Rewaloryzacja walorów?
— Nie żartuj! Zrozumiałam, że naprawdę jestem mu potrzebna.
— Mogłabyś mi tego oszczędzić... — hojnie zaprawiłem głos nutkami zazdrości.
— Głuptasie, dla ciebie stanowię tylko przelotną przygodę. Spotkasz inną i od razu o mnie
zapomnisz. Kobiety to wyczuwają. A ja i Prahnimak przeżyliśmy ze sobą pół życia. Nie
żałuję tego, co było między nami. Jestem ci naprawdę życzliwa. Przepraszam, ale ktoś ]
dzwoni. Pewnie ze spółdzielni usługowej, mieli przy-1 słać kogoś do sprzątania. Cześć pracy,
jak ty to mówisz...
— Cześć... — zacząłem, ale usłyszałem tylko szczęk odkładanej słuchawki.
Zatarłem ręce... Wszystko szło jak po maśle. Przy- j najmniej nie będzie jej przykro, jak
zobaczy, że ja
168
i Wika... Nie daj Boże zrobić sobie wroga z kobiety! przy następnych spotkaniach będę
współczujący i wyrozumiały: popatrz, jak się potrafię poświęcić, bylebyś ty była szczęśliwa...
Telefon Ołeny poderwał mnie do działania — na cyrkowej arenie świsnął bat, zwierz sprężył
się do skoku przez płonącą obręcz. Zacząłem się ubierać. Biuletyn leżał na poduszce —
najlepsze chwile poranka minęły. Usiadłem przy stole i wynotowałem sobie z dziesięć
adresów w centrum. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Los jest kapryśny; Charłan nie raz się
skarżył, że czasami przez długie miesiące ma wrażenie, że jego gwiazda ledwie się tli.
Podkreśliłem adres kawalerki niedaleko Soboru Sofijskiego, dodawali do niej duży pokój we
wspólnym mieszkaniu, a chcieli dwa samodzielne, ale w centrum. Na początek mógłby być
nawet jeden pokój. Zapisałem sobie także pięciopokojowe mieszkanie dwie przecznice od
Teatru Wielkiego — rozdzielali się współlokatorzy, a może jakaś duża rodzina. W
ostateczności mógłbym wziąć dwa ładne pokoje we wspólnym, a nuż potem coś się trafi...
Starannie dobierałem krawat, koszulę, skarpetki. Garnitur czarny, odświętny. W czarnym było
mi teraz do twarzy. Przeszukałem szuflady, znalazłem spinki z agatu. Skarpetki wziąłem Petra
— on zawsze miał dobry gust. Zarzuciłem na rękę szary płaszcz i stanąłem przed lustrem:
wyglądałem jak ta lala — schludny, sympatyczny facet o inteligentnym wyrazie twarzy.
„Baczki proste czy skośne?" — spytano mnie u fryzjera. „Proste" — powiedziałem
stanowczo. Zazwyczaj takie pytania tylko mnie drażniły i burczałem: „Jak pan uważa..."
Proste nosił Heorhij Wasylowycz.
Była prawdziwa złota jesień. Zatrzymałem się chwilę przy Teatrze Wielkim, rozkoszując się
gorzkawym kok-
169
tajlem chłodnego powietrza z błękitnymi spalinami] i wolnym krokiem udałem się w stronę
Soboru SofijJ skiego. Uliczka za soborem była cicha i jasna. „Wice się tu spodoba" —
pomyślałem. Wchodząc na drugie piętro poczułem, że jestem zdenerwowany: dłonie mi się
spociły. Schody były szerokie, ciemnoczekoladowe! poręcze lamowane mosiężną listewką,
drzwi obite der-] mą. Czułem się, jakbym tu mieszkał od dawna. Wytar-] Jem ręce,
zadzwoniłem. Otworzyła mi młoda kobietaj w sportowym dresie. Uśmiechnąłem się
przyjaźnie:
— Przepraszam, ja w sprawie zamiany.
— Ale męża akurat nie ma. Lepiej, żeby pan z nim porozmawiał.
— A czy mogłaby mi pani pokazać mieszkanie? — w moich oczach odmalowała się prośba.
— Oszczędzi-] loby mi to powtórnej wizyty.
— Proszę. — Mój wygląd zrobił swoje. — Tylko że okropny bałagan, dopiero wczoraj
wróciłam z de-iegacji. Kuchnia — dziesięć metrów. Ciepła woda —I z termy. Pokój
słoneczny, dwadzieścia dwa metry, balkon od podwórza — recytowała jednym tchem, wi- j
dać było, że nie jestem pierwszym słuchaczem. — A co pan ma w zamian? Interesuje nas coś
w obrębie starego miasta, mąż jest artystą, do swojej pracowni ma stąd i kilka kroków.
Proszę, niech pan siada.
— Zdaje mi się, że dojdziemy do porozumienia — odparłem sadowiąc się w fotelu.
Na dywanie leżała cienka czerwona obręcz. Pewnie przerwałem gimnastykę. Niemal
obojętnie prześlizną- j łem się wzrokiem po jej zgrabnej figurce — głoWę mia- 1 łem zajętą
czym innym. Na ścianach wisiały jakieś szkice, w kącie stała półka pełna książek, kanapę
okry-j wał kolorowy huculski liżnik. „Nie pójdą na żadną j dopłatę... — pomyślałem smętnie i
zmarszczyłem czo- ;j ło. — Takich pieniędzmi nie skusisz."
170
Pokój rzeczywiście był ładny i słoneczny. W oknach wisiały firanki. Złocista plama słońca
padała wprost na dywan. Kobieta przysiadła naprzeciw mnie przy okrągłym mahoniowym
stoliczku; w jej lekko wyłupiastych oczach odbijała się jasna plamka balkonu.
— Mam niedaleko bardzo ładne dwa pokoje, wysokie — trzy osiemdziesiąt do sufitu, sam
korytarz dwanaście metrów. Pokoje nieduże, ale każdy z osobnym wejściem... Na pewno się
państwu spodoba. Okna wychodzą na skwer, powietrze jak na wsi. Sklepy w następnej
przecznicy, na Chreszczatyk — dziesięć minut spacerkiem. Z teściową nie szło wytrzymać —
postanowiliśmy się rozdzielić. W łazience i kuchni biała glazura. Okna duże, w pokojach
jasno jak na ulicy. Parkiet nowiutki, niedawno lakierowany, wystarczy przejechać wilgotną
szmatką i błyszczy jak złoto. Kandelabr...
Moja fantazja była na wyczerpaniu. Zapisałem telefon i zacząłem zbierać się do wyjścia.
Umówiliśmy się, że wieczorem zadzwonię i zaproszę ich do siebie, albo najpierw
przyjdziemy razem z żoną. Powiedziałem kilka komplementów pod adresem mieszkania,
pożegnaliśmy się. Schodząc na dół odniosłem wrażenie, że mieszkam tu Bóg wie jak długo i
już mi się to trochę przejadło — warto poszukać czegoś nowego.
Zatrzymywałem się przed co lepszymi domami, wybierałem mieszkanie, oceniałem ulicę,
dzielnicę, podwórko i przez chwilę napawałem się szczęściem, a potem zbrzydzony i
znudzony szedłem dalej, wchodziłem na następne podwórko... Czasem w najmniej
spodziewanym miejscu odnajdywałem istne cacko — przeważnie nie znamy miasta, w
którym żyjemy. Jakieś oplecione dzikim winem ściany, balkony-loggie, bal-kony-galerie,
okna, w których odbijało się niebo, okna--strzelnice, zaciszne wirydarzyki, podwórka-parki,
ро-
пі
dwórka-place. Widoki zmieniały się jak w kalejdoskopie, trudno było się od nich oderwać, ale
za chwilę moim oczom ukazywała się nowa mozaika ścian, okien i balkonów, równie złudna i
równie nietrwała.
Jedno z mieszkań na najwyższym piętrze miało bal-kon-monstrum, istne boisko do siatkówki.
Poprosiłem gospodarza, by pozwolił mi tam wejść. Wymyty wczorajszym deszczem balkon
był pusty i nieprzytulny, ale miasto naprawdę miałem u swoich stóp. Kiedyś w notesie Petra
przeczytałem: „Przywidziało mi się, a może przyśniło: stoję na czele zwycięskich wojsk,
które szturmem wzięły miasto. śołnierze rozbiegają się po ulicach, przyprowadzają mi
znamienitych jeńców i urodziwe branki — ich życie jest w moim ręku, są ledwie żywi ze
strachu. Ale ja już mogę pozwolić sobie na wielkoduszność — zwyciężyłem, miasto poznało
moją siłę. Jestem miłosierny, jestem dobry, bo ja decyduję o wszystkim." Kiedy tak patrzyłem
z góry na miasto, pomyślałem, że w tym, iż Charłan nie żyje, zawiera się jakaś prawidłowość:
rozsadzającej go energii i chęci życia brakowało mego rozumu. Nie wiedział, że zwycięzcy
nie wolno spocząć na laurach — świat nigdy nie wybacza sukcesu. Litość dziś okazana jutro
powstanie przeciwko tobie. Ja nie będę miał litości. Dla nikogo...
Szkoda tylko, że urodziłem się przynajmniej tysiąc lat za późno. Wprawdzie Kijów także nie
był wtedy taki wielki: od dzisiejszego Wału Jarosława do Cerkwi Dziesięcinnej.
Uśmiechnąłem się ігопісіпіє, bo dopiero stojąc na tym balkonie uświadomiłem sobie ogrom
tego, czym chciałem zawładnąć: miasto rozpościerało się aż po horyzont, wygrzewało się w
jesiennym słońcu jak dobroduszny wielkolud opasany wstęgą Dniepru. Ale ten wielkolud
wciąż jeszcze rósł: jak okiem sięgnąć podpierały niebo rusztowania nowych budowli. Miałem
wrażenie, że śmieje mi się prosto w twarz, kpiąco,
172
ironicznie. Prawie uciekłem z balkonu, nie сЬ»сіаіещ nawet czekać na windę, gospodarzowi
bąknąłem, że przyjdę jutro, i rzuciłem się po schodach w dó»}. Męczyło mnie pragnienie.
Ani się spostrzegłem, jak nadeszła pora obiadu,. Wika pewnie niedługo wróci z wykładów.
Wstąpiłem do restauracji i zamówiłem najdroższe dania, najlepszy koniak i papierosy. Nie to
co Charłan: ten trzy ra.zy obracał w palcach każdą kopiejkę, którą miał wy»dać na siebie. Nie
znał, biedak, smaku życia, umiał się» tylko oblizywać. Nawet gdy wybraliśmy się gdzieś
razem najbardziej wyszukane potrawy łykał pośpiesznie jak z menażki na poligonie...
W holu wrzuciłem do automatu dwie kopiejki і nakręciłem numer.
— Słucham — zahuczał w słuchawce głos H^orhija Wasylowycza.
— Przepraszam — starałem się mówić base^n, nie chcąc, by szef mnie poznał. — Czy mogę
prosić^ Wiktorię Heorhijiwnę?
— Wiktorio Heorhijiwno, telefon... Stuk obcasików.
— Słucham... — zaszemrał ostrożny głos.
— To ja... Muszę się z tobą zobaczyć.
— Co pan, ja dopiero co z wykładów, ja... nie mogę.
— Cały dzień włóczę się po mieście i myślę tylko o pani. Niech mnie pani nie zmusza do
powtarzana banałów. To by ubliżało pani inteligencji. Muszę się г panią zobaczyć. W
przeciwnym razie...
— Dzisiaj naprawdę nie mam czasu.
— ...w przeciwnym razie złożę pani wizytę w domu. Pani wie, że nie mam nic do stracenia,
obojętne mi, co pomyśli Heorhij Wasylowycz.
173
— Andriju...
— Nienawidzę pozy i mówię to, co czuję. Chciałbym, żeby pani też była ze mną szczera. Nie
chce mnie pani widzieć — proszę nie przychodzić. Pani wie, jak trudno mi to mówić. Ale
jałmużny nie potrzebuję. Dołożę starań, żeby na zawsze zejść pani z oczu. Zniknę, rozpłynę
się, byle tylko pani była szczęśliwa, Wiko. Może to brzmi trochę staroświecko, ale taki już
jestem, nie pasuję do tego syntetyczno-plastykowego stulecia...
— Która teraz godzina?
— Pięć po trzeciej.
— Zaraz ma przyjść krawcowa...ale... — w jej głosie słychać było wahanie.
__ Czekam za godzinę na skwerku koło Złotych
Wrót. Koło Złotych Wrót, za godzinę — powtórzyłem, jakbym wygłaszał jakieś zaklęcie.—
Do zobaczenia.
— Ja nic nie obiecuję. __ Wie pani doskonale, że tak czy owak będę czekał. A więc do
czwartej...
I szybko nacisnąłem widełki.
Wyszedłem z budki w kiepskim nastroju. Niby wszystko było w porządku. Zachowywałem
się tak, jak to sobie obmyśliłem jeszcze w restauracji. Napomknąłem o swoich uczuciach,
zdołałem ją zaintrygować. Ale słowa miłości są wytarte jak stare banknoty: bałem się albo po
prostu nie potrafiłem ich użyć. Cała nasza rozmowa przez telefon zdała mi się sztuczna,
jakbym zamiast pięknego bukietu ofiarował Wice wiecheć suchych badyli. To nie mogło
budzić wiary, gładki frazes nigdy nie jest wykładnikiem uczucia. A ponieważ nie umiem
wymyślić uczuć — wymyślam słowa.
— Był zastępca? — zapytałem ot tak, żeby coś powiedzieć.
174
— Dziś nie przyszedł.
Wziąłem pocztę, cisnąłem gazety na biurko sekretarki i poszedłem do gabinetu szefa. Trudno
tu było oddychać, wartownik zamykał na noc lufcik — zalatywało cygarami i wodą kolońską.
Szef lubił dobrą wodę i cygara: w domu nie pozwalano mu palić (wiadomo, serce), tutaj
przynajmniej nikt go nie pilnował. Cygara leżały w górnej szufladzie biurka w drewnianej
skrzynce oklejonej reprodukcjami różnych medali, wyróżnień, każde owinięte w celofan.
Rozsiadłem się w fotelu, nogi położyłem na biurku (obcasami dotykałem czarnego
rzeźbionego kałamarza; był to już tylko rekwizyt, bo szef od dawna używał wyłącznie
długopisu). Zapaliłem hawańskie cygaro. Wonny dym zakołysał się w powietrzu. Było tak
cicho, że słyszałem tykanie zegarka. Rozluźniłem mięśnie.
Wszystko, co mówiłem do Wiki, było martwe i puste. Nad moją głową zwisał brzydki
pseudonowoczesny żyrandol, sufit zaczynał obłazić z farby, na ścianach też widać było
malutkie pęcherzyki. Na biurku sterczała bateria długopisów i leżała aktówka. Przesunąłem ją
obcasem na środek, bliżej kałamarza, i położyłem kopyta na tłoczonych w skórze
wizerunkach. Ten rarytas wykombinował dyrektorowi Charłan; szef zawsze chodził z tą
aktówką do zarządu. Postukałem w nią obcasem — dźwięk był głuchy, jakby grudki ziemi
posypały się na trumnę Petra.
Wszystko, co mówiłem do Wiki, było martwe i puste.
Wielki Konstruktor miał rację z tą swoją bajeczką: wilcza skóra już przyrosła do mego
grzbietu.
— No cóż...przyszłam...
Wika stała na chodniku. Wziąłem rozbieg, odbiłem się i jednym susem przeskoczyłem
żelazne ogrodzenie
175
i rosnące po drugiej stronie ciemnoczerwone kanny.
— Co robisz, wariacie! — krzyknęła, gdy znienacka zjawiłem się obok niej, patrząc na nią
rozpromienionym spojrzeniem. — Za każdym razem jesteś inny. Człowiek nigdy nie wie,
czego się może spodziewać.
— Wciąż się mnie boisz?
— Nie. Raczej...siebie.
— Dzisiaj jestem wcieleniem spokoju i pokory. Usiłuję rozgryźć siebie.
— Smakuje?
— Niespecjalnie. To ty jesteś winna. Nigdy nie miewałem takich napadów.
— Ja też nie — odparła prawie ze złością.
— Masz wyrzuty sumienia?
— Nie, ale mam samochód. Wymyśliłeś już, dokąd pojedziemy? Gdzie najlepiej podrywa się
dziewczyny?
— Jesteś dziś zła, ale piękna.
— A wczoraj?
— Wczoraj też byłaś piękna.
— Zdążyłeś się już zakochać? Naburmuszyłem się.
— Przepraszam. Wiesz, jak musiałam zmyślać, żeby się tutaj wyrwać? Mama śledzi każdy
mój krok. Sprawdza nawet licznik w samochodzie...
— Jutro piszę podanie do twego ojca i zaczynam szukać innej pracy. Nie chcę, żeby mi ktoś
zarzucał, że ja... jednym słowem... że z córką szefa...
— Jutro niedziela i tata jedzie na zające.
— To w poniedziałek.
— Po co robisz z siebie ofiarę? Mogę się założyć, że nasze dzisiejsze spotkanie będzie
pierwsze i ostatnie.
— Jesteś okrutna.
— Po prostu nie bawię się w sentymenty, jak niektórzy mężczyźni dzisiaj.
176
Przeszliśmy przez jezdnię. Wika usiadła za kierownicą. Obszedłem samochód, chcąc usiąść
obok niej, j wtedy zobaczyłem otwarte tylne drzwiczki.
.— Po co mają być jakieś plotki... — Przekręciła kluczyk. Auto ruszyło.
— Mężczyźni też nie bawią się w sentymenty — powiedziałem. — Działają pod wpływem
impulsu. Jak myślisz, co robiłem po telefonie do ciebie? Bez żalu skreśliłem ostatnie osiem
lat swojego życia. No, może nie osiem — sześć. Zrozumiałem, że — jak pisał Her-cen —
celem życia jest po prostu życie. Nie wiem czemu uświadomiłem sobie, że to, co ci dziś
mówiłem...
— O, Boże! Kompleksów to ja mam dość na uniwerku! — przerwała mi Wika. — Byle
błazen zaczepi cię na korytarzu i dalejże nudzić, jaki to on jest wewnętrznie skomplikowany.
Myślałam, że przynajmniej pan jest mężczyzną.
Roześmiałem się w głos.
— Zakochanemu mężczyźnie, jak pani raczyła ironicznie zauważyć, trzeba czasem wybaczyć
słabość. Prawdziwe uczucie to dla mężczyzny coś na kształt niespodziewanej kontroli w
sklepie: zamyka się i robi remanent. Czy to nie genialne? Przewrót w psychice... Jedźmy do
Dorohożyc. Tam dopiero musi być piękna jesień. — Mój głos wibrował szczerością. —
Ostatnio nie wiedzieć czemu tęsknię do lasu.
„No, jeżeli tylko na tym się skończy, uda mi się wykręcić sianem — pomyślałem. — Po co
było pić przy obiedzie i nabijać sobie głowę nie wiadomo czym? Char-łan to jednak geniusz:
trzeba analizować sytuację, nie własny pępek. Gdy kierowca patrzy tuż przed maskę
samochodu, wypadek murowany. Trzeba patrzeć przed siebie: minimum sto metrów."
52 — Sairotny wilk
177
— Do Dorohożyc! — poweselała Wika. — Strasz-? nie długo tam nie byłam. Jest tam
taka cerkiew Świętego Cyryla. Pamiętasz te anioły? Coś cudownego...
„My, Charłanowie, żyjemy lasem! — wrzeszczał Pet-ro, gdy, bywało, pociągnęliśmy sobie
zdrowo i nikt nie nadstawiał ucha. — My, leśni ludzie... A w Pakułach mówią, że ci z lasu to
nie ludzie." Pękaliśmy ze śmiechu. „Ale my, Charłanowie, do dziś jesteśmy poganami! —1
grzmocił pięścią w chwiejny, plastykowy stolik. — Tysiąc lat chrześcijaństwa przewaliło się
nad nami jak fala, a my nic. Jeszcze mój dziadek, gdy wybierał się do lasu, wkładał czystą
koszulę, a w każde święto stawiał na strychu kusztyczek gorzałki dla skrzata." I znów
rżeliśmy z zachwytu.
Samochód posłusznie okrążył plac, przystanął przed Bramą Lwowską, jakby wahając się, czy
opuszczać gro-dzisko, ale przynaglony zielonym światłem wyrwał do przodu. Kosmate
objęcia lasu bezgłośnie zamknęły się nad nami. Z jarów wypełzały wieczorne cienie, od
puszczy powiało jesienną wilgocią.
„A były wokół grodziska lasy wielkie i bory..." — zacytowałem, ale z gardła nie dobył się
żaden dźwięk, jakby w samochodzie spoczywało tylko ciało, a dusza unosiła się gdzieś
daleko, w zupełnie innej płaszczyźnie...
Obejrzałem się bezradnie. Za tylną szybą rozbłysła na chwilę kopuła Cerkwi Dziesięcinnej,
zamajaczył między drzewami kontur Zamkowej Góry. Droga schodziła coraz niżej, las
gęstniał, niebo zasnuwało się! mgłą, a w moim sercu kiełkowała radość lękliwa jeszcze i
niepewna (byle promyk słońca mógł ją natychmiast zniweczyć); błogie przeczucie
bezkresnego lasu (nie wypielęgnowanego parku, nędznego skweru czy zatłoczonego Ogrodu
Botanicznego, nawet nie pod'
178
miejskich sosnowych lasków ale prawdziwego boru), po którym można błąkać się miesiącami
i nie zwęszyć nawet śladu człowieka. Tylko w ciężki, zimowy czas, gdy wszystko tonie w
śnieżnych zaspach, miękkie łapy skradają się pod otoczone drewnianą palisadą warowne
grodziszcze, nozdrza łowią zapach pieczonego mięsa, uszy nasłuchują wieści, które wiatr
niesie z odległego uroczyska.
— A były wokół grodziska lasy wielkie i bory... — powtórzyłem z uporem.
— I byli ci, co na zwierza polowali... — uzupełniła Wika.
Pokręciłem przecząco głową.
— Był ciemny prastary bór i głębokie jary, i strome wzgórza, i bajeczne doliny...
— Wokół grodziska — upierała się Wika.
— Nieważne... — wycofałem się przezornie.
— Ale oczy miałeś takie, jakbyś chciał się na mnie rzucić. Znów zaczynam się bać.
Rozciągnąłem wargi w szerokim niby-uśmiechu.
— Swego czasu pasjonowałem się slawistyką. A poza tym dotychczas nie mogę oswoić się z
miastem. Wciąż czuję się jak nieproszony przybysz. Kijów jest olbrzymi Dziś patrzyłem na
niego z wysoka i było mi trochę nieswojo...
— A ja mam wrażenie, że go noszę w sobie — zaśmiała się. — Dobrze, że mama tego nie
słyszy...
— To uczucie kobiety, która urodziła się i wychowała w mieście. Zazdroszczę ci.
— Może byśmy poszli wreszcie odwiedzić moje anioły?
Zostawiliśmy auto na skraju leśnej dróżki wysypanej czarnym żużlem. Za drzewami bielały
mury cerkwi. Wysokie ogrodzenie kończyło się stromym urwiskiem.
179
Daleko w dole wiła się asfaltowa nitka, po której pełzły dwie ciężarówki. Trawiasty placyk
cerkwi wyglądał jak dywan szczodrze nakrapiany rudożółtymi plamami opadłych liści. Z
coraz większym trudem posuwałem się naprzód, zdawało mi się, że zapadam się w
szeleszczący kobierzec.
— Nie chcesz wejść do środka? — spytała Wika odwracając się.
— Nie powiem, żebym się rwał... — wzruszyłem ramionami. — Mojej leśnej naturze obce są
mury, Szy-szyhowie zawsze woleli szukać Boga w lesie, w naturze — nie w kamiennych
więzieniach. Pozostaliśmy poganami. Tysiąc lat chrześcijaństwa przewaliło się nad nami jak
fala, a my nic. — Nie potrafiłem na poczekaniu wymyślić nic lepszego niż to, co kiedyś po
pijanemu powiedział Charłan. — Poza tym cierkiew jest zamknięta — dodałem z ulgą. — Nie
miałaś szczęścia.
Powoli obeszliśmy budowlę wkoło i wróciliśmy do samochodu.
— Chciałam, żebyś zobaczył te anioły. Lubię je. To nie Wrubel; tego wszyscy lubią albo
przynajmniej udają, że lubią. One są na chórze: musiał je malować zwykły rzemieślnik,
prymitywne, ale co za kolorystyka! Skrzydła czerwone jak ogień, w ręku — kula ziemska
spowita niebieskawą mgłą. W cerkiewnym języku ma to jakąś inną nazwę. Naprawdę mnie to
oczarowało: te jaskrawe skrzydła i błękitna ziemia z całym jej szaleń-j stwem, katastrofami,
namiętnościami, wszystko na spokojnie wyciągniętej dłoni anioła wyrzeźbionego przez
człowieka.
Stromą, kamienistą drogą samochód piął się w górę. Drzewa były tu całkiem inne niż w
mieście: jeszcze pyszniły się feerią jesiennych kolorów. Młode jesiony,, leszczyny, klony po
drugiej stronie urwiska, dęby i hen,
180
na horyzoncie, dorohożyckie lasy — mieniły się gamą najdelikatniejszych kolorów od
ciemnozielonego do purpurowożółtego.
Wysiedliśmy z auta i poszliśmy na przełaj przez polanę.
— Masz czasem kolorowe sny? — spytała Wika.
— Nie.
— Ja też dawniej nie miałam, a teraz mam. Ale takiego snu nie da się opowiedzieć. Człowiek
się budzi i aż mu się chce płakać: wszystko jakieś takie szare. We śnie kolory są cudowne:
czyste, pierwotne. A to-oie jak się ś.ii? Tak zwyczajnie?
Wzdrygnąłem się. Nabrałem w płuca, pachnącego, aż gęstego powietrza i powiedziałem przez
zaciśnięte zęby:
— Moje sny są czarne.
Las wokół był iglasto-liściasty, nie bardzo gęsty. Ale w dolinie zieleń gęstniała, trudno było
coś dojrzeć. Głębokie cienie ukradkiem wpełzły na zbocze. Tajemnicze ostępy, szybko
nadciągający zmierzch, zapach gnijących liści, zmurszałego drewna, wilgotnej ziemi —
wzywały, obiecywały wyzwolenie od męczących ludzkich namiętności i śmiesznych ludzkich
póz, kusiły zacisznym legowiskiem. Bezmyślnie zrobiłem kilka kroków po miękkiej żółtawej
trawie polany, nogi niosły mnie coraz prędzej, jakbym staczał się w czarny przepastny jar,
cudowna lekkość napełniała ciało, mięśnie zmieniały się w elastyczne sprężyny...
— Andriju!
To był głos człowieka. Mimo woli obejrzałem się i stanąłem jak szarpnięty niewidzialną
smyczą.
Polana przypominała staroświecki sobór: wysokie ciemnoniebieskie sklepienie nieba i różowe
błyski witraży — słońce właśnie chowało się za drzewa. U stóp złocistego ołtarza jaśniała
postać Wiki — szeroko roz-
181
stawione oczy jak u Oranty* w Soborze Sofijskim,] pobladła twarz. Może i mógłbym ją
pokochać... Ale gąszcz wyciągał po mnie chciwe macki, czarna noc wzbierała wokół jak
wysoka, rozkołysana fali. Zrobiłem kilka niepewnych kroków i nagle zacząłem ucie-J kać —
byle dalej od drzew, które ścigały mnie, orno-; tywały gałęziami, zatrzymywały. Dopadłem
do dziewczyny i nogi mi się ugięły. Objąłem ją za kolana i ostatkiem tchu wyszeptałem:
— Ratuj mnie...
— Przed kim, Andriju? — spytała zdziwiona.
Na mojej zbielałej jak płótno twarzy pojawił się cień uśmiechu:
— Nieźle zagrane, prawda? Przez chwilę wyglądałaś jak prawdziwa bogini...
/
• Oranta — monumentalna mozaika w głównej nawie Soboru Sofijskiego w Kijowie
przedstawiająca postać Matki Boskiej o modlitewnie wzniesionych rękach. (Przyp. tłum.)
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zmykaliśmy w popłochu, ale las długo nie chciał wypuścić nas z objęć. Moje zdenerwowanie
udzieliło się Wice, samochód pędził jak stepowy koń: drzewa, domy, latarnie rozmazywały
się, tylko nieliczne czerwone światła sprawiały, że na chwilę wszystko wracało do swych
normalnych kształtów. Ale już za sekundę trudno było w to uwierzyć: oko łatwo
przyzwyczajało się do niewyraźnego obrazu świata zza szyby pędzącego samochodu. Jeszcze
nigdy nie jechałem przez miasto z taką prędkością; siedziałem sztywny, uczepiony kurczowo
przedniego siedzenia, z trudem łapiąc równowagę na zakrętach. Przechodnie zmykali na
chodniki, napotykane samochody ostrzegawczo błyskały те-,/ flektorami. Nie dojeżdżając do
swojej przecznicy, Wika gwałtownie nacisnęła hamulec, opony zapiszczały żałośnie,
samochód zatrzymał się jak koń brutalnie zdarty wędzidłem.
— Nie pojmuję, co się ze mną dzieje! Czuję się, jakby ktoś nagle otworzył drzwi i po
zacisznej cieplarni zaczął hulać mróz. W tobie jest jakaś ciemna siła, chcę
183
od niej uciec i nie mogę, jak w tym koszmarnym śnie, gdy nogi odmawiają posłuszeństwa.
— A może zaprzedałem się diabłu i to on cię omotał i popycha ku mnie? — zaśmiałem się
chłodno. — Pamiętam, miałem takiego kolegę, który we wszystkim dopatrywał się jakichś
diabelskich sztuczek. Wychodzimy kiedyś z restauracji, a on mówi: „Popatrz, zaraz podpiszę
pakt z diabłem." Wbiega na skrzyżowanie (od babci wiedział, że najłatwiej o czarta na
rozstajnych drogach — tam dybią na swoje ofiary) i woła: „Hej, diable, jeśli istniejesz,
przychodź, potargujemy się!" W tym momencie zatrzymuje się przy nim czarna' wołga z
kwadracikami na drzwiach, ochrypły głos woła: „Na zamówienie jadę! Myślisz, że ciebie
kolejka nie obowiązuje? Stawaj na końcu!" Facet był przekonany, że diabła spotkał...
— Stale tylko żarty ci w głowie, a ja czuję, że coś jest nie tak, że to maska, pod którą
ukrywasz swoje prawdziwe, ludzkie oblicze. Muszę zerwać ci tę maskę...
— Chyba razem ze skórą... — odparłem ponuro.
— O co ci właściwie chodzi? Czemu stanąłeś mi na drodze? Nie chcę, żebyś dzwonił, nie
chcę, żebyś przychodził. Moi starzy wszystko mają już zaplanowane: w przyszłym roku
kończę studia, potem idę na aspiranturę i wychodzę za mąż. To bardzo porządny chłopak,
znamy się od dziecka. Rodzice kupią nam spółdzielcze mieszkanie, obronię pracę i urodzę
dziecko. Potem chcę robić habilitację. Gotów jesteś wszystko mi popsuć, jesteś jak zły duch,
a ja, popatrz, wcielenie dobroci i niewinności — zaśmiała się. Poczułem się, jakby mi kto
garść śniegu za kołnierz wsadził. — Do widzenia, wolę, żeby mnie tu nikt nie spotkał.
— Do widzenia. Będę wieczorem u Prahnimaków. Wysiadłem, przerzuciłem trencz przez
ramię i lekko
zatrzasnąłem drzwiczki. Wika stała oparta o błotnik, |
184
gruDy wełniany sweter i szare spodnie tworzyły ciemniejszą plamę na tle jasnej karoserii.
Błyski tańczącej na wietrze latarni ukazały jej pełne winy i żalu oczy; tak patrzy dziecko,
które coś zbroiło. Przechodnie przyglądali się nam z zaciekawieniem. Nagle poczułem, że
obejmują mnie szczupłe ramiona i coś mocno tuli się do piersi
— Wybacz mi — szepnęła.
Drżącą ręką pogłaskałem ją po włosach zebranych na karku w gruby węzeł i jednym
szarpnięciem oswobodziłem się z jej objęć. Niezły efekt, to musiało robić wrażenie, poza tym
bałem się, że się rozkleję. Л ja nie mogłem, przynajmniej na razie, pozwolić sobie na
sentymenty. Może kiedyś, później, gdy już będę mógł być sobą, gdy pozbędę się tego
czarnego omamu. Nerwowym krokiem zagłębiłem się w ciemną alejkę. Z tyłu głośno
trzasnęły drzwiczki, samochód ruszył, od razu nabierając szybkości. ,
To już ostatni raz. Jutro będę inny: prawdziwy, dobry. Jutro pozwolę sobie na miłość, nie
tylko na nędzne udawanie. Od jutra w moim głosie nie zabrzmi ani jedna fałszywa nuta, jutro
powiem jej... Młodzi ludzie, którzy obsiedli parkowe ławki, odprowadzali mnie zdziwionym
wzrokiem. Musiałem chyba mówić głośno do siebie. Ręce mi drżały, głowa płonęła. Czarne
czeluście parku przypominały las, przepastne ciemności, uczucie dziwnej tęsknoty i
podstępne wezwanie z gęstwiny. „A jeśli jutro będzie już za późno, żeby się cofnąć?" —
pomyślałem ze strachem. Znów stanęła mi w oczach polana zamknięta purpurowożół-tym
sklepieniem, Wika w aureoli zachodzącego słońca... Lęk minął jak ręką odjął: dopóki ona tam
jest, zawsze będę mógł obejrzeć się za siebie, zawrócić. A od
185
jutra będę miał już same kolorowe sny. Na razie trzeba grać, kasa nie zwraca za bilety, lada
chwila kurtyna pójdzie w górę.
Uliczny zegar wskazywał prawie szóstą, a jeszcze nie miałem prezentu dla Ołeny. W salonie
rękodzieła artystycznego wybrałem broszkę: na czarnym metalu w pozłacanej obwódce
uśmiechała się zagadkowo dziwaczna scytyjska morda pół-zwierza, pół-człowieka. Maleńka
blaszka kosztowała majątek, ale szastałem pieniędzmi, jakby jutro miał być potop; dla Lolki
wybrałem najpiękniejsze kwiaty, za obłędną sumę wycyganiłem od barmana butelkę
bananowego likieru, z taksówkarzem zaś umówiłem się, za suty napiwek, że zawiezie mnie
pod dom Wielkiego Konstruktora i poczeka.
Trudno powiedzieć, czemu mi tak było spieszno do Jurków. Może czułem się winny?
Mogłem przecież po prostu posłać im telegram na ozdobnym blankiecie albo poczekać z
życzeniami do poniedziałku. Po prawdzie to właśnie Wielki Konstruktor i Lolka powinni
teraz starać się o moje względy. Jak by nie było — asystent dyrektora... A tymczasem to ja
skakałem koło nich, jakbym chciał zmazać jakąś winę czy szukał usprawiedliwienia.
Taksówka toczyła się ze staromiejskiej skarpy, czułem, że coś uwiera mi w duszy i jakby
broniąc się przed tym, zacząłem wspominać swoje pierwsze spotkanie z Lolą.
Wyglądała jak szare prowincjonalne gąsiątko, które jeszcze nie zdążyło się opierzyć. Miała na
sobie beżową sukienczynę z kołnierzykiem z białej mereżki. Było to chyba także na jesieni.
Petro zadzwonił z sekretariatu (uwielbiał takie figle): „Mówi Charłan. Zabierz Wielkiego
Konstruktora i zaczekajcie na mnie na dole. Jest okazja, żeby się napić."
186
Słońce chyliło się ku zachodowi, w Parku Szewczenki palono suche liście — gorzkawy dym
snuł się między drzewami. Usiedliśmy w letniej kawiarence. Znając petra, który miał zwyczaj
robić tajemnicę z byle głupstwa, o nić nie pytałem. Jurko zerknął na zegarek: __
jak zwykle spieszył się, by służyć ludzkości.
Charłan przyniósł z bufetu wino, napełnił cztery szklaneczki.
— Najlepszy w tej porze roku jest Kahor — powiedział, opierając głowę na rękach. — Zaraz
tu przyj<łzi.e moja znajoma, można powiedzieć — sąsiadka. Mieszkała w sąsiedniej wsi, w
jednym lesie grzyby zbieraliśmy, ale żadne z nas nie wiedziało o istnieniu drugiego —
usiłował się uśmiechnąć, choć twarz miał dziwnie skurczoną. — A oto i jej wysokość we
własnej osobie.
Lola już z daleka uśmiechała się do Charłana, ale zobaczywszy nas spłoszyła się: nie
podchodząc bliżej powiedziała cicho:
— Dzień dobry.
— Patrzcie, jak się zawstydziła! — policzki Charłana także lekko poczerwieniały, obiema
rękami щ^і szklankę i zacisnął na niej palce. — I to, słowo daję, całkiem szczerze! Ak
poznajcie się. My dwaj — pa_ kulanie, ten trzeci — przybłęda, geniusz, choć jeszcze nie
doceniony przez świat. Wcielenie wszelakich cnót, ale dobry chłopak. O sobie zmilczę. No,
wypijmy 2a historyczne spotkanie!
— Spieszę się na wykład — Lola nawet nie dotknęła szklanki.
— Słowo daję, stowarzyszenie niepijących! Ten nie pije, tamta nie pije. Możecie podać sobie
ręce i razem ruszać na podbój wiedzy. A my z Andrijkiem pohulamy trochę! Co tam u ciebie?
Krzywdy ci nie robią? Jakby co — tylko powiedz, już ja ich załatwię. — I zwraca-
167
jąc się do nas, dorzucił: — Na razie urządziłem ją w firmie „Świt". Ale nasz stary już mi
obiecał, że ją do nas przyjmie; stale go podpuszczam: na tamtym świecie, mówię, będzie ci
policzone, a to święte dziecko, drugiego takiego próżno szukać. Lolik, opowiedz im, jak lo
było z tym wstępnym.
Lola siedziała ze spuszczonymi oczami, oszołomiona jego elokwencją.
— Znów spiekła raka, słowo daję! Liceum skończyła z medalem, więc musiała zdawać tylko
z jednego przedmiotu. Pech chciał, że dziewczyna, która siedziała obok, upuściła ściągaczkę
wprost pod jej nogi. Egzaminator zobaczył to i pyta: „To pani własność?" Ona milczy.
„Lepiej nie gubić, może się jeszcze przydać w następnym roku." I wyrzucił ją za drzwi.
Akurat siedziałem w parku, o tam, kibicowałem jednemu chłopakowi- z Pakułów, ojciec
prosił, żeby pomóc. Patrzę: dziecko wychodzi i w bek. Dałem jej wody, trochę oprzytomniała
i mówi, co i jak. „Dlaczegoś nie powiedziała, że ściąga nie twoja?" — pytam. „Jak można
komuś szkodzić..." Omal nie padłem przed nią na kolana. „Jak ja się w domu pokażę? —
mówi i znowu w bek. — Matka jest kierowniczką szkoły, zaraz usłyszę: ale się medalistka
popisała!" Wtedy zacząłem myśleć, jakby ją poratować. Swojaczka przecież... Załatwiłem jej
zaoczne. No, czas na ciebie, Lola. Zadzwoń, jak ci leci. Jurko, ty do biblioteki? Odprowadź
dziecko...
Długo patrzył za nimi, potem jednym haustem opróżnił szklankę.
„Zwąchają się. Wspomnisz moje słowa..."
I rzeczywiście. Ale teraz Petra już nie ma, a ja jadę pokutować za grzechy...
Otworzył mi Jurek w nieodłącznym czarnym swetrze, przepasany kuchennym fartuchem, z
potężnym nożem w ręku.
188
— Nieźle witasz przyjaciół! — zażartowałem robiąc dobrą minę do złej gry, zupełnie jakby
przez te trzy dni nic nie zaszło. — Ledwie człowiek stanie w progu
— od razu pod nóż! No, stary, gratuluję! Naprawdę się cieszę...
Chciałem, żeby to wyszło szczerze i naturalnie, ale nawet ja czułem w tym fałsz.
— A, to ty... Wejdź. Przepraszam, ręce mam w oleju.
— Teraz dopiero zdałem sobie sprawę ze swego fałszu. Głos Jurka był spokojny i
opanowany. — Lola, mamy gościa... — wąskie usta wykrzywił uprzejmy niby-uśmiech. A
może to ja zrobiłem się przesadnie podejrzliwy? Dłonie faktycznie miał pomazane olejem;
stojąc przy własnoręcznie skleconym stoliczku, kroił gotowane buraki. Maciupki przedpokoik
był jednocześnie kuchenką. Mój odświętny garnitur, bukiet kwiatów i likier pasowały tu jak
kwiatek do kożucha. Pod niskim sufitem jeszcze kołysała się żarówka, o którą Jurko zaczepił
głową: po ścianach tańczyły fantastyczne cienie. W drzwiach stanęła Lola z przylepionym do
twarzy uśmiechem, patrząc gdzieś ponad moją głową.
— Przestań się guzdrać, Jurko. Proś gościa na salony. Spodziewamy się kilku przyjaciół,
właśnie szykowaliśmy małe conieco.
Pokoik był miniaturowy, cztery kroki na trzy — wiem, bo sam pomagałem Jurkowi przenosić
się na nową kwaterę. Wielki Konstruktor był zadowolony, bo chałupina stała dość daleko od
innych budynków: można było w ogóle nie spotykać się z gospodarzami i całymi dniami
majsterkować na podwórzu. W oknach, dawniej zasłoniętych pożółkłymi gazetami, teraz
wisiały białe nylonowe firanki. Książki, które zawsze walały się po całym pokoju, były
poukładane w zgrabną piramidę, na szczycie stały białe czółenka, które razem kupowaliśmy
tydzień temu. Na stole leżał obrus i sta-
189
ło kilka deserowych talerzyków, pośrodku — wino i kwiaty.
— Co znaczy kobieca ręka! Zawsze tu wyglądało jak w mnisiej celi! — wskazałem białe
pantofelki. — Miłe złego początki, tak właśnie kończą najtęższe głowy — uśmiechnąłem się.
Może wyszło to nieco złośliwie, ale naprawdę nie miałem złych intencji. — Nie róbcie sobie
kłopotu, wpadłem tylko złożyć gratulacje. Bądźcie zdrowi, duże szczęścia! Roboty huk, nie
wiadomo, w co najpierw ręce włożyć, błagam starego, żeby mnie przeniósł z powrotem do
działu, ale gdzie tam! Trzeba ciągnąć ten kierat, póki się ktoś inny nie znajdzie...
Nawet nie udawali, że chcą mnie zatrzymać. Jurko tylko powiedział:
— Siadłbyś choć na chwilę, wypijemy po jednym... Otworzył mój likier, wziął z parapetu
trzy kieliszki,
nalał. Lola wniosła jakieś tartinki z serem i szprot-kami. Stuknęliśmy się na stojąco.
— No to cyk! śeby wam się szczęściło... we wszystkim... — wychyliłem do dna. Czułem, że
muszę się napić.
— I żebyśmy zawsze byli ludźmi... — nagle powiedziała Lola. Wielki Konstruktor znacząco
podniósł brew. Udałem, że nic nie widzę, i roześmiałem się.
— Biedny Charłan zawsze powtarzał, że w każdym siedzi wilk i tylko czeka, żeby
wyszczerzyć kły. Oby nam sie to nigdy nie przydarzyło. Aha, przepraszam, nie przyniosłem
ci książki — odstawiłem kieliszek. — Nie mogłem się od niej oderwać. A dziś jeszcze
wstępowałem na cmentarz, chciałem uporządkować grób Petra, potem włóczyłem się po
mieście i tak jakoś zeszło. Nie mogę przestać o nim myśleć... Ale, mówię ci, lektura
wstrząsająca. W poniedziałek podrzucę ci ją do pracy. Przedwczoraj przeglądałem nowości w
bibliotece i znalazłem coś, co ci powinno sprawić frajdę,
190
bo to woda na twój młyn. Nowotwór u kobiety, ostatnie stadium, nikt nie dawał jej więcej jak
dwa, trzy miesiące życia. Kobieta zostawia rodzinę, wyjeżdża z miasta, rzuca wszystko —
rzecz dzieje się za granicą — i jedzie nad morze. Wynajmuje kąt u jakichś rybaków, wokół
tylko woda i niebo. Nie myśli o tym, co ją czeka, żyje normalnie, pływa, opala się, pełny luz.
Mija trzy miesiące, pół roku, rok... Wraca do miasta, lekarze łapią się za głowy: ani śladu
raka! Masz pojęcie? W głowie się nie mieści! Jeszcze trochę i nawrócę się na twoją wiarę,
słowo honoru. Rzucę wszystko i wezmę się za biologię! No, muszę lecieć. Cześć...
Oboje skwitowali milczeniem mój nieskładny monolog. Na ganku pożegnałem się jeszcze raz
i dałem nura w ciemność. Jurko nie kwapił się mnie odprowadzać, ja także wolałem, żeby nie
zobaczył czekającej taksówki. Zamykając furtkę, poczułem, że nogi się pode mną uginają:
nagle uświadomiłem sobie, dlaczego słuchając mego tokowania Jurko zagryzał wargi: o mały
włos nie parsknął mi w twarz. Dzień czy dwa przed śmiercią Petra on sam, Jurko,
opowiedział mi tę historię! Niech to diabli!
Jeszcze w taksówce trząsłem się ze złości.
Dojechałem do Opery, a potem powędrowałem pieszo aż pod dom Prahnimaka.
Otworzyła mi Ołena. Z przyjemnością zobaczyłem, jak nagle zmieniła się na twarzy: spod
zdawkowej uprzejmości na moment wyjrzało wzruszenie i wielka czułość.
— To miło, że przyszedłeś!
Zerknąłem na przymknięte drzwi do pokoju i zrobiłem ruch, jakbym chciał ją pocałować.
Odsunęła się.
— Co ty, Andrijku! Zdejm płaszcz i wchodź dalej. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem
owiniętą w szary papier broszkę.
191
>
- Wszystkiego najlepszego, Ołenko. Niech ci się wiedzie!
— Dziękuję... — ujęła mnie za ręce i z wdzięcznością ucałowała w policzek. — Chcesz,
zaraz włożę. Znakomicie pasuje do kolczyków. Och, cóż za morda! To będzie mój talizman
przeciwko złym duchom.
— Przeciwko mnie... — zaśmiałem się.
— Skądże... Z tobą już sobie,teraz sama poradzę.
— Jak uważasz...
Nie zwracając uwagi na to, co mówię, cały czas nasłuchiwałem głosów dochodzących z
sąsiedniego pokoju. Zdawało mi się, że poznaję śmiech Wiki, stento-rowy głos dyrektora i
dyszkant Prahnimaka. Intermedium z Ołeną wypadło raczej dobrze. W otwartych drzwiach
pokoju stanął Prahnimak. Swobodnie, jak wytrawny bywalec salonów, podszedłem
wyciągając rękę:
— Miło mi powitać pana w roli gospodarza, Ilio Denysowyczu...
Już wczoraj przygotowałem sobie to gładkie zdanie. Nic dodać, nic ująć: niebanalnie,
dyplomatycznie, a zarazem bezpiecznie. Prahnimak uśmiechnął się kwaśno:
— Proszę, proszę dalej.
Był równie uprzejmy, jak przed chwilą Wielki Konstruktor. Bezczelnie ująłem go pod ramię;
na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że gospodarz eskortuje jakaś bardzo czcigodną
personę. Ukłoniłem się wszystkim, nikogo specjalnie nie wyróżniając. Siedząca przy barku
Wika obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem, w jej oczach zabłysło podniecenie, ale zgasło
równie szybko, jak się pojawiło. Puściłem Prahnimaka i ostentacyjnie podszedłem do
dyrektora. Szef stał otoczony wianuszkiem eleganckich starszych pań. Zobaczywszy mnie na
moment spochmurniał, ale już w następnej chwili kurze łapki wokół oczu zbiegły się w
pogodnym uśmiechu.
192
ч
Ojcowskim ruchem objął mnie i powiedział:
— Jak się masz, Andriju! Przedstaw się, proszę: to właśnie z nim przez dwa dni
prowadziliśmy naszą biurową nawę przez burzliwy ocean życia...
Skromnie spuszczając wzrok, z galanterią całowałem wyperfumowane dłonie pań. „Któryś z
tych babonów to z pewnością matka Wiki — myślałem. — Może to ta: przyciężka, nie za
bardzo zgrabna, ale twarz wyrazista, wrażliwa."
— Oczywiście czytałeś dzisiejszy „Trud"? (Przytaknąłem pośpiesznie.) Jeszcze raz
podkreślam — dyrektor podniósł palec i obrzucił nas pełnym szlachetnego oburzenia
spojrzeniem — podkreślam, że to do niczego niepodobne, takie rzeczy trzeba bezwzględnie
tępić. Problem postawiony prawidłowo i na czasie. Stada facetów przez sześć dni w tygodniu
wysiadują stołki w jakichś psu na budę potrzebnych biurach, setki milionów państwowych
rubli wyrzuca się za okno i nikt nawet nie pomyśli, czy nas na to stać. Ilio Denysowyczu,
czytaliście tę notatkę Prosto z biura? — wołał przez cały pokój. — Niejeden długo się będzie
w głowę skrobać! A jak tych z Ałma Aty załatwili! Bokiem im wyjdzie! Co za pomysł:
samolotem chodniki z Moskwy sprowadzać, przeszło dziewięćset rubli sam transport! Przez
takich mądrali człowiek kilku dodatkowych kilometrów przejechać nie może — limit.
Przeszło dziewięćset rubli! Rozbuchali się. Nie to, co my dawniej: parę ksiąg biurowych, na
wierzch kawałek dykty i jest stołek. — Siateczka zmarszczek wokół oczu wygładziła się. —
Pamiętacie, jak do was przyszedłem? Prosto ze wsi: w ręku koszyk, płócienna bluza,
brezentowe spodnie... A jakeś na dworcu spał, pamiętasz? — zwrócił się do mnie. — Do
końca życia tego nie zapomnę: jechałem dokądś służbowo, pociąg odchodził w nocy. Idę na
dworzec, patrzę —
13 — Samotny wilk
193
nasz nowy współpracownik! Kosz sobie pod głowę podłożył i kima na podłodze. Milicjant
próbuje raz, drugi — nijak dobudzić cię nie może...
— Warto by to uwiecznić! — aż zarumieniłem się
z emocji: to była myśl! — Trzeba napisać historię na- >| szego biura projektów. Staranne
wydanie, ładny papier, dobra oprawa — w moich oczach błyszczał naiw- I ny zachwyt. Szef
nie mógł tęgo nie zauważyć.
— A co! Wszyscy teraz przychodzicie na gotowe. 1 A my musieliśmy zaczynać od zera.
Weź się za to, Andriju. Pożytecznego dzieła dokonasz. Faktów ci do- ;; starczymy —
choćby na dziesięć tomów. Od ponie- І działku wracasz do swego działu: zarząd ostrzega,
żeby zbytnio nie rozdymać etatów, nasz schemat organiza- 1 cyjny rzeczywiście nie
przewiduje etatu asystenta. Sekretariat musi pozostać jednoosobowy. Pozbierasz fakty i
zobaczysz, za rok piękny tom się uskłada. Przepisze się na maszynie i czytajcie, uczcie się...
Odwrócił się ode mnie i z otwartymi ramionami po-я żeglował na powitanie jakiejś nowej
pary, która właśnie wpływała do pokoju.
Na uginających się nogach podszedłem do barku.
— Zapalimy? — drżącymi palcami sięgnąłem po pa-fl pierosy.
■— Mama oka ze mnie nie spuszcza. — Wika wzięła papierosa i demonstracyjnie odłożyła z
powrotem. —'l Może na balkonie?
Bezwolny i słaby, niczym posiwiały w bojach o ży- 1 cie wilk, powlokłem się w stronę
balkonu. Cios był niespodziewany. Zwierzowi pozwolono wyciągnąć się f na słoneczku, pod
stertą zeszłorocznej słomy, i już zaczęło mu się zdawać, że tak ciepło i zacisznie będzie
zawsze. Przymknął ślepia — iw tym momencie padł strzał. Cała skonstruowana przez
pożądliwą wyobraź-Щ
194
nię budowla waliła się: wracałem do działu. Znowu to samo biurko, ta sama deska kreślarska.
Na balkonie hulał przenikliwy wiatr i siąpiła mżawka. Zdjąłem marynarkę i narzuciłem ją
Wice na ramiona, ale nadal było mi gorąco. Na skwerku głucho szumiały topole.
Wyciągnąłem obie ręce i w rozpostarte palce starałem się złowić wilgotne podmuchy niosące
ze sobą woń prawdziwego lasu, gdzie nocami spod grubej warstwy mchu wyłażą szerokie
kapeluchy grzybów, w zmurszałych dębowych pniach świeci próchno, słychać urywane głosy
niewidocznych ptaków i szelest suchych liści. Wąskie ścieżki słodko zalatują zwierzyną...
— Niepotrzebnie pan się zjawił, Andriju — zaczęła Wika. — Wyszłam z panem, bo muszę
to powiedzieć. śałuję, że tam, przy samochodzie, dałam panu jakieś nadzieje. Ale to była
tylko gra; jestem urodzoną aktorką! Tata nawet mówił kiedyś, żebym zdawała do szkoły
teatralnej...
— Za to ja biorę wszystko na serio.
— To także złudzenie, Andriju. Mnie wszyscy zawsze psuli, mościli drogę dywanami, a ja w
swojej łaskawości godziłam się po nich stąpać. Tak było od dziecka i tak jest dzisiaj. Nie
przywykłam do przeciągów, faktycznie żyję w akwarium — tu trafił pan w dziesiątkę. A pan
jest mądry, odważny, dumny, panu potrzebna jest całkiem inna dziewczyna...
Nagłym ruchem, jak podrzucony sprężyną, zwróciłem się do niej. Padająca z pokoju smuga
światła wydobywała z mroku moją zdrętwiałą z bólu twarz. Tylko usta drżały mi naprawdę.
— Wiko, cała ta gadanina przyprawia mnie już o mdłości. Kocham cię, to wszystko! Nie
przesadzam, szaleję z miłości. Spadło to na mnie jak lawina w górach. Najgorszemu wrogowi
bym nie życzył. Ja...
13»
195
Urwałem efektownie, w pół słowa. W samą porę: w drzwiach stała matka Wiki.
— Cóż to, młodzi, uciekacie od towarzystwa? Wiko, ty znów palisz...
„Oni wszyscy są przeciwko mnie" — zagryzłem wargi.
Przypomniało mi się, jak kiedyś Petro pół żartem namawiał mnie i Wielkiego Konstruktora,
żeby zabawić się w rabusiów. W maskach, z dziecinnymi straszakami w rękach mieliśmy
napaść na mieszkanie, gdzie Petro akurat spędzał Sylwestra (w bardzo czcigodnym gronie).
Mieliśmy brać tylko biżuterię i zegarki. (Petro miał taki masywny, złoty zegarek, lubił złoto,
zawsze powtarzał, że gdyby mógł, nawet obcasy zrobiłby sobie ze złota.) Umówiliśmy się, że
gdy tylko do niego podejdę, on mnie rąbnie, wtedy ja rzucę się do drzwi których miał
pilnować Wielki Konstruktor uzbrojon w dwa pistolety, i obaj damy drapaka. Petro wyjdzi na
bohatera i zbawcę... Gdyby tak teraz zagrać takieg śmiałka? (Wika rzuca mi się na szyję,
nawet matka musi mnie uznać za swego, nawet Prahnimak...) Cóż z tego: w całym mieście
nie było faceta, któremu mógłbym zaufać. I na co mi rola zbawcy? To mogło odpowiadać
Charłanowi — zawsze był małostkowy. Ja uosabiam myśl — kondensator energii: od
drgnienia mojej myśli, od jej kaprysu zależy, czy ten dom i Całe to ogromne miasto (jakże
stało mi się ono obce ostatnio) rozsypie się w proch i pył. Och! Rzucić w te wypielęgnowane
pyski: chcecie, żebym był z wami, czy przeciwko wam? Albo uznacie mnie za swego, albo
zginiecie!
Stół zastawiono w pokoiku Prahnimaka. śelazne łóżko zostało wyniesione na korytarz, biurko
— od-
196
sunięte w kąt; teraz królowały na nim dwa syfony i pękata karafka soku cytrynowego.
Ze swoich odwiedzin u matki Szyszyha zachował wspomnienie szczodrych, prawdziwie
wiejskich uczt, które wyprawiano na cześć miastowego gościa. W domu pachniały chrupkie
pieczone gołąbki i kopiate michy — jakżeby inaczej! — tłuczonych kartofli („piure" — jak
mówiła matka), na gorącym smalcu skwierczała domowa kiełbasa z czosnkiem, jak malutkie
słoneczka lśniły naleśniki z serem obficie polane masłem, pachniały młode ogórki ze
śmietaną, pomidory, cebulka, drobno siekany koperek... Tutaj — nic z tych rzeczy. To było
bogate, ale bardzo miastowe przyjęcie. W pierwszej chwili Szyszyha nie mógł oderwać oczu
od mnóstwa talerzyków, widelczyków, noży i serwetek, podłużnych półmisków z rulonikami
cienko pokrojonej szynki, różowego, jakby podświetlonego od spodu łososia i bałyka. W
czworokątnych salatereczkach pysznił się czerwony kawior, kraby, niżyńskie ogórki. Przy
każdym nakryciu stał maleńki jak naparstek, prawie przeźroczysty kieliszek na koniak, trochę
większy na wino i pękaty pucharek na wodę mineralną. Ozdobą stołu była bateria win,
koniaków i wódek. Andrij manewrował tak, żeby usiąść koło Wiki, naprzeciwko królował
dyrektor, szczelnie wypełniając sobą cały fotel.
— Chrzaniku do szyneczki, co, Heorhiju Wasy-lowyczu?
Ale do szefa nawet nie dotarły pełne rodzinnego ciepła słowa Andrija. Oczy całego stołu były
zwrócone na dyrektora, wszyscy czekali na pierwszy toast. Szef siedział skupiony, jakby
namyślając się, co powiedzieć.
Wreszcie wstał (mały kieliszek ginął zupełnie w jego
197
białej i wypielęgnowanej, ale wciąż ogromnej chłopskiej łapie), za nim podnieśli się
wszyscy.
— Towarzysze, przyjaciele! — jak zawsze w wyjątkowych chwilach głos Heorhija
Wasylowycza był uroczysty, wzruszony. — Proponuję spełnić pierwszy toast za naszą
gospodynię, która dziś tak jak zawsze jest dla nas uosobieniem tej piękniejszej połowy
ludzkości, z której ta brzydsza czerpie natchnienie do wielkich czynów na trudnych drogach
życia...
Andrij pochwycił rozanielone spojrzenie Ołeny i na moment przymknął powieki, jakby
jeszcze raz składając jej życzenia.
— śycie to wyczerpujący maraton i tylko dzięki kobietom możemy złapać drugi oddech —
ciągnął dyrektor. — śycie...
Ale Szyszyha już go nie słuchał. Pochylił się do Wiki, która siedziała sztywno, uparcie
omijając jego wzrok, i powiedział półgłosem:
— Ja piję za nas. śebyśmy zawsze byli razem — do śmierci. Choć ja nie wierzę w śmierć.
Człowiek, który nie chcę umierać, nie umiera, przeistacza się tylko...
Kątem oka dostrzegł podejrzliwe, nieprzyjazne spojrzenie rzucane przez matkę Wiki, w
odpowiedzi przesłał jej łagodny, synowski uśmiech, wskazując oczami na kieliszek: pani
zdrowie. Goście oklaskiwali toast, zgodnie wychylali kieliszki (Wika także wypiła do dna) i
raczyli się łososiem, rybimi wątróbkami, zagryzali ogórkiem i czerwoną bułgarską papryką.
Szyszyha marzył tylko o jednym: najeść się samego kawioru, wrzucać go w siebie łyżkami,
czuć, jak chrzęści w zębach niczym porzeczki. Chcąc zwalczyć pokusę, a przy okazji pokazać
się przed wszystkimi, Andrij wstał i podniósł kieliszek:
198
— Szanowni państwo, przyjaciele! Pragnę tylko przyłączyć się do przepięknego toastu
drogiego Heorhija Wasylowycza i wypić zdrowie pań. Bez nich świat straciłby ostatnie
złudzenie szczęścia (nagle dostrzegł kpiący wzrok Prahnimaka i przypomniał sobie, że
powtarza ulubiony toast Charłana — zastępca był na oblewaniu nowego mieszkania Petra).
śyjemy tylko tak długo, jak długo żyje w nas to złudzenie. Gdy ono umiera, życie staje się
wegetacją. Staramy się jako pierwsi osiągnąć metę, bo na finiszu czeka pełne podziwu i
zachwytu spojrzenie kobiecych oczu. Wznoszę toast za czarujące oczy naszych pań i za tych
odważnych, nieustępliwych mężczyzn, którzy w życiu znają jedną tylko drogę — na szczyty!
Nie czekając, aż Andrij skończy, Prahnimak wychylił kieliszek. Dużo dzisiaj pił. Szyszyhę
oklaskiwano głośno, choć nieskładnie. Heorhij Wasylowycz kilka razy złożył i rozłożył
dłonie, markując oklaski.
— Dopiero teraz pojęłam, że póki nie wypowiem tego jednego jedynego słowa, będzie tak,
jakby nic się nie stało — mówiła Ołena wpół leżąc w fotelu. Twarz jej była spokojna jak
rzeka w pogodny letni dzień. — Przez te ostatnie dni kilka razy miałam ochotę wyznać
wszystko Prahnimakowi, ale on nawet nie chciał słuchać, wręcz zabronił mi mówić. Bo on
jest mądry. Gdybym powiedziała choć słowo, wszystko rozpadłoby się bez ratunku. Człowiek
może podejrzewać, domyślać się, ale póki coś nie zostało nazwane, nic się nie stało — trochę
kręciło się jej w głowie i powtarzała się, gubiła myśli. — Wczoraj, Andrijku, zrozumiałam, że
on jest mój, że jestem mu potrzebna, że jeśli odejdę, wszystko dla niego straci sens. Miałeś
rację, mówiąc...
199
— Jestem zazdrosny — uśmiechnąłem się, obserwując Wikę, którą ktoś poprosił do tańca.
— I kto tu powinien być zazdrosny! Cały wieczór oczy za nią wypatrujesz.
— Daj spokój, Ołenko. Bawię się, żeby nie zdechnąć z nudów. Jeśli tobie wolno bawić się
Prahnima-kiem, to mnie — Wiką.
— Ty nie jesteś dobry, a ona to naiwne dziecko. Dziś mnie spytała: „Ołeno, czy ty dawno
znasz Andrija?" „A co?" „Czasem się czuję, jakbym go znała od dziecka..."
— Myślisz, że się jej podobam? — sięgnąłem po papierosy, chcąc ukryć zdenerwowanie.
— W jej wieku łatwo popada się w entuzjazm. A z ciebie rzeczywiście emanuje jakieś
szalone napięcie. Tylko że z tobą ona nie będzie szczęśliwa. Bo ciebie trudno nasycić. Prędzej
czy później poświęcisz ją — tak samo jak mnie.
— Ołenko...
— Może nie mam racji?
Z chmury tytoniowego dymu wychynął Prahnimak. Stąpał sztywno, ale pewnie, jakby
podłoga była z żelaza i jakby miał magnes w podeszwach. Usiadł w fotelu obok Ołeny,
obiema rękami ujął jej dłonie i położył je sobie na czole. Poczułem się zbędny. Wstałem i
wyszedłem na korytarz.
Korytarz był pusty i nareszcie mogłem dać odpocząć swojej twarzy. Może zawinił koniak, ale
utrzymanie jej w ryzach wymagało dziś nie lada wysiłku. Przejrzałem się w lustrze. Zmiany
widać było gołym okiem: szczęki jak-gdyby puchły od środka, nos się poszerzał, czoło
zapadało się jak strzecha starej chaty. Energicznie wziąłem się do roboty. Pracowałem jak
rzeźbiarz w glinie — palcami. Miętosiłem i na nowo formowałem swoje rysy, które
powoli przybierały
200
zwykły wygląd. Z toalety doleciał szum wody. Czmychnąłem do kuchni — trzeba było trochę
oprzytomnieć po męczącym zabiegu...
Na kuchennym stole piętrzyły się puszki po konserwach i stos brudnych naczyń. Ale
pierwsze, co zobaczyłem, to był kawior, a raczej resztka kawioru na dnie głębokiego talerza.
Przytrzymując drzwi nogą w obawie przed nieproszonym gościem, wyciągnąłem się przez
stół, jakbym w szkole na gimnastyce ćwiczył jaskółkę, palcami wpychałem kawior do ust i
prawie nie żując łykałem. Wykorzystując okazję twarz znowu wymknęła mi się spod kontroli,
ale najpierw musiałem skończyć jeść. Dopiero kiedy wytarłem palce w ręcznik, mogłem
znowu doprowadzić ją do porządku. W samą porę — w przedpokoju słychać było znajome
kroki. Nadchodził dyrektor. Złapałem filiżankę i odkręciłem kran.
— Co, Andrijku, ciebie też suszy?
Woda z pluskiem leciała do białego zlewozmywaka. Byliśmy sami w pustej kuchni, z
przedpokoju także nie dochodził żaden szmer — chyba los zesłał mi taką okazję.
— Heorhiju Wasylowyczu, chciałem prosić pana o radę — głosik mój stawał się coraz
cieńszy, a ja sam kurczyłem się i malałem w oczach. — Proszę się nie gniewać, ale pan jest
dla mnie jak ojciec...
— Mów, Andrijku, co tam...
— Pamięta pan, jak mi pan kazał na razie zająć mieszkanie Charłana, a potem wszystko
miało być załatwione jak trzeba. Gdyby pan szepnął słówko naszej radzie zakładowej...
— Coś ty, Andriju! Zupełnie jakbyś wczoraj zaczął u nas pracować. Jakże ja mógłbym
cokolwiek sugerować kolektywowi? U nas takie sprawy rozstrzyga się demokratycznie, wola
kolektywu jest święta. To nie
201
mój sektor. Mówić rzeczywiście mówiłem... A komu i jak przekazać — to już kolektyw
zadecyduje, cały zespół.
— A jak będzie z historią biura? Kiedy człowiek tuła się po wynajętych kątach, dojeżdża do
pracy, dużo nie napisze — sięgnąłem po ostatni atut. — Warto by uwiecznić...
— Damy, Andriju, wszystkim damy. Pomyślimy, naradzimy się. W najbliższych latach
zarząd obiecał coś ze swojej puli — dyrektor wziął ode mnie filiżankę, upił kilka łyków i
wręczył mi ją z powrotem. Ręka zupełnie mi zdrętwiała. — Na razie sam widzisz, człowiek
rodzinę zakłada, a mieszkać nie ma gdzie. Ot, twój przyjaciel... Myślę, że jemu przekażemy
mieszkanie Petra, po sprawiedliwości — należy mu się.
Wilk był w matni. Wystarczyło tylko nacisnąć cyngiel. Zwierz poderwał się i uskoczył za
stertę słomy. Jak okiem sięgnąć ścieliła się naga równina, uciekać nie było dokąd...
Oparłem się 'o zlewozmywak i ze złym uśmiechem zerknąłem na dyrektora.
— No cóż, samiście chcieli, szefie. Po co było przypierać mnie do muru? Teraz przynajmniej
wiem, co mam pisać. Napiszę wam taką historię, że panu i Prah-nimakowi w pięty pójdzie.
Może się pan szykować na emeryturę, Heorhiju Wasylowyczu. Ale nie na własną prośbę, z
kwiatami i podziękowaniami, lecz na wniosek komisji dyscyplinarnej. Serdecznie mi pana
żal...
Nie wiem, czy do dyrektora w ogóle dotarły ostatnie zdania. Oczy zaokrągliły mu się ze
zdumienia i omal nie wyskoczyły z orbit; pijacka mgiełka z wolna rozwiewała się jak poranne
mgły nad wodą. Dłoń o wyma-nicurowanych paznokciach zaczęła po omacku szukać klamki,
wargi poruszały się bezgłośnie. Wszystko działo się jak w niemym kinie. W przyległym
pokoju ktoś
202
wygrywał na pianinie skoczną, taneczną melodię. Dyrektor odkaszlnął i usiłował się
uśmiechnąć: był to uśmiech pacjenta u dentysty, gdy wiertarka jest już w ruchu.
Przejechałem ręką po twarzy — znów miała obce rysy...
Przepchnąłem się obok szefa, który ledwie powłóczył nogami, i poprosiłem Wikę do tańca.
Nie wiedziałem nawet, co grają, markowałem tylko jakieś rytmiczne ruchy.
— Wychodzę!
— Zdenerwowałeś mamę. Nie wiem czemu boi się o mnie, musiała wziąć coś na
uspokojenie.
— Wszyscy zmówili się, żeby stanąć pomiędzy nami. Za nic mają intelekt, wartości
duchowe. Ja jestem dla nich zerem, nie mam nawet doktoratu.
— Zadzwonię do ciebie jutro, chcesz?
— Jutm może być za późno.
— Czemu za późno?
— Nie wiem. Boję się siebie. Jestem z tych, którzy z miłości są zdolni do wszystkiego. Po
prostu zniknę. Moją kryjówką będzie las. Tam życie jest proste, zwierzęta nie kłamią. Jedne
będą polować na mnie, ja będę polował na inne. Nawet tranzystor zostawię. W mroźne
zimowe wieczory będę patrzył na księżyc i myślał tylko o tobie...
— Nie mów tak, czuję, że zaraz się rozpłaczę...
— Wciąż myślisz, że ja żartuję.
— To raczej ja...
— Odprowadzisz mnie?
— Nie... Co sobie ludzie pomyślą?
— Zaraz wrócisz. Chcę się z tobą pożegnać bez świadków. Idź pierwsza i poczekaj na mnie
na schodach.
203
— Mama ma rację. Z ciebie prawdziwy kusiciel. Tracę przy tobie wolę. Ale to już ostatni
raz. Słowo honoru. Daj mi papierosa, tylko tak, żeby mama nie widziała. Wykradniesz mnie,
prawda? To będzie bomba! Jaki krzyk się podniesie! Wiktorię wykradziono... Widzisz, śmieję
się, choć tak naprawdę chce mi się płakać. Sama nie wiem czemu...
Teraz dopiero mogłem skoncentrować się na swojej niesfornej twarzy. Stanąłem przed
oszkloną szafką na książki i patrząc na swoje odbicie zacząłem generalne porządki. Twarz
była miękka jak plastelina, z łatwością poddawała się dotykowi palców, ale szybko traciła
formę. Nadałem rysom skupiony, melancholijny wyraz i ostrożnie, jakbym niósł pęknięte
jajko, podszedłem do szefa. Wika już się ulotniła, w uchylonych drzwiach stała jej matka;
długa beżowa suknia tworzyła ciemną plamę na tle jasno oświetlonego wnętrza. Goście znów
gromadzili się wokół stołu. Heorhij Wasylowycz jeszcze nie przyszedł do siebie po
niedawnym szoku. Siedział przy barku, zakrywając oczy dłonią. Usiadłem obok niego.
Musiałem opowiedzieć mu o Charłanie.
— Lekceważyliśmy go. Tak naprawdę to zaczynamy cenić człowieka dopiero jak go nie
stanie, dopiero na cmentarzu pojmujemy, kogo nam zabrakło. Może nie? To była wielka
indywidualność. Umiał trzymać się w karbach i nawet nie mrugnął okiem, gdy często-gęsto
przychodziło mu stać na wietrze i łzy same napływały mu do oczu. Wyrósł ze swoich
błotnistych Pakułów, jak młody zielony pęd przebija się przez żwir i asfalt. Dał z siebie
wszystko, ale w chwili, gdy udało mu się rozsadzić betonową ścianę, zły los go skosił. Kto z
was wie, jak on obłędnie kochał Lolkę, a jednak poświęcił ją, oddał temu rachitycznemu
świętoszkowi, by nic nie przeszkadzało mu piąć się w górę. Widziałem go w tamten wieczór,
kiedy ich poznał ze sobą, siedzieliśmy po-
204
tern do rana. Złopał wódkę jak oszalały, koło północy nie zdzierżył i rozpłakał się! Wiedział,
że to już koniec, że tamci są jak stworzeni dla siebie, od razu wszystko przewidział, ale nikt
nie potrafił kochać tak jak on...
Dławiła mnie bezsilna wściekłość. Zaśmiałem się ochryple, ale zanim zdążyłem dokończyć
swoją historię, wyrósł przede mną Prahnimak. Poderwałem się, chcąc uskoczyć za fotel, ale
spóźniłem się o ułamek sekundy: żylasta ręka chwyciła mnie za gardło, w oczach zaczęła
niebezpiecznie rosnąć zaczerwieniona spocona gęba zastępcy; miał jeszcze w sobie krzepę ten
wiejski ćwok! Sine wargi rozwarły się z sykiem:
— Wilkołak!
Szarpnąłem się w tył i zostawiając w zaciśniętej garści zastępcy krawat Charłana, dopadłem
drzwi. W przedpokoju dogoniła mnie Ołena:
— Nie złość się, Andriju, sama nie wiem, co go napadło. Zobacz, jak ty wyglądasz! O Boże,
przecież ty zupełnie przypominasz...
— Wilka! — zaśmiałem się wyszczerzając zęby. Drzwi od pokoju otwarły się z trzaskiem i
w progu
stanął Prahnimak. Przekręciłem yale i wyskoczyłem na schody. Za moimi plecami głośno
szczęknął zamek. Wika stała kilka stopni niżej. Wyjąłem zapalniczkę Petra i podałem jej
ogień.
— Co się tam dzieje? — spytała Wika zaciągając się głęboko.
— Ledwie wyrwałem się Prahnimakowi. Uczepił się jak rzep psiego ogona: napij się ze mną
i napij.
— On taki gościnny. Lubię u nich bywać.
— Może i gościnny, ale ja nie wytrzymuję takiego tempa.
Wyszliśmy na podwórko. Noc była ciemna, burzliwa, wilgotne fale wichru staczały się z
dachów i wpadały między drzewa.
205
— W taką noc dobrze jest usiąść bliziutko obok siebie i słuchać, jak wyje za oknami —
szepnąłem.
— Chcesz, żebyśmy teraz uciekli? Ale czym? Gdzie wspaniały zaprzęg i niedźwiedzia
burka? Nie ma rady, pozostaje prozaiczna taksówka.
Wyszliśmy na ulicę, zza drzew migotało zielonkawe światełko taxi.
— Słuchaj, ja nie żartuję: co by było, gdybyśmy zrobili wszystkim kawał i pobrali się?
Czemu nic nie mówisz?
— Przecież sama już sobie odpowiedziałaś, nie?
— Co się z tobą dzieje, Andrijku?
Ni stąd ni zowąd przypomniał mi się czas, gdy jeszcze byłem człowiekiem wśród ludzi: przez
chwilę poczułem się niewymownie szczęśliwy.
Jestem inżynierem w małej cegielni, to moja pierwsza samodzielna praca, nie znam jeszcze
załogi. Jest schyłek lata, Dzień Budowlańca, kolektyw urządził wycieczkę do Kijowa. Po
drodze skręcamy w las, rozścielamy brezent, panie wyciągają podróżne zapasy, wychylamy
po kieliszku, śpiewamy i tańczymy przy harmonii, ślizgając się na ciepłym igliwiu...
Cudowne poczucie przyjaźni i miłości do ludzi. Kosmate łapy sosen na tle rozsłonecznionego
błękitnego nieba.
Albo...
Oboje z Lolka pomagamy Wielkiemu Konstruktorowi przy ostatnich rysunkach jego
najnowszego pomysłu. Za oknem noc, ślęczymy nad rajzbretami, z pokreślonych arkuszy
wyłania się korpus przyszłej maszyny. Po raz pierwszy zazdroszczę Jurkowi, ale to twórcza
zazdrość: daję z siebie wszystko, choć w zmęczonych oczach zaczynają wirować czerwone
kręgi. Obiecałem, że pomogę, i pomagam. Wchodzi Charłan, jak zawsze ważny i tajemniczy,
nie chce powiedzieć, gdzie był, przysiada na rogu stołu i podpuszcza Wiel-
206
kiego Konstruktora, pół żartem proponuje swoje współ-autorstwo. Postara się załatwić patent,
oczywiście nie za darmo. Widać, że Jurka męczy ta gadanina, pierwszy raz jestem zły na
Petra: „Może byś się stąd zabrał?" Charłan wstaje i wychodzi bez słowa...
— Co z tobą, Andrijku? — tarmosi mnie Wika.
— Zdobądź się na odrobinę zaufania i o nic nie pytaj. Jutro będę czuły, szczery, jutro będę
cię bardzo, bardzo kochał...
Ale już wiedziałem, że to jutro nigdy nie nastąpi, podobnie jak nigdy już nie będzie wesołego
pikniku pod kosmatymi łapami sosen, ani wieczoru we troje nad arkuszami kreślarskiej kalki,
ani tej ufnej dziewczyny, którą mógłbym naprawdę pokochać. Nie będzie niczego, bo nie
można dwa razy wejść do tej samej rzeki, bo mogąc wybierać między człowiekiem i
zwierzęciem, zabiłem w sobie człowieka.
— Taki jesteś tajemniczy, a mnie się śmiać chce, może dlatego, że kręci mi się w głowie, a
może dlatego, że inaczej musiałabym się bać. Pamiętasz, była taka bajka o zaklętym
królewiczu, któremu dopiero miłość dziewczyny przywraca ludzką postać? On był piękny i
dobry, ale zaczarowany przez złe moce.
— Za późno, Wiko...
Między drzewami jak wilcze oczy zabłysły dwie gwiazdy, zapaliły się na chwilę i
natychmiast zgasły zakryte chmurami. Jakby w odpowiedzi na milczący zew, przyciągnąłem
Wikę do siebie, objąłem i z całej siły wpiłem się w jej usta. Poczułem na języku słonawy
posmak, ciemność zakołysała -się, widnokrąg przecięły czerwone błyski... Pożądliwie
poruszyłem nozdrzami węsząc upojny zapach krwi. Wika wyrwała się i odskoczyła...
— Kąsasz jak wilk...
207
i
Jej słowa z trudem przebijały się przez spowijający mnie czerwony opar. Głowa mi pękała, w
oczach wirowały purpurowe kręgi, pysk porastał sierścią, w opuszkach palców czułem świąd:
przez skórę przebijały się pazury.
Wilcza morda dotknęła policzka dziewczyny, białe kły złapały rękę, z łatwością przeniknęły
przez grube palto i dotarły do żywego, rozkosznie pachnącego mięsa. Dziewczyna jęknęła.
Od skrzyżowania, spod świateł sygnalizacyjnych nadbiegali ludzie...
Szary cień rozpłaszczył się na chodniku, przywa-rował, nerwowe drgania przebiegały po
grzbiecie, jeżyły sierść na karku. Asfalt był twardy, gładki, pazury ślizgały się jak po lodzie,
dokoła śmierdziało smołą i spalinami, miasto wytrzeszczało na zwierza niezliczone
elektryczne oczy. Ludzie zbliżali się. Niczego tak się nie bał, jak tych dwunożnych istot. W
górze szumiały topole, niosąc wspomnienie lasu. Poderwał się, przesadził żelazne ogrodzenie
i pomknął środkiem jezdni, na której rozpędzone potoki samochodów tworzyły wąską
przesiekę. Miasto pracowało, uczyło się, kochało, rodziło, tętniło codziennym życiem, ale
jemu zdawało się, że z każdego okna, z każdej uchylonej bramy, ze wszystkich aut,
trolejbusów i tramwajów wysuwa się ku niemu śmiercionośna broń. Strach mącił wzrok,
przyćmiewał instynkt. Miasto przypominało gigantyczną pułapkę, która za chwilę miała się
zatrzasnąć, więc gnał przed siebie wsłuchany w daleki zew puszczy.
Na Placu Lwowskim, skąd rozchodziły się znajome drogi, na Hłyboczycię, Jar Kożumiacki i
dalej w pełne zwierza bory dorohożyckie, przysiadł na zadzie i zadarł łeb: z gardzieli wyrwało
się długie, tęskne wycie.
I ani jedna istota w ogromnym mieście nie odpowiedziała na to rozpaczliwe wezwanie.