Wm. Paul Young
Rozdroża
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Warszawa 2012
Spis treści
Rozdział 1: Zbiera się na burzę
Rozdział 2: W proch się obrócisz
Rozdział 4: Tam dom twój, gdzie serce twoje
Rozdział 5: I pozostał tylko jeden
Rozdział 7: Ślizg-ślizg-wuślizgiwanie
Rozdział 8: Czym jest dusza człowieka?
Rozdział 9: Burza w zgromadzeniu
Historia ta dedykowana jest naszym wnukom, niepowtarzalnym odbiciom swoich rodziców
własnym wszechświatom niezbadanym dawcom radości i zdumienia zarażającym nasze
serca głęboko i na wieki.
Pewnego dnia, kiedy przeczytasz tę historię, może będzie okienkiem, przez które lepiej
zrozumiesz swojego Dziadka, swojego Boga i swój świat!
1
Zbiera się na burzę
Najbardziej godnym pożałowania jest ten spośród ludzi, kto swe marzenia
zamienianasrebroizłoto.
ChalilGibran
Czasami zima w Portland w stanie Oregon jest łobuzem, który pluje deszczem i
wali na oślep śniegiem, gwałtem wydziera dni wiośnie, powołując się na jakieś
archaiczneprawo,żebypozostaćkrólowąpórroku-wostatecznymrozrachunkuto
daremna próba kolejnego pretendenta. Tego roku było jednak inaczej. Zima po
prostuodeszłajakzbitakobieta,zespuszczonągłową,wzłachmanionymstrojuw
kolorze brudnej bieli i brązów, z biadoleniem albo obietnicą powrotu. Różnica
pomiędzyjejobecnościąanieobecnościąbyłaledwozauważalna.
Dla Anthony’ego Spencera nie miało to znaczenia. Zima była utrapieniem, a
wiosnaniewielelepsza.Gdybymiałtakąwładzę,usunąłbyobieporyzkalendarza,
wraz z wilgotną i deszczową częścią jesieni. Pięciomiesięczny rok byłby
odpowiedni,zdecydowanielepszyodprzedłużającychsięokresówniepewności.U
progu wiosny zawsze się zastanawiał, dlaczego wciąż tkwi na północnym
zachodzie, i co roku zadawał sobie to samo pytanie. Może niezmienność, choć
niespełniającaoczekiwań,maswojedobrestrony.Myślorzeczywistejzmianiebyła
zniechęcająca. Im bardziej zakorzeniał się w swoich nawykach i poczuciu
bezpieczeństwa, tym mniej był skłonny wierzyć, że cokolwiek innego jest warte
wysiłku,jeślinawetmożliwe.Znany,ustalonyporządek,choćczasaminieprzyjemny,
przynajmniejjestprzewidywalny.
Rozsiadł się wygodniej w fotelu i spojrzał znad zasłanego papierami biurka na
ekrankomputera.Dziękistuknięciomwklawiszemógłobserwowaćobrazyzkamer
monitoringu, przesyłane z jego nieruchomości: z mieszkania w budynku
sąsiadującym z tym, w którym siedział, z głównego biura, strategicznie
usytuowanego w centrum Portland w połowie wysokości średniego biurowca, z
letniego domu na wybrzeżu, i z rezydencji w West Hills. Patrzył, niespokojnie
postukując palcem wskazującym prawej dłoni w kolano. Wokół panowała cisza i
spokój,jakbyświatwstrzymałoddech.Jesttylesposobów,żebybyćsamemu.
Choć ci, którzy spotykali się z nim w interesach albo na gruncie towarzyskim,
mieliby inne zdanie, Tony nie należał do pogodnych osób. Był zdeterminowany i
zawsze wypatrywał korzystnych okazji. Często wymagało to otwartości i bycia
towarzyskim, szerokich uśmiechów, kontaktu wzrokowego i mocnych uścisków
dłoni,niezprawdziwejsympatii,aledlatego,żekażdaosobamogłaposiadaćcenne
informacjepotrzebnedoosiągnięciasukcesu.Zadawałlicznepytania,rozsiewając
aurę szczerego zainteresowania, inni zaś pozostawali z przeświadczeniem o
własnej ważności, lecz również z uporczywym wrażeniem pustki. Znany z
filantropijnych gestów, rozumiał wartość współczucia jako środka uświęcającego
znacznie ważniejsze cele. Gdy okazuje się troskę, o wiele łatwiej można
manipulować ludźmi. Po kilku niezdecydowanych próbach doszedł do wniosku, że
przyjaźń jest złą inwestycją. Przynosi zbyt małe zyski. Rzeczywiste przejmowanie
sięloseminnychjestkłopotliwymluksusem,naktóryniemiałczasuanienergii.
Postanowił za to odnosić sukcesy na polu zarządzania nieruchomościami i ich
rozwoju; podejmował więc różnorodne przedsięwzięcia handlowe i powiększał
portfelpapierówwartościowych,budziłszacunek,atakżelękjakotwardynegocjator
i niedościgniony mistrz w zawieraniu umów. Dla Tony ego szczęście było głupim i
przemijającymsentymentem,ulotnąmgiełką,wporównaniuzupajającymzapachem
potencjalnych transakcji i uzależniającym smakiem zwycięstwa. Jak Scrooge z
dawnychczasów,rozkoszowałsięodzieraniemzresztekgodnościotaczającychgo
ludzi, zwłaszcza pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z
siebieżyły.Zpewnościątacyjakoniniesągodnianimiłości,aniwspółczucia.
Kiedy się uśmiechał, mógł uchodzić za przystojnego faceta. Geny obdarzyły go
wysokim wzrostem, ponad sześć stóp, i gęstymi włosami, które nawet teraz, po
czterdziestce, trzymały się mocno, choć dystyngowana siwizna przyprószyła mu
skronie. Wyglądał jak Anglosas, ale szczypta czegoś ciemniejszego i
delikatniejszego zmiękczała mu rysy, szczególnie wyraźnie w takich nieczęstych
chwilach, kiedy jakaś fantazja czy nieopanowany śmiech wyrywał go z ram
typowegodlańsztywnegozachowania.
Podwielomawzględamiuchodziłzazamożnego,odnoszącegosukcesyfacetado
wzięcia. Będąc po trosze kobieciarzem, ćwiczył na tyle, żeby nie wypaść z gry, i
nosiłtylkolekkoobwisłybrzuszek,którymożnabyłoodpowiedniowciągnąć.Kobiety
w jego życiu pojawiały się i znikały, im mądrzejsze, tym prędzej, i każda miłostka
wnosiłacorazmniejdojegobagażudoświadczeń.
Był dwukrotnie żonaty z tą samą kobietą. Pierwsze małżeństwo, zawarte, gdy
obojemielipodwadzieściakilkalat,zaowocowałosynemicórką,która,jużdorosła
i gniewna, mieszkała niedaleko matki na drugim końcu kraju. Ich syn to zupełnie
inna historia. Małżeństwo zakończyło się rozwodem z powodu różnic nie do
pogodzenia,podręcznikowegoprzykładuwyrachowanejobojętnościibezdusznego
braku uwagi. W ciągu kilku krótkich lat Tony zdołał rozbić godność Loree i jej
poczuciewłasnejwartościnatrudnedorozpoznaniakawałeczki.
Problempolegałnatym,żewycofałasięzwdziękiem,dlategoniemógłtegouznać
za prawdziwe zwycięstwo. Z tego powodu przez następne dwa lata zabiegał o jej
względy,nieszczędziłkosztównawspaniałąceremoniępowtórnychzaślubin,adwa
tygodnie później podsunął jej dokumenty rozwodowe. Plotka mówiła, że zostały
przygotowanejeszczeprzedzłożeniempodpisównaponownymakciemałżeństwa.
Tymrazemprzyszładoniegozcałąfuriąkobietywzgardzonej,onzaśzmiażdżyłją
finansowo, prawnie i psychicznie. Z pewnością taki wynik mógł zostać uznany za
wygraną.Byłatograbezlitosna,aletylkodlaniego.
Ceną, jaką w konsekwencji zapłacił, była utrata córki. Gdy wypił za dużo
szkockiej,wjejcieniachunosiłosięwidmotejporażki,prześladującygoduch,który
szybkoprzepadałwnatłokupracyiwdążeniudokolejnychzwycięstw.Ichsynbył
pierwszym znaczącym powodem nadużywania szkockiej, dostępnego bez recepty
lekarstwa, które wygładzało poszarpane skraje pamięci i żalu, a także uśmierzało
bolesnemigreny,któresięstałyjegookazjonalnymtowarzyszem.
WsferzebiznesuAnthonySpencerbyłszanowany,atakżebudziłlękjakotwardy
negocjator i mistrz manipulacji. Niczym Scrooge z dawnych czasów, rozkoszował
się odzieraniem z resztek godnos'ciotaczających go ludzi, szczególnie
pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z siebie żyły. Z
pewnościąktośtakijakonniejestwartanimiłości,aniwspółczucia.
Jeśliwolnośćjestprocesemprzyrostowym,podobniejestzwdzieraniemsięzła.
Drobne odstępstwa od prawdy i pomniejsze usprawiedliwienia z czasem tworzą
gmach, którego zbudowanie nigdy nie było zaplanowane. Ta prawda odnosi się w
takim samym stopniu do każdego Hitlera czy Stalina, jak do zwykłego człowieka.
Wnętrze domu duszy jest wspaniałe, ale kruche; każda zdrada, każde kłamstwo
zakorzenione w jego murach i fundamentach przesuwa konstrukcję w
niewyobrażalnychkierunkach.
Tajemnica każdej ludzkiej duszy, nawet duszy Anthony ego Spencera, jest
niezgłębiona. Tony narodził się w eksplozji życia, rozszerzający się wewnętrzny
wszechświat łączył swoje własne układy słoneczne i galaktyki z niewyobrażalną
symetrią i elegancją. Tutaj nawet chaos odegrał swoją rolę i porządek wyłonił się
jako efekt uboczny. Materia weszła do tańca komponowanego przez rywalizujące
siłygrawitacyjne,któreobracałytancerzamikosmicznegowalca,rozpraszałyichw
bezustannej wymianie brania i dawania przestrzeni, czasu i muzyki. W pewnym
momencie ból z powodu poniesionej straty naruszył tę delikatną strukturę i
wszechświatjąłsięzapadać.Deterioracjafalowałanapowierzchni,wyrażającsięw
samoobronnym strachu, egoistycznej ambicji i twardnieniu wszystkiego, co
delikatne. To, co było żywą istotą, sercem ciała, przemieniło się w kamień; mała
twardaskałazamieszkaławskorupiecielesnejpowłoki.Kiedyśformabyławyrazem
wewnętrznego cudu i wspaniałości. Teraz musiała szukać drogi bez żadnego
wsparcia,fasadawposzukiwaniuserca,umierającagwiazdawygłodniaławswojej
własnejpustce.
Zarówno ból, jak i strata, czy wreszcie osamotnienie to srodzy tyrani, ale
wszystko to razem powoduje niewyobrażalne spustoszenia. Uzbroiły egzystencję
Tonyego,wyposażającgowzdolnośćdochowanianożywsłowach,dowznoszenia
murów chroniących wnętrze przed podejściem z dowolnej strony, zamykając go w
złudnympoczuciubezpieczeństwa,podczasgdywrzeczywistościbyłodizolowanyi
samotny. W życiu Tony ego istniało teraz niewiele prawdziwej muzyki, ledwie
słyszalne tony kreatywności. Ścieżkę dźwiękową jego egzystencji trudno byłoby
uznaćnawetzamuzykęzpuszki-przewidywalnemelodyjkiodtwarzanewwindach,
towarzyszącejegoprzewidywalnymzachowaniom.
Ludzie,którzyrozpoznawaligonaulicach,kiwaligłowąnapowitanie,przyczymci
bardziejwnikliwiwypluwaliswojąpogardęnachodnik,gdytylkoichminął.Alewielu
dawało się nabrać; łaszący się pochlebcy czekali na jego następne wytyczne,
rozpaczliwie pragnąc strzępka aprobaty albo dostrzegalnych względów. Rzekomy
sukcespociągazasobąinnych,niesionychpotrzebązapewnieniasobieznaczenia,
tożsamości i planu. Postrzeganie jest rzeczywistością, nawet jeśli to, co się
postrzega,jestkłamstwem.
TonymiałdużydomnarozległymtereniewpółnocnejczęściWestHills,ioilenie
wydawał przyjęcia dla takich czy innych korzyści, ogrzewał tylko niewielką jego
część.Choćrzadkotamprzebywał,zachowałgojakopomnikzwycięstwanadżoną.
Loreedostałanieruchomośćnamocypierwszejugodyrozwodowej,alemusiałają
sprzedać,żebypokryćrosnącekosztydrugiegorozwodu.Tonyprzezosobytrzecie
za grosze kupił rezydencję, a zaraz potem urządził przyjęcie niespodziankę:
eksmisję z udziałem policji, która wyprowadziła oszołomioną byłą żonę z terenu
posesjiwdniupodpisaniaaktusprzedaży.
Pochyliłsię,włączyłkomputer,sięgnąłposzkockąiobróciłfotel,żebyspojrzećna
listę nazwisk wypisanych na białej tablicy. Wstał, zmazał cztery nazwiska, dodał
jedno,izpowrotempadłnafotel,ajegogalopującepalceznówwystukiwałyrytmna
blacie biurka. Dzisiaj był w paskudniejszym nastroju niż zwykle. Zobowiązania
biznesowe zmusiły go do udziału w konferencji w Bostonie, dla niego mało
interesującej, a potem drobny kryzys w dziale kadr sprawił, że wrócił do Portland
dzieńwcześniejniżplanował.Choćzirytowany,żemusiałsięzająćsprawą,którąz
łatwościąpowinnizałatwićpodwładni,byłwdzięcznyzapretekst,umożliwiającymu
rezygnację z trudnych do wytrzymania seminariów i powrót do równie trudnej do
wytrzymaniarutyny,otyletylkolepszej,żemiałnadniąwiększąkontrolę.
Alecośsięzmieniło.Coś,cosięzaczęłojakosugestiazarysuniepokoju,nabrało
siłyświadomegogłosu.Odkilkutygodniprześladowałogodokuczliwewrażenie,że
jest śledzony. Z początku to bagatelizował, zwalając winę na stres i
przepracowanie.Ajednakrazposianamyślznalazłażyznąglebę,inasienie,łatwe
do usunięcia po gruntownym wzięciu pod rozwagę, wypuściło korzenie, które
szybko wyraziły się nerwową hiperczujnością, wysysając jeszcze więcej energii z
jużitakbezustannieczujnegoumysłu.
Zaczął zwracać uwagę na szczegóły w drobnych wydarzeniach. Każdy z nich
pojedynczomógłbywzbudzićconajwyżejumiarkowanezdziwienie,alełączniestały
się ostrzegawczym chórem w jego świadomości. Czarny SUV czasami jechał za
nimdosiedzibyfirmy;pracownikstacjipaliwzapomniałmuzwrócićkartękredytową
i zrobił to dopiero po kilku minutach; firma ochroniarska powiadomiła go o trzech
przerwachwdostawieprądu-tylkowjegodomu,usąsiadówświatłaniezgasły,a
każda przerwa trwała dokładnie dwadzieścia dwie minuty o tej samej porze przez
trzydnizrzędu.Tonyzacząłzwracaćwiększąuwagęnadrobneincydenty,anawet
na to, jak patrzą na niego inni - barista w Stumptown Coffee, ochroniarz przy
wejściunaparterze,pracownicyprzybiurkach.Zauważył,żegdyodwracasięwich
stronę, szybko spuszczają wzrok i zmieniają mowę ciała, żeby pokazać, że są
zajęciinicinnegoichnieinteresuje.
Reakcje tych zupełnie różnych osób łączyło denerwujące podobieństwo, jakby
działali w zmowie, jakby dzielili sekret, do którego on nie został dopuszczony. Im
bardziej się przyglądał, tym więcej zauważał, i z tego powodu tym bardziej się
przyglądał. Zawsze miał lekką paranoję, ale teraz urosło to do ciągłego
doszukiwania się spisków, wskutek czego był nieustannie wzburzony i
zdenerwowany.
Tonyurządziłsobieprywatnemieszkanko-gabinetzsypialnią,kuchniąiłazienką
- i nikt, nawet jego prawnik nie znał tej lokalizacji. Z owej zacisznej kryjówki nad
rzeką,niedalekoMacadamAvenue,korzystałwtedy,gdypoprostuchciałzniknąć
nakilkagodzinalbospędzićnoctam,gdzieniktgonieznajdzie.
Byłwłaścicielemcałegobudynku,wktórymmieściłasięjegokryjówka,aleprzed
laty przeniósł tytuł własności na firmę fasadową. Potem odnowił część piwnicy,
wyposażającjąwnajnowocześniejszeurządzeniasłużącedoobserwacjiiochrony.
Pozabezpośrednimiwykonawcami,wynajętymiprzezpośredników,niktniewidział
tychpomieszczeń.
Nawet plany budynku nie ujawniały ich istnienia, dzięki łapówkom i dobrze
ulokowanym dotacjom dla lokalnych władz. Po wprowadzeniu właściwego kodu do
czegoś, co wyglądało jak klawiatura zardzewiałej telefonicznej skrzynki
przyłączowej w głębi nieużywanego kantorka dozorcy, ściana się przesuwała,
odsłaniając stalowe drzwi przeciwpożarowe z nowoczesną kamerą i numeryczną
klawiaturą.
Lokum było prawie całkowicie samowystarczalne, podłączone do zasilania i
Internetu niezależnie od reszty kompleksu. Ponadto, gdyby program monitorujący
wykrył jakąś próbę wytropienia tego miejsca, nastąpiłoby wyłączenie systemu do
czasu zresetowania przez wprowadzenie nowego, automatycznie generowanego
kodu.Możnabyłotegodokonaćtylkowdwóchmiejscach:wjegobiurzewcentrumi
wewnątrz samej kryjówki. Z nawyku, zanim wszedł, wyłączał komórkę, wyjmował
kartę SIM i baterię. W razie potrzeby mógł włączyć telefon stacjonarny z
zastrzeżonymnumerem.
Nie było to mieszkanie na pokaz. Nie brakowało tam dzieł sztuki, ale wnętrze
cechowała niemal spartańska prostota. Wiedząc, że nikt inny nigdy nie zobaczy
tych pokoi, zapełnił je rzeczami, które miały dla niego osobiste znaczenie. Pod
ścianami stały regały pełne książek, z których wielu nawet nie otworzył, aleje
zachował,bonależałydojegoojca.Inne,szczególnietenależącedoklasyki,matka
czytałajemuijegobratu.NajbardziejznanymiwśródnichbyłydziełaC.S.Lewisai
George’a MacDonalda, ulubione powieści jego dzieciństwa. Honorowe miejsce
zajmowało wczesne wydanie „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a, które
trzymałtylkodlasiebie.Najednejpółcestałomnóstwoksiążekbiznesowych,wiele
razy czytanych i poznaczonych zakładkami, arsenał mentorów. Tu i ówdzie na
ścianachwisiałygrafikiEscheraiakwareleDoolittle,awkąciestałstarygramofon.
Tony miał kolekcję płyt winylowych, których zgrzytanie było krzepiącym
przypomnieniemdawnominionychczasów.
Tutaj przechowywał również niezwykle ważne przedmioty i dokumenty: akty
notarialne,tytuływłasności,iprzedewszystkimswójoficjalnytestament.Przeglądał
go często i zmieniał, dodając albo odejmując spadkobierców - których ścieżki
często przypadkiem przecinały ścieżkę jego życia - zależnie od tego, czy ich
poczynania go rozzłościły, czy sprawiły mu przyjemność. Wyobrażał sobie wpływ
spadkualbojegobrakunatych,którzybędązainteresowanijegomajątkiem,gdyon
dołączydoszeregów„drogichzmarłych”.
Jego osobisty adwokat, nie ten, który był prawnikiem firmy, miał klucz do skrytki
depozytowejwgłównymoddzialebankuWellsFargowcentrum.Mógłuzyskaćdo
niej dostęp tylko z aktem zgonu Tony’ego w ręku. W środku znajdowały się
informacje dotyczące lokalizacji prywatnego apartamentu, a także instrukcje, jak
tamwejśćigdzieznaleźćkody,żebyotworzyćukrytywpodłodzesejf.Gdybyktoś
spróbował się dobrać do skrytki bez poświadczonego aktu zgonu, bank był
zobowiązany natychmiast powiadomić właściciela. Tony uprzedził prawnika, że
gdyby coś takiego wpadło mu do głowy, ich umowa zostanie rozwiązana ze
skutkiem natychmiastowym, co pociągnie za sobą wstrzymanie pokaźnych
honorariówwypłacanychpierwszegoroboczegodniakażdegomiesiąca.
Tony trzymał starszą wersję testamentu w sejfie w głównym biurze, na pokaz.
Kilkujegowspólnikówikolegówmogłokorzystaćzsejfu,imiałskrytąnadzieję,że
jedenczydrugiulegnieciekawości.Wyobrażałsobieichpoczątkowezadowoleniez
poznania treści jego ostatniej woli, a potem kubeł zimnej wody, gdy zostanie
odczytanyprawdziwytestament.
Byłopowszechniewiadomo,żeTonyjestwłaścicielemizarządcąnieruchomości
sąsiadującej z blokiem, w którym mieściła się jego kryjówka. Była to podobna
budowlazesklepaminaparterzeimieszkaniaminapiętrach.Budynkimiaływspólny
podziemny parking ze strategicznie rozmieszczonymi kamerami, które, jak mogło
się wydawać, pokrywały cały teren, ale w rzeczywistości omijały korytarz umoż-
liwiającyniezauważoneprzejście.Tonymógłszybko,niezwracającniczyjejuwagi,
przekraśćsiędoswojejkryjówki.
Wceluusprawiedliwieniaregularnychwizytwtejczęścimiasta,nabyłapartament
z dwiema sypialniami na pierwszym piętrze budynku obok tego z tajnym lokum.
Kompletnieibogatourządzonemieszkaniestanowiłoidealnyparawaninocowałw
nimczęściejniżwrezydencjiwWestHillsalbowdomuletniskowymnawybrzeżu,
niedalekoDepoeBay.
Zmierzył,ileczasupotrzebanaprzejścieprzezparkingiwiedział,żewniespełna
trzy minuty może się odizolować w swoim wyjątkowym azylu. Kontakt ze światem
zewnętrznymumożliwiałymupodłączonedocyfrowegorejestratorakamerywideo,
monitorujące jego nieruchomości i biuro w centrum. Drogi elektroniczny sprzęt
służyłbardziejsamoobronieniżczemukolwiekinnemu.Celowonieumieściłkamer
w sypialnych czy łazienkach, wiedząc, że od czasu do czasu inni będą z nich
korzystać za jego zgodą. Może często zachowywał się obrzydliwie, ale na pewno
niebyłpodglądaczem.
Każdy,ktorozpoznawałjegosamochódwjeżdżającydopodziemnegogarażu,po
prostu zakładał, zazwyczaj poprawnie, Ce Tony przyjechał spędzić noc w swoim
mieszkaniu.
Stałsięniejakoelementemtutejszegokrajobrazu,częściąszumutłacodziennej
aktywności - jego obecność albo nieobecność nie wysyłała sygnału, nie
przyciągała uwagi, i właśnie na tym mu zależało. A jednak, w obecnym pod-
wyższonym stanie zaniepokojenia, Tony zachowywał większą ostrożność niż
zwykle. Zdecydowany namierzyć tych, którzy go śledzą, zmienił swoje
przyzwyczajenia,jakkolwieknienatyle,żebywzbudzićczyjeśpodejrzenia.
Niepotrafiłzrozumieć,dlaczegoktośwogólemiałbygośledzić,albojakiemógł
miećmotywyizamiary.Spaliłzasobąmosty,prawdęmówiącwiększośćmostów,i
podejrzewał,żewłaśniewtymsiękryjeodpowiedź.Przypuszczał,żezpewnością
chodziopieniądze.Czyżwszystkonieobracasięwokółpieniędzy?Możetojego
była?Możewspólnicyprzygotowujązamachstanu,żebyodebraćmustanowisko,a
może konkurencja? Tony przez długie dni i godziny mozolił się nad finansami
wszystkichtransakcji,dawnychiaktualnych,nadkażdąfuzjąizakupem,szukając
wzoru, który odbiegałby od normalności, ale niczego nie znalazł. Następnie
przeszedłdoanalizowaniaoperacjilicznychholdingów,szukając...czego?Czegoś
niezwykłego, jakiejś sugestii czy wskazówki, która pomogłaby zrozumieć, co się
dzieje. Znalazł kilka nieprawidłowości, ale kiedy delikatnie poruszył ich kwestię ze
wspólnikami,zostałyalboszybkopoprawione,albowyjaśnionewsposóbzgodnyz
procedurami,któresamustanowił.
Nawet w trudnej sytuacji gospodarczej interesy szły dobrze. To on przekonał
wspólników do zachowania mocnej bazy środków płynnych, dzięki czemu mogli
dokonywać gruntownie przemyślanych zakupów nieruchomości i inwestować w
przedsiębiorstwaowartościwyższejniżlikwidacyjna,niezależniodbanków,którew
trosceowłasneinteresyniechętnieudzielałykredytów.Zostałbohateremfirmy,ale
nie zapewniło mu to większego spokoju. Chwile wytchnienia były krótkotrwałe, a
każdysukcespodnosiłpoprzeczkęoczekiwańdotyczącychwynikówdziałania.Był
towyczerpującysposóbżycia,onjednakodrzucałinneopcje,uznającjezawyraz
brakuodpowiedzialnościilenistwa.
Corazmniejczasuspędzałwgłównymbiurzefirmy,conieznaczy,żektośtamza
nim tęsknił. Nasilenie paranoi sprawiło, że stał się jeszcze bardziej drażliwy, i
najmniejsze niedociągnięcie wyprowadzało go z równowagi. Nawet wspólnicy nie
krylizadowolenia,żepracujepozabiurem,akiedygasłyświatławjegogabinecie,
wszyscy oddychali z ulgą i naprawdę pracowali ciężej, bardziej kreatywnie, i w
większymskupieniu.Takajestodwrotnośćskutkówzarządzaniawskalimikro,gdy
personel podlega nadmiernej i zbyt skrupulatnej kontroli, co było strategią
wprawiającąTonyegownadzwyczajnądumę.
Ale to tutaj, podczas tej chwilowej ulgi, ujawniały się jego obawy, że jest celem,
obiektem niechcianej, nieproszonej uwagi kogoś albo czegoś. Co gorsza, bóle
głowy powróciły ze zdwojoną siłą. Ataki migreny zwykle były poprzedzane
porażeniem wzroku, po czym następowały trudności w mówieniu, gdy usilnie się
starał dokończyć rozpoczęte zdanie. Wszystko to ostrzegało, że nieuchronnie
zbliżasięchwila,gdyniewidzialnyszpikulecwniknieprzezczaszkęwmiejscegdzieś
za prawym okiem. Cierpiąc na światłowstręt i nadmierną wrażliwość na dźwięki,
najpierwpowiadamiałotymswojegoosobistegoasystenta,apotemzaszywałsięw
mrocznych zakamarkach mieszkania. Nafaszerowany środkami przeciwbólowymi,
spałspowityprzezbiałyszumdoczasu,ażbóldawałosobieznaćtylkowtedy,gdy
się śmiał albo potrząsał głową. Tony zdołał sobie wmówić, że szkocka pomaga w
rekonwalescencji,alezawszeszukałkażdegopretekstu,żebynalaćsobiekolejną
szklaneczkę.
Dlaczegoteraz?Pomiesiącachbezjednejmigreny,atakizdarzałysięprawieco
tydzień.Zacząłuważaćnato,coje;martwiłsię,żemożektośpodrzucamutruciznę
do jedzenia czy picia. Był coraz bardziej straszliwie zmęczony i nawet po
wzmocnionymlekamiśnieczułsięwyczerpany.Wkońcuumówiłsięzlekarzemna
badania,naktóresięniestawił,ponieważmusiałwziąćudziałwniezapowiedzianym
spotkaniu w sprawie ważnego zakupu. Przesunął termin wizyty u lekarza o dwa
tygodnie.
Kiedyniepewnośćrzutujenarutynę,człowiekzaczynamyślećoswoimżyciujako
ocałości;otym,ktomaznaczenieidlaczego.Ogólnierzeczbiorąc,Tonyniebył
niezadowolonyzeswojegożycia.Powodziłomusięlepiejniżwieluinnym,coniejest
powszechnewśródtych,którzyspędzilidzieciństwowrodzinachzastępczych-był
dzieckiem,którezawiódłsystemiktóreprzestałonadtympłakać.Popełniałbłędyi
krzywdziłludzi,leczktotegonierobi?Byłsam,aleprzeważniemutoodpowiadało.
MiałdomwWestHills,domeknaplażynadDepoeBay,mieszkanienadWillamette
River,pewneinwestycjeiswobodęrobieniaprawiewszystkiego,cochciał.Byłsam,
ale przeważnie to mu odpowiadało... Osiągnął wszystkie postawione sobie cele,
przynajmniej te realistyczne, i teraz, po czterdziestce, przetrwał jakoś ze
złowieszczym wrażeniem pustki i jątrzących się żalów. Szybko je upchnął w tym
niewidzialnymskarbcu,którytworząistotyludzkie,żebysięchronićprzedsamymi
sobą.Jasne,byłsam,aleprzeważnie...
Po przylocie z Bostonu Tony pojechał prosto do siedziby firmy i wszczął
wyjątkowo gwałtowną kłótnię ze swoimi dwoma wspólnikami. Wtedy wpadł na
pomysłstworzenialistytych,którymufa.Nieludzi,októrychmówił,żeimufa,ale
tych, których naprawdę darzył zaufaniem. Tych, z którymi dzieliłby się sekretami i
marzeniami,którymodsłoniłbyswojesłabepunkty.Ztegopowoduodizolowałsięw
swoimtajnymgabinecie,rozwinąłtablicę,wyjąłszkocką,poczymrozpocząłproces
zapisywaniaiwymazywanianazwisk.Lista,nigdyniedługa,początkowozawierała
partnerów w interesach, a także kilka innych osób, które dla niego pracowały, z
którymi spotykał się poza pracą, które poznał w prywatnych klubach i podczas
podroży.Alepogodzinienamysłulistaskróciłasiędosześciunazwisk.Usiadłipo-
kręcił głową. Przedsięwzięcie okazało się kompletnie bezcelowe. Jedyni ludzie,
którymnaprawdęufał,jużnieżyli,choćmiałpewnewątpliwościcodoostatniego.
Początek listy zajmowali rodzice, a przede wszystkim matka. Zdawał sobie
sprawę, że czas i traumawyidealizowały wspomnienia, że ich negatywne cechy
zostały wyparte przez tęsknotę za nimi. Pieczołowicie przechowywał ich zdjęcie,
ostatnie, zanim nastoletni imprezowicz stracił kontrolę nad pojazdem i obrócił
chwałęwgruzy.
Otworzył sejf i wyjął fotografię. Chroniła ją laminowana okładka, ale i tak
spróbował wygładzić zagniecenia, jakby przez tę pieszczotę mógł jakoś dać im
znać. Ojciec poprosił jakiegoś nieznajomego, żeby zrobił im zdjęcie przed już
nieistniejącąlodziarniąFarrell’s.Tonybyłwówczastyczkowatymjedenastolatkiem,
aprzednimstałjegosiedmioletnibraciszekJacob.Wszyscyzczegośsięśmiali,
rysymatkirozświetlałaradośćchwili,wypisanawielkimiliteraminajejpięknejtwarzy,
ojciecszczerzyłzębywkrzywymszerokimuśmiechu,najlepszym,najakimógłsię
zdobyć. To wystarczyło, uśmiech jego ojca. Pamiętał go wyraźnie. Mechanik,
nieskorydowylewnegookazywaniaemocji,nieczęstopozwalałsobienauśmiech,
któryztegopowodujakbynabierałwiększegoznaczenia.
Tonypróbowałsobieprzypomnieć,zczegosięwtedyśmiali,igodzinamipatrzyłna
zdjęcie,jakbymogłowyjawićmutajemnicę,alechoćbardzosięstarał,odpowiedź
zawszeleżałatużpozajegozasięgiem,kuszącgo,idoprowadzającdoszału.
KolejnemiejscenajegoliściezajmowałaMatkaTeresa,azarazzaniąMahatma
GandhiiMartinLutherKing,jr.Wszyscywspaniali,wszyscywyidealizowani,bardzo
ludzcy, wrażliwi, cudowni i martwi. Wyciągnął niewielki notes, zapisał nazwiska,
wydarłkartkęibawiłsięnią,trzymającpomiędzykciukiemipalcemwskazującym.
Dlaczego napisał nazwiska tych ludzi? Niemal bezmyślnie sporządził tę ostatnią
listę;możestanowiłaodbicieźródła,bardzogłębokiegoimożenawetprawdziwego,
możenawetwyrażałatęsknotę.Niecierpiałtegosłowa,alegdzieśwgłębiduszyje
kochał. Z pozoru wydawało się synonimem słabości, ale sugerowało niezłomną
wytrwałość,dłuższąniżwiększośćinnychspraw,któresiępojawiłyiodeszłyzjego
życia.Tetrzykultoweosobyreprezentowały,wrazzostatnimnazwiskiemnaliście,
coś większego niż on sam, aluzję pieśni nigdy nie zaśpiewanej, lecz wciąż
przyzywającej, zapowiedź kogoś, kim mógł być, zaproszenie, poczucie
przynależności,czułątęsknotę.
Obecność ostatniego imienia była najtrudniejsza, a jednak najłatwiejsza do
zrozumienia:Jezus.Jezus,darBetlejemdlaświata,cieśla,któryjakobybyłBogiem
chodzącymwśródludzi,którybyćmożenieumarł,jakgłosząreligijnepogłoski.Tony
wiedział,dlaczegoJezusjestnaliście.Imięwiodłodonajsilniejszychwspomnieńo
matce.Matkauwielbiałategostolarzaiwszystko,cosięznimwiązało.Jasne,tata
też kochał Jezusa, ale nie tak jak mama. Ostatni podarunek od niej leżał w sejfie
ukrytym w podłodze w jego tajnym lokum, i była to najcenniejsza rzecz, jaką
posiadał.
Niespełnadwadniprzedtym,jakrodzicezostalisiłąskra-dzenizjegożycia,nie
wiadomo dlaczego matka przyszła do jego pokoju. Wspomnienie wryło się w jego
duszę.Miałjedenaścielat,odrabiałpracędomową,aonastałaoparta
o drzwi, drobna kobieta w kwiaciastym fartuchu, smuga mąki rozjaśniała jej
policzek, gdyż musiała odgarniać kosmyk, który uparcie umykał spod wstążki
podtrzymującejwłosy.Dziękitejmącewiedział,żepłakała,łzywyrzeźbiłynierówny
szlaknajejtwarzy.
-Mamo,dobrzesięczujesz?Cosięstało?-zapytał,odrywającsięodksiążek.
-Zupełnienic-zawołała,wycierająctwarzgrzbietamizaciśniętychdłoni.-Znasz
mnie,czasamizaczynam
oczymśmyśleć,oróżnychsprawach,owszystkim,zacojestemtakawdzięczna,
jak ty i twój brat, i wtedy ogarnia mnie wzruszenie. - Umilkła. - Sama nie wiem,
dlaczego, najdroższy, ale myślałam, jaki już jesteś duży, niedługo będziesz
nastolatkiem, zdobędziesz prawo jazdy, potem pójdziesz na studia, potem się
ożenisz,igdymyślałamotymwszystkim,wiesz,coczułam?—Urwała.—Czułam
radość. Czułam, jak serce wyrywa mi się z piersi. Tony, tak bardzo jestem
wdzięczna Bogu, że was mam. Dlatego postanowiłam przyrządzić wam ulubiony
deser, placek z jagodami, i parę bułeczek karmelowych. Ale gdy stałam, patrząc
przez okno na wszystko, co zostało nam dane, na wszystkie te dary, myśląc
głównie o tobie i o Jake’u, nagle zapragnęłam dać ci coś, co jest dla mnie
wyjątkowocenne.
Wtedy Tony zwrócił uwagę na jej zaciśnięte palce; coś trzymała. Cokolwiek to
było,mieściłosięwdrobnejdłonikobiety,którajużbyłaniższaniżon.Wyciągnęła
rękę i powoli ją otworzyła. Na dłoni leżał oprószony mąką naszyjnik ze złotym
krzyżykiem,kruchymikobiecym.
- Proszę. - Podała mu naszyjnik. - Chcę, żebyś go miał. Dostałam go od twojej
babci,aonaodswojejmamy.Myślałam,żepewnegodniaprzekażęgocórce,ale
niesądzę,żebytaksięstało,iniewiemdlaczego,alegdymyślałamimodliłamsię
zaciebie,dzisiejszydzieńwydałsięwłaściwy,żebydaćgotobie.
Tony nie wiedział, co innego zrobić, otworzył więc dłoń, pozwalając, by matka
opuściłananiąmisternyłańcuszekzdelikatnymkrzyżykiem.
- Chcę, żebyś pewnego dnia dał go kobiecie, którą będziesz kochać, i chcę,
żebyśjejpowiedział,skądpochodzi.-Łzyjejspływałypotwarzy.
-Ale,mamo,przecieżsamamożesztozrobić.
-Nie,Anthony,mamsilneprzeczucie.Niezupełnierozumiem,dlaczego,aletoty
maszgodać,nieja.Niezrozummnieźle,zamierzamtubyć,aletakjakmojamatka
dałamigodoprzekazania,takterazjadajęgotobie,żebyśgoprzekazał.
-Aleskądbędęwiedział...
-Będziesz-przerwałamu.-Wierzmi,będziesz!-Objęłagoituliładługo,wcale
sięnieprzejmując,żebrudzigomąką.
Onteżsiętymnieprzejmował.Jejdecyzjaisłowaniemiałydlaniegosensu,lecz
wiedział,żesąważne.
-TrzymajsięJezusa,Anthony.Nigdyniezbłądzisz,trzymającsięJezusa.Iwiedz
jedno-powiedziała,gdysięodsunęłaispojrzałamuwoczy.--Onzawszebędziez
tobą.
Dwa dni później odeszła, pochłonięta przez egoistyczną decyzję osoby niewiele
starszejodniego.Naszyjnikwciążleżałwjegosejfie.Nigdynikomugoniedał.Czy
matka wiedziała? Często się zastanawiał, czy to było przeczucie, jakieś
ostrzeżeniealboznakodBoga,żebyzostawićmupamiątkę.Jejśmierćzniszczyła
jego życie, rzucając go na drogę, która uczyniła go takim, jakim był, silnym,
twardym,zdolnymdoprzetrzymaniatego,zczyminnisięzmagali.Alebyłychwile,
ulotneinieuchwytne,kiedyczułatęsknotawślizgiwałasiępomiędzykamieniejego
wizerunku i śpiewała do niego - a przynajmniej zaczynała śpiewać, gdyż szybko
uciszałtakąmuzykę.
CzyJezuswciążznimjest?Tonyniewiedział,aleprzypuszczał,żeraczejnie.Już
niebyłtakijakmatka,choćprzezwzglądnaniąprzeczytałBiblięwrazzparomajej
ulubionymi książkami, próbując znaleźć na stronicach Lewisa, MacDonalda,
WilliamsaiTolkienasugestięjejobecności.Wliceumnawetdołączył,jakkolwiekna
krótko, do grupy Young Life, gdzie próbował się dowiedzieć więcej o Jezusie, ale
systemopiekuńczo-wychowawczy,wktóregotrybytrafiłrazemzbratem,przerzucał
go z domu do domu, z jednej szkoły do drugiej, a kiedy każde powitanie jest
oczekiwaniem na słowa pożegnania, przynależność do klubów towarzyskich staje
siębolesna.Czuł,żeJezussięznimpożegnałtakjakwszyscyinni.
Dlategofakt,żeumieściłJezusanaliście,stanowiłdlańniespodziankę.Odlatnie
poświęcał mu myśli. Podczas studiów na krótko odświeżył poszukiwania, ale po
semestrze konwersacji i badań, Jezus szybko trafił na listę wielkich martwych
nauczycieli.
Mimotomógłzrozumieć,dlaczegojegomatkatakgomiłowała.Czymiałwsobie
coś, czego można nie lubić? Prawdziwy twardziel, a jednak umiał sobie radzić z
dziećmi, człowiek pełen dobroci dla odtrąconych przez religię i kulturę, pełen
zaraźliwegowspółczucia,ktoś,ktorzuciłwyzwaniestatusquo,ajednakkochałtych,
których dotyczył. Czasami Tony chciał być taki sam, choć wiedział, że to
niemożliwe. Może życie Jezusa stanowiło przykład wspaniałości i heroizmu, ale
byłozapóźnonazmianę.Zkażdymkolejnymrokiemmyśloprzemianiewydawała
sięcorazbardziejodległa.
PozatymnieumiałpojąćtychbrednioBogu,zwłaszczawpowiązaniuzJezusem.
Tonydawnotemuzadecydował,żejeśliistniejejakiśBóg,toonlubonajestczymś
albo kimś strasznym i złośliwym, kapryśnym i niegodnym zaufania, w najlepszym
raziejakąśformązimnejciemnejmaterii,bezosobowąiobojętną,wnajgorszymzaś
potworem, który czerpie przyjemność z dokonywania spustoszenia w sercach
bezbronnychdzieci.
—Totylkopobożneżyczenie—wymamrotał,zmiąłkartkęizoburzeniemrzuciłją
do kosza po drugiej stronie pokoju. Żywym nie można ufać. Sięgnął po nową
butelkę balvenie portwood, nalał sobie potrójną porcję i obrócił się w fotelu, żeby
włączyćkomputer.
Wczytał swój oficjalny testament, po czym przez godzinę dawał wyraz swoim
podejrzeniom i antypatiom, wprowadzając poprawki. W końcu wydrukował nową
kopię,podpisałją,opatrzyłdatąirzuciłwrazzpoprzedniąnastoswcześniejszych
dokumentów, które leżały w sejfie, zatrzasnął wieko, zresetował alarmy i zgasił
światłanabiurku.Gdysiedziałwciemności,myślącoswoimżyciuizastanawiając
się, kto może go prześladować, nie miał bladego pojęcia, że pije swoją ostatnią
szkocką.
2
W proch się obrócisz
NiezbadanesąścieżkiPanaanijegocuda,
OnstąpapomorzuiniesieGoburza.
WilliamCowper
Poranekwdarłsięmściwieprzezodsłonięteokno.Jasnyblasksłońcazjednoczył
siły z pozostałościami szkockiej i rozrywał mu czaszkę: poranna migrena,
morderczyni dnia. Coś jednak było inaczej. Tony nie dość, że nie pamiętał, jak
wróciłzkryjówkidoswojegoapartamentu,tojeszczeprzenikałgobólniepodobny
doznanegomucierpienia.Wporządku,urwałmusięfilm,padłnakanapęispałw
niewygodnej pozycji, co mogło tłumaczyć sztywność karku i ramion, ale skąd ten
przeraźliwy łoskot, ta nieprzerwana seria grzmotów hucząca mu w głowie? Dzieje
sięcośniedobrego!
Niespodziewany atak mdłości rzucił go ku łazience. Nie zdążył, zwymiotował
wszystko,copozostałowżołądkuzwczorajszejnocy.Wysiłeknasiliłnieznośnyból.
Strach,długowięzionyprzezczystąsiłęwoliideterminację,wyrwałsięzwięzówjak
bestia, podsycając narastającą niepewność. Walcząc z odbierającym siły
przerażeniem, przyciskając ręce
do uszu, jakby mógł w ten sposób zapobiec
eksplodowaniugłowy,chwiejnymkrokiemwyszedłzmieszkania.Oparłsię
ościanę
wkorytarzu,gorączkowoszukającwkieszeniachkomórki,zktórąsięnierozstawał.
Znalazł tylko komplet kluczy i nagle znalazł się w strasznej pustce, bezradny, bez
możliwości nawiązania kontaktu. Jego niedoszły zbawca, błyskawiczny
elektronicznydostarczycielwszystkichrzeczy,zniknąłbezśladu.
Przyszło mu na myśl, że może telefon jest w płaszczu, który zwykle wieszał na
oparciukuchennegokrzesła,alegdywyszedłnakorytarz,drzwiautomatyczniesię
zamknęły. Ponieważ jedno oko nie funkcjonowało jak trzeba, przymrużył drugie,
patrząc na niewyraźną klawiaturę, próbując przypomnieć sobie kod, który pozwoli
mu wrócić do mieszkania. Liczby się zlewały i żadna nie miała sensu. Zamknął
oczy, próbując się skupić, ale jego głowa stała w płomieniach, serce łomotało jak
szalone,narastaławnimdesperacja.Tonywybuchnąłniepohamowanympłaczem,
co tylko go rozwścieczyło, i w ataku podsycanej przekleństwami paniki zaczął
wciskaćklawiszenachybiłtrafił,rozpaczliwieliczącnacud.Falaczernirzuciłago
nakolana
iuderzyłgłowąwdrzwi,cozaostrzyłoból.Krewspłynęłapojegotwarzyz
ranyzadanejprzezkrawędźfutryny.
Dezorientacjaicierpienienarastały,ażzupełniestraciłrozeznanie,gdypatrzyłna
nieznajomą elektroniczną klawiaturę i rękę trzymającą komplet nieznanych kluczy.
Może w pobliżu ma samochód? Zataczając się, przebył krótki korytarz, zgramolił
się po wyłożonych dywanem schodach i trafił do garażu. Co teraz? Wciskając
wszystkie guziki na breloczkach-pilotach, został nagrodzony błyskami świateł
szarego sedana, który stał niespełna trzydzieści stóp dalej. Kolejny napływ
ciemnościzbiłgoznógirzuciłnaziemię.
Zdeterminacjąlazłnaczworakachwstronęsamochodu,jakbyodtegozależało
jego życie. Wreszcie dotarł do bagażnika. Dźwignął się z betonowej posadzki,
przez chwilę próbował zachować równowagę, gdy świat wokół niego zawirował, i
znów upadł, i tym razem pochłonęła go krzepiąca nicość. Zniknęło wszystko, co
sprawiałomubólirozpaczliwiedomagałosięjegouwagi.
Gdybyktoświdziałjegoupadek-aniktniewidział-mógłbypowiedziećoworku
kartofli zrzuconym z jadącej ciężarówki, o balaście ściągniętym w dół przez
grawitację,
obezkształtnejstercieubrań,jakbyjegociałoniezawierałokości.Mocnouderzył
tyłemgłowywklapębagażnika;pędobróciłgokubetonowejpodłodze,gdziegłowa
podskoczyładrugirazznieprzyjemnymłoskotem.Krewsączyłasięzlewegoucha,
spływała z pokaleczonej twarzy, zbierając się w kałuże na betonie. Przez prawie
dziesięć minut leżał w słabo oświetlonym podziemnym garażu, gdy kobieta zajęta
szukaniemkluczykówwtorebcepotknęłasięojegonogi.Echojejwrzaskuodbiło
sięobetonoweściany.Niktnieusłyszał.Trzęsącsięjakosika,wybrałanumer911.
Dyżurna, siedząca przed rzędem ekranów, odebrała zgłoszenie o ósmej
czterdzieścijeden.
-Dziewięć-jeden-jeden.Gdziezdarzyłsięwypadek?
- Mój Boże! On krwawi, wszędzie krew! Chyba nie żyje... - Kobieta była
rozhisteryzowana,nakrawędziszoku.
Wyszkolona do radzenia sobie w takich sytuacjach, dyżurna zaczęła mówić
wolniej.
- Proszę się uspokoić. Proszę mi powiedzieć, gdzie pani jest, a zaraz wyślę
pomoc. - Słuchając, wyciszyła mikrofon
i przez odrębną linię powiadomiła straż
pożarną o wypadku być może wymagającym pomocy medycznej. Szybko wpisała
informacje i kody do rejestru rozmów, utrzymując łączność z pierwszą grupą
ratowników. - Proszę pani, co pani widzi? - włączyła mikrofon i znów wyłączyła,
mówiącszybko:-Wózdziesięć.M-trzy-trzy-trzy,kodtrzynaUNtrzyprzyMacadam
Avenuepięćdziesiątczterdzieści,skrzyżowaniezRichardsonCourt,tużnapółnoc
od US Bank i pod Weston Manor, pierwszy poziom podziemnego parkingu od
stronyrzeki.
-Medyktrzy-trzy-trzypotwierdza,przechodzęnaoperacyjnąjeden-usłyszaław
słuchawkach.
- W porządku, proszę pani, niech pani zachowa spokój i oddycha głęboko.
Znalazłapanimężczyznę,którywyglądananieprzytomnego,ijestkrew...Dobrze,
pomoc jest już w drodze, powinni się zjawić za parę minut. Proszę czekać na ich
przybycie...Tak,dobrze...nierozłączęsię,dopókinieprzybędą.Spisałasiępanina
medal!Jadą,zarazbędąnamiejscu.
Strażacy przybyli pierwsi. Gdy dotarli do poszkodowanego, szybko ocenili jego
stan,poczymprzystąpilidoręcznejstabilizacjikręgosłupaszyjnego.Wtymczasie
jeden z nich uspokoił i przesłuchał roztrzęsionego świadka. Parę minut później
nadjechałakaretkapogotowia.
-Comamy,chłopaki?Jakmogępomóc?-zapytałratownikzambulansu.
-Mężczyznapoczterdziestce,tapaniznalazłagonapodłodzeoboksamochodu.
Wymiotował i cuchnie alkoholem. Ma świeżą ranę na głowie i skaleczenia na
twarzy.Niereaguje.Unieruchomiliśmykręgiszyjne,mamaskętlenową.
-Maciejużoznakiczynnościżyciowych?
- Ciśnienie krwi dwieście sześćdziesiąt na sto czterdzieści. Tętno pięćdziesiąt
sześć.Oddechdwanaście,alenieregularny.Prawaźrenicarozszerzona,krwawiz
prawegoucha.
-Wyglądanapoważneobrażeniagłowy?
-Tak,taksądzę.
-Dobra,bierzemygonadeskę.
Strażacy ostrożnie przetoczyli Tony’ego na deskę ortopedyczną i przypięli
pasami.Ratownikzpogotowiapodłączyłkroplówkę.
- Wciąż nie reaguje i oddycha nieregularnie - powiadomił strażak. - Może go
intubować?
-Dobrypomysł,alezrobimytowambulansie.
-StatusUniversityCORELjestzielony-krzyknąłkierowca.
Umieścili deskę zTonym na noszach i szybko zapakowali do ambulansu,
podczasgdykierowcainformowałszpital.
Parametry czynności życiowych Tony’ego gwałtownie spadły i doszło do
asystolii. Błyskawiczna reakcja, łącznie z zastrzykiem epinefryny, przywróciła
sercedożycia.
- Szpital, ratownik trzy-trzy-trzy. Jedziemy do was, kod trzy, czterdziestoletni
mężczyzna znaleziony w podziemnym garażu. Ma obrażenia głowy, w chwili
przybycia nie reagował. Piątka na skali Glasgow, pełne unieruchomienie
kręgosłupa.Miałkrótkąasystolię,tętnowróciłopojednymmiligramieepi.Ciśnienie
osiemdziesiąt na sześćdziesiąt. Tętno siedemdziesiąt dwa, dajemy dwanaście
oddechów na minutę i przygotowujemy się do intubacji. Będziemy u was za pięć
minut.Maciejakieśpytania?
-Żadnychpytań.Podajpięćsetcentymetrówmannitolu.
-Przyjąłem.
-Dyspozytor,medyktrzy-trzy-trzyjedziezdwomastrażakaminapokładzie.
Z wyjącą syreną wyjechali z garażu. Droga na wzgórze, do kompleksu
szpitalnego Oregon Health and Science University (OHSU), który sterczy nad
miastem jak gargulec, zajęła pięć minut. Wioząc Tony ego do izby przyjęć na
oddziale
ratunkowym, gdzie pacjenci z ciężkimi urazami są wstępnie diagnozowani, tłum
lekarzy,pielęgniarek,technikówistażystówporuszałsięwskomplikowanymtańcu,
który był swoistym uporządkowanym chaosem - każdy znał swoją rolę i stawiane
przednimwymagania.Błyskawiczniezadawanepytanianadawałyrytmrozmowiez
ratownikami, aż lekarz dyżurny uznał, że ma już wszystkie potrzebne informacje.
Poziomadrenaliny,któryzwykletowarzyszytakimwypadkom,opadłdonormalnego.
Tomografia
komputerowa
i
późniejsza
angiografia
ujawniły
krwotok
podpajęczynówkowy,atakżeguzmózguulokowanywpłacieczołowym.Wkońcupo
kilkugodzinachTonyzostałprzyjętydo7C,naOIOMnaoddzialeneurologicznym,i
znalazłsięwpokojunumer17.Podłączonyrurkamidoaparaturymedycznej,która
go karmiła i podtrzymywała oddech, nie był świadom, że stał się ośrodkiem tak
wielkiejuwagi.
***
Tonyczuł,żepłyniewgórę,jakbyuparcieprzyciągałogocoś,comałagodne,ale
silne pole grawitacyjne. Bardziej przypominało to matczyną miłość niż materialny
obiekt,więcniestawiałoporu.Pamiętałjakprzezmgłę,żebrałudziałwwalce,co
gowyczerpało,aleterazkonfliktsięzacierał.
Wtrakciewznoszeniawynurzyłasięwewnętrznasugestia,żeumiera,imyśltaz
łatwością się zakotwiczyła. Przygotował się wewnętrznie, jakby miał siłę, żeby
stawić opór wchłonięciu w... co? W nicość? Czy stapiał się z bezosobowym
wszechduchem?
Nie. Dawno temu zadecydował, że śmierć jest po prostu końcem, przerwaniem
ciąguświadomości,bezlitosnymobracaniemsięprochuwproch.
Takafilozofianiosłamupociechęwjegoegoizmie.Wostatecznymrozrachunku,
czyżnieusprawiedliwiałagozdbaniawyłącznieosiebie,zkontrolowanianietylko
życiażony,aletakżeżyciainnych,dlaswoichosobistychkorzyści?Niemajedynej
słusznejsprawy,żadnejprawdyabsolutnej,tylkoustanowioneobyczajespołecznei
wynikające z poczucia winy podporządkowywanie się normom. Śmierć, jak ją
postrzegał, nie oznaczała niczego, co miałoby prawdziwe znaczenie. Zycie jest
gwałtownym ewolucyjnym mikrowybuchem bezsensu, chwilowym trwaniem najmą-
drzejszych czy najsprytniejszych jednostek. Za tysiąc lat, pod warunkiem, że rasa
ludzka przetrwa, nikt nie będzie wiedział o jego istnieniu i nikogo nie będzie
obchodzić,jakprzeżyłswojeżycie.
Gdy płynął w górę niesiony niewidzialnym prądem, ta filozofia zaczęła wydawać
się raczej odpychająca i coś w nim stawiało opór, nie chciało przyjąć do
wiadomości, że gdy w końcu kurtyna opadnie, nic nie będzie miało znaczenia, że
wszystko jest częścią pogmatwanego interesownego biegu na oślep po pozycję i
władzę,przyktórymnajlepszesąmetodymanipulacyjneiegoistyczne.Aleczybyła
jakaśalternatywa?
Pewnego szczególnego dnia nadzieja na coś więcej umarła. Tego burzowego
listopadowego poranka Tony prawie przez minutę trzymał pierwszą łopatę ziemi.
Stojąc w zacinającym deszczu, patrzył na niewielką ozdobną skrzynkę, która
zawierałajegoGabriela.Ledwiepięcioletni,stojącyuprogużyciachłopiecdzielnie
walczył,żebypozostaćzewszystkim,copiękneidobre,leczzostałsiłąwyrwanyz
czułychobjęćtych,którzynajbardziejgokochali.
Tonywreszciepozwolił,byziemiazsunęłasięwotchłań.Strzaskanekawałkijego
pękniętego serca także tam wpadły, wraz ze wszystkimi pozostałymi strzępkami
nadziei.Aleniełzy.GniewskierowanyprzeciwkoBogu,przeciwkoMaszynie,nawet
przeciwko rozkładowi w jego własnej duszy nie ocalił ani nie zatrzymał jego syna.
Błagania, obietnice, modlitwy, wszystko odbijało się od nieba i wracało puste,
szydząc z jego niemocy. Nic... nic nie zrobiło żadnej różnicy, gdy głos Gabriela
ucichł.
Wspomnieniaspowolniłyjegolotkugórzeiznieruchomiałwatramentowejczerni,
zawieszony w chwili pytania. Gdyby Gabe żył, czy jego najdroższy chłopczyk
mógłby oszczędzić mu tej żałosnej egzystencji? Trzy inne twarze błysnęły w jego
myślach; troje ludzi, których zawiódł głęboko i okrutnie: Loree, jego młodzieńcza
miłośćidwukrotnażona;Angela,ichcórka,któraprawdopodobnienienawidziłago
niemal równie mocno, jak on nienawidził siebie; Jake... och, Jake, tak mi przykro,
mały.
Ale czy cokolwiek z tego miało znaczenie? Pobożne życzenia są prawdziwym
wrogiem. A jeśli albo co by było, albo co powinno lub mogłoby być - takie
rozważaniasąmarnowaniemenergii,stanowiąprzeszkodęnadrodzedosukcesui
chwilowegosamozadowolenia.Sampomysł,żecokolwieksięliczy,jestkłamstwem,
złudzeniem, fałszywą pociechą, gdy człowiek idzie pod topór. Gdy zostanie zgła-
dzony, zostają po nim tylko iluzje tych, którzy jeszcze żyją, zachowane w pamięci
ulotnewspomnienia,dobreczyzłe,istniejąceprzezkrótkiczasfragmentymirażu,
żejegożyciemiałoznaczenie.Oczywiście,jeślinicniemaznaczenia,wtedynawet
sampomysł,żepobożneżyczeniejestwrogiem,stajesięabsurdalny.
Skoronadziejajestmitem,niemożebyćwrogiem.
Nie,śmierćjestśmiercią,itoostatniesłowo.Ale,pomyślałzzadumą,wtoteżnie
możnaracjonalniewierzyć.Tobyznaczyło,żesamaśmierćmaznaczenie.Bzdura.
Odsunął od siebie te myśli, uznając je po prostu za śmieszne i niedorzeczne, za
rozważania mające na celu uniknięcie pogodzenia się z nieistotnością pustego,
jałowegożycia.
Znów zaczął się wznosić, i w wielkiej dali ujrzał punkcik światła. Gdy światło się
zbliżyło albo gdy on podleciał bliżej - nie miał pewności w tej sprawie - nabrało
blasku i siły. To będzie miejsce jego śmierci, teraz był tego pewien. Czytał o
ludziach, którzy zmarli i widzieli światło, ale zawsze uważał, że to tylko ostatnie
wyładowaniawukładzienerwowym.Mózgchciwie,choćbezcelowo,porazostatni
kumulujepozostałościmyśliipamięci,desperackopróbujepochwycićcoś,cojest
równienieuchwytnejakrtęćwstwardniałejdłoni.
Tony się rozluźnił. Czuł się porwany przez niewidzialną rzekę, pochłonięty przez
antygrawitacyjną falę, która niosła jego świadomość w kierunku jasnego punktu.
Blasknarastał,ażTonywkońcumusiałodwrócićgłowęiprzymrużyćoczy,chroniąc
sięprzedprzenikliwą,rozgrzewającąjasnością.Dopieroterazzrozumiał,żezmarzł
wobjęciachtego,cogotuunosiło.Alenawetgdyodwracałtwarz,cośwnimsięgało
w górę, jakby w odpowiedzi na zaproszenie stanowiące nieodłączną część tego
oślepiającegoblasku.
Nagle jego stopy przeszorowały po czymś, co sprawiało wrażanie skalistego
gruntu, a ręce musnęły ściany po obu stronach. Zapach ziemi i liści zalał mu
nozdrza. Czy został pochowany i patrzy z dna grobu? Gdy tylko ta straszna myśl
wpadłamudogłowy,strachwycisnąłmupowietrzezpłuc.Czyżbyniezupełnieumarł
i żałobnicy przyszli oddać mu ostatnią posługę, nie wiedząc, że jeszcze żyje?
Przypływ trwogi był krótki. Sprawa zamknięta, co się stało, to się nie odstanie.
Niechętnie pogodził się z końcem swojego istnienia, złożył ręce na piersi. Siła
światła była tak przemożna, że odwrócił się do niego plecami. Pęd budził
przerażenieijednocześnieupajał.Zostałwepchniętywspopielającyogieńioślepiło
go...
3
Dawno, dawno temu
Pewnegodniajednakbędzieszdostateczniestara,abyznowudobajekwrócić.
C.S.Lewis
Światłosłoneczne?
To światło słoneczne! Jak to możliwe? Klarowność myśli, jaką Tony emu udało
się osiągnąć, zniknęła wskutek przeciążenia sensorycznego. Zamknął oczy,
pozwalając, by dalekie światło ogrzewało mu twarz i złotym kocem otulało
zziębnięteciało.Przezchwilęnicgonieobchodziło.Potem,jakzbliżającysięświt,
nieprawdopodobieństwosytuacjiwyrwałogozbłogostanu.
Gdziejest?Jaksiętuznalazł?
Tony ostrożnie uchylił powieki i spojrzał w dół, mrużąc oczy, żeby mogły
przywyknąćdoblasku.Miałnasobieznajomestaredżinsyibutyturystyczne,które
wkładał na wędrówki po odsłoniętej przez odpływ skalistej plaży w De- poe Bay.
Zawsze czuł się swobodniej w tych ubraniach niż w garniturach, które nosił do
codziennej harówki. Te buty powinny leżeć w szafie w moim domu na plaży, taka
była jego pierwsza myśl. Widział na nich znajome zarysowania, zrobione przez
pradawnąławęwybrzeżaOregonu.
Rozejrzał się, co tylko pogłębiło jego oszołomienie. Nic nie wskazywało na to,
gdzie się znajduje, ani nawet w jakim czasie. Za nim ział otwór niewielkiej czarnej
dziury,przypuszczalniezniejzostałtakbezceremonialniewyrzucony.Wydawałasię
niemal za mała, żeby go pomieścić, i nie zdołał zobaczyć dna. Odwrócił się,
osłaniając oczy przed słońcem, i powiódł wzrokiem po leżącym przed nim krajo-
brazie,katalogującwpamięcicorazliczniejszepytania.
Jakkolwiek się tu znalazł, wydalony, dostarczony czy wyrzucony przez ciemny
tunel,stałpośrodkuwąskiejgórskiejłąkiusianejpolnymikwiatami:pomarańczowe
astry, mniej liczne fioletowe zawilce i delikatne białe żurawki przeplatały się z
podobną do stokrotek arniką. Łąka wręcz zapraszała, żeby odetchnąć pełną
piersią,igdytozrobił,niemalżepoczułsmakzapachu,silnyaromatznutkąsolina
wietrze,jakbyoceanleżałtużpozazasięgiemwzroku.Samopowietrzebyłorześkie
iczyste,bezśladuczegoś,coniebyłobynaturalniezwiązaneztymmiejscem.Pod
nimrozciągałasięszerokadolinaotoczonaprzezpasmopodobnedokanadyjskich
Gór Skalistych, panoramiczna i malownicza, jak z kolorowej pocztówki. Pośrodku
dolinywświetlewczesnegopopołudniaskrzyłosięjezioro.Nieregularnaliniabrze-
gowa znikała w mniejszych dolinach; niektórymi płynęły zasilające jezioro rzeki,
niezbytdobrzewidocznezmiejsca,zktóregospoglądał.Trzydzieścistópprzednim
łąka kończyła się ostrą niebezpieczną krawędzią wąwozu, którego dno musiało
leżeć co najmniej tysiąc stóp niżej. Wszystko wydawało się oszałamiająco żywe,
jakby jego zmysły zerwały się z krępujących je zwykle postronków. Oddychał
głęboko.
Łąka,naktórejstał,miałaniewięcejniżstostópdługości,wtulonapomiędzygłazy
na skraju przepaści i strome górskie zbocze. Na lewo od niego skalna ściana
ucinała kolorowe kwietne wzory, ale z przeciwnej strony zaczynała się ledwo
widoczna ścieżka, znikająca wśród drzew w zielonej gęstwie krzewów. Lekkie
tchnienie wiatru ucałowało jego policzek i popieściło włosy, przyjemna woń długo
unosiłasięwpowietrzu,jakzapachperfumzaprzechodzącąkobietą.
Tony stał w absolutnym bezruchu, jakby to miało pomóc w uciszeniu burzy
szalejącejmuwgłowie.Myślibyłykaskadąkonsternacji.Śniczypopadłwobłęd?A
możeumarł?Najwyraźniejnie,chybaże...chybażecałkowiciesięmyliłwkwestii
śmierci. Taki wniosek był dla niego zbyt szokujący, by brać go poważnie. Uniósł
rękęidotknąłtwarzy,jakbytengestmógłcośpotwierdzić.
Ostatnie,copamiętał,to...co?Splątaneobrazyspotkańimigren,apotemnagły
wybuch trwogi. Pamiętał, jak wytoczył się z mieszkania, ściskając głowę, bo miał
wrażenie, że zaraz eksploduje, i jak chwiejnym krokiem zszedł na parking w
poszukiwaniu swojego samochodu. Wznoszenie się ku światłu było ostatnim
wspomnieniem.Terazbyłtutaj,niemającpojęcia,gdzieto„tutaj”sięznajduje.
Zakładając,żenieumarł,pomyślał,żebyćmożeleżywszpitalu,nafaszerowany
lekami, które próbują uciszyć szalejącą w mózgu elektryczną burzę. Być może w
konsekwencji został pochwycony przez sieć neuronową, łączącą niespójne,
gromadzoneprzezcałeżyciehalucynacje,itworzyłwgłowienierealnewizje.Ajeśli
siedzi w wyłożonej materacami celi, śliniąc się, ubrany w kaftan bezpieczeństwa?
Śmierć byłaby lepsza. Z drugiej strony, byłoby całkiem nieźle, gdyby śpiączka czy
obłędrzucałyczłowiekawtakiepięknemiejsca.
Kolejny chłodniejszy podmuch dał mu buziaka, i Tony znowu odetchnął głęboko,
czującfalę...właściwieczego?Niebyłpewien.Euforii?Nie.Uczuciebyłobardziej
materialne. Nie umiał go nazwać, ale z pewnością rezonowało jak nikłe
wspomnieniepierwszegopocałunku,jużeteryczne,ajednaknazawszezapisanew
pamięci.
I co dalej? Wydawało się, że ma dwie możliwości, poza staniem i biernym
czekaniemnarozwójwypadków.Nigdynieprzepadałzaczekaniem...anizaniczym
innym.Prawdęmówiąc,byłytrzymożliwości,jeślidołączyćskokwprzepaść,żeby
zobaczyć,cosięstanie.Niemógłpowstrzymaćszerokiegouśmiechu,gdyodrzucił
tenpomysł.Tobyłabykrótkaprzygoda,dowiedziećsię,żenieśniłiżenieumarł.
Odwrócił się ku czarnej dziurze i z zaskoczeniem stwierdził, że zniknęła,
wchłonięta przez ścianę granitu. Skoro ta opcja przepadła, nie pozostało mu nic
innego,jakruszyćkrętąścieżką.
Tony przystanął z wahaniem na początku szlaku, dając oczom przywyknąć do
ciemniejszego wnętrza lasu. Zerknął przez ramię na widok za plecami, niechętny
porzucaćprzytulneciepłonarzecztejchłodnejniepewności.Znówmusiałczekać,
aż wzrok się przyzwyczai. W końcu zobaczył, że ścieżka niknie w podszyciu
niespełnatrzydzieścistópdalej.Poddrzewamipanowałchłód,alenienieprzyjemny,
słońce przesączało się przez baldachim liści, drobiny pyłu i owady tańczyły w
snopach światła. Bujna gęstwina okalała skalistą, wyraźnie zarysowaną ścieżkę,
którawyglądałaniemaljakświeżoułożonaspecjalniedlaniego.
Czuł zapach tego świata, mieszaninę życia i rozkładu, sosnową wilgoć starych
roślin,stęchłą,ajednaksłodką.Odetchnąłjeszczeraz,próbujączatrzymaćzapach
wpłucach.Niemalodurzał,przywodzącnamyślbalvenieportwood,jegoukochaną
szkocką,alebyłbogatszyiczystszy,zsilniejszymposmakiem.Tonyuśmiechnąłsię
szeroko,donikogo,iruszyłwgłąblasu.
Przebywszy ze sto jardów, napotkał rozwidlenie, jedna odnoga wiodła w prawo,
drugawlewo,atrzeciaprostodoprzodu.Stałprzezchwilę,rozważającmożliwości.
To dziwne uczucie, gdy człowiek próbuje podjąć decyzję w sprawach, w których
nie można przewidzieć wyniku, a na dodatek w zasadzie nie zna swojej sytuacji.
Tonyniewiedział,skądsiętuwziął,niewiedział,dokądzmierza,aterazmiałprzed
sobątrzymożliwościianikrztywiedzy,cokażdaznichoznacza,bądźjakabędzie
cenawyboru.
Gdy stał w rozterce, uderzyła go myśl, że był tutaj wcześniej. Nie rzeczywiście,
lecz w pewnym sensie naprawdę. Zycie jest ciągiem niezliczonych wyborów,
człowiek co rusz staje na rozdrożu. Tony blefował, gdy podejmował decyzje,
przekonującsiebieiinnych,żedobrzewie,doczegokażdaznichdoprowadzi,że
wynikbędzielogicznymnastępstwemjegotrafnychocenibłyskotliwychosądów.
Pracował ciężko i pilnie, żeby wydobyć pewność z możliwości, żeby jakoś
kontrolować przyszłość i jej wyniki, promieniując aurą opartej na inteligencji
proroczej wiedzy. Prawda, teraz rozumiał, jest taka, że ewentualności i konse-
kwencjenigdyniesąnieuchronne,amarketingitworzeniewizerunkutonarzędzia
służące do zamaskowania rozbieżności. Ingerencja zmiennych spoza zakresu
prawdopodobieństwazawszemąciwodękontroli.Tworzenieiluzji,żewie,apotem
blefowanie,stałosięjegometodądziałania.Teraz,gdyniemógłprzewidziećprawie
niczego,kreowaniesięnaprorokastanowiłowyczerpującewyzwanie.
Stał przed trudnym wyborem, patrząc na trzy ścieżki, nie mając pojęcia, dokąd
każda z nich doprowadzi. Zaskakujące, niewiedza przynosiła niespodziewaną
wolność - brak oczekiwań, że będzie winny podjęcia niewłaściwej decyzji. W tej
chwilimiałswobodęwyborukażdegozkierunków,
i ta niezależność była radosna i zarazem przerażająca, gdyż być może
balansowałnaliniepomiędzyogniemalodem.
Bliższa inspekcja ścieżek niewiele mu pomogła. Jedna mogła wydawać się
łatwiejsza niż druga, ale nie miał żadnej gwarancji, co leży za zakrętem. Stał,
sparaliżowanyprzezwolnośćtkwiącąwistocietejchwili.
-Niemożnasterowaćstatkiemnakotwicy—mruknął,
i wybrał środkową ścieżkę, notując to w pamięci na wypadek, gdyby musiał
wrócić.Dokądwrócić?Niewiedział.
Nie więcej niż dwieście jardów dalej napotkał kolejne rozwidlenie z trzema
odnogami. Znów musiał ocenić i dokonać wyboru, ale tym razem tylko pokręcił
głową.Prawiesięniezatrzymując,skręciłwprawo,dodajączakrętdomentalnego
notatnika. Nim przeszedł pierwszą milę, musiał podjąć ponad dwadzieścia takich
decyzji i zakończył umysłową gimnastykę zapamiętywania, skąd przyszedł.
Prawdopodobnie dla bezpieczeństwa powinien za każdym razem wybierać
środkowąścieżkę.Zamiasttakzrobić,wędrował,plączącsięwprawoiwlewo,tuw
górę, tam w dół, i prosto. Czuł się beznadziejnie zagubiony, co nie znaczy, że na
początkudrogiwiedział,gdziejest,albożemiałjakieśpoczuciecelu,cododatkowo
powiększałojegokonsternację.
A jeśli nigdzie nie dojdę? - zastanawiał się. A jeśli tu nie ma żadnego celu ani
miejsca przeznaczenia? Gdy tylko ta myśl zmniejszyła nacisk na potrzebę
„przybycia”, Tony mimowolnie zwolnił i zaczął zwracać uwagę na otaczający go
świat. Wydawał się żywy, niemal jakby oddychał wraz z nim. Brzęczenie owadów,
kolorowe błyski ptaków oznajmiających krzykiem jego obecność, ruch niewidocz-
nych czworonogów w podszyciu, wszystko to podsycało narastający zachwyt. Z
brakiem celu wiązały się nieodłączne dary; Tony nie musiał się trzymać
harmonogramu ani terminarza, więc z wahaniem przystał na to, by otoczenie
zaczęło łagodzić dokuczliwe uczucie frustracji spowodowanej przez całkowitą
dezorientację.
Po jakimś czasie ścieżki doprowadziły go do starego lasu, cudu ogromnych,
dostojnychdrzewrosnącychbliskosiebie,splatającychposkręcanekonaryjakbyw
geście solidarności, zaciemniających ziemię pod zwartym baldachimem koron.
Niewiele starych drzewostanów zostało w moim życiu, pomyślał i wzruszył
ramionami.Czegoniesprzedałem,topuściłemzdymem.
Jedna ścieżka biegła przez rozpadlinę w skalistym licu góry, będącą prawie, ale
nie całkiem jaskinią, i nie mógł się powtrzymać od przyśpieszenia kroku na
wypadek, gdyby wąskie przejście zapragnęło się zamknąć i zmiażdżyć go w
kamiennym uścisku. Kolejny wybór powiódł go przez pokryty bliznami teren, gdzie
jakiśczastemuogieńwyrwałsercelasu,pozostawiajączwęglonepniakiipamiątki
przeszłości wśród nowego pokolenia młodych drzewek, które żyły dzięki temu, co
umarło w przeszłości, które rosły dla odratowania tego, co zostało stracone, i
jeszcze więcej. Jedna ścieżka złączyła się ze starożytnym suchym piaszczystym
łożyskiem rzeki, inna zaś, ledwo widoczna, pięła po aksamitnym mchu, który po
przejściukilkukrokówpochłaniałśladyjegostóp.Alezawszeczekałogonastępne
skrzyżowanie,kolejnewybory.
Pokilkugodzinachwędrówkiizachodzeniawgłowę,Tony’emuprzyszłonamyśl,
że liczba wyborów maleje, że opcji znacząco ubywa. W końcu została tylko jedna
ścieżka, która powoli rozszerzyła się w coś, co z łatwością mogło uchodzić za
wąską drogę. Drzewa i krzaki po obu jej stronach zwarły szeregi, tworząc niemal
nieprzebytąbarierę.Możewkońcudokądśsięzbliża.Wydłużyłkrok.Szlak,teraz
już będący drogą z prawdziwego zdarzenia, biegł lekko pod górę, a drzewa
gęstniały, aż uległ wrażeniu, że idzie zielono-brązowym korytarzem z błękitnym,
usianymchmuramisufitem.
Zatrzymał się za następnym zakrętem. Ćwierć mili dalej szmaragdowe żywe
ścianyprzemieniałysięwkamień.Drogakończyłasięprzedmasywnymidrzwiami
wbudowanymi w coś, co wyglądało na kolosalny kamienny mur obronny.
Konstrukcja trochę przypominała fortyfikacje miast, znane mu z ilustracji w
książkachizmuzealnychmakiet,tylkożewporównaniuznimibyłaprzeogromna.
Szedłkutemuco,jakwierzył,byłowyimaginowanymiwrotamiwwyimaginowanych
murach. Nigdy nie kwestionował potęgi i inwencji ludzkiego umysłu, będącego
jednym z najbardziej imponujących szczęśliwych trafów ewolucji. Ale ten
oszałamiający twór przechodził wszelkie wyobrażenia. Tony przypuszczał, że jest
skutkiem połączenia leków stymulujących układ nerwowy z rozkiełznaną fantazją,
osadąbajekdladziecizzamkamiiwałamiobronnymi.Alewydawałsięprawdziwyi
namacalny jak szczegóły w tych nielicznych świadomych snach, które wydają się
takie realne, że trzeba je gruntownie przemyśleć, by dojść do wniosku, że były
niemożliwe. Teraz właśnie tak było: prawdziwe, lecz niemożliwe. Jedyne
wyjaśnieniebrzmiało,żeutknąłwchaosienajbardziejrealistycznegosnu.
Ten wniosek sprawił mu natychmiastową ulgę, jakby cze- - kał ze wstrzymanym
oddechem,ażumysłznajdziezasadęorganizującą.Stwierdzoneidowiedzione.To
sen.Toprojekcjaniczymnieskrępowanejpsyche,podkręconejprzeznajlepszeleki
psychotropoweznanemedycynie.Uniósłręcedogóry
ikrzyknął:
-Sen!Mójsen!Niewiarygodne!Jestemniezrównany!-Echokrzykuodbiłosięo
dalekiemuryiTonywybuchnąłśmiechem.
Kreatywność jego umysłu była inspirująca i imponująca. Jakby słyszał ścieżkę
dźwiękową towarzyszącą temu filmowi halucynacji, Tony zatańczył, z wciąż
uniesionymirękami,zzadartągłową,zrobiłpowolnyobrótwlewo,potemwprawo.
Nigdy nie był dobrym tancerzem, ale tutaj nikt go nie zobaczy, więc nie ma się
czego wstydzić. Jeśli chce tańczyć, to zatańczy. To „jego” sen, więc ma władzę i
praworobić,comusiępodoba.
Niezupełnieokazałosiętoprawdą.
Jakby dla dowiedzenia racji, Tony wyciągnął dłonie w kierunku dalekiego
kamiennegomonstruminiczymuczeńczarnoksiężnikarozkazał:
-Sezamie,otwórzsię!
Nic się nie stało. Cóż, warto było spróbować. To tylko znaczyło, że nawet w
świadomych snach ma ograniczoną kontrolę. Nie było odwrotu, więc ruszył dalej,
zafascynowany wspaniałością i rozmachem swojej wyobraźni. Skoro wszystko tu
jestwytworemjegoumysłu,towtakimraziemusicośoznaczać,możenawetcoś
ważnego.
W drodze do drzwi nie doszedł do żadnych wniosków dotyczących znaczenia i
wagiswojejwizji.Drzwiwydawałysięniemalbłahostkąwporównaniuzbudowlą,w
którejtkwiły,alebyłymasywneisprawiły,żepoczułsięmałyinicnieznaczący.Nie
śpieszył się, oglądając je bez dotykania. Choć stanowiły oczywisty punkt wejścia,
nieznalazłniczego,cosłużyłobydoichotwarcia:aniklamki,anidziurkiodklucza,
niczego,copozwoliłobymuwejść.Wyglądałonato,żemożnajeotworzyćtylkood
środka,coznaczyło,żecośalboktośmusitambyć,żebytozrobić.
-Hm,zapowiadasięinteresująco-mruknąłdosiebie
iuniósłpięść,byzapukać.
Tonyzamarł!Usłyszałpukanie,leczprzecieżnieonzapukał,jegorękawciążbyła
uniesiona. Z konsternacją spojrzał na pięść. Usłyszał kolejne stuknięcie, silne i
donośne.Trzyuderzeniawdrzwi,zdrugiejstrony.Nawetpomachałpięściąprzed
twarzą,żebyzobaczyć,czyjakośnieumyślnieniewytwarzaodgłosówpukania,ale
nicsięniestało.
Apotemtrzeciraz,znówtrzystuknięcia,silne,choćnienatarczywe.Popatrzyłz
powrotem na drzwi. Uchwyt pojawił się tam, gdzie wcześniej niczego takiego nie
zauważył.Jakmógłgoprzegapić?Zwahaniemwyciągnąłrękęipomacałzimnyw
dotyku kawałek metalu, obsługujący prostą dźwignię, która unosiła rygiel. Nie
przypominał sobie, by wcześniej go widział. Bez dalszych myśli, jakby na rozkaz,
pociągnął za uchwyt i odsunął się na bok, gdy wielkie drzwi z łatwością i
bezdźwięcznieotworzyłysiędowewnątrz.
Po drugiej stronie, oparty o masywną futrynę, stał nieznajomy mężczyzna. Jego
twarzrozjaśniłszerokipowitalnyuśmiech.Alenajwiększyszoknastąpiłwtedy,gdy
Tony spojrzał dalej i zobaczył drogę, którą niedawno przebył. Nie zdając sobie z
tego sprawy, znalazł się po drugiej stronie murów i otworzył drzwi od środka.
Odwróciłsiępowoli,żebyzyskaćpewność,itakwygladałaprawda.Stałwewnątrz,
patrzącnarozległąotwartąprzestrzeńopowierzchnizapewneponadpółtuzinamil
kwadratowych. Ziemia leżała w obrębie gigantycznych kamiennych murów,
zamkniętafortecawodróżnieniuoddzikiegoiwolnegoświatanazewnątrz.
Przytrzymującsięmuru,żebyniestracićrównowagi,odwróciłsięwstronędrzwi.
Mężczyznawciążtambył,opartyoościeżnicę,uśmiechającsiędoniego.Jakbyw
nagłymatakuzawrotówgłowy,Tonypoczuł,żeświatsięprzekrzywiaiziemiaucieka
mu spod nóg. Miał kolana jak z waty, znajoma ciemność zaczęła zaćmiewać mu
oczy.Możesensiękończyiwracadomiejsca,zktóregoprzybył,gdziewszystko
miałowięcejsensuigdzieprzynajmniejwiedział,żeczegośniewie.
Silneramionapochwyciłygoiłagodniepomogłymuusiąśćnaziemi,opierającgo
ościanępodrugiejstroniedrzwi,któreniedawnootworzył.
-Proszę,niechpanpije.
Przezlepkąmgłęczuł,jakchłodnypłynwlewamusiędoust.Woda!Minęływieki,
odkąd pił wodę. Możliwe, że właśnie o to chodzi, o odwodnienie. Szedł przez las,
zaraz,zaraz...toniemożebyćprawdą?Nie,leżałwpodziemnymgarażu,ateraz
jestwzamku?Wzamkuz...zkim?Zksięciem?
Togłupie,pomyślał,mającmętlikwgłowie.Janiejestemksięciem.Nasamąmyśl
zachichotał.Gdysączyłodświeżającypłyn,mgłasięstopniowopodnosiła,azmysły
odzyskałyostrość.
- Przypuszczam... - nieznajomy mówił z silnym obcym akcentem, brytyjskim albo
australijskim,gdybyTonymiałzgadywać-żegdybybyłpanksięciem,ztakpospolitą
urodąraczejniepasowałbypandobajek.
Tonyuniósłgłowęispojrzałnadżentelmena,którypochylałsięnadnimzbutelką.
Oczy,brązowejakorzechylaskowe,odpowiedziałymuroziskrzonymspojrzeniem.
Mężczyznabyłśredniejbudowy,niecokrępy,możetylkoocalalbodwaniższyod
niego, i miał chyba pięćdziesiąt parę lat, choć mógł być starszy. Wyglądał
inteligentnie,wysokieczołoizakolajakbysugerowały,żepotrzebujedodatkowego
miejsca na głębokie mys'li. Ubrany był staromodnie, miał wygniecione spodnie z
szarej flaneli i podniszczoną brązową tweedową marynarkę, która widziała lepsze
czasy i była ciut przyciasna. Niezdrowo blady, jakby rzadko wychodził na słońce,
przywodził na myśl mola książkowego, ale miał ręce rzeźnika, mocne i szorstkie.
Dziecinna radość tańczyła w kącikach jego szerokiego uśmiechu, gdy cierpliwie
czekał,ażTonyzbierzemyśliiwreszcieodzyskamowę.
-Więc...—Tonychrząknął—wszystkieteścieżkikończąsiętutaj?-Odpowiedź
byłaraczejoczywista,aletopytaniejakopierwszewyłoniłosięzbezlikuinnych.
- Nie - odparł mężczyzna silnym, dźwięcznym głosem. - Prawdę mówiąc, wręcz
przeciwnie.Wszystkieteścieżkitutajsięzaczynają.Ostatnimiczasymałoktonimi
wędruje.
Zdaniem Tony'ego odpowiedź nie miała sensu, i w chwili, gdy wydała się nazbyt
skomplikowana,zadałnastępne,prostszepytanie:
-JestpanBrytyjczykiem?
- Ha! - Mężczyzna zadarł głowę i wybuchnął śmiechem. - Wielkie nieba, nie!
Irlandczykiem! Prawdziwym Anglikiem - powiedział, pochylając się - choć jeśli
chodzi
o ścisłość, urodziłem się w Irlandii, lecz pod względem kulturowym
prawdopodobniejestemnawskrośBrytyjczykiem.Wczasachmojejmłodościtonie
była wielka różnica, więc pańska pomyłka jest jak najbardziej wybaczalna. - Znów
się zaśmiał i usiadł na płaskiej skale obok Tony’ego, podciągając kolana, żeby
wygodniewesprzećnanichłokcie.
Obajspojrzelinadrogęujętąwramylasu.
-Przyznam-podjąłIrlandczyk-takmiędzynami,żedorastałemzwdzięcznością
za wkład, jaki Brytyjczycy wnieśli w moje życie. Mimo że podczas pierwszej wojny
światowej niemal przez przypadek zabili kilku naszych, prowadząc źle wyliczony
ostrzałartyleryjski.Zamałomatematyków,jaksądzę.ChwałaBogu,byliśmypoich
stronie.
Jakby dla uczczenia swojego sarkazmu, z górnej kieszeni marynarki wyjął
fajeczkę i pyknął, powoli wypuszczając dym jak westchnienie ulgi. Zapach był
przyjemny i wisiał w powietrzu, dopóki nie wchłonęły go silniejsze leśne aromaty.
Niepatrząc,zaproponowałfajkęTony’emu.
- Chciałby pan spróbować? Tytoń Three Nuns idealnie pasuje do fajki Tetley
Lightweight,kolejnyukłonwstronęBrytyjczyków.-Ukłoniłsięlekko,gdyzakończył
zdanie.
-Um,nie,dziękuję,niepalę-odparłTony.
- Podobnie jak ja, panie Spencer - rzekł cierpko mężczyzna. - Słyszałem, że to
możezabić.
Torzekłszy,wsunąłfajkędokieszeni,główkąwdół,wciążzapaloną.Dokieszeni
musiał być wszyty kawałek innego materiału, bo najpewniej tlący się tytoń wypalił
podszewkę.
- Zna mnie pan? - zapytał Tony, próbując umiejscowić tego nieznajomego w
pamięci,alenicmusięniekojarzyło.
-Wszyscy pana znamy, panie Spencer. Ale proszę mi wybaczyć złe maniery. W
istociekarygodnybrakkultury.MamnaimięJackiczujęsięzaszczycony,mogąc
wreszciepanapoznać,toznaczy,twarząwtwarz.
WyciągnąłrękęiTonyjąujął,znawyku,jeślijużzniczegowięcej.
- Uh, Tony... ale już to wiesz? Skład właściwie mnie znasz? Spotkaliśmy się
wcześniej?
- Nie bezpośrednio. To twoja matka mi ciebie przedstawiła. Nic dziwnego, że
niewiele pamiętasz. Tak czy owak, nigdy nie uważałem, że jestem niezapomniany
Niemniej,dzieciństwomanadzwyczajnywpływnapojmowaniedobraizła,nażycie.
-Alejak...-wyjąkałTonyzkonsternacją.
-Jakjużmówiłem,wszyscycięznamy.Znajomośćmawielewarstw.Nawetnasze
własneduszesąibędądlanasledwopojęte,dopókinieuniosąsięzasłony,dopóki
niewyjdziemyzkryjówkiwmiejscepoznania.
- Słucham? - wtrącił Tony, czując narastające rozdrażnienie. -Twoje słowa nie
majądlamnieabsolutnieżadnegosensui,szczerzemówiąc,wydająsięzupełnie
bez związku. Nie mam pojęcia, gdzie, ani nawet kiedy jestem, a ty mi wcale nie
pomagasz!
-Wistocie.-Jackzpowagąpokiwałgłową,jakgdybytomiałogopocieszyć.
Tony złapał się za skronie, próbując myśleć i nie szczędząc starań, żeby
pohamowaćnarastającązłość.Siedzieliwmilczeniu,patrzącnadrogę.
-Anthony,znaszmnie,niezbytdobrzeinienaprawdę,alezasadniczoznasz,stąd
twojezaproszenie.-TonJackabyłpewnyiwyważony.Tonyskoncentrowałsięna
jego słowach. - Miałem wpływ na ciebie, gdy byłeś młodym człowiekiem.
Przewodnictwo i perspektywa, jak będziemy je zwać, niewątpliwie osłabły, ale
korzeniepozostały.
-Mojezaproszenie?Nieprzypominamsobie,żebymkogośdoczegośzapraszał!
I nie wyglądasz ani trochę znajomo - oświadczył zdecydowanie Tony. - Nie wiem,
kimjesteś!NieznamJackazIrlandii!
GłosJackapozostałspokojny.
- Twoje zaproszenie pochodzi sprzed lat i prawdopodobnie pozostało dla ciebie
co najwyżej niejasnym uczuciem albo pragnieniem. Że też nie pomyślałem, by
przynieść pewną książkę i pozwolić ci powąchać stronice, z pewnością by to
pomogło, po prostu nie pomyślałem. Właściwie nigdy się nie spotkaliśmy,
przynajmniejnieosobiście,ażdotejchwili.Będzieszzaskoczony,gdycipowiem,że
zmarłemkilkalatprzedtwoiminarodzinami?
-Notak,corazlepiej-wybuchnąłTony,wstająctrochęzaszybko.Nogimiałjakz
gumy,alenapędzałagozłość
izrobiłkilkakrokówpodrodze,któragotudoprowadziła.Zatrzymałsięiodwrócił.
-Czywłaśniepowiedziałeś,żezmarłeśkilkalatprzedmoiminarodzinami?
- Owszem. W dzień zabójstwa Kennedy ego i śmierci Huxleya. Niezła trójka
stanęła, jak powiadają, „u raju bram”... - odparł, palcami pokazując cudzysłów. -
Żałuj,
żeniewidziałeśminyAldousa.Wistocie,„nowywspaniały/•»iświat!
-A zatem, Jacku z Irlandii, który mówisz, że mnie znasz... - Tony wrócił, panując
nadgłosem,choćczuł,żeirytacjaistrachprzesuwająwewnętrznegranice-gdzie
jajestem,dosiedmiupiekieł?
Jack dźwignął się z ziemi i stanął nawet nie stopę od niego. Stał z lekko
przekrzywioną głową, jakby nasłuchiwał innej rozmowy. Odezwał się, starannie
akcentująckolejnesłowa.
-Rzeczywiście,wpewnymsensie„piekło”mogłobybyćodpowiednimsłowemna
określenietegomiejsca,aletasamaprawdaodnosisiędosłowa„dom”.
Tonycofnąłsięokrok,próbującprzeanalizowaćjegowypowiedź.
-Mówiszmi,żetopiekło,żejestemwpiekle?
- Niezupełnie, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim je sobie wyobrażasz.
Jestempewien,żeDantenieczaisięnigdziewpobliżu.
-Dante?
- Dante, ze swoim ogniem piekielnym, widłami i tak dalej. Biedny chłopak nadal
przeprasza.
-Powiedziałeś,żeniezupełnie?Cotoznaczy,niezupełnie?
- Tony, jak sądzisz, czym właściwie jest piekło? - Pytanie zostało zadane
spokojnym,wyważonymtonem.
Tonymilczał.Rozmowanieprowadziławkierunku,jakiegomógłbyoczekiwać,ale
szybkopodjąłdecyzję,żelepiejustępowaćtemudziwnemuczłowiekowi.Ostatecz-
niemożemiećinformacje,któreokażąsiępożytecznealboprzynajmniejpomocne.
-Uch, właściwie... nie wiem. - Nikt nigdy nie spytał go o to w taki bezpośredni
sposób.Kwestiapiekłazawszepozostawaławsferzeprzypuszczeń.Wrezultacie
jegoodpowiedźbardziejprzypominałapytanieniżstwierdzenie.-Miejscemwiecznej
mękizogniem,zgrzytaniemzębamiitakdalej?
Jacksłuchał,jakbyczekałnawięcej.
-Uch,miejscem,gdzieBógkarzeludzi,naktórychjestzły,bosągrzesznikami-
dodał Tony. - Uch, gdzie źli ludzie są oddzieleni od Boga, a dobrzy ludzie idą do
nieba?
-Itywtowierzysz?-zapytałJack,znówprzekrzywiającgłowę.
- Nie - odpowiedział Tony kategorycznym tonem. - Myślę, że gdy umierasz, to
umierasz.Stajeszsiękarmądlarobaków,obracaszsięwproch,rachu-ciachuido
piachu,koniecpieśni.
Jackwyszczerzyłzęby.
- Ach, powiedziane z pewnością siebie człowieka, który nigdy nie umarł. Jeśli
wolno,mogęzadaćkolejnepytanie?
Tonytylkoskinąłgłową,aletowystarczyło,iJackkontynuował:
- Wierzysz, że człowiek po prostu umiera i koniec pieśni. Czy twoja wiara
sprawia,żetakajestprawda?
-Jasne!Wedługmnietojestprawdziwe-odpaliłTony.
-Niespytałem,czywedługciebietojestprawdziwe.Najwyraźniejtak,jajednak
spytałem,czytoprawda.
Tonyspuściłwzrok,rozmyślając.
-Niełapię.Cozaróżnica?Jeślijestprawdziwe,toniejestprawdą?
- Ani trochę, Tony! I żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, coś może być
prawdziwe, lecz naprawdę wcale nie istnieć, podczas gdy prawda pozostaje
niezależnaodtego,cojestprawdziwealbopostrzeganejakoprawdziwe.
Tonyrozłożyłręceiwzruszyłramionami,kręcącgłową.
-Przepraszam,tomnieprzerasta.Nierozumiem...
- Ależ rozumiesz — przerwał mu Jack - znacznie bardziej niż zdajesz sobie
sprawę,toniezamierzonagrasłów,więcjeślipozwolisz,podamciprzykłady,które
towyjaśnią.
-A mam wybór? - mruknął Tony, wciąż w rozterce, ale teraz bardziej
zainteresowany niż rozdrażniony. Gdzieś w słowach tego mężczyzny był ukryty
komplement,ichoćnieumiałgowychwycić,potrafiłgowyczuć.
Jacksięuśmiechnął.
-Wybór?Hm,dobrepytanie,alenakiedyindziej.Wracającdosprawy,sątacy,
którzy„naprawdę”wierzą,żeniebyłoHolocaustu,żeniktniechodziłpoKsiężycu,
że Ziemia jest płaska, że pod łóżkiem mieszkają potwory. Dla nich to prawdziwe,
aleniejestprawdą.Aterazwycieczkaosobista.CzytwojaLoreewierzyła...
- Co moja była ma z tym wspólnego? - burknął Tony bardziej niż trochę
defensywnymtonem.-Przypuszczam,
że ją też znasz, więc muszę ci powiedzieć, na wypadek, gdyby się gdzieś tu
czaiła,żeniejestemzainteresowanyprowadzeniemzniąrozmowy.
Jackuniósłręcewgeściepoddaniasię.
-Tony,uspokójsię,totylkoilustracja,niereprymenda.Mogękontynuować?
Tonysplótłręcenapiersiipokiwałgłową.
-Tak,przepraszam,jakrozumiesz,niejesttomójulubionytematrozmowy.
-Tak, rozumiem. To również odłożymy na kiedy indziej. Wracając do mojego
pytania:czyLoreekiedykolwiekwierzyła,żetwojamiłośćdoniejjestprawdziwa?
Pytaniebyłozuchwałeiniemalabsurdalnieosobistewobecnychokolicznościach,
iTonydopieropochwiliodpowiedziałszczerze:
- Tak. Prawdopodobnie był taki czas, gdy wierzyła, że moja miłość do niej jest
prawdziwa.
-Więcmyślisz,żebyładlaniejprawdziwa?
-Jeśliwierzyła,żejestprawdziwa,totak,byładlaniejprawdziwa.
-Torodzikolejnepytanie,Tony.Czytwojamiłośćdoniejbyłaprawdziwadlaciebie,
Tony?Czynaprawdęjąkochałeś?
Tony natychmiast poczuł, jak podnosi się wewnętrzna garda, jak narasta
zakłopotaniezwiązanezzasugerowanymoskarżeniem.Normalniebyłbytoczasna
zmianętematu,narzuceniedowcipnejalbosarkastycznejuwagi,żebyodejśćodgry
naemocjachiskierowaćrzekęsłówkulekkim,niepowiązanymprześmiechom.Ale
w tej wymianie zdań nie miał nic do stracenia. Nigdy więcej nie zobaczy tego
człowieka, i w tej chwili był zaintrygowany. Minął długi czas, pomyślał, odkąd
pozwolił, by rozmowa o sprawach osobistych w takim tempie nabrała takiej głębi.
Takiejestbezpieczeństwosnu.
- Szczerze? - Urwał. - Szczerze, nie sądzę, bym umiał ją kochać, albo kochać
kogokolwiek,skorootymmowa.
- Dziękuję, Anthony, że się przyznałeś. Jestem pewien, że się nie mylisz. Ale
rzeczwtym,żeonawierzyławtwojąmiłość,ichoćtamiłośćnieistniała,dlaniej
byłatakbardzoprawdziwa,żewokółniejzbudowałaświatiżycie...dwarazy.
-Niemusiałeśtegowywlekać-mruknąłTony,odwracającwzrok.
- To tylko uwaga, synu, nie osąd. Przejdźmy do drugiej ilustracji, dobrze? -
Zaczekał, aż Tony się przestawi, po czym zaczął: - Przypuśćmy, dla dobra tego
przykładu,żejestprawdziwyBóg,istota...
-Niewierzęwtakiebzdury-wtrąciłTony.
-Niepróbujędoniczegocięprzekonywać,Tony—zaznaczyłJack.-Toniemoja
działka.Pamiętaj,żejajestemmartwy,aty...zdezorientowany.Poprostuprzyjmuję
założenie,żebypodkreślićróżnicępomiędzyprawdziwymaprawdą.Tonasztemat,
jeślipamiętasz.
Uśmiechnąłsię,aTonyniemógłsiępowstrzymaćizareagowałtaksamo.Tego
człowieka cechowała rozbrajająca życzliwość, której pokłady wydawały się
niewyczerpane.
-Załóżmywięc,żetenBógprzezcałyczasjestdobry,nigdyniekłamie,nigdynie
oszukuje, zawsze jest prawdomówny. Pewnego dnia przychodzi do ciebie,
Anthony’egoSpencera,irzecze:„Tony,nicnigdynieoddzielicięodmojejmiłości,
ani życie ani śmierć, ani posłaniec z nieba ani monarcha na ziemi, ani to, co się
dziejedzisiaj,anito,comożestaćsięjutro,animoczwysokaanimoczsamego
dołu,aninicinnegowcałymstworzonymprzezBogakosmosie;nicniejestwładne
oddzielić cię od mojej miłos'ci”. Słuchasz, jak Bóg ci to mówi, a jednak w to nie
wierzysz. Niewiara staje się tym, co jest dla ciebie prawdziwe, i wtedy tworzysz
świat,wktórymniewiarawsłowotegoBoga,wmilośćtegoBoga,nawetwogólew
tego Boga, jest fundamentalnym kamieniem węgielnym gmachu twojego życia.
Nasuwasiępytanie,wtulonepomiędzyinne:czytwojaniezdolnośćdouwierzeniaw
słowotegoBogaczyninieprawdąto,cotenBógpowiedział?
-Tak-odparłTonyzbytszybkoipochwilinamysłuzmieniłzdanie.-Toznaczy,nie.
Zaczekaj,dajmipomyślećnadtymprzezsekundę.
Jackczekał,pozwalającmuposegregowaćmyśliprzedzabraniemgłosu.
- W porządku - zaczął Tony - jeśli twoje założenie dotyczące tego Boga jest
prawdą...ijestprawdziwe,wtakimrazieprzypuszczam,żemojaniewiaraniczego
byniezmieniła.Chybazaczynamrozumieć,comówisz.
-Naprawdę?-zapytałJacktakimtonem,jakbymiałwątpliwości.—Zatempozwól
mi spytać: jeśli postanowiłeś nie wierzyć w słowo tego Boga, czego
„doświadczyłbyś”wrelacjiztymBogiem?
-Uch,doświadczyłbym...—Tonyborykałsięzesłowami,szukającwłaściwych.
- Oddzielenia. - Jack wypełnił pustkę. - Tony, doświadczyłbyś oddzielenia,
ponieważoddzieleniejesttym,couważaszza„prawdziwe”.Prawdziwejestto,wco
wierzysz,jeślinawetto,wcowierzysz,nieistnieje.Bógcimówi,żeoddzielenienie
jestprawdą,żenicniemoże„naprawdę”oddzielićcięodmiłościBoga,anirzeczy,
zachowanie, doświadczenia, ani nawet śmierć i piekło, jakkolwiek postanowiłeś je
sobiewyobrażać.Tyjednakwierzysz,żeoddzieleniejestprawdziwe,iwtensposób
tworzyszswojąrzeczywistośćopartąnakłamstwie.
DlaTonyegobyłototrochęzawiele.Odwróciłsię,prze-garniającwłosyrękami.
-Wtakimrazieskądmożnawiedzieć,cojestprawdą?
-Aha!-wykrzyknąłJack,klepiącgoporamieniu.-PoncjuszPiłatprzemawiazza
grobu.Iwtym,chłopcze,tkwinajwiększaironia!Stojącwpunkciezwrotnymhistorii
w obliczu prawdy, twarzą w twarz z prawdą, on, jak wielu z nas ma w zwyczaju,
oznajmił jej nieistnienie albo, ściślej mówiąc, oznajmił nieistnienie „jego”. Na
szczęście dla dobra nas wszystkich Piłat nie miał władzy, żeby „prawdziwe”
przemienićwcoś,coniejestprawdą.-Pochwilimilczeniadodał:-I,Tony,tyteżjej
niemasz.
Czas zamarł na krótką sekundę, a potem ziemia lekko zadrżała, jakby głęboko
pod ich stopami znajdowało się epicentrum niewielkiego wstrząsu. Jack błysnął
swoimnajlepszymenigmatycznymuśmiechem.
-Cóż,tochybaznaczy,żemójczasspędzonyztobąsięskończył,narazie.
- Zaczekaj! - sprzeciwił się Tony. - Mam pytania. Dokąd idziesz? Nie możesz
zostać?Wciążnierozumiem,gdziejestem.Dlaczegotujestem?Jeśliwzasadzie
niejesttopiekło,tocotojest?Ipowiedziałeś,żewzasadzieniejestteżdomem?
Cotowszystkooznacza?
Jacksięodwrócił,żebyostatnirazspojrzećnaTony’ego.
- Tony, piekłem jest wierzenie w prawdziwe, które nie jest prawdą. Teoretycznie
możesztorobićzawsze,alepowiemcicoś,cojestprawdą,bezwzględunato,czy
postanowiszuwierzyć,czynie,ibezwzględunato,czyjestdlaciebieprawdziwe,
czynie.—Znówczekał.-Jakkolwiekwyobrażaszsobies'mierćipiekło,naprawdę
niejesttooddzielenie.
Ziemia znów się zatrzęsła, tym razem jakby dobitniej, i Tony oparł się o skalną
ścianę.Kiedysięodwrócił,Jackajużniebyło.Zapadłanoc.
Naglepoczułsięwyczerpany,zmęczonydoszpikukości.Usiadł,wsparłplecyo
kolosalnąbudowlęispojrzałnadrogęilas,któryszybkozmieniałkolorynaodcienie
szarości.Czującsuchośćilepkośćwustach,pomacałwokółsiebiewnadziei,że
Jack zostawił butelkę, ale ręce niczego nie znalazły. Podciągnął kolana do piersi,
kulącsięwchłodzie,któryzacząłbezlitośniewślizgiwaćsięwjegociało,jakzłodziej
kradnącykawałkiciepła.
To zbyt wiele! Zerwał się lodowaty wiatr, zdmuchując jego pytania jak skrawki
papieru.Czytokoniec?Definitywnie?Czysłyszyjękliwezawodzenienadciągającej
pustki,złaknionejnicościzdecydowanejwyssaćzniegoostatniąresztkęciepła?
Wstrząsały nim niepohamowane dreszcze, gdy rozbłysło światło, niebieskawa
jasnośćotaczającanajpiękniejszeciemnobrązoweoczy,jakiekiedykolwiekwidział.
Przypominałymukogoś,aleniepamiętał,kogo.Kogośważnego.
Walczącozachowanieprzytomności,Tonyzdołałułożyćpytanie.
-Kimjestem?Nie,czekaj,gdziejestem?
Mężczyzna usiadł i wziął go w ramiona, ostrożnie wlał mu do ust inny niż woda,
cieplejszy płyn. Tony czuł, jak napój spływa w jego przemarznięte wnętrze,
rozprzestrzenia się, rozlewa na zewnątrz. Dreszcze stały się mniej gwałtowne,
potemzupełnieustały,iodprężyłsięwobjęciachmężczyzny.
-Bezpieczny-szepnąłmężczyznaipogładziłgopogłowie.-Jesteśbezpieczny,
Tony.
- Bezpieczny? - Tony znów czuł zapadającą ciemność. Powieki miał ciężkie,
myślizgęstniałe,corazwolniejsze.—Bezpieczny?Nigdyniebyłembezpieczny.
-Sza.-Znówtengłos.-Czasnatrochęodpoczynku.Nieodejdę.Zawszebędę
przytobie,Tony.
-Kimjesteś?
Jeślimężczyznaodpowiedział,Tonygoniesłyszał.Nocjakciepłakołdraotuliła
goczułąpieszczotąispałbezpieczniebezsnówczychoćbypobożnychżyczeń.
4
Tam dom twój, gdzie serce twoje
Jakkażdyczłowiekpragnębyćwdomuwszędzietam,gdzietylkosięznajdę.
MayaAngelou
Światłosłoneczne?
Znów światło słoneczne, ale tym razem inne, stłumione i bardziej miękkie. Tony
poderwał się z drżeniem. Gdzie jestem? Z tym pytaniem natychmiast wszystko
wróciło: tunel, ścieżki niezliczonych wyborów, drzwi, Irlandczyk Jack, ten drugi
mężczyzna.
Drugimężczyzna?Tobyłoostatnie,copamiętał.Czywciążśni?Czyjestweśnie
wewnątrz snu? Spał, albo śnił, że śpi. Słońce przesączało się przez zasłony,
oświetlając pokój na tyle dobrze, by mógł zobaczyć, że zbudził się w prymitywnie
urządzonejsypialni.Cienkimateracleżałnazarwanejsprężynowejramie.Koc,pod
którymspał,byłpostrzępionyipodarty,choćczysty.
Odciągnąłzasłonkęizobaczyłtensamrozległykrajobraz,którywidziałzbramyw
murze.Kiedytosięstało?Zeszłejnocy,wczoraj,czymożenigdy?Wdalimajaczyły
kamiennemury,awichobrębierozciągałysiętarasoweotwarteprzestrzenie.Tui
ówdzierosłydrzewa,niektórewkępach,innesamotnie.Gdzieniegdziestałynijakie
zabudowania,większośćwodosobnieniu.
Tonyusłyszałpukaniedodrzwi,trzystuknięcia,jakwcześniej.Oparłsięościanę,
przygotowanynakolejnązamianęwewnątrz-zewnątrz.
-Proszę.-Słowozabrzmiałobardziejjakpytanieniżzaproszenie,leczchybanie
miałotoznaczenia.
-Możeszprzytrzymaćdrzwi?-powiedziałktoślekkoznajomymgłosempodrugiej
stronie.-Mampełneręceiniemogęotworzyć.
-Tak,jasne,przepraszam-wymruczałTonyipociągnąłdrzwi.
W progu stał nieznajomy o przenikliwych ciemnobrązowych oczach i nagle Tony
sobieprzypomniał,jakmówiłmu„bezpieczny”.Mężczyznapowiedział,żejestbez-
pieczny.„Bezpieczny”przyniosłoulgę,aleterazwprawiałowogromnezakłopotanie.
-Mogęwejść?-zapytałprzybyszzszerokimuśmiechem,trzymająctacęzkawąi
ciastkami.ByłmniejwięcejwwiekuTonyego,ubranywdżinsyikraciastąkoszulę.
Jegociemnobrązowaskórawyglądałanaopalonąprzezsłońceiwiatr.
Tony nagle spostrzegł, że ma na sobie niebiesko-białą szpitalną koszulę, a
powiew uświadomił mu, że jest otwarta na plecach. Wydało mu się to dziwnie
odpowiednieizarazemniepokojące.Czującsięjaknagi,niewiedząc,copocząć,
odsunąłsięnabokiprzytrzymałdrzwi,żebynieznajomymógłwejśćdopokoju.
- Mam trochę twoich przysmaków: kawa od Baristy, pączki z kremem i mrożony
jogurt z VoodooDonuts, galaretka z Heavenly Donuts. Niemal idealny sposób na
rozpoczęciednia.
-Uch,dziękuję!-Tonypodniósłkubekparującejkawy,waniliowejlattezidealną
pianką, z deseniem piórka ułożonym na powierzchni. Pociągnął łyczek, bardzo
gorący,przezchwilęrozkoszowałsięsmakiem,przełknąłiostrożnieprzysiadłna
brzegusprężynowegołóżka.-Tyniepijesz?
- Nie, jestem herbaciarzem, i już dość wypiłem tego ranka. — Mężczyzna
przyciągnąłkrzesłobliżejTony’egoiusiadł.—Przypuszczam,synu,żemaszsporo
pytań,więcpytaj,ajaodpowiemjaknajlepiej,żebyśmógłzrozumieć.
-Czyjaśnię?
Mężczyznazuśmiechemodchyliłsięnakrześle.
- Cóż, pierwsze pytanie jest skomplikowane i obawiam się, że odpowiedź nie
będzie zbytnio satysfakcjonująca. Czy śnisz? Tak i nie. Zobaczmy, czy zdołam
odpowiedziećnapytanie,któremasznamyśli,anienato,którewłaśniezadałeś.
.Anthony,jesteśwśpiączce,leżyszwOHSUnawzgórzu,ijesteśtakżetutaj.
-Czekaj,jestemwśpiączce?
-Tak,jestemtuiteżsłyszałem,jaktomówię.
-Jestemwśpiączce?-Tonyniekryłniedowierzania.
Usiadłiniewielemyśląc,pociągnąłdrugiłykparzącej
kawy.
-Ato?-Wskazałnakawę.
-Tokawa.
-Wiem,żekawa,ale,rozumiesz,czyjestprawdziwa?Jakmogębyćwśpiączce
ipićlatte?
-Toczęśćtego,czegobyśniepojął,gdybymspróbowałwyjaśnić.
-Niewierzę,żejestemwśpiączce-powtórzyłwoszołomieniu.
Mężczyznawstałipołożyłrękęnajegoramieniu.
— Coś ci powiem. Mam trochę roboty, więc będę na zewnątrz. Możesz zabrać
swoje pytania i spotkać się tam ze mną? Twoje ubrania wiszą w tamtej szafie,
znajdziesztamtakżebuty.Gdybędzieszgotów,poprostuznajdźwyjściezdomu.
- Dobra. - Tony zdobył się tylko na tyle, ledwo unosząc wzrok, gdy mężczyzna
wymknąłsięzpokoju.Codziwne,jegosłowanabrałysensu.Jeślijestwśpiączce,
te wszystkie wypadki są tylko owocem wędrówek głębokiej podświadomości. Nie
chciałichzapamiętać.Nicztegoniejestprawdziwe,nicniejestprawdą.Tamyśl
przypomniała mu o Irlandczyku Jacku i uśmiechnął się do siebie. Zrozumieniu
towarzyszyłaulga.Przynajmniejnieumarł.
Wysiorbał latte. Z pewnością smakowała prawdziwie, ale przecież w mózgu
muszą być jakieś wyzwalacze, które stymulują pamięć, i wszystko razem mogło
stworzyć pseudo- rzeczywistość, jak picie kawy czy, pomyślał, gdy sięgnął po
pączekiugryzłkawałek,jaktełakocie.Jejku,gdybyśmógłtojakośwypromować,
zarobiłbyś kupę forsy: zero kalorii, zero szkodliwych skutków ubocznych
spożywaniacukruczykawy,zeroproblemówzłańcuchemdostaw.
Pokręcił głową, zdumiony czystym obłędem tego doświadczenia - o ile w ogóle
można coś takiego umieścić w kategorii doświadczeń. Czy coś, co nie jest
prawdziweiczegosięniezapamięta,możnauznaćzadoświadczenie?
Przełknąwszy ostatni kęs pączka, Tony poczuł, że pora stawić czoła temu, co
czekazadrzwiami.Choćzpewnościąniczegoniezachowawpamięci,naraziejest
tutaj,iniczegoniestraci,poddającsiębiegowiwydarzeń.Dlategoubrałsięszybko,
wdzięczny, że wyobraźnia zapewniła mu ciepłą wodę do umycia twarzy. Wziął
głębokioddechiwyszedłzsypialni.
Znalazł się na szerokim podniszczonym tarasie, otaczającym zbudowany bez
planudomwstyluwiejskim,pamiętającyznacznielepszeczasy.Płatyfarbyzłaziły
zestolarki,wszystkowydawałosięzmęczoneismutne.Dom,aczkolwiekschludny,
nie spełniał standardów, do których przywykł Tony, i zdecydowanie nie był
ostentacyjnyanipretensjonalny.Nieznajomystałopartyoporęcz,żującwzębach
źdźbłotrawy,czekał.
Tonydołączyłdoniegoipowiódłwzrokiempookolicy.Byłotodziwnemiejsce,tui
ówdzie w miarę zadbane, ale przeważały zapuszczone połacie gruntów. Za
niedalekim połamanym płotem zauważył ledwo dającą się rozpoznać sugestię
ogroduzarośniętegoprzezoset,kolczastekrzewyigęstechwasty.Pośrodkurósł
sędziwy dąb; z konaru zwisała rozsypująca się dziecięca huśtawka, leciutko
kołyszącasięnawietrze.Dalejrozciągałsięstarysad,nieprzycinany,bezowoców.
Razem wziąwszy, ziemia wyglądała na zmęczoną i zmaltretowaną, krańcowo
wyczerpaną. Na szczęście łaty górskich kwiatów i gdzieniegdzie róże maskowały
najgorszeblizny,jakbyłagodzącstratęczyopłakującśmierć.
Tonyzałożył,żepewniecośjestniewporządkuzglebą.Wydawałosię,żewodyi
słońca tu nie brakuje, ale równie dużo zależy od tego, co jest pod powierzchnią.
Wiatr się zmienił i Tony poczuł charakterystyczny zapach wawrzynka, słodki i
łagodny,przypominającymuomatce.Byłatojejulubionaroślina.
Jeśli, jak podejrzewał, wszystko jest wytworem jego umysłu łączącego
zmagazynowane myśli i obrazy, to nic dziwnego, że czuł się tutaj zaskakująco,
niespodziewanie swobodnie. Coś w tym miejscu przemawiało do niego albo
przynajmniej czymś rozbrzmiewało. „Bezpieczny”, powiedział nieznajomy.
Niezupełnietakiesłowoonsambywybrał.
-Cotozamiejsce?-zapytał.
-Tosiedziba-odparłmężczyzna,patrzącwdal.
-Siedziba?Czymdokładniejestsiedziba?
- Miejscem, w którym się mieszka, w którym się przebywa, które jest domem,
siedzibą.-Mężczyznawyrzekłtesłowawtakisposób,jakbykochałtomiejsce.
- Domem? Ha, Jack mówił cos' takiego, choć powiedział, że to „niezupełnie”
dom.Powiedziałrównież,żejest„niezupełnie”piekłem,cokolwiekmiałnamyśli.
Mężczyznauśmiechnąłsięszeroko.
-NieznaszJacka.Potrafinadzwyczajnieżonglowaćsłowami.
- Nie załapałem wszystkiego, ale zacząłem rozumieć sedno jednej kwestii,
różnicępomiędzyprawdziwymiprawdą.
Mężczyzna chrząknął. Zachował milczenie, jak gdyby nie chciał zakłócać mu
tokumyślenia.Przezjakiśczasstaliramięprzyramieniu,każdypatrzyłnaokolicę
innymioczyma,jedenzewspółczuciem,druginiespokojnieizlekkimstrachem.
-Kiedywięcmówisz,żetojestsiedziba,chodziciotenstarypodupadłydomczy
takżeoleżącąwokółziemię?
-Siedzibaobejmujewszystko,wszystko,cowidziałeśwczorajiwięcej,wszystko
wewnątrz ogrodzenia i wszystko, co jest na zewnątrz, wszystko. Ale tutaj -
powiedział, ogarniając ruchem dłoni tereny w obrębie murów - znajduje się
ośrodek,sercesiedziby.To,cosiędziejetutaj,wpływanawszystkoinne.
-Czyjatowłasność?
- Niczyja. To miejsce nigdy nie miało być „własnością”. - Wymówił ostatnie
słowo, jakby było lekko odrażające i budziło niesmak w jego ustach. - Miało być
wolne,otwarte,nieograniczone...nigdynieposiadane.
Przez kilka sekund panowała cisza, gdy Tony zastanawiał się nad doborem
właściwychsłówdonastępnegopytania.
-Ktozatem„należy”dotegomiejsca?
Uśmiechzaigrałwkącikachustmężczyzny.
-Ja!
- Mieszkasz tu? - zapytał bez namysłu. Oczywiście, że tak. Ten nieznajomy był
skomplikowaną projekcją jego podświadomości i jakoś na nią oddziaływał. Swoją
drogą, nikt naprawdę nie chciałby tu mieszkać, na tym odludziu, sam, w takich
warunkach.
-Oczywiście.
-Jaktojest,gdymieszkasięsamemu?
-Niewiem.Nigdyniemieszkałemsam.
TorozbudziłociekawośćTony’ego.
-Comasznamyśli?Niewidziałemtunikogoinnego.Aha,chodzicioJacka?Są
teżinni,tacyjakon?Czymogęichpoznać?
- Nie ma nikogo takiego jak Jack, a co do innych, wszystko w swoim czasie. -
Urwał.—Niemapośpiechu.
Znowu zapadło milczenie, niemal krępujące. W czasie tych pustych przestrzeni
pomiędzywymianązdań,Tonypróbowałwyczarowaćjakiśobrazczywspomnienie,
które nadałoby sens temu, co ma przed oczami, nic jednak nie napływało. Ani
fotografia, ani pojęcie, ani, jak tylko sięgał pamięcią, nawet wyobrażenie, które
budziłoby jakiś oddźwięk. Czy jest możliwe, że wszystko to jest wytworem jego
odurzonegolekami,rozmiękczonegoprzezśpiączkęmózgu?Miałpustkęwgłowie.
-Jakdługotumieszkasz?
-Czterdzieściparęlat,plusminus.Całeżycie,możnabyrzec.Kroplawmorzu,
naprawdę.
-Wolneżarty-parsknąłTony,kręcącgłową.Jegonieszczerzebrzmiącytonbył
zabarwionynutkąwyższości.Trzebabyćwariatem,żebyżyćnatymodludziuprzez
czterdzieści lat. On dostałby świra po czterdziestu godzinach, co dopiero po
czterdziestulatach.
Starającsięzrobićtodyskretnie,Tonyprzyjrzałsięnieznajomemu,któryalbotego
niezauważył,albotogopoprostunieobchodziło.Tonyjużgolubił.Wydawałosię,
żenależydotychnieczęstospotykanychludzi,którzyczująsięabsolutniewygodnie
wswojejskórzeisąpogodzenizewszystkim,coichotacza.Wprzeciwieństwiedo
większościinnych,którychznał,niesprawiałwrażenia,żechceuzyskaćprzewagę
albo szuka korzyści, łub ma jakiś tajny plan. Może zadowolony to odpowiednie
słowo, co nie znaczy, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby być
zadowolonynatakimodludziu.DlaTonyegozadowolenieinudabyłysynonimami.
Możefacetjestpoprostunieuświadomiony,nieznaniczegolepszego,mawąskie
horyzonty i braki w wykształceniu. Ale skoro tu jest, niespodziewany element
wytworujegopodświadomości,jegoobecnośćmusicośoznaczać.
-Powiedzmi,jeśliłaska,kimjesteś?-Byłotooczywistepytanie.
Mężczyzna z rozmysłem obrócił się w jego stronę i Tony spojrzał w te
niewiarygodnieprzenikliweoczy.
-Tony,jestemtym,októrymmatkamówiła,żezawszebędzieztobą.
Pochwilipotrzebnejnaprzetworzenieodpowiedzi,Tonysięcofnąłokrok.
-Jezus?Ty?JesteśJezusem?
Mężczyzna nic nie powiedział, tylko odwzajemniał spojrzenie, aż Tony spuścił
wzrok, żeby się skupić. Wtedy nagle nabrało to sensu. Oczywiście, że Jezus!
Napisał jego imię na liście. Czy jest ktoś lepszy do wyczarowania w pogłębionej
lekami śpiączce niż Jezus, archetyp wszystkich archetypów, wyobrażenie
pogrzebane w najgłębszych zakamarkach jego układu nerwowego? I oto stał,
neurologicznyduch,nieistniejącyiniematerialny.
Podniósłgłowę,iwtejsamejchwilinieznajomyprzylałmuwtwarzotwartądłonią,
dośćmocno,byzapiekło,choćnienatyle,żebyzostałślad.Tonyosłupiał,azaraz
potemwpadłwzłość.
-Pomagamcipoczuć,jaknaprawdęaktywnajesttwojawyobraźnia.-Mężczyzna
się roześmiał. Oczy wciąż miał życzliwe i łagodne. - To zdumiewające, że
nieistniejącyiniematerialnyduchmożenieźleprzywalić,prawda?
Gdybyktośinnybyłświadkiemtegozdarzenia,Tonybyłbyzakłopotanyiwściekły.
Wobecnejsytuacjiprzeważałozdumienieizaskoczenie.
-Idealnie!-oznajmiłpozebraniumyśli.-Otodowód!PrawdziwyJezusnikogoby
nieuderzył.
-Awłaściwie,skądwiesz?Zosobistegodoświadczenia?-Niby-Jezusszczerzył
zęby,najwyraźniejdoskonalesiębawiąc.-Pamiętaj,Tony,udałocisięprzekonać
samego siebie, że jestem jakimś tam Jezusem wytworzonym przez otumanioną
lekami podświadomość. Sam wprowadziłeś ten dylemat. Albo nie jestem tym, za
kogosiępodaję,albowgłębiduszywierzyszwJezusa,którymożeuderzyćkogoś
wtwarz.Którąmożliwośćwybierasz?
Stał,tenfacetJezus,zrękamisplecionyminapiersiipatrzył,jakTonyzmagasię
zlogiką.WreszcieTonyspojrzałnaniegoiodparł:
-Wtakimraziechybamuszęnaprawdęwierzyć,żeJezusjestosobą,któramoże
trzasnąćmniewtwarz.
- Ha! Brawo! Martwi ludzie krwawią! - Jezus ze śmiechem zarzucił mu rękę na
ramię.-Przynajmniejstaraszsiębyćkonsekwentnywswoichzałożeniach,nawet
gdysąniezgodniezprawdąibezwzględunakłopoty,jakichciprzysparzają.Trudny
sposóbnażycie,alezrozumiały.
Tonywzruszyłramionamiiteżsięroześmiał,głębokozaintrygowanynawiązaniem
dokrwawieniamartwych.Jakbyobajznalicelwycieczki,razemzeszliposchodach
iruszylipodgóręwstronędalekiegogaju.Zdołuwyglądałonato,żedrzewarosną
na najwyższym wzniesieniu posiadłości, przytulone do szarej kamiennej ściany w
pobliżu miejsca, gdzie Tony pierwszy raz spotkał Jacka. Było możliwe, że z tego
dogodnego punktu roztacza się widok na cały teren w obrębie murów, a może
nawetnależącązanimidolinę.Gdyszli,Tony,rasowybiznesmen,wciążzadawał
pytania.
-Czterdzieściparęlat,atomiejscewyglądanazmęczoneizepsute.Bezobrazy,
aletowszystko,czegozdołałeśdokonaćprzezcałytenczas?-Jeślimiałzamiar
zamaskować insynuację, to raczej mu się nie powiodło. Jezus-człowiek nie
odpowiedziałodrazu,przemyśliwującsugestię.
-Możliwe,żemaszrację.Chybaniejestemwtymdobry.Tomiejscejestobecnie
tylkocieniemtego,czymbyłokiedyśuswoichpoczątków.Swegoczasubyłtodziki,
wspaniałyogród,otwarty,pięknyiwolny.
-Niechciałem...-zacząłprzepraszającoTony,aleJezuszuśmiechemzbyłjego
przeprosiny.-Poprostuniezabardzowyglądanaogród.
-Tak,pracetrwają.-Jezuswestchnąłzrezygnacjąideterminacjązarazem.
-Wedługmnie,idąjakpogrudzie-skomentowałTony.Starałsięnieprzesadzićz
krytyką, ale nie zdołał się powtrzymać. Dawno weszło mu w nawyk znajdowanie
sposobównauzyskanieprzewagiwrozmowie.
- Może to zająć trochę czasu, ale dopnę swego. - Tak brzmiała niewzruszona
odpowiedź.
-Oczywiścieniechcębyćniegrzeczny,aleniesądzisz,żerealizacjaprojektutrwa
owielezadługo?Mogłeśoczyścićziemię,obsadzićją,użyźnić,azarazbyodżyła.
Sądzę, że jest tu potencjał. Kilku fachowców z odpowiednimi narzędziami bardzo
szybko załatwiłoby sprawę. Może parę buldożerów? Zauważyłem, że tu i ówdzie
murykruszejąisięrozpadają.Mógłbyśściągnąćinżynieraiarchitekta,imurarzew
półrokudoprowadzilibytomiejscedoporządku.Aha,ijeszczeekipędorozbiórkii
odbudowaniatwojegodomu.
-Tony, to żywa ziemia, nie plac budowy. To miejsce żyje i oddycha, istnieje
naprawdę, nie jest fantazją, którą można zrealizować na siłę. Kiedy przedkładasz
rozwiązania techniczne nad współzależności i proces, kiedy próbujesz
przyśpieszyćrozwójświadomości,kiedywymuszaszzrozumienieidojrzałośćprzed
ichwłaściwymczasem,wtedy...-wskazałwdółnaposiadłość,jakdługaiszeroka-
tymsięstajesz.
Tonyniemógłbypowiedzieć,czyJezusużywałdrugiejosobyliczbypojedynczejw
odniesieniudoniego,czywsensieogólnym.Niespytał,nawypadek,gdybymówiło
nim.
-Jesteśmywstanie-kontynuowałJezus-poruszaćsiętylkoztakąprędkościąi
w takim kierunku, jaki nakazuje nam sama ziemia. Należy odnosić się do niej z
czcią i z honorami, i słuchać głosu jej serca. Następnie, z szacunku dla niej,
musimy podporządkować się jej koncepcji „prawdziwości” i wciąż pozostać tymi,
którzy ją kochają, niezachwianie, bez względu na cenę. Gdy nie w ten sposób
żyjesz dla ziemi, stajesz w jednym szeregu z jej agresorami, łupieżcami,
użytkownikami i dobroczyńcami, a wówczas wszelka nadzieja na jej uleczenie
przepada.
-Panie.-Tonystawałsiętrochęzaniepokojony,gdypróbowałpojąćto,cosłyszał.
- Używasz przenośni i gubię się gdzieś w tłumaczeniu. Mówisz o tej ziemi jak o
osobie, jakby była kimś, kogo znasz i kochasz. Jak to możliwe, skoro to tylko
ziemia,skałyiwzgórza,polnekwiaty,chwasty,wodaitakdalej?
-Właśnie dlatego - zaczął Jezus, delikatnie ściskając jego ramię - nie potrafisz
zrozumieć, co mówię. Ani razu nie użyłem przenośni, podczas gdy ty zrobiłeś to
wiele razy. Ponieważ wciąż wierzysz swoim metaforom, nie jesteś w stanie
zobaczyć,cojestprawdą.
Tony przystanął na ścieżce, uniósł ręce, jakby chciał ogarnąć całe to miejsce, i
dramatycznieprzedstawiłswojąrację:
-Aletotylkoziemia!Niejakaśżywaosoba.Poprostuziemia.
-Ach,Tony,jużsamtopowiedziałeś...wprochsięobrócisz.Wziemię!
To powiązanie, które mu umykało! Sam pomysł był szokujący, zatrważający w
swoich implikacjach. Znowu spojrzał w te niesamowite oczy i znalazł słowa, bojąc
siętego,cozamierzazasugerować.
—Mówiszmi,żetowszystko,nietylkoto,cowidziałemwobrębietychmurów,ale
równieżnazewnątrz,żetowszystkojestżywąistotą?
Jezus-człowiekanidrgnąłpodsiłąjegospojrzenia.
—Mówięciznaczniewięcej,Tony.Mówięci,żetażywaistota...jesttobą!
-Mną?Nie,toniemożebyćprawdą.Toniemożliwe!-Czułsięzmiażdżonyprzez
niewidzialnąpięść,któratrzasnęłagowbrzuch.
Odwrócił się, zrobił kilka chwiejnych kroków, patrząc wstecz i na zewnątrz. W
jednej chwili jego wzrok się zmienił, oczy się otworzyły, ale teraz rozpaczliwie nie
chciał nimi patrzeć. Już osądził to miejsce z nadrzędnej pozycji wyniosłego
niezaangażowania i uznał je za straconą ziemię niczyją, spłacheć niewart próby
ratunku. Taka była jego ocena. Był uprzejmy i nie szczędził słów zachęty, ale to
wcale nie odzwierciedlało jego prawdziwych odczuć. Chciał wykar- czować
wszystko,cożyło,pogrzebaćpodasfaltem,zastąpićbetonemistalą.Wszystko,co
widział,byłobrzydkieipozbawionewartości,zasługującetylkonazniszczenie.
Tony padł na kolana i zakrył oczy rękami, jakby chciał wynaleźć nowe kłamstwa
dla ukrycia ziejącej pustki pozostawionej przez odejście starych albo zapewnić
sobienowezłudzenia,którezaoferująmuazyl,ochronęiwygodę.Alegdyrazsię
coś„zobaczy”,niemożnatego„odzobaczyć”.Uczciwośćkazałamuoderwaćręce
od twarzy; klarowność żądała posłuchania. Uniósł wzrok i tym razem spojrzał
wnikliwie. Nie znalazł niczego, co mógłby podziwiać bądź darzyć sympatią. To
miejscebyłozapuszczonymugorem,kompletnąinieodwracalnąporażką,żałosną
skazą w skądinąd potencjalnie atrakcyjnym świecie. Jeśli naprawdę jest nim, jego
własnym sercem, to w najlepszym wypadku można go uznać za chodzące
rozczarowanie.Wnajgorszym,nienawidziłwsobiewszystkiego.
Płaczbyłsłabością,którągardził;wdzieciństwieprzysiągłsobie,żenigdywten
sposób nie zareaguje. Teraz jednak nie zdołał się powstrzymać. Płacz przerodził
sięwszloch.Pękłatama,odlatbędącawbudowie,iczułsięzupełniebezradnyw
obliczu szturmu emocji. Nie mógłby powiedzieć, czy one wprawiają go w drżenie,
czyziemiadosłownietrzęsiemusiępodnogami.
-Toniemożebyćprawda,poprostuniemoże!-ryknął,starającsięniepatrzeć
naJezusa-człowieka.-Potemskąds'wgłębiwyrwałmusięniespodziewanykrzyk:
—Niechcę,żebytobyłaprawda!Proszę,powiedzmi,żetonieprawda.-Spojrzał
błagalnienaJezusa.-Czytowszystko,czymjestem,chorym,żałosnymstrzępem
człowieka? Czy takie jest moje życie? Jestem brzydki i odrażający? Proszę,
powiedzmi,żetonieprawda.
Biły w niego fale żałości nad sobą i nienawiści do samego siebie, aż w końcu
poczuł, że jeszcze chwila, a tkanina jego duszy rozerwie się w szwach. Fala
uderzeniowarzuciłagonakolanaitrzasnęłanimoziemię.Jezus-człowiekukląkłi
objąłgo,pozwalającmuzanosićsiępłaczemwswoichramionach,dośćsilnych,by
niepozwoliłynieznośnemubólowiipoczuciuutratywyrwaćsięzczułegouścisku.
Tonymiałwrażenie,żetylkoobecnośćtegoczłowiekachronigoprzedrozsypaniem
sięnakawałki.
Porwanyprzezemocjonalnyhuragan,czuł,żejegoumysłzrywasięzkotwicy,gdy
wszystko,couważałzaprawdziweiwłaściwe,obracałosięwprochiwpopioły.Ale
potem, jakby w rozbłysku światła, ukazało się przeciwieństwo: A jeśli naprawdę
odnajduję swój umysł, swoje serce, swoją duszę? Mocno zacisnął powieki i
szlochał,pragnącjużnigdywięcejnieotwieraćoczu,nigdywięcejniewidziećtego
ucieleśnieniawstydu,którymbył,którymsięstał.
Jezus-człowiekrozumiałiprzytulałjegozapłakaną,zasmarkanątwarzdoswojego
ramienia.Gdytylkoustąpiłajednafalaemocji,zarazuderzałanastępna,iznówgo
zalewała;czasaminapierałyztakąsiłą,żeTonymyślał,żezarazprzewrócągona
nice. Każda z nich odgrzebywała emocje, które przez lata czekały w uśpieniu, by
wreszciedojśćdogłosu.
Szturm powoli zaczął się załamywać, przycichł, i w końcu przeminął. Zapadła
cisza,odczasudoczasuprzerywanaprzezkrótkiespazmy,którenimwstrząsały.
PrzezcałytenczasJezus-człowiektrzymałgowobjęciach,niechciałgoopuścić.
Wkońcu,gdyzapadłzupełnyspokój,człowiekprzemówił.
5
I pozostał tylko jeden
Bólmożenamprzypominać,żeżyjemy,alemiłośćnamprzypomina,dlaczego.
TrystanOwainHughes
-Posłuchajmojegogłosu,Tony.-Jezusznówgładziłgopogłowie,jakdziecko,
swegosyna.-Każdaistotaludzkajestsamawsobiewszechświatem.Twojamatka
i ojciec współuczestniczyli z Bogiem, żeby stworzyć duszę, która nigdy nie
przestanie istnieć. Twoi rodzice jako współtwórcy dostarczyli materiał, unikalnie
połączonegenyitakdalej,żebypowstałoarcydzieło,nienieskazitelne,leczmimo
tozdumiewające.Wzięliśmyzichrąkto,conamprzynieśli,podporządkowującsię
wybranemu przez nich czasowi i historii, po czym dodaliśmy to, co tylko my
mogliśmy im ofiarować - życie. Zostałeś poczęty, żywy cud, który narodził się w
eksplozji,wszechświatwmul-tiwszechświecie,nieodizolowanyinierozłączony,ale
splecionyiprzeznaczonydlawspólnoty,takjakBógjestwspólnotą.
- Ha! Żywy cud? - Tony pociągnął nosem, osłabiony po walce z powodzią łez.
Sądził,żemuichzabrakło,że
wyczerpał zapasy, ale na tę myśl jeszcze kilka spłynęło mu z oczu i ściekło po
brodzie.-Niejestemżywymcudem.
- Żeby doszło do „nie jestem”, najpierw musi być „jestem” - powiedział Jezus. -
Wizerunekipowierzchownośćniewielemówią.Wnętrzejestwiększeniżzewnętrze,
gdymasięoczy,żebytozobaczyć.
- Nie jestem pewien, czy chcę widzieć albo wiedzieć - wymamrotał Tony. - Za
bardzo boli. Poza tym nie wierzę, by cokolwiek z tego, łącznie z tobą, było
prawdziwe. A jednak czuję się taki zawstydzony. Wolałbym wrócić do dawnej
ślepoty,doniewidzenia.
-Bóljestprawdziwy,jestprawdą.Zaufajmi,Tony.Przemianabezpracyibólu,bez
cierpienia,bezwrażeniautraty,jesttylkoiluzjąprawdziwejzmiany.
- Nienawidzę tego - oznajmił Tony i kolejny, acz krótki spazm wstrząsnął jego
ciałem. - Nie mogę tego zrobić. A zaufanie? Tego słowa nie miałem w moim
słowniku.Zaufanietoniemojabroszka.
-Niewątpię-rzekłJezusizachichotał.-Alemoja!
Tonyjeszczesięnieporuszyłaninieotworzyłoczu,jego
zwieszona głowa wspierała się na piersi tego mężczyzny. Czuł się głupio i
bezbronnie,aleniechciałsięruszyć.
- Nie wiem, co zrobić - wyznał. - Mogę ci powiedzieć, za kim w tej chwili
najbardziej tęsknię? - Tony otworzył oczy i nabrał powietrza w płuca. - Naprawdę
tęsknięzamamą.
Jezus wyjął skądś złożoną czerwoną chusteczkę, którą Tony przyjął z
wdzięcznościąiwydmuchałnos.
-Tony, twoja matka była ostatnią osobą, której ufałeś. Nie można robić nic na
własnąrękęaninawetnaswoichwarunkach.Zostałeśstworzonyprzezwspólnotę,
żebyistniećwewspólnocie,stworzonynaobrazBoga,którynigdynieznałniczego
zwyjątkiemwspólnoty.
-Bóg,wspólnota?
-Zawsze.Mówiłemci,żenigdyniebyłemsam.Nigdyniczegoniezrobiłemsam.
Więzisąsercemtego,kimjestem.
-Nigdytegonierozumiałem.
-Spokojnagłowa.Tegonietrzebarozumieć.Tegotrzebadoświadczyć.
Tonyznówgłębokoodetchnął.
- Więc co się ze mną stało? Jeśli to miejsce jest naprawdę mną, jak doszło do
tego,żeskończyłemjakomartwe,zdewastowanepustkowie?
-Ztwojegopunktuwidzeniamożnabyrzec,żeprzydarzyłocisię„życie”;dużei
małe straty w ciągu każdego dnia, narastanie kłamstw i zdrad, nieobecność
rodziców,gdyichpotrzebowałeś,porażkasystemu,decyzje,którepodejmowałeś,
żeby się chronić. Tak, one utrzymywały cię przy życiu, ale skrępowały twoją
zdolnośćdobyciaotwartymnasprawy,któreuleczyłybytwojeserce.
-Aztwojejperspektywy?
- Z mojej perspektywy to była śmierć, nie życie, nie- rzeczywistość, dla której
nigdy nie byłeś przeznaczony. To była nie-miłość, nie-światło, nie-prawda, nie-
wolność....tobyłaśmierć.
-Awięcumieram?Czydlategotowszystkosiędzieje?
-Synu,umierałeśoddniapoczęcia.Ichociażśmierćjestpotwornymzłem,istoty
ludzkieprzypisałyjejcośznaczniepotężniejszegoniżnatozasługuje,niżto,czym
rzeczywiściejest,jakbycienieśmiercirzucanewświetlenatłowaszegoistnienia
nabrałyprzerażającychproporcji,iterazboiciesięnawetjejcienia.
-Nierozumiem.
— To rozmowa z wieloma warstwami, wiele z nich nie jest na dzisiaj. Na razie
musisz zrozumieć, że ważnym powodem twojego strachu przed śmiercią jest
atroficzne, mikroskopijne postrzeganie życia. Zycie swoim ogromem, swoją
wspaniałością, bezustannie przytłacza, pochłania, wykorzenia potęgę i obecność
śmierci.Twojawiarawśmierćjestkońcem,zdarzeniempowodującymustanietego,
co naprawdę ma znaczenie, i dlatego staje się wielkim murem, nieuniknionym
czynnikiemhamującymradość,miłośćiwięzi.Widziszśmierćjakoostatniesłowo,
ostateczne oddzielenie. Prawda jest taka, że śmierć jest tylko cieniem tego
wszystkiego. To, co nazywasz śmiercią, faktycznie jest swego rodzaju
oddzieleniem,aleniewtakimsensie,jaktosobiewyobrażasz.Skoncentrowanyna
sobie, określiłeś swoje istnienie w odniesieniu do strachu przed tym pojedynczym
zdarzeniem ostatniego tchnienia, zamiast uznać wszechobecność śmierci
wszędzie wokół siebie — w twoich słowach, w twoim dotyku, w twoich decyzjach,
smutkach, niewierze, kłamstwach, osądach, niewybaczalności, uprzedzeniach,
dążeniudowładzy,zdradach,ukrywaniusię.„Zdarzenie”śmiercijesttylkojednym
małym wyrazem jej obecności, ty zaś uczyniłeś je wszystkim, nie zdając sobie
sprawy, że każdego pojedynczego dnia pływasz w oceanie śmierci. Tony, nie
zostałeśprzeznaczonydlaśmierci,aniteżśmierćniebyłaprzeznaczonadlatego
świata. Ze zdarzeniem śmierci nierozerwalnie jest związana obietnica, chrzest w
oceanie,któryratuje,nietopi.Istotyludzkie„od-tworzyły”życieiwpisałytonie-życie
w swoje doświadczenie, dlatego z szacunku dla was, od samego początku
wpletliśmyjewwiększygobelin.Wtensposóbkażdegodniabędzieszdoświadczać
tego ukrytego napięcia pomiędzy życiem a śmiercią, dopóki nie uwolni cię
zdarzenie śmierci, ale byłeś przeznaczony do radzenia sobie z jej ingerencją we
wspólnocie, w więzi, nie w egocentrycznej izolacji, nie zamknięty w tym małym
miejscu.
-Awszystkieteścieżki,telicznewiodącetuszlaki?
- Tony, one tutaj wzięły początek, w środku tej ruiny. Nikt już tu nie przychodzi.
Wszyscyodeszli.
Przezchwilężalpomrukiwałjakskradającysiędrapieżnik,aleszybkoprzeminął.
Tonypostanowiłwyznać,comyśli:
-Jaichodprawiłem,prawda?Nieodeszlisamizsiebie.
-Dopókinieuporaszsięześmiercią,Tony,każdaosobawtwoimświeciebędzie
dla ciebie albo katalizatorem bólu, albo martwa. Czasami łatwiej je pogrzebać
gdzieśnaterenieswojejposiadłości,niżpoprostuodprawiać.
-Więcśmierćzwycięża?-Tonywiedział,oconaprawdępyta,ajeślitenJezus-
człowieknaprawdębyłtym,zakogosiępodawał,wtedyonteżbędziewiedział.
- Czasami ma się takie wrażenie, prawda? Ale nie, wygrało życie! Zycie wciąż
wygrywa.Jestemtegożyjącymdowodem.
- Nie jesteś więc tylko mitem, bajką dla dzieci? Naprawdę się spodziewasz, że
uwierzę,żepowstałeśzmartwych?-Chciałusłyszeć,jakontopotwierdza.
- Ha, trzeba znacznie więcej wiary, by wierzyć, że nie powstałem. Że zostałem
zbity tak, że rodzona matka by mnie nie poznała, zawisłem na krzyżu tortur,
włóczniaprzeszyłamójbok,sięgającserca,pogrzebanomniemartwym,ajednak
jakoś się przywróciłem do życia, rozwinąłem z całunu, odtoczyłem tonę skały,
pokonałem elitarnych strażników świątynnych, i zapoczątkowałem ruch, który
jakobyznacałąprawdęożyciuizmartwychwstaniu,alewrzeczywistościopierasię
nakłamstwie?Tak,wierzyćjestznaczniełatwiej.
Tonyspojrzałnategoczłowieka.Jegosłowatworzyłyramęhumoruitriumfu,ale
napłótniewidniałportretżalu.
- To tylko opowieść! - wykrzyknął. - Opowieść dla poprawy naszego
samopoczucia albo dla wmówienia nam, że życie ma jakieś znaczenie czy cel.
Moralizatorskabajeczkaopowiadanachorymludziomprzezsłabychludzi.
-Tony, powstałem z martwych. Przełamaliśmy iluzję władzy i dominacji śmierci.
Tata Bóg mnie ukochał, żebym żył w mocy Ducha i pokazał, że jakakolwiek
ideologiaoddzieleniazawszebędzieniewystarczająca.
-Wiesz,żeniewierzęwnicztego,prawda?-warknąłTony.-Wciążnawetnie
wierzę, że istniejesz. Nie wiem, co mnie opanowało. To znaczy, jasne, był sobie
kiedyś żydowski facet, rabbi o imieniu Jezus, który zrobił wiele dobrego, i dlatego
ludzie wymyślili o nim najróżniejsze historie, że czynił cuda, a nawet wskrzeszał, i
zapoczątkowali religię, ale facet kipnął. Umarł jak każdy inny, a śmierć to śmierć,
koniec istnienia. Jesteś niczym więcej niż głosem mojej matki, powracającym
echemgdzieśwmoimpodświadomymumyśle.
- Prawie mnie przekonałeś — stwierdził Jezus z nutką sarkazmu i wybuchnął
śmiechem. - W tej chwili jesteś w samym środku czegoś, Tony, co nazywa się
kryzysem wiary. Częściej zdarza się to w momencie fizycznej śmierci, w trakcie
zdarzenia, ale ponieważ nigdy nie było przepisów rządzących więziami, a ty nie
jesteśtaknaprawdęmartwy,widoczniesięszykujecośwyjątkowegoitajemniczego.
Tonyniekryłzaskoczenia.
-Czywtensposóbmimówisz,żeniewiesz,dlaczegotujestem?
-Boniewiem!Tatajaknarazieniepodzieliłsięzemnątymstrzępemwiedzy.-
Pochyliłsię,jakbychcączwierzyćsięzsekretu.-Wie,żelubięniespodzianki.
-Czekaj.Myślałem,żetymiałeśbyćBogiem?
-Niemiałembyć,jestemBogiem!
-Wtakimrazie,jakmożeszniewiedzieć,dlaczegotujestem?
-Jakpowiedziałem,Tataminiepowiedział.
-Ale,skorojesteśBogiem,czyniewieszwszystkiego?
-Wiem.
-Przecieżwłaśniemipowiedziałeś,żenie...
-Tony-przerwałmuJezus-niemyśliszwkategoriachwięzi.Widziszwszystko
przez pryzmat odizolowanej niezależności. Odpowiedzi na twoje pytania wprawią
cię w absolutne zadziwienie, nie będą miały najmniejszego sensu, ponieważ nie
masznawetpunktuodniesienia,żebyjezrozumieć.
Tonykiwałgłową,wyraźnietakoszołomiony,jakJezuszapowiedział.
-Częściącudumnie,zawszeBoga,połączonegozrodzajemludzkim,jestto,że
niebyłemjakimśtamaktoremdodanymdoobsady,aledosłownienawiekiwieków
stałem się człowiekiem. Nigdy nie przestałem być w pełni Bogiem, w pełni
stworzycielem. Jest prawdą, tak teraz, jak było od początku świata, że cały
kosmosistniejewemnieiżejagospajam,podtrzymujęnawetteraz,wtejchwili,a
obejmuje on ciebie wraz ze wszelkim stworzeniem. Śmierć nigdy tego nie powie.
Śmierćniczegoniepodtrzymuje.
Tonykręciłgłową,próbujączrozumieć,ajednakwtymsamymczasiestawiając
wewnętrznyopór.
Jezuskontynuował:
-Tak,jakoBógmógłbymzaczerpnąćzkrynicymojejwiedzy,żebysiędowiedzieć,
dlaczegotujestes',alełączymniewięźzojcem,którymitegoniewyjawił,iwierzę,
żepowiadomimniewchwili,gdystaniesiętodlamnieważne.Dotegoczasubędę
chodzićztobąwrzeczywistymczasieiprzestrzeni,wwierzeizaufaniu,izobaczę,
jakieniespodziankiTatamadlanaswzapasie.
- Mózg mi się lasuje! - Tony uniósł ręce i pokręcił głową. - Wszystko się
pomieszało.
-Tonajłatwiejszaodpowiedź,którejcimogęudzielić-powiedziałJackzchichotem
-iktórabyćmożenawetnabierzetrochęsensu.
- Tak, wielkie dzięki! - parsknął Tony. - Więc, podsumowując, jeśli dobrze
zrozumiałem,jesteśBogiem,aleniewiesz,dlaczegotujestem.
-Zgadzasię,leczmójTataiDuchŚwiętywiedzą,ijeślizajdzietakapotrzeba,ja
teżsiętegodowiem.
Tonywciążkręciłgłową,gdywstałisięotrzepał.Czytonaprawdęprojekcjajego
podświadomości? Rozmawiali o sprawach, nad którymi nigdy się nie zastanawiał.
Towszystkozbijałogoztropu.Odwrócilisięipodjęliwspinaczkęnawzgórze.
- Przekonajmy się, czy dobrze rozumiem - zacząłTony. - Jest Ojciec, który jest
twoimTatą,ity,będącySynem?
-IDuchŚwięty-podsunąłJezus.
-AktojestDuchemŚwiętym?
-Bóg.
- To chrześcijańska koncepcja, prawda? Mówisz, że ktoś, kto wierzy w ciebie,
wierzywtrzechbogów?Chrześcijaniesąpoliteistami?
-Pozachrześcijanamiwierzywemniewieluludzi.„Wyznawanie”jestaktywnością,
nie kategorią. Chrześcijaństwo istnieje ledwie od paru tysięcy lat. Co do pytania,
czysąpoliteistami?Wcalenie.
Jezus przystanął i odwrócił się kuTonyemu, wskazując, że to, co powie, będzie
ważneiznaczące.
-Słuchajuważnie,Tony.Jesttylko...wysłuchajmnieuważnie:jesttylkojedenBóg.
Ludzizaślepiłaciemność,będącaskutkiemwyboruniezależności,istracilizoczu
prostotę prawdy. Więc po kolei - jest jeden Bóg. Choć nie zgadzają się co do
szczegółów, a szczegóły i niezgodności są znaczące i ważne, Żydzi ze swoimi
sektami, chrześcijanie wszelkiej maści, muzułmanie z ich wewnętrzną różnorod-
nością,wszyscyonisązgodni,żejesttylkojedenBóg,niedwóch,nietrzech,nie
więcej,tylkojeden.
-Czekaj,przecieżwłaśniepowiedziałeś...-wtrąciłTony,aleJezusuniósłrękę,nie
pozwalającmuskończyć.
- Żydzi jako pierwsi ujęli to najlepiej w swojej Szemie: „Słuchaj, Izraelu, Pan jest
naszym Bogiem - Panem jedynym!” Ale żydowskie Pismo mówi o tym „jedynym”
Bogu w liczbie mnogiej. „Stwórzmy człowieka na nasze podobieństwo”. Było to
pomyślaneniejakozaprzeczenie,żeBógjestjeden,alejakorozwinięcietego,jaka
jest natura „jedynego”. W żydowskim pojmowaniu było zakorzenione, że
zasadniczo,rozmyślnieużywamtegosłowa,żezasadniczoBógjestjeden,ajednak
jestwielością,wspólnotą.
-Ale...-JezusznówuniósłrękęiTonysięuciszył.
-Torażąceuproszczenie,jednakżeGrecy,których
ogromnie kocham, poczynając szczególnie od Platona i Arystotelesa, kazali
światu myśleć o jednym Bogu, choć nie rozumieli tego o wielości, dlatego
opowiedzieli się za niepodzielną pojedynczością stojącą za całym istnieniem i
więzią, za nieporuszonym sprawcą wszelkiego ruchu, bezosobowym i
nieprzystępnym,aleprzynajmniejdobrym,cokolwiektoznaczyło.Apotempojawiłem
sięja,wżadensposóbniestojącwsprzecznościzSzemą,rozciągającsięnanią.
Oznajmiłemtownajprostszychmożliwychsłowach.„Ojciec’ija’stanowimyjedność
i jesteśmy dobrzy”, co jest zasadniczo deklaracją wyrażającą relacje. Jak
prawdopodobnie wiesz, to załatwiło sprawę, wierzący wreszcie uporządkowali
swojeideologieidoktryny,wszyscysięzgodzili,iżyliszczęśliwie...
JezuszerknąłnaTony’ego,którypatrzyłnaniegozpytającouniesionymibrwiami.
-To sarkazm, Tony. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy znów się odwrócili i
podjęliwędrówkę.-Wracającdomojejopowieści,wciągupierwszychkilkusetlatpo
moim ucieleśnieniu było wielu, jak Ireneusz i Atanazjusz, którzy to rozumieli.
Widzieli, że sama istota Boga wyraża relacje; trzy odrębne osoby, które są tak
cudowniebliskie,żestanowimyjedność.„Jedność”,Tony,różnisięododizolowanej
i niezależnej „pojedynczości”, a różnica polega na więzi; trzy osoby wyraźnie
razem.
Jezusumilkł.
Tony kręcił głową, próbując zrozumieć jego słowa. Nie przypominał sobie
podobnejrozmowyitogotrapiło.Byłzaintrygowany,choćniepewny,dlaczego.
-Chciałbyświedzieć,cosięstałopóźniej?Gdziesięwszystkopogorszyło?
TonyskinąłgłowąiJezuskontynuował.
- Grecy, z ich umiłowaniem izolacji, wpływami Augustyna, a później Tomasza z
Akwinu,bywymienićtylkodwóch,irodzisiębezrelacyjnechrześcijaństwo.Wrazz
nimprzychodząreformatorzy,jakLuteriKalwin,którzydokładaliwszelkichstarań,
żeby wyrugować Greków z sanctum sanctorum, ale ledwo spoczęli w grobie,
autorzy greccy zostali wskrzeszeni i zaproszeni do nauczania w szkołach reli-
gijnych.Uporczywośćzłychpomysłówjestdośćniezwykła,niesądzisz?
- Zaczynam to rozumieć - wyznał Tony — ale nie jestem pewien, czy rozumiem
choć trochę lepiej niż wtedy, gdy zacząłeś. To wszystko jest fascynujące, ale bez
związkuzemną.
- Ach, wystarczy, żebyś wiedział, co następuje: w sercu całego istnienia trwa
wielki taniec altruistycznej, skupionej na innych miłości - jedność. Nic nie jest
głębsze,prostszeiczystsze.
-Brzmipięknie,gdybytylkobyło...
-Spójrz,jesteśmy-przerwałmuJezus.
Ścieżka weszła do gaju i zwęziła się tak bardzo, że mogła iść nią tylko jedna
osoba. Tony prowadził, wdzięczny, że dróżka się nie rozwidla. Gdy wyszedł na
polanę,uświadomiłsobie,żejestsam.Polanaprzylegaładomasywnejkamiennej
granicy, która ciągnęła się niemal jak okiem sięgnąć. Gliniane schody wiodły do
niepozornej lepianki, może ledwie dwuizbowej chałupy, ale musiał się z niej
roztaczać widok na całą dolinę. Tony rozróżnił sylwetkę kobiety siedzącej na
drewnianejławce,opierającejsięościanętego,couznałzajejmieszkanie.Jezus-
mężczyznajużzniąrozmawiał,jegorękaczulespoczywałanajejramieniu.
Gdy Tony wszedł po około stu stopniach, zobaczył starszą, pulchną kobietę z
czarnymi jak smoła włosami, splecionymi w warkocze przybrane wielobarwnymi
koralikami. Była ubrana w skromną suknię z kwiaciastego perkalu, zebraną w talii
paskiemozdobionympaciorkami,anaramionamiałazarzuconypatchworkowykoc
wsłoneczkaigwiazdy.Oczymiałazamknięte,twarzzwróconąkugórze.
ByłaIndianką,rdzennąAmerykankąalbokobietąPierwszychNarodów.
- Anthony - powitał go Jezus, gdy Tony się zbliżył - to Wiyan Wanagi. Możesz
zwać ją Kusi (kuen-shii) albo Babką, jeśli wolisz. Macie pewne sprawy do
przedyskutowania. Ona wie, dlaczego tu jesteś, więc zostawię cię na jakiś czas,
choćnigdyniejestemnieobecny.-Wmniejniżokamgnieniumożeniezniknął,ale
stałsięniewidoczny.
- Dziękuję, Anpo Wicapi - powiedziała z czułością. - Siadaj! — Wskazała na
ławkęimiejsceoboksiebie,nieotwierającoczu.Głosmiałagłębokiidźwięczny.
Tonyposłuchał.Siedzieliwmilczeniu,onazzamkniętymioczami,onpatrzącwdół
na przestrzeń ziemi, która leżała przed nimi jak płaszcz. Z tego miejsca niemal
sięgał wzrokiem do przeciwległego muru, wznoszącego się co najmniej kilka mil
dalej, a po lewej stronie widział walący się dom, w którym się obudził. Więc to
posępne pustkowie ma być jego sercem, jeśli wierzyć temu, co mu powiedziano.
Nie jest to zupełnie dom, ale też niezupełnie piekło. W tej chwili prawdziwsze
wydawałosiętodrugie.
Siedzieli w milczeniu przez czas, który wydawał się godzinami, choć zapewne
minęło tylko kilkanaście minut. Tony nie przywykł ani do spokoju, ani do ciszy.
Czekał,wewnętrzneciśnienienarastało.
Chrząknął.
-Czychcesz...
-Sza!Zajęta!
Czekał,ażznówniemógłsiępowstrzymać.
-Uch,czymzajęta?
-Pracąwogrodzie.Tylechwastów.
-Och-mruknął,niechcącprzyznawać,żetoniemasensu.-Ajawłaściwieco
tutajrobię?
-Przeszkadzasz-odparła.—Siedź.Wdech,wydech,zachowajspokój.
Siedziałwięc,starającsięniewiercić,podczasgdypowoliwzbierałwnimpotok
obrazów,emocjiipytań.Oderwałprawyobcasodziemi,znawyku,istopazaczęła
podskakiwać. Nawet nie zauważył tej nerwowej próby rozładowania wewnętrznej
energiiinapięcia.
Kobieta, nie otwierając oczu i ledwo się poruszając, położyła rękę na
podrygującymkolanie,spowolniłajeizatrzymała.
-Dlaczegobiegniesztakszybko?-Głosmiałamiękkiimłodszyniżciało.
-Wcaleniebiegnę-odparł.-Poprostusiedzęjakmikazałaś.
Niezabrałasilnej,stwardniałejdłoniiczułrozchodzącesięodniejciepło.
-Anthony,dlaczegozawszemyślisz,żezzaproszeniamiwiążąsięoczekiwania?
Uśmiechnąłsięszeroko.Wiedział,żeniemusiodpowiadać,żeonajużznajego
myśli.Zzaproszeniemzawszesązwiązanejakieśoczekiwania.Zawszesąjakieś
plany,czasamioczywiste,częstoukryte,alezawsze.Czyjestinnysposób,byżyć
natymświecie?Alejejpytanieskłoniłogodozastanowienia.
-Więcpoprostutaksobiesiedzimy-mruknął,niespodziewającsięodpowiedzi.
-Nie,Anthony,nietylkotaksobiesiedzimy...modlimysię.
-Modliszsię?Dokogosięmodlisz?
-Niemodlęsiędonikogo-odparła,wciążzzamkniętymioczyma.-Modlęsięz.
Próbowałchwilęzaczekać,aleniemiałtegowzwyczaju.
-Więczkimsięmodlisz?-zapytał.
- Z tobą! - Twarz kobiety pomarszczyła się w uśmiechu, popołudniowe światło
skryłosięwgłębokichbruzdach,apotemjewygładziło.-Modlęsięztobą.
-Ale-zaczął,kręcącgłową,jakbymogłatozobaczyć-jasięniemodlę.
Znowusięuśmiechnęła,lecztymrazemzachowałamilczenie.
Siedzieli prawie przez godzinę, on w myślach wrzucał swoje troski i obawy do
wyimaginowanych łódeczek, które w wyobraźni spuszczał na maleńki strumyk
płynący niedaleko miejsca, gdzie siedzieli. Nauczył się tego podczas kursu
panowanianadgniewem.Łódeczkijednapodrugiejodpływałypozazasięgwzroku,
każda zabierała mały ładunek, aż w końcu nic nie zostało i siedział w aurze
roztaczanego przez tę kobietę dobrego samopoczucia, głęboko oddychając
czystościąpowietrza.Niemógłbytegowyjaśnić,aleznówczułsię...bezpieczny.
Znowutoonsięwkońcuodezwał.
-Przepraszam,niepamiętam,jakwymawiasiętwojeimię.
Uśmiechnęła się szeroko, promienny uśmiech rozświetlił jej twarz, jeszcze
bardziejwygładzającrysyiniemalrozpraszajączapadającyzmierzch.
-Tak,jestemtrochęztegoznana.Babka...wymawiasięBabka.
Zaśmiałsię.
-Niechbędzie,babciu-oznajmiłipoklepałjejrękę.
Jejoczyotworzyłysięporazpierwszyiznówpatrzyłwte
sameniewiarygodnebrązoweźródłaświatła.PatrzyłnaJezusa,aleinnego.
- Nie babcia — zaznaczyła. — Babica. Rozumiesz? — Podkreśliła pytanie
skinieniem,aonpokiwałgłowąwodpowiedzi.
- Uch, tak, Babko - wyjąkał przepraszająco. - Tylko nie jestem pewien, czy
rozumiemróżnicę.
-Oczywiście!Alecitowybaczam.
-Słucham?-Byłzaskoczony.-Zamierzaszwybaczyćmicoś,czegonawetnie
rozumiem?
-Posłuchajmnie,najdroższy...
Urwała,aTonypoczułfalęczegośbolesnegoisłodkiego,gdyużyłaakurattego
czułegosłowa.Pozwolił,byfalagoomywała,aona,jakbyotymwiedząc,zaczęła
mówićdopierowtedy,gdyopadła.
- Tym, co między innymi trzeba wybaczać innym, a szczególnie sobie, jest
niewiedza, która wyrządza szkody. Ludzie ranią nie tylko rozmyślnie. Znacznie
częściejdlatego,żepoprostuczegośniewiedzą;niewiedzą,jakbyćczymśinnym,
czymślepszym.
Tonychciałzmienićtemat.Onabudziłaemocje,którelepiejzostawićuśpione.To
itakjużbyłdługidzień.
- Więc gdzie mieszkasz? — Nie potrafił sobie wyobrazić, że ktoś naprawdę
możemieszkaćwczymś,coprzypominakiepskozbudowanąszopęogrodowąna
narzędzia.
-Mieszkamwszędzie,gdziejestem-padłalakonicznaodpowiedź.
-Nie,nieotomichodziło....-zaczął,aonamuprzerwała.
-Jawiem,ococichodziło,Anthony.Tyniewiesz,ocopytasz.
Tony nie wiedział, jak zareagować. Zabrakło mu słów, co w jego wypadku było
dośćniezwykłe.
NaszczęścieBabkagowybawiła.
-Ano—zaczęła,gdywstałaisięprzeciągnęła—maszcośdojedzenia?
Choćwiedział,żekieszeniesąpuste,sprawdziłjeszybkodlapewności.
-Nie,przykromi.Niemam.
-Nieszkodzi.-Uśmiechnęłasię.—Jamammnóstwo.
Torzekłszy,zachichotałapodnosemiwolnymkrokiem
ruszyładolepianki,zktórejprzezszparyiszczelinypłynęłociepłeświatło.Tony
wstałijeszczerazspojrzałnaokoliczneziemie,gdyzapadającywieczórstonował,
apotemzacząłwymazywaćichbarwy.Widziałstądnieliczne,rozproszoneświatła,
małe cętki bieli głównie albo w pobliżu podupadłego domu. Z zaskoczeniem, w
najdalszej dali, blisko dolnego krańca posiadłości, zobaczył skupisko jaśniejszych
świateł. Nie pamiętał, by widział jakieś inne zabudowania, ale przecież ich nie
wypatrywał.
Przeciągnął się, bo ścierpł w czasie długiego siedzenia, przeszedł parę kroków
do wejścia i zgarbił się, żeby zajrzeć do środka. Chałupa była większa niż to
wyglądało z zewnątrz, ale może było to tylko złudzenie wynikające z za-
gospodarowania przestrzeni. Pod jedną ścianą płonął ogień, dym wznosił się i
znikał, snując się pomiędzy dość skomplikowaną serią daszków, zapewne
służącychdoosłanianiapłomieniprzeddeszczem.
-Mogęwejść?-zapytał.
-Oczywiście,zawszejesteśtumilewidziany!-Serdecznymgestemzaprosiłago
dośrodka.
Tonyznalazłkocenapodłodzeichoćryzykował,żenaruszyjakąśetykietę,usiadł,
zaskoczonyich miękkościąi puszystością.Gospodyni niewydawała sięurażona,
więc usadowił się wygodnie. Patrzył, jak pochyla się nad czymś, co wyglądało i
pachniało jak gulasz, i nad podpłomykiem piekącym się na kamieniu przy ogniu.
Proste,kuszącei,uśmiechnąłsiędosiebie,nieoczekiwane.
Obserwował jej rytmiczne ruchy, nieledwie taneczne, gdy doglądała gulaszu i
chleba.
-Mogęcięocośspytać?
-Chceszwiedzieć,dlaczegotumieszkam,wtej„chałupie”?Chybatakiegosłowa
użyłeś,opierającsięnaswojejcywilizowanejiwyedukowanejpercepcji?
Zaprzeczanieniemiałosensu.
-Tak,zastanawiałemsię.Więcdlaczego?
-Tonajlepsze,comogłeśmidać.-Nieodwróciłasięodognia.
-Słucham?Najlepsze,co„ja”mogłemcidać?Niemiałemztymnicwspólnego.
Mógłbymzbudowaćdlaciebieznacznielepszydom,przecieżniecośtakiego.Jak
możeszmyśleć...?
- Nic nie szkodzi, Tony! Nie mam żadnych oczekiwań. Jestem wdzięczna, że
znalazłambodajtomałemiejscewtwoimsercu.Podróżujęlekko...-uśmiechnęła
sięjakbydojakiejśtajemnejmyśli—iurządzammójdomwewnątrznajprostszych
darów. Nie ma powodu do wstydu ani robienia sobie wyrzutów. Jestem głęboko
wdzięczna,apobyttutajsprawiamiwieleradości!
-Więc... ponieważ to jest mną, moim światem, więc ja dałem ci tylko takie
miejsce? Jezusowi wprawdzie przydzieliłem większe, ale też tylko rozwalający się
wiejskidom...?-Nagleposmutniałiniebyłpewien,dlaczego.
-Onteżjestrad,żetuprzebywa.Zradościąprzyjąłzaproszenie.
-Zaproszenie?Nieprzypominamsobie,żebymgozapraszał,aniciebie,skoroo
tym mowa. Nie jestem nawet pewien, kim jesteś. Nie wiem, czy kiedykolwiek
wiedziałemdość,bykogokolwiekzaprosić.
Odwróciłasięwjegostronę,oblizującłyżkę,którąmieszałagulasz.
- To nie było twoje zaproszenie, Anthony. Gdyby zależało to tylko od ciebie,
pewnienigdyniemielibyśmyokazjituzamieszkać.
Znówzbityztropu,zapytałzwahaniem:
-Skoroniemojezaproszenie,toczyje?
-ZaproszenieOjca.TatyBoga.
- Ojca Jezusa... to znaczy, Boga Ojca? - Tony był zaskoczony i wytrącony z
równowagi.-Dlaczegomiałbyciętutajzapraszać?
-Cóż,jeślioniegochodzi,tonaprzekórtemu,wcowierzyszalbonie...nawiasem
mówiąc,niemalnic,wcowierzysz,niejestprawdą...bezwzględunawszystkoTata
Bóg opiekuje się tobą z niesłabnącą sympatią. Dlatego tu jesteśmy. Podzielamy
jego uczucia. - To rzekłszy, nalała miskę gulaszu i podała mu wraz z czystą
szmatką,któramiałasłużyćzaserwetkę.
Teraz się rozzłościł. Oto haczyk, tajny plan, powód, z jakiego wszystko to było
niebezpieczne, było kłamstwem. Kimkolwiek jest ta kobieta, i pomimo że ciągnęło
go do niej jak do Jezusa, odsłoniła jego fundamentalne założenie, prawdziwy
smutek,który,jakwiedział,mieszkawtrzewiachjegobólu.JeśliistniejejakiśBóg,
jestpotworem;złymoszustem,którybawisięludzkimisercami,któryprzeprowadza
eksperymenty,żebyzobaczyć,ilecierpieniazdołająznieśćludzie,którybawisięich
pragnieniami,żebywzbudzićzaufanietylkopoto,byzniszczyćwszystko,cocenne.
Zaskoczony swoim wewnętrznym gniewem, próbując się uspokoić, zjadł trochę
gulaszu.Podziałało.Smakjakbyzaatakowałjegowściekłośćizmusiłjądoodwrotu.
-Jejku!-krzyknął.
- Dobre słowo, jejku, jedno z moich ulubionych - zachichotała. - Smacznego,
Anthony.
Popatrzył na nią. Nakładała jedzenie dla siebie, stojąc plecami do niego. Ogień
podkreślał jej pełną godności sylwetkę i rozpalał aromat, który tworzył w izbie
atmosferęliturgii.Niemiałosensu,żebyJezusitakobietabyliwjakikolwieksposób
związaniztymBogiem,októrymmówiliztakąrozwagą.JeśliBabkazauważyła,że
sięspiął,totegonieokazała.
-WięctenOjciecBógmieszkatutaj...wmoimświe-cie?-zapytałlekkołamiącym
sięgłosem,myślącoskupiskuświatełwdolnejczęściposiadłości.
- Nie, w każdym razie nie jest to jego siedziba. Anthony, nie zrobiłeś dla niego
miejsca,przynajmniejniewtychmu-rach.Choćnigdyniejestnieobecny,czekana
ciebiewlesie,pozamuramitwojegoserca.Nienależydotych,którzywymuszają
więzi.Mazbytwieleszacunku.
Jej zachowanie było delikatne jak piórko. Wolałby usłyszeć w jej głosie nutę
rozczarowania.Ztymmógłbysobieporadzić.Dobroćjestzbytśliskainieuchwytna.
Zdusiłgniewrównieszybko,jakgowykrzesał.Zjadłtrochęgulaszuizmieniłtemat.
-Przepyszny!Sątuprzyprawy,którychnierozpoznaję.
Uśmiechemwyraziławdzięczność.
-Zrobionyzniczego,sekretnyrodzinnyprzepis,niepytaj.-Podałamupodpłomyk,
któryzanurzyłwgulaszuiugryzł.Onteżnieprzypominałniczego,czegokiedykol-
wiekpróbował.
-Cóż,gdybyśotworzyłarestaurację,zarobiłabyśkupęforsy.
- Wieczny biznesmen, Anthony. Czy radość i przyjemność mają wartość tylko
wtedy, gdy można przeliczyć je na pieniądze? Nie ma to jak zatamować rzekę i
przemienićjąwgrzęzawisko.
Zrozumiał, jak niegrzecznie zabrzmiała jego uwaga, i zaczął przepraszać.
Uniosłarękę.
-Anthony, nie. To spostrzeżenie, nie ocena wartości. Nie spodziewam się, że
będziesz inny niż jesteś. Znam cię, ale wiem również, jak zostałeś wykuty i
zaprojektowany,izamierzamwywoływaćzgłębiciebieto,cozostałoutracone.
Znówpoczułsięnieprzyjemnie-jakbynaglegorozebrała.
-Uch,dziękuję,Babko-mruknąłigładkozmieniłtematwnadziei,żeokażesię
bezpieczniejszy. - Skoro mowa o jedzeniu, w moim stanie, wiesz, śpiączka i tak
dalej,czymuszęjeść?
Jejodpowiedźbyłaszybkaibezpośrednia.
- Nie! Jesteś karmiony w szpitalu przez rurki. Po prostu ja inaczej rozumiem
porządnyposiłek.
Babkapostawiłamiskęipochyliłasięnastołku,przyciągającuwagęTony'ego.
-Posłuchaj,Anthony,umierasz.
-Tak,wiem.Jezuspowiedział,żewszyscy...
- Nie, Anthony, nie o tym mówię. Leżysz w pokoju w OHSU i zbliżasz się do
zdarzeniaśmiercifizycznej.Umierasz.
Wyprostowałsięispróbowałjakośtosobieprzyswoić.
- Zatem dlatego tu jestem, dlatego że umieram? Czy wszyscy przez to
przechodzą,czymkolwiekjest...tainterwencja?
Jakijestjejcel?Ocaleniemojejduszy?-Czuł,jakjeżąmusięwłoskinakarku,a
krew zaczyna wzbierać z potokiem narastającej irytacji. - Jeśli wszyscy tutaj
jesteście Bogiem, to dlaczego czegoś nie zrobicie? Dlaczego po prostu mnie nie
uzdrowicie? Dlaczego nie poślecie tam jakiejś wierzącej osoby, żeby się za mnie
modliła,żebymnieumarł?
-Anthony...-zaczęła,aleonjużwstawał.
- Umieram, a ty tu siedzisz i nic nie robisz. Może daleko mi do ideału i
najwyraźniejkompletniespaprałemmojeżycie,aleczyniejestemdlawasnicwart?
Nie jestem czegoś warty? Jeśli nie ma innego powodu poza tym, że moja matka
mniekochała,abyładobrąpobożnąosobą,czytozamało?Dlaczegotujestem?-
Podnosiłgłosijegozłośćwylewałasięprzezszczelinylęków.Rozpaczliwiepragnął
zachowaćchoćmiarkękontroli.-Dlaczegomnietusprowadziliście?Żebypokazać
mijaknadłoni,żejestembezwartościowymśmieciem?
Zgarbił się i wyszedł we wczesny wieczór. Z zaciśniętymi pięściami zaczął
chodzićtamizpowrotemwzdłużkrawędzischodów,ledwowidocznejwmigotliwym
świetle ogniska. W pewnej chwili odwrócił się, przygarbił i wszedł do lepianki, tym
razemwokreślonymcelu.
Babka się nie poruszyła, tylko patrzyła na niego. Drugi raz w ciągu kilku godzin
poczuł, że zaczyna się walić kolejna wewnętrzna tama i z całych sił próbował ją
podtrzymać. Nie dał rady. Wiedział, że powinien uciec, ale stopy wrosły mu w
ziemię i słowa wybuchły w bryzgach emocji. Tracił panowanie nad sobą.
Wymachującrękami,rozdartyprzezwściekłośćirozpacz,krzyczał:
-Czegowłaściwieodemniechcecie?Mamwyznaćgrzechy?ZaprosićJezusado
mojego życia? Trochę na to za późno, nie sądzisz? Wydaje się, że sam znalazł
sposób, by trafić w sam środek mojego bałaganu. Nie rozumiesz, jak bardzo się
siebiewstydzę?Niewidzisz?Nienawidzęsię.Comammyśleć?Comamzrobić?
Nie pojmujesz? Miałem nadzieję... — Urwał, gdy zrozumienie wybuchło na
powierzchnię,zalewającgo.Zuchwałośćtychmyślirzuciłagonakolana.Schował
twarzwdłoniach,gdynowełzyspłynęłymupopoliczkach.-Nierozumiesz?Miałem
nadzieję...-Ipotemtopowiedział,wyraziłprzekonanie,którezdominowałojegocałe
życie, tkwiąc tak głęboko, że nie był go świadom, nawet gdy ujął je w słowa: -
Miałem nadzieję... że śmierć jest końcem. - Szlochał i słowa ledwo znajdowały
drogę.-Jakinaczejmogęuciecodtego,cozrobiłem?Jakuciecodsamegosiebie?
Jeśli prawdą jest to, co mówisz, nie ma dla mnie nadziei. Nie rozumiesz? Jeśli
śmierćniejestkońcem,niemadlamnienadziei!
6
Gorące dyskusje
To,codajeświatło,musiznieśćbólsprawianyprzezpłomień.
ViktorFranki
Zbudził się. Wciąż był w chałupce Babki. Usiadł. Na zewnątrz było zupełnie
ciemno i chłód wieczoru wślizgiwał się przez obwieszone kocami wejście,
przyprawiającgo
odreszcze.Przyogniskusiedziałydwieosobypogrążonewrozmowie.Jezusi
Babka mówili ściszonymi głosami, coś o murze, który uległ poważnemu
uszkodzeniu podczas nocnych wstrząsów. Świadomi, że nie śpi, podnieśli głowy,
żebyzaprosićgodoudziałuwrozmowie.
-Witajzpowrotem,Tony-odezwałsięJezus.
-Dzięki,jaksądzę.Gdziebyłem?
-Połączenieśpiączkiifurii—rzuciłaBabka.
-Tak,przepraszam.
-Dajspokój,niemazaco-zapewniłgoJezus.-To,doczegoprzyznałeśsię
samprzedsobą,byłozdumiewające!Nieminimalizujtegotylkodlatego,żejesteś
zakłopotany.Uważamy,żetobyłogłębokie.
-Cudownie!-jęknąłTonyipadłnakoce.-Jestemzakochanywśmierci.Jakże
pocieszające. - Usiadł, pewna myśl wpadła mu do głowy. - Ale jeśli to prawda,
dlaczegotakciężkowalczę,żebyzostaćprzyżyciu?
- Ponieważ życie jest normalnością, a śmierć anomalią - wyjaśnił Jezus. — Nie
zostałeś przeznaczony ani stworzony dla śmierci, więc z natury rzeczy z nią
walczysz. Nie jest tak, że jesteś zakochany w śmierci, ale chcesz dać siebie
czemuś większemu od siebie, czemuś, nad czym nie masz kontroli, co może
zaoszczędzićcipoczuciawinyiwstydu.Zawstydziłeśsięnaśmierć.
-Comiprzypominaoparuinnych,którychznam-wtrąciłaBabka.
- No tak, teraz mam o sobie znacznie lepsze zdanie. - Tony naciągnął koc na
głowę.-Lepiejodrazumniezastrzelcie!
-Mamylepszypomysł,jeślijesteśgotówsłuchać.
Tonypowoliściągnąłkociwstał,chwyciłstołekipostawiłgobliskociepłapłomieni.
- Zamieniam się w słuch, co nie znaczy, że nie mógłbym wymyślić sobie innego
zajęciabądźmilionamiejsc,wktórychwolałbymwtejchwiliprzebywać,aleśmiało...
nie żebym miał się zgodzić albo coś, i wciąż nie jestem pewien, czy cokolwiek z
tegojestwiarygodne...Plotębezładuiskładu,prawda?
Babkauśmiechnęłasięszeroko.
- Po prostu daj nam znać, gdy skończysz. Czas jest czymś, czego mamy pod
dostatkiem.
- W porządku, skończyłem. Powiedziałaś, że macie lepszy pomysł, niż mnie
zastrzelić?-Topowinnobyćdobre,pomyślał.Bógwpadanapomysł.Czytowogóle
możliwe?Jeśliwiesięwszystko,tojakmożnamieć„pomysł”?
Spojrzałnanich,aonipatrzylinaniego.-Przepraszam,skończyłem.
-Tony,tozaproszenie,nieoczekiwanie-zacząłJezus.
- Mówisz mi więc - przerwał mu Tony z westchnieniem - że zamierzam się
zgodzić?Pomyślałem,żemogęzaoszczędzićnamtrochęczasu.
JezuspopatrzyłnaBabkę,któraskinęłagłową.
-Notojazdaztymkoksem.Comamzrobić?
-Niechceszwiedzieć,nacosięzgadzasz?—zapytałJezus.
-Czymiałemwolnywybór?Czyzwłasnejwolipostanowiłemsięzgodzić?Czyw
jakiśsposóbniezostałemzmuszony?
-Wybrałeśzwłasnejwoli.
- No dobra, wierzę ci. - Usiadł, nieco zaskoczony samym sobą. - Nie cierpię
tegoprzyznawać,aletaniewiedzacorazbardziejzaczynamisiępodobać.Musicie
zrozumieć,nigdytegonierobię,toznaczy,nigdyniepodejmujęryzykaaninieufam
komuś bez jakiegoś rodzaju gwarancji albo przynajmniej umowy o zachowaniu
poufności...niechcecieumowy,prawda?
-Nigdydotądniepotrzebowaliśmy.-Jezussięroześmiał.
-Icoteraz?
-Czekamy.Patrzymy,jakogieńprzygasa.
Tonym owładnął dziwny spokój, może wskutek niedawnego wyznania i
oczyszczającego uwolnienia emocji. Niezależnie od powodu, odetchnął głęboko i
przysunął stołek jeszcze bliżej kłód, które strzelały, płonące i podniecone własną
jasnością.
- Jezu, czy wspomniałem, że masz... - Chciał powiedzieć „piękne oczy”,
ponieważ takie określenie pierwsze wpadło mu do głowy, ale bojąc się, że
zabrzmiałobyniestosownie,zmieniłna„niezwykłeoczy”.
-Tak,częstotosłyszę.MamjepoTacie.
-MasznamyśliJózefa?
- Nie, nie Józefa - odparł Jezus. - Józef był moim ojczymem, brak
bezpośredniegodziedzictwagenetycznego.Zostałemadoptowany.
-Ach,masznamyśli...-Tonywskazałwgórę-swojegoTatęBoga?
-Tak,mojegoTatęBoga.
-NigdynielubiłemtwojegoTatyBoga—wyznałTony.
-Bogonieznasz-stwierdziłJezuszprzekonaniem,mówiącciepłymiżyczliwym
głosem.
-Niechcęgoznać.
-Zapóźno,mójbracie-oznajmiłJezus.-JakiOjciec,takiSyn.
Tony chrząknął i znów milczeli przez jakiś czas, zahipnotyzowani przez taniec
ciepłaipowietrza,gdypłomienieżarłoczniepożerałyswojąofiarę.WreszcieTony
zapytał:
-TwójTataniejesttymBogiemzeStaregoTestamentu?
OdpowiedziałaBabka,wstającisięprzeciągając.
- Och, ten Bóg ze Starego Testamentu! Trochę mnie wkurza! - To rzekłszy,
odwróciłasięiprzeszłaprzezobwieszonekocamiwejściedosypialni.
JezusspojrzałnaTony'egoiobajparsknęliśmiechem,zwracającspojrzeniana
dogasającewęgle.
Tonyściszyłgłos.
-Jezu,kimwłaściwiejesttakobieta...Babka?
-Słyszałam-dobiegłgłoszsąsiedniejizby.
Tonywyszczerzyłzęby,alepozatymjązignorował.
Jezuspochyliłsięwjegostronę.
-Jesttakajakty.Lakota.
-Jakja?-Tonyniekryłzdziwienia.-Cotoznaczy,jakja?
- Tony, wszyscy należymy do jakiegoś plemienia, wszyscy członkowie
dwunożnego Narodu. Ja należę do plemienia Judy, a ty masz w sobie krew
Lakotów.
- Tak? - mruknął z niedowierzaniem. - Ona jest moją... - zawahał się - ona jest
mojąprawdziwąbabką?
- Tylko zgodnie z krwią, wodą i Duchem, ale nie z ciałem. Nie jesteś z nią
spokrewniony,leczonajestspokrewnionaztobą.
-Nierozumiem.
Jezussięuśmiechnął.
-I to cię dziwi? Pozwól, inaczej odpowiem na twoje pytanie. Ta silna, odważna i
pięknakobietajestDuchemŚwiętym.
-Takobieta,taIndiankajestDuchemŚwiętym?
Jezuspokiwałgłową,aTonyniąpokręcił.
- Niezupełnie tego się spodziewałem. Myślałem, że Duch Święty będzie, wiesz,
bardziejjakduch,jakektoplazma,możejakpolesiłowe,alenapewnonie-szepnął
- starą kobietą. — Ściszył głos, aż stał się prawie niesłyszalny, i dodał: - Która
mieszkawchałupie.
- Ha! - Jezus roześmiał się pełną piersią, a z drugiego pokoju znowu napłynął
głos:
-Mogęsięsnućiwysączać.Jeślichcesz,mogęteżrazić.Ijeślisądzisz,żenie
lubięchałup,toznaszmnieniezbytdobrze.
Lekkość ich przekomarzania się i wzajemnych relacji była dla Tonyego czymś
zupełnie nowym. Bez ukrytego napięcia, bez obchodzenia się jak z jajkiem, bez
pułapek ukrytych w rozmowie. Nie wykrywał nawet cienia ukrytych zamiarów
zamaskowanych przez słowa. Obcowanie z nimi było prawdziwe, autentyczne,
pełnezrozumienia,swobodne,przyjemneiwydawałosięprawieniebezpieczne.
Minęłoparęminut,zanimJezussięodezwał,ledwieniecogłośniejniższeptem:
-Tony,wyruszyszwpodróż...
Roześmiałsię.
-TopasujebardziejdoBabki:„Czekaciępodróż,wnuku”...jakbyto...-rozłożył
ręce,żebyogarnąćwszystkodokoła-jakbytoniespełniałokryteriówpodróży?
Jezuszaśmiałsięcicho.
-Właśnietakbypowiedziała.Alenajważniejsze,żebyśwtrakcieswojej„podróży”
pamiętał,żenigdyniebędzieszsam,obojętne,jakbędzietowyglądałoalbojakie
będątwojeodczucia.
- Naprawdę muszę to wiedzieć? - Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Jezusa. -
Siedziałem tutaj, próbując sobie nie przypominać, że już się zgodziłem, jeśli więc
chciałeśmniezdenerwować,tocisięudało.
Jezus znów się roześmiał, cicho i szczerze, co dało Tonyemu pociechę, że
rzeczywiściejestwpełniobecny,wpełnidlaniego.
- Nie miałem zamiaru cię denerwować, po prostu chciałem, żebyś wiedział, że
zawszebędęprzytobie.
Tonyodetchnąłgłęboko,szukającwłaściwychsłów.
- Chyba ci wierzę, tak samo jak wierzę w całą resztę. Nie jestem pewien,
dlaczego, może z powodu mojej mamy, ale chyba tak. - Po chwili dodał: - Przy
okazji,dziękujęcizawszystko,nowiesz,kiedysięrozkleiłemwdrodzetu,nagórę.
Jezuspoklepałgoporamieniunaznak,żeprzyjmujedowiadomościjegosłowa.
-Babkaijachcemyofiarowaćcipewiendar,którymożeszdaćkomuśpodczas
podróży.-Jakbynaumówionysygnał,Babkarozchyliłakoceiwróciłazdrugiego
pokoju,żebyusiąśćznimi.Rozplotławarkocze;atramentowewłosyspadałyluźnoi
swobodnie,kontrastujączpomarszczoną,choćpromiennątwarzą.Byłaodprężona
iswobodna.Przeciągnęłasięipodrapałapodbrodą,gdzieprzykoszulibrakowało
guzika.
-Starzejęsię-stęknęła-alecomożnazrobić?
— Wszystko! — zażartował Tony. Ta kobieta była jakoby starsza niż sam
wszechświat.-Ćwiczeniaidieta-dodałzuśmiechem,któryodwzajemniła.
Klapnęła na stołek obok niego, powierciła się trochę, aż znalazła wygodną
pozycję,jednocześniewyjmujączfałdubraniacoś,cowyglądałojakkilkapasemek
światła.Tonypatrzyłjakurzeczony,gdyzwinniesplatałaróżnekońce,dopasowując
nici i łącząc je na pozór bez myśli czy zamiaru, ale gdy światło zetknęło się ze
światłem,barwysięstopiłyirozpoczęłasięprzemiana.Kawałekopalizującejakwa-
maryny nabrał tysiąca tonów tańczącej zieleni, czerwieni falującej na tle fioletów
przeszywanych białymi błyskami. Z każdym nowym odcieniem rozbrzmiewał nowy
ledwie słyszalny ton, i razem stworzyły harmonię, którą Tony fizycznie czuł
wewnątrz ciała. Spomiędzy jej palców wyłaniały się kształty, ciemne przestrzenie
ujętewramkiświatła,mającetrzywymiaryalbonawetwięcej.
Wzoryifigurystawałysięcorazbardziejskomplikowaneinaglewbogatejczerni
przestrzeni doszło do małych eksplozji, wzorzyste fajerwerki jak wielobarwne
brylanty rozbłysły na atramentowym tle. Ale nie zgasły. Najpierw wisiały w pustce,
mrugając i migocząc, a gdy ich tony się zjednoczyły, ruszyły do tańca precyzyjnie
zaaranżowanego,ajednakdowolnego.ByłotogłębokourzekająceiTonystwierdził,
że patrzy ze wstrzymanym oddechem. Wyczuwał, że najlżejszy podmuch, nawet
szept, może zaburzyć, a nawet zniszczyć jej dzieło. Babka szerzej otworzyła ra-
miona, żeby pomieścić ten skarb, i Tony chłonął wzrokiem nieprawdopodobną
ewoluującą kompozycję, jakby jego oczy mogły obserwować ją w sposoby, jakich
umysłniepotrafiłprzetworzyć.Terazdoświadczałharmoniiwpiersi,odwewnątrz,i
muzykajakbynarastaławrazzezłożonościąkonfiguracji.Cieniutkiefalelśniącego
koloru splatały się z rozmysłem i celem, każde przenikanie tworzyło kwantum
uczestnictwa,włóknaprzypadkowejpewności,łańcuchychaotycznegoporządku.
NagleBabkazaśmiałasięjakdziewczynkaizgniotłatęwspaniałość,ażzmieściła
się w jej złączonych dłoniach. Zacisnęła je i Tony widział tylko światło pulsujące
międzypalcami.Powoliuniosłaręcedoust,jakbychciałarozdmuchaćwęgielki,ale
zamiast tego dmuchnęła jak iluzjonista, rozpostarła ramiona, jednocześnie
otwierającdłonie,rysującwpowietrzukształtserca.Wspaniałośćzniknęła.
UśmiechnęłasiędoTonyego,którywciążpatrzyłzrozdziawionymiustami.
-Podobałocisię?
-Brakmisłów-powiedział,odzyskującmowę.-Tonajbardziejekscytującarzecz,
jakąkiedykolwiekwidziałem,słyszałemalbonawetczułem.Cotobyło?
-Sznurki-odparłarzeczowo.-Pamiętaszkociąkołyskę?
Skinąłgłową,myślącoznanejmuzdzieciństwaprostejzabawiezesznurkiem.
-Tobyłamojawersja.Pomagamisięskupić.
-Więc...-Zawahałsię,niechcącwyjśćnaciemniaka,
lecz mimo to musiał spytać. - Więc to, co właśnie widziałem, to... cokolwiek to
było, to, co właśnie zrobiłaś, czy wymyślałaś na poczekaniu, czy był to projekt
czegośkonkretnego?
- Kapitalne pytanie, Anthony. To, co widziałeś, słyszałeś i czułeś, jest bardzo
maleńkąprezentacjączegośbardzokonkretnego.
-Akonkretnieczego?-Tonybardzochciałwiedzieć.
-Miłości!Altruistycznej,skupionejnainnychmiłości!
-Tobyłamiłość?-zapytał,ledwowierzącswymuszom.
-Maleńkaprezentacjamiłości.Dziecięcazabawa,aleprawdziwa.-Uśmiechnęła
się znowu, gdy Tony siedział, próbując pojąć jej słowa. - Jeszcze jedno, Anthony.
Mogłeś nie zauważyć, ale w mojej małej kompozycji celowo brakowało czegoś
istotnego. Słyszałeś i czułeś harmonie światła, przynajmniej ich powierzchnię, ale
niezauważyłeś,prawda,żebrakowałomelodii?
Toprawda.Tonyniesłyszałmelodii,tylkosymfonięharmonii.
-Nierozumiem.Czymjestbrakującamelodia?
- Tobą, Anthony! Ty jesteś melodią! Ty jesteś powodem istnienia tego, co
widziałeśicouznałeśzaogromniegodnepodziwu.Bezciebieniemiałobytosensu
anikształtu.Bezciebiepoprostu...bysięrozpadło.
- Ja nie... - zaczął Tony, wbijając wzrok w polepę, która poruszyła się lekko pod
jegostopami.
- W porządku, Anthony. Wiem, że jeszcze zbytnio w to nie wierzysz. Jesteś
zagubiony, spoglądasz z bardzo głębokiej dziury i widzisz tylko to, co
powierzchowne.Tonieegzamin,którymożeszoblać.Miłośćnigdyniepotępicięza
to,żejązagubiłeś,alemiłośćniepozwolicizostaćtamsamemu,chociażcięnie
zmusi,żebyśwyszedłzeswoichkryjówek.
- Kim jesteś? — Spojrzał w te oczy, niemal widząc w nich to, co nie tak dawno
miała w rękach. W tej chwili słowa „Duch Święty” wydawały się niejasne i bez
większejtreści.
Wytrzymałajegospojrzeniebezdrgnieniaczywahania.
-Anthony, jestem tą, która jest kimś więcej niż możesz choćby zacząć sobie
wyobrażać, a jednak kotwiczy twoje najgłębsze pragnienia. Jestem tą, która cię
kocha,atyniejesteśdośćsilny,żebytęmiłośćzmienić;ijestemtą,którejmożesz
ufać.Jestemgłosemnawietrzeiuśmiechemksiężyca,iwodą,orzeźwieniemżycia.
Jestem zwyczajnym wiatrem, który chwyta cię z zaskoczenia, i twoim własnym
oddechem.Jestemogniemifuriąsprzeciwiającąsięwszystkiemu,co,jakwierzysz,
niejestPrawdą,acociękrzywdziiniepozwalacibyćwolnym.JestemTkaczką,ty
jesteś ulubionym kolorem, a on... - przekrzywiła głowę w stronę Jezusa - on jest
gobelinem.
Zapadła święta cisza i przez jakiś czas tylko patrzyli na żarzące się węgle,
oddychające jasno, potem płowiejące, oscylujące zgodnie z kaprysem
niewidzialnegooddechu.
-Pora-szepnęłaBabka.
JezuszłapałTonyegozarękę.
- Dar, o którym mówiłem ci wcześniej, jest taki, że podczas swojej podróży
będziesz mógł wybrać i fizycznie uzdrowić jedną osobę, ale tylko jedną, i kiedy
wybierzesz,twojapodróżsięskończy.
-Mogękogośuzdrowić?Mówiszmi,żejestemwstanieuzdrowićkażdego,kogo
zechcę?-zapytał,zaskoczonysamympomysłem.Jegomyślinatychmiastwróciły
do łóżka Gabriela, gdy rączka pięciolatka wysunęła się z jego dłoni, a potem
przeskoczyłydojegowłasnegociaławpokojunaOIOM-ie.Spojrzałwdółnato,co
zostało z ognia, mając nadzieję, że nikt inny nie wie, o czym myślał i co zdążył
uznać za nieprawdopodobne. Chrząknął i zapytał, po prostu dla pewności, czy
dobrzezrozumiał:
-Kogokolwiek?
- Pod warunkiem, że nie będzie martwy — sprecyzowała Babka. - Nie
niemożliwe,alezwykleniejesttodobrypomysł.
Tony widział wszystko wolniej, jakby klatka po klatce, i jego słowa stały się
bełkotliwe.
- Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Kogokolwiek! Mogę uzdrowić, kogo zechcę,
mogęuzdrowić?-Niemiałpewności,czytowogólemajakiśsens,alebyłpewien,
żeBabkaiJezuszrozumieli.
Jezuspochyliłsięwjegostronę.
- Tak naprawdę nie możesz nikogo uzdrowić, nie sam, lecz ja będę z tobą i
uleczę tę osobę, za którą postanowisz się pomodlić. Ale taki rodzaj fizycznego
uzdrowienia jest w ostatecznym rozrachunku tymczasowy. Nawet uzdrowiciele w
końcuumierają.
-Kogokolwiek?
-Tak, Tony, kogokolwiek. - Jezus się uśmiechał, ale uśmiech już znikał z jego
twarzyiTonysięgnąłwprzestrzeń,próbującgozatrzymać.
- Niech będzie - wymamrotał ledwo zrozumiale. — Dobrze! Niech spytam, czy
muszęwierzyć,żebyzadziałało?
Znówspojrzałwogień,zostałyledwiewęgielki,ajednakbiłodnichsilny,pewny
żar.Niebyłpewien,czyusłyszałodpowiedź,alepóźniejpomyślał,żeJezusodparł:
„Wuzdrawianiuniechodziociebie,Tony”.
Położyłsięizacząłsięześlizgiwać.
7
Ślizg-ślizg-wyślizgiwanie
Wiesz,imbliżejjesteścelu,
Tymbardziejsięślizg-ślizg-wyślizgujesz.
PaulSimon
W Portland zapadła noc. Gdzieś nad pozornie wszechobecnymi chmurami i
deszczempłynąłksiężycwpełni,więcwpoczekalninaostrymdyżurzetłoczylisię
„lunarni pacjenci”. Na szczęście, na OIOM-ie na neurologii na siódmym piętrze
panował spokój, zakłócany tylko przez rutynowe zajęcia, którym towarzyszyło
popiskiwanie i szmer urządzeń monitorujących i innej elektronicznej aparatury.
Personel tańczył zgodnie z rytmem dobrze znanych i dających się przewidzieć
oczekiwań.
Doktor Victoria Franklin, szefowa neurochirurgii, przeprowadzała wieczorny
obchódzgrupąstudentów,którzytłoczylisięidreptalizaniąjakstadokurczaków
próbujących dotrzymać kroku kwoce, każdy z nadzieją na zrobienie wrażenia i
uniknięciawstydu.DoktorFranklinbyłaniewysokąAfroamerykanką,ubranątrochę
bezgustu,alejejoczyizachowanieżądałyuwagiijąprzykuwały.
Następny przystanek: pokój 17. Podchodząc do łóżka, starsza rezydentka
postukaławtabletiprzejrzałainformacje.
-NaszympacjentemjestpanAnthonySpencer-zaczęła-któryzakilkatygodni
skończyczterdzieścisześćlat,zakładając,żedożyje,biznesmen,któryparęrazy
w przeszłości zaszczycił nasz przybytek, raz z powodu naderwania ścięgna
Achillesaidrugiraz,gdyrozgrywałostrysparringzzapaleniempłuc,alepozatym
generalnie nie miał powodów do narzekania na zdrowie. Przywieziony wczoraj z
urazami głowy, sporą raną na czole i wstrząśnieniem mózgu, do którego doszło
zapewne wtedy, gdy upadł tam, gdzie go znaleziono, i skutkiem upadku było
krwawieniezprawegoucha.
-Krwawienie,którewskazujena...?-zapytaładoktorFranklin.
- Objaw Battle’a, występujący w przypadku pęknięcia czaszki. Pacjent mało nie
zszedł, gdy ratownicy próbowali go ustabilizować. Natychmiast przywieźli go tutaj,
gdzie obrazowanie potwierdziło krwotok podpajęczynówkowy, a także oponiak
zlokalizowanywpłacieczołowym,podsierpemmózgu.
-Więccomytumamy?-zapytałalekarka.
-Wielceniezwykłewystąpienietrzechprocesów.Trauma,tętniakiguz.
-Poktórejstroniemózgujestguz?
-Uch,niewiemy,alenosiłzegareknaprawejręce.
-Znaczenie?-Zwróciłasiędojednegozestudentów.
-Uch,jestleworęczny.
-Itoważne,ponieważ...?
Podczas gdy w pokoju 17 przez krótki czas padały pytania i odpowiedzi, zanim
pani doktor i jej świta przeszli do następnego pokoju, by zająć się kolejnym
przypadkiem, w sąsiednim budynku na dziesiątym piętrze Szpitala Dziecięcego
Doernbecherpanowałaznaczniewiększanerwowość.
MollyPerkinsbyłazłaizmęczona.Życiesamotnejmamyzzałożeniajesttrudne,
lecz w takie dni jak ten wydawało się wręcz niemożliwe. Bóg nie powinien dawać
człowiekowiwięcejniżmożeudźwignąć,aleczuła,żeznalazłasięwpunkcie,gdzie
małasłomkawkońcuprzełamiegrzbietwielbłąda.CzyBóguwzględniabagaż,który
sama dodała do brzemienia, z jakim powinna sobie poradzić? Czy Bóg bierze w
rachubęto,coinnizrzucilinajejbarki?Miałatakąnadzieję.
Molly prowadziła z lekarzem dyżurnym rozmowę podobną do wielu innych, które
miałymiejscewciąguprawieczterechmiesięcy.Wiedziała,żetenczłowiekniejest
sprawcąjejbólu,alewtejchwilitopoprostuniemiałoznaczenia.Pechowyceljej
frustracji życzliwie i cierpliwie pozwalał, by wylewała na niego swoje emocje. Jej
ukochana czternastoletnia Lindsay umierała o rzut kamieniem od miejsca, gdzie
stali.Jejciałobyłowyniszczonenietylkoprzezostrąbiałaczkę,alerównieżprzez
leki,którepodawano,bywspomócwalkętrwającąwewnątrztejmaleńkiej,drżąceji
słabnącej wysepki życia. Molly dobrze wiedziała, że szpital jest pełen dzieci
toczących wojnę z własnymi organizmami, ale w tej chwili była zbyt wyczerpana,
żebyprzejmowaćsiękimkolwiekpozawłasnącórką.
Nafroncieniebrakujepełnychwspółczucialudzi,takichjakdoktorsłowniekarany
przezMolly,alechoćpóźniejwdomowymzaciszumogąwypłakaćwpoduszkężalz
powodu poniesionych strat, na służbie nie wolno im się rozklejać. Oni też znają
dręczące poczucie winy wynikające z tego, że żyją, śmieją się, bawią i kochają,
podczas gdy inni, często młodzi i niewinni, wymykają się najlepszym próbom
ratunku.
Rodzice tacy jak Molly Perkins potrzebują odpowiedzi i słów pokrzepienia, które
rozwiejąichniezliczonewątpliwości,nawetgdyniemażadnychgwarancji.Lekarze
mogą tylko podawać fakty i podejmować próby wyjaśnienia, żeby złagodzić
możliwościalbonieuchronnywyrok.Naszczęście,odnoszązwycięstwa,alestraty
mająznaczniewiększąwagę,zwłaszczagdynastępująseriami.
-Jutroprzeprowadzimykolejnebadania,paniPerkins,którenampowiedzą,kiedy
nastąpi nadir, czyli spadek liczby leukocytów do najniższego poziomu. Wiem, że
słyszała to pani już wiele razy, dlatego przepraszam, jeśli moje pytanie zabrzmi
protekcjonalnie.Czybędziemogłapanituprzyjść?Lindsayjestłatwiej,gdyjestpani
przyniej.
-Tak,przyjdę.
Skubnęła kosmyk jasnych włosów, który zawsze wymykał się spod kontroli. Co
szefpowietymrazem?Wpewnymmomenciewyczerpiesięjegocierpliwość.Nie
może wiecznie prosić, żeby ktoś ją zastąpił. Choć pracowała na dniówkę i nie
dostawała zapłaty, gdy nie odbiła karty, jej nieobecności zaburzały tok pracy.
Większość współpracowników rozumiała jej sytuację i poddawała się porywom
wichury, która rządziła jej światem, ale przecież każdy ma swoje życie, swoje
rodzinyiczekającedzieci.
Spojrzałanapobliskiekrzesło,żebysprawdzić,corobiCabby.Jejszesnastoletni
syn kołysał się łagodnie do przodu i do tyłu, jakby zgodnie z niewidzialnym
podmuchem czy rytmem, przeglądając album ze zdjęciami przyjaciół i wie-
lopokoleniowej rodziny - często go zabierał, żeby umilić czekanie. Był zajęty, to
dobrze.Naniegotrzebamiećoko.Cabbywyczułjejwzrokiuniósłgłowę,błysnął
prześlicznym uśmiechem i pomachał ręką. Posłała mu całusa, temu pier-
worodnemu dziecku, potomkowi związku, który uważała za prawdziwą miłość. Ted
był jej wierny... do chwili, gdy zobaczył pyzatą buzię, migdałowe oczy i drobny
podbródeknoworodka.Nagleromantycznyidealizm,któryutrzymywałzadurzeniejej
chłopakawstanienieważkości,zszedłzorbityiroztrzaskałsięnatwardymgruncie
codziennychobowiązków.
Oboje zdrowi, przepełnieni naiwnym optymizmem młodości i uważający świat za
wspólnegowroga,zignorowalikorzyścipłynącezbadańprenatalnychidarmowych
kontrolilekarskichgwarantowanychprzezstanowyprogramzdrowia.Nieznaczyto,
że Molly podjęłaby jakąś inną decyzję, gdyby wiedziała. Po pierwszym szoku, jaki
wywołała informacja o zaburzeniach poznawczych syna, pochwycił ją wir coraz
silniejszejmiłościdomalca.Nigdyniezapomnigorzkiegorozczarowanianatwarzy
Teda; w chwili, gdy zakochała się w ich niepełnosprawnym maleńkim mężczyźnie,
tendorosłysięodkochał.Wprzeciwieństwiedoniego,niechciałastaćsięsłaba,
nawetniepomyślałaoucieczce.
Niektórzy mężczyźni skonfrontowani z własną śmiertelnością albo z
zakłopotaniem, z niepożądaną uwagą i z wtargnięciem w ich życie dziecka, które
nie spełnia ich oczekiwań, usprawiedliwiają swoje tchórzostwo górnolotnymi
słowami,poczymwymykająsiętylnymidrzwiami.Tednawetniezadałsobietrudu,
żeby się pożegnać. Trzy dni po narodzinach Cabbyego, gdy Molly wróciła do
maleńkiego trzypokojowego mieszkania nad barem, w którym pracowała, nie
znalazła śladu obecności Teda, a przez wszystkie późniejsze lata ani go nie
widziała,aniniedostałaodniegożadnejwiadomości.
Spotkanie z nieprzewidzianym ujawnia głębię serca. Niewielka dwuznaczność,
zdemaskowanie maleńkiego kłamstwa, drobny dodatek do dwudziestej pierwszej
pary chromosomów, zastąpienie wyobrażenia albo ideału przez rzeczywistość -
prawiewszystko,coniespodziewane,możespowodowaćzablokowaniekółżyciai
zdarciemaskiprzy-słaniającejwrodzonąarogancję.
Na szczęście, dla większości kobiet ucieczka nie jest opcją, którą wybierają
niektórzy mężczyźni, i w reakcji na poniesione straty Molly wlała w syna swoje
serceiduszę.DałamunaimięCarsten,popradziadku,tylkodlatego,żezawsze
sięjejpodobałoisłyszaładobrerzeczyonoszącymjeczłowieku.Onsamnazwał
sięCabby,taksówkarz,bosłowotookazałosięznaczniełatwiejszedowymówienia.
Dobrze,pomyślała,żenietaksówka.
JakiśrokpoprzywiezieniuCabby'egododomudałasięnabraćnapięknesłówka
napalonego samca, z twarzą wyrażającą życzliwe zainteresowanie i z dotykiem,
którynadługozapadałwpamięć.Niebyłajużnaiwna,alepowszednietrudyżycia
przytłumiłyostrzeżenia,atęsknotysercaprzysłoniłybłyskająceświatłaizagłuszyły
wyjące syreny. Dla niego była kolejnym bezdusznym podbojem, sposobem na
kochanie samego siebie przez ciało drugiej osoby. Dla niej przelotny romans stał
się katalizatorem zmiany. Z pomocą opieki społecznej, paru przyjaciół i kościoła,
którego kamienne mury mieściły żywe serca, przeprowadziła się, znalazła nową
pracęidziewięćmiesięcypóźniejdałaLindsayAnne-MariePerkins,siedemfuntów
iosiemuncjiciemnowłosegozdrowia,światuczekającemunajejprzybycie.Teraz,
czternaście lat później, jej córka leżała śmiertelnie chora, podczas gdy Cabby, jej
synzzespołem
Downa,szesnastolatekoumysłowościośmioletniegodziecka,byłzdrowyitętnił
życiem.
- Przepraszam - powiedziała, a doktor pokiwał głową. - Mówił pan, że o której
będąbadania?
-Chcemyzacząćokołoczternastej,izajmąwiększączęśćdnia.Czyodpowiada
topani?
Czekałnajejzgodę,podczasgdyonarozważała,cobędziemusiałazrobić,żeby
zmienićjutrzejszyharmonogram.Gdypokiwałagłową,zaproponował:
- Może rzucimy okiem na jej ostatnie wyniki. - Wskazał ręką sąsiedni gabinet i
dodał:-Mogęwczytaćjenaekran,tozajmietylkoparęminut.Potempoproszęo
złożenieniezbędnychpodpisów,odpowiepaninakilkapytańibędziepaniwolna.
Jeszcze raz spojrzała na Cabby'ego. Wciąż był zajęty, skupiony na zdjęciach.
Wydawał się nieświadomy niczego, co się wokół dzieje, nucąc pod nosem,
wykonując przesadne ruchy ramionami i rękami, jakby dyrygował orkiestrą wi-
docznątylkodlanajbardziejprzenikliwych.Zwyklemiałgonaokuktóryśzmłodych
wolontariuszy,aledziśżadenjeszczenieprzybył.
Karty, podpisy, pytania i wyjaśnienia potrwały dłużej niż Molly się spodziewała, i
czas szybko mijał. W końcu zadała najtrudniejsze pytanie, wewnętrznie
przygotowującsięnaodpowiedź.
-Możemipanpowiedzieć,jakiesąrealneszanseLindsay?Toznaczy,dziękuję,
żepoświęciłpanczas,żebytowszystkowytłumaczyć...alejakiemaszanse?
Dotknąłjejramienia.
-Przykromi,paniPerkins,poprostuniewiemy.Realistycznierzeczbiorąc,bez
przeszczepu szpiku szanse wynoszą mniej niż pięćdziesiąt procent. Lindsay
zareagowała na chemioterapię, ale, jak pani wie, kuracja była dla niej trudna i
wyjątkowo męcząca. Nie należy do tych, którzy się łatwo poddają, i czasami to
wszystkozmienia.Będziemykontynuowaćbadaniaiterapię.
WtejchwiliMollysobieprzypomniała,jakdawnoniesprawdzała,corobiCabby.
Zerknęłanaściennyzegar.Prawiedwadzieściaminut,owielezadługo.Nonie,po-
myślała,izakończyłarozmowęzlekarzem,obiecując,żeprzyjdziejutro.
Jak się obawiała, Cabby zniknął, zabierając album ze zdjęciami, ale za to
zostawiającpustątorbępokrakersachwkształciezłotychrybek,przekąskę,której
nie przynieśli do szpitala. Spojrzała na zegarek. Gdyby Maggie tu była... nie,
skończyła dyżur i pewnie już jest w domu. Maggie, doświadczona pielęgniarka
dyplomowana, pracowała na oddziale onkologii-hematologii w Doernbecherze.
Mieszkałypodjednymdachemibyłyserdecznymiprzyjaciółkami.
Pierwszyprzystanek:Maggieweszłanaoddziałiruszyłakorytarzemwkierunku
pokoju 9, pokoju Lindsay. Jej córka spała, Cabbyego ani śladu. Po paru krótkich
rozmowach ustaliła, że tutaj nie przyszedł, więc zawróciła do głównego holu. Tu
miaładwiemożliwości:zpowrotemdoklinikialbowdrugąstronę,dowind.Wiedząc,
jak pracuje jego umysł, ruszyła ku windom. Uwielbia wciskać guziki, choć nie lubi
niczegozapinaćnaostatniguzik,pomyślała,iniemogłapowstrzymaćlekkiego,acz
zmartwionegouśmiechu.
Zabawawchowanegonależaładojegoulubionych,wskutekczegoobojebyliza
pan brat z miejscowymi policjantami, których czasami musiała wzywać, żeby
pomogli go wytropić. Cabby nie raz wymknął się cichcem z domu i wrócił równie
niepostrzeżenie. Tygodnie, czasami miesiące później Molly znajdowała w jego
pokojujakieśobce,nienależącedonichrzeczy.Uwielbiałaparatyfotograficznei
robieniezdjęć,choćbyłnieśmiałyisamnielubiłbyćfotografowany.Podczasjednej
ztychswoicheskapadwszedłdodomusąsiada,któryakuratniezamknąłdrzwina
klucz,zabrałstamtądaparat,wróciłdodomuischowałzdobyczpodłóżkiem.Dwa
miesiącepóźniejMollydokonałaodkryciaigdyprzedstawiłamudowód,Cabbybez
wahania zabrał aparat i zwrócił go prawowitemu właścicielowi, który po prostu
myślał,żegdzieśgozawieruszył.Miałanadzieję,żeCabbyniewywęszydrogina
oddziałradiologii.
Tropiłago,wypytującnapotkaneosoby,iopuściłaszpitaldziecięcy,przechodząc
łącznikiem do głównego budynku, gdzie znalazła rodzinny album ze zdjęciami. W
końcutropdoprowadziłjądowindnaOIOM,ostatniegomiejsca,gdzieprzyszłoby
jej na myśl prowadzić poszukiwania. Cabby nie znał czegoś takiego jak normy
zachowania czy granice społeczne. Celem jego życia było zaprzyjaźnienie się z
każdą napotkaną osobą, przytomną czy nieprzytomną, a znając jego miłość do
światełekiguzików,OIOMbyłmiejscempotencjalnejkatastrofy.Wkońcuzpomocą
wielupielęgniarekiwolontariuszyMollyzawęziłaterenposzukiwańdoneurologii,a
konkretnie pokoju 17. Jakoś udało mu się pokonać wszystkie przeszkody
utrudniającewstępnatenoddział-pewniewykorzystałchwilęnieuwagiiprzyczepił
się do legalnie wchodzącego gościa. Molly zbliżyła się po cichu. Nie chciała go
przestraszyćanizakłócićspokojupacjentaczyodwiedzającychwpokoju17.
Cabbyspędziłwpokojuprawiepięćminut,zanimMollygoznalazła.Wnętrzebyło
słabooświetloneiciche,alekujegoradościwszędziepopiskiwałyalbopomrukiwały
licznegadżety,wróżnymrytmieitempie.Podobałomusiętu.
Było fajniej niż na zewnątrz. Po paruminutowej eksploracji z zaskoczeniem
odkrył,żeniejestsam,żenałóżkuśpijakiśmężczyzna.
-Zbudźsię!-poleciłitrąciłgowramię,niewywołującpożądanejreakcji.
-Sza-szepnął,jakbypróczniegobyłtamjeszczektoś.
Mężczyznaspałtwardo.Cabbyzauważył,żezjegoust
wystająrurki,którenapewnomusząmuprzeszkadzać.Chciałwyciągnąćjednąz
nich,alebyłazaklinowanatakmocno,żezrezygnowałzpróby,poczymskierował
uwagę na rzędy podłączonych do niego maszyn. Z fascynacją obserwował
światełka, jedne zmieniały kolor, drugie tworzyły fale zieleni, a jeszcze inne tylko
mrugały.
-Kałujmedupe!-wymruczałswójulubionyepitet.
Byłotammnóstwoprzyciskówipokręteł,iCabbywiedział,coznimizrobić.Już
miał przekręcić jedną z dużych gałek, gdy pod wpływem impulsu pochylił się i
pocałowałśpiącegowczoło.
-Co,do...?!-krzyknąłktośgromko.
Cabbyzamarł,poruszająctylkooczami,zrękązawieszonąwpowietrzukilacali
odgałki.Spojrzałnamężczyznę,wciążnieruchomego,pogrążonegoweśnie.Musi
tubyćktośjeszcze,alenawetgdyjegooczydostosowałysiędopółmroku,nikogo
niezdołałzobaczyć.Powolipodniósłpalecdoustiszepnąłjaknajgłośniej:
-Sza!
Wtejchwilidrzwisięotworzyły.
-Cabby!
Znalazła go. Zabawa się skończyła i Cabby w okamgnieniu znalazł się w jej
ramionach. Uśmiechał się szeroko, podczas gdy Molly po cichu przepraszała
towarzyszącejejosoby,którepomogływposzukiwaniachiratunku.
Tonysięześlizgiwał.Byłomuciepłoiwygodnie,gdymknąłgłowąnaprzód,patrząc
w czarną jak smoła, ale przytulną ciemność, i nie miał nic do roboty poza rozko-
szowaniemsięwrażeniemunoszeniaipłynięcia.Wkońcuniespodziewanieznalazł
sięwpokoju,którypomrukiwał,popiskiwałibłyskałświatełkami.
Spojrzałwdółiprzeżyłwstrząs,gdyzobaczyłsiebie.Niewyglądałzbytdobrze.
-Co,do...?!-krzyknął,próbującsobieprzypomnieć,jaksiętudostał.
Zasnął w izbie w lepiance Babki, przed ogniem, z Jezusem. Co ona niedawno
powiedziała? A tak, powiedziała, że pora. A teraz był tutaj, patrząc na siebie w
pokoju szpitalnym, podłączonego do rurek, co nie mogło być przyjemne, i
wszelkiegorodzajunowoczesnejaparaturymedycznej.
Patrzyłwnikłymświetle,jakpulchnypalecpodnosisiędomiejsca,gdziepowinny
byćjegousta.
—Sza!—szepnąłktośgłośno.
Tonyzadecydował,żeprawdopodobniejesttodobrarada,zwłaszczażedrzwisię
otworzyłyiwprogustanęłakobieta,patrzącnaniegozezmęczeniem,aletakżez
ulgą. Usłyszał jej okrzyk, „baby” albo „kawy”, co nie miało żadnego sensu, lecz
wtedy runęła na niego kaskada czegoś cudownego, potem nastąpiła sekwencja
poplątanych obrazów, widziana w przelocie podłoga, jakieś meble i maszyny, a
później lot prosto ku tej obcej kobiecie i zamknięcie w jej ramionach. Odruchowo
wyciągnąłrękę,alenienapotkałoporu.Choćczułwłasneciało,nieznalazłniczego
materialnego, czego mógłby się złapać. Nie potrzebował. Jakaś siła trzymała go
pewnienanogachbezwzględunato,cosiędziałowokółniego,jakbyznalazłsię
wewnątrzżyroskopu.Nawetniepoczułzderzeniaztąkobietą,zatopoczułsłodycz
jejperfum,przemieszanązlekkimzapachempotu,wynikuzaniepokojenia.Jedyną
rzeczą, która wydawała się stała, było okno z widokiem, przed którym był
zawieszonyOdczasudoczasu,nakróciuteńkiechwile,robiłosięzanimciemno.
Gdzie,ulicha,zastanawiałsię,terazjestem?
8
Czym jest dusza człowieka?
CzęstoczytujęBiblię.
Staramsięczytaćwłaściwie.
Nailemogęzrozumieć,
Jestjasnopłonącymświatłem.
BlindWillie McTell
Tony desperacko próbował przetworzyć mieszaninę obrazów, ale czuł się uwięziony w
emocjonalnejkaruzeliwkosmicznymlunaparku.
Kobietapochyliłasięipatrzyłaprostonaniego,paręcaliodjegotwarzy.
- Cabby, już nigdy nie baw się w chowanego, nie uprzedzając mnie o tym. Zwłaszcza gdy
przychodzimywodwiedzinydoLindsay,dobrze?
Byłasurowa,alemiła,iTonypokiwałgłowąwrazzCab-bym,kimkolwiekonbył,kimkolwiek
była ona. Niedługo później prześliznął się przez szpitalne korytarze, razem zjechali na dół i
poszlinaparking,gdziezapięlipasywstarym chevycaprice.
Beznadziejnyrzęch,pomyślałTony.
Zarazpotemwyrzutysumienianapłynęłynafalidokonanejpochopnieoceny.Byłtonawykz
rodzajutych,któresięszybkoniezmieniają.
Gdy zjechali ze wzgórza, Tony wreszcie się zorientował, gdzie są, na krętej drodze
biegnącej przez lesisty teren pomiędzy kompleksem OHSU i miastem. Było niemal tak, jakby
kobietawiozłagodojegoapartamentowca.Alena MacadamAvenue minęlijegomieszkaniei
pojechali w kierunku mostu Sellwood, przeskoczyli rzekę Willamette, a potem skręcili z
McLoughlin Boulevard naboczneuliceprzyMilwaukieHighSchool.
W tym czasie Tony zdążył wykombinować, że jest w czyjejś głowie, w głowie kogoś o
imieniuCabby,byćmożesynakobietyzakierownicą.
Niebyłpewien,ktomożegousłyszeć,jeślisięodezwie,dlategopowiedziałcicho:
-Cabby?
Głowasięobróciła.
-Co?-wymamrotałktośniewyraźnie.
- Nic nie mówiłam, skarbie! - napłynął głos z fotela kierowcy. - Prawie jesteśmy w domu.
DziśMaggierobikolację,ajamamtrochępiwakorzennegoińilladlaciebienadeser.Jakto
sięcipodoba?
-Początku!
-Apotemdołóżka,dobrze?Mamyzasobądługidzień,ajutromuszęwrócićdoLindsayw
szpitalu,wporządku?
-Początku.Cnabbyjedzie!
-Niejutro,skarbie.Jutroidzieszdoszkoły,awieczoremkumpelkaMaggiezabierzeciędo
kościoła.Chcesz?Chceszpójśćdokościołaispotkaćsięzprzyjaciółmi?
-Początku.
Teraz Tony wiedział, że jest w głowie chłopca, który nie należy do najbardziej
komunikatywnychwświecie.Zdałsobierównieżsprawę,żechoćpatrzyjegooczami,bardziej
to przypomina spoglądanie przez okno. Było to dziwne wrażenie, możliwość skupiania wzroku
niekoniecznienatym,nacospoglądałCabby.BłyskiciemnościbyłymruganiemiterazTonyjuż
prawieniezwracałnanieuwagi.
Tony chciał zobaczyć twarz Cabby'ego w lusterku wstecznym, ale znajdowało się na skraju
polawidzenia,więcsięnieudało.
-Cabby,ilemaszlat?-zapytałTony.
- Szefnaszcze - odparł Cabby bez namysłu, po czym zaczął się rozglądać, szukając źródła
głosu.
-Tak, Cabby, szesnaście. Jesteś moim dużym chłopcem. Kto cię kocha, Cabby? - dobiegły
słodkiesłowazfotelakierowcy,słowa,którekrzepiłyiprzywracałypoczucienormalności.
Tonyczuł,jakCabbysięodpręża.
-Mamusia!
- Zgadza się! I zawsze będzie, Cabby. Mamusia zawsze będzie cię kochać. Jesteś moim
słoneczkiem!
Pokiwałgłową,wciążsprawdzając,czyniktsięniechowanatylnymsiedzeniu.
Dotarlidoskromnegodomuzczteremasypialniamiwskromnejokolicyiskręcilinapodjazd.
Na ulicy stał nowszy sedan, wgnieciony z tyłu po stronie kierowcy. Weszli do małego
przedpokoju,gdzieCabbynajwyraźniejznałustalonyporządek,bościągnąłkurtkęipowiesiłją
na haczyku na ścianie, potem odpiął rzepy i zdjął buty. Ustawił je idealnie równo na swoim
miejscu, przestawiając kilka innych par, po czym poszedł za mamą do kuchni. Druga kobieta
pochylała się nad rondlem z czymś, co roztaczało cudowny aromat, parując na płycie
kuchennej.
- Kumpelka Maggie! - krzyknął Cabby i rzucił się na nią, czarną kobietę w fartuchu
osłaniającymszpitalnystrój,aleniemaskującymfaktu,żemanaczymusiąśćiczymoddychać.
- Cnabby! - oznajmił i Tony’ego przemyło niczym nieskrępowane uczucie, jakim darzył ją ten
chłopiec.
Nietylkowidziałjegooczyma,aleteżczułemocjekoziołkującewjegowewnętrznymświecie,
czułjegoduszę,iwszystkownimnacałygłoskrzyczało,żeufatej Maggie.
-Ha,czytonieCabby,mójulubionyCarstenOliverPerkins? Cabby, Cabby, będzie z ciebie
piesnababy.Maszdlamniejedenzeswychwyjątkowychuścisków?
Wzięlisięwramiona.Cabbyześmiechemzadarłgłowę.
-Głodny!
- Założę się, po ciężkim dniu pracy. Może pójdziesz się umyć, a ja naleję ci miskę twojej
ulubionejzupyzniczego,zgrzybami,groszkiemikluskami?
-Początku!-Cabbypopędziłdołazienki,gdziesięgnąłpomydłoiodkręciłkurek.
Tony spojrzał w lustro i po raz pierwszy zobaczył młodzieńca, do którego umysłu wtargnął.
Jedno spojrzenie i stało się jasne, że Cabby ma zespół Downa. To wyjaśniło sprawę
porozumiewaniasię,atakżerelacjizotaczającymigoosobami.Cabbypochyliłsięiuśmiechnął
do Tony'ego, jakby mógł go zobaczyć, a piękny uśmiech, całą twarzą, rozświetlił go od
wewnątrzinazewnątrz.
Tony nie znał żadnej „upośledzonej” osoby. Nie był nawet pewien, czy tak ich się nazywa;
może w dzisiejszych czasach właściwe określenie brzmi „umysłowo niepełnosprawni” albo
jeszczeinaczej.Jegoopiniedotyczącesprawpozabizne-sowychnieopierałysięnadowodach
czy doświadczeniu, był jednak przekonany o ich prawdziwości. Ludzie w rodzaju Cabby'ego
bezproduktywnie drenują zasoby społeczeństwa, są cenni tylko dla swoich rodzin. Wierzył, że
społeczeństwotolerujeichzpowoduswoichliberalnychprzekonań,niedlatego,żemająjakąś
faktyczną wartość. Tony dobrze pamiętał, jak bez krzty wyrzutów sumienia wygłaszał takie
poglądy na przyjęciach koktajlowych. To łatwe, stworzyć kategorię osób, opatrzyć etykietką
„opóźnieni”czy„niepełnosprawni”,irozciągnąćosądnagrupęjakocałość.Zastanawiałsię,czy
nie jest to sednem wszystkich uprzedzeń. Generalizowanie jest znacznie łatwiejsze niż
postrzeganiekażdegojakojednostkę,kochanąikochającą.
Kiedynadeszłaporakolacji,chwycilisięzaręcewokółmałegostolikaiMollyzwróciłasiędo
Cabbyego:
-Cabby,komujesteśmywdzięcznizatendzień?
Rozpoczęłosięrecytowaniedługiejlistyludzi,którzy,czy
otymwiedzieli,czynie,znaleźlimiejscewewdzięcznychsercachtejtrójki.Listaobejmowała
każde z nich, Jezusa, Lindsay, lekarzy i pielęgniarki ze szpitala, rolnika, który wyhodował
warzywapływającewzupie,ludzi,którzywydoilikrowynamlekoimasło,azwłaszczanalody,
Teda,przyjaciółzeszkoły,producentówpiwakorzennegoiczeredęinnych,uczestniczącychw
wyrażaniu miłości Boga. Tony mało nie parsknął głośnym śmiechem, gdy Cabby świsnął
kromkęchlebapodczastychwyrazówwdzięczności.
W czasie posiłku słuchał i doświadczał. Gdy Cabby jadł, Tony dosłownie czuł smak zupy i
świeżego chleba, i jak wszystko rezonuje w środku Cabby’ego, szczególnie nilla, (lody
waniliowe) i korzenne piwo. Patrząc przez jego oczy, z rozmowy Maggie i jego mamy Molly
wywnioskował, że Lindsay jest młodszą siostrą chłopca, bardzo chorą, i że leży w
Doembecherze, jednym z dwóch szpitali dziecięcych w kompleksie OHSU. Molly już ustaliła w
pracy, że jutro znów weźmie wolne, a Maggie, która mieszkała z nią i z dziećmi, zajmie się
Cabbym,odbierzegozeszkołyiwieczoremweźmiezesobądokościoła.
Kiedy Cabby sikał przed snem, Tony z zakłopotaniem odwrócił wzrok, ale odczuwał
towarzyszącą tej czynności ulgę, którą przez całe życie uważał za rzecz oczywistą. Takie
drobiazgi wynagradzają codzienną rutynę, przeważnie lekceważone i niezauważane, ale
całkiem ważne. Cabby włożył piżamę wzorowaną na kostiumie Spidermana, wyszczotko- wał
zębyiwskoczyłdołóżka.
- Gotowy - wrzasnął i chwilę później Molly weszła do sypialni, zapaliła nocną lamkę w
kształciebiedronkiizgasiłagórneświatło.
Usiadłanałóżkuoboksynaipochyliłasięnasekundę,chowająctwarzwdłoniach.Tonyczuł,
jak w Cabbym narastają emocje, gdy próbował coś powiedzieć. Nie udało się, więc tylko jej
dotknął,poklepałpoplecach.
-Początku,mamusiu!Początku?
Odetchnęłagłęboko.
-Tak,Cabby,wporządku.Mamciebie,iLindsay,iMaggie,iJezusa.Tobyłpoprostudługi
dzieńimamusiajestzmęczona,towszystko.
A potem pochyliła się, położyła głowę na piersi syna i zaczęła śpiewać coś, czego Tony nie
słyszałod...odkiedy?Odczasu,gdybyłmały.Terazwgłosietejkobietysłyszałśpiewswojej
matki i nagle ogarnął go głęboki smutek. Czuł łzy spływające po twarzy, gdy ta matka
śpiewała:
-Jezusmniekocha,jawiem,
Cabbyśpiewałpowoli,urywanie,monotonnymgłosem:
-Je-zumekofa.
Tony próbował śpiewać, ale nie pamiętał słów, jego emocje kotłowały się w kaskadzie
wspomnieńitęsknoty.
-Cabby,skarbie,dlaczegopłaczesz?-Mollyotarłałzyztwarzysyna.
-Smutny!-Cabbypostukałpalcamiwserce.-Smutny!
***
Tonyocknąłsięzełzamizebranymiwmałżowinachuszu.Usiadłiodetchnąłgłęboko.Babka,
która szturchała go w pierś, żeby go zbudzić, podała mu kubek czegoś, co wyglądało jak
kawa,alepachniałojakherbata.
- Masz, wysmarkaj nos! - poleciła, podając mu czystą szmatkę. - Powinniśmy ci nadać
porządnieindiańskieimię,Ten,KtóryDużoPłacze.
- Jak chcesz - to było wszystko, co mógł wymyślić w odpowiedzi. Wciąż odczuwał skutki
niespodziewanychemocji,którychresztkiniechciałysięrozproszyć.
Wreszciezebrałmyślinatyle,byspytać:
-Jaktowogólemożliwe?
Uśmiechnęłasięszeroko.
-Potężneczary,ogieńkwantowy-odparła.-Poprostupomyśl,ktozadajepytanie.Facetw
śpiączce w Portland, stan Oregon, pyta we własnej duszy kobietę z plemienia Lakota, jak to
sięstało,żewylądowałwoczachwyjątkowegochłopcawPortland,stanOregon.Wydajemi
się-powiedziałazchichotem-żetoniewymagażadnegowyjaśnienia.
-Oczywiście.-Tonywyszczerzyłzęby,alezarazpotemspoważniał.-Więctowszystkosię
dziejenaprawdę?Lindsaynaprawdęjestchora,iCabby,wiesz,ijegomatka,iMaggie?
-Wczasierzeczywistym-odparłaBabka.
-Atuiteraz,toniejestczasrzeczywisty?-zapytałTony.
-Innyczasrzeczywisty.-Chrząknęła.-Bardziejczaspomiędzy.Niepytaj,pij.
Siorbnąłnapróbę,ostrożnie,przygotowanynajakieśpaskudztwo,alezałożenieokazałosię
fałszywe.Aromatnapojuwsączyłsięwjegopierś,rozgrzewającgoiprzepełniającwrażeniem
absolutnegozadowolenia.
-Na to też nie mam zamiaru odpowiadać - powiedziała, przewidując jego pytanie. - Wierz
mi, nie chcesz wiedzieć. I nie mów mi, że mogłabym zarobić kupę forsy, gdybym sprzedała
przepis.
Spojrzałnaniąkoso,aleniedrążyłtematu.
-Więcdlaczegotambyłemidlaczegowróciłem?-zapytał.
- Jesteś tu z mnóstwa powodów - zaczęła. - Tata nigdy nie robi niczego tylko w jednym
celu, a większości z nich byś nie pojął, nawet gdybyś miał okazję je poznać. Wszystkie są
przędządotkania.
-Zdradziszmichoćjedenpowód?
- Jednym z powodów, mój drogi, było usłyszenie przez ciebie śpiewającej matki. Jeśli nic
innego,towystarczyło.-Wrzuciłapolanodoogniaipoprawiałakłody,dopókizsatysfakcjąnie
uznała,żewszystkiesąidealnieułożone.
Tony zatracił się w jej odpowiedzi i przez pewien czas bał się odzywać, przepełniony
emocjami.
-Zgadzamsię-rzekłwkońcu.-Tobyłwystarczającypowód,aczkolwiekbardzobolesny.
-Dousług,Anthony.
Milczeli przez pewien czas. Tony patrzył w ogień. Babka przysunęła stołek tak blisko do
niego,żesięznimzetknęła.
-Idlaczegoterazjestemtutaj,nietam?
-Cabbyśpi,iwolał,żebyniebyłocięwjegośnie-odparła,jakbybyłotonajbardziejlogiczne
wyjaśnienie.
-Wolał?-SpojrzałnaBabkę,któraspoglądaławogień.-Cotoznaczy,wolał?Wiedział,że
tambyłem?
-Jegoduchwiedział.
Tony nie zareagował. Siedział, czekając. Jego brwi uniosły się pytająco. Wiedział, że Babka
wie,ocochcezapytać.
-Próbawyjaśnieniaistotyludzkiej-zaczęła-istoty,którajestjednostką,jednością,ajednak
składasięzducha,zduszyizciała,przypominapróbęwyjaśnieniaBoga:Duch,OjcieciSyn.
Tylkodoświadczenieiwięźmogądaćzrozumienie.
Czekał,nawetniewiedząc,jaksformułowaćnastępnepytanie.
-Cabby,jakty-kontynuowała-jestduchemprzenikającymduszęprzenikającąciało.Alenie
jesttoprosteprzenikanie.Totanieciuczestnictwo.
-Dzięki. — Usadowił się wygodniej i wypił kolejny łyk, powoli, delektując się smakiem. - To
wielcepomocne,Babko.
-SarkazmpochodziodBoga!Taktylkomówię.
Tonysięuśmiechnął,podczasgdyonazachowałakamienneoblicze,bardziejdlaefektuniżz
jakiegośinnegopowodu.Zadziałało.
-Nodobrze,jeszczeraz.Powiedziałaś,żeCabbywolał?
- Anthony, ciało Cabbyego, jak twoje, jest uszkodzone, a dusza zmiażdżona i pokrzywiona,
jednak jego duch żyje i ma się dobrze. Ale choć żyje i ma się dobrze, jest podporządkowany
zepsutym i zgniecionym częściom jego osoby, jego duszy i ciału. Czasami słowa nie
wystarczają,żebysięzrozumieć.Kiedymówię„jegociało”albo„jegodusza”,albo„jegoduch”,
brzmitotak,jakbykażdyztychelementówbyłjakąśrzeczączykawałkiem,którysięposiada.
Musisz zrozumieć, gwoli ścisłości, że ty „jesteś” swoim ciałem, „jesteś” swoją duszą i „jesteś”
swoim duchem. Jesteś przenikniętą i przenikającą się wzajemnie całością, jednością
różnorodności,alezasadniczojednością.
- To nie ma dla mnie większego sensu. Wierzę ci, tylko nie wiem dokładanie, w co wierzę.
Chybabardziejodbieramniżpojmuję,comówisz...Poprostubardzomuwspółczuję.
-Cabby'emu?Onpowiedziałtosamootobie.
Tonyuniósłgłowę,zaskoczony.
-Tak, nie musisz mu współczuć. Jego ułomność jest po prostu bardziej oczywista niż twoja.
Nosi ją na zewnątrz, widoczną dla wszystkich, podczas gdy ty trzymasz swoją pod kluczem i
chowasz najlepiej jak umiesz. Cabby posiada wewnętrzną wrażliwość i zmysły znacznie
bardziej rozwinięte niż twoje. Widzi rzeczy, na które ty jesteś ślepy, wykrywa dobro i
niebezpieczeństwo w ludziach szybciej od ciebie, a jego percepcja jest znacznie bardziej
przenikliwa. Po prostu ogranicza go niezdolność do komunikowania się, ułomne ciało i dusza
odbijające ułomny świat. Tylko nie zaczynaj robić porównań, żebyś nie poczuł się źle — kon-
tynuowała Babka. - Ty i Cabby odbywacie różne podróże, ponieważ każdy z was jest
wyłączniesobą.Życienigdyniemiałopolegaćnaporównywaniuczyrywalizacji.
Tonywestchnął.
-Czymzatemwłaściwiejestdusza?-zapytał.
- Ach, to głębokie pytanie. Na które nie ma ścisłej odpowiedzi. Jak powiedziałam, nie jest
własnością, jest życiem. To Cabby-który-pamięta, to Cabby-który-sobie-wyobraża, to Cabby-
który-tworzy,którymarzy,któryzachowujesięzbytemocjonalnie,którykocha,którymyśli.Ale
Cabbyjakoduszamieszkawewnątrzwymiarówograniczonychprzeztego,kimCabbyjestjako
ułomneciało.
-Toniewydajesięsprawiedliwe.
-Sprawiedliwe?—wymamrotałaBabka.—Atodobre.Anthony,nicniejestsprawiedliwew
ułomnym świecie pełnym ułomnych ludzi. Sprawiedliwość stara się być sprawiedliwa, lecz za
każdymrazemzawodzi.Nigdyniemaniczegosprawiedliwegowłasceczywwybaczeniu.Kara
nigdy nie przywraca sprawiedliwości. Przyznanie się do winy nie czyni rzeczy sprawiedliwymi.
Zycie nie polega na przyznawaniu sprawiedliwej nagrody za właściwe postępowanie. Umowy,
prawnicy, choroby, władza, nic z tego nie dba o sprawiedliwość. Może lepiej wyrugujcie
martwe słowa z waszych języków, może lepiej skupcie się na żywych słowach, takich jak
miłosierdzie, życzliwość, wybaczanie i łaska. Może wtedy przestaniecie przejmować się tak
bardzoswoimiprawamiitym,cowedługwasjestsprawiedliwe.-Przerwałatyradę.-Taktylko
mówię...
Milczeliprzezchwilę,znówpatrzącwprzygasającyogień.
-Więcdlaczegogonienaprawisz?-zapytałcichoTony.
Babkarówniecichoudzieliłaodpowiedzi.
- Anthony, Cabby nie jest zepsutą zabawką, rzeczą do naprawienia. Nie jest domem, który
można wyremontować. Jest człowiekiem, żywą istotą, która będzie istniała wiecznie. Kiedy
MollyiTeddypostanowilispłodzić...
-Teddy?-przerwał.
- Tak, Teddy, Ted, Theodore, były chłopak Molly, ojciec Cabby'ego, i tak, porzucił Molly i
rodzonegosyna.
TonyspojrzałnaBabkę.Jegozaciśnięteustawyrażałydezaprobatęiwerdykt.
- Anthony, prawie nic nie wiesz o tym człowieku, wyciągnąłeś wnioski z paru zasłyszanych
słów. Uważasz go za szuję, ja zaś myślę o zbłąkanej owcy, zgubionej monecie, synu
marnotrawnymalbo...-skinęłagłowąwjegostronę-utraconymwnuku.
Pozwoliła mu prowadzić wewnętrzną debatę, borykać się z implikacjami jego postrzegania
wszystkiegoiwszystkich.Poczułsięchory.Znówmiałprzedsobąkolejnąmasywnąciemność,
którą od dawna cenił jak skarb, a która teraz rosła, gdy się miotał, podejmując próby
samousprawiedliwienia. Bez względu na to, jak bardzo mentalnie się gimnastykował albo jak
bardzo próbował ją zamaskować, jego skłonność do ferowania wyroków stawała się coraz
bardziej straszna i przerażająca, grożąc zniszczeniem w nim wszystkiego, co kiedykolwiek
mogłouchodzićzadobre.
Poczuł dotyk ręki na ramieniu i to wystarczyło, żeby go wyrwać z tego ciemnego miejsca.
Babkaprzytuliłatwarzdojegotwarzyipowolisięuspokoił.
- Nie pora na nienawiść do samego siebie, Anthony - rzekła łagodnie. - Ważne, żebyś
rozumiał, że potrzebowałeś umiejętności oceniania, by przetrwać okres dzieciństwa. To
pomagało zapewnić bezpieczeństwo tobie i twojemu bratu. Obaj żyjecie dzisiaj częściowo
dzięki temu, że miałeś tę umiejętność w swojej podręcznej skrzynce z narzędziami. Jednakże
takienarzędziawkońcupozbawiająsiłistająsiębardzowymagające.
-Widziałemto.Odrażające.Jakmamprzestać?-Niemalbłagał.
-Przestaniesz,mójdrogi,kiedyzaufaszczemuświęcej.
Ciemna fala się cofnęła, ale Tony wiedział, że nie zniknęła, przyczaiła się jak potwór
czyhający na kolejną okazję. Na razie okiełznała ją obecność tej kobiety. To już nie była tylko
graanibeztroskaprzygoda.Tobyławojnaiwydawałosię,żepolebitwyleżywjegowłasnym
sercuiumyśle;coś
staregoiurażonegościerałosięzczymś,codopierozaczynałosięwyłaniać.
Babkaprzyniosłamunastępnynapój,pachnącyziemiąikrzepki.Czuł,jakkoziołkujewjego
gardleirozpraszasiępociele,sięgającnawetczubkówpalcówrąkinóg.Ciarkiprzebiegłymu
pokrzyżuiBabkasięuśmiechnęła,usatysfakcjonowana.
-Niepytaj,niepowiem,niesprzedam-mruknęła.
Zaśmiałsię.
-CzyniebyliśmywtrakcierozmowyoCabbym?-przypomniał.
-Później.Nadeszłapora,byśwrócił.
-Wrócił?Toznaczy,doCabby'ego?-zapytał,aonapokiwałagłową.
-Niemusisz,nowiesz,czegośzrobić?
- Ogień kwantowy? - Obdarzyła go szerokim, serdecznym uśmiechem. -To była tylko
dziecinnazabawa,mała...-zakręciłabiodrami-jarmarcznasztuczka!Nie,niczegoniemuszę.
Jeszcze jedno, Anthony: w niezręcznej sytuacji, gdy w porę się zorientujesz, po prostu zrób
obrót.
-Obrót?-zapytał,zdziwiony.
-Tak,przecieżwiesz...-Babkapodskoczyłaizrobiłaćwierćobrotu.-Jaksztuczkaztańca
nalinie.
- Możesz to zrobić jeszcze raz, po prostu żebym dobrze zapamiętał? - Próbował ją
podpuścić.
-Nie-odparłazuśmiechem.-Razwystarczy.Iniespodziewajsię,żeznowutozobaczysz.
Obojesięroześmieli.
-Aterazjużidź!-Byłtonieledwierozkaz.
Iposzedł.
9
Burza w zgromadzeniu
Kobietatojedynaistota,którejsięboję,bowiem,
żemnieniezrani.
AbrahamLincoln
Tonyprzybyłpodkoniecśniadania.ResztkinatalerzuCabby'egoświadczyły,że
zjadłburritozkurczakiem,fasoląiserem.Błogiezadowolenie,któregoogarnęło,
jasnodawałodozrozumienia,żetojegoulubionapotrawa.
-Cabby,maszdwadzieściaminutnazabawę,nimzawiozęciędoszkoły.Maggie
cięodbierze,bojamuszęodwiedzićLindsay,iwieczoremweźmieciędokościoła.
Podobacisiętenplan?
-Początku.
- I wiesz co? Kumpelka Maggie przyrządzi kurczaka na kolację i pozwoli ci
oskubaćmięsozkości.
Cabbybyłzachwyconyiuniósłrękę,żebymamaprzybiłapiątkę.Zadowolonyze
świata, potruchtał do swojego pokoju i zamknął drzwi. Sięgnął pod łóżko, wyjął
futerałgitary.Wewnątrzznajdowałasięczerwonazabawkowagitaraidroginaoko
aparatcyfrowy.Ucieszony,żewszystkojestnaswoimmiejscu,zatrzasnąłwiekoi
schował futerał pod łóżko. Rozejrzawszy się, zauważył ulubioną książeczkę z
obrazkami i zaczął ją wertować. Dotykając kolejne zwierzątka, mamrotał na tyle
zrozumiale, że Tony mógł poznać, iż zna każde z nich. Ale jedno albo zabiło mu
klina,alboniewiedział,jakwymówićjegonazwę,bosiedział,stukającpalcempod
obrazkiem.
Tonyniezdołałsiępowtrzymać.
—Ro-so-mak-palnąłbeznamysłuizamarł.
PodobniejakCabby.Zatrzasnąłksiążkęisiedziałprzez
prawiedziesięćsekundwabsolutnymbezruchu,tylkojegowzrokśmigałpopokoju
w poszukiwaniu źródła głosu. Wreszcie powoli otworzył książkę i zaczął stukać
palcempodobrazkiem.
-Rosomak-powiedziałTonyzrezygnacją,świadom,żesięzdradził.
—Kałujmedupe!—pisnąłCabby,kołyszącsiędoprzoduidotyłuiprzyciskając
rękędoust.
-Cabby?!—Głosmatkidobiegłzinnegopokoju.-Cojacimówiłam?Niemów
tegosłowa,dobrze?
-Początku!-wrzasnąłizgiąłsięwpół,poduszkątłumiącśmiechizachwyt.
Usiadł,otworzyłksiążkęitymrazempostukałwzdjęciepowoliizrozmysłem.Za
każdymrazem,gdytorobił,Tonymówił„Rosomak!”,awówczasCabbywciskałsię
wpoduszkęwatakuchichotania.
Wpewnymmomenciesturlałsięnapodłogę,szybkorzuciłokiempodłóżko,żeby
sprawdzić,czyniktsiętamnieukrywa.Zajrzałdoszafy,któraniezawierałaniczego
oprócz zwykłych rzeczy. Nawet z wahaniem zerknął za komodę. W końcu stanął
pośrodkupokojuipowiedziałgłośno:
—Szcze-raz.
-Chceszczegoś',Cabby?-zapytałajegomatka.
-Cabby,zrobiętojeszczeraz,alesza-poprosiłTony.
-Nee!-krzyknąłCabbydomamy,poczymszepnął:-Kałujmedupe!-Izwinąłsię
wkłębek.
Tony też się śmiał, porwany przez czystą radość chłopca z tej niezwykłej
przygody.
Nie szczędząc starań, żeby tłumić chichotanie, Cabby podniósł koszulę w
poszukiwaniutajemniczegogłosu.Obejrzałpępekimiałzamiarściągnąćspodnie,
gdyTonyprzemówił:
-Cabby,przestań.Niesiedzęwtwoichspodniach.Jestemw...-Urwał,próbując
znaleźćsłowa.-Jestemwtwoimsercu,iwidzętwoimioczami,imogęmówićdo
ciebiewtwoichuszach.
Cabbyzasłoniłoczy.
-Tak,terazniewidzę-powiedziałTony.
Cabbyzasłaniałiodsłaniałoczy,aTonyzakażdymrazemokreślałaktualnystan
widzialności.Wydawałosię,żezabawamożetrwaćbezkońca,gdynagleCabbyją
przerwał i podszedł do komody z lustrem. Spojrzał z bliska w swoje oczy, jakby
mógł zobaczyć głos. Z determinacją zaciskając usta, odsunął się, przejrzał w
lustrze,przyłożyłręcedopiersiioznajmił:
-Cnabby.
-Cabby-zacząłTony-jamamnaimięTo-ny!To-ny!
-Ta-Ni-powiedziałniewyraźnie.Apotemnastąpiło
nieoczekiwane, kompletnie zaskakując Tony'ego. Z wybuchem promiennego,
szerokiego uśmiechu, chłopiec położył ręce na sercu i powiedział miękko: - Ta-
Ni...pszaciel!
-Tak,Cabby-napłynąłgłos,czułyiżyczliwy.-TonyiCabbysąprzyjaciółmi.
-Taaa!—Chłopiecpoderwałrękędopiątki,agdyzrozumiał,żeprzecieżnikogo
tamniema,trzepnąłwniewidzialnąrękęniewidzialnegogłosu.
Potem przyszła kolej na następne nieoczekiwane: patrząc w lustro, z trudem
wymawiającsłowa,Cabbyzapytał:
-Ta-NikofaCnabby?
Tonywpadłwpułapkęzłożonegoztrzechsłówpytania.Cabbypodjąłwysiłekimiał
wolęspytać,onjednakniemiałtego,czegowymagałoudzielenieodpowiedzi.Czy
kocha tego chłopca? Przecież tak naprawdę go nie zna. Czy umie kochać
kogokolwiek? Czy kiedykolwiek wiedział, czym jest miłość? I jeśli nie, jak by ją
rozpoznał,gdybykiedyśjąznalazł?
Chłopiecczekałzuniesionągłową.
-Tak,kochamcię,Cabby-skłamałTony.Natychmiastwyczułrozczarowanie.
Cabbyskądświedział.Spuściłwzrok,alesmutektrwałtylkoparęsekund.Znowu
uniósłgłowę.
-Pełnegodna-powiedział.
Pełnegodna...Pełnegodnia?-zastanowiłsięTony.Mówiłpełnegoczy...pewnego
dnia? I nagle go olśniło. Cabby mówił „pewnego dnia”... pewnego dnia Tony go
pokocha.Miałnadzieję,żetoprawda.MożeCabbywiedziałcoś,
oczymonniemiałpojęcia.
***
Przybyli do sali lekcyjnej, gdzie Cabby, i tym samym Tony, mieli spędzić większą
część dnia. Szkoła dla opóźnionych w rozwoju, do której uczęszczało kilkunastu
nastolatków,znajdowałasięnaterenieliceumpełnegonormalnierozwijającychsię
rówieśników,alebyłaoddzielonaodgłównegobudynku.Panowałatambezustanna
aktywność i Tony był zdumiony umiejętnościami, jakie Cabby opanował pomimo
swoich deficytów. Wprawdzie czytał na poziomie młodszego przedszkolaka, ale
umiał rozwiązywać proste działania matematyczne. Celował zwłaszcza w
posługiwaniusiękalkulatorem;wczasieporannychzajęćdyskretnieprzywłaszczył
sobiedwiesztuki,którezamelinowałwplecaku.Miałrówniedużąwprawęwpisaniu
słów, niemal jakby były rysunkami, które po mistrzowsku kopiował z tablicy do
jednegozwielujużnimizapełnionychzeszytów.
Tony siedział cicho, nie chcąc przyciągnąć uwagi ani do siebie, ani do niego.
Młodzieniec wyraźnie rozumiał wspólną tajemnicę, ale przy każdej okazji w ciągu
dniaznajdowałlustro,pochylałsięiszeptał:
-Ta-Ni?
-Tak,Cabby,wciążtujestem.
Cabbysięuśmiechał,energiczniekiwałgłowąiwracalidozajęć.
Tony był zaskoczony życzliwością i cierpliwością nauczycieli, personelu i kilku
uczniów,którzyprzychodzilizeswojejszkoły,żebytupomagać.Iluludzi,zastanawiał
się,codzienniepoświęcaczasitroskężyciuinnych?
NalunchCabbyzjadłodgrzaneresztkiśniadaniowegoburrito,paluszekserowyi
parę ciastek z figami. Wydawało się, że wszystko jest jego ulubionym jedzeniem.
Zajęcia gimnastyczne były połączeniem tańca i komedii omyłek, ale wszystkim
udałosięprzeżyć.Tonyniebyłprzyzwyczajonydotegoświata,byłjegojeńcem,ale
czuł,żekażdedoświadczeniejestafirmacjąrzeczywistości.Tożycie,zwyczajne,a
jednaknadzwyczajneinieoczekiwane.Gdziebyłprzezwszystkietelata?Ukrywał
się, taka odpowiedź przyszła mu do głowy. Może nie była to cała prawda, ale na
pewnojejczęść.
Spędzanie czasu z tymi dziećmi okazało się niespodziewanie przyjemne i
jednocześnie trudne. Boleśnie obnażyło jego porażki rodzicielskie. Przez pewien
czas sumiennie próbował, nawet czytał książki o roli ojca w wychowaniu, nie
szczędził starań, ale po Gabrielu... zostawił te sprawy Loree i wrócił do
bezpieczniejszego świata powodzenia, produktywności i pieniędzy. Ukłucia żalu,
które w ciągu tego dnia dały o sobie znać, wciskał z powrotem do szaf i
zakamarkówswojejduszy,gdziełatwiejmógłjezignorować.
Maggieprzybyłaoczasie,wciążwstrojuszpitalnym.Kiedyweszła,profesjonalnai
towarzyska, rozjaśniła całą salę. Gdy zawiozła ich do domu, oczyściła kurczaka,
przyrządziła dodatki i zapakowała wszystko razem do piekarnika. Cabby, trochę
wkurzony,żenieudałomusięprzemycićżadnegokalkulatoraprzezszkolnepunkty
kontrolne,zająłsiępuzzlami,kolorowankamiidługąbitwąoZeldę,grąwideo,którą
miałopanowaną.Coparęminutszeptał:„Ta-Ni?”,sprawdzającobecność,akiedy
Tonyodpowiadał,zawszebyłnagradzanyszerokimuśmiechem.
Gdy kurczak trochę ostygł, Cabby umył ręce, po czym szybko i sprawnie obrał
mięso z kości. Dłonie miał tłuste i upaćkane, podobnie jak podbródek i usta, do
których tajemniczym sposobem znajdowały drogę kawałki z ulubionych części.
Kolacja była prosta, mięso z kurczaka plus tłuczone ziemniaki i gotowane
marchewki.
-Cabby,pomócciwybraćubraniedokościoła?-zapytałaMaggie.
-Jacipomogę-szepnąłTony,jakbygomogłausłyszeć.
- Nee - szepnął Cabby i z szerokim uśmiechem pomaszerował do swojego
pokoju.
Razem przeglądali szafę i szuflady, aż zgodzili się na jeden odpowiedni strój:
dżinsy,pasek,koszulazdługimirękawami,zzatrzaskamizamiastguzików,iczarne
tenisówki zapinane na rzepy. Wkładanie ubrania zajęło trochę czasu, przy czym
szczególnewyzwaniestanowiłoprzeciągnięciepaskaprzezszlufki,alewkońcusię
udało.Cabbypopędziłzpowrotemdokuchni,żebyzaprezentowaćsięMaggie.
-Spójrznasiebie!-zawołała.-Ależprzystojnymłodyczłowiek!Isamtowszystko
wybrałeś?
-Ta...—zacząłCabby.
-Sza!-szepnąłTony.
-Sza!-szepnąłCabby,przykładającpalecdoust.
- Co to znaczy, sza!? - Maggie się roześmiała. - Nie ma mowy, nie dam się
uciszyć. Muszę powiedzieć, jaki przystojny i dorosły jest mój Cabby. Chyba
oznajmię to całemu s'wiatu. Możesz zmykać i pograć sobie jeszcze przez parę
minut.Wtymczasieuszykujęsiędokościoła.
Dokościoła,pomyślałTony.Jegonoganiepostaławkościeleodczasupobytuu
ostatniej pobożnej rodziny zastępczej. On i Jake musieli cicho, w ich pojęciu
godzinami, siedzieć na twardych drewnianych ławkach, które wydawały się
narzędziami tortur. Pomimo niewygody często zasypiali, ukołysani monotonnym
monologiem kaznodziei. Uśmiechnął się, wspominając, jak się zmówili i pewnego
wieczoruwkościele„poszlinacałość”znadzieją,żeza-punktująurodziny.Uwaga,
jaką przyciągnęło ich nawrócenie, z początku przynosiła satysfakcję, ale szybko
stało się jasne, że „zaproszenie Jezusa do swojego serca” dramatycznie
zwiększyłooczekiwaniabezwzględnegoprzestrzeganiamnóstwazasad,ategosię
niespodziewali.WkrótceTonyzostał„religijnymrenegatem”,atakategoria,jaksię
przekonał,byłaowielegorszaniżpierwotnebyciepoganinem.
Życie dziecka w rodzinie zastępczej było wystarczająco trudne. Życie
przybranegodziecka,którewypadłozłask,okazałosięnieporównywalniegorsze.
AleMaggieiCabbysprawialiwrażeniepodekscytowanych,więcTonybyłciekawy.
Możewciągulatjegonieobecnościcośsięzmieniło.
Maggie, seksowana ślicznotka, zrobiła umiarkowany makijaż, włożyła elegancką
sukienkę, która podkreślała jej najbardziej urocze cechy, i czerwone pantofelki na
wysokich obcasach, pasujące do torebki kopertówki. Przejrzała się w lustrze,
wygładzając parę zmarszczek, leciutko wciągając brzuch, potem z aprobatą
pokiwałagłową,wzięłapłaszczizłapałaCabbyegozarękę.
Niedługo później skręcili na parking Kościoła Ducha Świętego i Boga w
Chrystusie Maranatha, dużego kościoła miejskiego, do którego często chodziła z
Cabbym.Tegodniapozamsząodbywałosięwieczornespotkaniemłodzieży,więc
kościółpękałwszwach,pełengwaruikrzątaniny.Tonybyłpodwrażeniem,patrząc
namłodychistarych,czarnychibiałych,bogatychibiednych,porwanychprzezten
samentuzjazmiwspólnyświętycel.Zaskoczyłagoswobodaobcowania,podobnie
jakpowszechnewrażenieżyczliwościiwspólnoty.Byłoinaczejniżpamiętał.
WdrodzedosalekdladzieciMaggieprzystawałanakrótkiepogawędkiztączy
inną osobą. Tony zwrócił uwagę, że ma naprawdę magnetyczną, czarującą
osobowość.Rozmawiała,gdyCabbyszepnął:
-Ta-Ni?
—Jestem,Cabby.Ocochodzi?
-Widzisz?
Wskazywałprzezpokójnaparęrozkochanychwsobienastolatków.Zapomnielio
bożymświecie,wpatrzeniwsiebie,trzymającsięzaręceiszepczącnieszkodliwe
bzdurki. Byli dla siebie całym światem. Tony uśmiechnął się w duchu. Minął długi
czas,odkądprzestałzauważaćniewinnąmiłość.Zastanowiłsię,kiedyzapomniał,
żewogóleistnieje.
Cabbyjednakżewydawałsięlekkowzburzony.Tonymiałwrażenie,żeciągniego
zaramię.
-Ocochodzi,Cabby?Dobrzesięczujesz?
-Pszaciółka-wymamrotał.
-Cabby...Podobacisiętadziewczyna?
-Taa...nee.-Pokręciłgłową.-Cnabbychce...
Cabbychciał,tak,Tonyrozumiał.Czułjegoprzejmujące,bolesnepragnienie,czuł
jednągorącąłzę,któraspłynęłazkącikaokaimilczącostoczyłasiępopoliczku.
Tenmłodyczłowiekskądświedział,żetasłodyczleżypozajegozasięgiem,idzielił
sięznimswojątęsknotą.Cabbynigdyniedoświadczydaru,któryonpotraktowałz
bezdusznymlekceważeniem-miłościdziewczyny.Cabbyogromnieceniłto,czym
on nierozważnie wzgardził. Tony znów sobie uświadomił, jak płytkie były jego
założenia dotyczące dojrzałości szesnastoletniego serca. Nie było to bolesne,
żenujące osądzanie samego siebie, ale nieprzyjemny akt obnażenia. Tony miał
wrażenie,żebudzisięwnimsumienie,iniebyłpewien,czychcejemieć.
Jestemtakimdupkiem,pomyślał.
-Naprawdęmiprzykro,Cabby-szepnąłtylko.
Cabbyskinąłgłową,wciążobserwującparę.
-Pełnegodna-odszepnął.
Maggie pociągnęła go za rękę. Tony milczał, wstrząśnięty. Dotarli do salki i gdy
zapisywała Cabbyego na zajęcia, Tony usłyszał, jak jacyś chłopcy się
podśmiewają,ajedenznichrzuciłdośćgłośno:„Totenniedorozwój!”.
Cabby też to usłyszał i odwrócił się w stronę chłopaków. Przez jego oczy Tony
zobaczył dwóch niezdarnych ucznia- ków, drwiących i pokazujących go sobie
palcami.Cabbyzrobił,cowjegomocy,żebyodpowiedniozareagować,alepokazał
im niewłaściwy palec - palec wskazujący, wyprostowany, z ręką zgiętą w łokciu -
niezupełniepamiętając,czegonauczyligokoledzywszkole.
-Nietenpalec,Cabby,pokażimśrodkowy-podpowiedziałTony.
Cabby spojrzał na dłoń, próbując zadecydować, który palec jest środkowy, i
szybkosiępoddał.Uniósłobieręceipomachałwszystkimipalcamiwichstronę.
-Ha!-parsknąłTony.-Otochodzi,pokażimwszystkiepałce!Dobranasza!
Cabby uśmiechnął się szeroko, ucieszony z pochwały, ale zaraz się zawstydził.
Podniósłrękę,pomachałniąlekko.
-Psze-stań-powiedział,zakłopotany.
-Cabby,niezwracajnanichuwagi-poradziłaMaggie.-Sąźlewychowani.Inie
majądośćrozumu,żebyzdawaćsobiesprawę,jakieznichnieuki.Takczyowak,
jesteśzapisany,wrócęzagodzinę,żebycięzabraćdodomu.Jesttuwielutwoich
przyjaciółipannaAlisa.PamiętaszpannęAlisę,prawda?
Cabbyprzytaknąłijużmiałwejśćdosalki,gdyzniewiadomegopowoduskręciłw
kątprzydrzwiach.
-Pa-pa,Ta-Ni!
Tonybyłkompletniezaskoczony.Zanimmógłcokolwiekpowiedzieć,Cabbywrócił
doMaggieichwyciłjąwramiona,zamykającwpotężnymuścisku.
-Bożedrogi!-zawołałaMaggie.-Cabby,dobrzesięczujesz?
Spojrzał na nią i pokiwał głową, uśmiechając się tym swoim szerokim,
serdecznymuśmiechem.
- To dobrze! - powiedziała. - A teraz, gdybyś czegoś potrzebował, ktoś mnie
powiadomi,aleitakniedługowrócę.
-Początku!-zgodziłsię,apotemczekał.
Jak tysiąc razy wcześniej, Maggie pochyliła się i pocałowała go w czoło. Tym
razem poczuła, jakby powiew wiatru przeniknął jej ciało. Jejku, pomyślała, Duchu
Święty,proszę
owięcej!UściskałaCabbyegoiposzłananabożeństwo.
Tonyznowusięwyślizgiwał.
***
Od razu wiedział, co się stało, ale dopiero teraz wykombinował, co było
katalizatorem skoku. To pocałunek pozwolił mu się wyśliznąć. Czuł dokładnie to
samo, co wcześniej, gdy mknął przez otulającą go ciepłą ciemność, a potem
spojrzałnaświatprzezoczyMaggie.Dziecięcezdumienie
0proste kolory-jasne czerwienie, zielenie i błękity - duszy Cabby’ego zostały
wymienione na starsze, bardziej wyrafinowane środowisko głębokich faktur i
wzorów,złożone,wzbogaconeoszerokośćprzestrzeniidojrzałość.
Maggie, nieświadoma wtargnięcia, w drodze na mszę postanowiła wstąpić do
toalety. Przywitała się z wieloma kobietami, przejrzała w lustrze, wygładziła
sukienkęijużmiaławyjść,gdyuznała,żelepiejzrobićsiusiu.Nigdyniewiadomo,
jakodługopotrwanabożeństwo,aniechciałaniczegostracić.
Tonyspanikował.Maggiejużzaczęłaunosićsuknię,żebyściągnąćto,cotrzeba,
gdywrzasnął:
-Przestań!-Niewiedział,coinnegozrobić.
Właśnie to zrobiła panna Maggie Saunders. Przestała: przestała oddychać,
przestała się ruszać, przestała unosić, przestała robić cokolwiek na prawie pięć
sekund.Potemcosiłwpłucachwrzasnęła:
-Mężczyzna!Tujestmężczyzna!
Jak strzał armatni z konfetti, kobiety wyskoczyły z toalety w indywidualnym i
zbiorowymnieporządku.NiesionatąfaląMaggiejakośzdołałauporządkowaćstrój.
Gestykulując i sapiąc, próbowała wyjaśnić wszystko stojącym przed drzwiami
kobietomitrzemasystentkom,ściągniętymprzezzamieszanie.Uspokoiłyjątrochę,
wysłuchały jej historii i z zachowaniem ostrożności weszły do toalety. Dokładnie
przeszukałykażdąkabinę,atakżeschoweknaszczotkiwgłębipomieszczenia.Nic
nieznalazły.Kazałaimsprawdzićjeszczeraz,porazkolejnypowtarzając,żeode-
zwał się do niej mężczyzna, chociaż żadna z nich niczego nie słyszała — z
wyjątkiemGeorgiiJones,którazawszemiałanadzieję,żezagadniejąmężczyzna.
Popotwierdzeniu,żewdamskiejtoalecieniemażadnegomężczyzny,asystentki
zgromadziłysięwokółMaggie.
- Może to był Pan, panno Maggie? - zapytała jedna z nich, starając się być
uczynna. — Zajrzałyśmy wszędzie i nie ma mowy, żeby mężczyzna wymknął się
stamtądniepostrzeżenie.
-Przykromi,naprawdęniewiem,copowiedzieć,alesłyszałammężczyznę,który
kazałmiprzestać,jestemtegopewna.
Ponieważ nie zostało nic więcej do zrobienia, grupa zaczęła się rozpraszać.
Żadnazkobietniemiałaochotywrócićdotoalety-zwyjątkiemMaggie.Głęboko
zawstydzona,postanowiłatamwejśćiosobiściewszystkoskontrolować.
GdybyTonymógłwalnąćgłowąościanę,tobytozrobił.Cojestztąkobietą?
Dokładne przeszukanie całej toalety potwierdziło, że nie ma tam żadnego
mężczyzny. W końcu się poddała i puściła wodę, żeby ochłodzić twarz i się
uspokoić. Patrząc w lustro dla pewności, że nikt się za nią nie czai, kilka razy
odetchnęła głęboko i zaczęła się wyzwalać z kleszczy adrenaliny. Gdy ciało się
rozluźniło, przypomniała sobie, co chciała zrobić przed tym zamieszaniem, i
otworzyłakabinę,gotowaściągnąćmajtki.
-Nalitośćboską,Maggie,przestań!
Kościół Ducha Świętego i Boga w Chrystusie Maranat- ha jest spokojny i
cywilizowany w porównaniu z pobliskim Stowarzyszeniem Zbawiciela Pełnej
Ewangelii, którego członkowie mają reputację autentycznych holy rollers,wpa-
dających w ekstazę religijną za sprawą Ducha. Dlatego nikt spośród wiernych,
którzywciszymedytowalioświętościWszechmogącego,niebyłprzygotowany,gdy
panna Maggie drugi raz wystrzeliła z toalety, jak obłąkana wymachując rękami i
torebką. Z pewnością wiele razy byli świadkami aktywności Ducha Świętego i
kilkorguteżzdarzyłosię„paśćwDuchu”.Alechoćodpowiednioprowadzenimogli
wywołać obecność, wykazywali się tylko umiarkowaną aktywnością i dużą kulturą,
pilnowali, by kobieta rzucona na ziemię przez moc Ducha zawsze była należycie
okryta,
zwłaszcza
gdy
w
nabożeństwie
uczestniczyła
grupa
pełna
wytrzeszczającychoczynastoletnichchłopców.
Aleniktnigdy,nawetgdyzakradalisiędoZbawicielaPełnejEwangelii,niewidział,
byDuchwtakisposóbzawładnąłosobą.Jakmałabombaatomowa,pannaMaggie
Saunders wpadła do świątyni podczas drugiego refrenu „O, szczęśliwy dniu” i
pognałaprzejściempomiędzyławkami,wrzeszcząccosiłwpłucach:
-Jestemopętana!Jestemopętana!
Niektórzypóźniejmówili,żemożetylkozbiegiemokolicznościwpędziewzięłana
celstarszegoClarence’aWalkera,najbardziejupragnionegokawaleradowzięciaw
zgromadzeniu,istnegoświętegoifilarkościoła.
Usłyszawszyharmider,starszyWalkerwstał,jakprzystałonadobregostarszego,
ale popełnił błąd, bo, chcąc lepiej zobaczyć przyczynę, wyszedł na środek
przejścia. Tam zamarł, gdy jakaś kobieta runęła na niego niczym wykolejona lo-
komotywa. Gdy Maggie rozwinęła maksymalną prędkość, pękł jej obcas, co
bezceremonialnie wyrzuciło ją w powietrze i prosto w otwarte ramiona starszego.
Clarencemiałnadniąprzewagęwzrostu,leczonamiałaprzewagęmasyirazem
potoczyli się po podłodze, rozsiewając przyzwoitość i uświęcenie. Clarence’owi
powietrze uciekło z płuc, a ona siedziała na nim okrakiem, potrząsając jego
ramionamiiwrzeszczącmuwtwarz:
-Jestemopętana!
Chórzyścibylikompletniezbiciztropu,choćparęosóbpróbowałokontynuować
trzeci refren „O, szczęśliwy dniu”. Wszystko stało się tak szybko, że co najmniej
połowa obecnych tylko coś usłyszała, ale niczego nie zdążyła zobaczyć, i
większość z nich nie była pewna, czy krzyczeć „Amen!”, czy wymachiwać
chusteczkaminaznakuznaniadziełaDuchaŚwiętego.Niektórzywtylnychrzędach
padlinakolana,wierząc,żezaczęłasięodnowareligijna.Asystenciiznajdującesię
wpobliżuosobyprzypadłydosplątanejparywnadzieiudzieleniapomocy,niektórzy
mówilijęzykamiiwyciągaliręce.Tobyłopandemonium.
Jakiś młody osiłek zakneblował ręką usta Maggie, aż przestała wrzeszczeć, i z
pomocądwóchinnychoderwałjąodledwodyszącegostarszegoClarence’a.Oboje
zostali błyskawicznie odeskortowani do bocznego pokoju modlitwy, a obdarzony
szybkim refleksem kierownik nakłonił swój chór i zgromadzonych do
uspakajającegowykonania„Zdumiewającejłaski”.
Maggie wreszcie ochłonęła na tyle, by wypić trochę wody. Kilka kobiet
poklepywałojąporamionachipowtarzało:„ChwalimięPana”,„WysławiajJezusa”.
Czuła się potwornie zażenowana. Słyszała głos mężczyzny - dwa razy. Ale to nie
miało znaczenia. W tej chwili jedynym, o czym marzyła, była natychmiastowa
przeprowadzka do dalekich krewnych w Teksasie, by tam żyć i umrzeć w
zapomnieniu.
Tony był przerażony spowodowanym przez siebie zwrotem wypadków i
jednocześnie doświadczał radości w najczystszej postaci. Słyszał płynące zza
zamkniętych drzwi wzruszające tony „Zdumiewającej łaski”, ale po raz pierwszy w
życiu gotów był pokrzykiwać i rechotać w kościele. Drugi strzał adrenaliny, który
wybuchł w Maggie, przyprawił go o zawrót głowy. Jeśli taki jest kościół, pomyślał,
będęmusiałczęściejtambywać.
StarszyClarencepowoliodzyskałoddechipanowanienadsobą,agdydoszedł
dosiebienatyle,żebymówićbezcharczenia,usiadłprzedMaggieiująłjejręce.
Nie mogła na niego spojrzeć. Znali się od jakiegoś czasu i według niego takie
zachowanie kompletnie nie pasowało do kobiety, którą darzył niezaprzeczalnym
uczuciem,aczkolwiekplato-nicznymipełnymrezerwy.
-Maggie...-Urwał.Chciałpowiedzieć:„Maggie,dodiabła,cowciebiewstąpiło?”,
aleprzemówiłcicho,poojcowsku:-Maggie,możeszmiwyjaśnić,namwyjaśnić,co
sięstało?
Maggiechciałaumrzeć.Kiedyśliczyłanacoświęcejztymmężczyzną,alezabiła
wszelką nadzieję, rzuciła ją na dywan w głównej świątyni na oczach Boga i
wszystkich innych. Odetchnęła głęboko i beznadziejnie upokorzona, ze wzrokiem
przyklejonym do podłogi, powiedziała, że była w łazience, że odezwał się do niej
jakiś mężczyzna, że jedna z asystentek uznała, że może to Bóg... Podsunęła ten
ostatnikawałekwnadziei,żeClarencezaciśnienanimzęby,alegozignorował.I
tak to byłoby kłamstwo, pomyślała, co w tej chwili nie jest najlepszym pomysłem.
Dlategozgodniezprawdąopowiedziała,jakpobezowocnymprzeszukaniutoalety
znówusłyszałagłos.
-Clarence...toznaczy,starszyWalker,tomusiałbyćdemon.-Wkońcuspojrzała
na niego, błagając wzrokiem, żeby jej uwierzył albo przynajmniej zaproponował
jakieświarygodnewyjaśnienie.-Coinnego...?
-Sza,uspokójsię,Maggie.-Wciążmówiłjejpoimieniu;przynajmniejtobyłocoś.
-Copowiedziałcigłos?
Maggiesięgnęłapamięciąwstecz.Wszystkosięzlałoiniebyłapewna.
- Chyba powiedział „Chrystus jest na zewnątrz. Przestań, Maggie!”. Tyle
pamiętam,aletosięstałotakszybko.
Clarencepatrzyłnanią,chcącwymyślićcośpomocnegoczypocieszającego,ale
miałpustkęwgłowie.
Widząc,żezabrakłomusłów,spróbowałacośpodpowiedzieć.
-StarszyWalker,dlaczegoChrystusmiałbybyćnazewnątrz?Idlaczegotrzeba
mniepowstrzymywać?
Clarence pokręcił głową, żeby zyskać na czasie, modląc się w duchu o trochę
mądrości,leczniedostałnawet
okruszka.Przyszłomunamyśl,żemożewartowypróbowaćinnątaktykę.
-Naprawdęwierzysz,żetobyłdemon?
- Nie wiem. Po prostu to mi wpadło do głowy. Czy demon nie zrobiłby właśnie
czegoś takiego, nie podrzucił takiej myśli do głowy? Sądzisz, że mam demona,
Clarensie...toznaczy,starszyWalkerze?
-Niejestemdemonem!—wtrąciłznaciskiemTony.-Niejestempewien,czym
sądemony,aleniejestemjednymznich.
-OmójBoże-jęknęłaMaggie,jejoczyzrobiłysięwielkiejakspodki.-Mówido
mnie!
-Kto?-zapytałClarence.
- Demon - odparła. Gniew wezbrał i przyciemnił jej policzki. - Nie będziesz do
mnie mówić, ty demonie z piekła rodem... Przepraszam, nie ty, bracie Clarensie,
mówiłamdodemona.-Wbiławzrokwpustemiejscezaplecamistarszego.Gdzie
indziejmiałabyspojrzeć?-WimięJezusa...
-Maggie—przerwałjejClarence—copowiedział?
Spojrzałananiego.
- Powiedział, że nie jest demonem. Czy nie spodziewałbyś się, że właśnie tak
powiedemon,żeniejestdemonem?
- Mam na imię Tony - podrzucił Tony uczynnie, bawiąc się o niebo lepiej niż
zapewnepowinien.
Maggiepoderwałarękędoustidodałaprzezzaciśniętepalce:
-Mówi,żemanaimięTony.
Clarencedokładałwszelkichstarań,żebynieparsknąćśmiechem.
-Maszdemona,którymówi,żeniejestdemonem,imanaimięTony?
Pokiwałagłową.
Przygryzłwewnętrznąstronępoliczka,alezarazpotemspytał:
-Maggie,czytwójdemonmanazwisko?
-Mójdemon?-Insynuacjazapiekła.—Onniejestmoimdemonem,ijeślimam
demona, to w twoim kościele. - Natychmiast pożałowała tych słów i szybko spró-
bowała ratować sytuację: — Oczywiście, nie ma nazwiska. Wszyscy wiedzą, że
demonyniemają...
-Jamam-odezwałsięTony.-Nazywamsię...
-Sza-mruknęłaMaggie.-Niebędzieszmimówić,żemasznazwisko,kłamliwy
demoniezpiekłarodem.
- Maggie-podjął Tony - wiem, że przyjaźnisz się z Mol- ly, wiem o Lindsay i o
Cabbym.
-OmójBoże.-MocniejścisnęłarękęClarence’a.-Toznajomyduch.Właśniemi
powiedział,żewiewszystko
oMollyioCabbym,i...
-Maggie,posłuchajmnie-rzekłClarence,delikatniewysuwającrękęzjejdłoni.—
Chyba muszę się za ciebie pomodlić, natychmiast... uch, wszyscy się pomodlimy.
Wiesz, że cię kochamy. Nie wiem, co w tej chwili przeżywasz, ale chcę, żebyś
wiedziała,żejesteśmytutajdlaciebie.Czegokolwiekpotrzebujesz,alboMolly,albo
Lindsay,alboCabbywystarczypoprosić.
IwtedyMaggiezrozumiała,żeClarenceipozostalinigdynieuwierząwdemona,
który do niej mówi. Każdym następnym słowem mogła tylko pogorszyć swoją
sytuację.Czassięzamknąć,zanimwezwąprofesjonalistów.
Zgromadzili się wokół niej, a ona pozwoliła, by ją namaścili jakimś słodko
pachnącymolejkiemzZiemiŚwiętej.Potemprzezdługiczasodmawialimodlitwę,w
swej ludzkiej życzliwości próbując znaleźć właściwe słowa, by pomóc Bogu w tym
dziwnym wypadku. I pomogło. Maggie coś poczuła, ogarnęły ją spokój i pewność,
żebędzielepiej,choćwtejchwiliwydawałosiętoniemożliwe.
- Ojej, spójrzcie, która godzina. Już późno, muszę odebrać Cabbyego -
powiedziała.
Kilka osób ją uściskało, podczas gdy inni próbowali nie wyglądać tak, jakby
myśleli,żebojąsięzarażeniatym,cojądopadło.Maggiespojrzałaprzepraszająco
naClarence’a,azarazpotemzwdzięcznością,gdysięuśmiechnąłiodwzajemnił
uścisk. Obejmowała go sekundę dłużej niż powinna, ale uznała, że to najpewniej
ostatnirazichciałamiećcowspominać.
- Dziękuję wszystkim za modlitwy i wsparcie. — Ale nie za zrozumienie,
pomyślała. Nawet sama siebie nie rozumiała. Pewnego dnia to będzie dobra
historyjka,wtejchwilijednakniechciaławidziećżywegoducha,zwyjątkiemCabby
egoiMolly.Mollywyjdziezsiebie.
10
Niezdecydowany
Tragediajestdlażywychnarzędziemumożliwiającymzdobyciemądrości,nie
przewodnikiem,wedlektóregomajążyć.
RobertKennedy
Gdy Maggie i Cabby wrócili do domu, Molly czekała przy drzwiach. Pytająco
uniosła brwi, widząc Maggie człapiącą w dwóch płaskich czerwonych pantoflach.
Było za zimno, żeby iść boso do samochodu, i, nie chcąc kuśtykać na jednym
obcasie, Maggie rozmyślnie złamała drugi. Kawałek taśmy izolacyjnej z szafy
konserwatorazastąpiłpękniętypasek.Sukienkęmiałapodartąwkilkumiejscach,a
włosywciążrozczochrane.
-Jejku!Czymamżałować,żeniebyłamnanabożeństwie?
- Dziewczyno — zaczęła Maggie, ze śmiechem kręcąc głową, gdy podeszła w
pończochach do kosza na śmieci i bezceremonialnie wyrzuciła buty - nie masz
pojęcia!Trzebabyingerencjisiływyższej,żebymkiedykolwiektamwróciła.Zużyłam
sporotrotylu,żebywysadzićprowadzącetammojemosty.
-Cosięstało?-Mollypatrzyłananiązniedowierzaniem.
-Samaniejestempewna,alepotym,cozrobiłam,chciałabymwygrzebaćwielką
dziuręmniejwięcejwielkościTeksasuiwniąwskoczyć.
- Maggs, nie może być aż tak źle. Wyprostuje się, naprawdę, zawsze jest jakiś
sposób.Alemów,cosięstało.Narazienicnierozumiem.
- Molly... — Maggie spojrzała na przyjaciółkę; jej tusz do rzęs, puder i cienie do
powiekwyraźnieniebyływodoodporne-powinnaświdziećichminy,gdybiegłamz
wrzaskiemprzezkościółwśrodku„O,szczęśliwydniu”,wrzeszcząc,żeopętałmnie
demon.Ludzieodskakiwali,modlilisięwDuchuibłagalinaJezusa,apotemzłamał
mi się cholerny obcas, przepraszam za wyrażenie, i o mało nie zabiłam brata
Clarence’a.-Usiadłaizaczęłapłakać,podczasgdyMollystałazotwartymiustami.
- Co ja zrobiłam? - jęknęła. - Śmiertelnie wystraszyłamClarence’a... uroczego,
kochającego Jezusa Clarence’a. Oświadczam, że mam agorafobię. Nie mogę
wyjśćzdomu.Odteraztakabędę.Odterazsiedzęwczterechścianach.Powiedz
ludziom,żezłapałamchorobęweneryczną,żebyniktnieprzychodziłzwizytą.
- Maggs... - Molly przytuliła ją mocno i podała jej papierowy ręcznik do wytarcia
najgorszychsmugztwarzy.-Możesięumyjesz,wskoczyszwpiżamę,ajacizrobię
drinkazsokiemcytrynowymizcukrem.Wydajesię,żetenwieczórnatozasługuje.
Potemmożeszmiowszystkimpowiedzieć.
-Tochybadobrypomysł-powiedziałaMaggiezwestchnieniem,podnoszącsię
powoli. - Od godziny chce mi się siusiu, więc to kolejny powód, by cieszyć się z
powrotu
dodomu.Wierzmi,niematojaksikaniedowłasnegonocnika.
Iznowutosamo,pomyślałTony.
Maggiejeszczerazuściskałaprzyjaciółkę.
- Molly, moja droga, nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, i bez Cabby'ego i
Lindsay. Założę się, nie miałaś pojęcia, że przyjdzie ci mieszkać z huraganem
Katrina. Narobiłam potwornego bałaganu. Myślisz, że ludzie z twojego białego
kościoła będą mieli coś przeciwko, jeśli trochę przyduża, ale bardzo
zrównoważona,dystyngowanaicichaczarnakobietawemkniesięchyłkiem,żeby
zaśpiewaćparępieśni?Obiecujęnawetklaskaćdorytmu.
-Kiedytylkozechcesz,Maggs-zapewniłaMollyześmiechem.-Przydałobysię
trochęożywićtomiejsce.
Maggie ruszyła do swojej sypialni, ale w korytarzu spotkała Cabby'ego, już w
strojuSpidermana.Stałzuniesionymirękami.
-Stój!—polecił.
Posłuchała,przedewszystkimdlatego,żetakiezachowaniebyłodlańnietypowe.
-Cojest,Cabby?Wszystkowporządku?-zapytała.
Poklepałjąpopiersiispojrzałnaniąwskupieniu.
-Ta-Ni!-Znowująklepnął.-Ta-Ni.
- Przepraszam, mały mężczyzno, czasami nie od razu kojarzę. Pod tym
względemjestemtrochęopóźniona.Możeszpokazać?
Posekundzienamysłu,szczerzączębywuśmiechu,chłopiecpochyliłsięizdjął
skarpetkę.Pomachałstopąwpowietrzu.
-Twojastopa?Cośzłegoztwojąstopą?
Pokręciłgłową,usiadłizakryłrękąwszystkiepalce,zostawiająctylkoodsłonięty
paluch.Podniósłgowjejstronę.
-Ta!-oznajmił.
-Paluch?-zapytała.
Energiczniepokiwałgłową,uśmiechnąłsięszerokoiwstał,wskazującnanogę.
Uniósłją,kręcącsięjakpies,któryniemożedośćszybkoznaleźćmuru.
Nie rozumiała. Zatrzymał się, ściągnął usta, potem złapał jej rękę i położył na
swoimkolanie.
- Kolano? - Tym razem zareagowała prawidłowo, a on pomachał paluchem. -
Kolano-paluch, knee-toe, ni-tau, tau- ni? — I nagle załapała. Tony! — Tony? —
powtórzyłapowoli.
Cabbybyłwniebowzięty.
-Ta-Ni!-krzyknąłipokiwałgłową.Postukałjąwpierś.-Pszaciel.
-Tonyjesttwoimprzyjacielem?-zapytałazezdumieniem.
Cabbyskinąłrazipostukałwswojąpierś.
-Pszaciel.-Torzekłszy,uściskałjąispełniwszymisję,pomknąłwpodskokach
dokuchni,zostawiającMaggieopartąościanę.
Rozwikłatajemnicępodczassiusiania.
Tony,którybyłświadkiemrozmowyzCabbym,nieposiadałsięzezdumienia.Kim
jest ten chłopak i skąd mu wiadomo, co zrobił? Machnął na to ręką, gdyż stał w
obliczu pierwotnego problemu, który spowodował całe to zamieszanie. Kto by
pomyślał, że najzwyczajniejsze sikanie będzie miało tak niespodziewane
konsekwencje?
WtedyTonysobieprzypomniał,jakBabkamówiła,żewtrudnejsytuacjipowinien
„zrobićobrót”.Spróbowałobrócićsięmentalnie,alenicsięniestało.Małytaniec,
pomyślał. Musi sobie przypomnieć podskok z tańca na linie. Udało się. Tony
stwierdził,żemożesięodwrócićodoknaoczuMaggie.Terazpatrzyłwciemność.
Przywyknięcie do mroku zajęło kilka chwil, ale gdy się stało, z zaskoczeniem
zrozumiał,żemaprzedsobącoś,cowyglądanawielkipokójiżestoiplecamido
oknawychodzącegonastalezmieniającesięsceny.Ktośkiedyśmupowiedział,że
oczysąoknamiduszyimożetakajestprawda;możenaprawdęsą.Terazspoglądał
ztychoczuwduszęMaggie.Światłozłazienkirzucałonikłyblasknaprzeciwległą
ścianę,zapełnionączymś,cowyglądałonafotografie
iobrazy,alenatyledalekie,żeledwojewidział.
Może później przyjrzy im się z bliska. Teraz czuł, że Maggie skończyła, więc
obróciłsięwpodskoku.
Maggie postanowiła usunąć resztki makijażu i włączyła autopilota, by przerobić
kolejnepunkty kobiecejrutyny, automatycznieścierając isprawdzając, zmywająci
oglądając,ażwkońcuodczułaulgę,jakąniesiepozbyciesięolejkówisztucznych
kolorów.
Następniezdjęłanaszyjnikzwisiorkiemwkształciełezki,ipierścionki,wszystkie
pięć,iułożyłabiżuterięwszufladzietoaletki,przyktórejsiedziała,każdąrzeczna
swoim miejscu. Zauważyła, że brakuje kolczyka, jednego z kompletu niedrogich
brylantów, które dała jej matka, osobistego skarbu kobiety wiodącej życie bez
środkówdożycia.Pewniezgubiłagonadywaniewkościele.Ranozadzwoni
i poprosi, żeby mieli na niego oko. Może będzie musiała zaproponować
sprawdzenieodkurzaczy.Cóż,wtejchwilinicnieporadzi;kościółzostałzamknięty.
Wstałaiposzładokuchni,liczącnadrinka.
Molly już go przygotowała. Cukier na krawędzi szklanki trochę osłodził pierwszy
łyczek,któryspłynąłpowoliigładko.Maggieskuliłasięwdużymwyściełanymfotelu,
zwróconymwstronękuchni,aMollyprzysunęładrugiiusiadłazkubkiemwieczornej
herbaty, z wciąż moczącą się torebką. Cabby już zasypiał, leżąc wygodnie we
własnymłóżku.
-Opowiedzmiwięcowszystkim—poprosiłaMolly,uśmiechającsiępsotnie-nie
szczędzącszczegółów.
IMaggieopowiadała,ażwkońcuobiepokrzykiwały
ipiszczałyjakuczennice,ibokibolałyjeodśmiechu.Mollypiłatrzeciąherbatę,
podczas gdy Maggie hołubiła tego samego drinka. Lubiła smak alkoholu, ale
ponieważ ta bestia uczyniła w jej rodzinie straszliwe spustoszenia, nie miała
zamiarupoświęcaćjejniczegowięcejniżprzelotnąuwagę.
-Mags,nierozumiem...-zaczęłaMolly-tegooTo-nym.Maszpojęcie,kimjest
Tony?
Maggiepokręciłagłową.
-Chodziciodemona?Miałamnadzieję,żetybędzieszmogłamipomóc.Cabby
mówi,żeTonyjestjegoprzyjacielem.
-Jegoprzyjacielem?-Mollyzastanawiałasięprzezminutę.-Nieprzychodzimi
na myśl żaden Tony, który przyjaźniłby się z Cabbym. - Spojrzała na swoją
towarzyszkę, która zamarła w połowie siorbnięcia, z szeroko otwartymi oczami.
Wyzierałoznichzaskoczenieprzemieszanezestrachem.
- Maggie, dobrze się czujesz? - zapytała, wyjmując szklankę z jej ręki. -
Wyglądasz,jakbyśzobaczyładucha!
-Molly-szepnęłaMaggie.-Właśniecośdomniepowiedział!
-Kto?-zapytałaszeptemMolly.-Idlaczegoszepczemy?
-Facet,któregouważałamzademona,oto,kto-wysyczałajejprzyjaciółkaprzez
zaciśniętezęby,ledwoporuszającustami.-Właśniemipowiedział,żemanaimię...
Tony!
- Tony? To znaczy ten Tony? - Zadarła głowę i wybuchła śmiechem. - Maggs,
napędziłaśmi...przezsekundęmyślałam...
AleMaggienawetniedrgnęłaiMollyzrozumiała,żewcalenieżartowała.
-Przepraszam,Maggie,nicniesłyszałamipomyślałam,żemnienabierasz.
Maggiesiedziałajaksparaliżowana,patrzącwdal.
- No to co powiedział ten twój Tony? - zapytała Molly, pochylając się lekko w jej
stronę.
Maggieoprzytomniała.
-Popierwsze,niejestmoimTonym,apodrugie...Gada
igada,niemogędojśćdosłowa...Tony?-Przyłożyłarękędoucha.-Tony?Tony,
słyszysz mnie?... Możesz, dobrze, a potem się zamknij na chwilę. Dziękuję! Tak
lepiej... Tak, wyjaśnię to Molly. Aha. Tony? No to w porządku, dziękuję. Tak, za
sekundę porozmawiamy. Molly! - Jej oczy zrobiły się jeszcze większe. - Nie
uwierzysz. Prawdę mówiąc, ja sama nie wierzę. Może tracę rozum... Nie, Tony,
jestem spokojna... tylko daj mi to rozpracować. Tak, aha. Tony? Zamknij się! Tak,
wiem, że masz mnóstwo do powiedzenia, ale od jak dawna to robisz? Daj mi
szansę.Właśniesięotymdowiedziałam,więc,proszę,dajmiparęminut.Byłoby
miłowiedzieć,cosięświęci!Czyzdajeszsobiesprawę,wcomniewpakowałeś?...
Nie,proszę,niezaczynajprzepraszać,właściwieniechcętamwracać.Poprostu
na chwilę przymknij jadaczkę i daj mi pogadać z Molly, dobrze? W takim razie w
porządku,dziękuję!
ZwróciłasiędoMolly.
- Rozmawiam z idiotą - szepnęła. - Och, słyszałeś? Czy mogę powiedzieć
cokolwiek,żebyśniepodsłuchiwał,nie
węszył?Niemogę?Mójnajgorszykoszmar...zeroprywatności.
Skierowała uwagę z powrotem na Molly, która wpatrywała się w nią z szeroko
otwartymi oczami, trzymając rękę przy ustach. Maggie pochyliła się w jej stronę i
wysyczałazezłością:
-Wiem,powiedziałamBogu,żebrakujemifaceta,aleniezupełnietomiałamna
myśli. Chodziło mi o mężczyznę... — spojrzała w górę, jakby słała modlitwę -
bardziej w stylu starszego Clarence’a, dziękuję ci, Jezu. - Umilkła na sekundę,
przekrzywiła głowę i zażądała: - Powiedz mi, jesteś czarny czy biały? O co mi
chodzi? No wiesz... kolor skóry, jesteś białym mężczyzną czy czarnym? O mój
Boże! - krzyknęła do Molly. - Molly, mam w głowie białego faceta. Tony, zaczekaj
chwilę... Co to znaczy, że myślisz, że możesz mieć w sobie trochę czarnego?
Każdymawsobietrochęczarnego,wszyscypochodzimyzAfryki...amożetrochę
indiańskiego?JakIndianinTontoczyIndianinzIndii,amożejakstereotypIndianina
ztelemarketingu?Tyuważasz,żejesteśzdezorientowany?Co?Maszbabkę,która
jestIndianką?Wtakimrazietak,powiedziałabym,żemaszwsobieIndianina,ale...
co? Nie jest twoją biologiczną babką? To niezbyt pomocna informacja, Tony.
Wróćmy do tego, że masz się zamknąć, daj mi pogadać z Molly, dobra? Sza!
Sza!!!Dziękuję.
Opadła na oparcie fotela, odgarniając kosmyk włosów, popatrzyła na Molly i
zapytała:
-Jakminąłdzień?
Mollypodjęłagrę,wciążniepewna,cosiędzieje.
- Jak zwykłe, nic nadzwyczajnego. Poszłam do szpitala, żeby być z Lindsay
podczasbadań.TerazsązniąNanceiSarah.Zapomniałamcipowiedzieć,żegdy
byłamtamwczoraj,Cabbypostanowiłpobawićsięwchowanegoiznalazłamgow
OHSUnaOIOM-ieneurologii.Miałzamiarodłączyćprawiemartwegofaceta...nic
szczególnego.Atobie?-Wypiłałykherbaty.
- Podobnie, nic wielkiego, tylko zrobiłam z siebie koncertową idiotkę na oczach
całegoświata,bomyślałam,żejestemopętanaprzezdemona,aleniemasięczym
przejmować, to tylko biały facet postanowił wleźć mi do głowy, rozumiesz, nic
nowego.
Przezchwilęsiedziaływmilczeniu.
-Molly,takmiprzykro!-powiedziałaMaggie.-PrzezcałątęaferęzTonymnawet
nie spytałam, jak sobie radzi Lindsay. Zajmowałam się wyłącznie sobą. - Zanim
Molly zdążyła się odezwać, Maggie podjęła: - Tony, jesteś tam? Aha, tego się
obawiałam. W każdym razie, Tony, Molly ma ukochaną córeczkę. Lindsay jest
najsłodszym maleństwem na świecie, choć ma czternaście lat. Rok temu... —
urwała, patrząc na Molly, która skinęła głową - zaczęła chorować, jakieś sześć
miesięcytemuzdiagnozowanoostrąbiałaczkęszpikową,aostatnionaprawdębyło
zniąniezbytdobrze.Więcwczasie,gdytyijaodgrywaliśmywkościelescenkępod
tytułem „Zabić romans”, Molly była w szpitalu z Lindsay. Odebrałeś to wszystko?
Dobrze...tak,wszystkimnamjestprzykro,alejestjakjest.Jeśliumieszsięmodlić,
tomożeszzacząć.-ZwróciłasiędoMolly:-Mówiłaścoś,zanimtakniegrzecznie
przerwałam?Mamwrażenie,jakbymrozmawiałaztobąijednocześniezkimśinnym
przeztelefon,niemogącwłączyćtrybukonferencyjnego.Przepraszam!
Mollymachnęłaręką.
-Niemasprawy,conieznaczy,żecokolwiekrozumiem.-Urwała,żebyskierować
uwagę przyjaciółki na coś zrozumiałego. - Lindsay bardzo się stara. Spodziewają
się,żezaparędniwszystkieteliczbyspadnądominimum,apotembędziemysię
szykować do następnej rundy che- mii. Wciąż dopytuję o rokowania, ale jesteś
pielęgniarką, więc rozumiesz, nikt nie chce oferować zbyt wiele, robić fałszywych
nadziei i tak dalej. Żałuję, że nie mogę po prostu porozmawiać z Czarodziejem
ukrytymzazasłonącałegotegoodraczania.
- Rozumiem, skarbie, i wiem, że to niewielka pociecha, ale Lindsay przebywa w
najlepszym miejscu pod opieką kilku z najwybitniejszych i najmilszych ludzi w
świecie. Uporają się z tym, zobaczysz. Chciałabym zaangażować się
bezpośrednio, lecz wiesz, że nie mogę. Mieszkamy razem, to trochę drażliwa
kwestia; tajemnica zawodowa i tak dalej. Po prostu musimy wierzyć, że Bóg jest
tutaj,wśrodkutegobałaganu.
-Staramsię,Maggie,aleniektórednipoprostuwydająsięznacznietrudniejsza
niż inne, i w niektóre dni zaczynam myśleć, że Bóg robi ważniejsze rzeczy dla
ważniejszychludzi,albożejazrobiłamcośzłegoimniekarze,albo...
Spłynęły łzy, zawsze czekające w pogotowiu, gdy Molly zwiesiła głowę. Maggie
delikatnie zabrała jej kubek i postawiła go na stole. Zamknęła przyjaciółkę w
uścisku,któryniepozwoliłjejsięrozsypaćiumożliwiłwypłakaniesmutku.
- Już nawet nie wiem, jak się modlić - wydukała Molly pomiędzy szlochami. -
Chodzę do szpitala, a tam we wszystkich pokojach są ojcowie i matki, którzy
czekają, czekają po prostu na to, żeby znów się uśmiechnąć, czekają, by się ro-
ześmiać, czekają, by żyć. Wszyscy żyjemy ze wstrzymanym oddechem, czekając
nacud.Iczujęsiętakasamolubna,gdysięmodlę,żebyBóguzdrowiłmojedziecko,
żeby Lindsay jakoś przyciągnęła jego uwagę albo żeby mi powiedział, co mam
zrobić... Wiem, że wszyscy inni też się modlą o swoje dzieci, i nie rozumiem, i to
jestzbyttrudne.DlaczegopadłonaLindsay?Onamuchybynieskrzywdziła.Jest
dobra i piękna i krucha, a przecież są ludzie, którzy ranią innych, i są zdrowi,
podczasgdymojaLindsay...-Gniewirozpacz,któredotądpowstrzymywała,wylały
sięwrzecełez.
Maggie milczała. Obejmowała swoją przyjaciółkę, gładząc jej włosy i podając
chusteczki. Czasami cisza przemawia najgłośniej, a sama obecność przynosi
największąpociechę.
Tony,świadekcałejrozmowyizałamania,atakżeemocjonalnyjeniecwspółczucia
Maggiedlaprzyjaciółki,znalazłsposób,żebyodejść,jakbysięodwróciłiprzeszedł
wgłąbpokoju.Jasne,onteżwspółczułtejkobiecie.Jeśliktokolwiekwiedział,przez
coprzechodziła,tonapewnoon.Alenieznałanijej,anijejcórkii,jakpowiedziała,
mnóstwoinnychrodzinjestwpodobnejsytuacji,zmagającsięztakimisamymiczy
jeszcze gorszymi tragediami. Tak naprawdę to nie jego sprawa. Miał większy i
ważniejszy plan dla tej jedynej okazji uzdrowienia, i nie obejmował on Lindsay. Był
nawet trochę zły, że Bóg manipuluje nim w ten sposób, pakując w sam środek
sytuacji,któramogłabygokusićdowyrzeczeniasiętegocelu.
- Dziękuję, Maggs - powiedziała Molly, gdy napięcie spadło. Wróci z nową siłą,
wiedziała, ale zaczeka do następnego dnia. Wydmuchała nos i zmieniła temat. -
Powiedz mi coś więcej o swoim nowym przyjacielu. - Uśmiechnęła się, mrużąc
podpuchnięteizaczerwienioneoczy.
-Omoimnowymprzyjacielu,ha!-mruknęłaMaggie,sadowiącsięwswoimfotelu.
-Przypuszczam,żechodzici
o Tony’ego. Nie jest moim przyjacielem. - Nagle wybuchła śmiechem i plasnęła
rękąwkolano.-Alemuszęprzyznać,żetobędziepięknahistoria.-Poczymrzekła
jak gdyby do siebie: - Więc, Tony, kim jesteś, dlaczego tu jesteś, skąd Cabby cię
znaiskądwie,żejesteśwemnie?
Tony wyjaśniał, a Maggie przekazywała Molly odpowie- dzi, i w trakcie tej
chaotycznej rozmowy powoli wyłaniał się w miarę klarowny obraz. Było więcej niż
kilka niespodzianek. Tony powiedział im o upadku i o śpiączce, i pokrótce o
rozmowie z Jezusem i z Duchem Świętym, i jak go poprosili, żeby wyruszył w
podróż,któradoprowadziłagodoichświatów.
-ByłeśwgłowieCabby'ego,zanimznalazłeśsięwmojej,istądCabbywiedział?-
zapytałaMaggie.
-Tojedyne,comadlamniesens-odparłTony.
Wyjaśnił,żetoonjesttym„prawiemartwymfacetem”
wśpiączcenaOIOM-ienaneurologii,żeCabby,bawiącsięwchowanego,trafił
dojegopokoju,żewtedywśliznąłsięwsynaMolly.Przeszedłdoopisudnia,któryz
nim-albownim,Cabbym—spędziłwszkole.
- Cabby jest wyjątkowym młodym człowiekiem. Wiesz, że ma czyjś aparat
fotograficznywfuteralezabawkowejgitarypodłóżkiem?
Mollysięroześmiała,gdyMaggiepowtórzyłajejtesłowa,alebyłanainnymtropie.
-Jakwszedłeśwniego,azniegowMaggie?—zapytała.
-Naprawdęniewiem-odparł.-Wieleztegojestdlamnietajemnicą.
Tonyniebyłpewien,dlaczegoskłamałwsprawiepocałunku.Możetainformacja
zapewniajakąśprzewagę,możedlategoniechciałjejpowierzyćnawettymdwóm
kobietom. Może chodziło o coś głębszego. Niezależnie od powodu, zlekceważył
problemjakwieleinnychwcześniej.
-Hm-mruknęłaMaggie.-Aledlaczegojesteśtutaj,wnaszychświatach?
-Naprawdęniewiem-odparłwzasadziezgodniezprawdą.-Przypuszczam,że
wtejkwestiimusimyufaćBogu.-Słowawjegoustachzabrzmiałysztucznieifałszy-
wie,ażsięskrzywił,leczbyłyłatwymsposobemnazrobienieuniku.-Powiedzmi,
Maggie,jaksiępoznałyście?-zapytał,zmieniająctemat.
Maggie wyjaśniła, że jest dyplomowaną pielęgniarką w szpitalu ogólnym i
dziecięcym,żewciągumiesiącamusiprzepracowaćokreślonąliczbęgodzin,żeby
nie stracić umowy, ale zwykle pracuje znacznie więcej. Portland okazało się
ostatnim przystankiem na trasie długiej migracji ku zachodowi po przejściu
huraganu, który zdziesiątkował jej rodzinę w Nowym Orleanie. Kilku dalekich
krewnychzapuściłonowekorzeniewTeksasie,onajednakpragnęłaczegośinnego
i zieleńszego, dlatego trzymała się wybrzeża Oceanu Spokojnego, aż w końcu
wylądowaławwielkimszpitalunawzgórzu.
-Stamtądmasztenakcent?-zapytałTony.
-Niemamakcentu.Mamhistorię—odparowałaMaggie.
- Wszyscy mamy swoje historie - wtrąciła pojednawczo Molly. - Każdy jest
opowieścią. To Cabby nas zaznajomił. Było to jakiś czas temu, zanim Lindsay
zachorowała.Znalazłamtendom,aleniebyłomniestaćnasamodzielnepokrycie
kosztów...
-A ja byłam w mieście od jakiegoś czasu i szukałam miejsca, gdzie mogłabym
osiąść.
- I tak pewnego dnia - podjęła Molly - wyskoczyłam z Cabbym do Trader Joes
niedaleko mojego mieszkania, i Cabby rozjechał wózkiem piramidę kantalupów.
Maggieprzypadkiemtambyłaipomogłamizrobićporządek.Śmiałasiędorozpuku
i sprawiła, że z bałaganu powstało coś dobrego. Była odpowiedzią na modlitwę, i
tymwłaśniejest.Pocałunkiemłaskiboskiej.
Maggiesięuśmiechnęła.
-PowiemtosamooMollyidzieciakach.Pomoichprzejściachrozumiemdomnie
tylejakomiejsce,któresięposiada,ilejakoludzi,doktórychsięnależy.Janależę
tutaj.
Tony wiedział, że to prawda. Poczuł to, gdy mówiła, i nagle opadła go wielka
samotność.Szybkozmieniłtemat.
WciągunastępnejgodzinyTonypróbowałwytłumaczyć,jaktojestbyćwczyjejś
głowie i widzieć oczami danej osoby, jak może patrzeć na coś innego niż
„gospodarz”, byle tylko znajdowało się w polu widzenia. Maggie kazała mu
demonstrować,dopókisięnieprzekonała.Wodpowiedzinajejobawyzwiązanez
poczuciem przyzwoitości wyjaśnił, że może zrobić obrót w podskoku i odwrócić
wzrok, zapewniając prywatność, ale zapomniał wspomnieć, co może wtedy
zobaczyć. Starannie unikał wzmianek o darze uzdrawiania i nie powiedział o
jałowym pustkowiu własnego serca i duszy. Dla Jacka, który wciąż był dla niego
tajemnicą,równieżzabrakłomiejscawrozmowie.
Kobiety dopytywały o Jezusa i nie mogły uwierzyć, że mówi poważnie, gdy im
powiedział,żeBabka,DuchŚwięty,jestrdzennąAmerykankąwpodeszłymwieku.
- Nie wierzę, że to się dzieje! - zawołała w pewnym momencie Molly. - Maggie,
rozmawiam z człowiekiem, który mieszka w twoim umyśle. To niesamowite, ale
nikomu nie możemy o tym powiedzieć. Pomyślą, że nam odwaliło! Ja myślę, że
jesteśmyświrnięte!
Dawnominęłapółnoc,gdyMaggieiMollyomówiłyplanynakilkanastępnychdni,
sprawdzając,czywszystkozostałouwzględnione.
- Tylko nie zarywajcie całej nocy - powiedziała ze śmie- chem Molly,
odmeldowałasięiskierowaładoswojegopokoju,jakzawszepodrodzewstępując
doCabbyego.
Maggieprzezdłuższąchwilęsiedziaławmilczeniu,pogrążonawzadumie.
-Tokrępujące-oznajmiławkońcu.
-Taksądzisz?-zapytałTony.
-Czyczytaszwmoichmyślach?Toznaczy,czywiesz,comyślę?
-Nie!Niemampojęcia,comyślisz.
-Uff!-Odetchnęłazulgą.-DziękiciBożezatwedrobnełaski.Gdybyświedział,
oczymmyślę,jużbylibyśmyporozwodzie.
-Znamtozwłasnegodoświadczenia.
-Możeszmiotymopowiedziećnastępnymrazem.Jestemzmęczonaichcęsię
położyć, tylko nie jestem pewna, jak to zrobić z tobą, wiesz, pałętającym się
dokoła.
-Jeślitocipomoże,niesądzę,bymprzezcałyczassiedziałwtwojejgłowie.Nie
byłemwCabbymbezchwiliprzerwy.JakośpowiedziałBogu,żeniechcemniew
swoichsnach,iniebyłem.WróciłemdoJezusaidoBabki.
-DobryBoże,niechcętegoczłowiekawmoichsnach.Amen!...Jesteśjeszcze?
-Tak,przykromi.Niewiem,cocipowiedzieć.
- Wymyśl coś i daj mi znać. Bedę tutaj, siedząc w fotelu, czekając. - Maggie
ściągnęła wełniany koc z kanapy i otuliła nogi, szykując się być może na
spędzenietucałejnocy.
-Maggie?-zagadnąłTonyzwahaniem.
-Tony?
-Mogęcięprosićoprzysługę?
-Może.Załęży.
-ChciałbymjutropojechaćdoOHSUiwiesz,złożyćsobiewizytę.
-To twoja prośba? Mam cię zabrać do szpitala, żebyś mógł zobaczyć siebie w
śpiączce?
-Tak,pewnietozabrzmigłupio,alepoprostumamcośdozrobienia.
Maggienamyślałasięprzezdłuższąchwilę.
-Prawdęmówiąc,niejestempewna,czyzdołamtozrobić,jeślinawetjutrowciąż
tubędziesz.NiepracujęnaOIOM-ienaneurologii,ajesttoterenzamknięty,rozu-
miesz, wpuszczają tylko krewnych i ludzi z krótkiej listy, tylko po dwie osoby na
raz...cowtwoimwypadkuniejestproblemem.Cabbydostałsiętamniemalcudem
i jestem pewna, że nie byli zbytnio uszczęśliwieni. Masz jakiegoś bliskiego
krewnego,zktórymmogłabymsięskontaktowaćiwejśćnaprzyczepkę?
- Nie. Nie mam... nie, niezupełnie. - Zawahał się, a Maggie czekała, pytająco
unosząc brwi. - No, mam brata Jacoba, lecz nie wiem, gdzie się podziewa. Nie
rozmawialiśmyodkilkulat.Jestnaprawdęwszystkim,comam,itaknaprawdęgo
niemam.
-Niemasznikogoinnego?
-Tylko byłą żonę na Wschodnim Wybrzeżu i córkę, która mieszka blisko niej i
nienawidziswojegoojca.
-Hm,zawszetakpozytywniewpływałeśnałudzi?
-Tak,całkiemczęsto-przyznałTony.-Miałemzwyczajbyćkrzyżem,któryinni
musielidźwigać.
- Modlę się, żeby Bóg zdjął ze mnie ten jeden szczególny krzyż. Ja o to się
modlę, żebyś wiedział, ale jeśli jutro nadal tu będziesz, spróbuję coś
wykombinować, żebyś mógł się odwiedzić. - Z niedowierzaniem pokręciła głową,
zdumionacałąsytuacją.
-Dzięki,Maggie.Nawiasemmówiąc,myślę,żemożeszpójśćdołóżka,bochyba
odchodzę...
Nie wiedział, jak, ale tym razem wyczuł, co nadchodzi, i w chwili, gdy się nad tym
zastanawiał,zniknął,znówśpiący,pomiędzyjednymidrugim.
11
Ni tu, ni tam
To,coczłowiekuważazaprzerwy,wrzeczywistościjestjegożyciem.
C.S.Lewis
Tony zbudził się z drgnieniem, trochę zamroczony i niepewny, gdzie jest.
Wygramoliwszy się z łóżka, odciągnął zasłonkę i z zaskoczeniem zobaczył, że
wróciłdosypialniwpodupadłymdomu,wktórymjakobymieszkałJezus.Alepokój
wydałsięwiększyilepiejwyposażony.Łóżkobyłosolidne,ręcznejroboty,znacznie
lepsze niż sprężyny i stary materac z pierwszego razu. Solidne deski zastąpiły
część sklejki na podłodze i co najmniej jedno okno było teraz szczelne i miało
podwójneszyby.
Usłyszał pukanie do drzwi, jak wcześniej, trzy stuknięcia, ale kiedy otworzył,
spodziewając się ujrzeć Jezusa, zobaczył Jacka. Trzymał tacę ze śniadaniem,
uśmiechniętyoduchadoucha.
-Cześć,JackuzIrlandii!-wykrzyknąłTony.-Zastanawiałemcię,czycięjeszcze
zobaczęponaszympierwszymkrótkimspotkaniu.
- Ponowne spotkanie z tobą jest rozkoszą i darem, An- thony. - Uśmiech Jacka
nieprzygasł.
Tonyprzesunąłsięwbok,żebyzrobićprzejście.Jackostrożniepostawiłtacęna
stoleinalałczarny,aromatycznynapójdowielgachnegokubka.Odwróciłsię,podał
kubekTonyemu.
-Czarnakawa,oiledobrzepamiętam.Ajeślichodzi
omnie,niemadlamniewystarczającodużejfiliżankiherbaty.
Tonyskinąłgłowąnaznakpodziękowaniaipociągnąłpierwszyłyk,gładkiiśliski
jakjedwab.
-Izprzyjemnościąciępoinformuję-podjąłJack,gdyzdjąłpokrywęztalerza,na
którymleżałyjajkasmażonezdwóchstron,parującejarzynyibabeczkazmasłem-
iżjestnampisaneczęstosięwidywać,wswoimczasie,żesiętakwyrażę.
- Nie jestem pewien, czy powinienem spytać, jak to wtedy będzie wyglądać —
mruknąłTony,rozkoszującsiępierwszymkęsem.
-Nieważne.-Jackwestchnąłiklapnąłnawyściełanekrzesło.—Wkażdymrazie
ta chwila sumuje wszystkie chwile, bez potrzeby przebywania gdziekolwiek indziej
niżteraz.
- Skoro tak mówisz - zgodził się Tony. Czuł się bardziej swobodnie ze swoim
brakiemzrozumienia,aniewszystkorozumiał,choćsłowapadaływjegoojczystym
języku.-Pozwólmispytać,Jack,jeśliwolno...-Kręciłspiralęwidelcem,zbliżającgo
do rozmówcy, jakby dla podkreślenia wagi pytania. - Czy to miejsce, to miejsce w
czasiepomiędzy,gdzieobajterazjesteśmy,tożyciepozagrobowe?
-Wielkienieba,nie!-odparłJack,kręcącgłową.-Tobardziejżyciewewnętrzne,
co nie znaczy, że jest niezależne od tego, co uważasz za pozagrobowe, które
zresztą,jakpowinieneświedzieć,ściślejrzeczbiorąc,jestżyciem-po.
Widelecznieruchomiałwpowietrzu,gdyTonyzamarł,próbującnadążyć.
- Utknąłeś, można by rzec, pomiędzy życiem-przed i życiem-po, a mostem
łączącymjednozdrugimjestżyciewewnętrzne,życietwojejduszy.
-Atygdzieżyjesz?
- Żyję tam, gdzie jestem, ale moja siedziba znajduje się w życiu-po. Drogi
chłopcze,jatylkociętutajodwiedzam,pomiędzyjednymidrugim.
Tonyżuł,aleprawienieczułsmakujedzenia.Miałzamętwgłowie.
-Więcjakiejesttożyciepozagrobowe,toznaczy,ży-cie-po?
-Dobrepytanie.
Jack wygodnie usadowił się na krześle, z roztargnieniem wyjął z kieszeni
marynarkizapalonąfajkę,zaciągnąłsiępowoli,schowałjądojejgniazdkaidopiero
wtedyskierowałspojrzenienasiedzącegonaprzeciwkoczłowieka.Dymsnułsięz
jegoust,gdymówił.
- Pytasz mnie o coś, czego poznanie wypływa z doświadczania. Czy istnieją
słowa,którenaprawdęmogąopisaćdoznaniapierwszejmiłościalbonieoczekiwany
zachód słońca; albo zapach jaśminu, gardenii czy orientalnego bzu; albo ten
pierwszy raz, gdy matka bierze w ramiona nowo narodzone dziecko; albo chwile
niespodziewanej radości; albo fragment transcendentnej muzyki; albo chwilę, gdy
stajesznaszczyciezdobytejgóry;albopierwszysmakmioduzplastra...Odzarania
dziejów szukaliśmy słów, które wiązałyby to, co wiemy, z tym, za czym tęsknimy, i
zyskaliśmytylkobłyskiwidzianejakbywzwierciadle,niejasno.
Rozejrzałsiępopokoju.
-Podamciprzykład.
Jack podszedł do komody przy oknie, na której między innymi rzeczami stała
donica ogrodowa. Kwitł w niej oszałamiająco kolorowy tulipan. Przyniósł go i
postawił na stole. Zaczął odgarniać ziemię, delikatnie, żeby nie skaleczyć rośliny,
ażodsłoniłbulwępodłodygąikwiatem.
-Toklasycznytulipanpapuzi-wyjaśnił-wyhodowanywtwoimogródkuzadomem.
Zwróć uwagę - powiedział, gdy podał go Tony’emu do obejrzenia z bliska - na te
nadzwyczajnepłatki.Sąpierzasteipokarbowane,ząbkowanebrzeżkiskręcająsię
wokółcałejgamykolorów,maszzłotyimorelowy,iniebieskawo-fioletowy.Spójrz,są
nawet prążki zieleni biegnące po żółtych plamkach. Wspaniały! A teraz popatrz
tutaj, Tony, na cebulkę, która wydała ten cudowny kwiat. Wygląda jak kawałek
starego drewna albo grudka ziemi, coś, co każdy by wyrzucił, gdyby nie był
mądrzejszy. Naprawdę nie ma na co patrzeć, coś takiego nie przyciągnie uwagi,
zupełnie pospolite. Ten korzeń, Tony... - Jack był ożywiony, gdy ostrożnie
umieszczałroślinęwdoniczce,zpełnączułościtroskąobsypująciubijającziemię.-
Ten korzeń jest życiem-przed, wszystkim, co wiesz i czego doświadczasz,
wypełnionym przedsmakami czegoś innego, czegoś więcej. I w obrębie tego, co
wiesziczegodoświadczasz,czylicałejczęścikorzenia,znajdujeszsugestiekwiatu;
wmuzyce,sztuceihistorii,wrodzinieiśmiechu,wodkryciuiinnowacji,wpracyi
obecności.Alewidząctylkokorzeń,czymożeszbodajzacząćsobiewyobrażaćtaki
cudjakkwiat?Nadejdzietakachwila,Tony,gdywreszcieujrzyszkwiat,iwtejchwili
wszystko związane z korzeniem nabierze głębokiego sensu. Tą chwilą jest życie-
po.
Tony siedział i wlepiał wzrok w ten cudownie prosty, ale skomplikowany kwiat,
oszołomiony,jakbyobcowałzczymśboleśnieświętym.Znowusięzastanowił:gdzie
byłem przez wszystkie te lata? Nigdy tak naprawdę nie żył, jak tylko sięgał
pamięcią. Ale wraz z tą myślą napłynęły inne, drobne wspomnienia tajemnicy
przenikającej jego pośpiech i plany, wspomnienia okruchów światła, miłości,
zachwytu i radości, które szeptały do niego w momentach zadowolenia, ale gdy
cierpiał,wrzaskiemdopominałysię
o uwagę. Nigdy nie należał do tych, którzy siedzą, słuchają, patrzą, widzą,
oddychają, zastanawiają się... i za to zapłacił, był tego teraz pewien. W tej chwili
czułsiębezwartościowyjakzniszczonaziemiazaoknem.
-Tony,jesteśkorzeniem-powiedziałJack,przerywającjegospiralęmyśli-itylko
Bóg wie, jaki wydasz kwiat. Nie zagub się w potępianiu siebie za to, że jesteś
korzeniem.Bezkorzenianigdyniebędziekwiatu.Kwiatjestwyrazemtego,coteraz
wydajesiępowolneinieważne,bezwartościowe.
-Tomelodia!-zawołałTony,wkońcurozumiejąc,jeślinawettylkotrochę.
Jacksięuśmiechnąłipokiwałgłową.
-Właśnie.Tomelodia.
- Będę cię znał, Jack? W życiu-po, czy będziemy się znali? - Tony miał na to
nadziejęimusiałzapytać.
- Całkowicie! W sposoby kwiatów, których obecnie nie jesteś w stanie pojąć,
patrzącjakkorzeńnakorzeń.
Tonypomyślał,żerozumie,aleczekałnawięcej,iJackuprzejmienieposkąpiłmu
wiedzy.
-Terazwidziszmnietakim,jakimwyczarowałamnietwojapamięć,Anthony,jestem
zlepkiemtwoichwspomnieńiwyobrażeń,jakwedługciebie,wedługtwojegoumysłu,
powinienemwyglądać.Jesteśkorzeniempatrzącymnakorzeń.
-Agdycięzobaczęwżyciu-po?
- Cóż, może uznasz to za czystą autokreację, ale taka będzie prawda w
odniesieniu do każdego, kogo tam napotkasz. Gdybyś z miejsca, w którym teraz
siedzisz, ujrzał mnie takim, jakim naprawdę jestem, prawdopodobnie padłbyś na
twarzzczciizuwielbienia.Korzeńujrzałbykwiat,itobycięzgubiło.
-Aniechmnie!-krzyknąłTony,zaskoczonyodpowiedzią.-Maszrację,wychodzi
nato,żemaszosobienadzwyczajdużemniemanie.
-Wżyciu-pojestemwszystkim,czymmiałembyć,bardziejludzkiniżkiedykolwiek
na ziemi i przepełniony wszystkim, co boskie. Słyszałeś tylko nutę symfonii, wi-
działeś jeden kolor zachodu słońca, słyszałeś jedną kroplę wodospadu. Jesteś
zakorzeniony w swoim życiu i w pościgu za wszystkim, co dałoby ci poczucie
transcendencji,nawetprzezobracanieinnychkorzeniwwyobrażeniekwiatów.
Tonywstałizacząłkrążyćpopokoju.
- Jack, moje życie, które uważałem za pasmo sukcesów, w rzeczywistości jest
totalnąporażką,tyjednakmówisz,żepodtymwszystkimsiękryjeniewyobrażalne
piękno? I mówisz, że jestem ważny? Że choć jestem tym brzydkim, zwyczajnym z
wyglądu korzeniem, zostałem pomyślany do wydania niepowtarzalnego i
nadzwyczajnegokwiatu?Tomimówisz...mamrację?
Jackpokiwałgłową,wyjąłfajkęipyknął.
-Izakładam-mówiłTony-żetaprawdaodnosisiędokażdejistotyludzkiej,że
każdyczłowiekurodzony...
-Poczęty!-przerwałmuJack.
- Każdy człowiek „poczęty” na tej planecie, każdy jeden żyjący w życiu-przed,
każdyjedenjestkorzeniem,wktórymczekakwiat?Prawda?
Jack znów pokiwał głową. Tony stanął na wprost niego i położył mu ręce na
ramionach, ich twarze znalazły się w odległości paru cali. Przez zaciśnięte zęby
wycedziłnastępniesłowa,kąśliweirozpaczliwe:
- Po co więc całe to szambo, Jack? Po co ból i choroba i wojna i strata i
nienawiśćibrakwybaczeniaiokrucieństwoibrutalnośćiignorancjaigłupotai...-
Wylewałasięzniegolitaniazła,listastrasznawkontekścieichrozmowy.-Wiesz,
co robimy z korzeniami, Jack. Palimy je, wykorzystujemy i znęcamy się nad nimi,
niszczymy, sprzeda- jemy, traktujemy jak odrażające kawałki detrytusu, za który
samisięuważamy!
ZtymoświadczeniemodsunąłsięodJacka,któryżyczliwiewysłuchałtyrady,ani
nachwilęniezmieniającwyrazutwarzy.
Tony podszedł do okna i wyjrzał, nie widząc nic szczególnego, po czym
przeczesał włosy palcami. Jack przerwał milczenie, które wisiało w powietrzu jak
gęsta,oddzielającaichzasłona.
-Tylkokorzeńcierpi-rzekłłagodnie.
Tonyusłyszałodpowiedźizwiesiłgłowę,patrzącwpodłogę.
- Nie wiem, Jack - wyznał. - Nie wiem, czy zdołam sobie poradzić z tym
wszystkim.Stertajestwielkaistraszna.
- Nie ma obawy, drogi chłopcze - zapewnił Jack życzliwie. - Nie uprzedzaj
wypadków.Poczekamy,zobaczymy.Musiszpamiętać,Tony,anijednadobrarzecz,
czy wspomnienie, czy akt dobroci, ani jedna rzecz, która jest prawdziwa,
szlachetna,właściwaisprawiedliwa,niepójdzienamarne.
-Acozcałymzłem,okrucieństwem,krzywdą?
-Ach,toprawdziwycud.-Jackmusiałwstaćzkrzesła,bonagleTonypoczułjego
mocną, mięsistą dłoń na ramieniu. - Bóg jakimś sposobem przemienia ból, straty,
zło, krzywdy w coś, czym nigdy nie mogłyby być, w monumenty łaski i miłości. To
głęboka tajemnica, jak rany i blizny mogą stać się cenne, jak przerażający,
dewastującykrzyżprzemieniasięwpodstawowysymbolniesłabnącegouczucia.
-Czytojesttegowarte?-szepnąłTony.
- Niewłaściwe pytania, synu. Nie ma żadnego „to”. Pytanie brzmi i zawsze
brzmiało:„Czytyjesteśtegowart”,aodpowiedźjestibyła:„Tak!”.
Oświadczeniewisiałowpowietrzuniczymostatnitonwiolonczeli,powolimilknący.
Tonyczuł,jakrękasięzaciska,przyjaźnieikrzepiąco,nawetzmiłością.
- Chcesz się przejść? - zaproponował Jack. — Zobaczyć posiadłość? Poznać
innychsąsiadów?Tylkożenajpierwwypadałobysięubrać.
-Mamsąsiadów?-zapytałTony.
- Cóż, w zasadzie nie sąsiadów. Bardziej dzikich lokatorów. Ale jestem tu, by
zabrać cię na spotkanie z nimi, jeśli chcesz. To zależy od ciebie. Zaczekam na
zewnątrz,atypodejmijdecyzję.
To rzekłszy, wyszedł. Tony został z mętlikiem myśli, emocji i kolejnych pytań, ale
przeważyła ciekawość i chęć poznania tych, którzy tu mieszkają, więc ubrał się
szybko, ochlapał twarz wodą, z uśmiechem pokręcił głową do swojego odbicia w
lustrzeiruszyłdodrzwi.
Poranek był rześki, z tym cierpkim posmakiem i drżeniem, które zapowiada
zmianę pogody. Kilka chmur zaczęło prowadzić dialog na horyzoncie, jeszcze nie
groźnych,alezłowróżbnych.
-Proszę,weźto.-GdyTonywyszedłzeswojegopokoju,Jackpodałmukurtkę,
znajomąwiatrówkęsoftshellfirmyColumbia.Tonyjąwłożył,zadowolony,żetonie
tweed.Jackbyłubranyjakzawsze,alemiałsękatąlaskęistarątwee-dowączapkę
wędkarską,któradopraszałasięouwagę.
-Ładnykapelusz!-skomentowałTony.
-A,tenstaroć?Notak,dziękuję.Ciąglegogubię,aoncięglewraca.Niejestem
pewien,cowtedyzrobić,więcgonoszę,dopókiznowuniezniknie.
Stojąciwodzącwzrokiempookolicy,Tonyzzaskoczeniemstwierdził,żeniektóre
miejscawyglądająlepiej,jakbywuprzednichaoswpadłotchnienieporządku,choć
tylkojakoaluzja.Zdrugiejstrony,mroczniejszej,wdalekimmurzewyraźniewidniały
wyłomy tam, gdzie, o ile pamiętał, wcześniej ich nie widział. Pewnie po prostu nie
zwróciłemuwagi,pomyślał,gdyJackwskazałścieżkęiruszylikukępiedrzew,nad
którąsnułosiękilkaledwowidocznychsmużekdymu.
-Sąsiedzi?—zapytał.
Jackuśmiechnąłsięiwzruszyłramionami,jakbyniechciałotymmówić.
Gdyszli,Tonyzapytał:
-Jack,czytomiejsce,czytomiejscepomiędzy,którejestgdzieśwemnie...czy
trafiłemtupoto,bystanąćtwarząwtwarzzezłem,którewyrządziłem?
-Nie,mójdrogichłopcze,wręczprzeciwnie-zapewniłJack.—Pomiędzyiżycie-
po jest skoncentrowane i zbudowane na wszystkim, co dobre, nie na tym, co złe.
Co nie znaczy, że złe jest nieistotne albo po prostu znika; jak sam widzisz, wokół
ciebiejestwielezłego,aleuwagaskupiasięnaodbudowie,anienaburzeniu.
-Tak,ale...-zacząłTony,leczJackpodniósłrękę,żebygopowstrzymać.
-Tak,trzebazburzyćstare,bywznieśćnowe;bymiećzmartwychwstanie,trzeba
miećukrzyżowanie,aleBógniczegoniemarnuje,nawetzła,którepowołujemydo
istnienia. W każdym zburzonym budynku zostaje wiele z tego, co kiedyś było
prawdziwe,słuszneidobre,ipozostałościtewplatająsięwnowe;prawdęmówiąc,
nowe nie mogłoby być tym, czym jest, bez starego. Na tym polega odnawianie
duszy.JesteśzOregonu,więcpowinieneśznaćsięnarecyklingu,co?
Jackzachichotał,coskłoniłoTony'egodouśmiechu.
-Podobamisiętaczęśćobudowaniu.Niejestemwielkimfanemtegooburzeniu.
-Ach...-westchnąłJack.-Iwtymsęk,prawda?Burzeniejestnieuniknione,żeby
zbudowaćprawdziwe,słuszne,dobreiszlachetne.Musinastąpićocenairozbiórka.
To nie tylko ważne, to niezbędne. Jednakże dobroć Boga niczego nie zburzy bez
twojego uczestnictwa. W większości wypadków Bóg ma niewiele do zrobienia.
Jesteśmy mistrzami w budowaniu fasad, po to tylko, żeby burzyć je własnymi
rękami. Wszelkie wyobrażalne uzależnienia, pragnienie władzy, bezpieczeństwo
kłamstw,potrzebapogonizazłąsławą,zachłannośćreputacji,handlowanieludzkimi
duszami... wszystko to są domki z kart, które próbujemy uchronić przez
wstrzymywanieoddechu.Aledziękiłasceboskiejpewnegodniamusimyodetchnąć,
ikiedytorobimy,tchnienieBogałączysięznaszymiwszystkosięrozsypuje.
Zwolnilitempo,gdyścieżkasięzwęziłaistałabardziejnierówna,niewielkiegłazyi
korzenie drzew utrudniały wędrówkę tym, co zapewne kiedyś było gładkim i
wygodnym szlakiem. Nieprzyjemny zapach, z początku ledwo zauważalny, lecz
narastający z każdym krokiem, w końcu stał się obrzydliwym smrodem. Tony
zmarszczyłnos.
-Fuj,cotozazapach?Śmierdzijak...
- Śmieci? Tak, to śmieci - odparł Jack. - Twoi sąsiedzi nie należą do
czyścioszków i nie marnują czasu na sprzątanie po sobie. Siedzą na własnych
śmieciach.-MrugnąłdoTonyego,zadowolonyzobukalamburów.-Spójrz!
Okołostujardówprzednimipowoliszłydwiewielkiepostacie.Jackuniósłrękęi
Tonysięzatrzymał.
- Pora się rozstać, Anthony. Nie jestem pewien, czy znów cię zobaczę w
pomiędzy,alezpewnościąbędziemymieliwieleokazjiwżyciu-po.
-Odchodzisz?Acozsąsiadami?Myślałem,żeichprzedstawisz.
- Mówiłem, że zabiorę cię na spotkanie. Prezentacja nie jest konieczna. - Jego
słowa były miłe i łagodne, ale z chytrym uśmieszkiem dodał: - Nie należę do ich
ulubieńcówigdybymzostał,razemspowodowalibyśmywiększyzamętniżtysam.
-Tojajakzwyklemamzamętwgłowie-poskarżyłsięTony.-Nicnierozumiem.
- Nie musisz, drogi chłopcze. Tylko pamiętaj, nigdy nie jesteś sam. Masz
wszystko,czegowtejchwilipotrzebujesz.
Jack zamknął Tonye'go w potężnym uścisku, a potem musnął wargami jego
policzek,czuleidelikatnie,jakojcieccałującynajdroższegosyna.Tonysięwyśliznął.
12
Intryga się zagęszcza
Prawdziwyprzyjacielwbijecinóżodprzodu.
OscarWilde
- O Boże! - Tony patrzył przez oczy Maggie, patrzył przez kuchenne okno na
dwóchmężczyzn,którzywysiedlizlimuzynylincolnprzeddomem.
-Maggie?-odezwałsięTony.-Cojestgrane?
-Tony?-pisnęłaMaggie.-DziękiniechbędąBogu
Wszechmogącemu,żetujesteś.Gdziebyłeś?Zresztą,teraztonieważne,mamy
kryzyskatastrofalnychrozmiarów.Widzisz,ktowysiadłzsamochodu,widzisz?
Tony czuł jej zdenerwowanie, zalewające go jak podnosząca się chyłkiem fala,
aleskupiłuwagęnadwóchprzybyszach,którzyrozmawiali,spoglądającwkierunku
jejdomu.Naglerozpoznałjednegoznich.
-StarszyClarencejestgliną?Niemówiłaśmi,żejestgliniarzem.
-Clarencejestfunkcjonariuszempolicji.Dlaczegomiałabymcimówić?Dlaczego
taksięskręcasz?Złamałeśprawo?
-Nie!-zaprzeczyłTony.-Poprostusiętegoniespodziewałem.
-Dajspokój!-krzyknęłaMaggie.-Tymniemówisz
0niespodziewanym?OBoże,idątutaj!Szybko,zróbcoś!
Tonyniemiałpojęcia,cosiędzieje.Wnormalnejsytuacji,spłoszonyjejtonem,
rozejrzałby się w poszukiwaniu kryjówki, co w obecnych okolicznościach wydało
siętakabsurdalneiśmieszne,żezacząłchichotać.Maggiepognałakorytarzemi
wpanicezaczęłarobićmakijaż.Tony,niemogącsiępowstrzymaćodradosnego
wycia, radził jej, co ma pomalować. Wreszcie ochłonął, hamując rechotanie, gdy
narastała kolejna fala wesołości. Maggie spiorunowała wzrokiem lustro. Gdyby
spojrzeniemogłozabijać,miałabywgłowiemartwegobiałegofaceta.
Zabrzęczałdzwonek.
-Czemutakpanikujesz?-zapytałTony.
Układającostatnikosmykwłosów,Maggieszepnęładolustra:
-TamjestClarence,mniejwięcejostatniaosoba,którąchciałabymdziśoglądać,
wyjąwszytegodrugiegofaceta.
-Tegostarszegobiałego?Ktoto?
- Facet z wielką Biblią to pastor Horace Skor, oto kto. Jeśli będę pamiętać,
później ci o nim opowiem - dodała, a Tony z ulgą zobaczył, że w końcu się
uśmiechnęła.
Dzwonekzadźwięczałdrugiraz.
-Lepiejotwórz.Pewniewidzielicięwoknieiprzeddomemstoitwójsamochód.
Nawiasemmówiąc,jakwgniotłaś...
-Niemaczasu,Tony-warknęła.-Grrr,potrafiszbyćtakiwykurzający.
Wstała,jeszczerazwygładziłasukienkęiskierowałasiędodrzwi.
-Ha,czyżtoniepastorSkor?Cudownaniespodzianka!
IstarszyWalker,miłopanawiedziećtakszybkopo...uch,właśnieszykowałam
siędowyjścia.
-Musimyzpaniąporozmawiać-oznajmiłstarszymężczyzna.
-...Alejeślimająpanowieochotęnakawęczyherbatę,mamjeszczeparęminut.
Proszęwejść.
Odsunęła się, przepuszczając gości. Oczy Clarence’a wyrażały przeprosiny,
choćwkącikachustigrałledwowidocznyuśmiech.Maggiebyłapoddenerwowana,
ale błysnęła swoim najlepszym uśmiechem i zaprowadziła ich do salonu, gdzie
starszy i pastor usiedli, ten drugi sztywny i wyprostowany, policjant swobodny i
rozluźniony.
-StaryHarryjestodrobinępompatyczny!-zauważyłTony.
Maggiechrząknęłaostrzegawczo.
-Przepraszam!Gdziesiępodziałymojemaniery?Mogęzaproponowaćpanom
filiżankękawyczyherbaty?
-Jadziękuję-odparłpastorchłodno.
-Japoproszęszklankęwody,Maggie,jeślitoniesprawikłopotu.
Pastorspojrzałkosonastarszego,jakbydającdozrozumienia,żetoformalne
spotkanie,naktórymzwracaniesiępoimieniuniejestwłaściwe.
-Żadenkłopot.Przepraszamnasekundę.-Maggieposzładokuchni.—Tony,
musisztrzymaćjęzykzazębami...Rozpraszaszmnie.Atenczłowiekmanaimię
Horace.DlaciebiepastorSkor!
-Alejest...
-Sza!Anisłowa,rozumiesz?
-Takjest!Rozumiem,głośnoiwyraźnie.Tonykończynadawanie,bezodbioru.
-Dziękuję!
Przerywającszeptanąrozmowę,wróciładosalonuipodałaszklankęstarszemu,
którypodziękowałskinieniem
głowy. Usiadła naprzeciwko gości, którzy budzili w niej silne skojarzenia z
inkwizytorami.
-PaniSaunders-zacząłpastor.
-WłaściwiepannoSaunders—poprawiłaMaggie.-Niejestemmężatką.-Mimo
woliuśmiechnęłasiędoClarence’aizarazpotemchciałasięzatokopnąć.
-Oczywiście.PannoSaunders,jakpaniwie,nazywamsięSkor,jestemjednymz
naczelnych pastorów kościoła, do którego uczęszczała pani przez... Ile? Sześć,
siedemmiesięcy?
-Dwaipółroku-odparłaMaggie.
-Rety,naprawdę?Jaktenczasleci-wybrnąłpastorgładko.-Notak,żałuję,że
niepoznaliśmysięwcześniejalbowlepszychokolicznościach,leczpowczorajszym
wieczorze...uch,powypadkach...
- Aha, o to chodzi... — Maggie zaczęła klepać pastora po kolanie. Natychmiast
przesunął nogę, jakby się bał, że może go czymś zarazić. - Zaszło ogromne
nieporozumienie. Widzi pastor, żyłam w wielkim stresie, wie pan, co się dzieje z
Lindsay,iwczorajjakbywszystkozemniewylazłoiprzepraszam...-Wiedziała,że
się jąka i potyka o słowa, ale brnęła dalej, aż pastor Skor uniósł rękę. Urwała w
połowiezdania.
-Lindsayjestpanicórką?-zapytałniemalznutązatroskania.
- Moją córką? Nie! - Zszokowana Maggie zerknęła na Clerence’a, który lekko
pokręciłgłową,niemaljakbyostrzegał,żebynawetotymniemyślała.Zwróciłasię
dopastora:-Panniewie,kimjestLindsay,prawda?
- Nie, przykro mi, ale mniejsza z tym. Ważne, by pani zrozumiała, że mam w
kościelepewneobowiązkiimiędzyinnyminadzorujężycieduchowe,życieduchowe
członkównaszegozboru.
-Hi-ha!-zarżałTony.
Maggie klepnęła się po udzie, a potem potarła, jakby ukąsił ją komar, próbując
uciszyćTony’egoiniewywołaćpytań.Uśmiechnęłasię,copastoruznałzazachętę
dokon-tynuowania.
- W świetle wczorajszych... uch, wypadków, spoczywa na mnie obowiązek
prowadzenia i edukowania naszych wiernych w sferach, w których staliśmy się
całkowicie niedbali, i przyjmuję za to pełną winę i odpowiedzialność. Bóg wie, że
obciążył moje serce, i zeszłej nocy prawie nie zmrużyłem oka, spowiadając się i
żałując mojej grzesznej gnuśnej postawy wobec Słowa Bożego, wobec
podstawowych doktryn i władz kościelnych, a także członków wspólnoty. Panno
Saunders,naprawdęjestempanidłużnikiem.Wyświadczyłapaninaszemuzborowii
mnieogromnąprzysługę,obnażającnasząpożałowaniagodnąkondycjęduchową.
Dlategoprzyszedłemtudzisiaj,bypanipodziękować!
To rzekłszy, usiadł swobodniej, podobnie jak Maggie i Clarence, ci dwoje
oszołomieni,aonzadowolony.
-Uch,miłomi,jaksądzę?-Nicinnegonieprzyszłojejnamyśl.
-Topodstęp!-Tonyniezdołałsiępowstrzymać.-Wyczuwamszczurawkorycie!
Podejrzewam,żejedenztychmądralijestprzekupnymgliną!
Maggieznówklepnęłasięponodzeimiałazamiarwstać,gdypastorpochyliłsięw
jejstronę.
- Panno Sauders, mamy zdrową, tętniącą życiem wspólnotę religijną. Jesteśmy
otwarci na ruch i dzieło Ducha Świętego. Pozwalamy kobietom uczestniczyć w
modlitwach,anawetodczasudoczasugłosićimsłowoproroctwa,oczywiściepo
uprzednim wysłuchaniu i wyrażeniu zgody przez władze kościelne. Kobiety uczą
naszedzieci,aniemawiększejodpowiedzialnościnaświecieniżedukacjanaszych
młodych chłopców i dziewcząt. Oni są przyszłością naszego kościoła. Jesteśmy
oddaniprawdzie,żeprzedBogiemmy,mężczyźniikobiety,jesteśmyrówni...
-Ale?-szepnąłTony.-Słyszę,żenadchodzi„ale”...Czekaj...
Maggieplasnęłarękąudoipotarła.
-MężczyźniikobietysązdolnidowyrażaniadarówDuchaŚwiętego,mężczyźnii
kobietysąpodstawążyciairozwojukościoła...
-Czekaj...-Plaśnięciebyłotrochęmocniejszeizabrzmiałogłośniej,leczpastor
niezwróciłuwagi.
-...iprzyjmujemySłowo,któregłosi,żeniemajużmężczyznyanikobiety,ale...-
Jeszczebardziejsposępniał,przesuwającsięlekkodoprzodu,poczymspojrzałjej
głębokowoczy.
-Ta-dam!-krzyknąłTonytriumfalnie.-Aniemówiłem?Tennadętygłupekmówipo
prostujak...właściwiejakja.
-Ale Słowo mówi, jak Bóg widzi nas, nie o tym, jak funkcjonujemy w kościele, i
zawszemusimypamiętać,żeBógjestBogiemporządku.Ważnejest,żebykażda
osobarobiła,codoniejnależy,idopókiwszyscytrzymająsięrólnakazanychprzez
Boga, funkcje kościoła są takie, jakie być powinny, i zachowane, a nawet
wysławiane jest zdrowie wspólnoty. A teraz, panno Saunders, chciałbym pani
pokazać ustęp w mojej Biblii. - Z tymi słowy wyjął podniszczoną, sędziwą Biblię
Króla Jakuba, i otworzył ją w miejscu, które zaznaczył, gdy się przygotowywał do
tegospotkania.
Clarencepochyliłsięwfotelu,skupiającuwagęnapastorzeijegoBiblii.
- Oto, co mamy w Pierwszym Liście do Koryntian, rozdział czternasty. Pozwoli
pani, panno Saunders, że przeczytam, i jeśli pani chce, może czytać ze mną,
poczynając od wersu trzydziestego czwartego: „Kobiety mają na tych
zgromadzeniach milczeć; nie dozwala im się bowiem mówić, lecz mają być
poddane,jaktoPrawonakazuje.Ajeślipragnąsięczegonauczyć,niechzapytająw
domuswoichmężów!Niewypadabowiemprzemawiaćkobiecienazgromadzeniu”.
Położywszy akcent na cztery słowa: milczeć, poddane, prawo i mąż, zamknął
księgęisiedział,kiwającgłowąwabsolutnieuświęconysposób.
- Niniejszym, panno Saunders, skoro wyszło na jaw, że nie jest pani zamężna i
tymsamymnieposiadamęża,ajakmówiPismo,kobietamapytać„męża”,zatem
ja,będącprzewodnikiemduchowym,chciałbymzająćjegomiejscejakopanigłowa,
gdyby więc miała pani jakieś pytania, będę osobiście dostępny, służąc radą i
słowemzachęty.
Cisza, która zapadła w pokoju, wcale nie była błoga. Była krepująca. Nawet
Tony’emu odjęło mowę. Maggie nie miała pojęcia, jak ma zareagować na tę
propozycję.
- To sarkazm! - Maggie i pastor popatrzyli na Clarence’a, który przemówił
pewnym,zdecydowanymtonem.
- Słucham? - Skor nie krył zaskoczenia, ale z profesjonalną wprawą szybko się
otrząsnął.-StarszyWalker,poprosiłem,byśmitowarzyszył,ponieważznaszpannę
Saundersipomyślałem,żetwojaobecnośćmożebyćpomocna,alejakmówiliśmy
wcześniej,miałeśsięnieodzywać,tylkobyćświadkiemrozmowy.
-Tosarkazm-powtórzyłClarencewyraźnieipowoli.Jeślibyłwzburzony,skrywał
todobrzezakamiennątwarzą,skupionąipoważną.
-Oczymtymówisz,bracieWalker?Sądzisz,żejestemsarkastyczny?-Wgłosie
Skorazabrzmiałowyzwanie,któreClarenceumiejętnieodparł.
-Nie,pastorze,niepan.ApostołPaweł.Wierzę,żesarkazmprzepełniałapostoła
Pawła,gdypisałsłowa,którepanodczytał.
-Clarence,czyżbyśchodziłdoszkołybiblijnejalbodoseminarium,oczymnicmi
nie wiadomo? - Ton teraz był wyraźnie protekcjonalny. - Czyżbyś nagle został
wyświęcony,żerozumieszwszystkietajemnice?Czyniewierzysz,żeDuchŚwięty
prowadzinasdoprawdy?
Terazbyłotocoświęcejniżwyzwanie,aleClarenceniechciałgopodjąć.
-Tak,pastorze,wierzę,żeDuchŚwiętyprowadzinasdoprawdy,aleczasaminie
możemy zobaczyć domu w gąszczu leśnym, i czasami uzdrowienie naszych oczu
wymagaczasu.
Skor gwałtownym ruchem otworzył Biblię, wrócił do zaznaczonego ustępu i
podsunąłmuksięgę.
- Proszę mi więc pokazać. I pamiętaj, chodziłem do szkoły biblijnej i do
seminarium,icałkiemdobrzeznamgrekę.
ClarencewziąłBiblięzrąkstarszegomężczyznyiprzytrzymałtak,żebyobajmogli
śledzićtekst.
- Tutaj - rzekł i pokazał. - Proszę spojrzeć na następny wers. Zaczyna się od
„Czyż”, co jest pierwszym z trzech pytań. Żadne z tych trzech pytań nie miałoby
żadnegosensu,gdybyPawełniebyłsarkastyczny,irzeczywistysensjegosłówjest
przeciwnytemu,cowłaśniepowiedziałpan
Maggie. Paweł cytuje list, który ci ludzie przysłali mu z pytaniami, i jest w
absolutnejniezgodzieztym,conapisali.
-Tokompletnabzdura.Dajzobaczyć!-WyrwałBiblięzrąkstarszego.
Panowałacisza,gdypastorczytałustęprazidrugi.
Maggie,zoczamijakspodki,ledwośmiałaoddychać.
-AcozprawemcytowanymprzezPawła?-zapytałSkorznówwyzywająco.
-Proszęmijepokazać-zripostowałClarence.
-Cocipokazać?
-Prawo,któreprzytaczaPaweł.
Skora opadły nerwy w starciu z człowiekiem ani trochę niezrażonym i, jak to
częstobyławwypadkuosóbuwikłanychwewłasnezałożenia,przeszedłdoataku
personalnego.
- Ty, młody człowieku, sprzeciwiasz się stuleciom historii Kościoła, umysłom
teleologicz,nymznaczniemądrzejszymiprzenikliwszymniżnasze,aonizgadzają
sięzemną.Terazmamydoczynieniazczymświęcejniżzsytuacją,gdziekobieta
wywołałazgorszenie,bezwstydnieprzyciągającdosiebieuwagę...
-Słucham?-syknęłaMaggie.
-Chybapowinienpanliczyćsięzesłowami,pastorze!-poradziłClarence,aleto
jużprzerosłoumiejętnościpastora.
-Jakowładzawkościeleiosoba,przedktórąodpowiadasz,Clarence,musisz
siępodporządkowaćipogodzićztym,comówiPismo.
- Przykro mi, pastorze, ale nie odpowiadam przed panem. Jestem
funkcjonariuszem portlandzkiej policji. Odpowiadam przed Bogiem. I odpowiadam
przedludźmiwtejwspólnocie.
- Ha! W takim razie straciłeś w niej swoje miejsce razem z tą... z tą... z tą
bezwstydnicą.
Skornatychmiastpożałował,żedałsięponieśćnerwom,gdyMaggieiClarence
podnieślisięzfoteli.Clarencepiętrzyłsięnadnimjakgóra.
-Lepiejprzeproś,pastorze!Tobyłoniedoprzyjęcia!
- Masz rację - zgodził się pastor. - Przepraszam, że przestałem nad sobą
panować. Przepraszam - powiedział do Maggie, po czym przeniósł uwagę na
Clarence’a. Czerwona fala gniewu wypływała spod kołnierzyka koszuli, wykroch-
malonego i dławiącego. — Ale ty, młody człowieku, wraz z tą kobietą nie jesteś
dłużejmilewidzianywmoimkościele.Spodziewamsięlisturezygnacyjnegoodrady
starszych,gdytylkogodostarczysz.
- Rób, cokolwiek musisz, panie Skor, ale odmawiam wysłania czegoś takiego i
proponuję także, żebyś opuścił ten dom. Natychmiast! - Jego ton był wyważony i
pewny,aleniebyłożadnychwątpliwościcodokryjącychsięzanimzamiarówisiły.
-Kochamtegofaceta!-wrzasnąłTony.
Maggieprzygryzałausta,alepozwoliła,byzatańczyłnanichleciutkiuśmiech.
PastorSkorbezsłowaszybkoopuściłdom,trzasnąłdrzwiamiswojegoautomobilu
iodjechałpowoli,odprowadzanyczujnymwzrokiempolicjanta.
- Boże, chroń nas przed tymi, którzy jeszcze nie zostali złapani - mruknął
Clarencegłówniedosiebie.Połączyłsięprzezradiozposterunkiem,anastępnie
powiedziałdoMaggie:-Zgłosiłemsię,zaparęminutprzyśląpomnieradiowóz.Tak
mi przykro, Maggie. Nie sądzę, by Horace był złym człowiekiem, po prostu ma
klapkinaoczach.Nie
miałempojęcia,nacosięzanosi,iwstydmi,żebrałemwtymudział.
-Żartujesz?-huknąłTony.-Nieliczącwczorajszegowieczoru,jeszczenigdysię
taknieubawiłem.
-Uch...codowczorajszegowieczoru...-zaczęła,aleClarenceniepozwoliłjej
skończyć.
-Prawiezapomniałem!-zawołał,sięgającdokieszenipomałąfoliowątorebkę.-
Chciałem ci to oddać, to był prawdziwy powód przyjazdu z Horace’em. Chyba
należydociebie.Nieczęstoznajdujędamskiekolczykiwplątanewmojeubranie.
Maggiebyłabardziejucieszonaniżzakłopotana.
- Clarence, dziękuję! To jeden z pary, która jest wszystkim, co mi zostało po
mamie,iwieledlamnieznaczy.Comogępowiedzieć?
IzanimTonyzdążyłwrzasnąć:„Niecałujgo!”,objęłaswojegobohateraidałamu
soczystegobuziakawpoliczek.
-Cholera!-jęknąłTony,gdyzacząłsięwyślizgiwać.
***
Gdy wyłonił się z ciemności, stwierdził, że patrzy prosto na Maggie. Zdążył
poczućżyczliwośćitkliwość,azarazpotemporwałagokolejnafalaadrenaliny.
Clarencesięodsunąłisięgnąłpobroń.
-Maggie—szepnął-tujestmężczyzna?
-Oj!-wyrwałosięTony’emuiClarencespojrzałzasiebie.
Maggieodrazuwiedział,cosięstało.
-Clarence?
Odwróciłsię,superczujny,patrzącnadjejramieniemwgłąbdomu.
-Clarence,spójrznamnie!-poleciła.
-Co?!-szepnął,aleniewidzącnicpodejrzanego,wkońcuspojrzałjejwoczy.
-Musimypogadaćszybko,botwoikumplejużtujadą,amusiszwiedziećpewne
rzeczy,zanimsięzjawią.Chodź,isiadaj.
Clarence wybrał fotel stojący oparciem do ściany i usiadł powoli, wciąż czujny.
DopieropochwiliskierowałuwagęnaMaggie.
-Maggie,przysięgam,żesłyszałem,jakjakiśmężczyznapowiedział„Cholera”.
-Notak,niewątpię...-zaczęła,aonspojrzałnaniązkonsternacją.—Aletego
mężczyznyniemawmoimdomu,jestwtwojejgłowie.
- Co? Maggie, to nie ma sensu. Co to znaczy, jest w mojej głowie? - Zaczął
wstawać,aleMaggiepołożyłarękęnajegoramieniu,patrzącmuprostowoczy.
-Tony!Powiedzcoś.Niezostawiajmniewtakiejsytuacji-poleciła.
-Uch,cześć,Clarence.Może...ładnymundur?
ClarencewytrzeszczyłoczyiMaggiewidziała,jakcień
strachutańczywichkącikach,cozapewnenieczęstosięzdarzało.
-Clarence,zostańzemną-poprosiła.-Mogęciwszystkowyjaśnić.-Naprawdę
niemiałapojęcia,jaktozrobi,alewiedziała,żenajpierwmusigouspokoić.
-Maggie-szepnąłClarence-mówiszoswoimdemonie,otymoimieniuTony,z
zeszłegowieczora?Mówisz,żeterazjestwmojejgłowie?
-Niejestemdemonem!-wybuchnąłTony.
-Niejestdemonem-potwierdziłaMaggie.
- W takim razie, jak mogę słyszeć, co do mnie mówi?... Aha - mruknął, gdy
dotarładoniegoprawda.-Wtakimrazienaprawdęgosłyszałaś,jakwczorajdo
ciebie mówił? - Clarence nie był pewien, czy odetchnąć z ulgą, czy zacząć
panikować.
-Co?Niewierzyłeśmi?-Maggiebyłarozbawiona,aleteżtrochęzaniepokojona.
-Tony,dlaczegominiepowiedziałeś,żejeślikogośpocałuję,tosięprzeniesiesz?
-Kogocałowałaś?-zapytałClarence.Byłwyraźnieprzejęty.
-Cabby'ego,pocałowałaCabby'ego-odparłTony.
-PocałowałamCabby'ego-potwierdziłaMaggie.
-Tonymówi,żewowymczasieniesądził,żetoważne-zaraportowałClarence.
- Mówi, że się bał, że odszukasz jego byłą żonę i ją pocałujesz... i przeprasza. -
Clarencespojrzałzukosa.-Niewierzę,żetorobię!Maggie-zacząłbłagalnie-co
siędzieje?
-Nodobrze,posłuchaj.-Pochyliłasięwjegostronę.-Tonyjeststarszym...
-Mówi,żewcaleniejeststary-przerwałjejClarence.
-Niezwracajnaniegouwagi...Tony,zamknijsię.Wkażdymrazie,jesttutejszym
biznesmenem,którytaknaprawdęniewierzywBoga,alemiałwypadekitrafiłdo
OHSU, gdzie leży w śpiączce, i spotkał Boga, który wysłał go na swego rodzaju
misję,którejjaksięzdajeniktnierozumie,iCabbybawiłsięwchowanegoiToby
wylądowałwCab-bym,apotemwczorajwieczorempocałowałamCabby'egoisię
zaraziłam i myślałam, że to demon, kiedy do mnie mówił, i dzisiaj pocałowałam
ciebieiterazjesttwój.
-Poważnie?
Pokiwałagłową.
Clerencesiedziałzszokowany.Topoprostubyłozbytdziwaczne,żebymogłobyć
prawdziwe. Brzytwa Ockha- ma, pomyślał, zasada, że prostsze wyjaśnienie jest
lepszeniżbardziejskomplikowane.Ipodczasgdytomogłobyćproste,czyjestw
ogólemożliwe?
- Nie jestem pewien, czy chcę się dzielić tobą z białym facetem. - To było
wszystko,cozdołałwymyślić.
Maggiesplotłaręcenapiersiiprzygarbiłasięzpytającąminą.
-Serio?Mówiłamci,żetoniewiarygodnahistoria,atysięprzejmujesztylkomną
isobą?-Potemzaświtałojejwgłowie,cowłaśniepowiedział.
Obojeuśmiechnęlisięszerokoipokiwaligłowami.
-Jakbrzmijegopełnenazwisko?-zapytałClarence,patrzącnaMaggie.
-Jestemtuisammogęodpowiedzieć,wielkiedzięki!-obruszyłsięTony.
-Tony...AnthonySpencer-odparłaMaggie.
-Tony?-zapytałClarencegłośno,jakbyTonysiedziałwinnympokoju.-Czekaj,
jesteśAnthonySebastianSpencer?
-Tak,owszem-odparłTony-iniemusiszwrzeszczeć...Mównormalnie.Poza
tymskądznaszmojedrugieimię?Niktnieznamojegodrugiegoimienia.
- Jestem gliną, pamiętaj. Zajmowaliśmy się twoją sprawą. Wyglądała trochę
podejrzanie, więc przeszukaliśmy twoje mieszkanie, to z krwią na klamce. Twoją,
jakprzypuszczam?
-Tak! Chyba to... Byłem naprawdę chory i tam upadłem... niewiele pamiętam.
Nawiasemmówiąc,jakweszli-ściedomojegomieszkania?
Clarencesięuśmiechnął.
- Przykro mi, wyważyliśmy drzwi. Nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto znałby kod,
więcweszliśmywstaroświeckisposób.
Wtejchwilipoddompodjechałczarno-białywózikierowcazatrąbił.
Clarencepodszedłdodrzwiiuniósłrękę,proszącopięćminut.
Policjant w samochodzie us'miechnął się szeroko i pokiwał głową, unosząc
obydwakciuki.
-Super!-mruknąłClarencepodnosem.Ijakontowyjaśni?
Odwracającsię,żebyniewyglądało,żemówidosiebie,zapytał:
-Tony,znaleźliśmyuciebiemnóstwosprzętudoinwigilacji,znajwyższejpółki...
wieszcośotym?
-Owszem-przyznałTony.-Tomoje.Wpadłemwlekkąparanoję,alesłowo,nie
ma żadnych kamer w łazienkach ani w sypialniach. - Nagle poczuł się winny.
Prawdopodobniesamaobecnośćpolicjantabyławystarczającąprzyczyną.
-Tak, zauważyliśmy. Próbowaliśmy wytropić, dokąd płynie sygnał, ale doszliśmy
donikąd.Jestdlanaskompletnieniedonamierzenia.Nagrywałeśgdzieś?
Tony jęknął, choć tylko w duchu, żeby nie zdradzić, co czuje. Wszystkie kody
zostałyautomatyczniezresetowane,atobyłproblem.
- W biurze w centrum - odparł. Było to kłamstwo, ale nie zamierzał zdradzać
swojegotajnegolokum.
ClarencechrząknąłizwróciłsiędoMaggie:
-Icozrobimy?
- Mam pomysł - wtrącił Tony, na pozór śpiesząc z pomocą, ale skutecznie
zmieniająckierunekrozmowy.
- Tony mówi, że ma pomysł, Maggie. Mówi... - Clarence wyszczerzył zęby i
przekazałwiadomość:
-Powiedział,żepowinienemznowuciępocałować.
-Poważnie?Takpowiedział?Skądmamwiedzieć,żetakpowiedział?Możetylko
mnienabierasz,żebyposmakowaćmiodu?
-Niemożeszwiedzieć-zgodziłsięClarence-aleosobiścieuważamtenplanza
całkowicie rozsądny, a nawet błyskotliwy. Przynamniej powinniśmy spróbować.
Najlepsze,comożesięstać,toto,żegoodzyskasz.
-Najlepsze?-Maggieprzekrzywiłagłowęiuniosłabrwi.
-Toznaczy,pozapocałunkiem.-Clarencezachichotał.
Iznówsiępocałowali,tymrazemniebyłotocmoknięcie
w policzek, ale pocałunek z rodzaju tych na-serio-czekałem- długi czas. Na
szczęście,Tonypoczuł,żeznówsięprześlizguje,zpowrotemwznajomemiejsce,i
pochwilipatrzyłprzezoczyMaggienajejukochanego.
-Dość!-krzyknął.-Cośjesttumocnoniewporządkuiprzyprawiamnieociarki!
-Wrócił, Clarence. - Maggie się uśmiechnęła. - Ale więcej mnie nie całuj. Nie
mampojęcia,czyznowubyzadziałało,amożeszmiwierzyć,niechciałbyś,żebyci
pomagałwrozwiązywaniuspraw.
- Dobrze - zgodził się Clarence, zamykając ją w czułym uścisku. - Muszę
powiedzieć,żejesteśnajbardziejinteresującąinajdziwniejsząkobietą,jakąznam.
Czyon,wiesz,Tony,jesttuprzezcałyczas?
- Nie. Przychodzi i odchodzi. Jak się zdaje, nie mam nad tym kontroli. Wola
boska, niezbadane są sposoby i tak dalej. Zadzwonię, gdy będę mogła... gdy
odejdzie-szepnęła.
-Słyszałem-powiedziałTony.
Naglecośwpadłojejdogłowyizłapałapolicjantazaramię.
-Hej,Clarence,kiedyrobiliścietęswojąpolicyjnąrobotę,badaliścieprzeszłośći
kontaktySebastiana...
-JestemTony,proszę,darujsobieSebastiana-poprosił.
Kontynuowała:
-...namierzyliściejakichśkrewnych?
-Tak,wytropiliśmyjegobrata,JeffreyaczyJeralda...
-Jacoba?-zdumiałsięTony,aMaggiepowtórzyła:
-Jacoba?
-Tak,Jacoba.Mieszkatuwmieście.Dlaczegopytasz?
-Muszęznimpomówić.Możesztoumożliwić?
Clarencesięzawahałprzedudzieleniemodpowiedzi.
-Zobaczę,codasięzrobić.Conieznaczy,żebymcokolwiekztegouważałza
normalne.-Pokręciłgłową.
Maggie w ostatniej chwili powstrzymała się przed pocałowaniem go na
pożegnanie.Tylkogouściskała,apotemobjęłaipatrzyła,jakidziedosamochodu,
nieoglądającsięzasiebie,glinawkażdymcalu.Niemogławiedzieć,żeClarence
na siłę powstrzymuje się od szerokiego uśmiechu, gdyż kłóciłoby się to z jego
profesjonalnąpostawą.
Tonymilczał,zalanyprzezwspomnieniaiemocje,któreniemalgozatopiły.
13
Wewnętrzna wojna
Apostołmówinam,że„Bógjestmiłością”,itymsamymzpostrzeganiagojako
nieskończonościwynika,żejestnieskończonymźródłemmiłości.Zpostrzegania
go jako wszechwystarczającego wynika, że jest pełnym, przeobfitym i
niewyczerpanym źródłem miłości. A będąc niezmienny i wieczny, jest niezmien-
nymiwiecznymźródłemmiłości.
JonathanEdwards
-Słucham?
Głos w telefonie zaskoczył Maggie, trochę podobny do głosu Tony'ego, ale
czulszyipełenłagodności,któragraniczyłaniemalzrezygnacją.'
-Halo?Jesttamkto?
-Tak,przepraszam,czytoJacobSpencer?
-Takproszępani.Ktomówi?
- Witam, panie Spencer, nazywam się Maggie, Maggie Saunders i... jestem
przyjaciółkąpańskiegobrata,Tonyego.
-Jesteśmyterazprzyjaciółmi?-wtrąciłTony.-Przyjaźnieniesięztobąniejest
bezbolesne.
Uniosłarękę,żebygouciszyć.
-Niewiedziałem,żemójbratmiałprzyjaciół.Dobrzegopanizna?
-Blisko.-Tozłesłowo;zdałasobieztegosprawę,gdywymknęłosięniechcący.-
To znaczy, nie blisko, jak... wie pan... nie blisko... - Przewróciła oczami. - Nie
umawialiśmysięnarandkianinic,poprostujesteśmyprzyjaciółmi.Człowiekzadaje
sięznimprzezjakiśczasionjakbywłazimudogłowy.
Usłyszałauprzejmychichot.
-Tak,toTony,któregopamiętam.Więc,paniSaunders,comogędlapanizrobić?
-Maggie,proszę...Oczywiście,jestpanświadom,żeTonyjestwśpiączce,leżyw
OHSU...Byłpanzwizytą?
Kolejnaprzerwa.
- Nie, dowiedziałem się dopiero wczoraj, gdy policja się ze mną skontaktowała.
Wahałemsię.Niejestempewien,dlaczego,gdyżnawetniewiedział,żetujestem,
ale... nasze relacje są trochę skomplikowane i można powiedzieć, że się
pokłóciliśmy.Wkażdymrazie,pewniekiedyś...może.
-PanieSpencer,chcęprosićowielkąprzysługę...
-ProszęmówićmiJake.Potrzebujeszprzysługiodemnie?
- Jestem pielęgniarką i pracuję w szpitalu, ale na zupełnie innym oddziale.
Chciałabym raz na jakiś czas zajrzeć do Tony‘go i sprawdzić, czy ma należytą
opiekę,aleponieważnienależędorodziny,niemamprawawstępu.Zastanawiałam
się,czy...
-Zgóryprzepraszamzatopytanie-zacząłJake-aleczuję,żemuszęwiedzieć,
czynapewnogoznasz.Wdzisiejszychczasachzbytekostrożnościniezawadzi.
Możesz mi powiedzieć, jak ma na imię jego była żona? I podać imiona jego
rodziców?
Zadał swoje pytania, a Tony podał Maggie własćiwe odpowiedzi, które chyba
zadowoliłyJake’a.
-Maggie,mogęjeszczeocośspytać?
-Jasne,Jake,cotakiego?
-CzyTonykiedykolwiek...toznaczy,czyon...-Głoszacząłmusiętrochęłamać
i Maggie usłyszała proszącego, niemal błagającego młodszego brata. - Czy
kiedykolwiek,wiesz,czymówiłciomnie?Czyomniewspominał?
TonymilczałiMaggienachwilęzabrakłosłów.
-Jake,żałuję,żeniemogępowiedziećcinicinnego,aleTonyniewielemówio
rodzinie.Zachowujetodlasiebie.
- Tak, tak... rozumiem. - Jake sprawiał wrażenie przygnębionego. - Tylko się
zastanawiałem, to wszystko. - Chrząknął. — Maggie, gdy tylko się rozłączę,
zadzwoniędoszpitalaikażęimumieścićcięnaliście,idziękuję!Niewiem,iledla
niego znaczysz, ale jestem wdzięczny, że w jego życiu jest ktoś, kto się o niego
martwi...dlategodziękuję!
- Nie ma za co, Jake. - Do głowy wpadła jej pewna myśl. - Jake, gdzie
mieszkasz?Może...-Alejużsięrozłączył.
-Tony?-Maggieskierowałauwagędowewnątrz,wjejpytaniukryłosiężądanie.
-Niechcęotymmówić-usłyszałalakonicznąodpowiedź.
-Nocóż,trudno.Będętu,gdybędzieszgotów-dodała.
Tonynieodpowiedział,aonapoczułapustkę.
-Tony?-Nadalnic.Wiedziała,żeodszedł,dokądkolwiekchodził.-DobryBoże-
pomodliłasięcicho.-Niemampojęcia,doczegozmierzasz,alemodlęsię,żebyś
uleczyłpękniętesercatychchłopców.
***
Tony stał sam i patrzył, jak dwie postacie powoli i ostrożnie wchodzą po
pochyłości.Czas,któryspędziłzMaggie,Clarence’emiHorace’emSkoreemtutaj
jakbynieupłynął.Międzyczas?-dumał,usiłującsięprzestawić.Jackrzeczywiście
zniknął, a dwie wielkie zbliżające się postacie znajdowały się już w odległości stu
jardów.
Tony nie był teraz w nastroju do spotkań i rozmów, zwłaszcza z sąsiadami. Był
pochwycony przez bezpośredni chaos i wstrząsy swojego wewnętrznego świata.
Słuchanie rozmowy Maggie i Jake’a go rozstroiło, przepełniając jeszcze większą
nienawiściądosamegosiebieiwyzwalającpotoknieprzyjemnychwspomnień,które
ukrywał w porządnie skonstruowanych wewnętrznych schowkach. Nie rozumiał
dlaczego,aleczuł,żejegosystemyochronnesięwalą.Niemógłjużdłużejupychać
swoichuczućwprywatnychsejfachitrzymaćichtam,pogrzebanych.Stałiczekał,
niebędącskłonnymokazywaćgościnności.
Gdy się zbliżyli, Tony poczuł głęboką, nasilającą się izolację i samotność, jakby
nadciągająca nieuchronnie obecność wpychała go w kąt. Dziwna para, która z
dalekawydawałasięogromna,wmiaręzbliżaniasięjakbyzmalała.Zatrzymalisię,
przepychając łokciami o miejsce, i spojrzeli na niego z odległości niespełna
dziesięciu stóp. Smród rozkładu wpłynął w przestrzeń pomiędzy nimi. Żaden nie
miałwięcejniżczterystopywzrostu.
Wyglądali dziwnie, ale znajomo. Wyższy i szczuplejszy miał trzyczęściowy
jedwabny włoski garnitur, który stracił wiele połysku, strój bardziej pasujący na
spotkanie biznesowe przy lunchu. Drugi ledwo się mieścił w pstrokatym kostiumie
zszytym byle jak z kawałeczków materiału. Obaj wydawali się kompletnie nie na
miejscuwtymjałowymotoczeniu.Gdybynietowarzysząceimwrażenielękuina-
pięcia,wyglądalibyniemalzabawnie.
-Kimwyjesteście?-zapytałTony,nieruszającsięzmiejsca.
Niższy, bardziej krępy, natychmiast zaczął odpowiadać głosem wysokim i
świszczącym:
-Nazywamsię...
Drugi trzepnął go w potylicę, pochylił się i warknął głębokim barytonem, jakby
Tony’egotamwcaleniebyło.
- Nie podajemy mu naszych nazwisk, idioto. Chcesz wpakować nas w jeszcze
większe kłopoty? — Następnie obdarzył Tony ego uśmiechem, krzywiąc usta w
grymasie niemal przyprawiającym o gęsią skórkę, i machnął ręką jak różdżką. -
Najgoręcej przepraszam, panie, za mojego przyjaciela, który chyba nie wie, gdzie
jegomiejsce.MożeszzwaćnasBill...-wskazałkciukiemnaswojegotowarzysza-
Sam-dokończył,kłaniającsięleciutkonaznak,żemówiosobie.
-BilliSam?!-krzyknąłniższy,tęgawy.-Niclepszegoniemożeszwymyślić?Billi
Sam?
Billsięskulił,gdySamuniósłrękę,żebytrzepnąćgoporazdrugi.
Zmieniwszy zdanie, Sam się pohamował i zwrócił ku Tony’emu, emanując aurą
ważnościiwładzy.
-Nodobrze...Sam-powiedziałTonyznaciskiemnaimię—cotutajrobicie?
-Cóż,panie-zacząłSam,przewracającoczami,jakbydlawskazania,żepytanie
niemal nie zasługuje na udzielenie odpowiedzi. - Jesteśmy... Jesteśmy dozorcami
muru,oto,kimjesteśmy!-Powiedziałtozpatosem,jakbywygłaszałoświadczenie
najwyższejwagi,poczymstrzepnąłniewidzialnypyłekzklapymarynarki.
-Tak-wtrąciłBill-tymmysą...tak,panie,dozorcamimurów.Wszystkichmurów,i
jesteśmy wysoko wykwalifikowanymi dozorcami, każdy jeden z nas wciąż dogląda
murów i jesteśmy dobrzy w tym, co robimy, jesteśmy... - Jego głos się wyciszył,
jakbyszukałsposobunaskończeniezdania.
-Jesteśmyteżogrodnikami-wtrąciłSam.-Zajmujemysięodchwaszczaniem.
-Odchwaszczacie?Przecieżwszędzie,gdzietylkospojrzeć,sąchwasty.
-Nie,wcalenie...Panie,przepraszam,alejesteśmydobrzywtym,corobimy...w
pilnowaniu murów i odchwasz- czaniu. - Sam się rozglądał, gdy mówił, i nagle
zauważyłcoś,cosprawiło,żepojaśniał.-Widzisz,tam,panie?-Wskazałpękatym
palcem, odszedł kilka kroków od ścieżki i wyrwał coś spod skalnego nawisu.
Zadowolony, podniósł piękną dziką różę, która zdawało się, że umiera w jego
palcach,nawetniedlatego,żezostaławyrwanazkorzeniami.
-Tokwiat!-wykrzyknąłTony.
Samuważnieprzyjrzałsięróży.
-Nie,wcalenie!Tochwast.Widzisz,makolor,więctochwast.Ijestporośnięty
tymiwstrętnymi,kłującymi...
-Kolcami-podsunąłBill.
- Tak, zgadza się, kolcami. Dlaczego kwiat miałby mieć kolce? To chwast!
Wyrywamyjeipalimy,Żebysięnierozpleniały.Oto,corobimy,imamywtymwielką
wprawę.
-Tomojaziemia-burknąłTonyzoburzeniem-ijawammówię,żebyścieprzestali
wyrywaćipalićkwiaty...toznaczy,chwasty,nawetchwastyzkolcami.Czytojasne?
Popatrzylijedennadrugiego,jakprzyłapaninapodkradaniuciasteczekzesłoja.
- Jesteś pewien? - zapytał Sam. - A jeśli te chwasty zaczną zarastać ziemię,
rozłazićsięwszędzieztymiswoimipaskudnymikoloramiikolcami...
-Tak,jestempewien!Koniecwyrywaniachwastów.Jasne?
-Tak,panie-wymamrotałBill.-Aleniepowiemyinnym,onie.
-Innym?-zapytałTony.-Iluwastujest?
-Setki!-odparłBillbeznamysłu.SpojrzałnaSama,możeszukającpozwolenia
czywsparcia,iniedostawszyniczego,kontynuował:-Nodobra,tysiące,sąnastu
tysiące. - Urwał, jakby się namyślał. - Szczerze mówiąc, są nas miliony, miliony
wyrywaczy chwastów i dozorców murów, ponieważ właśnie to robimy... pilnujemy
murów,nieprzebranerzeszedozorcówiodchwaszczaczy.
-Wtakimraziechciałbymsięznimispotkać-oznajmiłTony.
-Niemożesz-odparłSamzprzylepionymdoustlizu-sowskimuśmiechem.
-Dlaczegonie?
- B-bo... — zaczął Bill, szukając zadowalającej odpowiedzi. - Bo wszyscy
jesteśmyniewidzialni,oto,dlaczego.Niewidzialni!Milionyniewidzialnychdozorców
muruiwyrywaczychwastów.
-Przecieżwaswidzę—zauważyłTony.
- No tak. Nie mieliśmy większego wyboru. Kiedy wysyłają cię do roboty, lepiej
rób,cokażą,boinaczej...
Sam znów pacnął Billa w potylicę, a Tony'ego obdarzył kolejnym sztucznym
uśmiechem.
-Kimsącioni?-zapytałTony.
-Cóż-mruknąłSam-wkażdejprężnej,odnoszącejsukcesyorganizacjiistnieje
hierarchiasłużbowa,któraustalaporządek.Ci...-SpojrzałnaBilla,jakbybyłotoja-
kieśćwiczenietreningowe.
-Dobroczyńcy-podsunąłBill.
-Właśnie.Cidobroczyńcypoprosilinasowypełnienieprzydzielonegonamprzez
organizację zadania, żeby sprostać... - Znów spojrzał na swojego kamrata, który
kiwałgłową,jakbypotwierdzałzgodnośćzescenariuszem.
-...wymogomobowiązkówiodpowiedzialności-dokończyłBill.
- Otóż to. - Sam skinął głową. - Aby sprostać wymogom obowiązków i
odpowiedzialności poprzez spotkanie się z tobą i wyjaśnienie, jakie jest ważne,
żebyśsiętrzymałodnaszdaleka,oczywiściedlawłasnegodobra.
- Mam trzymać się od was z daleka? - zdumiał się Tony. - Chcę spotkać się z
waszymidobroczyńcami.
-Toniemożliwe-oznajmiłBill,kręcącgłową.
-Adlaczego?
- Ponieważ... wybuchniesz, oto, dlaczego, rozpadniesz się na miliony milionów
kawałków.Maleńkichkawałeczkówkości,ciałaiodrażającejmaterii,fruwającychw
milionach kierunków... niezbyt ładny widok, no, może umiarkowanie ładny w
obrzydliwysposób.-Billbyłdośćożywiony,podczasgdySammądrzekiwałgłową,
niemalzeskruchąwoczach,zlekkodrżącądolnąwargą.
- Wybuchnę?! - krzyknął Tony. - Naprawdę się spodziewacie, że uwierzę w te
bzdury?Chybanadszedłczas,żebyściemiwyjawiliswojeprawdziwenazwiska.
Mniejszyspojrzałnategomniejmałego.
-Musimy,Pyszałku?Toznaczy,podawaćmunaszeprawdziwenazwiska?
Drugizpogardliwymspojrzeniemwypalił:
- Właśnie to zrobiłeś, idioto! Nigdy się nie na uczysz, no nie? - Zwrócił się do
Tony'egoizhardąwyższościąkontynuował:-Więcterazwiesz,jestemPyszałek.-
Ukłoniłsięleciutko,zachowującaroganckąpozę.-Atengłupiec-podjął,ruchem
głowywskazującswojegotowarzysza-toSamochwał.KiedyśnazywałsięBlagier,
ale ostatnio został zdegradowany i... - pochylił się lekko w stronę Tony'ego, jakby
dopuszczałgodotajemnicy-izpewnościąpotrafiszzrozumieć,dlaczego.
-NazywaciesięSamochwałiPyszałek?-powtórzyłTonyzniedowierzaniem.-W
życiuniesłyszałemniczegogłupszego.Skądmacietakieśmiesznenazwiska?
-Odciebie,oczywiście-palnąłSamochwałiodrazuzarobiłwłepetynę.
- Zamknij się, głupku - warknął Pyszałek. - Nie możesz tak po prostu trzymać
zamkniętejjadaczki,prawda?Egozjecięnalunchitakibędziekoniec...
-Cisza!-poleciłTonyikujegozaskoczeniuobajumilkli,jednocześnieobracając
się w jego stronę. Tony dostrzegł cień strachu, który trochę przyćmił ich
zarozumiałość. Unikali kontaktu wzrokowego i spoglądali na ziemię albo jeden na
drugiego. - Samochwał, co miałeś na myśli, mówiąc, że macie te nazwiska ode
mnie?
Samochwałnerwowoprzestępowałznoginanogę.Wkońcudłużejniemógłsię
hamować.
-Nierozpoznajesznas,prawda?
-Czemumiałbymwasrozpoznać?Jesteścieparąidiotów'.
- Ale nas nazwałeś, a raczej nosimy nazwiska pochodzące od twojego
zachowania i twoich wyborów. Należymy do ciebie. Jesteśmy, rozumiesz, twoim
SamochwałemitwoimPyszałkiem.
-To prawda, Tony - dobiegł skądś głos Babki, która nagle pojawiła się obok
niego.-Sątutaj,ponieważdałeśimgłosimiejscewswojejduszy.Myślałeś,żeich
potrzebujesz,żebyodnieśćsukces.
Ci dwaj byli zupełnie nieświadomi jej obecności i chyba jej nie słyszeli, ale ich
nerwowewzburzenienarosło.
- Dzicy lokatorzy! - oznajmił Tony, przyznając Babce, że teraz zaczyna
pojmować.
- Dzicy lokatorzy? - pisnął Pyszałek. - Nie jesteśmy dzikimi lokatorami. My tu
mieszkamy.Mamyprawotubyć!
-Tomojaziemia,mojawłasność-przypomniałimTony-ajasobienie...
-Co?!-zawyłSamochwał,próbującwydaćsięwiększy
i groźniejszy. - Kto ci powiedział, że to twoja własność? Mam dość twojego
zuchwalstwa.Zwielkąchęciąpójdętamodrazui...
-Ico?-zapytałTony.
-No...wzasadzienic,tylkomyślałem...-Samochwałjakbysięskurczył,niższyi
drobniejszywobliczuwyzwania.
- Tak właśnie sądziłem. Jesteście nieświeżym oddechem, marnowaniem
przestrzeni, wyobrażeniem czegoś, co kiedyś uważałem za niezbędne do
odniesieniasukcesu.
-Alezadziałało,nonie?Nieodniosłeśsukcesu?-zapytałPyszałek,nachwilę
unosząc wzrok. - To znaczy, że wygraliśmy, ty i my. Jesteś nam winien! -
Zaskowyczał,więdnącszybkopodwpływempalącegospojrzeniaTony'ego.
-Jajestemwamwinny?-zapytałTony,rozproszonyprzezcoś,cowłaśniesobie
uświadomił. - Czym była wygrana, szczególnie gdy musiałem posługiwać się
Samochwałem i Pyszałkiem dla osiągnięcia sukcesu? Istniejecie, ponieważ
myślałem,żewaspotrzebuję,ijestemwiększym
głupcem niż wy obaj razem wzięci. Nie potrzebowałem was, potrzebowałem
uczciwości,rzetelnościi...
-Chwastów!-zasugerowałPyszałek.
-Czego?
- Chwastów. Uczciwość i rzetelność to chwasty, pełne kolorów i cierni
paskudztwa.
-Poznajinnych-zachęciłaBabka,którawciążstałaobokniego.
-Żądam,żebyściezabralimniedoinnych-rozkazałTony.-Ibezdalszychbzdur
oeksplodowaniu.
- Tylko jedna mała prośba. - Niższy się płaszczył, zostało w nim niewiele z
pyszałka. - Powiesz Ego, że kazałeś nam się do niego zaprowadzić, że nie
mieliśmywyboru?
-Ego?Tojestwaszdobroczyńca?-Czekał,pókiniepokiwaligłowami.-Zatem
Egojestwaszymszefem?
-Tak-przyznałSamochwał.-Jestsilniejszyodnas
imówinam,comamyrobić.Niebędziezbytzadowolony,żeprzyprowadzamycię
do niego. Odpowiada bezpośrednio przed wielkim szefem... Oj! - Skrzywił się,
czekającnakolejnycioswpotylicę,alePyszałekwycofałsięnapozycjęostrożnej
rezygnacji.
-Aktojesttymwielkimszefem?-zapytałTony.
ChytryuśmiechprzemknąłprzeztwarzSamochwała.
- Przecież wiesz. Panie Anthony Spencer, pożałowania godny właścicielu tej
nędznej namiastki ziemi, jesteś tu wielkim szefem. Dobrze ci się przypatrzyłem.
Bezduszny
iprzebiegłytypek.
Tonyniemógłbypowiedzieć,czytakreaturaobrażagowprost,czynie,itowcale
nie miało znaczenia. Zakończył rozmowę i ruchem ręki odprawił ich tam, skąd
przyszli,idączanimizBabkąuboku.
Gdy schodzili, ścieżka stawała się coraz bardziej kamienista i zaniedbana,
przejścieutrudniałyzwalonedrzewa
igłazy,którewyglądałyjakciśniętegdziepopadniejakąśgigantycznąręką.Szlak
sięrozwidliłiTonyspojrzałwprawo,wdółścieżki,którejniewybrali,zauważającw
dali jakiś budynek. Był to potężny blok bez okien, niemal niedostrzegalny na tle
skalnejściany,wktórejzdawałosię,żetkwi.
-Hej,cotozamiejsce?-Przystanął,wskazującwtamtymkierunku.
- Panie Spencer, nie chcesz mieć nic wspólnego z tym miejscem - zapewnił
Pyszałek,niezwalniająckroku.-Lepiejtrzymajsięzdaleka.Jużjestwystarczająco
źle,żezabieramycięnaspotkaniezszefem.
-Tylkomipowiedz,cotojest-poleciłTony.
- Świątynia - rzucił Samochwał przez ramię. Potem się zaśmiał, a śmiech
zabrzmiałjakodgłosczochrania.-Powinieneświedzieć,ajakże.Tyjązbudowałeś.
Tytamoddajeszcześć.
- Wystarczy - warknął Pyszałek, przyśpieszając kroku na wybranej przez nich
ścieżce.
-Dziwne...Świątynia?-mruknąłTonyzzadumą.
Cokolwiektobyło,musiałozaczekać.Pochwilidopędził
krótkonogą parę. Zapach, który wcześniej wiercił go w nosie, stał się smrodem
gnijących jaj i Tony oddychał przez usta, żeby się nie zakrztusić. Gdy szli wzdłuż
cuchnącego strumienia z prawie stojącą wodą, z każdym krokiem narastało jego
poczucieizolacjiipustki,byłwdzięcznyBabcezatowarzystwo.Szłaobokniegow
milczeniu,anitrochęnieporuszonaprzeztedziwnewypadki.
Za zakrętem Tony stanął jak wryty. Niespełna pięćdziesiąt jardów dalej stało
bezładne skupisko nieproporcjonalnych budynków w lepszym i gorszym stanie.
Kilkaset jardów za nimi wznosiły się strzeliste skalne mury wytyczające najdalszą
granicęposiadłości,dotądwidzianeprzezniegotylkozdaleka.Gdysiętuznalazł,
nie poświęcił większej uwagi kamiennej konstrukcji, ale teraz, patrząc z bliska,
zrozumiał, jak została zbudowana. Składała się z kolosalnych głazów
dopasowanych z troską i precyzją, nieprzebyta, wznosząca się na setki stóp w
górę,gdzieznikaławgromadzącychsięniskichchmurach.
Z jednej budowli wyszedł wysoki, chudy jegomość. Wyglądał dziwnie, jakby był
nieproporcjonalniezbudowany.CośbyłoznimniewporządkuiTonyprawiechciał
spoj-rzećnaniegozukosa,żebygolepiejzobaczyć.Chodziło
ogłowę,znaczniewiększą,niżbyćpowinnawstosunkudoresztyciała,atakże
oczy, trochę za małe, i usta, ciut za szerokie. Na twarzy miał grubą warstwę
makijażu,jakpapkawcielistymkolorze.
-PanieSpencer,miłozpanastrony,żeprzyszedłpandomojejskromnejsiedziby.
Jestemnawiekipańskimsługą.-Uśmiechnąłsięsłużalczo,głosmiałdekadenckii
gładki jak syrop czekoladowy. Gdy mówił, makijaż popękał i zwisał luźno, ale nie
całkiemsięoderwał.
W odsłoniętych miejscach Tony zobaczył coś, co wyglądało na brzydkie ciemne
siniaki. Czuł fale napawającej obrzydzeniem arogancji, jakby stał przed kimś
skoncentrowanymwyłącznienasobie.
-TymusiszbyćEgo-powiedział.
-Znaszmojeimię?Notak,jestemEgo,dousług.—Ukłoniłsięgłęboko.-Pańska
wizytajestdlamniesporymzaskoczeniem.-Zledwoskrywanąpogardąspojrzałna
przewodników, którzy przyprowadzili Tony'ego. - Was dwóch nagrodzę później -
warknął.
Obajsięskulili,jeszczebardziejmalejąc.Wobecnościprzełożonegopozostałow
nich niewiele zarozumiałości. W pobliżu budynków zebrało się w gromadkach
kilkanaściedziwacznychstworzeń,obserwującgo.
-Dlaczegoistniejesz?-zapytałTony.
- Aby panu pomagać w podejmowaniu decyzji - odparł Ego. Po jego popękanej
twarzyprześliznąłsięwyrazprzebiegłości.-Przypominampanu,jakijestpanważny,
jaki niezbędny dla sukcesu tych, których pan żywi i odziewa, jak wielki jest
zaciągniętyprzeznichupanadług.Pomagampanuprowadzićrejestrsposobów,w
jakiepanaobrazili,ibłędów,którezrobili,azaktórepanpłaci.Mojarobotapolega
naszeptaniudopańskiegoucha,żetopansięliczywświecie.PanieSpencer,jest
panbardzoważnymczłowiekiem,iwszyscypanakochają,podziwiająiszanują.
-Tonieprawda-warknąłTony.-Iwcaleniezasługujęnaichszacunekczypodziw.
-Och,panieSpencer,słuchanietakichbzdurzpanaustsprawiamiból.Zasługuje
pannatowszystko,inawięcej.Proszętylkospojrzeć,cozrobiłpandlatychludzi;
najmniej,coonimogązrobić,touznaćpańskiestarania.Przynajmniejtylesąpanu
winni.Pannieprosiocałyświat,tylkooodrobinęuznania.Gdybyniepan,pańscy
pracownicystracilibypracę.Gdybyniepańskienieprzeciętneumiejętności,pańscy
wspólnicy pracowaliby fizycznie. A jednak obmawiają pana za plecami i spiskują,
żebywyrwaćpanuwładzę.Onipananierozumieją.Niewidzą,żejestpandarem.
Sama myśl o tym sprawia mi ból! - Przyłożył rękę do wielkiego czoła, jakby był
śmiertelnierannyizrobiłżałosną,smutnąminę.
Tonynigdynieubrałtychmyśliwsłowa.Posiadałysamo-napędzającąsięlogikę,
podsycaną urazą i rozgoryczeniami, które, jak teraz zrozumiał, stały za jego
poczynaniami. Kon- frontacja z własnym kalekim ego unaoczniła całą ohydę i
wypaczeniajegożycia.
-Jużniechcętakibyć!
- Panie Spencer, właśnie to idealnie ilustruje, dlaczego jest pan takim wielkim
człowiekiem. Proszę posłuchać autentyczności swojego wyznania. Brawo! Bóg
musi być naprawdę zadowolony z takiego wyznawcy jak pan, pokornego i
skruszonego, chętnego wyrzec się siebie i wybrać inną ścieżkę. Czuję się
zaszczycony,będącpańskimprzyjacielem,nazywającpanamoimbratem.
-Niejesteśmoimbratem!-rzuciłTonyoschle.
Brakowałomusłów.CzyEgomarację?CzyBógnie
chce, żeby się zmienił? Żeby żałował grzechów? Ale w słowach Ego brzmiała
brzydka,fałszywanuta,niemaljakbystareplanyTony’egozostałyzastąpioneprzez
nowsze,możebardziejlśniące,ładniejsze,ibardziejaroganckie,alezawszeplany,
czasamioczywiste,czasamiukryte,zawszeopartenaefektywności.
- Wiem, czym jesteś - oznajmił Tony. - Jesteś brzydszą, choć może uczciwszą
wersjąmnie!
-PanieSpencer,jakzwyklemapanrację.Musipanumrzećdlasiebie,musipan
umieścićinnychzichtroskamiiproblemamiwmiejscuwłasnychpotrzeb,pragnieńi
zachcianek.Bezinteresownamiłość,otonajwyższainajpiękniejszaofiara,itaka,z
której Bóg będzie wielce zadowolony. Musi pan ukrzyżować swoje ja, umrzeć dla
siebieiposadzićBoganatronieswojegożycia.Musisiępanumniejszyć,żebyon...
-wskazałwgórękościstympalcem-mógłwzrosnąć.
- Przypuszczam, to znaczy, brzmi to właściwie, jak sądzę? - Wątpliwości
zaćmiewały mu umysł i Tony czuł niepokój w sercu. Spojrzał na Babkę, która
patrzyła prosto na niego, ale zachowywała stoickie milczenie. Jej oczy były pełne
uczuciaizapewniały,żegonieporzuci,leczjejpostawadawaładozrozumienia,że
tojegowalka.Zirytowałgojejbrakzaangażowania.Jakmożetaktylkostaćinicnie
robić?Niebyłprzygotowanysamemusobieztymradzić.
-Oczywiście,mapanrację,panieSpencer,jakzwykle.Nietrzebaszukaćinnych
przykładównadten,którydałJezus.Oddałsiebiewokupiezanaswszystkich.Stał
sięniczym,żebypanmógłstaćsięwszystkim.Czypanniewidzi,żewłaśnietego
chce,żebystałsiępantakijakon,wolny?-Egowykrzyczałoostatniesłowo,które
odbiło się od wysokiego kamiennego muru. Zatańczył w kręgu, powoli unosząc i
opuszczając ręce, śpiewnym głosem wołając: - Wolny! Wolny, by kochać i żyć, i
pozwalać żyć innym, wolny, by szukać szczęścia, wolny od więzi rodzinnych i
społecznych,wolny,byrobić,cotylkopanzechce,ponieważjestpanwolny!
-Przestań!-ryknąłTony.
Egozamarł,stojącnajednejnodze,podparłszysiępodboki.
- Już to robiłem, robiłem co chciałem, i to wcale nie była wolność. - W Tonym
wzbierał gniew. — Cała ta moja „wolność” sprawiała krzywdę ludziom i wznosiła
mury wokół mego serca, aż przestałem cokolwiek odczuwać. Czy to rozumiesz
przezwolność?
- Cóż - mruknął Ego, opuszczając ręce i stawiając stopy pewnie na ziemi -
wolność zawsze ma swoją cenę. - Przeciągnął ostatnie słowo i pozwolił, by echo
odbiło się o zabudowania, zanim podjął: - Panie Spencer, proszę spojrzeć na
historię.Niektórzyludziezawszemusieliumrzeć,żebyinnimoglibyćwolni.Żaden
rząd ani państwo na tej planecie nie zaistniałyby bez koniecznego rozlewu krwi.
Kiedywojnajestpotrzebnaiusprawiedliwiona,pokójjestgrzechem,ijeślitakajest
prawdadlarządu,musibyćrównieżprawdądlapanajakojednostki.
Tonyniewiedziałdokładniedlaczego,aleczuł,żelogikaEgojestchoraipokrętna.
Egospostrzegłjegowahanieiszybkokontynuował:
- Proszę spojrzeć na Jezusa, panie Spencer. Pańska wolność kosztowała go
wszystko! Oddał życie, żeby pana wyzwolić. Ten człowiek poszedł do Boga i
krzyknął... — Ego znów stał się przesadnie dramatyczny, zamknął oczy i wzniósł
twarzkuniebujakbywgłębokimbłaganiu.-DobryBoże,wylejcałyswójgniew,całą
złość,jakączujeszdotegonikczemnego,niegodziwegostworzenia,wylejzłośćza
niezliczone odrażające uczynki żałosnej ludzkości, wyładuj swą sprawiedliwą i
świętąfurię,łuktwegogniewujestprzygotowany,strzałaprzyłożonadocięciwy,a
sprawiedliwość kieruje strzałę w ich serca, lecz zamiast tego na mnie wylej swój
słuszny gniew. Pozwól mi dźwigać brzemię twego okrucieństwa, na które oni
zasłużyliswojąniegodziwością.Mniezamiastnichspalswoimwiecznymogniem,i
niechaj na mnie spadnie twój miecz boskiej sprawiedliwości, który wisi nad ich
głowami. - To rzekłszy, Ego spuścił głowę, jakby zaraz potężne ostrze miało
rozpłataćgonadwoje.
Jegosłowaponiosłysięechem.Zapadłacisza.
-Powiedzmiwięc-zacząłTonysilniejszymgłosem,alełagodnie-zadziałało?
Egowróciłnaziemię.Niespodziewałsiętakiegopytania.
-Ococichodzi?
-Czyzadziałało?CzyJezuszpowodzeniemponiósłgniewboży?Czysięudało?
- Oczywiście, że tak, mówimy o Jezusie. - Nie sprawiał wrażenia całkowicie
pewnego.
Tonynacisnął.
- A więc Bóg wylał cały swój gniew i złość na Jezusa zamiast na ludzi, a jego
gniewifuriazostałynazawszezaspokojone?Czytomimówisz?
- Właściwie... nie, niezupełnie. Ale to dobre pytanie, panie Spencer, doskonałe
pytanie. Powinien być pan z siebie dumny za wymyślenie takiego genialnego
pytania.
GrałnazwłokęiTonyotymwiedział.
-I?
Egosięwiercił,przenoszącciężarzjednejnoginadrugą.
- Oto jak musi pan na to spojrzeć, panie Spencer, i proszę wierzyć, nie
wyjaśniłbym tego byle komu. To poufne, wie pan, należące do kategorii założeń,
którelepiejpozostawićniewypowiedziane,alemożestaćsięnasząmałątajemnicą.
Widzi pan, prawda wygląda tak, że z Bogiem jest dość trudno się dogadać. Jego
stworzenie... - uniósł dłoń, wskazując na Tony'ego — okazało się ogromnie
nieposłuszne.WrezultaciegniewBogajestterazstałymelementemjegoistoty,jak
wiecznyogień,jakzłokonieczne,jeślipanwoli,iwciążpłoniewiecznympłomieniem,
trawiąc każdego, kto nie akceptuje i nie przywłaszcza sobie uczynku Jezusa.
Nadąża pan? — Uniósł brew, która wyraziście kontrastowała z jego ziemistą
twarzą, gdy patrzył na Tony'ego i czekał na przyznanie racji. - Bez względu na
wszystko, musi pan zawsze pamiętać, że jedyną stałą u Boga jest jego złość i
sprawiedliwygniew,któryjużcaływylałnaJezusa.Jeśliwięcchcepanuciecprzed
gniewembożym,musisiępanstaćtakijakJezus,poddaćswojeżycieiżyćjakon,
święty i czysty. Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały ja jestem... tak stoi w
Biblii.
-Wtakimrazie-powiedziałTony,gdyspojrzałnasuchą,spustoszonąziemiępod
swoiminogami—niemanadzieidlakogośtakiegojakja;oto,comimówisz.Nie
mamtego,cotrzebamieć,byżyćtakjakJezus,świętyiczysty.
- Nie, nie, to nieprawda, panie Spencer. Zawsze jest nadzieja, zwłaszcza dla
kogoś,ktostarasiętakbardzojakpan,ktojestwyjątkowyjakpan.Poprostuniema
pewności,towszystko.
- W takim razie mówisz, że związek z Bogiem jest tylko pobożnym życzeniem,
niczympewnym,tylkomożliwością?
- Proszę nie bagatelizować pobożnego życzenia. Prawie wszystko w pańskim
świeciezostałowytworzoneprzezpobożneżyczenie,panieSpencer.Niechpannie
ceni się zbyt nisko. W swoich pobożnych życzeniach, w swojej nadziei, staje się
panbardzopodobnydoBoga.
- Tak bowiem Bóg umiłował świat - rzucił Tony. Był to fragment wiersza, który
skądśpamiętał.
Egodramatyczniespuściłwzroknaziemię.
-Niewiarygodniesmutne,prawda?-powiedziałipokręciłgłową.
-Smutne?Toniejestsmutne-zaprzeczyłTony.-Tonajpiękniejszesłowa,jakie
kiedykolwieksłyszałem!Bógkochaświat!Toznaczy,żeBógkochanasnaświecie.
Bóg mnie kocha! - Zrozumienie rozpaliło jego gniew, który błysnął jasno, a on go
pochwycił i plunął nim w Ego. - Wiesz co? Nie obchodzi mnie, czego chcecie.
Jesteściekłamcamiiwaszekłamstwasądemoniczne...
- Sza! - wrzasnął Ego, ale szybko się opanował i uśmiechnął szeroko. - Panie
Spencer,jużnieużywamytegosłowa.Totylkomitologiastarejszkoły.Niejesteśmy
tymi...szpetnymi,obmierzłymiiżałosnymistworzeniami!Zostaliśmytutajprzysłani,
bypomagać.JesteśmyduchowymiposłańcamiBoga,przewodnikamiświatłaiłaski,
wyznaczonymidoułatwianiacidrogiiprowadzeniucięwprawdzie.
-Bandakłamców,oto,kimjesteście!Jakimprawemtuprzebywacie,każdyjedenz
was? Chcę wiedzieć, na czyje prawo się powołujesz, gdy twierdzisz, że macie
prawotubyć?
- Na twoje! - zadudnił budzący echa głos we wnętrzu innego budynku,
najokazalszegowtejosadzie.
Tony drgnął z zaskoczenia i cofnął się o krok, gdy drzwi powoli się otworzyły i
wyszedł z nich wielki mężczyzna. Wraz z nim napłynął gryzący smród odpadków.
Tony stał osłupiały twarz w twarz z... ze sobą, tyle że znacznie większym.
Mężczyznapiętrzyłsięnadnim,mającbliskodziesięćstópwzrostu,alepozatym
było prawie tak, jakby spoglądał w lustro. Ale gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł
paręodmiennychszczegółów.Ręceiuszyolbrzymabyłyniecozbytduże,podczas
gdy oczy trochę za małe i nierówne. Usta były zbyt szerokie, a uśmiech krzywy.
Emanowałautorytetemipewnościąsiebie.
- Sosho - mruknęła Babka do wielkoluda, stając blisko Tony'ego. - Wakipajan! -
Jejtonsugerował,żedziwnesłowaniesąkomplementem.
Tonybyłwdzięcznyzajejobecność,rad,żerównoważytrochęjegostrachu.
-Atykimjesteś?-zapytał.
-No,no,panieSpencer.—Roześmiałsię,splatającręcenaszerokiejpiersi.-Z
pewnością mnie znasz. Jestem twoim nadrzędnym ja, wszystkim, na co miałeś
nadzieję i czego sobie życzyłeś. To ty mnie stworzyłeś, z pomocą kilku
dobroczyńców,którzyprzydaliciwiarywewłasnesiły.Żywiłeśmnieiodziewałeś,iz
czasem stałem się silniejszy i potężniejszy, niż mógłbyś przypuszczać, i wtedy ja
zacząłem tworzyć ciebie. Zrodziłem się w najgłębszych zakamarkach twoich
potrzeb,tybyłeśmoimtwórcą,ajatwoimdłużnikiem,leczdziękimejpracowitości
spłaciłem dług wiele razy. Już cię nie potrzebuję, by istnieć. Jestem silniejszy od
ciebie!
- W takim razie idź precz! Jeśli już mnie nie potrzebujesz, by istnieć, pakuj
manatkiispływaj...izabierzzesobąswoichkolesi.
TorozbawiłowielkiegoTonyego.
-Niemogętegozrobić,panieSpencer.Tomójteren;todziełomojegożycia.Ty
położyłeś fundamenty, ale to my na nich zbudowaliśmy. Dawno temu dałeś nam
prawotuprzebywać,sprzedałeśmiswojeprawoprzysługująceciztytułuurodzenia
wzamianzabezpieczeństwoipewność.Totynasterazpotrzebujesz.
-Bezpieczeństwoipewność?-zdumiałsięTony.-Czytojakiśchoryżart?Nigdy
nieznałemanijednego,anidrugiego-
-Ach,panieSpencer,niewtymrzecz-powiedziałojegojamonotonnym,niemal
hipnotyzującym głosem. - Nigdy nie chodziło o to, czy naprawdę zaznałeś
prawdziwego bezpieczeństwa bądź pewności; liczy się, czy w to wierzyłeś. Masz
cudownąmoctworzeniarzeczywistościzcierpieniaimarzeń,znadzieiirozpaczy,
moc wywoływania z siebie Boga, którym jesteś. My tylko cię prowadziliśmy,
szepcząc, co musiałeś słyszeć, żeby zrozumieć swój potencjał i stworzyć
wyobrażenie pozwalające ci zarządzać twoim światem. Dzięki nam przetrwałeś w
tymokrutnymibezdusznymświecie.
-Ale...—zacząłTony.
- Anthony, gdyby nie ja - przewal mu większy Tony i zrobił krok w jego stronę -
byłbyś martwy. Ocaliłem twoje żałosne życie. Gdy chciałeś je zgasić, to ja
namówiłemciędokontynuowaniaegzystencji.Należyszdomnie!Bezemnienicnie
możeszzrobić.
Tony czuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg, jakby balansował na krawędzi
niewidzialnegourwiska.OdwróciłsiękuBabce,alepozostałtylkozarysjejsylwetki;
znikała.Kurtynaprzysłoniłamuwzrokiwszystko,coprzeżyłwciąguostatnichdni,
straciłojasnośćibarwę.Zziemisączyłasięciemnatrucizna,oplatającgojakluźne
sznurki marionetki, ograniczając jego zdolność do wyraźnego widzenia i do
klarowanego myślenia. Wygłodniała rozpacz pochłonęła młode, wrażliwe części
jego serca i wessała je w studnię głębokiej samotności, która zawsze go
przerażała.Babkazniknęła.Byłsamiślepy.
Potem poczuł tchnienie na twarzy, całujące go z upajającą słodyczą. Przyjemny
zapachprzepędziłohydnysmród.Usłyszałszept:
—Jesteśzupełniesam,Tony,jaksobiezasłużyłeś.Byłobylepiej,gdybyśsięnigdy
nienarodził.
Toprawda,pomyślał.Byłsaminatozasłużył.Zabiłmiłośćwszystkich,którzymu
ją oferowali, i był niczym więcej niż chodzącym trupem. Świadomość tego faktu
runęłananiegojakostatkikruszącychsięściancytadeli.Palcelodowategostrachu
owinęłyjegopierśniczymobręcze,przenikającprzezciałodoserca,byjeściskać,
ażprzestałobić.Zamarł,kamieniejącodśrodkanazewnątrz,iniemógłniczrobić,
żebytopowstrzymać.
A potem skądś z dali napłynęły śmiech i śpiew małej dziewczynki, coraz
głośniejsze.Tonyniemógłsięruszyć,prawieniemógłoddychać.Nieznajdziegow
tejatramentowejciemności.Nawetniewie,żeontujest.
-Boże-modliłsię-proszę,pomóżjejmnieznaleźć.
Zobaczyłdalekiemignięcieruchuiświatła,narastające
wraz ze śpiewem, aż stanęła na wprost niego, może raptem sześcioletnia. Jej
oliwkową buzię okalały krucze włosy, spływające spod wianka drobnych białych
kwiatków. Miała biały trójlisr zatknięty za uchem, oszałamiające brązowe oczy i
byłacaławuśmiechach.
Więcniejestsam.Onagowidzi.Niemalżenamacalnaulgatrochęzmniejszyła
napięciawjegopiersiimógłodetchnąćgłębiej.Niemogęmówić,pomyślał.
Towywołałopromiennyuśmiech.
-Wiem,panieTony-powiedziałaześmiechemdziewczynka—aleczasamito
myślsięliczy.
Poczuł,żesamsięuśmiecha.
Gdziejestem?-pomyślał.
-My,panieTony,gdziemyjesteśmy?My,panieTony,niejesteśmysami.
Zawirowałajaknasceniewsukiencewniebieskieizielonekwiaty,anakoniecw
zwolnionym tempie złożyła głęboki ukłon. Emanowała niewinnością i ciepłem, i
Tonyczuł,jaklodowateciężarystająsięodrobinęlżejsze.Gdybymógłsięgłośno
roześmiać,zpewnościąbytouczynił.
Zatemmy...gdziemyjesteśmy?—znówpomyślał.
Zignorowałago.
- Kim pan jest, panie Tony? - zapytała i przekrzywiła głowę, z dziecinną
ciekawościączekającnaodpowiedź.
Beznadziejnąporażką,pomyślałipoczuł,jakrozpaczściskamupierś.
-Czytymjesteś,panieTony?Beznadziejnąporażką?
Seriaobrazówprzemknęłamuprzezgłowę,awszystkie
popierałysamooskarżenie,potwierdzałyosądwłasnejosoby.
-Och,panieTony!-krzyknęłabezśladuoskarżenia.-Jestpanczymśznacznie
więcej!-Byłotospostrzeżenie,nieocenawartości.
Kimzatemjestem,pomyślał,jeśliczymświęcejniżbeznadziejnąporażką?
Dziewczynka zaczęła skakać wokół niego, pojawiała się w jego polu widzenia i
znikała,odginającpalce,jakbyodliczała.Śpiewnymgłosemoznajmiła:
-PanieTony,jestpanrównieżpotężnymwojownikiem,niejestpansam,jestpan
kimś,ktosięuczy,jestpanwszechświatemcudu,jestpanchłopczykiemBabki,jest
panadoptowanymsynemTatyBoga,jestpanzamałopotężny,żebytozmienić,jest
panpięknymbałaganem,jestpanmelodią...
Zkażdymsłowemrozluźniałysięlodoweokowy,któregoskuwały,ijegooddech
się pogłębiał. Napływały myśli, które chciały się sprzeciwiać i przeczyć każdemu
stwierdzeniu, ale gdy ochłonął, postanowił po prostu obserwować jej taniec i
słuchaćjejśpiewu.
Coonawie?Totylkomaładziewczynka.Mimoto,jejsłowaniosłymoc,byłtego
pewien, i wydawało się, że re- zonują w zamarzniętym ośrodku jego istoty. Jej
obecność była jak nadchodząca wiosna, jak odwilż, która rozgrzewa i zaprasza
nowe życie. Dziewczynka stanęła dokładnie na wprost niego, pochyliła się i
delikatniepocałowałagowpoliczek.
-Jaksięnazywasz?-szepnął,wkońcuodzyskującgłos.
Rozpromieniłasię.
-Nadzieja!MamnaimięNadzieja.
Resztki powściągliwości pękły i łzy trysnęły na ziemię. Nadzieja uniosła
podbródek,żebymógłspojrzećgłębokowjejniewiarygodneoczy.
-Walcz,panieTony-szepnęła.-Niewalczyszsam.
-Zkimmamwalczyć?
- Z twoimi pustymi wyobrażeniami, które powstały, by ukryć twoją niechęć do
poznanianaturyBoga.Walczznimi.
-Jak?
-Rozzłośćsięipowiedzprawdę!
-Myślałem,żegniewjestzły.
-Zły?Jasięzłoszczęcałyczas,nawszystko,cojestzłe.
-Kimjesteś?-zapytałwreszcie.
-JestemTą,którabezustannieciękocha-odparła,rozpromieniona,iodsunęła
sięodniego.-PanieTony,kiedyznajdzieszsięwciemności,nierozpalajwłasnych
ogni, nie otaczaj się wznieconym poprzez siebie blaskiem. Ciemność nie może
zmienićcharakteruBoga.
-Myślałem,żeBabkamniezostawiła...wsamymśrodkubitwy.
-Nigdynieodeszła.Twojawyobraźniausunęłajązwidoku.Rozpalałeśwłasne
ognie.
-Nieumiemtegonierobić-wyznałTony.
- Ufaj, panie Tony. Ufaj. Bez względu na to, co mówi ci rozum, emocje czy
wyobraźnia,ufaj.
-Wtymteżniejestemdobry.
-Wiemy.Ufaj,żeniejesteśsam,iżeniejesteśbeznadziejny.-Uśmiechnęłasię
iznówpocałowałagowpoliczek.-PanieTony,poprostuzaufajsłowuswojejmatki.
Możesztozrobić?
-Zrobię,najlepiejjakpotrafię-obiecałTonybardziejsobieniżdziewczynce.
-Towymagatylkoodrobinychęci,panieTony.Jezusjestbardzodobrywufaniu.
Onwyrównaróżnicę.Jakwiększośćrzeczy,któretrwają,ufaniejestprocesem.
-Skądwiesztakwiele?-zapytałTony.
Pokazałazębywuśmiechu.
- Jestem starsza niż myślisz. - Trzeci raz zatańczyła wokół niego jak niesiona
wiatremitrzecirazsiępochyliła,żebygopocałowaćwpoliczek.-Pamiętaj,panie
Tony.Ta-lithakum.-Dotknęłaczołemjegoczoła,biorącgłębokioddech.-Terazidź
-szepnęła-ibądźzły.
Aonpoczuł,jakzłośćnadchodziniczymtrzęsienieziemi,drżenienarastałowryk,
gdy jego gniew wyrwał dziurę w ciemności i rozproszył ją niczym stado
przerażonych kruków. Tony runął na kolana i zaraz potem dźwignął się ze
stęknięciem.Babkastałatam,gdziejąwidziałostatnio,niewzruszona,zwyjątkiem
sugestiiuśmiechu,któryrozjaśniałkącikijejust.
-Jesteśkłamcą!-ryknąłTony,wskazującpalcemgroteskowywizeruneksiebie.-
Już cię nie potrzebuję i odwołuję wszelkie prawa, jakie kiedykolwiek ci dałem,
wszelkieprawadowtrącaniasięwmojeżycie,iodwołujęjeteraz!
Po raz pierwszy zobaczył rysę w pancerzu pewności siebie tego drugiego,
większegoTony'ego,którysięzachwiałizrobiłkrokdotyłu.
-Niemożesz!-wybuchnął.-Jestemsilniejszyodciebie.
- Może i prawda, ale bądź sobie silniejszy gdzie indziej. To moja własność, mój
dom,mojeserce,iniechcęciętuwidzieć.
- Odmawiam! — Większy Tony stanowczo tupnął nogą. - Nie jesteś władny
zmusićmniedoodejścia.
-Ja...-Tonysięzawahał,poczymwalnąłprostozmostu:-Niestojętusam.
- Ty! - wrzasnął drugi, wznosząc pięść. - Zawsze byłeś sam... sam jak palec.
Nikogotuniewidzę,aty?Ktochciałbybyćztobą?Jesteśsamizasługujesznato,
żebycięzostawić.Jajestemwszystkim,comasz!
- Łżesz! - ryknął Tony z wściekłością. - Wmawiałeś mi te kłamstwa przez całe
mojeżycie,cozaowocowałotylkorozpacząicierpieniem.Skończyłemztobą!
-Jesteśsam-syknąłtendrugi.-Ktochciałbysięzniżyć,żebybyćztobą?
- Jezus! - Tony sam był zaskoczony, gdy to powiedział. - Jezus! - powtórzył i
dodał:-IDuchŚwięty,iOjciecJezusa.
- Ojciec Jezusa. - Ogromny stwór wypluł te słowa. - Nienawidzisz Ojca Jezusa.
Zabił twoich rodziców, zmiażdżył twoją matkę. - Przybliżył się o krok, pełen
satysfakcji. - Zamordował twojego jedynego syna, zabrał go w nicość,
wrzeszczącegoiwierzgającego.Byłgłuchynatwojemodlitwy.Jakmożeszufaćtej
złejistocie,którazabiłatwojegoniewinnegosynajakkiedyśswojego?
-Nieufam!-ryknąłTonyizarazpotemzrozumiał,żetakajestprawda.
Triumfprzemknąłprzeztwarzpotwora.
Tony spuścił wzrok, zerknąwszy szybko na Babkę, która stała jak posąg,
nieporuszona.
-Nieznamgonatyledobrze,żebymuufać,aleJezusufaswojemuOjcu,itomi
wystarcza.
FałszywyTony,wielkiistraszny,zacząłsiękurczyć.Zapadałsięwsobie,ubranie
zwisałoluźno,ażzostałzniegoledwiecieńniedawnegosiebie.Stałsiękarykaturą.
Tony'egoogarnąłspokój,jakwobecnościmałejdziewczynki.
- Więc wszyscy ci dozorcy muru odpowiadają przed tobą? - zapytał żałosnego
pokurcza.
Przez chwilę się wydawało, że skurczony Tony podejmie dyskusję, ale zamiast
tegopotulniewzruszyłramionami.
-Dobrze!-oznajmiłTony.-Maszstądodejśćizabraćzesobąwszystkichswoich
fagasów.
Dziwaczne stworzenia, które się zgromadziły w czasie konfrontacji, zerkały
nerwowowjegokierunku.Większośćpatrzyłaznienawiściąiwzgardąnaswojego
niedawnego wodza, obecnie zredukowanego do pochlipującej namiastki. Gdy ich
szefstraciłwładzęiautorytet,tosamospotkałokażdeznich.NawetSamochwałi
Pyszałek stali się marnymi karykaturami dawnych siebie, i żaden nie był z tego
powoduszczęśliwy.
Całamenażeriaruszyłaścieżkąkunajbliższemuwyłomowiwkamiennejfasadzie,
zgraja mamroczących i stękających malkontentów, którzy brzydzili się swoim
towarzystwem. Idąc z Babką, Tony dostrzegł na ich plecach włókno ciemnego
światła,którewiązałojednegozdrugim.Odczasudoczasuktóryśznichszarpał
ręką,cosprawiało,żeinnysiępotykał,kuzłośliwejucieszepozostałych.
Tonyzauważył,żekrętyszlakbiegnieprzezlabiryntgłazówdociemnegolasuza
murami.
-Dokądidą?-szepnąłdoBabki.
-Nietwojasprawa,Tony.Sąpodeskortą.
-Podeskortą?-Tonyniekryłzdziwienia.-Przecieżnikogoniewidzę.
-To,żeniejesteśwstanieczegośzobaczyć,wcalenieznaczy,żetegoczegoś
niema.-Babkazachichotała.
-Punktdlaciebie—powiedziałTony,szczerzączębywuśmiechu.
Zatrzymali się i stali razem przed wyłomem w niebosiężnym murze, patrząc, jak
markotnakompaniaznikanaścieżcewśródpierwszychdrzew.
Babkapołożyłarękęnajegoramieniu.
- Dobrze dziś walczyłeś, synu. Ale choć ci tutaj zostali pokonani, musisz się
strzecprzedechamiichgłosów,którepozostaływmurachtwojegoumysłuiserca.
Będącięprześladować,jeśliimpozwolisz.
JejdotykprzydałmuwiarywewłasnesiłyiTonyzrozumiałjejostrzeżenie.
- Dlaczego te mury wciąż stoją? Skoro dozorcy odeszli, czy mury też nie
powinnyzniknąć?Dlaczegopoprostuichnieobalisz?
Zawróciliwkierunkubezładnegoskupiskaopuszczonychbudynków.
- Ponieważ ty wzniosłeś te fasady, nie zburzymy ich bez twojego udziału —
odparła Babka. - Pośpiesznie obalane mury mogą przygnieść tych, których się
kocha. Wolność może się stać nowym usprawiedliwieniem lekceważenia i braku
współczuciadlazniewolonych.Różemająkolce.
-Nierozumiem.Dlaczegoróżemająkolce?
-Żebyśobchodziłsięznimiostrożnieidelikatnie.
Zrozumiał.
-Alepewnegodniaruną?Mury?
- Oczywiście, pewnego dnia. Lecz akt stworzenia trwał dłużej niż jeden dzień,
Anthony. Takie mury nie wyrosły w ciągu jednej nocy. Były budowane przez długi
czas, więc obalenie ich też wymaga czasu. Dobra wiadomość jest taka, że bez
pomocy wszystkich tych „przyjaciół”, których właśnie wykopałeś ze swojej
posiadłości,trudniejcibędzieutrzymaćtefasady.
-Mnie?-Tonybyłzaskoczony.—Dlaczegomiałbymchciećjezachować?
- Zbudowałeś te mury, by zapewniły ci bezpieczeństwo, a przynajmniej
wyobrażeniebezpieczeństwa.Sąsubstytutem
zaufania.Zaczynaszpojmować,żezaufaniejestmozolnąpodróżą.
-Więcpotrzebujętychmurów?
- Tak, dopóki będziesz wierzyć, że możesz ufać tylko i wyłącznie sobie, dopóty
będą ci potrzebne. Środki samoobrony, których celem jest powstrzymanie zła na
zewnątrz, często zawierają je w sobie. To, co pierwotnie zapewniało ci
bezpieczeństwo,możewkońcucięzniszczyć.
-Aleniepotrzebujętychmurów?Niesąniczymdobrym.
Poczuł,jakktośodtyłuzamykagowramionach.
- Potrzebujesz granic - powiedział Jezus - ale nie murów. Mury dzielą, podczas
gdygranicesąwyrazemszacunku.
Tony odprężył się w tym czułym uścisku. Łzy niepodzie- wanie wezbrały mu w
oczachispłynęłynaziemię.
- Nawet w naszym materialnym świecie - mówił Jezus - granice wytyczają
najpiękniejsze miejsca, pomiędzy oceanem i brzegiem, pomiędzy górami i
równinami, gdzie kanion spotyka się z rzeką. Nauczymy cię, jak żyć z nami w
obrębiegranic,podczasgdytynauczyszsiępowierzaćnamswojebezpieczeństwo.
Pewnegodnianiebędzieszpotrzebowaćmurów.
Tonywczuwał,żekrusząsiętebardziejwewnętrznemury.Nieznikają,aledrżą,
fizycznie uderzone przez wewnętrzną wiedzę, że jest w pełni akceptowany ze
wszystkimi swoimi wadami i porażkami, ze wszystkimi swoimi przyzwyczajeniami i
dumą.Czytomiłość?Czytaktojest,gdyjestsiękochanym?
-Dobra,Ty,któryDużoPłaczesz-przemówiłaBabka-czekacięrobotaizbliża
sięchwilaponownegorozstania.
Jezuswyjąłkrwawoczerwonąchusteczkę,żebyTonymógłwytrzećnosioczy,a
potemzacząłgootrzepywać.
Przybyli z powrotem do skupiska budowli, tak niedawno będących siedzibą
oszustów.Ciekawichbudowy,Tonypodniósłrękęidotknąłnajbliższegobudynku.
Wydawałsięsolidnyikrzepki,aleledwotrącony,rozsypałsięwgruzyipył.
-Tylkofasady—powiedziałgłośnodosiebie.-Kłamstwa.
Babkasięzatrzymałaispojrzałananiegozpromiennymuśmiechem.
-Miłosłyszećzmianęwtwoimgłosie-oznajmiła.
-Cotoznaczy?—zapytałTony.
- Gdy ludzka dusza zdrowieje, głos zmienia się w sposób zauważalny dla
każdego,ktomauszyiumiesłuchać.
Tonychrząknął.Nigdysięnadtymniezastanawiał,aletomiałosens.
- Mam coś dla ciebie, Tony - powiedział Jezus, wyrywając go z zadumy. -
Niebawembędziesztegopotrzebować.
Wyjął wielkie kółko z kluczami, z tuzinami kluczy w różnych kształtach, różnej
wielkości,oróżnejfakturze.
-Cotojest?-zapytałTony.
-Klucze-burknęłaBabka.
Tonywyszczerzyłzęby.
-Tak,wiem,żetosąklucze,aledoczego?
-Dootwieraniazamków.
Wiedział,żetojąbawi.
-Jakichzamków?
-Wdrzwiach.
-Wjakichdrzwiach?
-Różnorakich.Mnóstwokluczy,mnóstwodrzwi.
- Poddaję się. - Tony parsknął śmiechem i zwrócił się do Jezusa: - Co mam
zrobić?
-Poprostuwybierzklucz.Ten,którywybierzesz,wpewnymmomenciestaniesię
ważny.
Tonysięzawahał.
-Chcesz,żebymwybrałtylkojedenklucz?Ajeśliwybioręniewłaściwy?
-Ten,którywybierzesz,Tony,będziewłaściwy-zapewniłJezus.
-Ale...-Tonyodwlekałdecyzję.-Dlaczegotyzamnieniewybierzesz?Jesteś
boskiitakdalej,więcbędzieszwiedziałlepiejniżja.
Jezussięuśmiechnął.Zmarszczkiwkącikachoczuprzydałyimblasku.
-Chodziouczestnictwo,Tony,nieomanipulowaniekukiełką.
-Więcty...powierzaszmiwybór?
-Oczywiście!-Obojepokiwaligłowami.
Tony nieśpiesznie przeglądał klucze, zastanawiając się to nad jednym, to nad
drugim,ażwkońcuwybrałszczególnystaroświeckiklucz.Wyglądałnastary,jakby
z minionej epoki, jakby należał do starych dębowych drzwi w jakimś
średniowiecznymeuropejskimzamku.
- Dobry wybór - pochwaliła Babka. - Brawo! - Wyjęła z kieszeni wstążkę
błękitnegoświatłainanizałananiąklucz.ZałożyłagoTonyemunaszyję,zatknęła
podkoszulę,spojrzałamugłębokowoczyirzekłakrótko:-Idź!
14
Twarzą w twarz
To,coleżyzanamiiprzednami,jestdrobnostkąw
porównaniuztym,comamywsobie.
RalphWaldoEmerson
-Maggie?
- Miło, że do mnie dołączyłeś. Gdzie byłeś? Zresztą, nieważne, nie chcę
wiedzieć.
-Niechciałaśmiwierzyć,gdypróbowałemtowyjaśnić.Wtejchwilinicwmoim
życiu nie ma za grosz sensu, a jednak, w tajemniczy sposób, ma sens. - Tony
urwał,byspojrzećprzezjejoczy.-Widzę,żejedziemydoszpitala.
Jechali Terwilliger, mijając punkty widokowe nad rzeką Willamette. Skręcili w
prawo na Southwest Canyon, pojechali pod górę w kierunku czegoś, co Tony
nazywał w myślach placem zabaw dla mądrych ludzi, rozległego kompleksu, w
którym przebywało kilka najtęższych umysłów z dziedziny medycyny i ci, którzy
pragnąimdorównać,studenci.
GdysięzbliżylidoCanyonGarage,Maggiewkońcuzapytała:
-Tony,dlaczegotorobimy?Dlaczegochciałeśtuprzyjechać,dlaczegochcesz
zobaczyćsiebiewśpiączce?
- W zasadzie nie jestem pewien - wykręcił się Tony. - To jedna z rzeczy, które
muszęzrobić.
Maggiechrząknęła.
- Nie muszę widzieć mowy ciała, by wiedzieć, gdy ktoś nie mówi mi prawdy, a
przynajmniej nie całą prawdę, nie prawdę w rodzaju „tak ci dopomóż Bóg”. Bez
względunawszystko,mamnadzieję,żewarto.
TonynieodpowiedziałiMaggiedałaspokój.Wreszcieprzerwałmilczenie.
-Maggie,mogęcizadaćpytanienaturymedycznej?
-Jasne.Postaramsięodpowiedzieć.
-Czymartwiludziekrwawią?
- Łatwe pytanie. Martwi ludzie nie krwawią. Trzeba mieć bijące serce, żeby
krwawić.Dlaczegopytasz?
-Zciekawości-odparł.-Jakiśczastemuktoścośdomniepowiedział.Teraz,
gdyjużodpowiedziałaś,wydajesiętooczywiste.
-Nicniejestoczywiste,gdysiętegoniewie-powiedziałaMaggie,wjeżdżającna
parking.Wyjęłazeschowkaplakietkęidentyfikacyjnąiwrzuciłajądotorebki.
-Niezasłużyłaśnastałemiejscedoparkowania?-dociąłjejTonyżartobliwie.
-Nie,jestlistaoczekujących.Czasamizabieratolata,więcsięniespodziewam,
żeprędkojedostanę.
- A ja myślałem, że pielęgniarki są po to, żeby chronić nas przed lekarzami -
powiedziałześmiechem.
Maggie wysiadła i skierowała się do najbliższego budynku, wielkiego białego
blokupołączonegozgłównymjasno-brązowymszpitalem.
Gdy minęli pomnik Wiecznego Płomienia i ruszyli do Doernbecher OHSU, Tony
zapytał:
-Dlaczegoidziemytędy?
-WstąpiędoLindsay,oto,dlaczego-mruknęłacichoMaggie.
Wolałniedyskutować.Byłodniejzależny.
Frontowego wejścia do Szpitala Dziecięcego Doernbecher strzegą dwa posągi,
pies żonglujący kamieniami i koza z przycupniętymi na głowie kotem i małpą,
zapewniającszczyptęhumorunawstępiedotego,conierzadkookazujesięponure.
-Wierzalbonie,Tony-szepnęłaMaggie-czasamibywatuciężko,aletojednoz
najcudowniejszych, najbardziej podnoszących na duchu miejsc, w jakich
pracowałam.Niemiałamlepszejpracy.
-Uwierzęcinasłowo-rzucił.Zdumiałsięnawidokholu,przestronnegoijasnego,
dobrze oświetlonego i czystego, z domkami do zabawy dla dzieci i nawet z
kawiarnią Starbucks, gdzie czekała kolejka spragnionych nałogowców. Gdy weszli
dopełnejwindy,Maggiewcisnęłaguzikdziesiątegopiętra.
- Dziesiąte południowe, onkologia dziecięca - powiedziała do Tony’ego, zanim
zdała siebie sprawę, jak to musiało wyglądać. Kilka osób spojrzało na nią z
uśmiechem, inni odwrócili wzrok. W drodze na górę towarzyszyła im krępująca
cisza i zdawało się, że współpasażerowie opuszczają kabinę najszybciej jak tylko
mogą.
WysiedliprzyKonikuMorskim-każdepiętroioddziałnosząnazwypochodzące
od różnych zwierząt. Minęli opiekę pośrednią nieonkologiczną, weszli do Dolarka
Piaskowego,naterenkliniki,apotemdoRozgwiazdy,na
oddziałhematologii-onkologii.TużprzedwejściemMaggieszepnęła:
-Tusąmojekoleżanki.Zachowujsię.
-Takjest-odparłTony.-Maggie-dodałinnymtonem-dziękuję.
-Niemazaco.-Maggiechrząknęłaiotworzyładrzwi.
-Maggie!
-Cześć,Misty!
Maggie podeszła do recepcji i uściskała wysoką brunetkę. Pilnowała się, żeby
nie cmoknąć jej w policzek, jak miała w zwyczaju. Sytuacja była wystarczająco
skompilowana.
-Maszdzisiajdyżur?
-Nie,wstąpiłamzajrzećdoLindsay.
Innepielęgniarki,zajęteodbieraniemtelefonówiróżnymiobowiązkami,machały
rękami,uśmiechałysięikiwałygłowaminapowitanie.
-MożeszzapytaćHeidi,byłauniejparęminuttemu.Jakierowałamruchem,nic
nowego.Patrz,akuratidzie.
Maggieodwróciłasięiuściskałaenergiczną,skorądouśmiechublondynkę.
-Cześć,Maggie,przyszłaśdoLindsay?
Maggiskinęłagłową.
-Dziśbawiłasięprzezparęgodzin-mówiłaHeidi-itrzymasięcałkiemdobrze.
Nie zdziw się, jeśli będzie spać, gdy do niej zajrzysz. Jest bojowa, ta mała, i
cudowna.Zabrałabymjądodomu,gdybymipozwolili.
-Jazrobiłabymtozrozkoszą-zgodziłasięMaggie.Tonypoczułskurczwsercu.
- Wpadnę i posiedzę z nią parę minut. Szczerze mówiąc, jestem w drodze na
neurologię.
-Czytocoś,ocopowinnamsięmartwić?-zapytałaHeidi,unoszącbrwi.
-Jesteśchora?-zapytałaMistyzzarogu.
-Nie,tylkomamtam...przyjaciela.Dzisiajrobięobchód.
- Rozumiem - powiedziała Heidi. - Ja też muszę wracać do pracy. - Znowu się
uściskały.-Maggie,modlimysięzaLindsay,żebyświedziała.
-Dzięki,skarbie-odparłaMaggie.-Tonajlepszydar,jakimożeciedać.
Tony się nie odzywał, zaabsorbowany emocjami i czułym potokiem rozmowy.
Maggie,obeznanaztymmiejscem,szybkoruszyłakorytarzemwkierunkupokoju9.
-Twojekoleżankisąurocze—powiedziałTony-iseksowne!
-Ha!-Maggiezachichotałapodnosem.-Tutajsąnajlepsiludzie,aleniedajsię
zwieść tym dwóm. Ananasowa Księżniczka, czyli Misty, jest cerberem piętra i
gdybyśspróbowałkichnąćbezjejzgody,urwałabycigłowęikazałacijązostawić
na biurku w recepcji, żebyś nie zaraził nikogo innego. I nie igraj też z Panną
Pokojową.Gdytutajmówią
oseksbombie,kładąnaciskna„bombę”.-Zaśmiałasięcichoidodała:-Ikiedy
wydobrzejesz, nie podrywaj moich koleżanek. Sprawdziłam cię w Google. Masz
reputacjękobieciarza,wcaleniepochlebną.
Maggie po cichu otworzyła drzwi, wsunęła się do pokoju. Drobna dziewczynka
spała na łóżku z częściowo podniesionym wezgłowiem, brak włosów tylko
podkreślał aurę jej dziecięcego piękna i niewinności. Jedną ręką obejmowała
pluszowegodinozaura,stegozaura,wnoszącpodużychkolczastychwyrostkachna
grzbiecie.Byłanawpółokrytakocem,patykowatanoganastolatkizwisałazbrzegu
łóżka.Cichyidelikatny,alewytężonyoddechnadawałrytmpokojowi.
DlaTony’egobyłotoniemalzbytwiele.Niezbliżyłsiędoszpitaladziecięcegood...
odwielulat.Czuł,jaksięwycofujeiwalczy.Wrazzjegowłasnymiemocjaminapły-
nęła mieszanina głębokiego, zawziętego uczucia Maggie do tej nastolatki, i
wszystko się połączyło w wewnętrznej bitwie. Powoli Maggie wygrała. Spojrzał
znowu, jakby jej współczucie złapało go za ramię i nie chciało puścić. Słuchał.
Oddychał.Wszystkobyłotakstrasznieznajome.
-Niesprawiedliwe-szepnął,choćtylkoonamogłagosłyszeć.
-Prawda-szepnęłacicho,żebynieniepokoićśpiącegodziecka.
Wahał się spytać, świadom, że kolejne informacje i osobista więź spowodują
powstaniekonfliktuinteresów.Ajednakspytał.
-Mówiłaś,żezdiagnozowano...?
-Ostrąbiałaczkęszpikową.
-Towyleczalne,prawda?-zapytałznadzieją.
-Prawiewszystkojestwyleczalne.Wtymwypadkuproblempoleganaobecności
chromosomuPhiladelphia,cosprawia,żesytuacjajestbardzoniepewna.
-ChromosomPhiladelphia?Cototakiego?
-Przeniesieniefragmentujednegochromosomunadrugi.Spróbujęciwyjaśnićto
w następujący sposób: Lindsay śpi tutaj w pokoju numer dziewięć, a chromosom
Philadelphia jest związany z chromosomem dziewiątym. To tak, jakby z pokoju
dwadzieściadwawyniesionowiększośćmebli,wstawionododziewiątki,awpokoju
dwadzieścia dwa umieszczono tylko część chromosomu dziewiątego i nic by nie
trafiło tam, gdzie powinno. To ironia losu. Gdyby Lindsay miała zespół Downa jak
Cabby,jejszansebyłybywiększe.Niektórerzeczywtymżyciupoprostuniemają
sensu.Imdłużejsięimprzyglądasz,tymmniejsąsensowne.
-Jakiesąrokowania?-zapytałwkońcu,niepewny,czynaprawdęchcewiedzieć.
Wiedza sama w sobie jest brzemieniem, ale może podzielenie ciężaru uczyni go
lżejszymdlawszystkich.
- Z przeszczepem szpiku, chemią i tak dalej, około pięćdziesięciu procent, ale
chromosom Philadelphia poważnie zmniejsza prawdopodobieństwo wyzdrowienia.
NadomiarzłegoojciecLindsaybyłmieszańcem,coutrudniaznalezieniedawcy,a
onjakbysięzapadłpodziemię.Mówiąotransplantacjikrwipępowinowej,leczztym
wiążąsięosobnewyzwania.Podsumowując,potrzebujemycudu.
Siedzieli w milczeniu. Maggie patrzyła na to dziecko jak na własne, modląc się
bezgłośnie,podczasgdyTonyzmagałsięzestojącymprzednimdylematem.Wtym
szpitalujestwieletakichLindsay,ikażdaznichjestośrodkiemczyjegośżycia.Jak
mógłby uzdrowić tylko jedną? Czy nie będzie lepiej, jeśli uzdrowi siebie? Ma
powiązaniaidostępdobogactwa,którenaprawdęmożecośzmienićwżyciuwielu
osób,nietylkojednej.Wystarczyspojrzećnawszystko,cosięzmieniłodlaniego,w
nim.CzyBabkawpadniewzłość,jeśliwybierzesiebie?Napewnozrozumie.
Było to jak przeciąganie liny. Niemal udało mu się umocnić słabnące
postanowienie, ale potem popatrzył na tę małą osóbkę, z życiem potencjalnych
doświadczeń uciętym przez krwawą waśń toczoną w jej ciele. Nie ulegało kwestii,
żezrobiłbytodlawłasnegosyna,ale...toniejestjegodziecko.
-Możemyjużiść?-szepnął.
-Tak.-WgłosieMaggiebrzmiałyzmęczenieirezygnacja.Wstałaipodeszłado
dziewczynki, delikatnie położyła ręce na jej głowie. - Dobry Jezu, nie mam mocy,
żeby pomóc mojemu skarbowi, więc proszę cię o cud. Ulecz ją, proszę! Ale jeśli
nawet postanowisz ją ozdrowić poprzez wpuszczenie do swojego domu, ufam ci.
Ufam.—Pochyliłasię,żebyjąpocałować.
- Nie! - krzyknął Tony i Maggie znieruchomiała. Po chwili, lekko, jakby muskała
piórkiem,przytuliłapoliczekdołysej,pięknejgłowyLindsay.
***
Opuścili hematołogię-onkologię i skierowali się ku win- dom, żeby zjechać na
dziewiąte piętro, które łączy kompleksy szpitalne OHSU, Doernbecher i Centrum
Medyczne Stowarzyszenia Weteranów. Z łącznika widzieli pajęczynę sieci
tramwajowej pomiędzy wzgórzem a rzeką, służącej głównie pracownikom,
pacjentomiodwiedzającym.
WkompleksieOHSUMaggiepodeszłaprostodowindiwcisnęłaguzik.
-Dziękuję,Tony-mruknęłaledwosłyszalnie,aledlaniegowyraźnie.-Poprostu
musiałamjądziśzobaczyć.
-Niemasprawy-odparł.-Jestwspaniała.
-Niemaszpojęcia,jakbardzo.-Maggiemiałarację,choćmiałpewnepojęcie.
Wysiedli na siódmym piętrze, minęli urazowy OIOM, przeszli przez poczekalnię,
ruszyli w głąb kolejnego korytarza i skręcili w lewo na OIOM na neurologii
naprzeciwko Opieki Pośredniej. Maggie zadzwoniła i powiadomiła recepcjonistkę
po drugiej stronie zamkniętych drzwi, że przyszła w odwiedziny do Anthonyego
Spencera.Drzwisięotworzyłyiposzłaprostodorecepcji.
-NazywamsięMaggieSaundersiprzyszłamzwizytądoAnthonyegoSpencera.
-Czyjapaniąznam?-Młodakobietasięuśmiechnęła.-Wyglądapaniznajomo.
- Pewnie widziała mnie pani pod szpitalem. Pracuję na onkologii w
Doernbecherze.
- Tak, całkiem możliwe - powiedziała i pokiwała głową, sprawdzając informacje
naekraniekomputera.-Zobaczmy,MaggieSaunders,tak,jestpaninaliście.Nie
jestpanikrewną,prawda?
-Aco,takabyłapanipierwszamyśl?-Obiesięuśmiechnęły.-Alepoznałamgo
całkiemdobrze.-Małoniepalnęła:„odkądzapadłwśpiączkę”,alenaszczęściew
poręsiępohamowała.-Jegobratumieściłmnienaliście.
- Chodzi o Jacoba Spencera? - Gdy Maggie skinęła głową, recepcjonistka
spytała:-Wiepani,żemogąwejśćtylkodwieosobynaraz,prawda?
- Oczywiście. Ale prawdopodobnie nie ma kolejki oczekujących. - Wypadło to
trochęsarkastycznie,leczbyłazdenerwowana.
Recepcjonistkajeszczerazspojrzałanaekran.
-Prawdęmówiąc,jestpaniczwartąosobąnaliście-dodałazuśmiechem.
-Czwartą?-zdumiałsięTony.-Kimsąpozostałe?
-Pozostalisązrodziny?-zapytałaMaggie.
-Tak,JacobSpencer,LoreeSpencer,AngelaSpencer,apotempani,leczwtej
chwilinikogouniegoniema.Leżywsiódemce,jeślichcepanidoniegozajrzeć.
-Dziękuję-powiedziałaMaggiezulgą.
-Cholera!-zakląłTony,mającmętlikwgłowie.
-Sza!-szepnęła.-Możemypogadaćotymzaminutę.
Weszlidodobrzeoświetlonegopokoju.Nałóżkuleżał
mężczyznapodłączonydoniezliczonychurządzeń.Szumrespiratorarytmicznie
sygnalizowałjegooddychanie.Maggiestanęławtakimmiejscu,żebyTonymógłsię
dobrzewidzieć.
-Wyglądamokropnie!-krzyknął.
-Cóż,jesteśprawiemartwy-przypomniałamuzrzędliwie,wodzącwzrokiempo
ekranachaparatury.-Iwyglądanato,żewmózgownicyniewielesiędzieje.
Tonyzignorowałuwagę,wciążniemogączebraćmyśli.
-Niemogęuwierzyć,żejesttumojaeksiAngela!
-TaLoreenaliścietotwojabyłażona?Jakdługobyliściemałżeństwem?Ikim
jestAngela?
- Tak, Loree to moja była żona. Mieszka na Wschodnim Wybrzeżu, a nasza
córka Angela mieszka blisko niej, głównie dlatego, żeby być z dala ode mnie, jak
sądzę.Acodotego,jakdługobyliśmymałżeństwem...uch,zaktórymrazem?
- Co to znaczy, „za którym razem”? Byłeś z nią żonaty więcej niż jeden raz? -
Maggieniemogławtouwierzyćipodniosłarękędoust,żebypowstrzymaćsięod
głośnegośmiechu.-Jaktosięstało,żemiotymniepowiedziałeś?-wymamrotała
przezpalce.
- No... - zaczął Tony, ale się zawahał, niepewny, jak odpowiedzieć w sposób,
który nie wywołała nowej lawiny pytań. - To prawda. Byłem dwa razy żonaty z tą
samąkobietąitrochęmiwstyd,jakjąpotraktowałemi...Właściwieniechcęotym
mówić.
-AAngela?Twojacórka?
- Byłem koszmarnym ojcem. Fizyczna obecność mężczyzny w domu nie stoi w
sprzecznościzbrakiemojca.Odszedłem,wtakimczyinnymsensie,zjejżycia.
-Czyonawie?
-Ktocowie?
-Twojaeks.Czywie,żemaszwyrzutysumienia.Wie?
-Wątpię.Nigdyjejniemówiłem.Nierozumiałem
wszystkiego, co zrobiłem, ani jakim byłem patentowanym osłem... Wiesz... nie
miałaś okazji zaznajomić się z pełnią mojego charakteru, który raczej nie jest
godnypodziwu...Nawiasemmówiąc,przepraszamzato,cozdążyłaśpoznać...
- Tony, nigdy nie spotkałam nikogo, kto byłby z gruntu zły. Bardzo zły, ale nigdy
zupełnie.Każdybyłkiedyśdzieckiem,itomidajewiaręwludzi.Poprostukończy
sięnatym,żedajązsiebietyle,ilemają,irobiąto,corobią,zjakiegośpowodu,
jeślinawetgosaminieznają.Czasamiznalezieniegowymagaczasu,alezawsze
jestjakiśpowód.
-Tak,wiemcośotym-oznajmił.Maggiebyłanatyleuprzejma,żeniedrążyła
tematu. Przez dłuższą chwilę patrzyli i słuchali, oboje zagubieni w prywatnych
myślach.
Maggieprzerwałamilczenie.
-Zatem...ichwizytajestdlaciebieniespodzianką?
- Wszystko jest niespodzianką - burknął. - Przypuszczam, że ty też lubisz
niespodzianki?
-Hej,niebagatelizujniespodzianek.Przypominają,żeniejesteśBogiem.
-Tośmieszne!Przypomnijmi,żebymciopowiedział
opewnejrozmowie...mniejszaztym.
Maggieczekała.
-Tak,dopókiClarencenamniepowiedział,niemiałempojęcia,żeJakejestwtej
części kraju. Ostatnio, jak słyszałem, był gdzieś w Kolorado. Loree i Angela
szczerze mnie nienawidzą, więc nie widzę sensu w ich przyjeździe, chyba że... -
Urwał,rozważającinnąopcję.-Chybażewszyscymyślą,żeumieram,iściągnęli
tutaj,żebywkręcićsiędotestamentu.
-Todośćbezduszneitrochęparanoiczne,niesądzisz?Amożeprzyjechali,bo
naprawdęsięociebiemartwią?
Cisza.Tegoniewziąłpoduwagę.
-Tony?Nieodchodź,niezostawiajmnietutajsamej!
Rozmowa skierowała go na mentalną ścieżkę, którą zatarły wypadki ostatnich
dni,inagleosłupiał.
-Onie!-wrzasnąłniemalżezpaniką.
- Tony, sza! - Maggie się przestraszyła, że ktoś może go usłyszeć. - O co
chodzi?Cosięstało?
-Mójtestament!-Gdybymógł,zacząłbynerwowochodzićtamizpowrotem.-
Maggie,zmieniłemtestament,zanimwpadłemwśpiączkę.Zupełniewypadłomito
z głowy, dopiero teraz sobie przypomniałem. Nie mogę w to uwierzyć! Co ja
zrobiłem?
Maggieusłyszałatrwogęwjegogłosie.
-Sza,Tony,uspokójsię.Zmieniłeśtestamenticoztego?Totwójtestament.
- Maggie, nie rozumiesz. Byłem kompletnym idiotą, wpadłem w paranoję i
myślałem,żewszyscychcąmniezałatwić,zadużopiłemi...
-Ico?
-Maggie,musiszzrozumieć,byłemniezupełnieprzyzdrowychzmysłach.
- A teraz jesteś? - Niemal się roześmiała głośno, ale przez wzgląd na niego
zdołałasięopanować.-Icozrobiłeśwstaniezaćmieniaumysłu?
-Zapisałemwszystkokotom!
-Żeco?-Maggieniedowierzaławłasnymuszom.
- Kotom! - potwierdził Tony. - Sporządziłem nowy testament i przekazałem
majątekorganizacji charytatywnej,która opiekujesię kotami.Po prostuwpisałem
kotywGoo-gleitobyłopierwsze,comiwyskoczyło.
-Kotom?—powtórzyłaMaggie,kręcącgłową.-Dlaczegokotom?
-Głupipowód.Zawszejelubiłem,sąmistrzamimanipulacjiiutożsamiałemsięz
nimi. Ale głównym powodem była czysta złośliwość. Loree nienawidzi kotów.
Chciałemwtensposóbpokazaćwszystkimpaleczzagrobu.Niesądziłem,żebędę
otymwiedział,aleuznałem,żetopozwolimiumrzećwpoczuciusatysfakcji.
- Tony, lubię koty, lecz mimo wszystko to najgłupsza rzecz, o jakiej w życiu
słyszałam... i jedna z najpodlej szych, najokrutniejszych, jakie mogłabym sobie
wyobrazić.
- Tak, możesz mi wierzyć, teraz to wiem. Jestem innym człowiekiem, ale... -
Jęknął. - Nie mogę w to uwierzyć. Ależ nabałaganiłem. Spieprzyłem wszystko co
tylkomożliwe.
- Tony... - zaczęła Maggie, tłumiąc impuls, który kazał jej się wściec na tego
człowieka.-Pocotunaprawdęprzyszliśmy?Dlaczegochciałeśtuprzyjść?Chyba
niepoto,żebyśmógłzobaczyćswojąślicznąbuźkę,prawda?
Tony już nie był pewien, czy chce się uzdrowić. Nie był pewien, czy chce
decydować, która z chorych osób ma przeżyć. Kim jest, by podejmować decyzje
takiej wagi, nawet w swoim interesie? Teraz, gdy rzeczywiście tu był, zdał sobie
sprawę, że dokładnie tego nie przemyślał. Jezus i Babka jasno mu dali do
zrozumienia,żemożeuzdrowićwybranąosobę,aletendarbyłzłożonyizaczynał
przypominać przekleństwo. Stojąc przed wyborem, poczuł się zagubiony. Przyszły
mu na myśl wizerunki kaznodziejów telewizyjnych i filmowych showmanów.
Właściwiejaksięuzdrawia?Niepomyślał,byspytać.
-Tony!—GłosMaggieprzerwałjegorozmyślania.
-Przepraszam,Maggie.Próbowałemcośzrozumieć.Położyszmirękęnaczole?
- Na czole? A może od razu cię pocałuję i odeślę tam, skąd się wziąłeś? -
zagroziła.
-Pewnienatozasłużyłem,aleczyraczyszzrobićtylkoto,ocoproszę?
MaggiebezwahaniawyciągnęłarękęiprzyłożyłajądoczołaTony’ego.Czekali.
- Jezu! - krzyknął, nie wiedząc, co począć. Wydawało się, że wybór jest
oczywisty.Musiżyć.Musinaprawićpewnerzeczy,przyczymnienajmniejważnąz
nichjestjegotestament.
-Tomodlitwaczywykrzyknik?-zapytałaMaggie.
-Prawdopodobniejednoidrugie-wyznałTony.Podjąłtrudnądecyzję;postanowił
ją wtajemniczyć. - Maggie, jestem w rozterce. Próbowałem zadecydować i nie
wiem,copocząć.
-Aha,posłuchajmy.
-Maggie,Bógmipowiedział,żemogęuzdrowićjednąosobę,iprzyszedłemtutaj,
żebyuzdrowićsiebie.Aleniejestempewien,czytowłaściwadecy...
-Co?!—Maggiejakoparzonaoderwałarękęodczoła
-Wiem,wiem-zaczął,szukającsłów,bysięwytłumaczyć.
Rozległosiępukaniedodrzwi.Kobietawszpitalnym
stroju otworzyła je cicho, zajrzała do środka. Miała taką minę, jakby się
spodziewałazobaczyćwięcejniżjednegogościa.Maggie,wciążwszoku,zamarła
zrękąnadgłowąTony’ego.Dlapielęgniarkiniebyłtouspokajającywidok.
-Czywszystko...-Urwała,unoszącbrew.-Wporządku?
Maggieopuściłarękętakspokojnieinaturalnie,jaktylkomożliwe.
- Absolutnie! Wszystko jest w absolutnym porządku, nic nam nie jest. -
Uśmiechnęłasięiodstąpiłaokrokodłóżka,cotrochęuśmierzyłozaniepokojenie.
—My...—Urwałaichrząknęła.-Przyszłamwodwiedzinydodobregoznajomego,
pewniepanisłyszała...uch...jaksięzaniegomodlę?
-Terazjesteśmy„dobrymi”znajomymi?-Tonyniezdo-łałsiępowstrzymać.
Pielęgniarkarozejrzałasiępopokoju,sprawdzając,czywszystkojestnaswoim
miejscu,potemzuśmiechemtypubardzo-ci-współczujępokiwałagłową.
-Skończyłapani?Inniczekająichciałbymichpowiadomić,kiedybędąmoglitu
wejść.
-Skończyłam!-krzyknęłaMaggie.
-Jeszczenie!-sprzeciwiłsięTony.
- Tak, skończyliśmy - oświadczyła stanowczo Maggie, po czym z uwagi na
pielęgniarkę poprawiła: - To znaczy, Bóg i ja skończyliśmy to, co kazał mi zrobić.
Modlitwy, rozumie pani, można odmawiać wszędzie, a skoro inni czekają, może
więcpoprostustądwyjdę,żebymogliodwiedzićpacjenta.Wrócękiedyindziej.
Pielęgniarkaprzezchwilęprzytrzymywaładrzwi,jakbydecydowała,cozrobić.W
końcuuchyliłajeszerzej,żebywypuścićMaggie.
WkorytarzuMaggieszepnęłaprzezzaciśniętezęby
-NiechBógmiwybaczy,skłamałamomodlitwie.
-Słucham?-PielęgniarkaUchoNietoperzaszłazaniąbezgłośnie,najwyraźniej
w celu ochrony wszystkich innych przed tą dziwną kobietą. Maggie przewróciła
oczamiiobej-rzałasięzuśmiechem.
- Modlitwa... tylko modlitwa - szepnęła. - Nawyk. Dziękuję pani za pomoc, już
wychodzę.
Pomaszerowaławstronęrecepcji,gdzierecepcjonistkarozmawiałazatrakcyjną
kobietąwdopasowanejgarsonceizmężczyznąwwiatrówceiwdżinsach.Maggie
musiałabyćtematemichrozmowy,gdyżwskazywaliwjejkierunku.
-Niedowiary!-krzyknąłTonyzwyraźnąobawąwgłosie.-ToLoreeiJake.Od
latichniewidziałem.Cozrobimy?
- Maggie? Ty jesteś Maggie? - Jake podszedł i zamknął ją w czułym uścisku. -
Taksięcieszę,żemamokazjęciępoznać-powiedziałzuśmiechem.
Uśmiechbyłautentycznyiczuły,iMaggiegoodwzajemniła.
- Jake, mnie też jest miło. - Zwróciła się do atrakcyjnej kobiety, która do nich
podeszła.-ApanitonapewnoLoree.Muszępowiedzieć...gdybyTonywiedział,że
go pani odwiedzi, z pewnością byłaby to dla niego wielka... i cudowna
niespodzianka.
-Proooszę-jęknąłTony.
Loree ujęła w ręce dłoń Maggie i potrząsnęła nią delikatnie, jakby w wyrazie
wdzięczności.
Tonypoznał,żeMaggienatychmiastichpolubiła.
-Jużpomnie-burknął.
Maggiegozignorowała.
-Tak, zapewne ma pani rację! Co do niespodzianki... - Loree się roześmiała,
twarzmiałajasnąiożywioną.-Wciągukilkuostatnichlatrozmawialiśmywyłącznie
przezprawników,dziękiczemurozmowybyłykulturalne.Zpewnościąopowiedział
paniomniemnóstwokoszmarnychhistorii.
- Prawdę mówiąc, wcale nie - odparła Maggie. - Niewiele mówi o rodzinie i
sprawach osobistych. - Zauważyła, że Jake wpatruje się w podłogę, i szybko
dodała: - Wiem, że ostatnio próbował się zmienić. Mówił mi, że był strasznym
człowiekiem,odpychającymwszystkichodsiebie,źletraktowałludzi...
-Wystarczy-wtrąciłTony.-Sądzę,żemajądośćdobrepojęcie.
Maggiemówiła:
-Prawdęmówiąc,przyszłominamyśl,żemożebyłtakimpalantemczęściowoz
powodu guza mózgu. Jestem pielęgniarką i trochę się na tym znam. Guz może
dziwniewpływaćnapoczuciewłasnego„ja”ipodejściedoinnych.
- Jeśli to prawda - zaczęła Loree z odrobiną smutku w kącikach oczu - to by
znaczyło, że miał guza od wielu lat. Nie, myślę, że tak naprawdę miało to więcej
wspólnegozutratąGabriela.
-Gabriela?-zapytałaMaggie.
ZaskoczenieprzemknęłopotwarzyLoreeizarazpotemzstąpiłjecieńrezygnacji.
-TonyniepowiedziałpanioGabie?Właściwieniepowinnambyćzaskoczona.To
zawszebyłzakazanytemat.
-Przepraszam-bąknęłaMaggieichwyciłaLoreezałokieć.-Nie,nicmionimnie
wiadomo,ajeślitosprawaosobista,niemapotrzebyotymmówić.
- Nie, chyba powinna pani wiedzieć. To był najtrudniejszy okres mojego życia,
naszegożycia.Zbiegiemczasustałsiędlamnieczymścennym,aledlaTony’ego,
jak sądzę, był otchłanią, z której nigdy nie zdołał się wydostać. - Strzepnęła łzę,
która spłynęła po jej policzku. - Gabe był naszym pierworodnym, światłem życia
Tony’ego.Skarżyłsięnabólebrzuchaiwymiotował,więcpewnegodniapopiątych
urodzinach zabraliśmy go do lekarza, który zlecił obrazowanie. Znaleźli guzy w
wątrobie.Okazałosię,żetohepatoblastoma,rzadkizłośliwyrakwątroby.Guzyjuż
dałyprzerzuty,więcmożnabyłotylkoczekaćipatrzeć,jakgaśnie.Tobyłostraszne,
naprawdę,alejestpanipielęgniarką,samapaniwie,jaktojest.
-Wiem,skarbie—odparłaMaggieiwzięłająwramiona.-Pracujęnaonkologii
dziecięcej,więcwiem.Łączęsięzpaniąwsmutku.
Loree po chwili się odsunęła i wyciągnęła z torebki paczkę chusteczek
higienicznych,żebyotrzećoczy.
-Wkażdymrazie-podjęła-chybaTonysięwinił,jakkolwiekgłupiesiętoteraz
wydaje.Potemobwiniłmnie.Gabrielurodziłsięzniskąwagąurodzeniową,co,jak
uważają, czasami się przyczynia, i jakoś uznał, że to moja wina, a potem obwinił
lekarzyioczywiścieBoga.JatakżeprzezjakiśczaswiniłamBoga.Aleodkryłam,
żegdywinisięBogazazło,niepozostajenikt,komumożnaufać,iniemogłamżyć
wtakisposób.
-Tak.-Maggiezezrozumieniempokiwałagłową.-Jateżtoodkryłam.Niemożna
ufaćkomuś,wczyjąmiłośćsięniewierzy.
-Notak.-Loreeodetchnęłagłęboko.—Naszrozwódbyłstraszny,dwarozwody,
ściślej mówiąc, ale mimo wszystko wciąż pamiętam człowieka, w którym się
zakochałam. Dlatego przyleciałyśmy z Angelą pierwszym samolotem. Dla niej to
byłonaprawdętrudne,jakmożepanisobiewyobrazić.
-DlaAngeli?
-Tak,jejostatniarozmowaztatąbyłapojedynkiemnawrzaski.Powiedziałamu,
żewolałaby,żebynieżył.Rozmawialiprzeztelefonwczasiejegoostatniejpodróży
na wschód, niedługo przed tym wypadkiem. Jest w poczekalni, ale zadecydowała,
żejeszczeniechcegowidzieć.Możepóźniej.
- Tak mi przykro - powiedziała Maggie. - Jeśli mogę coś zrobić, wystarczy, że
daciemiznać.—ZwróciłasiędoJake’a,któryprzysłuchiwałsięwmilczeniu.Jego
szorstka powierzchowność będąca skutkiem nielekkiego życia skrywała czułe
serce.-Jake,maszmójnumer,prawda?
-Nie,alewezmęgozprzyjemnością.-Szybkowymieniliinformacje.-Mieszkam
w ośrodku resocjalizacji, dopóki nie stanę na nogi. Jestem tam od kilku miesięcy,
ale mam stałą pracę i nadzieję, że niebawem znajdę sobie mieszkanie. Loree
wypożyczyładlamniekomórkę,żebyłatwiejsiębyłozemnąskontaktować.
- Dziękuję, Jake. Niewiele mi wiadomo o twoich relacjach z bratem, ale wiem
dość,byczuć,żenaprawdęmunatobiezależy.
Uśmiechnąłsięszeroko.
-Dziękizadobresłowo,Maggie,towieledlamnieznaczy.Tonybyłzwycięzcą,ja
przegranym,iodjakiegośczasudystanssiępowiększał.Powrótbyłdlamniedługą
drogąitylkożałuję,że...—Łzyutorowałysobiedrogęnapowierzchnię,zadrżałyna
krawędzi powiek, a potem się przelały. Szybko wytarł oczy. - Przepraszam -
powiedziałjużzszerokimuśmiechem.-Ostatnioczęstotorobię.Dlamnietoznak
uzdrawiania.
Maggieznowugouściskała,wdychającnutęnikotynyitaniejwodykolońskiej.To
bezznaczenia.Tenmężczyznamiałsilnąibogatąosobowość.
-Maggie?Muszęcięocośspytać.Możetywiesz,czyTonysporządziłtestament
życia? Rozmawialiśmy z lekarzami i pracownikami, powiedzieli, że nie mają go w
rejestrze.Zastanawiamysię,czymożemiałformularzwbiurze.
- Nie wiem - odparła Maggie, po czym szybko dodała: — Ale może zdołam się
dowiedzieć. Może ma gdzieś też pełnomocnictwo medyczne. Zobaczę, co uda mi
sięwykopać,idamwamznać,zgoda?
- Byłoby wspaniale. Mówią, że nie wygląda zbyt dobrze. -Wejdziecie i sami
zobaczycie.Możemysięmodlić
ocud,dopókiniezapadniedecyzja.
Obojejejpodziękowaliiruszyliwkierunkujegopokoju.
-Maszcośdopowiedzenia?-mruknęłaMaggiecicho.
- Nie, nie mam. - Głos był chrapliwy i załamany, i Maggie szybko złagodniała.
Wyszli do poczekalni. Maggie przystanęła, żeby przyjrzeć się ludziom zajętym
rozmowami
iprzeglądaniemczasopism.
- To ona - oznajmił Tony, wciąż bardzo przygaszony. - Ta piękna brunetka w
kącie,piszeSMS-a.Chciałemtojakośnaprawić,alezwyklebyłempijanyinigdy
niedoprowadziłemniczegodokońca.Terazsamniewiem,copowiedzieć...-głos
musięzałamał-anijej,anikomukolwiekinnemu.
-Wtakimrazie,Tony,poprostusiedźcichoisłuchaj.Maggieruszyławstronę
jegocórki.Zapłakana,piękna
młodakobietaprzestaławodzićpalcamipoklawiaturzetelefonu.Uniosłagłowę,
przekrzywiłająizapytała:
-Słucham?
- Witam, nazywam się Maggie Saunders i pracuję w OHSU jako pielęgniarka.
PaniAngelaSpencer,prawda?
Młodakobietapokiwałagłową.
-PannoSpencer,nietylkotupracuję,aleznamrównieżosobiściepaniojca.
-Tak?-Angelawstałaiwrzuciłatelefondotorebki.-Skądpaniznamojegotatę?
Magieniebyłanatoprzygotowana.
-Poznaliśmy...Poznaliśmysięwkościele.
- Chwileczkę! - Angela z zaskoczeniem potrząsnęła głową. - Z tatą? Poznała
panimojegotatęwkościele?Jestpanipewna,żemówimyotymsamymgościu?
-Tak,panitatąjestAnthonySpencer,prawda?
- Tak, ale... - Obrzuciła Maggie szybkim spojrzeniem. - Nie wygląda pani na
osobęwjegotypie.
Maggieparsknęłaśmiechem.
-Toznaczy,niejestemszczupła,filigranowaipotulna?
Angelaodwzajemniłauśmiech.
-Nie,przepraszam,jatylko...poprostupanimniezaskoczyła.
MaggiezachichotałaiusiadłaobokAngeli.
-Dlapaniinformacji,paniojciecijaniejesteśmyparą,tylkoprzyjaciółmi,którzy
nietakdawnotemuwpadlinasiebiewkościele.
- Wciąż nie chce mi się wierzyć, że tata poszedł do kościoła. On raczej wziął
rozbratztakimimiejscami.
-Cóż,możetonaspołączyło.Jateżmiałampewnekłopoty.Conieznaczy,że
niematamprawdziwegożycia
i wartości, ale czasami giną za całym tym porządkiem, polityką, gwarancją
stałegozatrudnieniaitakdalej.
-Rozumiem,ocopanichodzi-powiedziałAngela.
-PannoSpencer...-zaczęłaMaggie.
-Proszęmówićmipoimieniu-poprosiłazuśmiechem.
-AjajestemMaggie,miłociępoznać.-Uścisnęłyręce,jakbyzostałyformalnie
przedstawione.-Więc,Angelo,rozmawiałamztwojąmamą,któramipowiedziała,
żemaszztatąnapieńku.
Angela spuściła wzrok, starając się zapanować nad emocjami. Po chwili
spojrzałaMaggiewoczy.
- Powtórzyła ci, co mu powiedziałam, gdy ostatnim razem rozmawialiśmy?
Właściwie to wrzeszczałam. Powiedziałam mu, że wolałabym, żeby nie żył. Kilka
dnipóźniejusłyszałyśmy,żejestwśpiączceibyćmożeumrze,ajaniemogęmu
powiedzieć,żejestmiprzykroi...
Maggie położyła rękę na ramieniu dziewczyny i podała jej chusteczkę. Angela
przyjęłajązwdzięcznością.
-Posłuchajmnie,Angelo.Toniebyłatwojawina.Prawdopodobnieniemuszętego
mówić, ale chcę, żebyś tego wysłuchała. Wszystko ma swój czas, nie mamy nad
tymżadnejkontroli.Wciążmożeszmupowiedzieć.
Angelananiąspojrzała.
-Jakmamtorozumieć?
- Jestem pielęgniarką i wiele widziałam, łącznie z ludźmi w śpiączce, o których
wiem,żesłyszeli,cosięwokółnichdzieje.Możeszmupowiedzieć,cotylkochcesz,
iwierzę,żecięusłyszy.
-Naprawdętaksądzisz?-Nadziejarozbłysławjejoczach.
-Tak-powiedziałaMaggieznaciskiem.-Igdybyśchciałamiećwtedykogośprzy
sobie, dałam mój numer Jake’owi. Po prostu do mnie zadzwoń, a zjawię się o
każdejporzedniaczynocy.
- Dziękuję, Maggie. — Z oczu Angeli polały się łzy. - Nawet cię nie znam, lecz
jestemcitakawdzięczna.Dobrze,żemitopowiedziałaś.Bałamsię...
Maggie wzięła ją w ramiona i Tony rozpłakał się w Maggie. Przyciskał twarz do
oknaświatła,przezktóremógłwidzieć,samemuniebędącwidzianym.Jegoręce
próbowały dosięgnąć córki płaczącej tak blisko, ale tak daleko. Szlochał nad
wszystkimi stratami, o których nie mógłby nawet zacząć mówić, nad wszystkimi
wyrządzonymi przez siebie szkodami. Żal był miażdżący, lecz się przed nim nie
bronił.
-Wybaczmi-wykrztusiłztrudemiodszedł.
15
Naos
Naszekamiennesercastająsięsercamizciała,gdysiędowiadujemy,gdzie
płaczewygnaniec.
BenjaminManning
Tony znalazł się z powrotem w pobliżu osady pod dalekim murem, gdzie tak
niedawnozostałastoczonabitwa.Stałurozwidleniaszlaku:jednaodnogawiodław
lewodozabudowań,któremieściłyjegowewnętrznekłamstwa,adrugawprawo,do
kanciastegobudynkunazwanegoświątynią.
Czułsięwyczerpany,jakbywypadkiiwciążżyweemocjewyssałyzniegoresztki
energii.Słowa„wybaczmi”wciążociągałysięnajegoustachibrzmiałyprawdziwie
dla serca. Uczucie samotności dmuchało mu w twarz jak kapryśny wiatr.
Wprawdzie kłamcy stanowią złe towarzystwo, ale przynajmniej są towarzystwem.
Może prawdziwa przemiana powiększa przestrzeń w sercu, tworząc rozległe
miejsce,któremożezapełnićtylkopoczucieautentycznejwspólnoty.Wcałymżalui
bóluutratyjestsugestiaoczekiwania,nadziei,żebędzielepiej.
Alepozostałajeszczebudowlanakońcudrugiejścieżki.Widziałjąwdali,jakblok
granituwszytywmur.Gdybyniewyraźniewycięteiobrobionekrawędzie,mogłaby
zostaćomyłkowowziętazamasywnygłaz,któryspadłzwysoka.
Świątynia?Coonmawspólnegozeświątynią?Dlaczegotomiejscemiałobymieć
jakiekolwiek znaczenie? Wiedział, że coś go tam przyciąga, niemal słyszał syreni
śpiew.Alebyłocoświęcej.Wtkaninieoczekiwaniawiłasięnićniepokoju,czegoś
niewłaściwego,strachu,którysprawił,żestopywrosłymuwziemięiniechciałich
uwolnić.
Czy może to być świątynia Boga? Ojca Boga? Prawdopodobnie nie, pomyślał.
Babkacośmówiła,żeBógprzebywanazewnątrztychmurów.Tabudowlastoiwich
obrębie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że Bóg chciałby mieszkać w takim miejscu,
bezokienibezdrzwi.
Wiedział, że gra na zwłokę, jakby ciągłe zadawanie pytań było sensownym
substytutem doświadczenia tego, co go czeka. Jak powiedziałaby Babka: „Pora”.
OnaiJezusniewątpliwieznimbyli,aleterazwiedział,żeniemożeichzobaczyćz
powoduwłasnychograniczeń.
-Mamdowaskilkapytań-mruknąłiuśmiechnąłsię.Modlitwa,jaksięwydawało,
jestpoprosturozmową,gdyistniejąwięzi.
GdyTonyruszyłścieżkąwprawo,małajaszczurkaczmychnęłapomiędzyskały.
Wkrótce stało się jasne, że idzie starym wyschniętym korytem. Niegdyś musiała
płynąćtugłębokarzeka,któraprzepływałaprostoprzezświątynięiwpadaławmur
podrugiejstronie.Niektóremiejscawciążbyłybłotnisteodwody,skrytejgdzieśpod
jego stopami. Z każdym krokiem szło mu się coraz trudniej, gdyż miękki piasek
chwytałgozabuty.Gdyzabrakłomutchu,przerwałżmudnąwędrówkęstojardów
odcelu,stanąłisiępochylił,żebydojśćdosiebie.
Wysiłek fizyczny nie był najgorszy. Każdemu krokowi towarzyszył emocjonalny
zamęt. Wszystko w nim wrzaskiem nakłaniało go do powrotu. Oczekiwanie, które
wytyczyłopoczątekwędrówki,rozwiałosięjakdymwwirzepyłu,którywzniósłsięz
korytarzeki.
Burza wyła, gdy w końcu po omacku dotarł do najbliższej ściany świątyni.
Rozpaczliwieszukałnapowierzchniczegoś,doczegomógłbyprzywrzećwobronie
przedatakiemzapierającejmudech,narastającejfurii,aleścianabyłagładkajak
szkło. Odwrócił się i schował głowę w ramiona, żeby się osłonić. Na ile widział i
czuł,niebyłotużadnychdrzwi,żadnegowejścia.Znalazłsięwkropce.
Tony był pewien tylko jednego - powinien tu być. Jeden z tych złych duchów
powiedział, że tutaj oddaje cześć, że on zbudował to miejsce. Jeśli to prawda, w
takimraziemusiwiedzieć,jakwejśćdośrodka.Zbierającsiłydowalkiznawałnicą,
zgiętąrękąosłoniłtwarzprzedsmagającympiaskiemispróbowałsięskupić.Gdzie
w jego wewnętrz- nym świecie istniałoby takie miejsce? Miejsce kultu! Czemu
oddawał tu cześć? Musiało być to coś, co umieścił w centrum swojego życia.
Sukces? Nie, zbyt nieuchwytny. Władza? Nie, ani satysfakcjonująca, ani
najważniejsza.
-Jezu,proszę,pomóżmi-szepnął.
Czywodpowiedzinajegomodlitwę,czynie,natychmiastpewnamyślwpadłamu
dogłowy.Byłajakspokójporankawstającegowdali,corazjaśniejsza,alewrazz
jasnościąnapływałapogłębiającasięrozpacz.Wjednejchwilizrozumiał,cotoza
miejsce. To miażdżący ciężar w jądrze jego jestestwa. To grobowiec, grób,
nagrobekupamiętniającyzmarłego.
Uniósł głowę i przycisnął policzek do ściany. Smutek płynął jak rzeka z jego
najgłębszego,najcenniejszegomiejsca.
Przyłożyłustadogładkiegozimnegokamienia,pocałowałgoiszepnął:
-Gabrielu!
Błyskawicauderzyłatużobokniego,roztrzaskałaścianęjakszkłoizbiłagoznóg,
ale wstrząs odsłonił wejście do korytarza. Tony wczołgał się głębiej w ciemność.
Wewnątrzburzaucichłaszybciejniżsięrozpętała.Podniósłsiębezwysiłkuiruszył
po omacku wzdłuż ściany, ostrożnie przesuwając stopy ze strachu przed pustką i
upadkiem. Niedługo później, pokonawszy kilka zakrętów, znalazł się przed bramą.
Miałazasuwępodobnądotejsprzedkilkudni,gdyprzybyłdobramswojejduszy.
Te drzwi też otworzyły się bezszelestnie i gdy przestąpił próg, musiał spuścić
wzrok,booczyporaziłblaskzalewającyprzestrzeń.
Tonystałwewnątrzczegoś,cowyglądałonaniewielkąkatedręooszałamiającej
konstrukcji, zdobioną, a jednak pełną prostoty. Drobiny kurzu tańczyły i płonęły w
snopachprzefiltrowanegoświatła,jakbypochwyconewoddechu.Alezapachkłócił
sięzewspaniałościątegomiejsca,aseptycznyisterylny.
Niebyłokrzesełaniławek,tylkopustaprzestrzeńidalekiołtarzskąpanywblasku
takjasnym,żeniemógłdostrzecszczegółów.Zrobiłkrokwtamtąstronęiszepnął:
-Niejestemsam.-Echoszeptuodbiłosięodmarmurowychścianipodłogi.-Nie
jestemsam-oznajmiłgłośno
iruszyłkujasności.
Naglecośwniejsięporuszyłoizamarł,sparaliżowanyprzezstrachoczekiwania.
-Gabrielu?-Niemógłuwierzyćwłasnymoczom,gdypojawiałosięprzednimto,
czego najbardziej się lękał i czego najbardziej pragnął. Ujrzał nie ołtarz, lecz
szpitalnełóżko,
otoczone przez światła i aparaturę. Przy łóżku stał jego pięcioletni Gabriel.
Pobiegłkuniemu.
- Stój! - polecił chłopiec. Nuta apelu poniosła się przez świątynię. - Tatusiu,
musiszprzestać.
Tony zatrzymał się dziesięć stóp od syna, który wyglądał dokładnie tak, jak go
pamiętał. Jego pamięć zamroziła zdrowego, energicznego chłopca u progu
przygody życia, teraz stojącego niemal na wyciągnięcie ręki, podłączonego
rurkamidołóżkaicałejtejmaszynerii.
-Toty?Gabrielu,tonaprawdęty?-zapytałbłagalnie.
-Tak,tatusiu,ja,alewidziszmnietylkotak,jakmnie
pamiętasz.Musiszprzestać.
Tony był zdezorientowany. Musiał użyć całej siły woli, żeby nie podbiec i nie
chwycić tego dziecka w ramiona. Stoi ledwie parę stóp dalej, a Gabe każe mu
przestać?Toniemasensu.Panikazaczęławzbieraćjakspienionapowódź.
-Gabrielu,niemogęznówcięstracić.Niemogę!
-Tatusiu,niejestemstracony.Tyjesteś,nieja.
- Nie - jęknął Tony. - To nie może być prawda. Miałem cię. Miałem cię w
ramionach i trzymałem, a ty się wyśliznąłeś i nic nie mogłem zrobić, i tak mi
przykro.-Padłnakolanaiukryłtwarzwdłoniach.-Może-zaczął,patrzącnasyna
- może zdołam cię uzdrowić. Może Bóg cofnie mnie w przeszłość i zdołam cię
uzdrowić...
-Tatusiu,nie.
- Ale czy nie rozumiesz, Gabrielu, gdyby Bóg przeniósł mnie w czasie z
powrotem do ciebie, a ja bym cię uzdrowił, wtedy moje życie nie ległoby w
gruzach...
-Tatusiu.-TonGabrielabyłłagodny,alestanowczy.
-Inieskrzywdziłbymtwojejmamy,iniebyłtakiniedobrydlatwojejsiostry,gdybyś
tylko...
-Tatusiu.-Głosnabrałsiły.
-Gdybyśtylkonie...umarł.Dlaczegomusiałeśumrzeć?Byłeśtakimałyisłaby,i
próbowałem zrobić wszystko, co mogłem. Gabrielu, powiedziałem Bogu, żeby
zabrałmniezamiastciebie,lecztegonieuczynił.Niebyłemdlaniegodośćdobry.
Takmiprzykro,synu.
-Tatusiu,przestań!-rozkazałGabriel.
Tony oderwał ręce od oczu. Zobaczył łzy spływające po buzi, na której widniała
wypisanawyraźniemiłośćdoniego.
- Tatusiu, proszę, musisz przestać - szepnął jego syn. - Musisz przestać się
obwiniać, obwiniać mamę, obwiniać Boga, obwiniać świat. Proszę, pozwól mi
odejść.Odlatwięziszmniewtychmurachinadszedłczas,żebyodejść.
-Gabrielu,niewiemjak!-Lamentpłynąłznajskrytszychgłębi,byłnajszczerszym
krzykiemjegoserca.-jakmamtozrobić?Jakmampozwolićciodejść?Niechcę,
niechcę...
-Tatusiu,posłuchaj.-Gabrielosunąłsięnakolana,żebyspojrzećprostowtwarz
ojca.-Posłuchaj,jatutajnieistnieję.Totytutkwisz,itorozdzieramiserce.Czas,
żebyśodszedł,byłwolny,pozwoliłsobieodczuwać.Niemaniczłegowśmiechuiw
cieszeniusiężyciem.Naprawdę.
-Alejakmogę,Gabrielu,bezciebie?Niewiem,jakpozwolićciodejść.
-Tatusiu,nieumiemcitegowyjaśnić,alejużjesteśzemną,jesteśmyrazem.W
życiu-po nie jesteśmy rozdzieleni. Utknąłeś w zepsutej części świata, i nadszedł
czassięuwolnić.
- W takim razie, Gabrielu - zaczął Tony błagalnie - w takim razie dlaczego tu
jesteś?Jakmogęcięwidzieć?
-PonieważpoprosiłemTatęBogaotendar.Pozwoliłmituprzyjść,żebympomógł
cisiępozbierać.Jestemtutaj,tatusiu,ponieważkochamcięcałymsercemichcę,
żebyśznówbyłcałością,iwolny.
-Gabrielu,przepraszam,sprawiłemciwięcejbólu...
- Przestań, tatusiu. Nie rozumiesz? Mnie nie jest przykro. Chciałem tu być.
Chodzinieomnie,leczociebie.
-Cowięcmamzrobić?-Tonyztrudemwypowiedziałtesłowa.
- Wyjdź stąd prosto przez mury, które zbudowałeś, i nie oglądaj się za siebie.
Wyzwólsię,tatusiu.Niemartwsię
omnie.Mamsięlepiej,niżmożeszsobiewyobrazić.Jateżjestemmelodią.
Tonyroześmiałsięprzezłzy.
-Mogęcipowiedzieć-zaczął,zmagającsięzesłowami-żenaprawdędobrze
cięwidzieć?Mogętakpowiedzieć?
-Dobrze,żemitomówisz,tatusiu.
-Imogęcipowiedzieć,żeciękocham,żestraszniezatobątęsknięiżeczasami
jesteśwszystkim,oczympotrafięmyśleć?
-Tak,todobrze,aleterazporapowiedziećdowidzenia.Pożegnaniesięzemną
teżjestdobre.Poraodejść.
Tonywstał,wciążzapłakany.
-MówiszjakBabka.-Zaśmiałsięurywanie.
Gabrieluśmiechnąłsięszeroko.
- Uznam to za komplement. - Pokręcił głową. - Gdybyś tylko wiedział! W
porządku,tatusiu.Jestemgotowy.
Tony stał, przez długą chwilę patrząc na pięcioletniego syna. Wreszcie
odetchnąłgłębokoipowiedział:
-Dobrze,dowidzenia,mójsynu!Kochamcię.Dozobaczenia,Gabrielu.
-Dowidzenia,tatusiu.Niebawemsięzobaczymy!
Tonysięodwrócił,zaczerpnąłtchuiruszyłwkierunku
ściany blisko miejsca, gdzie wszedł. Z każdym krokiem podłoga pękała jak
kryształuderzanykamieniem.Nieśmiałsięobejrzećzestrachu,żeosłabniejego
postanowienie.Ściana
przednimzamigotała,zrobiłasięprzejrzysta,apotemzupełniezniknęła.Usłyszał
dudnieniezaplecamii,niepatrząc,wiedział,żeświątyniasięzapada,żejegodusza
ulegaprzemianie.Jegokrokistałysięzdecydowaneipewne.
Tony spojrzał przed siebie i zobaczył, że pędzi ku niemu ogromna ściana wody.
Piętrzyła się tuż przed nim i nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko czekać, żeby go
porwała.Stanąłiszerokorozłożyłramiona.Rzekapowróciła.
16
Masz babo placek
Bógwchodziprywatnymidrzwiami,dokażdego
zosobna.
RalphWaldoEmerson
-Maggie?
- Hej! - pisnęła Maggie, upuszczając kubek z mąką na kuchenny blat. - Nie
zakradajsiętakdomnie!Wiesz,żezniknąłeśprawienadwadni,gdyzostawiałeś
mniewszpitaluzeswojącórką?Terazspójrz,jakizrobiłeśbałagan,straszącmnie
prawienaśmierć.
-Maggie?
-Co?
- Naprawdę się cieszę, że cię widzę. Maggie, czy ostatnio ci mówiłem, ile ci
zawdzięczam?Jestemtakiwdzięczny...
-Tony,dobrzesięczujesz?Niewiem,gdziebyłeś,alemówiszjaktrochęchory,
rozumiesz,zupełniejakniety.
Roześmiałsięibyłomuztymdobrze.
-Możliwe,alenigdyniebyłemwlepszejformie.
-Takdlatwojejinformacji,lekarzesąinnegozdania.Niejestztobązbytdobrze.
Musimypogadać.Jawtymczasie
będę robić szarlotkę. Wiele się wydarzyło, odkąd poszedłeś na samowolkę, i
musimyopracowaćplan.
-Szarlotkę?Uwielbiamszarlotkędomowejroboty.Jakatookazja?
Tonywiedział,żeMaggiepowstrzymujesięoduśmiechu.Czuł,jaknarastawniej
wyjątkowamieszankaemocji.
-Aha,niemusiszmimówić.Pieczeszplacekdlapolicjanta,prawda?
Machnęłarękąiparsknęłaśmiechem.
- Tak, wpadnie po służbie na mały deser. Wiele rozmawialiśmy przez telefon,
odkądodszedłeś.Uważa...-zatrzepotałarękamijakdebiutantka-żejestemtrochę
tajemnicza.Żebyświedział,jeśligopocałuję,totylkoprzezprzypadek,alegdybym
sięzapomniała...Taktylkomówię.Naprawdębędęsięstarałategoniezrobić,ale...
samrozumiesz.
- Super! - westchnął Tony, zastanawiając się, jak to by było, skakać niczym
piłeczkapingpongowapomiędzydwiemaduszami.
Mówiąc, Maggie zgarnęła mąkę do zlewu, a potem przechodziła z miejsca na
miejsce,gromadzącskładnikinaszarlotkęwedługprzepisumatki.
- W ciągu tych dwudziestu minut w szpitalu dowiedziałam się o tobie więcej niż
przezcałytenczas,gdykręciłeśsięwmojejgłowie.Przezchwilębyłamnaciebie
naprawdęwściekła,zaskrzywdzenierodziny.Twojażona,twojabyłażonatorówna
babka.Atwojacórkajestnadzwyczajna
i mimo wszystko nadal cię kocha, pod całą tą swoją furią. I, Tony, przykro mi z
powoduGabriela,naprawdęprzykro.-Umilkła.-IcojestztobąiJake’em?Tego
jeszczenierozumiem.
- Maggie, zwolnij — wtrącił Tony. - Odpowiem na twoje pytania, ale najpierw
musimyporozmawiaćopewnychrzeczach.
Maggieprzerwałapracęispojrzaławokno.
-Naprzykładouzdrawianiu?Tony,tomiporządniedopiekło.Kazałeśmisiętam
zabrać,patrzyłeś,jakwylewasięzemniemiłośćdoLindsaypototylko,żebymnie
zmusićdopołożeniarąknatwojejżałosnej...
- Wybacz mi, Maggie, proszę - przerwał jej Tony. - Nie wiedziałem, co innego
zrobić,ipomyślałem,żejeśliwyzdrowieję,będęmógłpomócwieluludziomimoże
nawet wynagrodzić wyrządzone przeze mnie krzywdy. Wiem, że to było krańcowo
egoistyczne...
- Tony, przestań! - Uniosła rękę. - To ja byłam samolubna, myśląc tylko o
krzywdach,któremniespotkaływżyciu,iotym,cochciałabymnaprawić.Niewiele
lat temu straciłam najdroższe mi osoby i po prostu nie chcę stracić kolejnej. Nie
mam prawa oczekiwać, że użyjesz swojego daru, by uzdrowić Lindsay. Byłam w
błędzie,więcczytymiwybaczysz?
-Jamiałbymciwybaczyć?-JejprośbazaskoczyłaTonyegoidziwniepodniosła
gonaduchu.
-Tak,musimytampójść,Tony,ipomodlićsięotwójpowrótdozdrowia,zanimtym
maszynomskończysiępaliwo,itrzebazrobićtoprędzejniżpóźniej.Jakmówiłam,
zaczynaszsięwymykaćilekarzeniesądzą,byśwrócił.
-Wielemyślałemodarzeuzdrowienia,Maggie...
- Tak, nie wątpię. Ale nie możesz zostawić swojego majątku kotom! - Przestała
wyrabiać ciasto widelcem i sięgnęła po drewnianą łyżkę. - Kotom! To jedna z
najgłupszych rzeczy, o jakich słyszałam. Może zebrom albo wielorybom, albo tym
milutkimfoczkom,alekotom?-Pokręciłagłową.-Boże,miejlitość,dawaćkotom
ciężkozarobionepieniądze.
-Tak,togłupie-zgodziłsię.
- Tak, uzdrówmy cię, żebyś mógł odkręcić tę głupotę. - Machała łyżką w stronę
okna,gdymówiła.
-Myślałem,Maggie...
-Tony,maszwszelkieprawosięuzdrowić.Bógdałcitendar,Bógcigopowierzył,
i jeśli uznałeś, że uzdrowienie samego siebie jest najlepszym wyjściem, popieram
cię w stu procentach. I nie chodzi o to, że mam prawo mówić ludziom, jak mają
kierować swoim życiem. Na samo ich ocenianie zużyłam więcej energii niż to
warto...-Znówmachnęłałyżką,terazoblepionąmasłemimąką.-Staramsięnie
robićtegoczęsto,aletrudnosięodzwyczaić,wiem,iczasami,przyznaję,ocenianie
innych pewnie trochę za bardzo mnie bawi. Czuję się lepsza i myślę, że są tacy,
którymprzydasięmałeosądzenie,iżenależędoztych,którzytorobiąnajlepiej.
Rozumiesz, Tony? Wszyscy jesteśmy w taki czy inny sposób pokręceni. Kończę
mojekazanie.Comyślisz?
-Skłaniaszmniedouśmiechu,oto,comyślę-odparłTony.
- W takim razie moje życie ma sens. - Maggie zachichotała. - A tak poważnie,
mojeżycienabierzesensu,jeślidostanęobrączkęślubnąodClarensa,bezobrazy.
- Nic się nie stało! - Tony parsknął śmiechem. - Maggie, mam pomysł, jak
naprawić tę kocią głupotę, ale będziemy potrzebować trochę pomocy. Im mniej
ludzi,tymlepiej,imyślęoJake’u,ponieważchybaniemamywyboru,
ioClarence’ie,ponieważjestglinąidopilnuje,żebyśmyzrobilitojaktrzeba.
- Tony, trochę mnie przerażasz. Planujemy napad czy co? Coś takiego nigdy
dobrzeniewychodzi.Oglądamfilmy.
-Niezupełnienapad.
-Niezupełnie?Wcalenieczujęsięlepiej.Tosprzecznezprawem?
-Dobrepytanie.Niejestempewien,chybanapograniczu.Aleskoroniejestem
martwy,toraczejniezłamiemyprawa.
-IchceszwtowmieszaćmojegoClarence’a?
-Niemainnegowyjścia.
-Skarbie,niechcęmieszaćClarence’a.Wolałabym,żebykotywygrały.
-Maggie,musimy.
-Wiesz,żemogęwyjśćzdomuipocałowaćjakiegośbezpańskiegopsa,amoże
nawetlepszybyłbykot,skorodlanichzrobiłeśtakągłupotę.
-Taknaprawdęnigdyniechodziłookoty,Maggie,tylkoomnie.Proszę,zaufaj
mi.PotrzebujemypomocyCla-rence’a.
-OBoże.-Wzniosłaoczykusufitowi.
-Dzięki,Maggie.Muszęjeszczerozpracowaćparękwestii.Miejsce,doktórego
musimysiędostać,należydomnie,aleniktniewieojegoistnieniu.Urządziłemje
poto,żebytrzymaćtammojeprywatnerzeczy,izabezpieczenianiemogłybybyć
lepsze.Problemwtym,żegdypolicjapróbowaławytropićsygnałkamerzmojego
mieszkania,systemsięzresetowałiniemożnawejśćbezwprowadzenianowych
kodów.
-Adlaczegosięspodziewasz,żematodlamniesens?-zapytałaMaggie.
-Przepraszam.Poprostugłośnomyślę.
-Tylkoniezapominaj,żetwojegłośnemyśleniejestmoimgłośnymmyśleniem,i
terazsobiemyślę,żejestemskołowana.
-Nodobrze,mamtajnelokumnadrzekąprzyMacadamAvenue,alepotrzebuję
nowychkodów,któremożnadostaćtylkowtrzechmiejscach.
-Więcjestamtądweź-zaproponowałaMaggie.
-Totrochębardziejskomplikowane.Listznowymikodamiidziedobanku,gdzie
kodyzostająautomatyczniezdeponowanenakoncie.Dostępdokontaumożliwia
autoryzacja,którajestwskrytcedepozytowej.Skrytkęmożnaotworzyćtylkowtedy,
gdymasięaktzgonu.
-Atopech!Twardyorzechdozgryzienia.
-Opcjanumerdwa-kontynuował-jestniewielelepsza.Kiedykodsięresetuje,
systemautomatyczniewysyłalistekspresowydoLoree.Onaniemapojęcia,coto
jestanidlaczego,boniemaanisłowawyjaśnienia.Swegorodzajukopiazapasowa
kopiizapasowej.Nikomunieprzyjdzienamyśl,żemojabyłażonamacoś,cojest
dlamnieważne.
-Czekaj!-przerwałamuMaggie.-Jakwyglądatakikod?
- To seria sześciu jedno- albo dwucyfrowych liczb, od jednego do
dziewięćdziesięciudziewięciu,generowanychlosowo—wyjaśnił.
-Jaknumerywloterii?-zapytała,szybkomyjącręcewzlewie.
-Tak,chybatak.
-Jakto?-Zdjęłazhaczykawkorytarzuswojątorebkęizaczęłająprzetrząsać.
Triumfalnie wyjęła kopertę poczty ekspresowej. Była w niej kartka z sześcioma
liczbami,każdawinnymkolorze.
-Maggie,toto!-krzyknąłTony.-Skąd,ulicha...
- Od Loree! Wróciłam do szpitala, żeby pomóc jej i Jake’owi w możliwych
przygotowaniach,rozumiesz,wiecznyodpoczynekraczcidaćPanie,iwtedytomi
dała. Powiedziała, że przyszło tuż przed ich wyjazdem i w drodze do drzwi
schowałatodotorebki.Adresemzwrotnymjesttwojebiurowcentrum,powiedziała,
ipomyślała,żemożejacośztegozrozumiem.Powiedziałamjej,żeniemampo-
jęcia, ale i tak kazała mi to zatrzymać. Chciałam cię o to spytać, ale kompletnie
wypadłomizgłowy,dopókisam
otymniewspomniałeś.
-Maggie,mógłbymcięucałować!-wrzasnąłTony.
- Byłoby to trochę dziwne. Ciekawe, co by się stało? - mruknęła. - Więc tego
potrzebujesz?
- Tak! To kod umożliwiający wejście. Pokaż mi stempel na kopercie. Tak, to to.
Jejku,zaoszczędzinammnóstwoczasu.
-Mówiłeś,żejesttrzecisposóbnazdobyciekodów?
- Już nie jest potrzebny. Kod jest przesyłany elektronicznie do specjalnej
klawiaturynumerycznejwmoimbiurzewcentrum.Tylkojaznamkoddostępudotej
klawiatury
ipomyślałem,żemożezłożymytamwizytę,żepodjakimśpretekstemusiądęprzy
moim biurku. Zważywszy, że Jake jest moim bratem, może by się zgodzili, żeby
pobyłtamsam.
-Tak,aletobyoznaczało...
- Wiem, musiałabyś go pocałować, a sytuacja już jest wystarczająco
skomplikowana. Teraz nie musimy wciągać Jake’a. - Ogarnęła go ulga. - Co
prowadzimniedodrugiejkwestii.-Pochwilimilczeniaspytał:-Cosądzisz
oJake’u?
-O,chodzicioJacobaAdenaXavieraSpencera,twojegobrata?
Tonyznówdałsięzaskoczyć.
-Skądznaszjegopełnenazwisko?
- Clarence wyciągnął jego kartotekę. Jest notowany, wiesz, nic poważnego,
główniewłamaniawceluzdobyciaśrodkównazakupnarkotyków.Odsiedziałpiątkę
wTeksasie...
-Odsiedziałpiątkę?Ktotakmówi?
-Skarbie,nieznaszmojejhistoriianirodzinnegodziedzictwa,więclepiejsiępilnuj.
-Przepraszam.Mówdalej,proszę-zachęciłjązszerokimuśmiechem.
-WczorajspędziłamzJake’emparęgodzinwszpitalu.Wieleotobiemówił.Nie
wiem, czy wiesz, ale wielbi ziemię, po której stąpasz. Powiedział mi, że żyje tylko
dziękitobie.Chroniłeśgowczasiedorastania,gdywszystkozwariowało.Potemsię
odsunąłeś, a on wpadł w złe towarzystwo, zaczął ćpać i wstydził się z tobą
kontaktować.Uważacięniemalzaojca,asiebiezanieudacznika,porażkęićpuna.
Tony słuchał w milczeniu, gdy ujawniały się w nim emocje, na które nie był
przygotowany.
- Tony, Jake jest już czysty. Poradził sobie dzięki grupie Anonimowych
Narkomanów,rehabilitacjiiJezusowi.Jestczystyprawieodsześciulat.Wróciłdo
szkoły, pracując na niepełny etat, i skończył tutejszy Warner Pacific College.
Pracuje dla Portland Leadership Foundation i oszczędza pieniądze. Jake czekał,
żebyuskładaćnawłasnemieszkanie,ipróbowałzebraćsięnaodwagę,żebysięz
tobąskontaktować,gdyzadzwoniłapolicja.Chciał,żebyśbyłzniegodumny,pewnie
bardziejniżczegokolwiekinnegonaświe-cie.Czuje,żestraciłokazję,żebycito
powiedzieć. Ale cię uzdrowimy i sam ci to powie. Naprawdę musi usłyszeć od
ciebie,żejestdlaciebieważny.
Tonyczekałwmilczeniu,starającsięodzyskaćpanowanienadsobą.
- Więc - zaczął - Maggie, muszę wiedzieć, czy mu ufasz. Ufasz Jake’owi?
Myślisz,żezmiany,którewnimzaszły,sąprawdziwe?
Czuła wagę jego pytań, sens ważności, który im nadawał, i zastanowiła się
głębokoprzedudzieleniemodpowiedzi.
-Tak,Tony.Tak.Wszystkowemniemówi,żetwójbratjestmądryisolidny,ciężko
pracuje,ipowierzyłabymmuCabby’egoiLindsay,atochybamówisamozasiebie.
- Musiałem to wiedzieć, Maggie. Ufam ci, i skoro ty ufasz Jake’owi, mnie to w
zupełnościwystarczy.Dziękuję!
Słyszaławjegogłosie,żetoniecałahistoria,alenienaciskała.Tonyjejpowie,
gdybędziegotowy.
-Tony,zaufanie,którymobdarzającięinni,jestzaszczytem.
- Ty jesteś dla mnie wśród pierwszych - dodał Tony. - A to znaczy więcej niż
umiemcipowiedzieć.
-Zobdarzeniemzaufaniemwiążesięryzyko,Tony,iwkażdymzwiązkuzawsze
jest ryzyko, ale podsumowując? Świat nie ma sensu bez więzi. Niektóre są po
prostu bardziej popaprane niż inne, niektóre przelotne, inne trudne, a nieliczne
łatwe,alekażdawięźjestważna.
Wsunęłaplacekdopiekarnika,dwarazysprawdziłatemperaturęiodwróciłasię,
żebyzrobićherbatę.
-Poprostuwiesz,Tony,każdymusispotkaćsięzkażdym,poznaćróżnepunkty
widzenia.Przyszłominamyśl,żemożechciałbyświedzieć.
-Dziękuję,Maggie.Dziękizasprawienie,żetaksięstało.
-Niemazaco,panieTony.
-Dlaczegomówiszdomnie...panTony?-zapytał,zaskoczony.
-Niewiem-odparła.-Poprostuwydałomisiętowłaściwe.Aco?
- W zasadzie nic. Spotkałem dziewczynkę, która mnie tak nazywała. Po prostu
przypomniałaśmioniej.
- Dzieci! - Maggie się roześmiała. - Potrafią zakraść się tam, gdzie nie
wpuszczamyinnych.
-Świętesłowa-zgodziłsięTony.
Chwilę po tym, jak apetyczna szarlotka została wyjęta z piekarnika, do domu
wpadła Molly z Cabbym, oboje w dobrych humorach. Cabby podbiegł do swojej
kumpelkiMaggieizamknąłjąwniedźwiedzimuścisku,apotemzajrzałdojejserca
iszepnął:
-Ta-ni...pełnegodna!-Zachichotałipopędziłdoswojegopokoju.
-Tendzieciaktozupełnieinnahistoria-skomentowałTony.
-Jasne-zgodziłasięMaggie.-Aocomuchodziło?
-Orozmowęsprzedjakiegośczasu.Onwie,kiedytujestem,wiesz?
-Tenchłopakwiemnóstworzeczy.
Molly wyszła z łazienki z uśmiechem, który przypominał najpiękniejsze kolory
zachodusłońca,iuściskałaprzyjaciółkę.
-Dobrewiadomości?-zapytałMaggie.
-OLindsay?Niezupełnie.Zgrubszatosamo.-Ściszyłagłos.-JesttuTony?
Maggieskinęłagłową.
- Cześć, Tony. Spędziłam dziś mnóstwo czasu z twoją rodziną, zwłaszcza z
Angelą.Szybkosięzaprzyjaźniłyśmy,awłaściwietoonaiCabbyprzypadlisobiedo
serca.Jestniesamowitądziewczyną,tatwojadziewczyna.
-Mówi„dziękuję”-powiedziałaMaggie,zanimTonyzdążyłcokolwiekpowiedzieć.
- I... - Molly uśmiechnęła się szeroko - miło mi, że poznałam twojego brata,
Jake’a. Zabrał mnie dziś w odwiedziny do ciebie i muszę powiedzieć, że z was
dwóchonwyglądalepiej.
-Mówi,żetodlatego,żejestchory-przekazałaMaggie.
-Niewątpliwie.-Mollyześmiechemotworzyłalodówkę,żebyprzetrząsnąćjąw
poszukiwaniuczegośdozjedzeniadlasiebieisyna.
-Jestmnóstwociasta,Molly.
-Cudownie.Weźmiemysobienadeser.Zarazwrócę.ObiecałamCabbyemu,że
możezjeśćkolacjęnapodwórkuimuszętozorganizować.
W tej chwili zabrzęczał dzwonek, a zaraz potem rozległy się trzy ostre
stuknięcia.NiktnieuznałichzaznaczącezwyjątkiemTony’ego,któregoskłoniły
douśmiechu.PewnieaniJack,aniJezus,pomyślał.
Był to Clarence, czekający z ciepłym uśmiechem i uściskiem dla Maggie.
Powódźzadowolenia,któreichzalało,wystarczyła,żebyTonynachwilęzamknął
oczy,apotemzrobiłgłębokiwdech.Takwielegominęłoalbotylestraciłzpowodu
swoichmurów.
-Niepocałujecię-szepnęłaMaggie.-Wiesz,ktotujest.
Clarencesięzaśmiał.
-Poprostudajmiznać,gdyodejdzie,anadrobimystraconyczas.
-Mamcięnaszybkimwybieraniu-powiedziałaześmiechem.
- Jej, co tak pachnie?! - zawołał Clarence. - Świeżo upieczona szarlotka.
Pachniejakumojejmamy.Maszlody?
-Jasne.MogąbyćTillannoknilla?
-Idealne!-Usiadłprzystole,aMaggiepodałaszarlotkęzlodami.-Jeślibędę
sięprzytobiekręcić,przyjdziemidwarazywięcejćwiczyć,alejeślismakujerównie
dobrze,jakpachnie,tobędziewarto.
Maggiepodałamutalerzykzbardziejniższczodrąporcjąiczekała,ażspróbuje.
Clarencesprostałwyzwaniuizareagowałdziecięcymzachwytem.
- Maggie, to coś wyjątkowego. Nie cierpię tego mówić, ale może nawet lepsze
niżumamy.
Błysnęłapromiennymuśmiechem.
- Oboje przyprawiacie mnie o mdłości - wtrącił Tony. - Ociekacie słodyczą...
rzygaćsięchce!
UśmiechMaggienieprzygasł.
-Tonymówicześć.
- Cześć, Tony. - Clarence wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wziął następny kęs i
przeżuwałnieśpiesznie,rozkoszującsięsmakiem.
-Cześć,Clarence.-MollywróciłazpiknikuzCabbymiuściskałapolicjanta,po
czymwzięłatalerzzladyiusiadłazewszystkimi.-Cosiędzieje?
- Masz idealne wyczucie czasu - powiedziała Maggie, nakładając do czarki
ciastoilody.-Właśniemieliśmyzacząć.
Clarence,patrzącnaMaggie,powiedziałpoważnymtonem:
-Tony,muszęcięprosićowielkąprzysługę.
-Mówi,żedobrze,boonteżchcecięprosićowielkąprzysługę.
-Może-zastanowiłsięTonynagłos-możepoprostugopocałuj,żebymmógł
muwytłumaczyć,czegochcę,bezinterpretowania.Byłobyłatwiej.
-Żartujesz?-żachnęłasięMaggie.-Iwykluczyćmniezkręguwtajemniczonych?
Nie ma mowy! Choć przemawia do mnie pomysł pocałowania Clarence’a,
zaczekam, wielkie dzięki. Jeśli zamierzacie spiskować, chcę brać w tym udział.
Śmiało,Clarence.
- Tony - zaczął Clarence - tak naprawdę nie mam prawa prosić cię o to, o co
zamierzam poprosić, i nawet nie wiem, czy to w ogóle możliwe, więc, zanim
cokolwiek ci powiem, musisz wiedzieć, że nie mam w związku z tym żadnych
oczekiwań. Czy się zgodzisz, czy nie, to nie będzie miało żadnego wpływu na
przysługę,jakiejchceszodemnie.Czytojasne?
-Mówi„jakkryształ”,alelepiejzaczekajiprzekonajsię,
ocochceciępoprosić.
-Naprawdęnietrzeba-odparł.-Jeślitywtowchodzisz,tojateż.-Milczałprzez
chwilę.-Tonielegalne?
-Ontakniesądzi.
-Ontakniesądzi?-wtrąciłaMolly.
- To... pocieszające. - Policjant westchnął. - No to posłuchaj, o co proszę, i
powtarzam,możeszodmówićiwszystkobędziewporządku.
Wetrójkępatrzyli,jaktensilnymężczyznazmagasięzeswoimiemocjami,conie
znaczy,żebyłotodlaniegoczymśniezwykłymczyniezwyczajnym.Maggiezłapała
gozarękę,przezcoomalsięnierozkleił,alejakośsięopanował,chrząknąłipodjął
chrapliwymgłosem:
- Moja mama ma Alzheimera. Kilka lat temu umieściliśmy ją w ośrodku, który
zapewnia całodobową opiekę, ponieważ my nie mogliśmy jej zapewnić. Choroba
postępowałaszybciejniżsięspodziewaliśmy,niżktokolwieksięspodziewał,ibyłem
wdrugimkońcukrajunaszkoleniu,gdystraciłakontaktznamiwszystkimi.
-Szczerzeciwspółczuję,Clarence-powiedziałaMolly,ujmującjegodrugąrękę.
Uniósłgłowę,oczymulśniły.
- Nie miałem okazji odbyć z nią ostatniej rozmowy. Jednego dnia wiedziała, kim
jestem, a gdy zobaczyłem ją następnym razem, nic nie zostało, tylko pustka w
oczach, którą chciałbym zapełnić. Tony - mówił - nie mogę przestać myśleć, że
gdyby Maggie ją pocałowała, mógłbyś wśliznąć się w nią, odszukać ją dla mnie i
przekazaćjejwiadomość,idaćjejznać,żezaniątęsknimy,żejazaniątęsknię.
Wiem,tobrzmiobłędnieinawetniewiem,czybysięudałoaniczy...
-Ontozrobi-oznajmiłaMaggie.
- Zrobi? - Clarence spojrzał na nią, jego twarz się wygładzała, gdy spadało
napięcieemocjonalne.
-Oczywiście,żezrobi-zapewniłaMolly.-Prawda,Tony?-SpojrzałanaMaggie.
-Tak,ontozrobi-powtórzyłaMaggie.-Aleniejestpewien,czysięuda.Niejest
ekspertem.
- Tony, dziękuję, że choć wziąłeś to pod rozwagę. Jestem twoim wielkim
dłużnikiem.
-Mówi,żeniejesteśmuniczegowinieniżejegoprośbateżjestbezzobowiązań.
Możeszodmówić.
-Rozumiem.
-Więc-zaczęłaMaggie-spróbujęująćwsłowato,czegochceTony.Gdzieśnad
rzeką przy Macadam Avenue ma swoje tajne szpiegowskie biuro. Nie jest
szpiegiem ani nikim takim, ale ma biuro, o którym nikt nie wie, i są w nim jego
naprawdęważnerzeczy.Clarence,Tonychcewiedzieć,czyznaszkogoś,ktosię
zajmujeprzemysłowymniszczeniemdokumentów?—Uniosłabrwi,jakbymówiąc:
„Niepytaj,jajestemtylkoposłańcem”.
- Tak, mam dobrego kumpla, Kevina. Pracuje dla dużej formy, która się tym
zajmuje.Chybamająkontraktdlamiasta.Aco?
-Trzebazniszczyćpewnemateriały...nierachunkianinicnielegalnego,papiery
osobiste-powiedziałaMaggiewimieniuTony'ego.Urwała,lekkoodwróciłagłowę,
jakbymówiładosiebie:-Tony,możezaczekasz,ażcisiępolepszy,isamsiętym
zajmiesz?
ZtroskąnatwarzyzwróciłasiędoClarence’a:
-Mówi,żeniejestabsolutniepewien,żemusiępolepszy,iniechceryzykować.
— Kontynuowała tłumaczenie: - Dlatego musi się dostać do swojego biura. Ma
kodyiwszystko,czegopotrzeba,żebytamwejśćizabraćto,naczymmuzależy.
Wiesz,jaktozrobić?
Clarencepokiwałgłową.
-Mówi,żetonaprawdębardzołatwe.Szybkiewejścieiwyjście.Musiotworzyć
sejfwpodłodzeiprzejrzećjakieśdokumenty.Przygotujejedenplikdozniszczenia,
może zabierze parę innych rzeczy i na tym koniec. Zajmie to jakieś pół godziny,
maksymalnie.Niktnasniezobaczy,niktsięniedowie,żetambyliśmy.
-Niezłamieprawa?-mruknąłClarence.
-Mówi,żenie,dopókiżyje.Tojegolokumimawszystkiekody,więctoniebędzie
włamanie czy wtargnięcie. Będzie z nami i będziesz o tym wiedział, choć
oczywiścieniktbycinieuwierzył.
Clarencenamyślałsięprzezchwilę.
-Pomożesznam?
Clarencepokiwałgłową.
-Tonychcewiedzieć,czymożemyzrobićtodziświeczorem.Czymożemyteraz
zobaczyćsięztwojąmamą?
Clarenceprzytaknął,spoglądającnakuchennyzegar.
-Mamymnóstwoczasu.Zadzwonięidopilnuję,żebybyłagotowa.Ktojedzie?
- Ja muszę zostać z Cabbym, więc odpadam - oznajmiła Molly. - Ale chcę
wiedziećowszystkim,dokładnie
owszystkim,cosiędzieje,dobrze?
-Zawszeciwszystkomówię,skarbie.ZaopiekujsięCabbym,gdynaszatrójka
będziesiębawićwJamesaBonda.
Clarencejużrozmawiałprzeztelefon.
MaggieczuleuściskałaMolly.
-Tonymówi,żemaszjegobłogosławieństwo-szepnęła.
-Wzwiązkuzczym?-zapytałaMolly.
-Jegobratem...jeślicośztegowyjdzie,maszjegobłogosławieństwo.
Mollysięuśmiechnęła.
-Nigdyniewiadomo.-PochyliłasięwstronęMaggie.-Dziękuję,Tony,kocham
cię!
Jej słowa kompletnie zaskoczyły Tony'ego, podobnie jak wzbudzone przez nie
emocje.
-Uhum-wymamrotał.-Jateżciękocham.
Maggiesięuśmiechnęła.
-Mówi,żeteżciękocha.
17
Zamknięte pokoje
Ważnajestnietaosoba,zktórąodbyłeśostatniąrozmowę,aleta,którabyła
obecnaprzezcałytwójzwiązek.
RainerMariaRilke
- Pańska matka się ucieszy, że pana widzi - powiedziała wo- lontariuszka, z
uśmiechemprowadzącMaggieiClarence’adoprywatnegopokoju.
Kiedy indziej Clarence byłby zirytowany takim oświadczeniem, ale nie dzisiaj.
Oczekiwanie ściskało mu żołądek i im bardziej realny wydawał się pomysł, tym
bardziej wzrastało prawdopodobieństwo niepowodzenia. Nie był pewien, jak sobie
poradzi. Dobry Boże, modlił się bezgłośnie, niezbadane są twoje ścieżki. Oto
idealnaokazja.Dziękuję,żejesteśzemną,idziękujęzaMaggie,azwłaszcza,tego
wieczoru,zaTony'ego.
- Clarence, nigdy nie mówiłeś mi o swoim ojcu - powiedziała Maggie ściszonym
głosem.
- Dobry człowiek. Mój tata zmarł jakieś dziesięć lat temu. Był taki, jaki powinien
być ojciec, ale to mama była siłą w naszym świecie. Jego odejście nie było takie
trudnejakto...cokolwiektojest.Onodszedł,onazaśtkwipomiędzy,amyniemamy
doniejdostępu.
Tony słuchał. Słowo „pomiędzy” skłoniło go do uśmiechu i mało nie wskoczył w
nurt rozmowy, ale uznał, że to niezbyt dobry pomysł, i zdołał utrzymać język za
zębami.Chwilaniebyłaodpowiednia.
Miękkieświatłonapełniałopokój.Zobaczyłstarszączarnoskórąkobietę,ubraną
wczerwienieiczernie,przystojną,zwysokozarysowanymikośćmipoliczkowymii
skrzącymisięoczami,którezadawałykłamnieobecnościjejducha.
Gdywolontariuszkawyszła,MaggieczulepocałowałaClarence’awusta.Gdyma
siętylkojedenpocałunek,trzebamunadaćznaczenie.Tonywśliznąłsiętam,gdzie
wcześniej złożył krótką wizytę, w miejsce uporządkowane i przestronne, i z bliska
spojrzałwoczyMaggie.
- W porządku, wystarczy! - krzyknął. Oboje się uśmiechnęli, gdy ich wargi się
rozdzieliły.
Clarencepodszedłdomatki.
-Witaj,mamo,tojaClarence.Jestemtwoimsynem.
-Przykromi.-Popatrzyłananiegobezśladurozpoznania.—Kimjesteś?
-Clarence,twójsyn.-Pochyliłsięipocałowałjąwczoło.Uśmiechnęłasię,aTony
prześliznąłsiędrugirazwciągudwóchminut.
To miejsce różniło się od wszystkich innych, w których przebywał, światło było
przytłumione, widoczność ograniczona. Patrzył teraz w twarz Clarence’a,
wyrażającąpełnenadzieioczekiwanie.
-PaniWalker?-Słowaodbiłysięodniewidzialnychścian,jakbybyłzamkniętyw
metalowymcylindrze.-PaniWalker?
Znowu nic, tylko odbicie jego własnego głosu. Tony widział przez oczy pani
Walker,żeClarenceusiadłobokMaggieiżeobojeczekają.Dokładnieprzećwiczył
wiadomość,którąmiałprzekazaćwimieniuClarence’a,alenikogoniebyłowdomu,
żebyjąodebrać.
Spanikował,gdywpadłomudogłowypytanie:Jaksięstądwydostanę?Otymnie
pomyślał. Nikt nie pomyślał. Może tu utknie, na jak długo? Do końca jej życia? A
może, gdy jego ciało przestanie walczyć w OHSU, jego dusza do niego dołączy?
Żadna z tych możliwości nie była szczególnie przyjemna. Ponadto walczył z
narastającąklaustrofo-bią.Możewróci,jeśliClarencejąpocałuje.Niebyłpewien,
aniepewnośćbudziłazaniepokojenie.
Aledobrzezrobił,przenoszącsiętutaj.Czuł,żedobrze.GdyClarencepoprosił,
wiedział,żetaktrzeba,ipodjąłsłusznądecyzję.Uspokoiłsię,gdyotympomyślał.
Kiedy ostatni raz zrobił coś dla kogoś innego bez zobowiązań, bez ukrytych
zamiarów? Nie pamiętał. Może znalazł się w pułapce, ale się z tym pogodził z
poczuciemsatysfakcji,możenawetzadowolenia.
Potemprzyszedłmunamyślpodskokztańcanalinie,pokazanymuprzezBabkę.
Spróbował. Teraz miał przed sobą ciemną ścianę. Gdy wzrok się przystosował,
zobaczył liczne drzwi wzdłuż ciemnej bariery. Nie widząc samego siebie, jak w
prawieciemnympokoju,ruszyłdopierwszych.Otworzyłysiębezstawianiaoporu.
Wybuchświatłazmusiłgodoodwróceniawzrokuiznówmusiałczekać,żebyoczy
przywykły. Kiedy to się stało, zobaczył, że stoi na skraju pola falującej pszenicy,
ciągnącego się jak wzrokiem sięgnąć, kłosy tańczyły na wietrze w znanym tylko
sobie rytmie. Przed nim zaczynała się ścieżka, biegnąca w dal i znikająca w gaju
statecznych dębów. Była cudowna i zapraszająca, ale zamknął drzwi i znów się
pogrążyłwatramentowychciemnościach.
Nagle usłyszał ciche nucenie. Przekrzywiał głowę z boku na bok, próbując
określić położenie źródła. Znajdowało się przed nim, gdzieś w głębi, i po omacku
ruszył w tamtą stronę. Spojrzawszy do tyłu w miękkie, mgliste światło, zobaczył
MaggieiClarence’a,trzymającychsięzaręce,czekających.
Głos płynął zza trzecich drzwi, wyposażonych w zamknięcie, które znał z
własnegoserca.Uśmiechnąłsię,gdytujeznalazł.Drzwiotworzyłysiębeztrudui
wszedłdo ogromnegowspaniałego pokoju.Pod ścianamiwyłożonymi mahoniemi
wiśniowym drewnem stały regały pękające od książek. Wszędzie tam, gdzie tylko
było trochę wolnego miejsca, tłoczyły się wszelkiego rodzaju pamiątki, łącznie z
fotografiamiiobrazami.Nuceniebrzmiałowyraźniej,prowadzącgowzdłużścianyi
zaróg.Zatrzymałsię.Jest,kobieta,którąwidział,alemłodsza,tryskającażyciemi
energią.
-Anthony?-zapytała,ajejuśmiechrozjaśniłpomieszczenie.
-PaniWalker?-Stał,oszołomiony.
-Amelio,proszę-powiedziałaześmiechem.-Chodź,młodyczłowieku,isiądźze
mną.Spodziewałamsięciebie.
Spełniłjejprośbę,terazzaskoczony,żewidziswojeręceinogi.Podałamuwielki
kubekparującejczarnejkawy,któryprzyjąłzwdzięcznością.
-Skąd...?
- Nie jestem tu sama, Anthony. Mam liczne towarzystwo. Jest przelotne, a
jednocześnie stałe. Naprawdę trudno wyjaśnić, jak jedno splata się z drugim, a
zarazem stanowi jego przedłużenie. - Głos miała czysty i łagodny, niemal jak
melodia.-Ciałochceutrzymaćwięzinajdłużejjaktylkomoże.Zdajesię,żemoje,
podobniejakmójcharakter,jestdos'ćwytrwałe.Wytrwałe,podobamisiętosłowo.
Brzmilepiejniżuparte,niesądzisz?
Obojesięroześmieli.Ichrozmowabyłałatwaibezpośrednia.
-Niejestempewien,jakotospytać,aleczymożeszstądwyjść,ztegopokoju?
-Wtejchwiliniemogę.Drzwi,przezktórewszedłeś,zatrzasnęłysięzatobą,aja
nie mogę otworzyć ich od środka. Ale jest mi tu dobrze. Mam wszystko, czego
potrzebuję,gdyczekam.Wszystko,cowidzisz...-rozejrzałasię,szerokimgestem
ogarniającpokój-tomojewspomnienia,którekatalogujęiprzechowujęnaczas,o
którymmowa.Nicnieprzepada,wiesz?
-Nic?
- Cóż, są pewne rzeczy, które nie wracają, ale nic tak naprawdę nie ginie. Czy
kiedyś widziałeś zachód słońca i wiedziałeś, że jest w nim głębia, której żaden
aparat fotograficzny nie zdoła uchwycić, a ty chciałeś ją zachować, wyryć w
pamięci?Rozumiesz,oczymmówię?
Tonypokiwałgłową.
- Tak, rozumiem. To niemal bolesne, najpierw krótkotrwała radość, a potem
poczuciejejbrakuistraty.
- Oto cud: nic nie tracisz. Wieczność będzie omawianiem i świętowaniem
pamiętania,awspominaniebędzieżywymdoświadczeniem.Słowa-powiedziałaz
uśmiechem-sąograniczeniem,gdypróbujesięmówićotakichrzeczach.
Siedzieli razem przez parę minut. Tony odczuwał zadowolenie i pomyślał, że
mógłbytuzostać,dopókinienadejdzieczasnacośinnego,cokolwiektomożebyć.
Ameliadotknęłajegoręki.
- Dziękuję, Anthony, że przyszedłeś odwiedzić starszą panią. Wiesz, gdzie
jestem?
- W domu opieki, dość przyjemnym, wnosząc z tego, co zdążyłem zobaczyć.
Twoja rodzina nie szczędzi kosztów. Nie wiem, czy wiesz, ale przyszedłem z
Clarence’em,twoimsynem.
-Naprawdę?!-zawołała,wstając.-MójClarencejesttutaj?Sądzisz,żemogęsię
znimzobaczyć?
-Amelio,niejestempewien.Nawetniewiem,jaksamsięstądwydostanę,conie
znaczy,żeśpiesznomidoodejścia.Clarencechciał,żebymciprzekazał...
-Wtakimraziesprawdźmy,dobrze?
Złapałagozarękęipociągnęładodrzwi,którymiwszedł.Jakpowiedziała,odtej
stronyniedawałysięotworzyć.Nawysokościgłowywidniałatylkomaładziurkaod
klucza. Same drzwi były stare i dębowe, solidne i mocne, niemal jakby strzegły
drogi.Tonyzauważyłniewyraźnefigurywyrytenapowierzchni.
-Cherubiny.-Ameliaodpowiedziałanapytanie,któretylkorozważał.-Cudowne
istoty.Ogromniepodnosząnaduchu.Uwielbiająstrzec...drzwi,przejść,portaliitym
podobnych.
Wtedy Tony ego olśniło. Oczywiście! Sięgnął pod koszulę, wyjął klucz, który
wybrałzkółka.Czytomożliwe?Zwahaniem,zewstrzymanymoddechem,wsunął
klucz do dziurki i przekręcił. Błękitne światło zafalowało na nitce i drzwi się
otworzyły,wewnętrzneświatłowlałosiędopokojujejoczu.Kluczzniknął.Ameliai
Tonystalizotwartymiustami.
-Dziękuję,Jezu!-szepnęłaAmelia,mijającgoszybkoiwchodzącdopokoju.
PrzezoknozobaczyłaClarence’azjakąśkobietą,którejnierozpoznała.
-Mama?-Clarencespojrzałjejprostowoczy.-Mamo,cośpowiedziałaś?
-Amelio,twojeoczysąoknamitwojejduszy-szepnąłTony.-Możecięusłyszą,
gdysięodezwiesz.
Ameliapodeszładoprzejrzystejbariery.
-Clarence?-zapytałazprzejęciem.
-Mama?Toty?Słyszęcię.Wiesz,kimjestem?
-Oczywiście,żewiem.Jesteśmoimsłodkim,jużdorosłymchłopcem.Spójrzna
siebie,jesteśprzystojnymmężczyzną.
NagleClarenceznalazłsięwjejramionach.Tonynierozumiał,jaktodziała,ale
działało. Było tak, jakby Clarence przebywał tutaj z nimi, a jednak nie. Kiedy ona
uśmiechałasięwewnątrz,uśmiechałasięnazewnątrz.Kiedytutajobejmowałago
ramionami, on tam był w jej uścisku. Jakoś stała się w pełni obecna. Clarence
szlochał,dającupusttłumionymodmiesięcyuczuciom.
TonyspojrzałnaMaggie.Łzyspływałypojejpoliczkach.
-Mamo,takbardzozatobątęskniłem,iprzepraszam,żeciętuumieściliśmy,ale
żadneznasniemogłosiętobązaopiekować,ajaniemiałemokazjisiępożegnać
aninic...
- Sza, dziecko, sza, maleńki. - Usiadła, drobna szczupła kobieta trzymająca w
czułychobjęciachdorosłegosyna,gładzącagopogłowie.
Tonyzapłakał.Wjegopamięcizbudziłysięwszystkietęsknotyzamatką.Alebył
todobryból,dobratęsknota,prawdziwawięź,ipozwoliłimsięunosić.
-Mojedziecko-szepnęła-niemogędługozostać.TodarodBoga,tachwila,
niespodziewanyskarb,smaktego,czegoniemożeszsobiewyobrazić.Powiedzmi
szybko,jakwszyscysobieradzą.Dajminadrobićzaległości.
Posłuchał,mówiącmatceodzieciach,któresięurodziły,
ozmianachpracy,oplanachjejdzieciiwnuków,zwykłeprozaicznewiadomości,
napozórbłahe,alemającewiecznąwagę.Tylkooddechrozdzielałśmiechiłzy.A
potemCla-renceprzedstawiłMaggieipanienatychmiastsięzaprzyjaźniły.
Tony był przytłoczony świętością dnia powszedniego, tymi drobinami światła,
które otaczają, przenikają proste rzeczy i zadania zwyczajności. Już nic nie było
zwyczajne.
MinęłagodzinaiAmeliawiedział,żezbliżasięczaspożegnania.
-Clarence?
-Tak,mamo?
-Mamdociebieprośbę.
-Cotylkosobieżyczysz,mamo.Comogędlaciebiezrobić?
-Kiedyprzyjdzieszwodwiedziny,przyniesieszgitarę
izagraszdlamnie?
Clarencesięwyprostował,zaskoczony.
-Mamo,odlatniegrałemnagitarze,alejeślitegochcesz,tozagram.
Ameliasięuśmiechnęła.
-Chcętego,bardzo.Straszniemitęsknozasłuchaniemtwojegogrania.Czasami
słyszęmuzykę,niesłyszącniczegoinnego,itojestdlamniepociechą.
- W takim razie, mamo, zagram dla ciebie z przyjemnością. Prawdopodobnie
mnieteżtowyjdzienadobre.
-Wiem,żetak.Ipamiętaj,bezwzględunato,dokądmniezawiodąwędrówkipo
moimwewnętrznymświecie,usłyszęcięwmuzyce.
PowiedziałaClarence’owi,żejużpora,aonpokiwałgłową.Ichostatniuściskbył
długiitkliwy.AmeliawyciągnęłarękędoTony'ego.Ścisnęłamocnojegodłoń,potem
odwróciłasięodoknaiszepnęła:
-Anthony,nigdyniezdołamcipodziękować.Tojedenznajwiększychdarów,jakie
kiedykolwiekodkogośdostałam.
-Miłomitosłyszeć,Amelio,aletaknaprawdętobyłpomysłBoga.Uczestnictwow
realizacjibyłodlamniezaszczytem.
Ameliaodwróciłasiędookna.
- Maggie, chodź tutaj, słodkie dziecko. - Ujmując ręce Maggie, powiedziała
najłagodniejszymgłosem:-Maggie,sprawiasz,żematczyneserceśpiewa.Niczego
nieprorokuję,zauważ-dodałaześmiechem-alejesteśskarbemsamawsobie.
Maggiepochyliłagłowę.
-Dziękuję,paniWal...
-Wystarczymamo,kochanie,wystarczymamo.
-Dziękuję...mamo.-Maggieledwodopowiedziałasłowo,gdyAmeliasiępochyliła
ipocałowałająwczubekgłowy.Tonysięprześliznął.
***
Jazda samochodem do następnego miejsca przeznaczenia przebiegała głównie
wmilczeniu;każdeznichbyłopogrążonewswoichmyślach.Tonyskierowałichz
powrotem do Southwest Portland, nad rzekę i do podziemnego garażu, w którym
znajdowałsięnieużywanykantorekdozorcyzledwowidocznymwejściem.Kazałim
zaparkować,apotempoinstruował,żebywyjęlizkomórekbaterieikartySIM.
-Mądre-burknąłClarence.
-Clarence,Tonyuważa,żepowinniśmywłożyćrękawiczki.
-Jasne-zgodziłsięClarence,wyjmującdwieparyzkieszenimarynarki.-Tony,
mamtylkodwiepary,więcniczegoniedotykaj,dobra?
-Tonymówi,żebyśtrzymałsięswojejroboty.-Maggiezachichotała.-Mówi,żei
takwszędziesąjegoodciski.
Przeszlipiętnaściestóp,kierowaniprzezTonyego.
- Ale tu śmierdzi. - Maggie stwierdziła fakt oczywisty, gdy otworzyła drzwi
kantorka. Pomacała ścianę i pstryknęła przełącznikiem, żółta żarówka ledwo
rozproszyła mrok zagraconego wnętrza. - Więc to jest twoje tajne szpiegowskie
lokum?Spodziewałamsiępotobieczegoświęcej,Tony.
Zignorowałkomentarz.Dopieroterazzobaczył,żeMaggiemaprzysobietorebkę.
-Torebka?Poważnie?Zabrałaśzesobątorebkę?
-Kobietanigdzieniechodzibeztorebki.Agdybyśmyzostalituuwięzienialbocoś?
Mamtygodniowyzapaswszystkiego.
-Wporządku,przepraszam,żesięodezwałem.Idźdotamtegokąta.Widzisztę
zardzewiałąskrzynkęnaścianiejakieśtrzystopynadpodłogą?Tak,toto.Zdejmij
pokrywę, a zobaczysz klawiaturę. - Zaczekał chwilę. - Teraz wciśnij dziewięć,
osiem, pięć, trzy, pięć, pięć... dobrze. Teraz En- ter jednocześnie z klawiszem
Power,itrzymajprzezsześćsekund.
Maggie zrobiła, co kazał. Sześć sekund to długo, gdy trzeba czekać, i prawie
puściła, zanim rozległo się terkotanie i klekotanie. Ściana w głębi się przesunęła,
odsłaniającstalowedrzwipożarowe.
-Jejku!-wykrztusiłaMaggie.-Znacznielepiej.Dun,dun,da,da,dun,dun,da,da.
-Zanuciłapierwszetaktymotywuz„MissionImpossible”.
-Ateraz-podjąłTony,kręcącgłową-odczytajnumery,któredostałaśodLoree,i
niechClarencewprowadzijenaklawiaturzenumerycznej.
- Dobra: osiem, osiem, jeden, dwa, dwanaście, sześć... Clarence, Tony mówi,
żebyśwcisnąłEnteritrzymał,dopókinieusłyszyszpiśnięcia.Dobrze!Terazwciśnij
jednocześniejedenitrzyitrzymajdonastępnegosygnału.Idealnie!
Podrugimpiśnięciuznówcośzaklekotałowścianie.
-Udałosię!-Tonyodetchnąłzulgą.-Terazmożeciewejść.
Gdy stalowe drzwi się otworzyły, zapaliły się lampy, zalewając blaskiem tajne
lokum: nowoczesny, pięknie urządzony apartament z sypialnią, łazienką, małą
kuchniąiprzestronnymmiejscemdopracy.Brakowałotylkookien,alezastępowały
jeobrazy.Jednaścianabyłazastawionaregałamizksiążkamiidokumentami,aw
kąciestałowielkiedębowebiurkozkomputeremimonitorem.Drzwizamknęłysię
automatycznie i usłyszeli, że ściana wraca na swoje miejsce. Tony wiedział, że
zegarwyłączyżarówkęwkantorku.
-Rany!-Clarencezagwizdał.-Niesamowite.
-Tak-mruknąłTony.-Oto,comożestworzyćmałaparanoja.
-Lubiszczytać,co?-Maggieprzyjrzałasięksiążkom.-FanStephenaKinga?
- Tak, „Skazani na Shawshank” to pierwsze wydanie. Mam więcej pierwszych
wydańwmieszkaniuwcentrum,aletojestmojeulubione.
- I zobaczmy... masz Orsona Scotta Carda, tę książkę Emmy Donoghue, którą
chciałamprzeczytaći...JodiPico-ult?Czytaszjejpowieści?
-Wzasadzienie.Ktośzostawiłksiążkęwsamolocieijązabrałem.
-Jejku!Wyglądanato,żemaszteżmnóstwoklasyki.Tobardziejwmoimstylu,
Lewis,Williams,ParkeriMacDo-nald,powieścikryminalnedlarozrywki.
- Nie czytałem większości tych starych książek, w każdym razie nie ostatnio -
wyznałTony.—Tobardziejinwestycjeniżosobistezainteresowanialiterackie.Od
czasu do czasu kupuję je w antykwariacie Powells. Wiesz, że mają tam
niewiarygodnąsalębiałychkruków?
-Wystarczy-odezwałsięClarence.-Tomiejsceprzyprawiamnieociarki,bez
obrazy,Tony.Zróbmyto,pocoprzyszliśmy,izabierajmysięstądjaknajszybciej.
Tonyprzyznałmuracjęiskierowałichwkątnaprzeciwkobiurka.Wpodłogębył
wbudowanysejfztradycyjnympokrętłem.Maggiemusiałaustawić9,18,10,4i12,
kręcąc zgodnie i przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, żeby wewnętrzny
mechanizm odblokował wieko. Wewnątrz leżały sterty papierów, dokumentów i
gotówkiwrazzpudełeczkamiróżnejwielkości.
Maggiewyjęłazkieszenipłaszczaczarnyworeknaśmieci.
-Comamzabrać?-zapytała.-Gotówkę?
Tonysięroześmiał.
- Nie, niestety. Pieniądze są policzone, a numery seryjne zarejestrowane gdzie
indziej.Drugorzędnezabezpieczenienawypadek,gdybyktośtuwęszył.
-Jejku!Jesteśparanoikiem,alejestempodwrażeniem.
- Dziękuję... chyba. Ale może zechcesz powiedzieć Cla- rence’owi, że nie chce
widzieć,corobimy.Rozumiesz,
zawsze będzie mógł się wyprzeć i tak dalej. I powiedz mu, żeby nie puszczał
wodywkuchnianiwłazience.Toteżsięznajdziewrejestrze.-Maggieprzekazała
wiadomośćiCla-renceudałsięnazwiedzaniemieszkania.
-Dobra,Maggie,zaczynamy.Widzisztenwielkistospapierówzprawejstrony?
Tak,ten.Wyjmujplikami,aleniezmieniajkolejności.Muszęznaleźćtenwłaściwy.
Posłuchała i spiętrzyła na podłodze wielki stos dokumentów. Przeczytała
nagłówektego,któryleżałnawierzchu.
-Twójtestament?Totakociagłupota?
-Tak,jakmówiłem,niebyłemwnajlepszejformie.Weźtenzwierzchuiwłóżdo
workanaśmieci.-Powoliodetchnąłzulgą.Czułsięcorazlepiej,napięciespadało.
- Dobra, teraz zdejmij dziesięć zszytych dokumentów i połóż na podłodze na
prawoodsiebie.
-Towszystkotestamenty?-zapytałaMaggie,zdezorientowana.
-Tak!Comamcipowiedzieć?Byłemzmiennymfacetem.Huśtawkanastrojów.
-Cieszęsię,żecięwtedynieznałam-fuknęłaMaggie.-Niesądzę,żebyśmy
zostaliprzyjaciółmi.
-Smutne,aleprawdziwe.Byłabytodlamniewielkastrata,Maggie.
Nachwilęodjęłojejmowę.Potemzapytałacicho:
-Więcczegoszukam?
- W zasadzie nie musisz niczego szukać, Maggie. Przekładaj kartki, dopóki ci
niepowiem.
Powoli wertowali kolejne testamenty, każdy trafiał na stos do wyrzucenia po
prawejstronie.
-Stój!-krzyknąłTony.Coś,czegoszukał,przyciągnęłojegooko.-Tomożebyć
to, Maggie. Spójrz gdzie indziej, nie odwracaj głowy, ale nie czytaj, proszę, gdy
będęsprawdzać.
-Możebyć?-Toczyłaciężkibójzpokusą,żebyzobaczyćto,nacopatrzyłTony.
-Tony,mamciekawośćwgenach-jęknęła.-Nieróbmitego.
- Wyjmij zdjęcie, które leży w sejfie na lewo od papierów, i pooglądaj je sobie -
zasugerował.-Możetocięrozproszy.
Sięgnęła po zdjęcie, stare, w ochronnej okładce. Odwróciła je i nie kryła
zaskoczenia.
-Hej,Tony,jużtowidziałam.
-Co?-Byłzszokowany.-Toniemożliwe.
- Możliwe, Jake pokazał mi takie samo zdjęcie parę dni temu. Było w znacznie
gorszym stanie niż to, pogięte i pogniecione, ale takie samo. To ty, on, wasza
mamaitata,zgadzasię?
-Tak.-Tonybyłoszołomiony.Jakemiałkopiętejfotografii?
-Jakepowiedział,żetojegojedynezdjęciezrodzicami.Trzymałjewbucie,żeby
nikt go nie ukradł. Powiedział, że był to jeden z jego ostatnich szczęśliwych dni z
rodziną...Przepraszam,Tony,niechciałam...
Tonyodzyskałgłosirzekłłagodnie:
- Nic nie szkodzi, Maggie. Wydaje się, że na tym świecie jest mnóstwo
niespodzianek. - Potem coś mu wpadło do głowy. - Maggie, czy Jake nie
wspomniał,zczegosięśmiejemynatymzdjęciu?Próbowałemsobieprzypomnieć,
alenapróżno.
-Ha!-Roześmiałasię.-Jasne,żewspomniał.Śmieliściesię,bo...-Urwała.-
Wieszco,Tony?Niechsamcipowie.Myślę,żetobędziewyjątkowe.
-Maggie!-krzyknąłbłagalnie.-Nieróbmitego.Proszę,powiedz.
- Skończyliście się obijać? - zapytał Clarence z drugiego pokoju. - Musimy się
stądzabierać.
-Doroboty,Tony!-szepnęłaMaggie.-Cojamamzrobić?
-DziękiBogu,znalazłem,czegoszukałem,uwierzytelnionenotarialnieitakdalej.
Wydajesię,żezdarzałymisięprzebłyskirozsądku.Wkażdymrazie,zostawtona
wierzchu i schowaj resztę tam, skąd wyciągnęłaś. Doskonale! Teraz ten plik po
prawejwrzućdoworkanaśmieci.NiechClarenceprzekażekoledzecaływorekdo
zniszczenia.
Maggiezrobiła,cokazał,ijużmiaławcisnąćguziknadrzwiachsejfu,gdyTony
krzyknął:
- Czekaj! Chcę stąd zabrać parę innych rzeczy. Spójrz na lewo, na najwyższą
półkę...WidziszkopertęznapisemDTKSZ?Weźjąi...niechpomyślę.Tak,niżej
jestkolejnyplik,polewejstronie.Tak.GdzieśtamleżylistzaadresowanydoAngeli.
Znalazłaś?Super.
-DoAngeli?-zaciekawiłasięMaggie.
- Miałem swoje chwile. Czasami pisałem jej to, czego nie mogłem powiedzieć,
wiesz,proszącowybaczenieitakietam.Nigdyichniewysłałem.Tenbyłostatnii
jeślisięnieuda,chcę,żebyśgojejdała.Obiecujesz?
Zawahałasięprzedudzieleniemodpowiedzi.
- Tak, Tony, obiecuję. - Dodała szybko: — Ale wszystko pójdzie dobrze i sam
będzieszmógłjejtopowiedzieć.
-Mamnadzieję.-Tonysięzająknął.
-Ijak?Skończyliśmy?—zapytałsurowoClarence.
Tonypodjąłszybkądecyzję.
-Nie!Jeszczejedno.Widzisztomałeniebieskiepudełeczkowkącienaspodzie
polewejstronie?Wyjmijje,dobrze?Nieotwieraj,proszę.Zawierabardzoosobisty
drobiazg.
Niktniebędziewiedział,żetubyłoizniknęło.Niechcęgotuzostawiać.
- Jasne, Tony. - Maggie schowała do torebki pokryte filcem pudełeczko wraz z
dwoma listami. - Skończyliśmy! - zawołała do Clarence’a i podała mu czarny
worek.
Skinął głową na znak, że wie, co z nim zrobić, i pomógł jej opuścić wieko.
Sprawdził,czysejfjestzamknięty.
-Światłaminiemusiciesięprzejmować-powiedziałTony.-Samezgasną,mają
detektoryruchu.
Wyszlitak,jakweszli,ostrożniewracającpowłasnychśladach,żebyniczegonie
poruszyć.
WsamochodzieMaggieprzerwałamilczenie.
-Icoteraz,Tony?
- Teraz - zaczął z absolutnym przekonaniem - teraz wrócimy do szpitala i
zabierzemysiędouzdrawiania.
18
Rozstajne drogi
Spotkaliśmysięnarozstajach,GdziezbiegająsięróżnedrogiNiespytałem
nawetoimięNieprzyszłomitodogłowy
NiespostrzegłemtwegoupadkuWidziałemtylkoto,cochciałemIchoćci
mówiłem,żekochamAnitrochęcięniekochałem
NiechciałemciętampozostawićNiebyłotomoimzamiaremPoprostu
spojrzałemgdzieindziejNiemówiącci,cozamierzałem
Niejasamwybrałemtędrogę,
ChoćtakiebyłymepragnieniaMiastudawać,żecięniewidzęWierzyłem,
żeśjestbezznaczenia
Spójrz,mamtenłańcuszekzezłotaMąszyjęiserceoplata
WięźdlamnieprawdziwszaodciebieRozdzielanasdługielata
PragnęKogoś,ktojestprawdziwyGłosu,żebywskazałmidrogęNowychoczu,
żebyzobaczyćCiebiewemnie,bosamniemogę
NiechKtośmniepoprowadziPodrodzegłównejczybocznejDołączy
skrawkimejduszyDoprawdywciążniewidocznej.
19
Dar
Przebaczenietozapach,jakifiołekzostawianapodeszwie,któragozdeptała.
MarkTwain
Tony jeszcze nigdy nie był taki pełen życia, lecz mimo to wiedział, że robi się
zmęczony.Zasnąłalboomdlał,amożecośpomiędzy,igdysięocknął,niepamiętał
snu. Zostało tylko ociągające się wrażenie, że ktoś go obejmował. Cokolwiek to
było, czuł się bezpieczny i uczucie z nim pozostało. Jeśli nawet istniało jakieś
wyjaśnienie, nie chciał go poznać. Był zmęczony. Umierał. Pogodził się z tym
faktemzwszechogarniającympoczuciemspokoju.Nadeszłaporadziałania.
-Maggie?
-Cześć.Zastanawiałamsię,kiedysiępokażesz.Tomiejsceniejesttakiesamo,
gdyciebieniemawpobliżu.
-Dzięki,żetomówisz.
-Niemówiętego,wconiewierzę—powiedziałazczułością,poczymdodałaze
śmiechem:-Przeważnie.
-Więcjakijestplan?-zapytał.-Kiedymożemyjechaćdoszpitala?
- Miło, że pytasz. Rozmawiałam przez telefon, gdy odszedłeś tam, dokąd
chodzisz,gdziekolwiektojest.Wszyscyzbierzemysiętampopołudniu.
-Wszyscy?-zaciekawiłsięTony.
-Tak,całabanda.NawetClarenceprzyjdzie.-Maggiedodałaszybko:-Niemartw
się,niepowiedziałamnikomu,cozamierzasz,tylkożemiłobędziezebraćsiętam
razem.
-Okimmówimy?—Tonywciążniecałkiemrozumiał.
- O całym towarzystwie, wiesz. - Zaczęła odliczać na palcach. - Clarence, ja,
Molly, Cabby, Jake, Loree, Ange- la... - zrobiła pauzę dla większego efektu - i ty.
Ośmioro. Dziewięcioro, jeśli dołączyć Lindsay, ale ona już tam jest. Wygląda,
jakbyśmy zakładali własny kościół. Tylko lepiej, żeby nikt nie wiedział, o co w nim
chodzi.
-Sądzisz,żetodobrypomysł?Zbieraćsięcałąbandą?
- Nigdy nie wiadomo, czy coś jest dobrym pomysłem. Po prostu wybierasz i
płynieszzprądem,żebyzobaczyć,cowyniknie.Masztylkojedendzieńłaski,więc
dlaczegoniespędzićgoekstrawagancko?
-Niechcibędzie-ustąpił.Możedokonaćtakiegowyboru,żeniestraciłaskitego
dnia.Itakwszystkoinnebyłotylkofantazją.
Maggie,jakzwyklezajętapichceniem,nagleznieruchomiała.
-Tony,nawetniewiesz,jakidziśdzień,prawda?
-Nie-przyznał.-Straciłempoczucieczasu.Nawetniewiem,jakdługojestemw
śpiączce.Cojestwyjątkowegowdzisiejszymdniu?
- Dzisiaj — oznajmiła - jest Niedziela Wielkanocna! Dwa dni temu był Wielki
Piątek,wiesz,dzień,kiedywylaliśmynaszgniewnaJezusawiszącegonakrzyżu.
Dzień, kiedy Jezus wszedł do naszego doświadczenia, wpadł tak głęboko w całe
nasze bagno, że tylko jego Ojciec mógł go znaleźć... oto, jaki dziś dzień. Dzień
Bogawrękachrozzłoszczonychgrzeszników.
-Poważnie?-Byłzaskoczony.Cóżzaironia.Obojetozauważyli.
Maggiekontynuowałakazanie:
- Tony, nie rozumiesz? To weekend zmartwychwstania!... A dzisiaj jedziemy do
szpitalaicięwskrzesimy.MocąBogawskrzesimyciędonowegożycia.Nadchodzi
Wielkanoc! Nie mogę się doczekać, to takie super! - Pokazała swoje
zielonoświątkowe korzenie, wymachując drewnianą łyżką lepką od apetycznie
wyglądającegociastaiprzebierającnogamiwkrótkimtańcu.-Nopowiedzcoś!Co
myślisz?
-Kiedytampojedziemy?-zapytał,próbującdorównaćjejentuzjazmowi.Wypadło
blado.
-Tony,jakmożeszbyćtakizimnywobliczuniewiarygodnegocudu!Coztobąnie
wporządku?
-Jestembiały...nawetbezciała,tylecimogępowiedzieć.—Tonysięzaśmiał.—
Cieszę się, że jestem w twojej głowie, a nie u kogoś, kto na przykład kazałby mi
tańczyć.
Maggie się roześmiała, z głębi serca i razem z Tonym. Kiedy się uspokoiła,
dodała:
-Niedługopojedziemy.Czekamtylko,żebyciastowyrosło.MollyiCabbyjużtam
są,pewniepozostaliteż,choćniemogęwiedziećnapewno.
- Brzmi nieźle - powiedział, ale Maggie już zajmowała się wyrabianiem ciasta,
nucącmelodię,którąTonypamiętałskądśjakprzezmgłę.Wszystkobyłowruchu.
Maggie weszła do poczekalni przed OIOM-em na neurologii, gdzie została
serdeczniepowitanaprzezMolly,LoreeiAngelę.JakeiCabbyposzlidokawiarni
w holu po latte i gorącą czekoladę. Clarence przywitał ją stosownym, choć ciut
przydługimuściskiem,iniemalsięzarumieniła.Gdybytylkoinniwiedzielito,cooni.
NiedługopóźniejMaggieposzłasamaodwiedzićTony’ego,wyjaśniając,żechce
sięzaniegopomodlićbezkrępowaniainnychswoimentuzjazmem,jeślizabardzo
damusięponieść.Clarencemrugnąłdoniejznaczącoiszepnął:
-Jateżbędęsięmodlić.
Zameldowała się w recepcji i gdy szła do pokoju Tony'ego, wyszedł stamtąd
lekarzwbieli.
-Maggie-powiedziałTony-wciążmaszprzysobietenlist,którywyjęłaśzsejfu?
-TendoAngeli?-mruknęłabezporuszaniaustami.
-Nie,tendrugi.Wciążgomasz?
-Tak.
- Daj go lekarzowi, który właśnie wyszedł z mojego pokoju. Szybko, zanim
odejdzie.
-Przepraszam-zawołałazalekarzem.Zatrzymałsięiodwrócił.-Przepraszam,
żeprzeszkadzam,alemiałamprzekazać...-przetrząsnęłatorebkęiwyjęłakopertę
znapisemDTKSZ,dlatych,którzysązainteresowani-topanu.
-Mnie?-Zezdziwionąminąwziąłkopertęiotworzył.
Przejrzałkarkiipokiwałgłową.
-Dobrze!Natoczekaliśmy.TooświadczeniewolipanaSpencera.
-Co?!-krzyknęła,wyrywającmudokumentzręki.
Faktyczniebyłtopodpisanyipoświadczonynotarialnieformularzodstąpieniaod
zabiegów resuscytacyjnych. Tony zakreślił większość okienek, łącznie z
nawadnianiem,
żywieniempozajelitowymiwymuszonymoddychaniemdenem.Dokumentnietylko
zezwalał, ale wręcz nakazywał odłączenie go od respiratora, dzięki któremu
oddychał.
-Przykromi-powiedziałlekarz,gdypowoliwyjąłformularzzpalcówMaggie-ale
topozwolinampostępowaćzgodniezżyczeniamipacjentai...
- Wiem, co to jest! - wybuchła Maggie i odeszła, zanim straciła panowanie nad
sobą.
WpadładopokojuTony'ego,gdzienaszczęścieniebyłonikogozpersonelu.
- Tony! Co ty sobie myślisz?! - ryknęła chrapliwym szeptem, nie chcąc, żeby ją
wyrzuconojakwcześniej.-Toobłęd.Myślisz,żemożeszimdaćtenformularz,bo
jest bez znaczenia, bo nie będziesz potrzebować respiratora, bo zamierzasz się
uzdrowić?Powiedzmi,żetakmyślisz.
Kiedynieodpowiedział,podeszładołóżkaipołożyłaręcenajegopiersi.
-Módlsię,Tony!-Izaczęłasiętrząść,gdyzrozumienie,cosiędzieje,opadłojak
kurtynapoostatnimakcie.-Cholera,Tony,proszę...módlsięouzdrowienie.
Tonypłakał.
- Nie mogę! Maggie, przez całe życie żyłem tylko dla jednej osoby, dla siebie, i
terazwkońcujestemgotówtozmienić.
- Ale, Tony - zaczęła błagalnie — to samobójstwo. Masz dar. Możesz się
uzdrowić. Możesz pomóc ludziom, którzy nie wiedzą tego, co ty wiesz. Bierzesz
swojeżyciewewłasneręce.
- Nie, Maggie, wcale nie. Nie biorę mojego życia we własne ręce. Gdyby Bóg
widziałcelwzachowaniumnieprzyżyciu,wtedysambymnieuzdrowił.Poprostu
niemogętegozrobić.
- Ale, Tony - błagała, zalewana przez fale smutku. - Ale jeśli tego nie zrobisz,
umrzesz.Czynierozumiesz?Niechcę,żebyśumarł.
- Maggie, słodka Maggie, rozumiem. I nie masz pojęcia, ile dla mnie znaczą te
słowa. Ale rozumiem. Już byłem martwy. Byłem martwy przez większość życia i
nawetotymniewiedziałem.Chodziłemzmyślą,żeżyję,ikażdegowmoimświecie
bombardowałem moją śmiercią. Teraz prawda wygląda inaczej. Żyję. Po raz
pierwszy w życiu jestem żywy i wolny, i zdolny do dokonania naprawdę wolnego
wyboru,ijużzdecydowałem.Wybieramżycie...dlasiebie...idlaLindsay.
Maggie,szlochając,osunęłasięnapodłogę.Wtejchwilichciaławyjść,uciecstąd
inigdysięniemodlić,żebyBógpozwoliłjejuczestniczyćwjegozamiarach.Uginała
się pod miażdżącym ciężarem, i niemal nienawidziła tego, że jednocześnie
wewnątrzrozkwitaświatłoradości.Brzemiętrosk
oLindsaydołączyłodożalupoTonym,którypostanowiłodejść,irazempostawiły
jąnanogi.Oddychałaurywanie,próbującochłonąć.Wreszciezapytała:
-Tony,jesteśpewien?
Dopieropochwiliodzyskałgłos,uwięzionyprzezjego
ijejemocje.
-Jestem pewien bardziej niż czegokolwiek kiedykolwiek. Wyjdzie mi to na dobre,
Maggie,wiem.
Podeszła do umywalki i umyła twarz, ledwo mając odwagę spojrzeć w lustro i w
oczyTony'ego.Wreszciesięuśmiechnęłaipokiwałagłową.
-Dobrze,wtakimrazieniemamywieleczasu.Jesteśpewien?
-Tak,jestempewien.
- W porządku. Wiesz, że nigdy nie spróbujesz ani jednej z moich karmelowych
bułek,prawda?-Osuszyłaoczy
chusteczką.-Głupie,co?Alenaprawdęchciałam,żebyśspróbował.
-Spróbuję,Maggie,niedziśaniniejutro,tylkozajakiśczas,alespróbuję.
Maggie wróciła do poczekalni, gdzie wszyscy natychmiast wyczuli, że coś się
zmieniło.Wyjaśniła,żelekarzemająformularzoświadczeniawoli.Clarenceuniósł
brwi,lecznicniepowiedział.
- Niczego nie zrobią, dopóki nie porozmawiają z najbliższymi krewnymi —
powiedziałaiskinęławstronęJake’a.Łzyznowuwezbrały.-Chcęzobaczyćsięz
Lindsay.Niemogętegowyjaśnić,alemuszędoniejpójść.Zaczekacie,dopókinie
wrócę?Tozajmietylkoparęminut.
-Pójdęztobą.-Clarenceniepytałozgodę.
- Ja też - oznajmiła Molly i zwróciła się do Jake’a: - Popilnujesz Cabby’ego do
czasunaszegopowrotu?Tylkoniepozwólmusiębawićwchowanego.
Pokiwałgłową,trochęzaskoczony,alegotówpomócwkażdysposób.
Mieliwyjść,gdyMaggienaglesięodwróciła.
-Cabby,chodźtunachwilkę,dobrze?
Był przygaszony, inny niż zwykle, jakby coś przeczuwał. Podszedł do kumpelki
Maggie,któragoobjęła.Patrzącmuwoczy,pocichu,żebyniktinnynieusłyszał,
szepnęła:
-Cabby,Tonymówi,żepewnegodniajestdzisiaj,rozumiesz?
Łzyzalśniływkącikachjegopięknychmigdałowychoczu.Pokiwałgłową.
-Pa,pa-szepnął,przyciągającgłowęMaggie,ażzetknęłysięichczoła,żeby
mógłspojrzećgłębokowjejoczy.-Kofamcię!-OdwróciłsięipobiegłdoJake’a,
któryczekałzotwartymiramionami,iukryłtwarzwjegopiersi.
Bez słowa przeszli we trójkę z głównego budynku do szpitala dziecięcego.
Ananasowa Księżniczka zatrzymała Clarence’a, ale po krótkim wypytaniu o stan
zdrowiaonteżzostałwpuszczony.Lindsayczytała.
- Cześć! - Uśmiechnęła się, z chytrym uśmieszkiem popatrując na Clerence’a i
naMaggie.
- Tak, to Clarence, glina, o którym ci mówiłam. Clarence, Lindsay... Lindsay,
Clarence.
-Baaardzomiłociępoznać,Clarence.-Zpromiennymuśmiechempotrząsnęła
jegoręką.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odwzajemnił się z lekkim ukłonem, co
Lindsayuznałazaabsolutnieczarujące.
-Lindsay,przyszliśmysięzaciebiepomodlić,jeślitocinieprzeszkadza.-Mollyz
zatroskaną miną dotknęła ramienia Maggie. Nie był to wyraz braku zaufania do
najlepszejprzyjaciółki;poprostuniewiedziała,cosiędzieje.
Maggiejąuściskała,szepczącjejdouchaizalewającsięłzami.
-Molly,todarTony’egodlaciebie,dlanaswszystkich.Zaufajmi,dobrze?
Skinęłagłową,patrzączpytaniemwoczach.
-Lindsay?-zapytałaMaggie.
- Oczywiście. - Dziewczynka się uśmiechała, trochę zakłopotana ich łzami. -
Przyjmęwszystkiemodlitwy,jakiemogędostać.Zawszeczujęsięlepiej,gdyktoś
sięzamniepomodli.
- Grzeczna dziewczyna - pochwaliła ją Maggie, sięgając do torebki. - Nałożę
trochęolejkunaczoło.Tbnieczary,tylkosymbolDuchaŚwiętego.Potempołożę
natobieręce
ibędziemysięmodlić,dobrze?
Lindsaypokiwałagłową,opadłanapoduszkiizamknęłaoczy.Maggienakreśliła
olejkiemkrzyżnajejczole.
-TosymbolJezusaidziśbardzowyjątkowy,gdyżmamyNiedzielęWielkanocną.
-GłosjejsięzałamałiLindsayotworzyłaoczy.-Nicminiejest,skarbie.
Lindsay,uspokojona,położyłasięizamknęłaoczy.Maggiepołożyłarękęnajej
czole,gdzielśniłolejek,isiępochyliła.
-Talithakum-szepnęła.
Lindsay gwałtownie uniosła powieki, patrząc jakby przez Maggie. Jej oczy się
rozszerzyłyiłzyspłynęłyzkącików.Chwilępóźniejskupiłasięizapytałaszeptem:
-Maggie,ktotobył?
-Kto,skarbie?
-Tenczłowiek,kimbyłtenczłowiek?
-Jakiczłowiek?Jakwyglądał?-Maggiebyłaoszołomiona.
-Tenmężczyzna,Maggie.Miałnajpiękniejszebrązoweoczy,jakiekiedykolwiek
widziałam.Patrzyłnamnie.
-Niebieskieoczy—odezwałsięTony.—Nawypadek,gdybyśsięzastanawiała,
ja mam niebieskie oczy. Myślę, że widziała Jezusa. Kiedyś mi powiedział, że tak
naprawdęsamniemogęnikogouzdrowić,niebezniego.
-TobyłJezus,Lindsay-powiedziałaMaggie.-WidziałaśJezusa.
- Coś do mnie powiedział. - Spojrzała na matkę. - Mamo, Jezus coś do mnie
powiedział.
Mollyusiadłaiwzięłacórkęwramiona,zalewającsięłzami.
-Copowiedział?
- Powiedział coś, czego nie zrozumiałam, a potem uśmiechnął się i dodał:
„Najlepszedopieronadejdzie”.Cotoznaczy,mamo?Najlepszedopieronadejdzie.
-Niejestempewna,skarbie,alewtowierzę.
-Przykromi,Lindsay-wtrąciłaMaggie-alemuszęwrócićnaneurologię.Molly,
czassiępożegnać.
Clarence usiadł obok Lindsay i zaczął pytać o książkę, którą czytała, podczas
gdyMollyiMaggieprzeszływkątpokoju.Mollybezpowodzeniapróbowałaznaleźć
słowa,któreutknęłygdzieśpomiędzysercemiustami.
- Maggie, powiedz tylko, że jestem podekscytowany, że w tym uczestniczę -
poprosiłTony-wewszystkim.
Mollyskinęłagłową.
-Tony?-szepnęła.-JesteśJezusem?
-Ha!-ZaśmiałsięgłośnoiMaggiesięuśmiechnęła.-Powiedzjej,żenie,ale
jesteśmysobiebliscy.
Mollyzuśmiechempochyliłasięwstronęprzyjaciółki.
- Tony, myślę, że masz go w tobie więcej niż zdajesz sobie sprawę. Nigdy nie
zdołamciodpowiedniopodziękować.
-Tonymówidowidzenia,Molly.Mówi,żemożeszmupodziękować,mającokona
Jake’a.
-Tak,dobrze.-Mollyuśmiechnęłasięprzezłzy.-Kochamcię,Tony!
- Ja... ja też cię kocham. - Proste słowa, ale jakże nieznośnie trudne do
wypowiedzenia,choćzrozumiał,żenaprawdęwtowierzy.-Maggie,zabierzmnie
stąd,proszę,zanimzupełniesięrozkleję.
Parę minut później Maggie i Clarence wrócili do poczekalni w OHSU. Czuwali
nadCabbym,gdypozostali,każdywtedy,gdybyłnatogotów,wchodzilidopokoju
Tonyego, żeby się z nim pożegnać. Miejsce pomiędzy życiem i śmiercią jest
kruche, bardzo delikatne, i Maggie nie chciała stąpać bez współczucia po tej
świętejziemi.
PodczasgdyAngelaczekałanaswojąkolej,Maggieusiadłaobokniejipodałajej
listodojca.Przezdwadzieściaminutmłodakobietasiedziałaipłakała,czytając.W
końcuonateżweszłanaOIOMdopokojunumer9,samotnieodbywająctępodróż,
zktórejpowróciłazczerwonymioczami,wyczerpana.
-Dobrzesięczujesz?-zapytałaMaggie,biorącjąwramiona.
-Jużmilepiej.Powiedziałammu,jakabyłamnaniegowściekła.Byłamtakazła,
Maggie,żemyślałam,żewszystkotamporozbijam,alemupowiedziałam.
- Jestem pewna, Angelo, że na to zasłużył. Nie umiał inaczej postępować,
międzyinnymidlategosprawiałbólsobieiinnym.
-Tak,napisałwliście,żetoniemojawina.
-Cieszęsię,żemupowiedziałaśoswojejzłości.Toleczy.
-Jateżsięcieszę.Icieszęsię,żemupowiedziałam,że
go kocham, że ja też za nim tęsknię. - Odsunęła się, żeby spojrzeć w oczy
Maggie.-Dziękuję,Maggie.
-Zaco,skarbie?
- W zasadzie nie jestem pewna - Angela uśmiechnęła się blado. - Po prostu
chciałamcipodziękować,towszystko.
-Niemazaco.Napewnotoprzekażę.
Angelasięuśmiechnęła,niepewna,ocojejchodzi.Potemusiadłaprzymatcei
przytuliłasiędoniej,wyzutazsił.
Wrócił Jake. Wyglądał jak przepuszczony przez wyżymaczkę, ale oczy miał
żyweiroziskrzone.
-Jesteśpewien,żeniechceszznimrozmawiać?-wymamrotałaMaggie.
-Niemogę!-odparłTonyzrezygnacją.
-Jaktosięstało?
- Bo jestem tchórzem, oto, jak. Pomimo wszystkich zmian wciąż za bardzo się
boję.
LeciutkoskinęłagłowąiusiadłaobokClarencea,któryobjąłją,żebyszepnąć:
-Dziękujęci,Tony,zawszystko.Dlatwojejinformacji,cokolwiekbyłowtejtorbie,
zostałopocięteprzezprzemysłowąniszczarkę.
- Podziękuj mu ode mnie, Maggie. I daj mu znać, że według mnie jest dobrym
człowiekiem.Powiem„cześć”jegomamie,jakkolwiektodziała.
-Dammuznać-odparła.
NadszedłczasiMaggieporazostatniweszładopokojuTonyego.
-Awięcżadnychkotów.
- Żadnych kotów, dzięki Bogu - powiedział. -Testament, który zostawiliśmy w
sejfie,dzieliwszystkopomiędzyJake’a,LoreeiAngelę.Pewnejnocysięspiłemi
słuchałempiosenkiBobaDylana,wiesz,późniejnagrałajątakobieta...
-„MakeMeFeelYourLove”?
Adele?
- Tak, zgadza się. Cóż, wpadłem w chandrę i wszystko przepisałem. Nazajutrz
rano,skacowanyitakdalej,wciążzniesmaczonysobą,poszedłemdonotariusza.
Alepotemjakzawszezmieniłemzdanie,wiesz...
Maggie i Tony byli sami, gdy zapadła cisza, mącona przez spokojny oddech
niezmordowaniepracującychmaszyn.
Maggieprzerwałamilczenie.
- Nie wiem, jak to zrobić. Tony, dzięki tobie moje życie zmieniło się na lepsze.
Jesteśdlamnieważnyiniewiem,jakpozwolićciodejść,jaksiępożegnać.Wiem
tylko,żebędęmiaławsercudziurę,którątylkotymożeszzapełnić.
- Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego. Dziękuję. Maggie, muszę z tobą
pomówićjeszczeotrzechrzeczach.
-Wporządku,tylkoniezmuszajmniedopłaczu.Zabrakłomiłez.
-Maggie,pierwszatoprzyznaniesiędowiny-zacząłpochwilimilczenia.-Może
pewnegodniabędzieszchciała
powtórzyć coś Jake’owi. Sam nie mogłem mu tego powie- dzieć. Naprawdę
jestemtchórzem,poprostuniemogę,zabardzosięboję.
Czekała,gdyszukałsłów.
-Naszedrogirozeszłysięprzezemnie.Jakezawszemógłnamniepolegać,do
czasu umieszczenia nas w tej jednej rodzinie, tej jednej szczególnej rodzinie
zastępczej. Z tego, co mówili między sobą i do mnie, wywnioskowałem, że noszą
sięzzamiaremadopcji.Problemwtym,żemogliadoptowaćtylkojednodzieckoija
rozpaczliwiechciałembyćtymjednym,chciałemznówgdzieśnależeć.-Tonynigdy
nikomu o tym nie mówił i walczył ze wstydem, który się skrywał pod brzemieniem
tajemnicy.-Dlategonakłamałem
o Jake’u. Był młodszy, słodszy i łatwiejszy do prowadzenia niż ja, więc
nawymyślałemonimokropnychrzeczy,żebyniechcieligoadoptować.Sprzedałem
własnego brata i zrobiłem to w taki sposób, że nigdy się o tym nie dowiedział.
Pewnego dnia przyjechali po niego ludzie z opieki. Jake wrzeszczał, wierzgał i
czepiał się moich nóg, a ja czepiałem się jego, jakby mi naprawdę zależało, ale,
Maggie, w głębi duszy byłem zadowolony, że go zabierają. Był wszystkim, co
miałem. Zniszczyłem prawdziwą miłość, sprzedałem za fantazję o przynależności
dokogośinnego.
Tonynieodrazusiępozbierał.Maggieczekała,żałując,żeniemasposobu,by
wziąćwramionategomałegozagubionegochłopca.
-Parętygodnipóźniejcipaństwopoprosilimnienazebranie.Oznajmili,żepodjęli
ważną decyzję, że chcą adoptować... niemowlę. Tego samego dnia pracownik
opiekispołecznejzabrałmniedokolejnej„cudownej”rodziny,podnieconejzpowodu
mojegoprzybycia.Myślałem,żewiem,jaktojestbyćsamemu,aletastratabyładla
mnieczymśzupełnienowym.Maggie,powinienembyćzJake’em,zwłaszczażenie
miałnikogoinnego.Byłemjegostarszymbratem,ufałmiślepo,ajagozawiodłem.
Cogorsza,zdradziłemgo.
- Tony, nie masz pojęcia, jak mi przykro. Sam byłeś tylko małym chłopcem. To
smutne,żewogólemusiałeśstanąćprzedtakimwyborem.
-ApotemwmoimżyciuzjawiłsięGabeiporazpierwszytrzymałemwramionach
kogoś, do kogo naprawdę należałem, i poprzez tego małego chłopca chciałem
naprawić całe zło, ale nawet jego nie mogłem zatrzymać. Jego też straciłem.
Angela nie miała szans. Byłem tak przerażony, że ją stracę, że nigdy nawet nie
znalazłemdlaniejmiejscawmoichramionach,apotemLoree...-Mówiłsercemi
pozwolił, by słowa zawisły w powietrzu niczym żałobna mgła, ale niespodziewanie
odciążonesercewestchnęłoizaśpiewałocichownastępstwietegowyzwania.
Milczeli, czekając, aż opadną emocje. Wreszcie Tony odetchnął głęboko i
wypuściłpowietrze.
-Wciążmasztomałeniebieskiepudełeczko?
-Jasne.-Wyjęłajeztorebki.
-Chcę,żebyśprzekazałajeJake’owi.Tojedyne,comamponaszejmatce,dała
mi to kilka dni przed śmiercią, niemal jakby wiedziała, że odchodzi. Dostała to od
swojej mamy, która dostała od swojej. Powiedziała, żebym pewnego dnia dał to
kobiecie,którąpokocham,alenigdyniebyłemdośćzdrowy,żebykogośpokochać.
Widzę,żeJakematowsobie,Jakemożepokochać.Możepewnegodniapodaruje
toswojejukochanej.
Maggie ostrożnie uniosła wieczko. Wewnątrz leżał złoty łańcuszek z prostym
złotymkrzyżykiem.
- Piękne, Tony. Przekażę. Mam nadzieję, że pewnego dnia zobaczę to na szyi
Molly.Wiesz,taktylkomówię!
-Tak,teżmamnadzieję-przyznałTony.-Niemamnicprzeciwko.
-Aostatniarzecz?
- Najważniejsza z trzech, jak sądzę, i dla mnie najtrudniejsza do powiedzenia.
Maggie,kochamcię!Mówiępoważnie,naprawdęciękocham.
-Wiem,Tony,wiem.Jateżciękocham.Cholera,dlaczegodzisiajniezrobiłam
makijażu?!
- W takim razie tego nie utrudniajmy. Pocałuj mnie na pożegnanie i wracaj do
naszejrodziny.
-Chceszwiedzieć,zczegoty,Jakeiwasirodziceśmialiściesięnazdjęciu?
-Oczywiście!
- Dziwię się, że nie pamiętasz. Twoja mama przez pomyłkę nasypała soli do
kawyikiedypociągnęłałyk,parsknęławsposóbwielceniegodnydamyprostona
kobietę ubraną jak z żurnala. Jake opowiedziałby to lepiej, ale chyba masz jakie
takiepojęcie.
- Pamiętam. - Tony się roześmiał. - Pamiętam, miałem ubaw po pachy! Jak
mogłemzapomnieć,zwłaszczaże...
-Dozobaczenia,przyjacielu-szepnęłaMaggie.Łzypłynęłypojejtwarzy,gdysię
pochyliłaipocałowaławczołoleżącegonałóżkumężczyznę.—Dozobaczenia.
Tomywyśliznąłsięporazostatni.
20
Teraz
Wszystkim,cowidzimy,jestcieńrzucanyprzezto,
czegoniewidzimy.
MartinLutherKing,Jr.
Staliwtrójkęnazboczuwzgórzazwidokiemnadolinę.Byłatojegoposiadłość,
leczledwojąrozpoznawał.Rzekazniszczyłaświątynię,alezabrałateżwiększość
murów.To,cokiedyśbyłospaloneizdewastowane,teraztętniłożyciem.
-Lepiej!Znacznielepiej!-osądziłaBabka.
-Dobrze!-pochwaliłJezus.
WtejchwilidlaTony’egoważnebyłotylkoto,żepoprostutujest,związanyztą
dwójką. Jego duszę przepełniała błoga radość, spełnione oczekiwania i szalona
nadziejaprzyobleczonawspokój.
- Słuchajcie, gdzie się podziały wasze mieszkania? - zastanowił się na głos. -
Niewidzęanidomu,anitwojej...
-Chałupy-burknęłaBabka.-Nigdynaprawdęniebyłypotrzebne.Wszystkoto
jest teraz siedzibą, nie tylko kawałki i skrawki. Nigdy nie zadowolilibyśmy się
niczymgorszym.
-Pora.-Jezuszuśmiechemwyciągnąłręcewpowietrze.
- Pora? - zapytał Tony, zaciekawiony. - To znaczy, czas na spotkanie z twoim
tatą,zTatąBogiem?
-Nie,natoniepora.Zresztą,jużsięznimspotkałeś.
-Tak?Kiedy?
Jezusześmiechemzarzuciłmurękęnaramiona.Pochylającsię,szepnął:
-Talithakum!
- Co? - krzyknął Tony. - Żartujesz sobie ze mnie? Ta mała dziewczynka w
niebiesko-zielonejsukience?
-Wizerunki-dodałaBabka-nigdyniebyływstaniezdefiniowaćBoga,alemamy
zamiar być znani, i każdy szept, każde tchnienie wizerunków jest okienkiem w
fasetachnaszejnatury.Niezłe,co?
- Super. - Tony pokiwał głową. - Więc na co przyszła pora? Tata Bóg tam
będzie?
-Poranaświętowanie,nażycie-po,nagromadzeniesię
imówienie-odparłJezus.-Idlajasności,Tatanigdyniebyłtunieobecny.
-Więccoteraz?
-Teraz-zaczęłatriumfalnieBabka-teraznadchodzinajlepsze!
Notka dla Czytelników i podziękowania
Jeśli jeszcze nie czytaliście Rozdroży, może będziecie chcieli odłożyć
przeczytanietejnotkinapóźniej-jesttukilkaspoilerów.
Nazwisko Anthony Spencer pochodzi od awatarów w grach naszego
najmłodszegosyna.Poszczególnepostaciesązlepkiemcechznanychmiludzi,na
kartkachksiążkikażdastajesięjedynąwswoimrodzaju.Taprawdanieodnosisię
do Cabbyego, syna Molly. Jego postać jest całkowicie zbudowana na Nathanie,
synu przyjaciół, młodzieńcu, który zmarł ledwie kilka lat temu, gdy zabawa w
chowanegowyciągnęłagozestadionu,gdzieoglądałPortlandTrailBlazers,prosto
na autostradę, gdzie został potrącony przez dwa samochody. Nathan miał zespół
Downa.WcharakterzeCabbyegoniemaniczego,coniebyłobyprawdąuNantha-
na, nawet jego ulubione przekleństwo i skłonność do „zwijania” aparatów
fotograficznych, które ukrywał w swoim pokoju. W czasie pracy nad tą historią
przeprowadziłemlicznerozmowyzmamąNathana,któradostarczałamiszczegóły.
Pewnegopopołudniazadzwoniładomnie,wyjaśniając,jakjednaznaszychrozmów
pobudziłajejciekawość
i poszła przeglądać rzeczy Nathana w schowku. Rzeczywiście, w futerale
zabawkowej gitary znalazła czyjś aparat fotograficzny. Włączyła go i ku jej
zaskoczeniuzobaczyłazdjęciamojejrodziny.DwalataprzedśmierciąNathanbyłw
naszymdomui„świsnął”aparatnaszejsiostrzenicy.Przezcałyczasmyśleliśmy,że
gdzieśgozawieruszyła.
Tak wielu ludziom należą się podziękowania. Rodzinie Nathana dziękuję za
zaszczycenie mnie pozwoleniem na umieszczenie postaci syna w powieści. Mam
nadzieję, że zdołałem oddać prosty cud i walkę współistniejące w sercu Nathana
oraz we wszystkich rodzinach, które muszą sprostać codziennym wyzwaniom
otaczającymtakieczyinneułomnościiograniczenia.
Uzyskałem wiele pomocy i danych dotyczących strony medycznej. Dziękuję
ChrisowiGreenowizResponderLife;HeatherDoty,pielęgniarcezurazówki,iLife
Flight, której informacje pomogły mi opracować scenariusz upadku; Bobowi
Cozzie,Anthony’emuCollinsowiizwłaszczaTraciJacobsen,którazezwoliłamina
naruszenieichprzestrzeniwClackamasCounty911wOregonieizadaławszystkie
pytania, których potrzebowałem, żeby dokładnie napisać ten fragment historii;
pielęgniarkom i personelowi z Oregon Health and Service Univesity (szczególnie
OIOM
na
neurologii)
i
Doernbecher
Children’s
Hospital(szczególnie
Hematologia/Onkologia), a także przyjacielowi i emerytowanemu neurochirurgowi
doktorowiLarry’emuFrank-sowi.
Praca nad tą częścią historii pozwoliła mi poznać niewiarygodnych ludzi, którzy
naprawęwalczą„nafroncie”ludzkiejkrzywdyikryzysu.Oileniemamyszczęścia
znaćtychludziosobiście,zwyklenaszedrogisięniekrzyżują,chybażeznajdujemy
się w sytuacji zagrożenia życia. Wszyscy oni, od ratowników ze straży pożarnej,
pogotowiaipolicjipopersonelmedyczny,technikówlekarzyipielęgniarki,sąludźmi
wielkiego serca, pracującymi za kulisami i pomagającymi nam radzić sobie z
tragediami, które wdzierają się w nasze życie. W imieniu nas wszystkich, którzy
zapomnieli,żejestes'cie,albojakżeczęstouznająWasząobecnośćpoprostuza
rzecznaturalną,dziękuję,dziękuję,dziękuję!
Dziękuję Wam, Chadzie i Robin, za pozwolenie pisania w Waszym pięknym
ustroniu w Otter Rock, rodzinie Mum- fordów, którzy dali mi podobne miejsce do
pracywpobliżuMountHood;gdybynieWy,tahistorianiebyłabygotowadodruku
wodpowiednimczasie.
DziękujęmojemuprzyjacielowiRichardowiTwissowi
i Lakotom - jeśli czytacie tę książkę, już wiecie, jak mi pomogliście. Wszyscy
potrzebujemyBabkiiplemienia.
Mamywieluprzyjaciółirodzinę,iwymienienieichwszystkichwymagałobyosobnej
książki. Jestem wdzięczny za Wasz udział w naszym życiu i za Wasze
uczestnictwownaszymbecoming.DziękujęszczególnieklanowiYoungów
iklanowiWarrenówzasłowazachęty.DziękujęKim,mojejżonieitowarzyszce,
naszymsześciorgudzieciom,dwómsy-nowym,zięciowiisześciorguwnukom(na
razie).KochamWascałymsercem...sprawiacie,żemojeserceśpiewa.
Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali Chatę, a potem wpuścili mnie w cenne i
czasami niesłychanie bolesne miejsca w swoich opowieściach. Uczyniliście mi
niezmiernyzaszczyt.
Dziękuję Danowi Polkowi, Bobowi Barnettowi, Johnowi Scanlonowi, Wesowi
Yoderowi,DavidowiParksowi,TomowiHentoffowiiDeneenHowell,KimSpaulding,
niewiarygodnej rodzinie wydawnictwa Hachette, szczególnie Davidowi Youngowi,
Rolfowi Zettersenowi, redaktorowi Joeyowi Paulowi i wielu zagranicznym
wydawcom, którzy pilnie pracowali w moim interesie i zachęcali mnie na każdym
kroku drogi. Szczególne podziękowania dla redaktor Adrienne Ingrum za wkład
pracyisłowazachęty.Dziękiniejksiążkajestlepsza.
Szczególne podziękowania dla doktora Baxtera Krugera, mojego przyjaciela i
teologiazMissisipi,atakżedlafotografaJohnaMacMurraya,którzyzapewnialimi
wsparcie
i nie szczędzili krytyki (w najlepszym znaczeniu tego słowa). The Shack
RevisitedBaxterajestnajlepsząksiążkąnapisanąoChacie.
Dziękuję również naszej rodzinie przyjaciół z okolic Portland, Closnerom,
Fosterom,
Westonom,Gravesom,
Huffsom,
Troyowi
Brummellowi,
MaryKay Larson, San- dom, ludziom z NE oraz pierwszym czytelnikom/kryty-
kom,Larry’emuGillisowi,Dale’owiBrunewskiemuorazWesowiiLindzieYoderom.
Wciąż jestem zainspirowany Inklingami, zwłaszcza C.S. Lewisem (lepiej znanym
przyjaciołom jako „Jack”). George Mac Donald i Jacques Ellul zawsze stanowią
dobre towarzystwo. Uwielbiam Malcolma Smitha, Kena Blue, Australijczyków i
Nowozelandczyków,którzynazawszeweszlidonaszegożycia.Ścieżkędźwiękową
do pisania stworzyli muzycy ze zróżnicowanej grupy: Marc Broussard,
JohnnyLang,ImagineDragons,ThadCrockell,DavidWilcox,DannyEllis,Mumford
&Sons,AllisonKrause,AmosLee,Johnnyswim,RobertCounts,WyntonMarsalis,
Ben Rector, trójca starych genialnych muzyków: BuddyGreene, Phil Keaggy i
Charlie Peacock, a także James Taylor, Jackson Brown, Leonard Cohen i
oczywis'cieBruceCockburn.
Wykorzystałem lokalne charakterystyczne i popularne miejsca całkowicie
rozmyślnie i nie bez powodu.Oregon to wspaniałe, cudowne miejsce do życia i
założeniarodziny,
ijestemWamwdzięczny.
Nakońcu,iwsamymcentrum,jestaltruistyczna;skupionanainnychmiłośćOjca,
SynaiDuchaŚwiętego,okazananamszczodrzewosobieJezusa.Twojałaskajest
bezustanna,niezależnaodosiągnięć-miłość,którejniejesteśmywładnizmienić.
JeśliszukaszPrawdy
możewkońcuznajdzieszpociechę.
Jeśliszukaszpociechy,
nigdyniedostanieszpociechyniprawdy,
tylkonapoczątekpochlebstwaipobożneżyczenie,
awkońcurozpacz.
C.S.Lewis