William Paul Young Rozdroża

background image
background image

Wm. Paul Young

Rozdroża

Przełożyła Maria Gębicka-Frąc

Warszawa 2012

background image

Spis treści

Dedykacja

Rozdział 1: Zbiera się na burzę

Rozdział 2: W proch się obrócisz

Rozdział 3: Dawno, dawno temu

Rozdział 4: Tam dom twój, gdzie serce twoje

Rozdział 5: I pozostał tylko jeden

Rozdział 6: Gorące dyskusje

Rozdział 7: Ślizg-ślizg-wuślizgiwanie

Rozdział 8: Czym jest dusza człowieka?

Rozdział 9: Burza w zgromadzeniu

Rozdział 10: Niezdecydowany

Rozdział 11: Ni tu, ni tam

Rozdział 12: Intryga się zagęszcza

Rozdział 13: Wewnętrzna wojna

Rozdział 14: Twarzą w twarz

Rozdział 15: Naos

Rozdział 16: Masz babo placek

Rozdział 17: Zamknięte pokoje

Rozdział 18: Rozstajne drogi

Rozdział 19: Dar

Rozdział 20: Teraz

Notka dla czytelników i podziękowania

background image

Historia ta dedykowana jest naszym wnukom, niepowtarzalnym odbiciom swoich rodziców

własnym wszechświatom niezbadanym dawcom radości i zdumienia zarażającym nasze

serca głęboko i na wieki.

Pewnego dnia, kiedy przeczytasz tę historię, może będzie okienkiem, przez które lepiej

zrozumiesz swojego Dziadka, swojego Boga i swój świat!

background image

1

Zbiera się na burzę

Najbardziej godnym pożałowania jest ten spośród ludzi, kto swe marzenia

zamienianasrebroizłoto.

ChalilGibran

Czasami zima w Portland w stanie Oregon jest łobuzem, który pluje deszczem i

wali na oślep śniegiem, gwałtem wydziera dni wiośnie, powołując się na jakieś
archaiczneprawo,żebypozostaćkrólowąpórroku-wostatecznymrozrachunkuto
daremna próba kolejnego pretendenta. Tego roku było jednak inaczej. Zima po
prostuodeszłajakzbitakobieta,zespuszczonągłową,wzłachmanionymstrojuw
kolorze brudnej bieli i brązów, z biadoleniem albo obietnicą powrotu. Różnica
pomiędzyjejobecnościąanieobecnościąbyłaledwozauważalna.

Dla Anthony’ego Spencera nie miało to znaczenia. Zima była utrapieniem, a

wiosnaniewielelepsza.Gdybymiałtakąwładzę,usunąłbyobieporyzkalendarza,
wraz z wilgotną i deszczową częścią jesieni. Pięciomiesięczny rok byłby
odpowiedni,zdecydowanielepszyodprzedłużającychsięokresówniepewności.U
progu wiosny zawsze się zastanawiał, dlaczego wciąż tkwi na północnym
zachodzie, i co roku zadawał sobie to samo pytanie. Może niezmienność, choć
niespełniającaoczekiwań,maswojedobrestrony.Myślorzeczywistejzmianiebyła
zniechęcająca. Im bardziej zakorzeniał się w swoich nawykach i poczuciu
bezpieczeństwa, tym mniej był skłonny wierzyć, że cokolwiek innego jest warte
wysiłku,jeślinawetmożliwe.Znany,ustalonyporządek,choćczasaminieprzyjemny,
przynajmniejjestprzewidywalny.

Rozsiadł się wygodniej w fotelu i spojrzał znad zasłanego papierami biurka na

ekrankomputera.Dziękistuknięciomwklawiszemógłobserwowaćobrazyzkamer
monitoringu, przesyłane z jego nieruchomości: z mieszkania w budynku
sąsiadującym z tym, w którym siedział, z głównego biura, strategicznie
usytuowanego w centrum Portland w połowie wysokości średniego biurowca, z
letniego domu na wybrzeżu, i z rezydencji w West Hills. Patrzył, niespokojnie

background image

postukując palcem wskazującym prawej dłoni w kolano. Wokół panowała cisza i
spokój,jakbyświatwstrzymałoddech.Jesttylesposobów,żebybyćsamemu.

Choć ci, którzy spotykali się z nim w interesach albo na gruncie towarzyskim,

mieliby inne zdanie, Tony nie należał do pogodnych osób. Był zdeterminowany i
zawsze wypatrywał korzystnych okazji. Często wymagało to otwartości i bycia
towarzyskim, szerokich uśmiechów, kontaktu wzrokowego i mocnych uścisków
dłoni,niezprawdziwejsympatii,aledlatego,żekażdaosobamogłaposiadaćcenne
informacjepotrzebnedoosiągnięciasukcesu.Zadawałlicznepytania,rozsiewając
aurę szczerego zainteresowania, inni zaś pozostawali z przeświadczeniem o
własnej ważności, lecz również z uporczywym wrażeniem pustki. Znany z
filantropijnych gestów, rozumiał wartość współczucia jako środka uświęcającego
znacznie ważniejsze cele. Gdy okazuje się troskę, o wiele łatwiej można
manipulować ludźmi. Po kilku niezdecydowanych próbach doszedł do wniosku, że
przyjaźń jest złą inwestycją. Przynosi zbyt małe zyski. Rze​czywiste przejmowanie
sięloseminnychjestkłopotliwymluksusem,naktóryniemiałczasuanienergii.

Postanowił za to odnosić sukcesy na polu zarządzania nieruchomościami i ich

rozwoju; podejmował więc różno​rodne przedsięwzięcia handlowe i powiększał
portfelpa​pierówwartościowych,budziłszacunek,atakżelękjakotwardynegocjator
i niedościgniony mistrz w zawieraniu umów. Dla Tony ego szczęście było głupim i
przemijającymsentymentem,ulotnąmgiełką,wporównaniuzupajającymzapachem
potencjalnych transakcji i uzależniającym sma​kiem zwycięstwa. Jak Scrooge z
dawnychczasów,rozko​szowałsięodzieraniemzresztekgodnościotaczającychgo
ludzi, zwłaszcza pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z
siebieżyły.Zpewnościątacyjakoniniesągodnianimiłości,aniwspółczucia.

Kiedy się uśmiechał, mógł uchodzić za przystojnego fa​ceta. Geny obdarzyły go

wysokim wzrostem, ponad sześć stóp, i gęstymi włosami, które nawet teraz, po
czterdziest​ce, trzymały się mocno, choć dystyngowana siwizna przy​prószyła mu
skronie. Wyglądał jak Anglosas, ale szczypta czegoś ciemniejszego i
delikatniejszego zmiękczała mu rysy, szczególnie wyraźnie w takich nieczęstych
chwilach, kiedy jakaś fantazja czy nieopanowany śmiech wyrywał go z ram
typowegodlańsztywnegozachowania.

Podwielomawzględamiuchodziłzazamożnego,odno​szącegosukcesyfacetado

wzięcia. Będąc po trosze kobie​ciarzem, ćwiczył na tyle, żeby nie wypaść z gry, i
nosiłtylkolekkoobwisłybrzuszek,którymożnabyłoodpowiedniowciągnąć.Kobiety
w jego życiu pojawiały się i znikały, im mądrzejsze, tym prędzej, i każda miłostka
wnosiłacorazmniejdojegobagażudoświadczeń.

background image

Był dwukrotnie żonaty z tą samą kobietą. Pierwsze mał​żeństwo, zawarte, gdy

obojemielipodwadzieściakilkalat,zaowocowałosynemicórką,która,jużdorosła
i gniewna, mieszkała niedaleko matki na drugim końcu kraju. Ich syn to zupełnie
inna historia. Małżeństwo zakończyło się roz​wodem z powodu różnic nie do
pogodzenia,podręczniko​wegoprzykładuwyrachowanejobojętnościibezdusznego
braku uwagi. W ciągu kilku krótkich lat Tony zdołał rozbić godność Loree i jej
poczuciewłasnejwartościnatrudnedorozpoznaniakawałeczki.

Problempolegałnatym,żewycofałasięzwdziękiem,dla​tegoniemógłtegouznać

za prawdziwe zwycięstwo. Z tego powodu przez następne dwa lata zabiegał o jej
względy,nieszczędziłkosztównawspaniałąceremoniępowtórnychzaślubin,adwa
tygodnie później podsunął jej dokumenty rozwodowe. Plotka mówiła, że zostały
przygotowanejesz​czeprzedzłożeniempodpisównaponownymakciemał​żeństwa.
Tymrazemprzyszładoniegozcałąfuriąkobietywzgardzonej,onzaśzmiażdżyłją
finansowo, prawnie i psy​chicznie. Z pewnością taki wynik mógł zostać uznany za
wygraną.Byłatograbezlitosna,aletylkodlaniego.

Ceną, jaką w konsekwencji zapłacił, była utrata córki. Gdy wypił za dużo

szkockiej,wjejcieniachunosiłosięwid​motejporażki,prześladującygoduch,który
szybkoprze​padałwnatłokupracyiwdążeniudokolejnychzwycięstw.Ichsynbył
pierwszym znaczącym powodem nadużywania szkockiej, dostępnego bez recepty
lekarstwa, które wygła​dzało poszarpane skraje pamięci i żalu, a także uśmierzało
bolesnemigreny,któresięstałyjegookazjonalnymtowa​rzyszem.

WsferzebiznesuAnthonySpencerbyłszanowany,atak​żebudziłlękjakotwardy

negocjator i mistrz manipulacji. Niczym Scrooge z dawnych czasów, rozkoszował
się odzie​raniem z resztek godnos'ciotaczających go ludzi, szczegól​nie
pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z siebie żyły. Z
pewnościąktośtakijakonniejestwartanimiłości,aniwspółczucia.

Jeśliwolnośćjestprocesemprzyrostowym,podobniejestzwdzieraniemsięzła.

Drobne odstępstwa od prawdy i po​mniejsze usprawiedliwienia z czasem tworzą
gmach, któ​rego zbudowanie nigdy nie było zaplanowane. Ta prawda odnosi się w
takim samym stopniu do każdego Hitlera czy Stalina, jak do zwykłego człowieka.
Wnętrze domu duszy jest wspaniałe, ale kruche; każda zdrada, każde kłamstwo
zakorzenione w jego murach i fundamentach przesuwa konstrukcję w
niewyobrażalnychkierunkach.

Tajemnica każdej ludzkiej duszy, nawet duszy Antho​ny ego Spencera, jest

niezgłębiona. Tony narodził się w eks​plozji życia, rozszerzający się wewnętrzny
wszechświat łączył swoje własne układy słoneczne i galaktyki z niewyobrażalną

background image

symetrią i elegancją. Tutaj nawet chaos odegrał swoją rolę i porządek wyłonił się
jako efekt uboczny. Materia weszła do tańca komponowanego przez rywalizujące
siłygrawi​tacyjne,któreobracałytancerzamikosmicznegowalca,rozpraszałyichw
bezustannej wymianie brania i dawania przestrzeni, czasu i muzyki. W pewnym
momencie ból z powodu poniesionej straty naruszył tę delikatną struk​turę i
wszechświatjąłsięzapadać.Deterioracjafalowałanapowierzchni,wyrażającsięw
samoobronnym strachu, ego​istycznej ambicji i twardnieniu wszystkiego, co
delikatne. To, co było żywą istotą, sercem ciała, przemieniło się w ka​mień; mała
twardaskałazamieszkaławskorupiecielesnejpowłoki.Kiedyśformabyławyrazem
wewnętrznego cudu i wspaniałości. Teraz musiała szukać drogi bez żadnego
wsparcia,fasadawposzukiwaniuserca,umierającagwiazdawygłodniaławswojej
własnejpustce.

Zarówno ból, jak i strata, czy wreszcie osamotnienie to srodzy tyrani, ale

wszystko to razem powoduje niewyobra​żalne spustoszenia. Uzbroiły egzystencję
Tonyego,wypo​sażającgowzdolnośćdochowanianożywsłowach,dowznoszenia
murów chroniących wnętrze przed podejściem z dowolnej strony, zamykając go w
złudnympoczuciubez​pieczeństwa,podczasgdywrzeczywistościbyłodizolowanyi
samotny. W życiu Tony ego istniało teraz niewiele praw​dziwej muzyki, ledwie
słyszalne tony kreatywności. Ścieżkę dźwiękową jego egzystencji trudno byłoby
uznaćnawetzamuzykęzpuszki-przewidywalnemelodyjkiodtwarza​newwindach,
towarzyszącejegoprzewidywalnymzacho​waniom.

Ludzie,którzyrozpoznawaligonaulicach,kiwaligło​wąnapowitanie,przyczymci

bardziejwnikliwiwypluwaliswojąpogardęnachodnik,gdytylkoichminął.Alewielu
dawało się nabrać; łaszący się pochlebcy czekali na jego na​stępne wytyczne,
rozpaczliwie pragnąc strzępka aprobaty albo dostrzegalnych względów. Rzekomy
sukcespociągazasobąinnych,niesionychpotrzebązapewnieniasobiezna​czenia,
tożsamości i planu. Postrzeganie jest rzeczywistoś​cią, nawet jeśli to, co się
postrzega,jestkłamstwem.

TonymiałdużydomnarozległymtereniewpółnocnejczęściWestHills,ioilenie

wydawał przyjęcia dla takich czy innych korzyści, ogrzewał tylko niewielką jego
część.Choćrzadkotamprzebywał,zachowałgojakopomnikzwycięstwanadżoną.
Loreedostałanieruchomośćnamocypierwszejugodyrozwodowej,alemusiałają
sprzedać,żebypokryćrosnącekosztydrugiegorozwodu.Tonyprzezosobytrzecie
za grosze kupił rezydencję, a zaraz potem urządził przyjęcie niespodziankę:
eksmisję z udziałem policji, któ​ra wyprowadziła oszołomioną byłą żonę z terenu
posesjiwdniupodpisaniaaktusprzedaży.

background image

Pochyliłsię,włączyłkomputer,sięgnąłposzkockąiob​róciłfotel,żebyspojrzećna

listę nazwisk wypisanych na białej tablicy. Wstał, zmazał cztery nazwiska, dodał
jedno,izpowrotempadłnafotel,ajegogalopującepalceznówwystukiwałyrytmna
blacie biurka. Dzisiaj był w paskud​niejszym nastroju niż zwykle. Zobowiązania
biznesowe zmusiły go do udziału w konferencji w Bostonie, dla niego mało
interesującej, a potem drobny kryzys w dziale kadr sprawił, że wrócił do Portland
dzieńwcześniejniżplanował.Choćzirytowany,żemusiałsięzająćsprawą,którąz
łatwoś​ciąpowinnizałatwićpodwładni,byłwdzięcznyzapretekst,umożliwiającymu
rezygnację z trudnych do wytrzymania seminariów i powrót do równie trudnej do
wytrzymaniaru​tyny,otyletylkolepszej,żemiałnadniąwiększąkontrolę.

Alecośsięzmieniło.Coś,cosięzaczęłojakosugestiazarysuniepokoju,nabrało

siłyświadomegogłosu.Odkil​kutygodniprześladowałogodokuczliwewrażenie,że
jest śledzony. Z początku to bagatelizował, zwalając winę na stres i
przepracowanie.Ajednakrazposianamyślznalazłażyznąglebę,inasienie,łatwe
do usunięcia po gruntownym wzięciu pod rozwagę, wypuściło korzenie, które
szybko wy​raziły się nerwową hiperczujnością, wysysając jeszcze więcej energii z
jużitakbezustannieczujnegoumysłu.

Zaczął zwracać uwagę na szczegóły w drobnych wyda​rzeniach. Każdy z nich

pojedynczomógłbywzbudzićconajwyżejumiarkowanezdziwienie,alełączniestały
się ostrzegawczym chórem w jego świadomości. Czarny SUV czasami jechał za
nimdosiedzibyfirmy;pracowniksta​cjipaliwzapomniałmuzwrócićkartękredytową
i zrobił to dopiero po kilku minutach; firma ochroniarska powia​domiła go o trzech
przerwachwdostawieprądu-tylkowjegodomu,usąsiadówświatłaniezgasły,a
każda prze​rwa trwała dokładnie dwadzieścia dwie minuty o tej samej porze przez
trzydnizrzędu.Tonyzacząłzwracaćwiększąuwagęnadrobneincydenty,anawet
na to, jak patrzą na niego inni - barista w Stumptown Coffee, ochroniarz przy
wejściunaparterze,pracownicyprzybiurkach.Zauważył,żegdyodwracasięwich
stronę, szybko spuszczają wzrok i zmieniają mowę ciała, żeby pokazać, że są
zajęciinicin​negoichnieinteresuje.

Reakcje tych zupełnie różnych osób łączyło denerwują​ce podobieństwo, jakby

działali w zmowie, jakby dzielili sekret, do którego on nie został dopuszczony. Im
bardziej się przyglądał, tym więcej zauważał, i z tego powodu tym bardziej się
przyglądał. Zawsze miał lekką paranoję, ale te​raz urosło to do ciągłego
doszukiwania się spisków, wskutek czego był nieustannie wzburzony i
zdenerwowany.

Tonyurządziłsobieprywatnemieszkanko-gabinetzsy​pialnią,kuchniąiłazienką

background image

- i nikt, nawet jego prawnik nie znał tej lokalizacji. Z owej zacisznej kryjówki nad
rzeką,niedalekoMacadamAvenue,korzystałwtedy,gdypopro​stuchciałzniknąć
nakilkagodzinalbospędzićnoctam,gdzieniktgonieznajdzie.

Byłwłaścicielemcałegobudynku,wktórymmieściłasięjegokryjówka,aleprzed

laty przeniósł tytuł własności na firmę fasadową. Potem odnowił część piwnicy,
wyposażającjąwnajnowocześniejszeurządzeniasłużącedoobserwacjiiochrony.
Pozabezpośrednimiwykonawcami,wynajęty​miprzezpośredników,niktniewidział
tychpomieszczeń.

Nawet plany budynku nie ujawniały ich istnienia, dzięki łapówkom i dobrze

ulokowanym dotacjom dla lokalnych władz. Po wprowadzeniu właściwego kodu do
czegoś, co wyglądało jak klawiatura zardzewiałej telefonicznej skrzyn​ki
przyłączowej w głębi nieużywanego kantorka dozorcy, ściana się przesuwała,
odsłaniając stalowe drzwi przeciwpo​żarowe z nowoczesną kamerą i numeryczną
klawiaturą.

Lokum było prawie całkowicie samowystarczalne, pod​łączone do zasilania i

Internetu niezależnie od reszty kom​pleksu. Ponadto, gdyby program monitorujący
wykrył ja​kąś próbę wytropienia tego miejsca, nastąpiłoby wyłączenie systemu do
czasu zresetowania przez wprowadzenie nowe​go, automatycznie generowanego
kodu.Możnabyłotegodokonaćtylkowdwóchmiejscach:wjegobiurzewcen​trumi
wewnątrz samej kryjówki. Z nawyku, zanim wszedł, wyłączał komórkę, wyjmował
kartę SIM i baterię. W razie potrzeby mógł włączyć telefon stacjonarny z
zastrzeżonymnumerem.

Nie było to mieszkanie na pokaz. Nie brakowało tam dzieł sztuki, ale wnętrze

cechowała niemal spartańska pro​stota. Wiedząc, że nikt inny nigdy nie zobaczy
tych pokoi, zapełnił je rzeczami, które miały dla niego osobiste znacze​nie. Pod
ścianami stały regały pełne książek, z których wielu nawet nie otworzył, aleje
zachował,bonależałydojegoojca.Inne,szczególnietenależącedoklasyki,matka
czytałajemuijegobratu.NajbardziejznanymiwśródnichbyłydziełaC.S.Lewisai
George’a MacDonalda, ulubione powieści jego dzieciństwa. Honorowe miejsce
zajmowało wczesne wydanie „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a, które
trzymałtylkodlasiebie.Najednejpółcestałomnóstwoksiążekbiznesowych,wiele
razy czytanych i poznaczonych zakładkami, arsenał mentorów. Tu i ówdzie na
ścianachwisiałygrafikiEscheraiakwareleDoolittle,awkąciestałstarygramofon.
Tony miał kolekcję płyt winylowych, któ​rych zgrzytanie było krzepiącym
przypomnieniemdawnominionychczasów.

Tutaj przechowywał również niezwykle ważne przedmio​ty i dokumenty: akty

background image

notarialne,tytuływłasności,iprzedewszystkimswójoficjalnytestament.Przeglądał
go często i zmieniał, dodając albo odejmując spadkobierców - któ​rych ścieżki
często przypadkiem przecinały ścieżkę jego ży​cia - zależnie od tego, czy ich
poczynania go rozzłościły, czy sprawiły mu przyjemność. Wyobrażał sobie wpływ
spadkualbojegobrakunatych,którzybędązainteresowanijegoma​jątkiem,gdyon
dołączydoszeregów„drogichzmarłych”.

Jego osobisty adwokat, nie ten, który był prawnikiem firmy, miał klucz do skrytki

depozytowejwgłównymod​dzialebankuWellsFargowcentrum.Mógłuzyskaćdo
niej dostęp tylko z aktem zgonu Tony’ego w ręku. W środku znajdowały się
informacje dotyczące lokalizacji prywatne​go apartamentu, a także instrukcje, jak
tamwejśćigdzieznaleźćkody,żebyotworzyćukrytywpodłodzesejf.Gdybyktoś
spróbował się dobrać do skrytki bez poświadczone​go aktu zgonu, bank był
zobowiązany natychmiast powia​domić właściciela. Tony uprzedził prawnika, że
gdyby coś takiego wpadło mu do głowy, ich umowa zostanie rozwią​zana ze
skutkiem natychmiastowym, co pociągnie za sobą wstrzymanie pokaźnych
honorariówwypłacanychpierw​szegoroboczegodniakażdegomiesiąca.

Tony trzymał starszą wersję testamentu w sejfie w głów​nym biurze, na pokaz.

Kilkujegowspólnikówikolegówmogłokorzystaćzsejfu,imiałskrytąnadzieję,że
jedenczydrugiulegnieciekawości.Wyobrażałsobieichpoczątkowezadowoleniez
poznania treści jego ostatniej woli, a potem kubeł zimnej wody, gdy zostanie
odczytanyprawdziwyte​stament.

Byłopowszechniewiadomo,żeTonyjestwłaścicielemizarządcąnieruchomości

sąsiadującej z blokiem, w którym mieściła się jego kryjówka. Była to podobna
budowlazesklepaminaparterzeimieszkaniaminapiętrach.Budynkimiaływspólny
podziemny parking ze strategicznie rozmiesz​czonymi kamerami, które, jak mogło
się wydawać, pokry​wały cały teren, ale w rzeczywistości omijały korytarz umoż​-
liwiającyniezauważoneprzejście.Tonymógłszybko,niezwracającniczyjejuwagi,
przekraśćsiędoswojejkryjówki.

Wceluusprawiedliwieniaregularnychwizytwtejczęścimiasta,nabyłapartament

z dwiema sypialniami na pierw​szym piętrze budynku obok tego z tajnym lokum.
Kom​pletnieibogatourządzonemieszkaniestanowiłoidealnyparawaninocowałw
nimczęściejniżwrezydencjiwWestHillsalbowdomuletniskowymnawybrzeżu,
niedalekoDepoeBay.

Zmierzył,ileczasupotrzebanaprzejścieprzezparkingiwiedział,żewniespełna

trzy minuty może się odizolować w swoim wyjątkowym azylu. Kontakt ze światem
zewnętrz​nymumożliwiałymupodłączonedocyfrowegorejestratorakamerywideo,

background image

monitorujące jego nieruchomości i biuro w centrum. Drogi elektroniczny sprzęt
służyłbardziejsa​moobronieniżczemukolwiekinnemu.Celowonieumieś​ciłkamer
w sypialnych czy łazienkach, wiedząc, że od czasu do czasu inni będą z nich
korzystać za jego zgodą. Może często zachowywał się obrzydliwie, ale na pewno
niebyłpodglądaczem.

Każdy,ktorozpoznawałjegosamochódwjeżdżającydopodziemnegogarażu,po

prostu zakładał, zazwyczaj popraw​nie, Ce Tony przyjechał spędzić noc w swoim
mieszkaniu.

Stałsięniejakoelementemtutejszegokrajobrazu,częściąszumutłacodziennej

aktywności - jego obecność albo nieobecność nie wysyłała sygnału, nie
przyciągała uwagi, i właśnie na tym mu zależało. A jednak, w obecnym pod​-
wyższonym stanie zaniepokojenia, Tony zachowywał więk​szą ostrożność niż
zwykle. Zdecydowany namierzyć tych, którzy go śledzą, zmienił swoje
przyzwyczajenia,jakkol​wieknienatyle,żebywzbudzićczyjeśpodejrzenia.

Niepotrafiłzrozumieć,dlaczegoktośwogólemiałbygośledzić,albojakiemógł

miećmotywyizamiary.Spaliłzasobąmosty,prawdęmówiącwiększośćmostów,i
podejrze​wał,żewłaśniewtymsiękryjeodpowiedź.Przypuszczał,żezpewnością
chodziopieniądze.Czyżwszystkonieobracasięwokółpieniędzy?Możetojego
była?Możewspólnicyprzygotowujązamachstanu,żebyodebraćmustanowi​sko,a
może konkurencja? Tony przez długie dni i godziny mozolił się nad finansami
wszystkichtransakcji,dawnychiaktualnych,nadkażdąfuzjąizakupem,szukając
wzoru, który odbiegałby od normalności, ale niczego nie znalazł. Następnie
przeszedłdoanalizowaniaoperacjilicznychhol​dingów,szukając...czego?Czegoś
niezwykłego, jakiejś su​gestii czy wskazówki, która pomogłaby zrozumieć, co się
dzieje. Znalazł kilka nieprawidłowości, ale kiedy delikatnie poruszył ich kwestię ze
wspólnikami,zostałyalboszybkopoprawione,albowyjaśnionewsposóbzgodnyz
procedu​rami,któresamustanowił.

Nawet w trudnej sytuacji gospodarczej interesy szły dob​rze. To on przekonał

wspólników do zachowania mocnej bazy środków płynnych, dzięki czemu mogli
dokonywać gruntownie przemyślanych zakupów nieruchomości i in​westować w
przedsiębiorstwaowartościwyższejniżlikwi​dacyjna,niezależniodbanków,którew
trosceowłasneinteresyniechętnieudzielałykredytów.Zostałbohateremfirmy,ale
nie zapewniło mu to większego spokoju. Chwile wytchnienia były krótkotrwałe, a
każdysukcespodnosiłpo​przeczkęoczekiwańdotyczącychwynikówdziałania.Był
towyczerpującysposóbżycia,onjednakodrzucałinneopcje,uznającjezawyraz
brakuodpowiedzialnościilenistwa.

background image

Corazmniejczasuspędzałwgłównymbiurzefirmy,conieznaczy,żektośtamza

nim tęsknił. Nasilenie paranoi sprawiło, że stał się jeszcze bardziej drażliwy, i
najmniej​sze niedociągnięcie wyprowadzało go z równowagi. Nawet wspólnicy nie
krylizadowolenia,żepracujepozabiurem,akiedygasłyświatławjegogabinecie,
wszyscy oddychali z ulgą i naprawdę pracowali ciężej, bardziej kreatywnie, i w
większymskupieniu.Takajestodwrotnośćskutkówza​rządzaniawskalimikro,gdy
personel podlega nadmiernej i zbyt skrupulatnej kontroli, co było strategią
wprawiającąTonyegownadzwyczajnądumę.

Ale to tutaj, podczas tej chwilowej ulgi, ujawniały się jego obawy, że jest celem,

obiektem niechcianej, nieproszonej uwagi kogoś albo czegoś. Co gorsza, bóle
głowy powróciły ze zdwojoną siłą. Ataki migreny zwykle były poprzedzane
porażeniem wzroku, po czym następowały trudności w mó​wieniu, gdy usilnie się
starał dokończyć rozpoczęte zdanie. Wszystko to ostrzegało, że nieuchronnie
zbliżasięchwila,gdyniewidzialnyszpikulecwniknieprzezczaszkęwmiejscegdzieś
za prawym okiem. Cierpiąc na światłowstręt i nad​mierną wrażliwość na dźwięki,
najpierwpowiadamiałotymswojegoosobistegoasystenta,apotemzaszywałsięw
mrocz​nych zakamarkach mieszkania. Nafaszerowany środkami przeciwbólowymi,
spałspowityprzezbiałyszumdoczasu,ażbóldawałosobieznaćtylkowtedy,gdy
się śmiał albo potrząsał głową. Tony zdołał sobie wmówić, że szkocka pomaga w
rekonwalescencji,alezawszeszukałkażdegopre​tekstu,żebynalaćsobiekolejną
szklaneczkę.

Dlaczegoteraz?Pomiesiącachbezjednejmigreny,atakizdarzałysięprawieco

tydzień.Zacząłuważaćnato,coje;martwiłsię,żemożektośpodrzucamutruciznę
do jedzenia czy picia. Był coraz bardziej straszliwie zmęczony i nawet po
wzmocnionymlekamiśnieczułsięwyczerpany.Wkoń​cuumówiłsięzlekarzemna
badania,naktóresięniestawił,ponieważmusiałwziąćudziałwniezapowiedzianym
spot​kaniu w sprawie ważnego zakupu. Przesunął termin wizyty u lekarza o dwa
tygodnie.

Kiedyniepewnośćrzutujenarutynę,człowiekzaczynamyślećoswoimżyciujako

ocałości;otym,ktomaznacze​nieidlaczego.Ogólnierzeczbiorąc,Tonyniebył
niezado​wolonyzeswojegożycia.Powodziłomusięlepiejniżwieluinnym,coniejest
powszechnewśródtych,którzyspędzi​lidzieciństwowrodzinachzastępczych-był
dzieckiem,którezawiódłsystemiktóreprzestałonadtympłakać.Popełniałbłędyi
krzywdziłludzi,leczktotegonierobi?Byłsam,aleprzeważniemutoodpowiadało.
MiałdomwWestHills,domeknaplażynadDepoeBay,mieszkanienadWillamette
River,pewneinwestycjeiswobodęrobie​niaprawiewszystkiego,cochciał.Byłsam,

background image

ale przeważnie to mu odpowiadało... Osiągnął wszystkie postawione sobie cele,
przynajmniej te realistyczne, i teraz, po czterdziestce, przetrwał jakoś ze
złowieszczym wrażeniem pustki i jątrzą​cych się żalów. Szybko je upchnął w tym
niewidzialnymskarbcu,którytworząistotyludzkie,żebysięchronićprzedsamymi
sobą.Jasne,byłsam,aleprzeważnie...

Po przylocie z Bostonu Tony pojechał prosto do siedziby firmy i wszczął

wyjątkowo gwałtowną kłótnię ze swoimi dwoma wspólnikami. Wtedy wpadł na
pomysłstworzenialistytych,którymufa.Nieludzi,októrychmówił,żeimufa,ale
tych, których naprawdę darzył zaufaniem. Tych, z którymi dzieliłby się sekretami i
marzeniami,którymod​słoniłbyswojesłabepunkty.Ztegopowoduodizolowałsięw
swoimtajnymgabinecie,rozwinąłtablicę,wyjąłszkocką,poczymrozpocząłproces
zapisywaniaiwymazywaniana​zwisk.Lista,nigdyniedługa,początkowozawierała
partne​rów w interesach, a także kilka innych osób, które dla niego pracowały, z
którymi spotykał się poza pracą, które poznał w prywatnych klubach i podczas
podroży.Alepogodzinienamysłulistaskróciłasiędosześciunazwisk.Usiadłipo​-
kręcił głową. Przedsięwzięcie okazało się kompletnie bez​celowe. Jedyni ludzie,
którymnaprawdęufał,jużnieżyli,choćmiałpewnewątpliwościcodoostatniego.

Początek listy zajmowali rodzice, a przede wszystkim matka. Zdawał sobie

sprawę, że czas i traumawyidealizo​wały wspomnienia, że ich negatywne cechy
zostały wypar​te przez tęsknotę za nimi. Pieczołowicie przechowywał ich zdjęcie,
ostatnie, zanim nastoletni imprezowicz stracił kon​trolę nad pojazdem i obrócił
chwałęwgruzy.

Otworzył sejf i wyjął fotografię. Chroniła ją laminowana okładka, ale i tak

spróbował wygładzić zagniecenia, jakby przez tę pieszczotę mógł jakoś dać im
znać. Ojciec popro​sił jakiegoś nieznajomego, żeby zrobił im zdjęcie przed już
nieistniejącąlodziarniąFarrell’s.Tonybyłwówczastyczko​watymjedenastolatkiem,
aprzednimstałjegosiedmioletnibraciszekJacob.Wszyscyzczegośsięśmiali,
rysymatkiroz​świetlałaradośćchwili,wypisanawielkimiliteraminajejpięknejtwarzy,
ojciecszczerzyłzębywkrzywymszerokimuśmiechu,najlepszym,najakimógłsię
zdobyć. To wystar​czyło, uśmiech jego ojca. Pamiętał go wyraźnie. Mecha​nik,
nieskorydowylewnegookazywaniaemocji,nieczęstopozwalałsobienauśmiech,
któryztegopowodujakbyna​bierałwiększegoznaczenia.

Tonypróbowałsobieprzypomnieć,zczegosięwtedyśmiali,igodzinamipatrzyłna

zdjęcie,jakbymogłowyjawićmutajemnicę,alechoćbardzosięstarał,odpowiedź
zawszeleżałatużpozajegozasięgiem,kuszącgo,idoprowadzającdoszału.

KolejnemiejscenajegoliściezajmowałaMatkaTeresa,azarazzaniąMahatma

background image

GandhiiMartinLutherKing,jr.Wszyscywspaniali,wszyscywyidealizowani,bardzo
ludz​cy, wrażliwi, cudowni i martwi. Wyciągnął niewielki notes, zapisał nazwiska,
wydarłkartkęibawiłsięnią,trzymającpomiędzykciukiemipalcemwskazującym.
Dlaczego na​pisał nazwiska tych ludzi? Niemal bezmyślnie sporządził tę ostatnią
listę;możestanowiłaodbicieźródła,bardzogłę​bokiegoimożenawetprawdziwego,
możenawetwyrażałatęsknotę.Niecierpiałtegosłowa,alegdzieśwgłębiduszyje
kochał. Z pozoru wydawało się synonimem słabości, ale sugerowało niezłomną
wytrwałość,dłuższąniżwiększośćinnychspraw,któresiępojawiłyiodeszłyzjego
życia.Tetrzykultoweosobyreprezentowały,wrazzostatnimnazwi​skiemnaliście,
coś większego niż on sam, aluzję pieśni ni​gdy nie zaśpiewanej, lecz wciąż
przyzywającej, zapowiedź kogoś, kim mógł być, zaproszenie, poczucie
przynależno​ści,czułątęsknotę.

Obecność ostatniego imienia była najtrudniejsza, a jednak najłatwiejsza do

zrozumienia:Jezus.Jezus,darBetlejemdlaświata,cieśla,któryjakobybyłBogiem
chodzącymwśródludzi,którybyćmożenieumarł,jakgłosząreligijnepogłos​ki.Tony
wiedział,dlaczegoJezusjestnaliście.Imięwiodłodonajsilniejszychwspomnieńo
matce.Matkauwielbiałategostolarzaiwszystko,cosięznimwiązało.Jasne,tata
też kochał Jezusa, ale nie tak jak mama. Ostatni podarunek od niej leżał w sejfie
ukrytym w podłodze w jego tajnym lokum, i była to najcenniejsza rzecz, jaką
posiadał.

Niespełnadwadniprzedtym,jakrodzicezostalisiłąskra-dzenizjegożycia,nie

wiadomo dlaczego matka przyszła do jego pokoju. Wspomnienie wryło się w jego
duszę.Miałjedenaścielat,odrabiałpracędomową,aonastałaoparta

o drzwi, drobna kobieta w kwiaciastym fartuchu, smuga mąki rozjaśniała jej

policzek, gdyż musiała odgarniać kos​myk, który uparcie umykał spod wstążki
podtrzymującejwłosy.Dziękitejmącewiedział,żepłakała,łzywyrzeźbiłynierówny
szlaknajejtwarzy.

-Mamo,dobrzesięczujesz?Cosięstało?-zapytał,od​rywającsięodksiążek.
-Zupełnienic-zawołała,wycierająctwarzgrzbieta​mizaciśniętychdłoni.-Znasz

mnie,czasamizaczynam

oczymśmyśleć,oróżnychsprawach,owszystkim,zacojestemtakawdzięczna,

jak ty i twój brat, i wtedy ogarnia mnie wzruszenie. - Umilkła. - Sama nie wiem,
dlaczego, najdroższy, ale myślałam, jaki już jesteś duży, niedługo bę​dziesz
nastolatkiem, zdobędziesz prawo jazdy, potem pój​dziesz na studia, potem się
ożenisz,igdymyślałamotymwszystkim,wiesz,coczułam?—Urwała.—Czułam
radość. Czułam, jak serce wyrywa mi się z piersi. Tony, tak bardzo je​stem

background image

wdzięczna Bogu, że was mam. Dlatego postanowiłam przyrządzić wam ulubiony
deser, placek z jagodami, i parę bułeczek karmelowych. Ale gdy stałam, patrząc
przez okno na wszystko, co zostało nam dane, na wszystkie te dary, myśląc
głównie o tobie i o Jake’u, nagle zapragnęłam dać ci coś, co jest dla mnie
wyjątkowocenne.

Wtedy Tony zwrócił uwagę na jej zaciśnięte palce; coś trzymała. Cokolwiek to

było,mieściłosięwdrobnejdłonikobiety,którajużbyłaniższaniżon.Wyciągnęła
rękę i po​woli ją otworzyła. Na dłoni leżał oprószony mąką naszyjnik ze złotym
krzyżykiem,kruchymikobiecym.

- Proszę. - Podała mu naszyjnik. - Chcę, żebyś go miał. Dostałam go od twojej

babci,aonaodswojejmamy.My​ślałam,żepewnegodniaprzekażęgocórce,ale
niesądzę,żebytaksięstało,iniewiemdlaczego,alegdymyślałamimodliłamsię
zaciebie,dzisiejszydzieńwydałsięwłaściwy,żebydaćgotobie.

Tony nie wiedział, co innego zrobić, otworzył więc dłoń, pozwalając, by matka

opuściłananiąmisternyłańcuszekzdelikatnymkrzyżykiem.

- Chcę, żebyś pewnego dnia dał go kobiecie, którą bę​dziesz kochać, i chcę,

żebyśjejpowiedział,skądpochodzi.-Łzyjejspływałypotwarzy.

-Ale,mamo,przecieżsamamożesztozrobić.
-Nie,Anthony,mamsilneprzeczucie.Niezupełniero​zumiem,dlaczego,aletoty

maszgodać,nieja.Niezrozummnieźle,zamierzamtubyć,aletakjakmojamatka
dałamigodoprzekazania,takterazjadajęgotobie,żebyśgoprzekazał.

-Aleskądbędęwiedział...
-Będziesz-przerwałamu.-Wierzmi,będziesz!-Ob​jęłagoituliładługo,wcale

sięnieprzejmując,żebrudzigomąką.

Onteżsiętymnieprzejmował.Jejdecyzjaisłowaniemiałydlaniegosensu,lecz

wiedział,żesąważne.

-TrzymajsięJezusa,Anthony.Nigdyniezbłądzisz,trzy​mającsięJezusa.Iwiedz

jedno-powiedziała,gdysięodsu​nęłaispojrzałamuwoczy.--Onzawszebędziez
tobą.

Dwa dni później odeszła, pochłonięta przez egoistyczną decyzję osoby niewiele

starszejodniego.Naszyjnikwciążleżałwjegosejfie.Nigdynikomugoniedał.Czy
matka wiedziała? Często się zastanawiał, czy to było przeczucie, jakieś
ostrzeżeniealboznakodBoga,żebyzostawićmupa​miątkę.Jejśmierćzniszczyła
jego życie, rzucając go na dro​gę, która uczyniła go takim, jakim był, silnym,
twardym,zdolnymdoprzetrzymaniatego,zczyminnisięzmagali.Alebyłychwile,
ulotneinieuchwytne,kiedyczułatęsknotawślizgiwałasiępomiędzykamieniejego

background image

wizerunku i śpie​wała do niego - a przynajmniej zaczynała śpiewać, gdyż szybko
uciszałtakąmuzykę.

CzyJezuswciążznimjest?Tonyniewiedział,aleprzy​puszczał,żeraczejnie.Już

niebyłtakijakmatka,choćprzezwzglądnaniąprzeczytałBiblięwrazzparomajej
ulubio​nymi książkami, próbując znaleźć na stronicach Lewisa, MacDonalda,
WilliamsaiTolkienasugestięjejobecności.Wliceumnawetdołączył,jakkolwiekna
krótko, do grupy Young Life, gdzie próbował się dowiedzieć więcej o Jezusie, ale
systemopiekuńczo-wychowawczy,wktóregotrybytra​fiłrazemzbratem,przerzucał
go z domu do domu, z jednej szkoły do drugiej, a kiedy każde powitanie jest
oczekiwa​niem na słowa pożegnania, przynależność do klubów towa​rzyskich staje
siębolesna.Czuł,żeJezussięznimpożegnałtakjakwszyscyinni.

Dlategofakt,żeumieściłJezusanaliście,stanowiłdlańniespodziankę.Odlatnie

poświęcał mu myśli. Podczas stu​diów na krótko odświeżył poszukiwania, ale po
semestrze konwersacji i badań, Jezus szybko trafił na listę wielkich martwych
nauczycieli.

Mimotomógłzrozumieć,dlaczegojegomatkatakgomiłowała.Czymiałwsobie

coś, czego można nie lubić? Prawdziwy twardziel, a jednak umiał sobie radzić z
dzieć​mi, człowiek pełen dobroci dla odtrąconych przez religię i kulturę, pełen
zaraźliwegowspółczucia,ktoś,ktorzuciłwyzwaniestatusquo,ajednakkochałtych,
których doty​czył. Czasami Tony chciał być taki sam, choć wiedział, że to
niemożliwe. Może życie Jezusa stanowiło przykład wspa​niałości i heroizmu, ale
byłozapóźnonazmianę.Zkażdymkolejnymrokiemmyśloprzemianiewydawała
sięcorazbardziejodległa.

PozatymnieumiałpojąćtychbrednioBogu,zwłaszczawpowiązaniuzJezusem.

Tonydawnotemuzadecydował,żejeśliistniejejakiśBóg,toonlubonajestczymś
albo kimś strasznym i złośliwym, kapryśnym i niegodnym zaufania, w najlepszym
raziejakąśformązimnejciemnejmaterii,bezosobowąiobojętną,wnajgorszymzaś
potworem, który czerpie przyjemność z dokonywania spustoszenia w sercach
bezbronnychdzieci.

—Totylkopobożneżyczenie—wymamrotał,zmiąłkartkęizoburzeniemrzuciłją

do kosza po drugiej stronie pokoju. Żywym nie można ufać. Sięgnął po nową
butelkę balvenie portwood, nalał sobie potrójną porcję i obrócił się w fotelu, żeby
włączyćkomputer.

Wczytał swój oficjalny testament, po czym przez godzi​nę dawał wyraz swoim

podejrzeniom i antypatiom, wpro​wadzając poprawki. W końcu wydrukował nową
kopię,podpisałją,opatrzyłdatąirzuciłwrazzpoprzedniąnastoswcześniejszych

background image

dokumentów, które leżały w sejfie, zatrzas​nął wieko, zresetował alarmy i zgasił
światłanabiurku.Gdysiedziałwciemności,myślącoswoimżyciuizastanawiając
się, kto może go prześladować, nie miał bladego pojęcia, że pije swoją ostatnią
szkocką.

background image

2

W proch się obrócisz

NiezbadanesąścieżkiPanaanijegocuda,

OnstąpapomorzuiniesieGoburza.

WilliamCowper

Poranekwdarłsięmściwieprzezodsłonięteokno.Jasnyblasksłońcazjednoczył

siły z pozostałościami szkockiej i rozrywał mu czaszkę: poranna migrena,
morderczyni dnia. Coś jednak było inaczej. Tony nie dość, że nie pa​miętał, jak
wróciłzkryjówkidoswojegoapartamentu,tojeszczeprzenikałgobólniepodobny
doznanegomucier​pienia.Wporządku,urwałmusięfilm,padłnakanapęispałw
niewygodnej pozycji, co mogło tłumaczyć sztyw​ność karku i ramion, ale skąd ten
przeraźliwy łoskot, ta nieprzerwana seria grzmotów hucząca mu w głowie? Dzieje
sięcośniedobrego!

Niespodziewany atak mdłości rzucił go ku łazience. Nie zdążył, zwymiotował

wszystko,copozostałowżołądkuzwczorajszejnocy.Wysiłeknasiliłnieznośnyból.
Strach,długowięzionyprzezczystąsiłęwoliideterminację,wyrwałsięzwięzówjak
bestia, podsycając narastającą niepewność. Walcząc z odbierającym siły
przerażeniem, przyciskając ręce

do uszu, jakby mógł w ten sposób zapobiec

eksplodowaniugłowy,chwiejnymkrokiemwyszedłzmieszkania.Oparłsię

ościanę

wkorytarzu,gorączkowoszukającwkieszeniachkomórki,zktórąsięnierozstawał.
Znalazł tylko komplet kluczy i nagle znalazł się w strasznej pustce, bezradny, bez
możliwości nawiązania kontaktu. Jego niedoszły zbawca, błyskawiczny
elektronicznydostarczycielwszystkichrzeczy,zniknąłbezśladu.

Przyszło mu na myśl, że może telefon jest w płaszczu, który zwykle wieszał na

oparciukuchennegokrzesła,alegdywyszedłnakorytarz,drzwiautomatyczniesię
zamknę​ły. Ponieważ jedno oko nie funkcjonowało jak trzeba, przymrużył drugie,
patrząc na niewyraźną klawiaturę, pró​bując przypomnieć sobie kod, który pozwoli
mu wrócić do mieszkania. Liczby się zlewały i żadna nie miała sen​su. Zamknął
oczy, próbując się skupić, ale jego głowa stała w płomieniach, serce łomotało jak

background image

szalone,narastaławnimdesperacja.Tonywybuchnąłniepohamowanympłaczem,
co tylko go rozwścieczyło, i w ataku podsycanej przekleń​stwami paniki zaczął
wciskaćklawiszenachybiłtrafił,roz​paczliwieliczącnacud.Falaczernirzuciłago
nakolana

iuderzyłgłowąwdrzwi,cozaostrzyłoból.Krewspłynęłapojegotwarzyz

ranyzadanejprzezkrawędźfutryny.

Dezorientacjaicierpienienarastały,ażzupełniestraciłrozeznanie,gdypatrzyłna

nieznajomą elektroniczną kla​wiaturę i rękę trzymającą komplet nieznanych kluczy.
Może w pobliżu ma samochód? Zataczając się, przebył krótki ko​rytarz, zgramolił
się po wyłożonych dywanem schodach i trafił do garażu. Co teraz? Wciskając
wszystkie guziki na breloczkach-pilotach, został nagrodzony błyskami świateł
szarego sedana, który stał niespełna trzydzieści stóp dalej. Kolejny napływ
ciemnościzbiłgoznógirzuciłnaziemię.

Zdeterminacjąlazłnaczworakachwstronęsamochodu,jakbyodtegozależało

jego życie. Wreszcie dotarł do ba​gażnika. Dźwignął się z betonowej posadzki,
przez chwi​lę próbował zachować równowagę, gdy świat wokół nie​go zawirował, i
znów upadł, i tym razem pochłonęła go krzepiąca nicość. Zniknęło wszystko, co
sprawiałomubólirozpaczliwiedomagałosięjegouwagi.

Gdybyktoświdziałjegoupadek-aniktniewidział-mógłbypowiedziećoworku

kartofli zrzuconym z jadącej ciężarówki, o balaście ściągniętym w dół przez
grawitację,

obezkształtnejstercieubrań,jakbyjegociałoniezawierałokości.Mocnouderzył

tyłemgłowywklapębagażnika;pędobróciłgokubetonowejpodłodze,gdziegłowa
podsko​czyładrugirazznieprzyjemnymłoskotem.Krewsączyłasięzlewegoucha,
spływała z pokaleczonej twarzy, zbierając się w kałuże na betonie. Przez prawie
dziesięć minut leżał w słabo oświetlonym podziemnym garażu, gdy kobieta za​jęta
szukaniemkluczykówwtorebcepotknęłasięojegonogi.Echojejwrzaskuodbiło
sięobetonoweściany.Niktnieusłyszał.Trzęsącsięjakosika,wybrałanumer911.

Dyżurna, siedząca przed rzędem ekranów, odebrała zgło​szenie o ósmej

czterdzieścijeden.

-Dziewięć-jeden-jeden.Gdziezdarzyłsięwypadek?
- Mój Boże! On krwawi, wszędzie krew! Chyba nie żyje... - Kobieta była

rozhisteryzowana,nakrawędziszoku.

Wyszkolona do radzenia sobie w takich sytuacjach, dy​żurna zaczęła mówić

wolniej.

- Proszę się uspokoić. Proszę mi powiedzieć, gdzie pani jest, a zaraz wyślę

pomoc. - Słuchając, wyciszyła mikrofon

i przez odrębną linię powiadomiła straż

background image

pożarną o wypad​ku być może wymagającym pomocy medycznej. Szybko wpisała
informacje i kody do rejestru rozmów, utrzymując łączność z pierwszą grupą
ratowników. - Proszę pani, co pani widzi? - włączyła mikrofon i znów wyłączyła,
mówiącszybko:-Wózdziesięć.M-trzy-trzy-trzy,kodtrzynaUNtrzyprzyMacadam
Avenuepięćdziesiątczterdzieści,skrzy​żowaniezRichardsonCourt,tużnapółnoc
od US Bank i pod Weston Manor, pierwszy poziom podziemnego par​kingu od
stronyrzeki.

-Medyktrzy-trzy-trzypotwierdza,przechodzęnaope​racyjnąjeden-usłyszaław

słuchawkach.

- W porządku, proszę pani, niech pani zachowa spokój i oddycha głęboko.

Znalazłapanimężczyznę,którywyglą​dananieprzytomnego,ijestkrew...Dobrze,
pomoc jest już w drodze, powinni się zjawić za parę minut. Proszę czekać na ich
przybycie...Tak,dobrze...nierozłączęsię,dopókinieprzybędą.Spisałasiępanina
medal!Jadą,zarazbędąnamiejscu.

Strażacy przybyli pierwsi. Gdy dotarli do poszkodowane​go, szybko ocenili jego

stan,poczymprzystąpilidoręcznejstabilizacjikręgosłupaszyjnego.Wtymczasie
jeden z nich uspokoił i przesłuchał roztrzęsionego świadka. Parę minut później
nadjechałakaretkapogotowia.

-Comamy,chłopaki?Jakmogępomóc?-zapytałra​townikzambulansu.
-Mężczyznapoczterdziestce,tapaniznalazłagonapod​łodzeoboksamochodu.

Wymiotował i cuchnie alkoholem. Ma świeżą ranę na głowie i skaleczenia na
twarzy.Nierea​guje.Unieruchomiliśmykręgiszyjne,mamaskętlenową.

-Maciejużoznakiczynnościżyciowych?
- Ciśnienie krwi dwieście sześćdziesiąt na sto czterdzie​ści. Tętno pięćdziesiąt

sześć.Oddechdwanaście,aleniere​gularny.Prawaźrenicarozszerzona,krwawiz
prawegoucha.

-Wyglądanapoważneobrażeniagłowy?

-Tak,taksądzę.
-Dobra,bierzemygonadeskę.
Strażacy ostrożnie przetoczyli Tony’ego na deskę ortope​dyczną i przypięli

pasami.Ratownikzpogotowiapodłączyłkroplówkę.

- Wciąż nie reaguje i oddycha nieregularnie - powiado​mił strażak. - Może go

intubować?

-Dobrypomysł,alezrobimytowambulansie.
-StatusUniversityCORELjestzielony-krzyknąłkie​rowca.
Umieścili deskę zTonym na noszach i szybko zapakowali do ambulansu,

background image

podczasgdykierowcainformowałszpital.

Parametry czynności życiowych Tony’ego gwałtownie spadły i doszło do

asystolii. Błyskawiczna reakcja, łącznie z zastrzykiem epinefryny, przywróciła
sercedożycia.

- Szpital, ratownik trzy-trzy-trzy. Jedziemy do was, kod trzy, czterdziestoletni

mężczyzna znaleziony w podziem​nym garażu. Ma obrażenia głowy, w chwili
przybycia nie reagował. Piątka na skali Glasgow, pełne unieruchomienie
kręgosłupa.Miałkrótkąasystolię,tętnowróciłopojednymmiligramieepi.Ciśnienie
osiemdziesiąt na sześćdziesiąt. Tętno siedemdziesiąt dwa, dajemy dwanaście
oddechów na minutę i przygotowujemy się do intubacji. Będziemy u was za pięć
minut.Maciejakieśpytania?

-Żadnychpytań.Podajpięćsetcentymetrówmannitolu.
-Przyjąłem.
-Dyspozytor,medyktrzy-trzy-trzyjedziezdwomastra​żakaminapokładzie.
Z wyjącą syreną wyjechali z garażu. Droga na wzgórze, do kompleksu

szpitalnego Oregon Health and Science Univer​sity (OHSU), który sterczy nad
miastem jak gargulec, zaję​ła pięć minut. Wioząc Tony ego do izby przyjęć na
oddziale

ratunkowym, gdzie pacjenci z ciężkimi urazami są wstępnie diagnozowani, tłum

lekarzy,pielęgniarek,technikówista​żystówporuszałsięwskomplikowanymtańcu,
który był swoistym uporządkowanym chaosem - każdy znał swoją rolę i stawiane
przednimwymagania.Błyskawiczniezada​wanepytanianadawałyrytmrozmowiez
ratownikami, aż lekarz dyżurny uznał, że ma już wszystkie potrzebne infor​macje.
Poziomadrenaliny,któryzwykletowarzyszytakimwypadkom,opadłdonormalnego.

Tomografia

komputerowa

i

późniejsza

angiografia

ujaw​niły

krwotok

podpajęczynówkowy,atakżeguzmózguulo​kowanywpłacieczołowym.Wkońcupo
kilkugodzinachTonyzostałprzyjętydo7C,naOIOMnaoddzialeneuro​logicznym,i
znalazłsięwpokojunumer17.Podłączonyrurkamidoaparaturymedycznej,która
go karmiła i pod​trzymywała oddech, nie był świadom, że stał się ośrodkiem tak
wielkiejuwagi.

***

Tonyczuł,żepłyniewgórę,jakbyuparcieprzyciągałogocoś,comałagodne,ale

silne pole grawitacyjne. Bardziej przypominało to matczyną miłość niż materialny
obiekt,więcniestawiałoporu.Pamiętałjakprzezmgłę,żebrałudziałwwalce,co

background image

gowyczerpało,aleterazkonfliktsięza​cierał.

Wtrakciewznoszeniawynurzyłasięwewnętrznasuge​stia,żeumiera,imyśltaz

łatwością się zakotwiczyła. Przy​gotował się wewnętrznie, jakby miał siłę, żeby
stawić opór wchłonięciu w... co? W nicość? Czy stapiał się z bezosobo​wym
wszechduchem?

Nie. Dawno temu zadecydował, że śmierć jest po pro​stu końcem, przerwaniem

ciąguświadomości,bezlitosnymobracaniemsięprochuwproch.

Takafilozofianiosłamupociechęwjegoegoizmie.Wostatecznymrozrachunku,

czyżnieusprawiedliwiałagozdbaniawyłącznieosiebie,zkontrolowanianietylko
życiażony,aletakżeżyciainnych,dlaswoichosobistychkorzyści?Niemajedynej
słusznejsprawy,żadnejprawdyabsolutnej,tylkoustanowioneobyczajespołecznei
wyni​kające z poczucia winy podporządkowywanie się normom. Śmierć, jak ją
postrzegał, nie oznaczała niczego, co miałoby prawdziwe znaczenie. Zycie jest
gwałtownym ewolucyjnym mikrowybuchem bezsensu, chwilowym trwaniem najmą​-
drzejszych czy najsprytniejszych jednostek. Za tysiąc lat, pod warunkiem, że rasa
ludzka przetrwa, nikt nie będzie wiedział o jego istnieniu i nikogo nie będzie
obchodzić,jakprzeżyłswojeżycie.

Gdy płynął w górę niesiony niewidzialnym prądem, ta filozofia zaczęła wydawać

się raczej odpychająca i coś w nim stawiało opór, nie chciało przyjąć do
wiadomości, że gdy w końcu kurtyna opadnie, nic nie będzie miało znaczenia, że
wszystko jest częścią pogmatwanego interesownego bie​gu na oślep po pozycję i
władzę,przyktórymnajlepszesąmetodymanipulacyjneiegoistyczne.Aleczybyła
jakaśal​ternatywa?

Pewnego szczególnego dnia nadzieja na coś więcej umar​ła. Tego burzowego

listopadowego poranka Tony prawie przez minutę trzymał pierwszą łopatę ziemi.
Stojąc w za​cinającym deszczu, patrzył na niewielką ozdobną skrzynkę, która
zawierałajegoGabriela.Ledwiepięcioletni,stoją​cyuprogużyciachłopiecdzielnie
walczył,żebypozostaćzewszystkim,copiękneidobre,leczzostałsiłąwyrwanyz
czułychobjęćtych,którzynajbardziejgokochali.

Tonywreszciepozwolił,byziemiazsunęłasięwotchłań.Strzaskanekawałkijego

pękniętego serca także tam wpad​ły, wraz ze wszystkimi pozostałymi strzępkami
nadziei.Aleniełzy.GniewskierowanyprzeciwkoBogu,przeciwkoMa​szynie,nawet
przeciwko rozkładowi w jego własnej duszy nie ocalił ani nie zatrzymał jego syna.
Błagania, obietnice, modlitwy, wszystko odbijało się od nieba i wracało puste,
szydząc z jego niemocy. Nic... nic nie zrobiło żadnej różni​cy, gdy głos Gabriela
ucichł.

background image

Wspomnieniaspowolniłyjegolotkugórzeiznierucho​miałwatramentowejczerni,

zawieszony w chwili pytania. Gdyby Gabe żył, czy jego najdroższy chłopczyk
mógłby oszczędzić mu tej żałosnej egzystencji? Trzy inne twarze błysnęły w jego
myślach; troje ludzi, których zawiódł głę​boko i okrutnie: Loree, jego młodzieńcza
miłośćidwukrot​nażona;Angela,ichcórka,któraprawdopodobnieniena​widziłago
niemal równie mocno, jak on nienawidził siebie; Jake... och, Jake, tak mi przykro,
mały.

Ale czy cokolwiek z tego miało znaczenie? Pobożne ży​czenia są prawdziwym

wrogiem. A jeśli albo co by było, albo co powinno lub mogłoby być - takie
rozważaniasąmarnowaniemenergii,stanowiąprzeszkodęnadrodzedosukcesui
chwilowegosamozadowolenia.Sampomysł,żecokolwieksięliczy,jestkłamstwem,
złudzeniem, fałszywą pociechą, gdy człowiek idzie pod topór. Gdy zostanie zgła​-
dzony, zostają po nim tylko iluzje tych, którzy jeszcze żyją, zachowane w pamięci
ulotnewspomnienia,dobreczyzłe,istniejąceprzezkrótkiczasfragmentymirażu,
żejegoży​ciemiałoznaczenie.Oczywiście,jeślinicniemaznaczenia,wtedynawet
sampomysł,żepobożneżyczeniejestwro​giem,stajesięabsurdalny.

Skoronadziejajestmitem,niemożebyćwrogiem.
Nie,śmierćjestśmiercią,itoostatniesłowo.Ale,pomyś​lałzzadumą,wtoteżnie

możnaracjonalniewierzyć.Tobyznaczyło,żesamaśmierćmaznaczenie.Bzdura.
Odsunął od siebie te myśli, uznając je po prostu za śmieszne i niedo​rzeczne, za
rozważania mające na celu uniknięcie pogodze​nia się z nieistotnością pustego,
jałowegożycia.

Znów zaczął się wznosić, i w wielkiej dali ujrzał punk​cik światła. Gdy światło się

zbliżyło albo gdy on podleciał bliżej - nie miał pewności w tej sprawie - nabrało
blasku i siły. To będzie miejsce jego śmierci, teraz był tego pewien. Czytał o
ludziach, którzy zmarli i widzieli światło, ale za​wsze uważał, że to tylko ostatnie
wyładowaniawukładzienerwowym.Mózgchciwie,choćbezcelowo,porazostatni
kumulujepozostałościmyśliipamięci,desperackopró​bujepochwycićcoś,cojest
równienieuchwytnejakrtęćwstwardniałejdłoni.

Tony się rozluźnił. Czuł się porwany przez niewidzialną rzekę, pochłonięty przez

antygrawitacyjną falę, która niosła jego świadomość w kierunku jasnego punktu.
Blasknara​stał,ażTonywkońcumusiałodwrócićgłowęiprzymrużyćoczy,chroniąc
sięprzedprzenikliwą,rozgrzewającąjasnoś​cią.Dopieroterazzrozumiał,żezmarzł
wobjęciachtego,cogotuunosiło.Alenawetgdyodwracałtwarz,cośwnimsięgało
w górę, jakby w odpowiedzi na zaproszenie stano​wiące nieodłączną część tego
oślepiającegoblasku.

Nagle jego stopy przeszorowały po czymś, co sprawiało wrażanie skalistego

gruntu, a ręce musnęły ściany po obu stronach. Zapach ziemi i liści zalał mu

background image

nozdrza. Czy został pochowany i patrzy z dna grobu? Gdy tylko ta straszna myśl
wpadłamudogłowy,strachwycisnąłmupowietrzezpłuc.Czyżbyniezupełnieumarł
i żałobnicy przyszli oddać mu ostatnią posługę, nie wiedząc, że jeszcze żyje?
Przypływ trwogi był krótki. Sprawa zamknięta, co się stało, to się nie odstanie.
Niechętnie pogodził się z końcem swojego istnienia, złożył ręce na piersi. Siła
światła była tak przemożna, że odwrócił się do niego plecami. Pęd budził
przerażenieijednocześnieupajał.Zostałwepchniętywspo​pielającyogieńioślepiło
go...

background image

3

Dawno, dawno temu

Pewnegodniajednakbędzieszdostateczniestara,abyznowudobajekwrócić.

C.S.Lewis

Światłosłoneczne?
To światło słoneczne! Jak to możliwe? Klarowność myśli, jaką Tony emu udało

się osiągnąć, zniknęła wskutek prze​ciążenia sensorycznego. Zamknął oczy,
pozwalając, by da​lekie światło ogrzewało mu twarz i złotym kocem otulało
zziębnięteciało.Przezchwilęnicgonieobchodziło.Potem,jakzbliżającysięświt,
nieprawdopodobieństwosytuacjiwyrwałogozbłogostanu.

Gdziejest?Jaksiętuznalazł?
Tony ostrożnie uchylił powieki i spojrzał w dół, mru​żąc oczy, żeby mogły

przywyknąćdoblasku.Miałnasobieznajomestaredżinsyibutyturystyczne,które
wkładał na wędrówki po odsłoniętej przez odpływ skalistej plaży w De- poe Bay.
Zawsze czuł się swobodniej w tych ubraniach niż w garniturach, które nosił do
codziennej harówki. Te buty powinny leżeć w szafie w moim domu na plaży, taka
była jego pierwsza myśl. Widział na nich znajome zarysowania, zrobione przez
pradawnąławęwybrzeżaOregonu.

Rozejrzał się, co tylko pogłębiło jego oszołomienie. Nic nie wskazywało na to,

gdzie się znajduje, ani nawet w jakim czasie. Za nim ział otwór niewielkiej czarnej
dziury,przy​puszczalniezniejzostałtakbezceremonialniewyrzucony.Wydawałasię
niemal za mała, żeby go pomieścić, i nie zdołał zobaczyć dna. Odwrócił się,
osłaniając oczy przed słońcem, i powiódł wzrokiem po leżącym przed nim krajo​-
brazie,katalogującwpamięcicorazliczniejszepytania.

Jakkolwiek się tu znalazł, wydalony, dostarczony czy wy​rzucony przez ciemny

tunel,stałpośrodkuwąskiejgórskiejłąkiusianejpolnymikwiatami:pomarańczowe
astry, mniej liczne fioletowe zawilce i delikatne białe żurawki przeplata​ły się z

background image

podobną do stokrotek arniką. Łąka wręcz zaprasza​ła, żeby odetchnąć pełną
piersią,igdytozrobił,niemalżepoczułsmakzapachu,silnyaromatznutkąsolina
wietrze,jakbyoceanleżałtużpozazasięgiemwzroku.Samopowie​trzebyłorześkie
iczyste,bezśladuczegoś,coniebyłobynaturalniezwiązaneztymmiejscem.Pod
nimrozciągałasięszerokadolinaotoczonaprzezpasmopodobnedokana​dyjskich
Gór Skalistych, panoramiczna i malownicza, jak z kolorowej pocztówki. Pośrodku
dolinywświetlewczesne​gopopołudniaskrzyłosięjezioro.Nieregularnaliniabrze​-
gowa znikała w mniejszych dolinach; niektórymi płynęły zasilające jezioro rzeki,
niezbytdobrzewidocznezmiejsca,zktóregospoglądał.Trzydzieścistópprzednim
łąka koń​czyła się ostrą niebezpieczną krawędzią wąwozu, którego dno musiało
leżeć co najmniej tysiąc stóp niżej. Wszystko wydawało się oszałamiająco żywe,
jakby jego zmysły ze​rwały się z krępujących je zwykle postronków. Oddychał
głęboko.

Łąka,naktórejstał,miałaniewięcejniżstostópdługości,wtulonapomiędzygłazy

na skraju przepaści i strome górskie zbocze. Na lewo od niego skalna ściana
ucinała kolorowe kwietne wzory, ale z przeciwnej strony zaczynała się ledwo
widoczna ścieżka, znikająca wśród drzew w zielonej gęstwie krzewów. Lekkie
tchnienie wiatru ucałowało jego policzek i popieściło włosy, przyjemna woń długo
unosiłasięwpo​wietrzu,jakzapachperfumzaprzechodzącąkobietą.

Tony stał w absolutnym bezruchu, jakby to miało pomóc w uciszeniu burzy

szalejącejmuwgłowie.Myślibyłykas​kadąkonsternacji.Śniczypopadłwobłęd?A
możeumarł?Najwyraźniejnie,chybaże...chybażecałkowiciesięmyliłwkwestii
śmierci. Taki wniosek był dla niego zbyt szokują​cy, by brać go poważnie. Uniósł
rękęidotknąłtwarzy,jakbytengestmógłcośpotwierdzić.

Ostatnie,copamiętał,to...co?Splątaneobrazyspotkańimigren,apotemnagły

wybuch trwogi. Pamiętał, jak wy​toczył się z mieszkania, ściskając głowę, bo miał
wrażenie, że zaraz eksploduje, i jak chwiejnym krokiem zszedł na par​king w
poszukiwaniu swojego samochodu. Wznoszenie się ku światłu było ostatnim
wspomnieniem.Terazbyłtutaj,niemającpojęcia,gdzieto„tutaj”sięznajduje.

Zakładając,żenieumarł,pomyślał,żebyćmożeleżywszpitalu,nafaszerowany

lekami, które próbują uciszyć szalejącą w mózgu elektryczną burzę. Być może w
konse​kwencji został pochwycony przez sieć neuronową, łączącą niespójne,
gromadzoneprzezcałeżyciehalucynacje,itwo​rzyłwgłowienierealnewizje.Ajeśli
siedzi w wyłożonej materacami celi, śliniąc się, ubrany w kaftan bezpieczeń​stwa?
Śmierć byłaby lepsza. Z drugiej strony, byłoby cał​kiem nieźle, gdyby śpiączka czy
obłędrzucałyczłowiekawtakiepięknemiejsca.

background image

Kolejny chłodniejszy podmuch dał mu buziaka, i Tony znowu odetchnął głęboko,

czującfalę...właściwieczego?Niebyłpewien.Euforii?Nie.Uczuciebyłobardziej
mate​rialne. Nie umiał go nazwać, ale z pewnością rezonowało jak nikłe
wspomnieniepierwszegopocałunku,jużeterycz​ne,ajednaknazawszezapisanew
pamięci.

I co dalej? Wydawało się, że ma dwie możliwości, poza staniem i biernym

czekaniemnarozwójwypadków.Nigdynieprzepadałzaczekaniem...anizaniczym
innym.Prawdęmówiąc,byłytrzymożliwości,jeślidołączyćskokwprze​paść,żeby
zobaczyć,cosięstanie.Niemógłpowstrzymaćszerokiegouśmiechu,gdyodrzucił
tenpomysł.Tobyłabykrótkaprzygoda,dowiedziećsię,żenieśniłiżenieumarł.

Odwrócił się ku czarnej dziurze i z zaskoczeniem stwier​dził, że zniknęła,

wchłonięta przez ścianę granitu. Skoro ta opcja przepadła, nie pozostało mu nic
innego,jakruszyćkrętąścieżką.

Tony przystanął z wahaniem na początku szlaku, dając oczom przywyknąć do

ciemniejszego wnętrza lasu. Zerknął przez ramię na widok za plecami, niechętny
porzucaćprzy​tulneciepłonarzecztejchłodnejniepewności.Znówmu​siałczekać,
aż wzrok się przyzwyczai. W końcu zobaczył, że ścieżka niknie w podszyciu
niespełnatrzydzieścistópdalej.Poddrzewamipanowałchłód,alenienieprzyjemny,
słońce przesączało się przez baldachim liści, drobiny pyłu i owady tańczyły w
snopach światła. Bujna gęstwina okalała skalistą, wyraźnie zarysowaną ścieżkę,
którawyglądałaniemaljakświeżoułożonaspecjalniedlaniego.

Czuł zapach tego świata, mieszaninę życia i rozkładu, sos​nową wilgoć starych

roślin,stęchłą,ajednaksłodką.Ode​tchnąłjeszczeraz,próbujączatrzymaćzapach
wpłucach.Niemalodurzał,przywodzącnamyślbalvenieportwood,jegoukochaną
szkocką,alebyłbogatszyiczystszy,zsilniej​szymposmakiem.Tonyuśmiechnąłsię
szeroko,donikogo,iruszyłwgłąblasu.

Przebywszy ze sto jardów, napotkał rozwidlenie, jedna odnoga wiodła w prawo,

drugawlewo,atrzeciaprostodoprzodu.Stałprzezchwilę,rozważającmożliwości.

To dziwne uczucie, gdy człowiek próbuje podjąć decyzję w sprawach, w których

nie można przewidzieć wyniku, a na dodatek w zasadzie nie zna swojej sytuacji.
Tonyniewie​dział,skądsiętuwziął,niewiedział,dokądzmierza,aterazmiałprzed
sobątrzymożliwościianikrztywiedzy,cokażdaznichoznacza,bądźjakabędzie
cenawyboru.

Gdy stał w rozterce, uderzyła go myśl, że był tutaj wcześ​niej. Nie rzeczywiście,

lecz w pewnym sensie naprawdę. Zy​cie jest ciągiem niezliczonych wyborów,
człowiek co rusz staje na rozdrożu. Tony blefował, gdy podejmował decyzje,

background image

przekonującsiebieiinnych,żedobrzewie,doczegokaż​daznichdoprowadzi,że
wynikbędzielogicznymnastęp​stwemjegotrafnychocenibłyskotliwychosądów.

Pracował ciężko i pilnie, żeby wydobyć pewność z moż​liwości, żeby jakoś

kontrolować przyszłość i jej wyniki, promieniując aurą opartej na inteligencji
proroczej wiedzy. Prawda, teraz rozumiał, jest taka, że ewentualności i konse​-
kwencjenigdyniesąnieuchronne,amarketingitworzeniewizerunkutonarzędzia
służące do zamaskowania rozbież​ności. Ingerencja zmiennych spoza zakresu
prawdopodo​bieństwazawszemąciwodękontroli.Tworzenieiluzji,żewie,apotem
blefowanie,stałosięjegometodądziałania.Teraz,gdyniemógłprzewidziećprawie
niczego,kreowaniesięnaprorokastanowiłowyczerpującewyzwanie.

Stał przed trudnym wyborem, patrząc na trzy ścieżki, nie mając pojęcia, dokąd

każda z nich doprowadzi. Zaskakujące, niewiedza przynosiła niespodziewaną
wolność - brak ocze​kiwań, że będzie winny podjęcia niewłaściwej decyzji. W tej
chwilimiałswobodęwyborukażdegozkierunków,

i ta niezależność była radosna i zarazem przerażająca, gdyż być może

balansowałnaliniepomiędzyogniemalodem.

Bliższa inspekcja ścieżek niewiele mu pomogła. Jedna mogła wydawać się

łatwiejsza niż druga, ale nie miał żadnej gwarancji, co leży za zakrętem. Stał,
sparaliżowanyprzezwolnośćtkwiącąwistocietejchwili.

-Niemożnasterowaćstatkiemnakotwicy—mruknął,

i wybrał środkową ścieżkę, notując to w pamięci na wy​padek, gdyby musiał

wrócić.Dokądwrócić?Niewiedział.

Nie więcej niż dwieście jardów dalej napotkał kolejne rozwidlenie z trzema

odnogami. Znów musiał ocenić i do​konać wyboru, ale tym razem tylko pokręcił
głową.Prawiesięniezatrzymując,skręciłwprawo,dodajączakrętdomentalnego
notatnika. Nim przeszedł pierwszą milę, mu​siał podjąć ponad dwadzieścia takich
decyzji i zakończył umysłową gimnastykę zapamiętywania, skąd przyszedł.
Prawdopodobnie dla bezpieczeństwa powinien za każdym razem wybierać
środkowąścieżkę.Zamiasttakzrobić,wędrował,plączącsięwprawoiwlewo,tuw
górę, tam w dół, i prosto. Czuł się beznadziejnie zagubiony, co nie znaczy, że na
początkudrogiwiedział,gdziejest,albożemiałjakieśpoczuciecelu,cododatkowo
powiększałojegokonsternację.

A jeśli nigdzie nie dojdę? - zastanawiał się. A jeśli tu nie ma żadnego celu ani

miejsca przeznaczenia? Gdy tylko ta myśl zmniejszyła nacisk na potrzebę
„przybycia”, Tony mimowolnie zwolnił i zaczął zwracać uwagę na otacza​jący go
świat. Wydawał się żywy, niemal jakby oddychał wraz z nim. Brzęczenie owadów,

background image

kolorowe błyski ptaków oznajmiających krzykiem jego obecność, ruch niewidocz​-
nych czworonogów w podszyciu, wszystko to podsycało narastający zachwyt. Z
brakiem celu wiązały się nieodłącz​ne dary; Tony nie musiał się trzymać
harmonogramu ani terminarza, więc z wahaniem przystał na to, by otoczenie
zaczęło łagodzić dokuczliwe uczucie frustracji spowodowa​nej przez całkowitą
dezorientację.

Po jakimś czasie ścieżki doprowadziły go do starego lasu, cudu ogromnych,

dostojnychdrzewrosnącychbliskosie​bie,splatającychposkręcanekonaryjakbyw
geście solidar​ności, zaciemniających ziemię pod zwartym baldachimem koron.
Niewiele starych drzewostanów zostało w moim ży​ciu, pomyślał i wzruszył
ramionami.Czegoniesprzedałem,topuściłemzdymem.

Jedna ścieżka biegła przez rozpadlinę w skalistym licu góry, będącą prawie, ale

nie całkiem jaskinią, i nie mógł się powtrzymać od przyśpieszenia kroku na
wypadek, gdy​by wąskie przejście zapragnęło się zamknąć i zmiażdżyć go w
kamiennym uścisku. Kolejny wybór powiódł go przez pokryty bliznami teren, gdzie
jakiśczastemuogieńwyrwałsercelasu,pozostawiajączwęglonepniakiipamiątki
prze​szłości wśród nowego pokolenia młodych drzewek, które żyły dzięki temu, co
umarło w przeszłości, które rosły dla odratowania tego, co zostało stracone, i
jeszcze więcej. Jed​na ścieżka złączyła się ze starożytnym suchym piaszczystym
łożyskiem rzeki, inna zaś, ledwo widoczna, pięła po aksa​mitnym mchu, który po
przejściukilkukrokówpochłaniałśladyjegostóp.Alezawszeczekałogonastępne
skrzyżowa​nie,kolejnewybory.

Pokilkugodzinachwędrówkiizachodzeniawgłowę,Tony’emuprzyszłonamyśl,

że liczba wyborów maleje, że opcji znacząco ubywa. W końcu została tylko jedna
ścieżka, która powoli rozszerzyła się w coś, co z łatwością mogło uchodzić za
wąską drogę. Drzewa i krzaki po obu jej stro​nach zwarły szeregi, tworząc niemal
nieprzebytąbarierę.Możewkońcudokądśsięzbliża.Wydłużyłkrok.Szlak,teraz
już będący drogą z prawdziwego zdarzenia, biegł lekko pod górę, a drzewa
gęstniały, aż uległ wrażeniu, że idzie zielono-brązowym korytarzem z błękitnym,
usianymchmuramisufitem.

Zatrzymał się za następnym zakrętem. Ćwierć mili dalej szmaragdowe żywe

ścianyprzemieniałysięwkamień.Dro​gakończyłasięprzedmasywnymidrzwiami
wbudowanymi w coś, co wyglądało na kolosalny kamienny mur obronny.
Konstrukcja trochę przypominała fortyfikacje miast, znane mu z ilustracji w
książkachizmuzealnychmakiet,tylkożewporównaniuznimibyłaprzeogromna.

Szedłkutemuco,jakwierzył,byłowyimaginowanymiwrotamiwwyimaginowanych

background image

murach. Nigdy nie kwe​stionował potęgi i inwencji ludzkiego umysłu, będącego
jednym z najbardziej imponujących szczęśliwych trafów ewolucji. Ale ten
oszałamiający twór przechodził wszelkie wyobrażenia. Tony przypuszczał, że jest
skutkiem połącze​nia leków stymulujących układ nerwowy z rozkiełznaną fantazją,
osadąbajekdladziecizzamkamiiwałamiobron​nymi.Alewydawałsięprawdziwyi
namacalny jak szczegó​ły w tych nielicznych świadomych snach, które wydają się
takie realne, że trzeba je gruntownie przemyśleć, by dojść do wniosku, że były
niemożliwe. Teraz właśnie tak było: prawdziwe, lecz niemożliwe. Jedyne
wyjaśnieniebrzmiało,żeutknąłwchaosienajbardziejrealistycznegosnu.

Ten wniosek sprawił mu natychmiastową ulgę, jakby cze- - kał ze wstrzymanym

oddechem,ażumysłznajdziezasadęor​ganizującą.Stwierdzoneidowiedzione.To
sen.Toprojekcjaniczymnieskrępowanejpsyche,podkręconejprzeznajlepszeleki
psychotropoweznanemedycynie.Uniósłręcedogóry

ikrzyknął:

-Sen!Mójsen!Niewiarygodne!Jestemniezrównany!-Echokrzykuodbiłosięo

dalekiemuryiTonywybuchnąłśmiechem.

Kreatywność jego umysłu była inspirująca i imponująca. Jakby słyszał ścieżkę

dźwiękową towarzyszącą temu filmo​wi halucynacji, Tony zatańczył, z wciąż
uniesionymiręka​mi,zzadartągłową,zrobiłpowolnyobrótwlewo,potemwprawo.
Nigdy nie był dobrym tancerzem, ale tutaj nikt go nie zobaczy, więc nie ma się
czego wstydzić. Jeśli chce tańczyć, to zatańczy. To „jego” sen, więc ma władzę i
praworobić,comusiępodoba.

Niezupełnieokazałosiętoprawdą.
Jakby dla dowiedzenia racji, Tony wyciągnął dłonie w kierunku dalekiego

kamiennegomonstruminiczymuczeńczarnoksiężnikarozkazał:

-Sezamie,otwórzsię!
Nic się nie stało. Cóż, warto było spróbować. To tylko znaczyło, że nawet w

świadomych snach ma ograniczoną kontrolę. Nie było odwrotu, więc ruszył dalej,
zafascyno​wany wspaniałością i rozmachem swojej wyobraźni. Skoro wszystko tu
jestwytworemjegoumysłu,towtakimraziemusicośoznaczać,możenawetcoś
ważnego.

W drodze do drzwi nie doszedł do żadnych wniosków dotyczących znaczenia i

wagiswojejwizji.Drzwiwydawałysięniemalbłahostkąwporównaniuzbudowlą,w
którejtkwiły,alebyłymasywneisprawiły,żepoczułsięmałyinicnieznaczący.Nie
śpieszył się, oglądając je bez dotykania. Choć stanowiły oczywisty punkt wejścia,
nieznalazłnicze​go,cosłużyłobydoichotwarcia:aniklamki,anidziurkiodklucza,

background image

niczego,copozwoliłobymuwejść.Wyglądałonato,żemożnajeotworzyćtylkood
środka,coznaczyło,żecośalboktośmusitambyć,żebytozrobić.

-Hm,zapowiadasięinteresująco-mruknąłdosiebie

iuniósłpięść,byzapukać.

Tonyzamarł!Usłyszałpukanie,leczprzecieżnieonza​pukał,jegorękawciążbyła

uniesiona. Z konsternacją spoj​rzał na pięść. Usłyszał kolejne stuknięcie, silne i
donośne.Trzyuderzeniawdrzwi,zdrugiejstrony.Nawetpomachałpięściąprzed
twarzą,żebyzobaczyć,czyjakośnieumyślnieniewytwarzaodgłosówpukania,ale
nicsięniestało.

Apotemtrzeciraz,znówtrzystuknięcia,silne,choćnienatarczywe.Popatrzyłz

powrotem na drzwi. Uchwyt poja​wił się tam, gdzie wcześniej niczego takiego nie
zauważył.Jakmógłgoprzegapić?Zwahaniemwyciągnąłrękęipo​macałzimnyw
dotyku kawałek metalu, obsługujący prostą dźwignię, która unosiła rygiel. Nie
przypominał sobie, by wcześniej go widział. Bez dalszych myśli, jakby na rozkaz,
pociągnął za uchwyt i odsunął się na bok, gdy wielkie drzwi z łatwością i
bezdźwięcznieotworzyłysiędowewnątrz.

Po drugiej stronie, oparty o masywną futrynę, stał nie​znajomy mężczyzna. Jego

twarzrozjaśniłszerokipowital​nyuśmiech.Alenajwiększyszoknastąpiłwtedy,gdy
Tony spojrzał dalej i zobaczył drogę, którą niedawno przebył. Nie zdając sobie z
tego sprawy, znalazł się po drugiej stronie mu​rów i otworzył drzwi od środka.
Odwróciłsiępowoli,żebyzyskaćpewność,itakwygladałaprawda.Stałwewnątrz,
patrzącnarozległąotwartąprzestrzeńopowierzchniza​pewneponadpółtuzinamil
kwadratowych. Ziemia leżała w obrębie gigantycznych kamiennych murów,
zamkniętafortecawodróżnieniuoddzikiegoiwolnegoświatanaze​wnątrz.

Przytrzymującsięmuru,żebyniestracićrównowagi,od​wróciłsięwstronędrzwi.

Mężczyznawciążtambył,opar​tyoościeżnicę,uśmiechającsiędoniego.Jakbyw
nagłymatakuzawrotówgłowy,Tonypoczuł,żeświatsięprzekrzy​wiaiziemiaucieka
mu spod nóg. Miał kolana jak z waty, znajoma ciemność zaczęła zaćmiewać mu
oczy.Możesensiękończyiwracadomiejsca,zktóregoprzybył,gdziewszystko
miałowięcejsensuigdzieprzynajmniejwiedział,żeczegośniewie.

Silneramionapochwyciłygoiłagodniepomogłymuusiąśćnaziemi,opierającgo

ościanępodrugiejstroniedrzwi,któreniedawnootworzył.

-Proszę,niechpanpije.
Przezlepkąmgłęczuł,jakchłodnypłynwlewamusiędoust.Woda!Minęływieki,

odkąd pił wodę. Możliwe, że właśnie o to chodzi, o odwodnienie. Szedł przez las,
zaraz,zaraz...toniemożebyćprawdą?Nie,leżałwpodziemnymgarażu,ateraz

background image

jestwzamku?Wzamkuz...zkim?Zksię​ciem?

Togłupie,pomyślał,mającmętlikwgłowie.Janieje​stemksięciem.Nasamąmyśl

zachichotał.Gdysączyłod​świeżającypłyn,mgłasięstopniowopodnosiła,azmysły
odzyskałyostrość.

- Przypuszczam... - nieznajomy mówił z silnym obcym akcentem, brytyjskim albo

australijskim,gdybyTonymiałzgadywać-żegdybybyłpanksięciem,ztakpospolitą
uro​dąraczejniepasowałbypandobajek.

Tonyuniósłgłowęispojrzałnadżentelmena,którypo​chylałsięnadnimzbutelką.

Oczy,brązowejakorzechylas​kowe,odpowiedziałymuroziskrzonymspojrzeniem.
Męż​czyznabyłśredniejbudowy,niecokrępy,możetylkoocalalbodwaniższyod
niego, i miał chyba pięćdziesiąt parę lat, choć mógł być starszy. Wyglądał
inteligentnie,wysokieczołoizakolajakbysugerowały,żepotrzebujedodatkowego
miejsca na głębokie mys'li. Ubrany był staromodnie, miał wygniecione spodnie z
szarej flaneli i podniszczoną brązo​wą tweedową marynarkę, która widziała lepsze
czasy i była ciut przyciasna. Niezdrowo blady, jakby rzadko wychodził na słońce,
przywodził na myśl mola książkowego, ale miał ręce rzeźnika, mocne i szorstkie.
Dziecinna radość tańczyła w kącikach jego szerokiego uśmiechu, gdy cierpliwie
cze​kał,ażTonyzbierzemyśliiwreszcieodzyskamowę.

-Więc...—Tonychrząknął—wszystkieteścieżkikończąsiętutaj?-Odpowiedź

byłaraczejoczywista,aletopytaniejakopierwszewyłoniłosięzbezlikuinnych.

- Nie - odparł mężczyzna silnym, dźwięcznym głosem. - Prawdę mówiąc, wręcz

przeciwnie.Wszystkieteścieżkitu​tajsięzaczynają.Ostatnimiczasymałoktonimi
wędruje.

Zdaniem Tony'ego odpowiedź nie miała sensu, i w chwili, gdy wydała się nazbyt

skomplikowana,zadałnastępne,prostszepytanie:

-JestpanBrytyjczykiem?
- Ha! - Mężczyzna zadarł głowę i wybuchnął śmie​chem. - Wielkie nieba, nie!

Irlandczykiem! Prawdziwym Anglikiem - powiedział, pochylając się - choć jeśli
chodzi

o ścisłość, urodziłem się w Irlandii, lecz pod względem kul​turowym

prawdopodobniejestemnawskrośBrytyjczykiem.Wczasachmojejmłodościtonie
była wielka różnica, więc pańska pomyłka jest jak najbardziej wybaczalna. - Znów
się zaśmiał i usiadł na płaskiej skale obok Tony’ego, podcią​gając kolana, żeby
wygodniewesprzećnanichłokcie.

Obajspojrzelinadrogęujętąwramylasu.
-Przyznam-podjąłIrlandczyk-takmiędzynami,żedo​rastałemzwdzięcznością

background image

za wkład, jaki Brytyjczycy wnieśli w moje życie. Mimo że podczas pierwszej wojny
światowej niemal przez przypadek zabili kilku naszych, prowadząc źle wyliczony
ostrzałartyleryjski.Zamałomatematyków,jaksądzę.ChwałaBogu,byliśmypoich
stronie.

Jakby dla uczczenia swojego sarkazmu, z górnej kiesze​ni marynarki wyjął

fajeczkę i pyknął, powoli wypuszczając dym jak westchnienie ulgi. Zapach był
przyjemny i wisiał w powietrzu, dopóki nie wchłonęły go silniejsze leśne aro​maty.
Niepatrząc,zaproponowałfajkęTony’emu.

- Chciałby pan spróbować? Tytoń Three Nuns idealnie pasuje do fajki Tetley

Lightweight,kolejnyukłonwstronęBrytyjczyków.-Ukłoniłsięlekko,gdyzakończył
zdanie.

-Um,nie,dziękuję,niepalę-odparłTony.
- Podobnie jak ja, panie Spencer - rzekł cierpko mężczy​zna. - Słyszałem, że to

możezabić.

Torzekłszy,wsunąłfajkędokieszeni,główkąwdół,wciążzapaloną.Dokieszeni

musiał być wszyty kawałek in​nego materiału, bo najpewniej tlący się tytoń wypalił
pod​szewkę.

- Zna mnie pan? - zapytał Tony, próbując umiejsco​wić tego nieznajomego w

pamięci,alenicmusięnieko​jarzyło.

-Wszyscy pana znamy, panie Spencer. Ale proszę mi wybaczyć złe maniery. W

istociekarygodnybrakkultury.MamnaimięJackiczujęsięzaszczycony,mogąc
wreszciepanapoznać,toznaczy,twarząwtwarz.

WyciągnąłrękęiTonyjąujął,znawyku,jeślijużzni​czegowięcej.
- Uh, Tony... ale już to wiesz? Skład właściwie mnie znasz? Spotkaliśmy się

wcześniej?

- Nie bezpośrednio. To twoja matka mi ciebie przedsta​wiła. Nic dziwnego, że

niewiele pamiętasz. Tak czy owak, nigdy nie uważałem, że jestem niezapomniany
Niemniej,dzieciństwomanadzwyczajnywpływnapojmowaniedo​braizła,nażycie.

-Alejak...-wyjąkałTonyzkonsternacją.
-Jakjużmówiłem,wszyscycięznamy.Znajomośćmawielewarstw.Nawetnasze

własneduszesąibędądlanasledwopojęte,dopókinieuniosąsięzasłony,dopóki
niewyjdziemyzkryjówkiwmiejscepoznania.

- Słucham? - wtrącił Tony, czując narastające rozdraż​nienie. -Twoje słowa nie

majądlamnieabsolutnieżadnegosensui,szczerzemówiąc,wydająsięzupełnie
bez związku. Nie mam pojęcia, gdzie, ani nawet kiedy jestem, a ty mi wcale nie
pomagasz!

background image

-Wistocie.-Jackzpowagąpokiwałgłową,jakgdybytomiałogopocieszyć.
Tony złapał się za skronie, próbując myśleć i nie szczę​dząc starań, żeby

pohamowaćnarastającązłość.Siedzieliwmilczeniu,patrzącnadrogę.

-Anthony,znaszmnie,niezbytdobrzeinienaprawdę,alezasadniczoznasz,stąd

twojezaproszenie.-TonJackabyłpewnyiwyważony.Tonyskoncentrowałsięna
jego słowach. - Miałem wpływ na ciebie, gdy byłeś młodym człowiekiem.
Przewodnictwo i perspektywa, jak będziemy je zwać, niewątpliwie osłabły, ale
korzeniepozostały.

-Mojezaproszenie?Nieprzypominamsobie,żebymkogośdoczegośzapraszał!

I nie wyglądasz ani trochę zna​jomo - oświadczył zdecydowanie Tony. - Nie wiem,
kimjesteś!NieznamJackazIrlandii!

GłosJackapozostałspokojny.
- Twoje zaproszenie pochodzi sprzed lat i prawdopodob​nie pozostało dla ciebie

co najwyżej niejasnym uczuciem albo pragnieniem. Że też nie pomyślałem, by
przynieść pewną książkę i pozwolić ci powąchać stronice, z pewnoś​cią by to
pomogło, po prostu nie pomyślałem. Właściwie nigdy się nie spotkaliśmy,
przynajmniejnieosobiście,ażdotejchwili.Będzieszzaskoczony,gdycipowiem,że
zmarłemkilkalatprzedtwoiminarodzinami?

-Notak,corazlepiej-wybuchnąłTony,wstająctrochęzaszybko.Nogimiałjakz

gumy,alenapędzałagozłość

izrobiłkilkakrokówpodrodze,któragotudoprowadziła.Zatrzymałsięiodwrócił.

-Czywłaśniepowiedziałeś,żezmarłeśkilkalatprzedmoiminarodzinami?

- Owszem. W dzień zabójstwa Kennedy ego i śmier​ci Huxleya. Niezła trójka

stanęła, jak powiadają, „u raju bram”... - odparł, palcami pokazując cudzysłów. -
Żałuj,

żeniewidziałeśminyAldousa.Wistocie,„nowywspaniały/•»iświat!

-A zatem, Jacku z Irlandii, który mówisz, że mnie znasz... - Tony wrócił, panując

nadgłosem,choćczuł,żeirytacjaistrachprzesuwająwewnętrznegranice-gdzie
jajestem,dosiedmiupiekieł?

Jack dźwignął się z ziemi i stanął nawet nie stopę od nie​go. Stał z lekko

przekrzywioną głową, jakby nasłuchiwał innej rozmowy. Odezwał się, starannie
akcentująckolejnesłowa.

-Rzeczywiście,wpewnymsensie„piekło”mogłobybyćodpowiednimsłowemna

określenietegomiejsca,aletasamaprawdaodnosisiędosłowa„dom”.

Tonycofnąłsięokrok,próbującprzeanalizowaćjegowypowiedź.
-Mówiszmi,żetopiekło,żejestemwpiekle?

background image

- Niezupełnie, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim je sobie wyobrażasz.

Jestempewien,żeDantenieczaisięnigdziewpobliżu.

-Dante?
- Dante, ze swoim ogniem piekielnym, widłami i tak dalej. Biedny chłopak nadal

przeprasza.

-Powiedziałeś,żeniezupełnie?Cotoznaczy,niezu​pełnie?
- Tony, jak sądzisz, czym właściwie jest piekło? - Pytanie zostało zadane

spokojnym,wyważonymtonem.

Tonymilczał.Rozmowanieprowadziławkierunku,jakiegomógłbyoczekiwać,ale

szybkopodjąłdecyzję,żelepiejustępowaćtemudziwnemuczłowiekowi.Ostatecz​-
niemożemiećinformacje,któreokażąsiępożytecznealboprzynajmniejpomocne.

-Uch, właściwie... nie wiem. - Nikt nigdy nie spytał go o to w taki bezpośredni

sposób.Kwestiapiekłazawszepozostawaławsferzeprzypuszczeń.Wrezultacie
jegood​powiedźbardziejprzypominałapytanieniżstwierdzenie.-Miejscemwiecznej
mękizogniem,zgrzytaniemzębamiitakdalej?

Jacksłuchał,jakbyczekałnawięcej.
-Uch,miejscem,gdzieBógkarzeludzi,naktórychjestzły,bosągrzesznikami-

dodał Tony. - Uch, gdzie źli ludzie są oddzieleni od Boga, a dobrzy ludzie idą do
nieba?

-Itywtowierzysz?-zapytałJack,znówprzekrzywiającgłowę.
- Nie - odpowiedział Tony kategorycznym tonem. - Myślę, że gdy umierasz, to

umierasz.Stajeszsiękarmądlarobaków,obracaszsięwproch,rachu-ciachuido
piachu,koniecpieśni.

Jackwyszczerzyłzęby.
- Ach, powiedziane z pewnością siebie człowieka, któ​ry nigdy nie umarł. Jeśli

wolno,mogęzadaćkolejnepy​tanie?

Tonytylkoskinąłgłową,aletowystarczyło,iJackkon​tynuował:
- Wierzysz, że człowiek po prostu umiera i koniec pieś​ni. Czy twoja wiara

sprawia,żetakajestprawda?

-Jasne!Wedługmnietojestprawdziwe-odpaliłTony.
-Niespytałem,czywedługciebietojestprawdziwe.Najwyraźniejtak,jajednak

spytałem,czytoprawda.

Tonyspuściłwzrok,rozmyślając.
-Niełapię.Cozaróżnica?Jeślijestprawdziwe,toniejestprawdą?
- Ani trochę, Tony! I żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, coś może być

prawdziwe, lecz naprawdę wcale nie istnieć, podczas gdy prawda pozostaje

background image

niezależnaodtego,cojestprawdziwealbopostrzeganejakoprawdziwe.

Tonyrozłożyłręceiwzruszyłramionami,kręcącgłową.
-Przepraszam,tomnieprzerasta.Nierozumiem...
- Ależ rozumiesz — przerwał mu Jack - znacznie bardziej niż zdajesz sobie

sprawę,toniezamierzonagrasłów,więcjeślipozwolisz,podamciprzykłady,które
towyjaśnią.

-A mam wybór? - mruknął Tony, wciąż w rozterce, ale teraz bardziej

zainteresowany niż rozdrażniony. Gdzieś w słowach tego mężczyzny był ukryty
komplement,ichoćnieumiałgowychwycić,potrafiłgowyczuć.

Jacksięuśmiechnął.
-Wybór?Hm,dobrepytanie,alenakiedyindziej.Wra​cającdosprawy,sątacy,

którzy„naprawdę”wierzą,żeniebyłoHolocaustu,żeniktniechodziłpoKsiężycu,
że Ziemia jest płaska, że pod łóżkiem mieszkają potwory. Dla nich to prawdziwe,
aleniejestprawdą.Aterazwycieczkaosobista.CzytwojaLoreewierzyła...

- Co moja była ma z tym wspólnego? - burknął Tony bardziej niż trochę

defensywnymtonem.-Przypuszczam,

że ją też znasz, więc muszę ci powiedzieć, na wypadek, gdy​by się gdzieś tu

czaiła,żeniejestemzainteresowanyprowa​dzeniemzniąrozmowy.

Jackuniósłręcewgeściepoddaniasię.
-Tony,uspokójsię,totylkoilustracja,niereprymenda.Mogękontynuować?
Tonysplótłręcenapiersiipokiwałgłową.
-Tak,przepraszam,jakrozumiesz,niejesttomójulu​bionytematrozmowy.
-Tak, rozumiem. To również odłożymy na kiedy in​dziej. Wracając do mojego

pytania:czyLoreekiedykolwiekwierzyła,żetwojamiłośćdoniejjestprawdziwa?

Pytaniebyłozuchwałeiniemalabsurdalnieosobistewobecnychokolicznościach,

iTonydopieropochwiliod​powiedziałszczerze:

- Tak. Prawdopodobnie był taki czas, gdy wierzyła, że moja miłość do niej jest

prawdziwa.

-Więcmyślisz,żebyładlaniejprawdziwa?
-Jeśliwierzyła,żejestprawdziwa,totak,byładlaniejprawdziwa.
-Torodzikolejnepytanie,Tony.Czytwojamiłośćdoniejbyłaprawdziwadlaciebie,

Tony?Czynaprawdęjąko​chałeś?

Tony natychmiast poczuł, jak podnosi się wewnętrzna garda, jak narasta

zakłopotaniezwiązanezzasugerowanymoskarżeniem.Normalniebyłbytoczasna
zmianętema​tu,narzuceniedowcipnejalbosarkastycznejuwagi,żebyodejśćodgry
naemocjachiskierowaćrzekęsłówkulek​kim,niepowiązanymprześmiechom.Ale

background image

w tej wymianie zdań nie miał nic do stracenia. Nigdy więcej nie zobaczy tego
człowieka, i w tej chwili był zaintrygowany. Minął dłu​gi czas, pomyślał, odkąd
pozwolił, by rozmowa o sprawach osobistych w takim tempie nabrała takiej głębi.
Takiejestbezpieczeństwosnu.

- Szczerze? - Urwał. - Szczerze, nie sądzę, bym umiał ją kochać, albo kochać

kogokolwiek,skorootymmowa.

- Dziękuję, Anthony, że się przyznałeś. Jestem pewien, że się nie mylisz. Ale

rzeczwtym,żeonawierzyławtwojąmiłość,ichoćtamiłośćnieistniała,dlaniej
byłatakbardzoprawdziwa,żewokółniejzbudowałaświatiżycie...dwarazy.

-Niemusiałeśtegowywlekać-mruknąłTony,odwra​cającwzrok.
- To tylko uwaga, synu, nie osąd. Przejdźmy do drugiej ilustracji, dobrze? -

Zaczekał, aż Tony się przestawi, po czym zaczął: - Przypuśćmy, dla dobra tego
przykładu,żejestprawdziwyBóg,istota...

-Niewierzęwtakiebzdury-wtrąciłTony.
-Niepróbujędoniczegocięprzekonywać,Tony—za​znaczyłJack.-Toniemoja

działka.Pamiętaj,żejajestemmartwy,aty...zdezorientowany.Poprostuprzyjmuję
za​łożenie,żebypodkreślićróżnicępomiędzyprawdziwymaprawdą.Tonasztemat,
jeślipamiętasz.

Uśmiechnąłsię,aTonyniemógłsiępowstrzymaćiza​reagowałtaksamo.Tego

człowieka cechowała rozbrajająca życzliwość, której pokłady wydawały się
niewyczerpane.

-Załóżmywięc,żetenBógprzezcałyczasjestdobry,nigdyniekłamie,nigdynie

oszukuje, zawsze jest prawdo​mówny. Pewnego dnia przychodzi do ciebie,
Anthony’egoSpencera,irzecze:„Tony,nicnigdynieoddzielicięodmojejmiłości,
ani życie ani śmierć, ani posłaniec z nieba ani mo​narcha na ziemi, ani to, co się
dziejedzisiaj,anito,comożestaćsięjutro,animoczwysokaanimoczsamego
dołu,aninicinnegowcałymstworzonymprzezBogakosmosie;nicniejestwładne
oddzielić cię od mojej miłos'ci”. Słuchasz, jak Bóg ci to mówi, a jednak w to nie
wierzysz. Niewiara staje się tym, co jest dla ciebie prawdziwe, i wtedy tworzysz
świat,wktórymniewiarawsłowotegoBoga,wmilośćtegoBoga,nawetwogólew
tego Boga, jest fundamentalnym kamieniem węgielnym gmachu twojego życia.
Nasuwasiępytanie,wtulonepomiędzyinne:czytwojaniezdolnośćdouwierzeniaw
słowotegoBogaczyninieprawdąto,cotenBógpowiedział?

-Tak-odparłTonyzbytszybkoipochwilinamysłuzmieniłzdanie.-Toznaczy,nie.

Zaczekaj,dajmipomyślećnadtymprzezsekundę.

Jackczekał,pozwalającmuposegregowaćmyśliprzedzabraniemgłosu.

background image

- W porządku - zaczął Tony - jeśli twoje założenie do​tyczące tego Boga jest

prawdą...ijestprawdziwe,wtakimrazieprzypuszczam,żemojaniewiaraniczego
byniezmie​niła.Chybazaczynamrozumieć,comówisz.

-Naprawdę?-zapytałJacktakimtonem,jakbymiałwątpliwości.—Zatempozwól

mi spytać: jeśli postanowi​łeś nie wierzyć w słowo tego Boga, czego
„doświadczyłbyś”wrelacjiztymBogiem?

-Uch,doświadczyłbym...—Tonyborykałsięzesłowa​mi,szukającwłaściwych.
- Oddzielenia. - Jack wypełnił pustkę. - Tony, doświad​czyłbyś oddzielenia,

ponieważoddzieleniejesttym,couwa​żaszza„prawdziwe”.Prawdziwejestto,wco
wierzysz,jeślinawetto,wcowierzysz,nieistnieje.Bógcimówi,żeoddzie​lenienie
jestprawdą,żenicniemoże„naprawdę”oddzielićcięodmiłościBoga,anirzeczy,
zachowanie, doświadczenia, ani nawet śmierć i piekło, jakkolwiek postanowiłeś je
sobiewyobrażać.Tyjednakwierzysz,żeoddzieleniejestprawdzi​we,iwtensposób
tworzyszswojąrzeczywistośćopartąnakłamstwie.

DlaTonyegobyłototrochęzawiele.Odwróciłsię,prze-garniającwłosyrękami.
-Wtakimrazieskądmożnawiedzieć,cojestprawdą?
-Aha!-wykrzyknąłJack,klepiącgoporamieniu.-PoncjuszPiłatprzemawiazza

grobu.Iwtym,chłopcze,tkwinajwiększaironia!Stojącwpunkciezwrotnymhistorii
w obliczu prawdy, twarzą w twarz z prawdą, on, jak wielu z nas ma w zwyczaju,
oznajmił jej nieistnienie albo, ściślej mówiąc, oznajmił nieistnienie „jego”. Na
szczęście dla do​bra nas wszystkich Piłat nie miał władzy, żeby „prawdziwe”
przemienićwcoś,coniejestprawdą.-Pochwilimilczeniadodał:-I,Tony,tyteżjej
niemasz.

Czas zamarł na krótką sekundę, a potem ziemia lekko zadrżała, jakby głęboko

pod ich stopami znajdowało się epicentrum niewielkiego wstrząsu. Jack błysnął
swoimnaj​lepszymenigmatycznymuśmiechem.

-Cóż,tochybaznaczy,żemójczasspędzonyztobąsięskończył,narazie.
- Zaczekaj! - sprzeciwił się Tony. - Mam pytania. Do​kąd idziesz? Nie możesz

zostać?Wciążnierozumiem,gdziejestem.Dlaczegotujestem?Jeśliwzasadzie
niejesttopie​kło,tocotojest?Ipowiedziałeś,żewzasadzieniejestteżdomem?
Cotowszystkooznacza?

Jacksięodwrócił,żebyostatnirazspojrzećnaTony’ego.
- Tony, piekłem jest wierzenie w prawdziwe, które nie jest prawdą. Teoretycznie

możesztorobićzawsze,alepo​wiemcicoś,cojestprawdą,bezwzględunato,czy
posta​nowiszuwierzyć,czynie,ibezwzględunato,czyjestdlaciebieprawdziwe,
czynie.—Znówczekał.-Jakkolwiekwyobrażaszsobies'mierćipiekło,naprawdę

background image

niejesttood​dzielenie.

Ziemia znów się zatrzęsła, tym razem jakby dobitniej, i Tony oparł się o skalną

ścianę.Kiedysięodwrócił,Jackajużniebyło.Zapadłanoc.

Naglepoczułsięwyczerpany,zmęczonydoszpikukości.Usiadł,wsparłplecyo

kolosalnąbudowlęispojrzałnadro​gęilas,któryszybkozmieniałkolorynaodcienie
szarości.Czującsuchośćilepkośćwustach,pomacałwokółsiebiewnadziei,że
Jack zostawił butelkę, ale ręce niczego nie zna​lazły. Podciągnął kolana do piersi,
kulącsięwchłodzie,któ​ryzacząłbezlitośniewślizgiwaćsięwjegociało,jakzłodziej
kradnącykawałkiciepła.

To zbyt wiele! Zerwał się lodowaty wiatr, zdmuchując jego pytania jak skrawki

papieru.Czytokoniec?Defini​tywnie?Czysłyszyjękliwezawodzenienadciągającej
pust​ki,złaknionejnicościzdecydowanejwyssaćzniegoostatniąresztkęciepła?

Wstrząsały nim niepohamowane dreszcze, gdy rozbły​sło światło, niebieskawa

jasnośćotaczającanajpiękniejszeciemnobrązoweoczy,jakiekiedykolwiekwidział.
Przypo​minałymukogoś,aleniepamiętał,kogo.Kogośważnego.

Walczącozachowanieprzytomności,Tonyzdołałułożyćpytanie.
-Kimjestem?Nie,czekaj,gdziejestem?
Mężczyzna usiadł i wziął go w ramiona, ostrożnie wlał mu do ust inny niż woda,

cieplejszy płyn. Tony czuł, jak napój spływa w jego przemarznięte wnętrze,
rozprzestrze​nia się, rozlewa na zewnątrz. Dreszcze stały się mniej gwał​towne,
potemzupełnieustały,iodprężyłsięwobjęciachmężczyzny.

-Bezpieczny-szepnąłmężczyznaipogładziłgopogło​wie.-Jesteśbezpieczny,

Tony.

- Bezpieczny? - Tony znów czuł zapadającą ciemność. Powieki miał ciężkie,

myślizgęstniałe,corazwolniejsze.—Bezpieczny?Nigdyniebyłembezpieczny.

-Sza.-Znówtengłos.-Czasnatrochęodpoczynku.Nieodejdę.Zawszebędę

przytobie,Tony.

-Kimjesteś?
Jeślimężczyznaodpowiedział,Tonygoniesłyszał.Nocjakciepłakołdraotuliła

goczułąpieszczotąispałbezpiecz​niebezsnówczychoćbypobożnychżyczeń.

background image

4

Tam dom twój, gdzie serce twoje

Jakkażdyczłowiekpragnębyćwdomuwszędzietam,gdzietylkosięznajdę.

MayaAngelou

Światłosłoneczne?

Znów światło słoneczne, ale tym razem inne, stłumione i bardziej miękkie. Tony

poderwał się z drżeniem. Gdzie jestem? Z tym pytaniem natychmiast wszystko
wróciło: tu​nel, ścieżki niezliczonych wyborów, drzwi, Irlandczyk Jack, ten drugi
mężczyzna.

Drugimężczyzna?Tobyłoostatnie,copamiętał.Czywciążśni?Czyjestweśnie

wewnątrz snu? Spał, albo śnił, że śpi. Słońce przesączało się przez zasłony,
oświetlając pokój na tyle dobrze, by mógł zobaczyć, że zbudził się w prymi​tywnie
urządzonejsypialni.Cienkimateracleżałnazarwa​nejsprężynowejramie.Koc,pod
którymspał,byłpostrzę​pionyipodarty,choćczysty.

Odciągnąłzasłonkęizobaczyłtensamrozległykrajobraz,którywidziałzbramyw

murze.Kiedytosięstało?Zeszłejnocy,wczoraj,czymożenigdy?Wdalimajaczyły
kamien​nemury,awichobrębierozciągałysiętarasoweotwarteprzestrzenie.Tui
ówdzierosłydrzewa,niektórewkępach,innesamotnie.Gdzieniegdziestałynijakie
zabudowania,większośćwodosobnieniu.

Tonyusłyszałpukaniedodrzwi,trzystuknięcia,jakwcześniej.Oparłsięościanę,

przygotowanynakolejnąza​mianęwewnątrz-zewnątrz.

-Proszę.-Słowozabrzmiałobardziejjakpytanieniżza​proszenie,leczchybanie

miałotoznaczenia.

-Możeszprzytrzymaćdrzwi?-powiedziałktoślekkoznajomymgłosempodrugiej

stronie.-Mampełneręceiniemogęotworzyć.

-Tak,jasne,przepraszam-wymruczałTonyipociągnąłdrzwi.
W progu stał nieznajomy o przenikliwych ciemnobrą​zowych oczach i nagle Tony

sobieprzypomniał,jakmó​wiłmu„bezpieczny”.Mężczyznapowiedział,żejestbez​-

background image

pieczny.„Bezpieczny”przyniosłoulgę,aleterazwprawiałowogromnezakłopotanie.

-Mogęwejść?-zapytałprzybyszzszerokimuśmiechem,trzymająctacęzkawąi

ciastkami.ByłmniejwięcejwwiekuTonyego,ubranywdżinsyikraciastąkoszulę.
Jegociemno​brązowaskórawyglądałanaopalonąprzezsłońceiwiatr.

Tony nagle spostrzegł, że ma na sobie niebiesko-białą szpitalną koszulę, a

powiew uświadomił mu, że jest ot​warta na plecach. Wydało mu się to dziwnie
odpowiednieizarazemniepokojące.Czującsięjaknagi,niewiedząc,copocząć,
odsunąłsięnabokiprzytrzymałdrzwi,żebynie​znajomymógłwejśćdopokoju.

- Mam trochę twoich przysmaków: kawa od Baristy, pączki z kremem i mrożony

jogurt z VoodooDonuts, ga​laretka z Heavenly Donuts. Niemal idealny sposób na
roz​poczęciednia.

-Uch,dziękuję!-Tonypodniósłkubekparującejkawy,waniliowejlattezidealną

pianką, z deseniem piórka uło​żonym na powierzchni. Pociągnął łyczek, bardzo
gorący,przezchwilęrozkoszowałsięsmakiem,przełknąłiostroż​nieprzysiadłna
brzegusprężynowegołóżka.-Tyniepi​jesz?

- Nie, jestem herbaciarzem, i już dość wypiłem tego ranka. — Mężczyzna

przyciągnąłkrzesłobliżejTony’egoiusiadł.—Przypuszczam,synu,żemaszsporo
pytań,więcpytaj,ajaodpowiemjaknajlepiej,żebyśmógłzrozumieć.

-Czyjaśnię?
Mężczyznazuśmiechemodchyliłsięnakrześle.
- Cóż, pierwsze pytanie jest skomplikowane i obawiam się, że odpowiedź nie

będzie zbytnio satysfakcjonująca. Czy śnisz? Tak i nie. Zobaczmy, czy zdołam
odpowiedziećnapytanie,któremasznamyśli,anienato,którewłaśnieza​dałeś.
.Anthony,jesteśwśpiączce,leżyszwOHSUnawzgó​rzu,ijesteśtakżetutaj.

-Czekaj,jestemwśpiączce?
-Tak,jestemtuiteżsłyszałem,jaktomówię.
-Jestemwśpiączce?-Tonyniekryłniedowierzania.
Usiadłiniewielemyśląc,pociągnąłdrugiłykparzącej
kawy.
-Ato?-Wskazałnakawę.
-Tokawa.
-Wiem,żekawa,ale,rozumiesz,czyjestprawdziwa?Jakmogębyćwśpiączce

ipićlatte?

-Toczęśćtego,czegobyśniepojął,gdybymspróbowałwyjaśnić.
-Niewierzę,żejestemwśpiączce-powtórzyłwoszo​łomieniu.
Mężczyznawstałipołożyłrękęnajegoramieniu.

background image

— Coś ci powiem. Mam trochę roboty, więc będę na ze​wnątrz. Możesz zabrać

swoje pytania i spotkać się tam ze mną? Twoje ubrania wiszą w tamtej szafie,
znajdziesztamtakżebuty.Gdybędzieszgotów,poprostuznajdźwyjściezdomu.

- Dobra. - Tony zdobył się tylko na tyle, ledwo unosząc wzrok, gdy mężczyzna

wymknąłsięzpokoju.Codziwne,jegosłowanabrałysensu.Jeślijestwśpiączce,
te wszystkie wypadki są tylko owocem wędrówek głębokiej podświado​mości. Nie
chciałichzapamiętać.Nicztegoniejestpraw​dziwe,nicniejestprawdą.Tamyśl
przypomniała mu o Ir​landczyku Jacku i uśmiechnął się do siebie. Zrozumieniu
towarzyszyłaulga.Przynajmniejnieumarł.

Wysiorbał latte. Z pewnością smakowała prawdziwie, ale przecież w mózgu

muszą być jakieś wyzwalacze, które sty​mulują pamięć, i wszystko razem mogło
stworzyć pseudo- rzeczywistość, jak picie kawy czy, pomyślał, gdy sięgnął po
pączekiugryzłkawałek,jaktełakocie.Jejku,gdybyśmógłtojakośwypromować,
zarobiłbyś kupę forsy: zero kalorii, zero szkodliwych skutków ubocznych
spożywaniacukruczykawy,zeroproblemówzłańcuchemdostaw.

Pokręcił głową, zdumiony czystym obłędem tego do​świadczenia - o ile w ogóle

można coś takiego umieścić w kategorii doświadczeń. Czy coś, co nie jest
prawdziweiczegosięniezapamięta,możnauznaćzadoświadczenie?

Przełknąwszy ostatni kęs pączka, Tony poczuł, że pora stawić czoła temu, co

czekazadrzwiami.Choćzpewnościąniczegoniezachowawpamięci,naraziejest
tutaj,iniczegoniestraci,poddającsiębiegowiwydarzeń.Dlategoubrałsięszybko,
wdzięczny, że wyobraźnia zapewniła mu ciepłą wodę do umycia twarzy. Wziął
głębokioddechiwyszedłzsypialni.

Znalazł się na szerokim podniszczonym tarasie, otaczają​cym zbudowany bez

planudomwstyluwiejskim,pamię​tającyznacznielepszeczasy.Płatyfarbyzłaziły
zestolarki,wszystkowydawałosięzmęczoneismutne.Dom,aczkol​wiekschludny,
nie spełniał standardów, do których przy​wykł Tony, i zdecydowanie nie był
ostentacyjnyanipreten​sjonalny.Nieznajomystałopartyoporęcz,żującwzębach
źdźbłotrawy,czekał.

Tonydołączyłdoniegoipowiódłwzrokiempookolicy.Byłotodziwnemiejsce,tui

ówdzie w miarę zadbane, ale przeważały zapuszczone połacie gruntów. Za
niedalekim połamanym płotem zauważył ledwo dającą się rozpoznać sugestię
ogroduzarośniętegoprzezoset,kolczastekrzewyigęstechwasty.Pośrodkurósł
sędziwy dąb; z konaru zwisa​ła rozsypująca się dziecięca huśtawka, leciutko
kołyszącasięnawietrze.Dalejrozciągałsięstarysad,nieprzycinany,bezowoców.
Razem wziąwszy, ziemia wyglądała na zmęczoną i zmaltretowaną, krańcowo

background image

wyczerpaną. Na szczęście łaty górskich kwiatów i gdzieniegdzie róże maskowały
najgorszeblizny,jakbyłagodzącstratęczyopłakującśmierć.

Tonyzałożył,żepewniecośjestniewporządkuzglebą.Wydawałosię,żewodyi

słońca tu nie brakuje, ale równie dużo zależy od tego, co jest pod powierzchnią.
Wiatr się zmienił i Tony poczuł charakterystyczny zapach wawrzyn​ka, słodki i
łagodny,przypominającymuomatce.Byłatojejulubionaroślina.

Jeśli, jak podejrzewał, wszystko jest wytworem jego umy​słu łączącego

zmagazynowane myśli i obrazy, to nic dziwne​go, że czuł się tutaj zaskakująco,
niespodziewanie swobodnie. Coś w tym miejscu przemawiało do niego albo
przynajmniej czymś rozbrzmiewało. „Bezpieczny”, powiedział nieznajo​my.
Niezupełnietakiesłowoonsambywybrał.

-Cotozamiejsce?-zapytał.
-Tosiedziba-odparłmężczyzna,patrzącwdal.
-Siedziba?Czymdokładniejestsiedziba?
- Miejscem, w którym się mieszka, w którym się prze​bywa, które jest domem,

siedzibą.-Mężczyznawyrzekłtesłowawtakisposób,jakbykochałtomiejsce.

- Domem? Ha, Jack mówił cos' takiego, choć powie​dział, że to „niezupełnie”

dom.Powiedziałrównież,żejest„niezupełnie”piekłem,cokolwiekmiałnamyśli.

Mężczyznauśmiechnąłsięszeroko.
-NieznaszJacka.Potrafinadzwyczajnieżonglowaćsło​wami.
- Nie załapałem wszystkiego, ale zacząłem rozumieć sed​no jednej kwestii,

różnicępomiędzyprawdziwymiprawdą.

Mężczyzna chrząknął. Zachował milczenie, jak gdyby nie chciał zakłócać mu

tokumyślenia.Przezjakiśczasstaliramięprzyramieniu,każdypatrzyłnaokolicę
innymioczy​ma,jedenzewspółczuciem,druginiespokojnieizlekkimstrachem.

-Kiedywięcmówisz,żetojestsiedziba,chodziciotenstarypodupadłydomczy

takżeoleżącąwokółziemię?

-Siedzibaobejmujewszystko,wszystko,cowidziałeśwczorajiwięcej,wszystko

wewnątrz ogrodzenia i wszystko, co jest na zewnątrz, wszystko. Ale tutaj -
powiedział, ogar​niając ruchem dłoni tereny w obrębie murów - znajduje się
ośrodek,sercesiedziby.To,cosiędziejetutaj,wpływanawszystkoinne.

-Czyjatowłasność?
- Niczyja. To miejsce nigdy nie miało być „własnoś​cią”. - Wymówił ostatnie

słowo, jakby było lekko odraża​jące i budziło niesmak w jego ustach. - Miało być
wolne,otwarte,nieograniczone...nigdynieposiadane.

Przez kilka sekund panowała cisza, gdy Tony zastanawiał się nad doborem

background image

właściwychsłówdonastępnegopytania.

-Ktozatem„należy”dotegomiejsca?
Uśmiechzaigrałwkącikachustmężczyzny.
-Ja!
- Mieszkasz tu? - zapytał bez namysłu. Oczywiście, że tak. Ten nieznajomy był

skomplikowaną projekcją jego podświadomości i jakoś na nią oddziaływał. Swoją
drogą, nikt naprawdę nie chciałby tu mieszkać, na tym odludziu, sam, w takich
warunkach.

-Oczywiście.
-Jaktojest,gdymieszkasięsamemu?
-Niewiem.Nigdyniemieszkałemsam.
TorozbudziłociekawośćTony’ego.
-Comasznamyśli?Niewidziałemtunikogoinnego.Aha,chodzicioJacka?Są

teżinni,tacyjakon?Czymogęichpoznać?

- Nie ma nikogo takiego jak Jack, a co do innych, wszyst​ko w swoim czasie. -

Urwał.—Niemapośpiechu.

Znowu zapadło milczenie, niemal krępujące. W czasie tych pustych przestrzeni

pomiędzywymianązdań,Tonypróbowałwyczarowaćjakiśobrazczywspomnienie,
któ​re nadałoby sens temu, co ma przed oczami, nic jednak nie napływało. Ani
fotografia, ani pojęcie, ani, jak tylko sięgał pamięcią, nawet wyobrażenie, które
budziłoby jakiś oddźwięk. Czy jest możliwe, że wszystko to jest wytworem jego
odurzonegolekami,rozmiękczonegoprzezśpiączkęmózgu?Miałpustkęwgłowie.

-Jakdługotumieszkasz?
-Czterdzieściparęlat,plusminus.Całeżycie,możnabyrzec.Kroplawmorzu,

naprawdę.

-Wolneżarty-parsknąłTony,kręcącgłową.Jegonie​szczerzebrzmiącytonbył

zabarwionynutkąwyższości.Trzebabyćwariatem,żebyżyćnatymodludziuprzez
czter​dzieści lat. On dostałby świra po czterdziestu godzinach, co dopiero po
czterdziestulatach.

Starającsięzrobićtodyskretnie,Tonyprzyjrzałsięniezna​jomemu,któryalbotego

niezauważył,albotogopoprostunieobchodziło.Tonyjużgolubił.Wydawałosię,
żenależydotychnieczęstospotykanychludzi,którzyczująsięabsolutniewygodnie
wswojejskórzeisąpogodzenizewszystkim,coichotacza.Wprzeciwieństwiedo
większościinnych,któ​rychznał,niesprawiałwrażenia,żechceuzyskaćprzewagę
albo szuka korzyści, łub ma jakiś tajny plan. Może zadowo​lony to odpowiednie
słowo, co nie znaczy, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby być

background image

zadowolonynatakimodludziu.DlaTonyegozadowolenieinudabyłysynoni​mami.
Możefacetjestpoprostunieuświadomiony,nieznaniczegolepszego,mawąskie
horyzonty i braki w wykształ​ceniu. Ale skoro tu jest, niespodziewany element
wytworujegopodświadomości,jegoobecnośćmusicośoznaczać.

-Powiedzmi,jeśliłaska,kimjesteś?-Byłotooczywistepytanie.
Mężczyzna z rozmysłem obrócił się w jego stronę i Tony spojrzał w te

niewiarygodnieprzenikliweoczy.

-Tony,jestemtym,októrymmatkamówiła,żezawszebędzieztobą.
Pochwilipotrzebnejnaprzetworzenieodpowiedzi,Tonysięcofnąłokrok.
-Jezus?Ty?JesteśJezusem?
Mężczyzna nic nie powiedział, tylko odwzajemniał spoj​rzenie, aż Tony spuścił

wzrok, żeby się skupić. Wtedy nagle nabrało to sensu. Oczywiście, że Jezus!
Napisał jego imię na liście. Czy jest ktoś lepszy do wyczarowania w pogłębionej
lekami śpiączce niż Jezus, archetyp wszystkich archetypów, wyobrażenie
pogrzebane w najgłębszych zakamarkach jego układu nerwowego? I oto stał,
neurologicznyduch,nieist​niejącyiniematerialny.

Podniósłgłowę,iwtejsamejchwilinieznajomyprzylałmuwtwarzotwartądłonią,

dośćmocno,byzapiekło,choćnienatyle,żebyzostałślad.Tonyosłupiał,azaraz
potemwpadłwzłość.

-Pomagamcipoczuć,jaknaprawdęaktywnajesttwojawyobraźnia.-Mężczyzna

się roześmiał. Oczy wciąż miał życzliwe i łagodne. - To zdumiewające, że
nieistniejącyiniematerialnyduchmożenieźleprzywalić,prawda?

Gdybyktośinnybyłświadkiemtegozdarzenia,Tonybyłbyzakłopotanyiwściekły.

Wobecnejsytuacjiprzewa​żałozdumienieizaskoczenie.

-Idealnie!-oznajmiłpozebraniumyśli.-Otodowód!PrawdziwyJezusnikogoby

nieuderzył.

-Awłaściwie,skądwiesz?Zosobistegodoświadcze​nia?-Niby-Jezusszczerzył

zęby,najwyraźniejdoskonalesiębawiąc.-Pamiętaj,Tony,udałocisięprzekonać
samego siebie, że jestem jakimś tam Jezusem wytworzonym przez otumanioną
lekami podświadomość. Sam wprowadziłeś ten dylemat. Albo nie jestem tym, za
kogosiępodaję,albowgłębiduszywierzyszwJezusa,którymożeuderzyćkogoś
wtwarz.Którąmożliwośćwybierasz?

Stał,tenfacetJezus,zrękamisplecionyminapiersiipa​trzył,jakTonyzmagasię

zlogiką.WreszcieTonyspojrzałnaniegoiodparł:

-Wtakimraziechybamuszęnaprawdęwierzyć,żeJezusjestosobą,któramoże

trzasnąćmniewtwarz.

background image

- Ha! Brawo! Martwi ludzie krwawią! - Jezus ze śmie​chem zarzucił mu rękę na

ramię.-Przynajmniejstaraszsiębyćkonsekwentnywswoichzałożeniach,nawet
gdysąniezgodniezprawdąibezwzględunakłopoty,jakichciprzysparzają.Trudny
sposóbnażycie,alezrozumiały.

Tonywzruszyłramionamiiteżsięroześmiał,głębokoza​intrygowanynawiązaniem

dokrwawieniamartwych.Jak​byobajznalicelwycieczki,razemzeszliposchodach
iru​szylipodgóręwstronędalekiegogaju.Zdołuwyglądałonato,żedrzewarosną
na najwyższym wzniesieniu posiad​łości, przytulone do szarej kamiennej ściany w
pobliżu miejsca, gdzie Tony pierwszy raz spotkał Jacka. Było możli​we, że z tego
dogodnego punktu roztacza się widok na cały teren w obrębie murów, a może
nawetnależącązanimidolinę.Gdyszli,Tony,rasowybiznesmen,wciążzadawał
pytania.

-Czterdzieściparęlat,atomiejscewyglądanazmęczo​neizepsute.Bezobrazy,

aletowszystko,czegozdołałeśdo​konaćprzezcałytenczas?-Jeślimiałzamiar
zamaskować insynuację, to raczej mu się nie powiodło. Jezus-człowiek nie
odpowiedziałodrazu,przemyśliwującsugestię.

-Możliwe,żemaszrację.Chybaniejestemwtymdo​bry.Tomiejscejestobecnie

tylkocieniemtego,czymbyłokiedyśuswoichpoczątków.Swegoczasubyłtodziki,
wspa​niałyogród,otwarty,pięknyiwolny.

-Niechciałem...-zacząłprzepraszającoTony,aleJezuszuśmiechemzbyłjego

przeprosiny.-Poprostuniezabar​dzowyglądanaogród.

-Tak,pracetrwają.-Jezuswestchnąłzrezygnacjąide​terminacjązarazem.
-Wedługmnie,idąjakpogrudzie-skomentowałTony.Starałsięnieprzesadzićz

krytyką, ale nie zdołał się powtrzymać. Dawno weszło mu w nawyk znajdowanie
spo​sobównauzyskanieprzewagiwrozmowie.

- Może to zająć trochę czasu, ale dopnę swego. - Tak brzmiała niewzruszona

odpowiedź.

-Oczywiścieniechcębyćniegrzeczny,aleniesądzisz,żerealizacjaprojektutrwa

owielezadługo?Mogłeśoczyścićziemię,obsadzićją,użyźnić,azarazbyodżyła.
Sądzę, że jest tu potencjał. Kilku fachowców z odpowiednimi narzędzia​mi bardzo
szybko załatwiłoby sprawę. Może parę buldoże​rów? Zauważyłem, że tu i ówdzie
murykruszejąisięroz​padają.Mógłbyśściągnąćinżynieraiarchitekta,imurarzew
półrokudoprowadzilibytomiejscedoporządku.Aha,ijeszczeekipędorozbiórkii
odbudowaniatwojegodomu.

-Tony, to żywa ziemia, nie plac budowy. To miejsce żyje i oddycha, istnieje

naprawdę, nie jest fantazją, którą można zrealizować na siłę. Kiedy przedkładasz
rozwiązania techniczne nad współzależności i proces, kiedy próbujesz

background image

przyśpieszyćrozwójświadomości,kiedywymuszaszzrozu​mienieidojrzałośćprzed
ichwłaściwymczasem,wtedy...-wskazałwdółnaposiadłość,jakdługaiszeroka-
tymsięstajesz.

Tonyniemógłbypowiedzieć,czyJezusużywałdrugiejosobyliczbypojedynczejw

odniesieniudoniego,czywsen​sieogólnym.Niespytał,nawypadek,gdybymówiło
nim.

-Jesteśmywstanie-kontynuowałJezus-poruszaćsiętylkoztakąprędkościąi

w takim kierunku, jaki naka​zuje nam sama ziemia. Należy odnosić się do niej z
czcią i z honorami, i słuchać głosu jej serca. Następnie, z sza​cunku dla niej,
musimy podporządkować się jej koncepcji „prawdziwości” i wciąż pozostać tymi,
którzy ją kochają, niezachwianie, bez względu na cenę. Gdy nie w ten sposób
żyjesz dla ziemi, stajesz w jednym szeregu z jej agresorami, łupieżcami,
użytkownikami i dobroczyńcami, a wówczas wszelka nadzieja na jej uleczenie
przepada.

-Panie.-Tonystawałsiętrochęzaniepokojony,gdypróbowałpojąćto,cosłyszał.

- Używasz przenośni i gubię się gdzieś w tłumaczeniu. Mówisz o tej ziemi jak o
osobie, jakby była kimś, kogo znasz i kochasz. Jak to możliwe, sko​ro to tylko
ziemia,skałyiwzgórza,polnekwiaty,chwasty,wodaitakdalej?

-Właśnie dlatego - zaczął Jezus, delikatnie ściskając jego ramię - nie potrafisz

zrozumieć, co mówię. Ani razu nie użyłem przenośni, podczas gdy ty zrobiłeś to
wiele razy. Ponieważ wciąż wierzysz swoim metaforom, nie jesteś w stanie
zobaczyć,cojestprawdą.

Tony przystanął na ścieżce, uniósł ręce, jakby chciał ogarnąć całe to miejsce, i

dramatycznieprzedstawiłswojąrację:

-Aletotylkoziemia!Niejakaśżywaosoba.Poprostuziemia.
-Ach,Tony,jużsamtopowiedziałeś...wprochsięob​rócisz.Wziemię!
To powiązanie, które mu umykało! Sam pomysł był szo​kujący, zatrważający w

swoich implikacjach. Znowu spoj​rzał w te niesamowite oczy i znalazł słowa, bojąc
siętego,cozamierzazasugerować.

—Mówiszmi,żetowszystko,nietylkoto,cowidzia​łemwobrębietychmurów,ale

równieżnazewnątrz,żetowszystkojestżywąistotą?

Jezus-człowiekanidrgnąłpodsiłąjegospojrzenia.
—Mówięciznaczniewięcej,Tony.Mówięci,żetażywaistota...jesttobą!
-Mną?Nie,toniemożebyćprawdą.Toniemożliwe!-Czułsięzmiażdżonyprzez

niewidzialnąpięść,któratrzas​nęłagowbrzuch.

Odwrócił się, zrobił kilka chwiejnych kroków, patrząc wstecz i na zewnątrz. W

jednej chwili jego wzrok się zmie​nił, oczy się otworzyły, ale teraz rozpaczliwie nie

background image

chciał nimi patrzeć. Już osądził to miejsce z nadrzędnej pozycji wynios​łego
niezaangażowania i uznał je za straconą ziemię niczy​ją, spłacheć niewart próby
ratunku. Taka była jego ocena. Był uprzejmy i nie szczędził słów zachęty, ale to
wcale nie odzwierciedlało jego prawdziwych odczuć. Chciał wykar- czować
wszystko,cożyło,pogrzebaćpodasfaltem,zastąpićbetonemistalą.Wszystko,co
widział,byłobrzydkieipo​zbawionewartości,zasługującetylkonazniszczenie.

Tony padł na kolana i zakrył oczy rękami, jakby chciał wynaleźć nowe kłamstwa

dla ukrycia ziejącej pustki pozo​stawionej przez odejście starych albo zapewnić
sobienowezłudzenia,którezaoferująmuazyl,ochronęiwygodę.Alegdyrazsię
coś„zobaczy”,niemożnatego„odzobaczyć”.Uczciwośćkazałamuoderwaćręce
od twarzy; klarowność żądała posłuchania. Uniósł wzrok i tym razem spojrzał
wnikliwie. Nie znalazł niczego, co mógłby podziwiać bądź darzyć sympatią. To
miejscebyłozapuszczonymugorem,kompletnąinieodwracalnąporażką,żałosną
skazą w skąd​inąd potencjalnie atrakcyjnym świecie. Jeśli naprawdę jest nim, jego
własnym sercem, to w najlepszym wypadku moż​na go uznać za chodzące
rozczarowanie.Wnajgorszym,nienawidziłwsobiewszystkiego.

Płaczbyłsłabością,którągardził;wdzieciństwieprzysiągłsobie,żenigdywten

sposób nie zareaguje. Teraz jednak nie zdołał się powstrzymać. Płacz przerodził
sięwszloch.Pękłatama,odlatbędącawbudowie,iczułsięzupełniebezradnyw
obliczu szturmu emocji. Nie mógłby powiedzieć, czy one wprawiają go w drżenie,
czyziemiadosłownietrzęsiemusiępodnogami.

-Toniemożebyćprawda,poprostuniemoże!-ryk​nął,starającsięniepatrzeć

naJezusa-człowieka.-Potemskąds'wgłębiwyrwałmusięniespodziewanykrzyk:
—Niechcę,żebytobyłaprawda!Proszę,powiedzmi,żetonie​prawda.-Spojrzał
błagalnienaJezusa.-Czytowszystko,czymjestem,chorym,żałosnymstrzępem
człowieka? Czy takie jest moje życie? Jestem brzydki i odrażający? Proszę,
powiedzmi,żetonieprawda.

Biły w niego fale żałości nad sobą i nienawiści do samego siebie, aż w końcu

poczuł, że jeszcze chwila, a tkanina jego duszy rozerwie się w szwach. Fala
uderzeniowarzuciłagonakolanaitrzasnęłanimoziemię.Jezus-człowiekukląkłi
objąłgo,pozwalającmuzanosićsiępłaczemwswoichra​mionach,dośćsilnych,by
niepozwoliłynieznośnemubó​lowiipoczuciuutratywyrwaćsięzczułegouścisku.
Tonymiałwrażenie,żetylkoobecnośćtegoczłowiekachronigoprzedrozsypaniem
sięnakawałki.

Porwanyprzezemocjonalnyhuragan,czuł,żejegoumysłzrywasięzkotwicy,gdy

wszystko,couważałzaprawdziweiwłaściwe,obracałosięwprochiwpopioły.Ale

background image

potem, jakby w rozbłysku światła, ukazało się przeciwieństwo: A jeśli naprawdę
odnajduję swój umysł, swoje serce, swoją duszę? Mocno zacisnął powieki i
szlochał,pragnącjużni​gdywięcejnieotwieraćoczu,nigdywięcejniewidziećtego
ucieleśnieniawstydu,którymbył,którymsięstał.

Jezus-człowiekrozumiałiprzytulałjegozapłakaną,za​smarkanątwarzdoswojego

ramienia.Gdytylkoustąpiłajednafalaemocji,zarazuderzałanastępna,iznówgo
zale​wała;czasaminapierałyztakąsiłą,żeTonymyślał,żezarazprzewrócągona
nice. Każda z nich odgrzebywała emocje, które przez lata czekały w uśpieniu, by
wreszciedojśćdogłosu.

Szturm powoli zaczął się załamywać, przycichł, i w koń​cu przeminął. Zapadła

cisza,odczasudoczasuprzerywanaprzezkrótkiespazmy,którenimwstrząsały.
PrzezcałytenczasJezus-człowiektrzymałgowobjęciach,niechciałgoopuścić.
Wkońcu,gdyzapadłzupełnyspokój,człowiekprzemówił.

background image

5

I pozostał tylko jeden

Bólmożenamprzypominać,żeżyjemy,alemiłośćnamprzypomina,dlaczego.

TrystanOwainHughes

-Posłuchajmojegogłosu,Tony.-Jezusznówgładziłgopogłowie,jakdziecko,

swegosyna.-Każdaistotaludz​kajestsamawsobiewszechświatem.Twojamatka
i ojciec współuczestniczyli z Bogiem, żeby stworzyć duszę, któ​ra nigdy nie
przestanie istnieć. Twoi rodzice jako współ​twórcy dostarczyli materiał, unikalnie
połączonegenyitakdalej,żebypowstałoarcydzieło,nienieskazitelne,leczmimo
tozdumiewające.Wzięliśmyzichrąkto,conamprzynieśli,podporządkowującsię
wybranemu przez nich czasowi i historii, po czym dodaliśmy to, co tylko my
mogliśmy im ofiarować - życie. Zostałeś poczęty, żywy cud, który narodził się w
eksplozji,wszechświatwmul-tiwszechświecie,nieodizolowanyinierozłączony,ale
splecionyiprzeznaczonydlawspólnoty,takjakBógjestwspólnotą.

- Ha! Żywy cud? - Tony pociągnął nosem, osłabiony po walce z powodzią łez.

Sądził,żemuichzabrakło,że

wyczerpał zapasy, ale na tę myśl jeszcze kilka spłynęło mu z oczu i ściekło po

brodzie.-Niejestemżywymcudem.

- Żeby doszło do „nie jestem”, najpierw musi być „je​stem” - powiedział Jezus. -

Wizerunekipowierzchownośćniewielemówią.Wnętrzejestwiększeniżzewnętrze,
gdymasięoczy,żebytozobaczyć.

- Nie jestem pewien, czy chcę widzieć albo wiedzieć - wymamrotał Tony. - Za

bardzo boli. Poza tym nie wie​rzę, by cokolwiek z tego, łącznie z tobą, było
prawdziwe. A jednak czuję się taki zawstydzony. Wolałbym wrócić do dawnej
ślepoty,doniewidzenia.

-Bóljestprawdziwy,jestprawdą.Zaufajmi,Tony.Prze​mianabezpracyibólu,bez

cierpienia,bezwrażeniautraty,jesttylkoiluzjąprawdziwejzmiany.

- Nienawidzę tego - oznajmił Tony i kolejny, acz krót​ki spazm wstrząsnął jego

ciałem. - Nie mogę tego zrobić. A zaufanie? Tego słowa nie miałem w moim
słowniku.Za​ufanietoniemojabroszka.

-Niewątpię-rzekłJezusizachichotał.-Alemoja!

background image

Tonyjeszczesięnieporuszyłaninieotworzyłoczu,jego

zwieszona głowa wspierała się na piersi tego mężczyzny. Czuł się głupio i

bezbronnie,aleniechciałsięruszyć.

- Nie wiem, co zrobić - wyznał. - Mogę ci powiedzieć, za kim w tej chwili

najbardziej tęsknię? - Tony otworzył oczy i nabrał powietrza w płuca. - Naprawdę
tęsknięzamamą.

Jezus wyjął skądś złożoną czerwoną chusteczkę, którą Tony przyjął z

wdzięcznościąiwydmuchałnos.

-Tony, twoja matka była ostatnią osobą, której ufałeś. Nie można robić nic na

własnąrękęaninawetnaswoichwa​runkach.Zostałeśstworzonyprzezwspólnotę,
żebyistniećwewspólnocie,stworzonynaobrazBoga,którynigdynieznałniczego
zwyjątkiemwspólnoty.

-Bóg,wspólnota?
-Zawsze.Mówiłemci,żenigdyniebyłemsam.Nigdyniczegoniezrobiłemsam.

Więzisąsercemtego,kimjestem.

-Nigdytegonierozumiałem.
-Spokojnagłowa.Tegonietrzebarozumieć.Tegotrzebadoświadczyć.
Tonyznówgłębokoodetchnął.
- Więc co się ze mną stało? Jeśli to miejsce jest naprawdę mną, jak doszło do

tego,żeskończyłemjakomartwe,zde​wastowanepustkowie?

-Ztwojegopunktuwidzeniamożnabyrzec,żeprzyda​rzyłocisię„życie”;dużei

małe straty w ciągu każdego dnia, narastanie kłamstw i zdrad, nieobecność
rodziców,gdyichpotrzebowałeś,porażkasystemu,decyzje,którepodejmo​wałeś,
żeby się chronić. Tak, one utrzymywały cię przy ży​ciu, ale skrępowały twoją
zdolnośćdobyciaotwartymnasprawy,któreuleczyłybytwojeserce.

-Aztwojejperspektywy?
- Z mojej perspektywy to była śmierć, nie życie, nie- rzeczywistość, dla której

nigdy nie byłeś przeznaczony. To była nie-miłość, nie-światło, nie-prawda, nie-
wolność....tobyłaśmierć.

-Awięcumieram?Czydlategotowszystkosiędzieje?
-Synu,umierałeśoddniapoczęcia.Ichociażśmierćjestpotwornymzłem,istoty

ludzkieprzypisałyjejcośznaczniepotężniejszegoniżnatozasługuje,niżto,czym
rzeczywiściejest,jakbycienieśmiercirzucanewświetlenatłowaszegoistnienia
nabrałyprzerażającychproporcji,iterazboiciesięnawetjejcienia.

-Nierozumiem.
— To rozmowa z wieloma warstwami, wiele z nich nie jest na dzisiaj. Na razie

musisz zrozumieć, że ważnym powo​dem twojego strachu przed śmiercią jest
atroficzne, mikro​skopijne postrzeganie życia. Zycie swoim ogromem, swoją
wspaniałością, bezustannie przytłacza, pochłania, wykorze​nia potęgę i obecność
śmierci.Twojawiarawśmierćjestkońcem,zdarzeniempowodującymustanietego,

background image

co na​prawdę ma znaczenie, i dlatego staje się wielkim murem, nieuniknionym
czynnikiemhamującymradość,miłośćiwięzi.Widziszśmierćjakoostatniesłowo,
ostateczne oddzielenie. Prawda jest taka, że śmierć jest tylko cieniem tego
wszystkiego. To, co nazywasz śmiercią, faktycznie jest swego rodzaju
oddzieleniem,aleniewtakimsensie,jaktosobiewyobrażasz.Skoncentrowanyna
sobie, określiłeś swoje istnienie w odniesieniu do strachu przed tym poje​dynczym
zdarzeniem ostatniego tchnienia, zamiast uznać wszechobecność śmierci
wszędzie wokół siebie — w two​ich słowach, w twoim dotyku, w twoich decyzjach,
smut​kach, niewierze, kłamstwach, osądach, niewybaczalności, uprzedzeniach,
dążeniudowładzy,zdradach,ukrywaniusię.„Zdarzenie”śmiercijesttylkojednym
małym wyrazem jej obecności, ty zaś uczyniłeś je wszystkim, nie zdając so​bie
sprawy, że każdego pojedynczego dnia pływasz w ocea​nie śmierci. Tony, nie
zostałeśprzeznaczonydlaśmierci,aniteżśmierćniebyłaprzeznaczonadlatego
świata. Ze zdarzeniem śmierci nierozerwalnie jest związana obietni​ca, chrzest w
oceanie,któryratuje,nietopi.Istotyludzkie„od-tworzyły”życieiwpisałytonie-życie
w swoje doświad​czenie, dlatego z szacunku dla was, od samego początku
wpletliśmyjewwiększygobelin.Wtensposóbkażdegodniabędzieszdoświadczać
tego ukrytego napięcia pomiędzy życiem a śmiercią, dopóki nie uwolni cię
zdarzenie śmierci, ale byłeś przeznaczony do radzenia sobie z jej ingerencją we
wspólnocie, w więzi, nie w egocentrycznej izolacji, nie zamknięty w tym małym
miejscu.

-Awszystkieteścieżki,telicznewiodącetuszlaki?
- Tony, one tutaj wzięły początek, w środku tej ruiny. Nikt już tu nie przychodzi.

Wszyscyodeszli.

Przezchwilężalpomrukiwałjakskradającysiędra​pieżnik,aleszybkoprzeminął.

Tonypostanowiłwyznać,comyśli:

-Jaichodprawiłem,prawda?Nieodeszlisamizsiebie.
-Dopókinieuporaszsięześmiercią,Tony,każdaosobawtwoimświeciebędzie

dla ciebie albo katalizatorem bólu, albo martwa. Czasami łatwiej je pogrzebać
gdzieśnaterenieswojejposiadłości,niżpoprostuodprawiać.

-Więcśmierćzwycięża?-Tonywiedział,oconaprawdępyta,ajeślitenJezus-

człowieknaprawdębyłtym,zakogosiępodawał,wtedyonteżbędziewiedział.

- Czasami ma się takie wrażenie, prawda? Ale nie, wy​grało życie! Zycie wciąż

wygrywa.Jestemtegożyjącymdo​wodem.

- Nie jesteś więc tylko mitem, bajką dla dzieci? Napraw​dę się spodziewasz, że

uwierzę,żepowstałeśzmartwych?-Chciałusłyszeć,jakontopotwierdza.

- Ha, trzeba znacznie więcej wiary, by wierzyć, że nie powstałem. Że zostałem

zbity tak, że rodzona matka by mnie nie poznała, zawisłem na krzyżu tortur,
włóczniaprzeszyłamójbok,sięgającserca,pogrzebanomniemar​twym,ajednak
jakoś się przywróciłem do życia, rozwiną​łem z całunu, odtoczyłem tonę skały,

background image

pokonałem elitarnych strażników świątynnych, i zapoczątkowałem ruch, który
jakobyznacałąprawdęożyciuizmartwychwstaniu,alewrzeczywistościopierasię
nakłamstwie?Tak,wierzyćjestznaczniełatwiej.

Tonyspojrzałnategoczłowieka.Jegosłowatworzyłyramęhumoruitriumfu,ale

napłótniewidniałportretżalu.

- To tylko opowieść! - wykrzyknął. - Opowieść dla po​prawy naszego

samopoczucia albo dla wmówienia nam, że życie ma jakieś znaczenie czy cel.
Moralizatorskabajeczkaopowiadanachorymludziomprzezsłabychludzi.

-Tony, powstałem z martwych. Przełamaliśmy iluzję władzy i dominacji śmierci.

Tata Bóg mnie ukochał, żebym żył w mocy Ducha i pokazał, że jakakolwiek
ideologiaod​dzieleniazawszebędzieniewystarczająca.

-Wiesz,żeniewierzęwnicztego,prawda?-warknąłTony.-Wciążnawetnie

wierzę, że istniejesz. Nie wiem, co mnie opanowało. To znaczy, jasne, był sobie
kiedyś żydow​ski facet, rabbi o imieniu Jezus, który zrobił wiele dobrego, i dlatego
ludzie wymyślili o nim najróżniejsze historie, że czynił cuda, a nawet wskrzeszał, i
zapoczątkowali religię, ale facet kipnął. Umarł jak każdy inny, a śmierć to śmierć,
koniec istnienia. Jesteś niczym więcej niż głosem mojej matki, po​wracającym
echemgdzieśwmoimpodświadomymumyśle.

- Prawie mnie przekonałeś — stwierdził Jezus z nutką sarkazmu i wybuchnął

śmiechem. - W tej chwili jesteś w samym środku czegoś, Tony, co nazywa się
kryzysem wiary. Częściej zdarza się to w momencie fizycznej śmierci, w trakcie
zdarzenia, ale ponieważ nigdy nie było przepisów rządzących więziami, a ty nie
jesteśtaknaprawdęmartwy,widoczniesięszykujecośwyjątkowegoitajemniczego.

Tonyniekryłzaskoczenia.
-Czywtensposóbmimówisz,żeniewiesz,dlaczegotujestem?

-Boniewiem!Tatajaknarazieniepodzieliłsięzemnątymstrzępemwiedzy.-

Pochyliłsię,jakbychcączwierzyćsięzsekretu.-Wie,żelubięniespodzianki.

-Czekaj.Myślałem,żetymiałeśbyćBogiem?
-Niemiałembyć,jestemBogiem!
-Wtakimrazie,jakmożeszniewiedzieć,dlaczegotujestem?
-Jakpowiedziałem,Tataminiepowiedział.
-Ale,skorojesteśBogiem,czyniewieszwszystkiego?
-Wiem.
-Przecieżwłaśniemipowiedziałeś,żenie...
-Tony-przerwałmuJezus-niemyśliszwkategoriachwięzi.Widziszwszystko

przez pryzmat odizolowanej nieza​leżności. Odpowiedzi na twoje pytania wprawią
cię w ab​solutne zadziwienie, nie będą miały najmniejszego sensu, ponieważ nie
masznawetpunktuodniesienia,żebyjezro​zumieć.

Tonykiwałgłową,wyraźnietakoszołomiony,jakJezuszapowiedział.
-Częściącudumnie,zawszeBoga,połączonegozro​dzajemludzkim,jestto,że

background image

niebyłemjakimśtamaktoremdodanymdoobsady,aledosłownienawiekiwieków
stałem się człowiekiem. Nigdy nie przestałem być w pełni Bogiem, w pełni
stworzycielem. Jest prawdą, tak teraz, jak było od początku świata, że cały
kosmosistniejewemnieiżejagospajam,podtrzymujęnawetteraz,wtejchwili,a
obejmuje on ciebie wraz ze wszelkim stworzeniem. Śmierć nigdy tego nie powie.
Śmierćniczegoniepodtrzymuje.

Tonykręciłgłową,próbujączrozumieć,ajednakwtymsamymczasiestawiając

wewnętrznyopór.

Jezuskontynuował:

-Tak,jakoBógmógłbymzaczerpnąćzkrynicymojejwiedzy,żebysiędowiedzieć,

dlaczegotujestes',alełączymniewięźzojcem,którymitegoniewyjawił,iwierzę,
żepowiadomimniewchwili,gdystaniesiętodlamnieważne.Dotegoczasubędę
chodzićztobąwrzeczywistymczasieiprzestrzeni,wwierzeizaufaniu,izobaczę,
jakieniespodziankiTatamadlanaswzapasie.

- Mózg mi się lasuje! - Tony uniósł ręce i pokręcił gło​wą. - Wszystko się

pomieszało.

-Tonajłatwiejszaodpowiedź,którejcimogęudzie​lić-powiedziałJackzchichotem

-iktórabyćmożenawetnabierzetrochęsensu.

- Tak, wielkie dzięki! - parsknął Tony. - Więc, podsu​mowując, jeśli dobrze

zrozumiałem,jesteśBogiem,aleniewiesz,dlaczegotujestem.

-Zgadzasię,leczmójTataiDuchŚwiętywiedzą,ijeślizajdzietakapotrzeba,ja

teżsiętegodowiem.

Tonywciążkręciłgłową,gdywstałisięotrzepał.Czytonaprawdęprojekcjajego

podświadomości? Rozmawia​li o sprawach, nad którymi nigdy się nie zastanawiał.
Towszystkozbijałogoztropu.Odwrócilisięipodjęliwspi​naczkęnawzgórze.

- Przekonajmy się, czy dobrze rozumiem - zacząłTony. - Jest Ojciec, który jest

twoimTatą,ity,będącySynem?

-IDuchŚwięty-podsunąłJezus.
-AktojestDuchemŚwiętym?
-Bóg.
- To chrześcijańska koncepcja, prawda? Mówisz, że ktoś, kto wierzy w ciebie,

wierzywtrzechbogów?Chrześcijaniesąpoliteistami?

-Pozachrześcijanamiwierzywemniewieluludzi.„Wy​znawanie”jestaktywnością,

nie kategorią. Chrześcijaństwo istnieje ledwie od paru tysięcy lat. Co do pytania,
czysąpoliteistami?Wcalenie.

Jezus przystanął i odwrócił się kuTonyemu, wskazując, że to, co powie, będzie

ważneiznaczące.

-Słuchajuważnie,Tony.Jesttylko...wysłuchajmnieuważnie:jesttylkojedenBóg.

Ludzizaślepiłaciemność,będącaskutkiemwyboruniezależności,istracilizoczu
pro​stotę prawdy. Więc po kolei - jest jeden Bóg. Choć nie zgadzają się co do

background image

szczegółów, a szczegóły i niezgodności są znaczące i ważne, Żydzi ze swoimi
sektami, chrześcijanie wszelkiej maści, muzułmanie z ich wewnętrzną różnorod​-
nością,wszyscyonisązgodni,żejesttylkojedenBóg,niedwóch,nietrzech,nie
więcej,tylkojeden.

-Czekaj,przecieżwłaśniepowiedziałeś...-wtrąciłTony,aleJezusuniósłrękę,nie

pozwalającmuskończyć.

- Żydzi jako pierwsi ujęli to najlepiej w swojej Szemie: „Słuchaj, Izraelu, Pan jest

naszym Bogiem - Panem jedy​nym!” Ale żydowskie Pismo mówi o tym „jedynym”
Bogu w liczbie mnogiej. „Stwórzmy człowieka na nasze podo​bieństwo”. Było to
pomyślaneniejakozaprzeczenie,żeBógjestjeden,alejakorozwinięcietego,jaka
jest natura „jedy​nego”. W żydowskim pojmowaniu było zakorzenione, że
zasadniczo,rozmyślnieużywamtegosłowa,żezasadniczoBógjestjeden,ajednak
jestwielością,wspólnotą.

-Ale...-JezusznówuniósłrękęiTonysięuciszył.
-Torażąceuproszczenie,jednakżeGrecy,których

ogromnie kocham, poczynając szczególnie od Platona i Arystotelesa, kazali

światu myśleć o jednym Bogu, choć nie rozumieli tego o wielości, dlatego
opowiedzieli się za niepodzielną pojedynczością stojącą za całym istnieniem i
więzią, za nieporuszonym sprawcą wszelkiego ruchu, bez​osobowym i
nieprzystępnym,aleprzynajmniejdobrym,cokolwiektoznaczyło.Apotempojawiłem
sięja,wżadensposóbniestojącwsprzecznościzSzemą,rozciągającsięnanią.
Oznajmiłemtownajprostszychmożliwychsłowach.„Ojciec’ija’stanowimyjedność
i jesteśmy dobrzy”, co jest zasadniczo deklaracją wyrażającą relacje. Jak
prawdopo​dobnie wiesz, to załatwiło sprawę, wierzący wreszcie upo​rządkowali
swojeideologieidoktryny,wszyscysięzgodzili,iżyliszczęśliwie...

JezuszerknąłnaTony’ego,którypatrzyłnaniegozpyta​jącouniesionymibrwiami.
-To sarkazm, Tony. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy znów się odwrócili i

podjęliwędrówkę.-Wracającdomojejopowieści,wciągupierwszychkilkusetlatpo
moim ucieleśnieniu było wielu, jak Ireneusz i Atanazjusz, którzy to rozumieli.
Widzieli, że sama istota Boga wyraża relacje; trzy odrębne osoby, które są tak
cudowniebliskie,żestano​wimyjedność.„Jedność”,Tony,różnisięododizolowanej
i niezależnej „pojedynczości”, a różnica polega na więzi; trzy osoby wyraźnie
razem.

Jezusumilkł.
Tony kręcił głową, próbując zrozumieć jego słowa. Nie przypominał sobie

podobnejrozmowyitogotrapiło.Byłzaintrygowany,choćniepewny,dlaczego.

-Chciałbyświedzieć,cosięstałopóźniej?Gdziesięwszystkopogorszyło?
TonyskinąłgłowąiJezuskontynuował.
- Grecy, z ich umiłowaniem izolacji, wpływami Augu​styna, a później Tomasza z

Akwinu,bywymienićtylkodwóch,irodzisiębezrelacyjnechrześcijaństwo.Wrazz

background image

nimprzychodząreformatorzy,jakLuteriKalwin,którzydokła​daliwszelkichstarań,
żeby wyrugować Greków z sanctum sanctorum, ale ledwo spoczęli w grobie,
autorzy greccy zo​stali wskrzeszeni i zaproszeni do nauczania w szkołach reli​-
gijnych.Uporczywośćzłychpomysłówjestdośćniezwykła,niesądzisz?

- Zaczynam to rozumieć - wyznał Tony — ale nie jestem pewien, czy rozumiem

choć trochę lepiej niż wtedy, gdy za​cząłeś. To wszystko jest fascynujące, ale bez
związkuzemną.

- Ach, wystarczy, żebyś wiedział, co następuje: w sercu całego istnienia trwa

wielki taniec altruistycznej, skupionej na innych miłości - jedność. Nic nie jest
głębsze,prostszeiczystsze.

-Brzmipięknie,gdybytylkobyło...
-Spójrz,jesteśmy-przerwałmuJezus.
Ścieżka weszła do gaju i zwęziła się tak bardzo, że mogła iść nią tylko jedna

osoba. Tony prowadził, wdzięczny, że dróżka się nie rozwidla. Gdy wyszedł na
polanę,uświado​miłsobie,żejestsam.Polanaprzylegaładomasywnejka​miennej
granicy, która ciągnęła się niemal jak okiem sięg​nąć. Gliniane schody wiodły do
niepozornej lepianki, może ledwie dwuizbowej chałupy, ale musiał się z niej
roztaczać widok na całą dolinę. Tony rozróżnił sylwetkę kobiety sie​dzącej na
drewnianejławce,opierającejsięościanętego,couznałzajejmieszkanie.Jezus-
mężczyznajużzniąrozma​wiał,jegorękaczulespoczywałanajejramieniu.

Gdy Tony wszedł po około stu stopniach, zobaczył star​szą, pulchną kobietę z

czarnymi jak smoła włosami, sple​cionymi w warkocze przybrane wielobarwnymi
koralika​mi. Była ubrana w skromną suknię z kwiaciastego perkalu, zebraną w talii
paskiemozdobionympaciorkami,anaramionamiałazarzuconypatchworkowykoc
wsłoneczkaigwiazdy.Oczymiałazamknięte,twarzzwróconąkugórze.

ByłaIndianką,rdzennąAmerykankąalbokobietąPierw​szychNarodów.

- Anthony - powitał go Jezus, gdy Tony się zbliżył - to Wiyan Wanagi. Możesz

zwać ją Kusi (kuen-shii) albo Bab​ką, jeśli wolisz. Macie pewne sprawy do
przedyskutowania. Ona wie, dlaczego tu jesteś, więc zostawię cię na jakiś czas,
choćnigdyniejestemnieobecny.-Wmniejniżokamgnie​niumożeniezniknął,ale
stałsięniewidoczny.

- Dziękuję, Anpo Wicapi - powiedziała z czułością. - Siadaj! — Wskazała na

ławkęimiejsceoboksiebie,nieot​wierającoczu.Głosmiałagłębokiidźwięczny.

Tonyposłuchał.Siedzieliwmilczeniu,onazzamknię​tymioczami,onpatrzącwdół

na przestrzeń ziemi, która leżała przed nimi jak płaszcz. Z tego miejsca niemal
sięgał wzrokiem do przeciwległego muru, wznoszącego się co naj​mniej kilka mil
dalej, a po lewej stronie widział walący się dom, w którym się obudził. Więc to
posępne pustkowie ma być jego sercem, jeśli wierzyć temu, co mu powiedziano.
Nie jest to zupełnie dom, ale też niezupełnie piekło. W tej chwili prawdziwsze
wydawałosiętodrugie.

background image

Siedzieli w milczeniu przez czas, który wydawał się go​dzinami, choć zapewne

minęło tylko kilkanaście minut. Tony nie przywykł ani do spokoju, ani do ciszy.
Czekał,wewnętrzneciśnienienarastało.

Chrząknął.
-Czychcesz...
-Sza!Zajęta!
Czekał,ażznówniemógłsiępowstrzymać.
-Uch,czymzajęta?
-Pracąwogrodzie.Tylechwastów.
-Och-mruknął,niechcącprzyznawać,żetoniemasensu.-Ajawłaściwieco

tutajrobię?

-Przeszkadzasz-odparła.—Siedź.Wdech,wydech,za​chowajspokój.
Siedziałwięc,starającsięniewiercić,podczasgdypowoliwzbierałwnimpotok

obrazów,emocjiipytań.Oderwałprawyobcasodziemi,znawyku,istopazaczęła
podskaki​wać. Nawet nie zauważył tej nerwowej próby rozładowania wewnętrznej
energiiinapięcia.

Kobieta, nie otwierając oczu i ledwo się poruszając, po​łożyła rękę na

podrygującymkolanie,spowolniłajeiza​trzymała.

-Dlaczegobiegniesztakszybko?-Głosmiałamiękkiimłodszyniżciało.
-Wcaleniebiegnę-odparł.-Poprostusiedzęjakmikazałaś.
Niezabrałasilnej,stwardniałejdłoniiczułrozchodzącesięodniejciepło.
-Anthony,dlaczegozawszemyślisz,żezzaproszeniamiwiążąsięoczekiwania?
Uśmiechnąłsięszeroko.Wiedział,żeniemusiodpowia​dać,żeonajużznajego

myśli.Zzaproszeniemzawszesązwiązanejakieśoczekiwania.Zawszesąjakieś
plany,czasa​mioczywiste,częstoukryte,alezawsze.Czyjestinnyspo​sób,byżyć
natymświecie?Alejejpytanieskłoniłogodozastanowienia.

-Więcpoprostutaksobiesiedzimy-mruknął,niespo​dziewającsięodpowiedzi.
-Nie,Anthony,nietylkotaksobiesiedzimy...modli​mysię.
-Modliszsię?Dokogosięmodlisz?
-Niemodlęsiędonikogo-odparła,wciążzzamknię​tymioczyma.-Modlęsięz.
Próbowałchwilęzaczekać,aleniemiałtegowzwyczaju.
-Więczkimsięmodlisz?-zapytał.
- Z tobą! - Twarz kobiety pomarszczyła się w uśmiechu, popołudniowe światło

skryłosięwgłębokichbruzdach,apotemjewygładziło.-Modlęsięztobą.

-Ale-zaczął,kręcącgłową,jakbymogłatozobaczyć-jasięniemodlę.
Znowusięuśmiechnęła,lecztymrazemzachowałamil​czenie.
Siedzieli prawie przez godzinę, on w myślach wrzucał swoje troski i obawy do

wyimaginowanych łódeczek, które w wyobraźni spuszczał na maleńki strumyk
płynący nieda​leko miejsca, gdzie siedzieli. Nauczył się tego podczas kursu
panowanianadgniewem.Łódeczkijednapodrugiejod​pływałypozazasięgwzroku,

background image

każda zabierała mały ładunek, aż w końcu nic nie zostało i siedział w aurze
roztaczanego przez tę kobietę dobrego samopoczucia, głęboko oddycha​jąc
czystościąpowietrza.Niemógłbytegowyjaśnić,aleznówczułsię...bezpieczny.

Znowutoonsięwkońcuodezwał.
-Przepraszam,niepamiętam,jakwymawiasiętwojeimię.
Uśmiechnęła się szeroko, promienny uśmiech rozświetlił jej twarz, jeszcze

bardziejwygładzającrysyiniemalrozpra​szajączapadającyzmierzch.

-Tak,jestemtrochęztegoznana.Babka...wymawiasięBabka.
Zaśmiałsię.
-Niechbędzie,babciu-oznajmiłipoklepałjejrękę.
Jejoczyotworzyłysięporazpierwszyiznówpatrzyłwte
sameniewiarygodnebrązoweźródłaświatła.PatrzyłnaJe​zusa,aleinnego.
- Nie babcia — zaznaczyła. — Babica. Rozumiesz? — Pod​kreśliła pytanie

skinieniem,aonpokiwałgłowąwodpo​wiedzi.

- Uch, tak, Babko - wyjąkał przepraszająco. - Tylko nie jestem pewien, czy

rozumiemróżnicę.

-Oczywiście!Alecitowybaczam.
-Słucham?-Byłzaskoczony.-Zamierzaszwybaczyćmicoś,czegonawetnie

rozumiem?

-Posłuchajmnie,najdroższy...
Urwała,aTonypoczułfalęczegośbolesnegoisłodkiego,gdyużyłaakurattego

czułegosłowa.Pozwolił,byfalagoomywała,aona,jakbyotymwiedząc,zaczęła
mówićdo​pierowtedy,gdyopadła.

- Tym, co między innymi trzeba wybaczać innym, a szczególnie sobie, jest

niewiedza, która wyrządza szkody. Ludzie ranią nie tylko rozmyślnie. Znacznie
częściejdla​tego,żepoprostuczegośniewiedzą;niewiedzą,jakbyćczymśinnym,
czymślepszym.

Tonychciałzmienićtemat.Onabudziłaemocje,którelepiejzostawićuśpione.To

itakjużbyłdługidzień.

- Więc gdzie mieszkasz? — Nie potrafił sobie wyobrazić, że ktoś naprawdę

możemieszkaćwczymś,coprzypominakiepskozbudowanąszopęogrodowąna
narzędzia.

-Mieszkamwszędzie,gdziejestem-padłalakonicznaodpowiedź.
-Nie,nieotomichodziło....-zaczął,aonamuprze​rwała.
-Jawiem,ococichodziło,Anthony.Tyniewiesz,ocopytasz.
Tony nie wiedział, jak zareagować. Zabrakło mu słów, co w jego wypadku było

dośćniezwykłe.

NaszczęścieBabkagowybawiła.
-Ano—zaczęła,gdywstałaisięprzeciągnęła—maszcośdojedzenia?
Choćwiedział,żekieszeniesąpuste,sprawdziłjeszybkodlapewności.

background image

-Nie,przykromi.Niemam.
-Nieszkodzi.-Uśmiechnęłasię.—Jamammnóstwo.
Torzekłszy,zachichotałapodnosemiwolnymkrokiem

ruszyładolepianki,zktórejprzezszparyiszczelinypłynęłociepłeświatło.Tony

wstałijeszczerazspojrzałnaokoliczneziemie,gdyzapadającywieczórstonował,
apotemzacząłwymazywaćichbarwy.Widziałstądnieliczne,rozproszo​neświatła,
małe cętki bieli głównie albo w pobliżu pod​upadłego domu. Z zaskoczeniem, w
najdalszej dali, blisko dolnego krańca posiadłości, zobaczył skupisko jaśniejszych
świateł. Nie pamiętał, by widział jakieś inne zabudowania, ale przecież ich nie
wypatrywał.

Przeciągnął się, bo ścierpł w czasie długiego siedzenia, przeszedł parę kroków

do wejścia i zgarbił się, żeby zajrzeć do środka. Chałupa była większa niż to
wyglądało z ze​wnątrz, ale może było to tylko złudzenie wynikające z za​-
gospodarowania przestrzeni. Pod jedną ścianą płonął ogień, dym wznosił się i
znikał, snując się pomiędzy dość skom​plikowaną serią daszków, zapewne
służącychdoosłanianiapłomieniprzeddeszczem.

-Mogęwejść?-zapytał.
-Oczywiście,zawszejesteśtumilewidziany!-Serdecz​nymgestemzaprosiłago

dośrodka.

Tonyznalazłkocenapodłodzeichoćryzykował,żenaruszyjakąśetykietę,usiadł,

zaskoczonyich miękkościąi puszystością.Gospodyni niewydawała sięurażona,
więc usadowił się wygodnie. Patrzył, jak pochyla się nad czymś, co wyglądało i
pachniało jak gulasz, i nad podpłomykiem piekącym się na kamieniu przy ogniu.
Proste,kuszącei,uśmiechnąłsiędosiebie,nieoczekiwane.

Obserwował jej rytmiczne ruchy, nieledwie taneczne, gdy doglądała gulaszu i

chleba.

-Mogęcięocośspytać?
-Chceszwiedzieć,dlaczegotumieszkam,wtej„chału​pie”?Chybatakiegosłowa

użyłeś,opierającsięnaswojejcywilizowanejiwyedukowanejpercepcji?

Zaprzeczanieniemiałosensu.
-Tak,zastanawiałemsię.Więcdlaczego?
-Tonajlepsze,comogłeśmidać.-Nieodwróciłasięodognia.
-Słucham?Najlepsze,co„ja”mogłemcidać?Niemia​łemztymnicwspólnego.

Mógłbymzbudowaćdlaciebieznacznielepszydom,przecieżniecośtakiego.Jak
możeszmyśleć...?

- Nic nie szkodzi, Tony! Nie mam żadnych oczekiwań. Jestem wdzięczna, że

znalazłambodajtomałemiejscewtwoimsercu.Podróżujęlekko...-uśmiechnęła
sięjakbydojakiejśtajemnejmyśli—iurządzammójdomwewnątrznajprostszych
darów. Nie ma powodu do wstydu ani ro​bienia sobie wyrzutów. Jestem głęboko
wdzięczna,apobyttutajsprawiamiwieleradości!

background image

-Więc... ponieważ to jest mną, moim światem, więc ja dałem ci tylko takie

miejsce? Jezusowi wprawdzie przydzie​liłem większe, ale też tylko rozwalający się
wiejskidom...?-Nagleposmutniałiniebyłpewien,dlaczego.

-Onteżjestrad,żetuprzebywa.Zradościąprzyjąłza​proszenie.
-Zaproszenie?Nieprzypominamsobie,żebymgoza​praszał,aniciebie,skoroo

tym mowa. Nie jestem nawet pewien, kim jesteś. Nie wiem, czy kiedykolwiek
wiedzia​łemdość,bykogokolwiekzaprosić.

Odwróciłasięwjegostronę,oblizującłyżkę,którąmie​szałagulasz.
- To nie było twoje zaproszenie, Anthony. Gdyby zale​żało to tylko od ciebie,

pewnienigdyniemielibyśmyokazjituzamieszkać.

Znówzbityztropu,zapytałzwahaniem:
-Skoroniemojezaproszenie,toczyje?
-ZaproszenieOjca.TatyBoga.
- Ojca Jezusa... to znaczy, Boga Ojca? - Tony był za​skoczony i wytrącony z

równowagi.-Dlaczegomiałbyciętutajzapraszać?

-Cóż,jeślioniegochodzi,tonaprzekórtemu,wcowierzyszalbonie...nawiasem

mówiąc,niemalnic,wcowierzysz,niejestprawdą...bezwzględunawszystkoTata
Bóg opiekuje się tobą z niesłabnącą sympatią. Dlatego tu jesteśmy. Podzielamy
jego uczucia. - To rzekłszy, nalała miskę gulaszu i podała mu wraz z czystą
szmatką,któramiałasłużyćzaserwetkę.

Teraz się rozzłościł. Oto haczyk, tajny plan, powód, z ja​kiego wszystko to było

niebezpieczne, było kłamstwem. Kimkolwiek jest ta kobieta, i pomimo że ciągnęło
go do niej jak do Jezusa, odsłoniła jego fundamentalne założenie, prawdziwy
smutek,który,jakwiedział,mieszkawtrze​wiachjegobólu.JeśliistniejejakiśBóg,
jestpotworem;złymoszustem,którybawisięludzkimisercami,któryprzepro​wadza
eksperymenty,żebyzobaczyć,ilecierpieniazdołająznieśćludzie,którybawisięich
pragnieniami,żebywzbu​dzićzaufanietylkopoto,byzniszczyćwszystko,cocenne.
Zaskoczony swoim wewnętrznym gniewem, próbując się uspokoić, zjadł trochę
gulaszu.Podziałało.Smakjakbyza​atakowałjegowściekłośćizmusiłjądoodwrotu.

-Jejku!-krzyknął.
- Dobre słowo, jejku, jedno z moich ulubionych - za​chichotała. - Smacznego,

Anthony.

Popatrzył na nią. Nakładała jedzenie dla siebie, stojąc plecami do niego. Ogień

podkreślał jej pełną godności syl​wetkę i rozpalał aromat, który tworzył w izbie
atmosferęliturgii.Niemiałosensu,żebyJezusitakobietabyliwjaki​kolwieksposób
związaniztymBogiem,októrymmówiliztakąrozwagą.JeśliBabkazauważyła,że
sięspiął,totegonieokazała.

-WięctenOjciecBógmieszkatutaj...wmoimświe-cie?-zapytałlekkołamiącym

sięgłosem,myślącoskupi​skuświatełwdolnejczęściposiadłości.

- Nie, w każdym razie nie jest to jego siedziba. Anthony, nie zrobiłeś dla niego

background image

miejsca,przynajmniejniewtychmu-rach.Choćnigdyniejestnieobecny,czekana
ciebiewlesie,pozamuramitwojegoserca.Nienależydotych,którzywy​muszają
więzi.Mazbytwieleszacunku.

Jej zachowanie było delikatne jak piórko. Wolałby usły​szeć w jej głosie nutę

rozczarowania.Ztymmógłbysobieporadzić.Dobroćjestzbytśliskainieuchwytna.
Zdusiłgniewrównieszybko,jakgowykrzesał.Zjadłtrochęgula​szuizmieniłtemat.

-Przepyszny!Sątuprzyprawy,którychnierozpoznaję.
Uśmiechemwyraziławdzięczność.
-Zrobionyzniczego,sekretnyrodzinnyprzepis,niepytaj.-Podałamupodpłomyk,

któryzanurzyłwgulaszuiugryzł.Onteżnieprzypominałniczego,czegokiedykol​-
wiekpróbował.

-Cóż,gdybyśotworzyłarestaurację,zarobiłabyśkupęforsy.
- Wieczny biznesmen, Anthony. Czy radość i przyjem​ność mają wartość tylko

wtedy, gdy można przeliczyć je na pieniądze? Nie ma to jak zatamować rzekę i
przemienićjąwgrzęzawisko.

Zrozumiał, jak niegrzecznie zabrzmiała jego uwaga, i za​czął przepraszać.

Uniosłarękę.

-Anthony, nie. To spostrzeżenie, nie ocena wartości. Nie spodziewam się, że

będziesz inny niż jesteś. Znam cię, ale wiem również, jak zostałeś wykuty i
zaprojektowany,izamierzamwywoływaćzgłębiciebieto,cozostałoutra​cone.

Znówpoczułsięnieprzyjemnie-jakbynaglegoroze​brała.
-Uch,dziękuję,Babko-mruknąłigładkozmieniłte​matwnadziei,żeokażesię

bezpieczniejszy. - Skoro mowa o jedzeniu, w moim stanie, wiesz, śpiączka i tak
dalej,czymuszęjeść?

Jejodpowiedźbyłaszybkaibezpośrednia.
- Nie! Jesteś karmiony w szpitalu przez rurki. Po prostu ja inaczej rozumiem

porządnyposiłek.

Babkapostawiłamiskęipochyliłasięnastołku,przycią​gającuwagęTony'ego.
-Posłuchaj,Anthony,umierasz.
-Tak,wiem.Jezuspowiedział,żewszyscy...
- Nie, Anthony, nie o tym mówię. Leżysz w poko​ju w OHSU i zbliżasz się do

zdarzeniaśmiercifizycznej.Umierasz.

Wyprostowałsięispróbowałjakośtosobieprzyswoić.
- Zatem dlatego tu jestem, dlatego że umieram? Czy wszy​scy przez to

przechodzą,czymkolwiekjest...tainterwencja?

Jakijestjejcel?Ocaleniemojejduszy?-Czuł,jakjeżąmusięwłoskinakarku,a

krew zaczyna wzbierać z potokiem narastającej irytacji. - Jeśli wszyscy tutaj
jesteście Bogiem, to dlaczego czegoś nie zrobicie? Dlaczego po prostu mnie nie
uzdrowicie? Dlaczego nie poślecie tam jakiejś wierzącej osoby, żeby się za mnie
modliła,żebymnieumarł?

background image

-Anthony...-zaczęła,aleonjużwstawał.
- Umieram, a ty tu siedzisz i nic nie robisz. Może daleko mi do ideału i

najwyraźniejkompletniespaprałemmojeżycie,aleczyniejestemdlawasnicwart?
Nie jestem cze​goś warty? Jeśli nie ma innego powodu poza tym, że moja matka
mniekochała,abyładobrąpobożnąosobą,czytozamało?Dlaczegotujestem?-
Podnosiłgłosijegozłośćwylewałasięprzezszczelinylęków.Rozpaczliwiepragnął
zachowaćchoćmiarkękontroli.-Dlaczegomnietuspro​wadziliście?Żebypokazać
mijaknadłoni,żejestembez​wartościowymśmieciem?

Zgarbił się i wyszedł we wczesny wieczór. Z zaciśniętymi pięściami zaczął

chodzićtamizpowrotemwzdłużkrawędzischodów,ledwowidocznejwmigotliwym
świetle ogniska. W pewnej chwili odwrócił się, przygarbił i wszedł do le​pianki, tym
razemwokreślonymcelu.

Babka się nie poruszyła, tylko patrzyła na niego. Drugi raz w ciągu kilku godzin

poczuł, że zaczyna się walić kolej​na wewnętrzna tama i z całych sił próbował ją
podtrzymać. Nie dał rady. Wiedział, że powinien uciec, ale stopy wrosły mu w
ziemię i słowa wybuchły w bryzgach emocji. Tracił panowanie nad sobą.
Wymachującrękami,rozdartyprzezwściekłośćirozpacz,krzyczał:

-Czegowłaściwieodemniechcecie?Mamwyznaćgrze​chy?ZaprosićJezusado

mojego życia? Trochę na to za póź​no, nie sądzisz? Wydaje się, że sam znalazł
sposób, by trafić w sam środek mojego bałaganu. Nie rozumiesz, jak bardzo się
siebiewstydzę?Niewidzisz?Nienawidzęsię.Comammyśleć?Comamzrobić?
Nie pojmujesz? Miałem nadzieję... — Urwał, gdy zrozumienie wybuchło na
powierzchnię,zalewającgo.Zuchwałośćtychmyślirzuciłagonakolana.Schował
twarzwdłoniach,gdynowełzyspłynęłymupopoliczkach.-Nierozumiesz?Miałem
nadzieję...-Ipotemtopowiedział,wyraziłprzekonanie,którezdominowałojegocałe
życie, tkwiąc tak głęboko, że nie był go świadom, nawet gdy ujął je w słowa: -
Miałem nadzieję... że śmierć jest końcem. - Szlochał i słowa ledwo znajdowały
drogę.-Jakinaczejmogęuciecodtego,cozrobiłem?Jakuciecodsamegosiebie?
Jeśli prawdą jest to, co mówisz, nie ma dla mnie nadziei. Nie rozumiesz? Jeśli
śmierćniejestkońcem,niemadlamnienadziei!

background image

6

Gorące dyskusje

To,codajeświatło,musiznieśćbólsprawianyprzezpłomień.

ViktorFranki

Zbudził się. Wciąż był w chałupce Babki. Usiadł. Na ze​wnątrz było zupełnie

ciemno i chłód wieczoru wślizgiwał się przez obwieszone kocami wejście,
przyprawiającgo

odreszcze.Przyogniskusiedziałydwieosobypogrążonewrozmowie.Jezusi

Babka mówili ściszonymi głosami, coś o murze, który uległ poważnemu
uszkodzeniu podczas nocnych wstrząsów. Świadomi, że nie śpi, podnieśli głowy,
żebyzaprosićgodoudziałuwrozmowie.

-Witajzpowrotem,Tony-odezwałsięJezus.
-Dzięki,jaksądzę.Gdziebyłem?
-Połączenieśpiączkiifurii—rzuciłaBabka.
-Tak,przepraszam.
-Dajspokój,niemazaco-zapewniłgoJezus.-To,doczegoprzyznałeśsię

samprzedsobą,byłozdumiewające!Nieminimalizujtegotylkodlatego,żejesteś
zakłopotany.Uważamy,żetobyłogłębokie.

-Cudownie!-jęknąłTonyipadłnakoce.-Jestemza​kochanywśmierci.Jakże

pocieszające. - Usiadł, pewna myśl wpadła mu do głowy. - Ale jeśli to prawda,
dlaczegotakciężkowalczę,żebyzostaćprzyżyciu?

- Ponieważ życie jest normalnością, a śmierć anomalią - wyjaśnił Jezus. — Nie

zostałeś przeznaczony ani stworzony dla śmierci, więc z natury rzeczy z nią
walczysz. Nie jest tak, że jesteś zakochany w śmierci, ale chcesz dać siebie
czemuś większemu od siebie, czemuś, nad czym nie masz kontroli, co może
zaoszczędzićcipoczuciawinyiwstydu.Zawsty​dziłeśsięnaśmierć.

-Comiprzypominaoparuinnych,którychznam-wtrąciłaBabka.
- No tak, teraz mam o sobie znacznie lepsze zdanie. - Tony naciągnął koc na

głowę.-Lepiejodrazumnieza​strzelcie!

-Mamylepszypomysł,jeślijesteśgotówsłuchać.

background image

Tonypowoliściągnąłkociwstał,chwyciłstołekiposta​wiłgobliskociepłapłomieni.
- Zamieniam się w słuch, co nie znaczy, że nie mógł​bym wymyślić sobie innego

zajęciabądźmilionamiejsc,wktórychwolałbymwtejchwiliprzebywać,aleśmiało...
nie żebym miał się zgodzić albo coś, i wciąż nie jestem pe​wien, czy cokolwiek z
tegojestwiarygodne...Plotębezładuiskładu,prawda?
Babkauśmiechnęłasięszeroko.

- Po prostu daj nam znać, gdy skończysz. Czas jest czymś, czego mamy pod

dostatkiem.

- W porządku, skończyłem. Powiedziałaś, że macie lep​szy pomysł, niż mnie

zastrzelić?-Topowinnobyćdobre,pomyślał.Bógwpadanapomysł.Czytowogóle
możli​we?Jeśliwiesięwszystko,tojakmożnamieć„pomysł”?

Spojrzałnanich,aonipatrzylinaniego.-Przepraszam,skończyłem.
-Tony,tozaproszenie,nieoczekiwanie-zacząłJezus.
- Mówisz mi więc - przerwał mu Tony z westchnie​niem - że zamierzam się

zgodzić?Pomyślałem,żemogęzaoszczędzićnamtrochęczasu.

JezuspopatrzyłnaBabkę,któraskinęłagłową.
-Notojazdaztymkoksem.Comamzrobić?
-Niechceszwiedzieć,nacosięzgadzasz?—zapytałJezus.
-Czymiałemwolnywybór?Czyzwłasnejwoliposta​nowiłemsięzgodzić?Czyw

jakiśsposóbniezostałemzmu​szony?

-Wybrałeśzwłasnejwoli.
- No dobra, wierzę ci. - Usiadł, nieco zaskoczony sa​mym sobą. - Nie cierpię

tegoprzyznawać,aletaniewiedzacorazbardziejzaczynamisiępodobać.Musicie
zrozumieć,nigdytegonierobię,toznaczy,nigdyniepodejmujęryzykaaninieufam
komuś bez jakiegoś rodzaju gwarancji albo przynajmniej umowy o zachowaniu
poufności...niechce​cieumowy,prawda?

-Nigdydotądniepotrzebowaliśmy.-Jezussięroześmiał.
-Icoteraz?
-Czekamy.Patrzymy,jakogieńprzygasa.
Tonym owładnął dziwny spokój, może wskutek niedaw​nego wyznania i

oczyszczającego uwolnienia emocji. Nie​zależnie od powodu, odetchnął głęboko i
przysunął stołek jeszcze bliżej kłód, które strzelały, płonące i podniecone własną
jasnością.

- Jezu, czy wspomniałem, że masz... - Chciał powiedzieć „piękne oczy”,

ponieważ takie określenie pierwsze wpadło mu do głowy, ale bojąc się, że
zabrzmiałobyniestosownie,zmieniłna„niezwykłeoczy”.

-Tak,częstotosłyszę.MamjepoTacie.
-MasznamyśliJózefa?
- Nie, nie Józefa - odparł Jezus. - Józef był moim oj​czymem, brak

bezpośredniegodziedzictwagenetycznego.Zostałemadoptowany.

background image

-Ach,masznamyśli...-Tonywskazałwgórę-swojegoTatęBoga?
-Tak,mojegoTatęBoga.
-NigdynielubiłemtwojegoTatyBoga—wyznałTony.
-Bogonieznasz-stwierdziłJezuszprzekonaniem,mó​wiącciepłymiżyczliwym

głosem.

-Niechcęgoznać.
-Zapóźno,mójbracie-oznajmiłJezus.-JakiOjciec,takiSyn.
Tony chrząknął i znów milczeli przez jakiś czas, zahip​notyzowani przez taniec

ciepłaipowietrza,gdypłomienieżarłoczniepożerałyswojąofiarę.WreszcieTony
zapytał:

-TwójTataniejesttymBogiemzeStaregoTestamentu?
OdpowiedziałaBabka,wstającisięprzeciągając.
- Och, ten Bóg ze Starego Testamentu! Trochę mnie wkurza! - To rzekłszy,

odwróciłasięiprzeszłaprzezobwie​szonekocamiwejściedosypialni.

JezusspojrzałnaTony'egoiobajparsknęliśmiechem,zwracającspojrzeniana

dogasającewęgle.

Tonyściszyłgłos.
-Jezu,kimwłaściwiejesttakobieta...Babka?
-Słyszałam-dobiegłgłoszsąsiedniejizby.
Tonywyszczerzyłzęby,alepozatymjązignorował.
Jezuspochyliłsięwjegostronę.
-Jesttakajakty.Lakota.
-Jakja?-Tonyniekryłzdziwienia.-Cotoznaczy,jakja?

- Tony, wszyscy należymy do jakiegoś plemienia, wszy​scy członkowie

dwunożnego Narodu. Ja należę do plemie​nia Judy, a ty masz w sobie krew
Lakotów.

- Tak? - mruknął z niedowierzaniem. - Ona jest moją... - zawahał się - ona jest

mojąprawdziwąbabką?

- Tylko zgodnie z krwią, wodą i Duchem, ale nie z cia​łem. Nie jesteś z nią

spokrewniony,leczonajestspokrew​nionaztobą.

-Nierozumiem.
Jezussięuśmiechnął.
-I to cię dziwi? Pozwól, inaczej odpowiem na twoje pytanie. Ta silna, odważna i

pięknakobietajestDuchemŚwiętym.

-Takobieta,taIndiankajestDuchemŚwiętym?
Jezuspokiwałgłową,aTonyniąpokręcił.
- Niezupełnie tego się spodziewałem. Myślałem, że Duch Święty będzie, wiesz,

bardziejjakduch,jakektoplazma,możejakpolesiłowe,alenapewnonie-szepnął
- starą kobietą. — Ściszył głos, aż stał się prawie niesłyszalny, i do​dał: - Która
mieszkawchałupie.

background image

- Ha! - Jezus roześmiał się pełną piersią, a z drugiego pokoju znowu napłynął

głos:

-Mogęsięsnućiwysączać.Jeślichcesz,mogęteżrazić.Ijeślisądzisz,żenie

lubięchałup,toznaszmnieniezbytdobrze.

Lekkość ich przekomarzania się i wzajemnych relacji była dla Tonyego czymś

zupełnie nowym. Bez ukrytego napięcia, bez obchodzenia się jak z jajkiem, bez
pułapek ukrytych w rozmowie. Nie wykrywał nawet cienia ukrytych zamiarów
zamaskowanych przez słowa. Obcowanie z nimi było prawdziwe, autentyczne,
pełnezrozumienia,swobod​ne,przyjemneiwydawałosięprawieniebezpieczne.

Minęłoparęminut,zanimJezussięodezwał,ledwienie​cogłośniejniższeptem:
-Tony,wyruszyszwpodróż...
Roześmiałsię.
-TopasujebardziejdoBabki:„Czekaciępodróż,wnu​ku”...jakbyto...-rozłożył

ręce,żebyogarnąćwszystkodo​koła-jakbytoniespełniałokryteriówpodróży?

Jezuszaśmiałsięcicho.
-Właśnietakbypowiedziała.Alenajważniejsze,żebyśwtrakcieswojej„podróży”

pamiętał,żenigdyniebędzieszsam,obojętne,jakbędzietowyglądałoalbojakie
będątwo​jeodczucia.

- Naprawdę muszę to wiedzieć? - Wyciągnął rękę i do​tknął ramienia Jezusa. -

Siedziałem tutaj, próbując sobie nie przypominać, że już się zgodziłem, jeśli więc
chciałeśmniezdenerwować,tocisięudało.

Jezus znów się roześmiał, cicho i szczerze, co dało Tonyemu pociechę, że

rzeczywiściejestwpełniobecny,wpełnidlaniego.

- Nie miałem zamiaru cię denerwować, po prostu chcia​łem, żebyś wiedział, że

zawszebędęprzytobie.

Tonyodetchnąłgłęboko,szukającwłaściwychsłów.
- Chyba ci wierzę, tak samo jak wierzę w całą resztę. Nie jestem pewien,

dlaczego, może z powodu mojej mamy, ale chyba tak. - Po chwili dodał: - Przy
okazji,dziękujęcizawszystko,nowiesz,kiedysięrozkleiłemwdrodzetu,nagórę.

Jezuspoklepałgoporamieniunaznak,żeprzyjmujedowiadomościjegosłowa.
-Babkaijachcemyofiarowaćcipewiendar,którymo​żeszdaćkomuśpodczas

podróży.-Jakbynaumówionysygnał,Babkarozchyliłakoceiwróciłazdrugiego
pokoju,żebyusiąśćznimi.Rozplotławarkocze;atramentowewło​syspadałyluźnoi
swobodnie,kontrastujączpomarszczo​ną,choćpromiennątwarzą.Byłaodprężona
iswobodna.Przeciągnęłasięipodrapałapodbrodą,gdzieprzykoszulibrakowało
guzika.

-Starzejęsię-stęknęła-alecomożnazrobić?
— Wszystko! — zażartował Tony. Ta kobieta była jakoby starsza niż sam

wszechświat.-Ćwiczeniaidieta-dodałzuśmiechem,któryodwzajemniła.

Klapnęła na stołek obok niego, powierciła się trochę, aż znalazła wygodną

background image

pozycję,jednocześniewyjmujączfałdubraniacoś,cowyglądałojakkilkapasemek
światła.Tonypatrzyłjakurzeczony,gdyzwinniesplatałaróżnekońce,dopasowując
nici i łącząc je na pozór bez myśli czy zamiaru, ale gdy światło zetknęło się ze
światłem,barwysięstopi​łyirozpoczęłasięprzemiana.Kawałekopalizującejakwa-
maryny nabrał tysiąca tonów tańczącej zieleni, czerwieni falującej na tle fioletów
przeszywanych białymi błyskami. Z każdym nowym odcieniem rozbrzmiewał nowy
ledwie słyszalny ton, i razem stworzyły harmonię, którą Tony fi​zycznie czuł
wewnątrz ciała. Spomiędzy jej palców wyłania​ły się kształty, ciemne przestrzenie
ujętewramkiświatła,mającetrzywymiaryalbonawetwięcej.

Wzoryifigurystawałysięcorazbardziejskomplikowa​neinaglewbogatejczerni

przestrzeni doszło do małych eksplozji, wzorzyste fajerwerki jak wielobarwne
brylanty rozbłysły na atramentowym tle. Ale nie zgasły. Najpierw wisiały w pustce,
mrugając i migocząc, a gdy ich tony się zjednoczyły, ruszyły do tańca precyzyjnie
zaaranżowanego,ajednakdowolnego.ByłotogłębokourzekająceiTonystwierdził,
że patrzy ze wstrzymanym oddechem. Wyczu​wał, że najlżejszy podmuch, nawet
szept, może zaburzyć, a nawet zniszczyć jej dzieło. Babka szerzej otworzyła ra​-
miona, żeby pomieścić ten skarb, i Tony chłonął wzrokiem nieprawdopodobną
ewoluującą kompozycję, jakby jego oczy mogły obserwować ją w sposoby, jakich
umysłniepotrafiłprzetworzyć.Terazdoświadczałharmoniiwpiersi,odwewnątrz,i
muzykajakbynarastaławrazzezłożonościąkonfiguracji.Cieniutkiefalelśniącego
koloru splatały się z rozmysłem i celem, każde przenikanie tworzyło kwantum
uczestnictwa,włóknaprzypadkowejpewności,łańcuchychaotycznegoporządku.

NagleBabkazaśmiałasięjakdziewczynkaizgniotłatęwspaniałość,ażzmieściła

się w jej złączonych dłoniach. Zacisnęła je i Tony widział tylko światło pulsujące
międzypalcami.Powoliuniosłaręcedoust,jakbychciałarozdmu​chaćwęgielki,ale
zamiast tego dmuchnęła jak iluzjonista, rozpostarła ramiona, jednocześnie
otwierającdłonie,rysu​jącwpowietrzukształtserca.Wspaniałośćzniknęła.

UśmiechnęłasiędoTonyego,którywciążpatrzyłzroz​dziawionymiustami.
-Podobałocisię?
-Brakmisłów-powiedział,odzyskującmowę.-Tonajbardziejekscytującarzecz,

jakąkiedykolwiekwidziałem,słyszałemalbonawetczułem.Cotobyło?

-Sznurki-odparłarzeczowo.-Pamiętaszkociąko​łyskę?
Skinąłgłową,myślącoznanejmuzdzieciństwaprostejzabawiezesznurkiem.
-Tobyłamojawersja.Pomagamisięskupić.
-Więc...-Zawahałsię,niechcącwyjśćnaciemniaka,

lecz mimo to musiał spytać. - Więc to, co właśnie widzia​łem, to... cokolwiek to

było, to, co właśnie zrobiłaś, czy wymyślałaś na poczekaniu, czy był to projekt
czegośkon​kretnego?

- Kapitalne pytanie, Anthony. To, co widziałeś, słysza​łeś i czułeś, jest bardzo

maleńkąprezentacjączegośbardzokonkretnego.

background image

-Akonkretnieczego?-Tonybardzochciałwiedzieć.
-Miłości!Altruistycznej,skupionejnainnychmiłości!
-Tobyłamiłość?-zapytał,ledwowierzącswymuszom.
-Maleńkaprezentacjamiłości.Dziecięcazabawa,aleprawdziwa.-Uśmiechnęła

się znowu, gdy Tony siedział, próbując pojąć jej słowa. - Jeszcze jedno, Anthony.
Mogłeś nie zauważyć, ale w mojej małej kompozycji celowo brako​wało czegoś
istotnego. Słyszałeś i czułeś harmonie światła, przynajmniej ich powierzchnię, ale
niezauważyłeś,prawda,żebrakowałomelodii?

Toprawda.Tonyniesłyszałmelodii,tylkosymfonięhar​monii.
-Nierozumiem.Czymjestbrakującamelodia?
- Tobą, Anthony! Ty jesteś melodią! Ty jesteś powodem istnienia tego, co

widziałeśicouznałeśzaogromniegodnepodziwu.Bezciebieniemiałobytosensu
anikształtu.Bezciebiepoprostu...bysięrozpadło.

- Ja nie... - zaczął Tony, wbijając wzrok w polepę, która poruszyła się lekko pod

jegostopami.

- W porządku, Anthony. Wiem, że jeszcze zbytnio w to nie wierzysz. Jesteś

zagubiony, spoglądasz z bardzo głębo​kiej dziury i widzisz tylko to, co
powierzchowne.Tonieegzamin,którymożeszoblać.Miłośćnigdyniepotępicięza
to,żejązagubiłeś,alemiłośćniepozwolicizostaćtamsamemu,chociażcięnie
zmusi,żebyśwyszedłzeswoichkryjówek.

- Kim jesteś? — Spojrzał w te oczy, niemal widząc w nich to, co nie tak dawno

miała w rękach. W tej chwili słowa „Duch Święty” wydawały się niejasne i bez
większejtreści.

Wytrzymałajegospojrzeniebezdrgnieniaczywahania.
-Anthony, jestem tą, która jest kimś więcej niż możesz choćby zacząć sobie

wyobrażać, a jednak kotwiczy twoje najgłębsze pragnienia. Jestem tą, która cię
kocha,atyniejesteśdośćsilny,żebytęmiłośćzmienić;ijestemtą,któ​rejmożesz
ufać.Jestemgłosemnawietrzeiuśmiechemksiężyca,iwodą,orzeźwieniemżycia.
Jestem zwyczajnym wiatrem, który chwyta cię z zaskoczenia, i twoim własnym
oddechem.Jestemogniemifuriąsprzeciwiającąsięwszyst​kiemu,co,jakwierzysz,
niejestPrawdą,acociękrzyw​dziiniepozwalacibyćwolnym.JestemTkaczką,ty
jesteś ulubionym kolorem, a on... - przekrzywiła głowę w stronę Jezusa - on jest
gobelinem.

Zapadła święta cisza i przez jakiś czas tylko patrzyli na żarzące się węgle,

oddychające jasno, potem płowiejące, oscylujące zgodnie z kaprysem
niewidzialnegooddechu.

-Pora-szepnęłaBabka.
JezuszłapałTonyegozarękę.
- Dar, o którym mówiłem ci wcześniej, jest taki, że pod​czas swojej podróży

będziesz mógł wybrać i fizycznie uzdro​wić jedną osobę, ale tylko jedną, i kiedy

background image

wybierzesz,twojapodróżsięskończy.

-Mogękogośuzdrowić?Mówiszmi,żejestemwstanieuzdrowićkażdego,kogo

zechcę?-zapytał,zaskoczonysa​mympomysłem.Jegomyślinatychmiastwróciły
do łóżka Gabriela, gdy rączka pięciolatka wysunęła się z jego dłoni, a potem
przeskoczyłydojegowłasnegociaławpokojunaOIOM-ie.Spojrzałwdółnato,co
zostało z ognia, mając nadzieję, że nikt inny nie wie, o czym myślał i co zdążył
uznać za nieprawdopodobne. Chrząknął i zapytał, po pro​stu dla pewności, czy
dobrzezrozumiał:

-Kogokolwiek?
- Pod warunkiem, że nie będzie martwy — sprecyzowała Babka. - Nie

niemożliwe,alezwykleniejesttodobrypo​mysł.

Tony widział wszystko wolniej, jakby klatka po klatce, i jego słowa stały się

bełkotliwe.

- Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Kogokolwiek! Mogę uzdrowić, kogo zechcę,

mogęuzdrowić?-Niemiałpewno​ści,czytowogólemajakiśsens,alebyłpewien,
żeBabkaiJezuszrozumieli.

Jezuspochyliłsięwjegostronę.
- Tak naprawdę nie możesz nikogo uzdrowić, nie sam, lecz ja będę z tobą i

uleczę tę osobę, za którą postanowisz się pomodlić. Ale taki rodzaj fizycznego
uzdrowienia jest w ostatecznym rozrachunku tymczasowy. Nawet uzdrowi​ciele w
końcuumierają.

-Kogokolwiek?
-Tak, Tony, kogokolwiek. - Jezus się uśmiechał, ale uśmiech już znikał z jego

twarzyiTonysięgnąłwprze​strzeń,próbującgozatrzymać.

- Niech będzie - wymamrotał ledwo zrozumiale. — Do​brze! Niech spytam, czy

muszęwierzyć,żebyzadziałało?

Znówspojrzałwogień,zostałyledwiewęgielki,ajed​nakbiłodnichsilny,pewny

żar.Niebyłpewien,czyusły​szałodpowiedź,alepóźniejpomyślał,żeJezusodparł:
„Wuzdrawianiuniechodziociebie,Tony”.

Położyłsięizacząłsięześlizgiwać.

background image

7

Ślizg-ślizg-wyślizgiwanie

Wiesz,imbliżejjesteścelu,

Tymbardziejsięślizg-ślizg-wyślizgujesz.

PaulSimon

W Portland zapadła noc. Gdzieś nad pozornie wszechobec​nymi chmurami i

deszczempłynąłksiężycwpełni,więcwpoczekalninaostrymdyżurzetłoczylisię
„lunarni pa​cjenci”. Na szczęście, na OIOM-ie na neurologii na siód​mym piętrze
panował spokój, zakłócany tylko przez ruty​nowe zajęcia, którym towarzyszyło
popiskiwanie i szmer urządzeń monitorujących i innej elektronicznej aparatury.
Personel tańczył zgodnie z rytmem dobrze znanych i dają​cych się przewidzieć
oczekiwań.

Doktor Victoria Franklin, szefowa neurochirurgii, prze​prowadzała wieczorny

obchódzgrupąstudentów,którzytłoczylisięidreptalizaniąjakstadokurczaków
próbują​cych dotrzymać kroku kwoce, każdy z nadzieją na zrobienie wrażenia i
uniknięciawstydu.DoktorFranklinbyłaniewy​sokąAfroamerykanką,ubranątrochę
bezgustu,alejejoczyizachowanieżądałyuwagiijąprzykuwały.

Następny przystanek: pokój 17. Podchodząc do łóżka, starsza rezydentka

postukaławtabletiprzejrzałainformacje.

-NaszympacjentemjestpanAnthonySpencer-zaczę​ła-któryzakilkatygodni

skończyczterdzieścisześćlat,za​kładając,żedożyje,biznesmen,któryparęrazy
w przeszłości zaszczycił nasz przybytek, raz z powodu naderwania ścięgna
Achillesaidrugiraz,gdyrozgrywałostrysparringzzapale​niempłuc,alepozatym
generalnie nie miał powodów do narzekania na zdrowie. Przywieziony wczoraj z
urazami gło​wy, sporą raną na czole i wstrząśnieniem mózgu, do którego doszło
zapewne wtedy, gdy upadł tam, gdzie go znaleziono, i skutkiem upadku było
krwawieniezprawegoucha.

-Krwawienie,którewskazujena...?-zapytaładoktorFranklin.
- Objaw Battle’a, występujący w przypadku pęknięcia czaszki. Pacjent mało nie

zszedł, gdy ratownicy próbowali go ustabilizować. Natychmiast przywieźli go tutaj,
gdzie obrazowanie potwierdziło krwotok podpajęczynówkowy, a także oponiak
zlokalizowanywpłacieczołowym,podsierpemmózgu.

-Więccomytumamy?-zapytałalekarka.
-Wielceniezwykłewystąpienietrzechprocesów.Trau​ma,tętniakiguz.

background image

-Poktórejstroniemózgujestguz?
-Uch,niewiemy,alenosiłzegareknaprawejręce.
-Znaczenie?-Zwróciłasiędojednegozestudentów.
-Uch,jestleworęczny.
-Itoważne,ponieważ...?
Podczas gdy w pokoju 17 przez krótki czas padały py​tania i odpowiedzi, zanim

pani doktor i jej świta przeszli do następnego pokoju, by zająć się kolejnym
przypadkiem, w sąsiednim budynku na dziesiątym piętrze Szpitala Dzie​cięcego
Doernbecherpanowałaznaczniewiększanerwo​wość.

MollyPerkinsbyłazłaizmęczona.Życiesamotnejmamyzzałożeniajesttrudne,

lecz w takie dni jak ten wydawało się wręcz niemożliwe. Bóg nie powinien dawać
człowie​kowiwięcejniżmożeudźwignąć,aleczuła,żeznalazłasięwpunkcie,gdzie
małasłomkawkońcuprzełamiegrzbietwielbłąda.CzyBóguwzględniabagaż,który
sama dodała do brzemienia, z jakim powinna sobie poradzić? Czy Bóg bierze w
rachubęto,coinnizrzucilinajejbarki?Miałatakąnadzieję.

Molly prowadziła z lekarzem dyżurnym rozmowę po​dobną do wielu innych, które

miałymiejscewciągupra​wieczterechmiesięcy.Wiedziała,żetenczłowiekniejest
sprawcąjejbólu,alewtejchwilitopoprostuniemiałoznaczenia.Pechowyceljej
frustracji życzliwie i cierpliwie pozwalał, by wylewała na niego swoje emocje. Jej
ukocha​na czternastoletnia Lindsay umierała o rzut kamieniem od miejsca, gdzie
stali.Jejciałobyłowyniszczonenietylkoprzezostrąbiałaczkę,alerównieżprzez
leki,którepoda​wano,bywspomócwalkętrwającąwewnątrztejmaleńkiej,drżąceji
słabnącej wysepki życia. Molly dobrze wiedzia​ła, że szpital jest pełen dzieci
toczących wojnę z własnymi organizmami, ale w tej chwili była zbyt wyczerpana,
żebyprzejmowaćsiękimkolwiekpozawłasnącórką.

Nafroncieniebrakujepełnychwspółczucialudzi,ta​kichjakdoktorsłowniekarany

przezMolly,alechoćpóź​niejwdomowymzaciszumogąwypłakaćwpoduszkężalz
powodu poniesionych strat, na służbie nie wolno im się rozklejać. Oni też znają
dręczące poczucie winy wynikające z tego, że żyją, śmieją się, bawią i kochają,
podczas gdy inni, często młodzi i niewinni, wymykają się najlepszym próbom
ratunku.

Rodzice tacy jak Molly Perkins potrzebują odpowiedzi i słów pokrzepienia, które

rozwiejąichniezliczonewątpli​wości,nawetgdyniemażadnychgwarancji.Lekarze
mogą tylko podawać fakty i podejmować próby wyjaśnienia, żeby złagodzić
możliwościalbonieuchronnywyrok.Naszczęś​cie,odnoszązwycięstwa,alestraty
mająznaczniewiększąwagę,zwłaszczagdynastępująseriami.

-Jutroprzeprowadzimykolejnebadania,paniPerkins,którenampowiedzą,kiedy

nastąpi nadir, czyli spadek licz​by leukocytów do najniższego poziomu. Wiem, że
słyszała to pani już wiele razy, dlatego przepraszam, jeśli moje py​tanie zabrzmi
protekcjonalnie.Czybędziemogłapanituprzyjść?Lindsayjestłatwiej,gdyjestpani

background image

przyniej.

-Tak,przyjdę.
Skubnęła kosmyk jasnych włosów, który zawsze wymy​kał się spod kontroli. Co

szefpowietymrazem?Wpew​nymmomenciewyczerpiesięjegocierpliwość.Nie
może wiecznie prosić, żeby ktoś ją zastąpił. Choć pracowała na dniówkę i nie
dostawała zapłaty, gdy nie odbiła karty, jej nieobecności zaburzały tok pracy.
Większość współpra​cowników rozumiała jej sytuację i poddawała się porywom
wichury, która rządziła jej światem, ale przecież każdy ma swoje życie, swoje
rodzinyiczekającedzieci.

Spojrzałanapobliskiekrzesło,żebysprawdzić,corobiCabby.Jejszesnastoletni

syn kołysał się łagodnie do przodu i do tyłu, jakby zgodnie z niewidzialnym
podmuchem czy rytmem, przeglądając album ze zdjęciami przyjaciół i wie​-
lopokoleniowej rodziny - często go zabierał, żeby umilić czekanie. Był zajęty, to
dobrze.Naniegotrzebamiećoko.Cabbywyczułjejwzrokiuniósłgłowę,błysnął
prześlicznym uśmiechem i pomachał ręką. Posłała mu całusa, temu pier​-
worodnemu dziecku, potomkowi związku, który uważała za prawdziwą miłość. Ted
był jej wierny... do chwili, gdy zobaczył pyzatą buzię, migdałowe oczy i drobny
podbródeknoworodka.Nagleromantycznyidealizm,któryutrzymy​wałzadurzeniejej
chłopakawstanienieważkości,zszedłzorbityiroztrzaskałsięnatwardymgruncie
codziennychobowiązków.

Oboje zdrowi, przepełnieni naiwnym optymizmem mło​dości i uważający świat za

wspólnegowroga,zignorowalikorzyścipłynącezbadańprenatalnychidarmowych
kon​trolilekarskichgwarantowanychprzezstanowyprogramzdrowia.Nieznaczyto,
że Molly podjęłaby jakąś inną de​cyzję, gdyby wiedziała. Po pierwszym szoku, jaki
wywołała informacja o zaburzeniach poznawczych syna, pochwycił ją wir coraz
silniejszejmiłościdomalca.Nigdyniezapomnigorzkiegorozczarowanianatwarzy
Teda; w chwili, gdy za​kochała się w ich niepełnosprawnym maleńkim mężczyź​nie,
tendorosłysięodkochał.Wprzeciwieństwiedoniego,niechciałastaćsięsłaba,
nawetniepomyślałaoucieczce.

Niektórzy mężczyźni skonfrontowani z własną śmiertel​nością albo z

zakłopotaniem, z niepożądaną uwagą i z wtar​gnięciem w ich życie dziecka, które
nie spełnia ich ocze​kiwań, usprawiedliwiają swoje tchórzostwo górnolotnymi
słowami,poczymwymykająsiętylnymidrzwiami.Tednawetniezadałsobietrudu,
żeby się pożegnać. Trzy dni po narodzinach Cabbyego, gdy Molly wróciła do
maleńkiego trzypokojowego mieszkania nad barem, w którym praco​wała, nie
znalazła śladu obecności Teda, a przez wszystkie późniejsze lata ani go nie
widziała,aniniedostałaodniegożadnejwiadomości.

Spotkanie z nieprzewidzianym ujawnia głębię serca. Niewielka dwuznaczność,

zdemaskowanie maleńkiego kłamstwa, drobny dodatek do dwudziestej pierwszej
pary chromosomów, zastąpienie wyobrażenia albo ideału przez rzeczywistość -

background image

prawiewszystko,coniespodziewane,możespowodowaćzablokowaniekółżyciai
zdarciemaskiprzy-słaniającejwrodzonąarogancję.

Na szczęście, dla większości kobiet ucieczka nie jest op​cją, którą wybierają

niektórzy mężczyźni, i w reakcji na poniesione straty Molly wlała w syna swoje
serceiduszę.DałamunaimięCarsten,popradziadku,tylkodlatego,żezawsze
sięjejpodobałoisłyszaładobrerzeczyonoszącymjeczłowieku.Onsamnazwał
sięCabby,taksówkarz,bosłowotookazałosięznaczniełatwiejszedowymówienia.
Dobrze,pomyślała,żenietaksówka.

JakiśrokpoprzywiezieniuCabby'egododomudałasięnabraćnapięknesłówka

napalonego samca, z twarzą wy​rażającą życzliwe zainteresowanie i z dotykiem,
którynadługozapadałwpamięć.Niebyłajużnaiwna,alepowsze​dnietrudyżycia
przytłumiłyostrzeżenia,atęsknotysercaprzysłoniłybłyskająceświatłaizagłuszyły
wyjące syreny. Dla niego była kolejnym bezdusznym podbojem, sposo​bem na
kochanie samego siebie przez ciało drugiej osoby. Dla niej przelotny romans stał
się katalizatorem zmiany. Z pomocą opieki społecznej, paru przyjaciół i kościoła,
którego kamienne mury mieściły żywe serca, przeprowa​dziła się, znalazła nową
pracęidziewięćmiesięcypóźniejdałaLindsayAnne-MariePerkins,siedemfuntów
iosiemuncjiciemnowłosegozdrowia,światuczekającemunajejprzybycie.Teraz,
czternaście lat później, jej córka leżała śmiertelnie chora, podczas gdy Cabby, jej
synzzespołem

Downa,szesnastolatekoumysłowościośmioletniegodziec​ka,byłzdrowyitętnił

życiem.

- Przepraszam - powiedziała, a doktor pokiwał głową. - Mówił pan, że o której

będąbadania?

-Chcemyzacząćokołoczternastej,izajmąwiększączęśćdnia.Czyodpowiada

topani?

Czekałnajejzgodę,podczasgdyonarozważała,cobę​dziemusiałazrobić,żeby

zmienićjutrzejszyharmonogram.Gdypokiwałagłową,zaproponował:

- Może rzucimy okiem na jej ostatnie wyniki. - Wskazał ręką sąsiedni gabinet i

dodał:-Mogęwczytaćjenaekran,tozajmietylkoparęminut.Potempoproszęo
złożenienie​zbędnychpodpisów,odpowiepaninakilkapytańibędziepaniwolna.

Jeszcze raz spojrzała na Cabby'ego. Wciąż był zajęty, sku​piony na zdjęciach.

Wydawał się nieświadomy niczego, co się wokół dzieje, nucąc pod nosem,
wykonując przesadne ruchy ramionami i rękami, jakby dyrygował orkiestrą wi​-
docznątylkodlanajbardziejprzenikliwych.Zwyklemiałgonaokuktóryśzmłodych
wolontariuszy,aledziśżadenjeszczenieprzybył.

Karty, podpisy, pytania i wyjaśnienia potrwały dłużej niż Molly się spodziewała, i

czas szybko mijał. W końcu zadała najtrudniejsze pytanie, wewnętrznie
przygotowującsięnaodpowiedź.

-Możemipanpowiedzieć,jakiesąrealneszanseLind​say?Toznaczy,dziękuję,

background image

żepoświęciłpanczas,żebytowszystkowytłumaczyć...alejakiemaszanse?

Dotknąłjejramienia.
-Przykromi,paniPerkins,poprostuniewiemy.Rea​listycznierzeczbiorąc,bez

przeszczepu szpiku szanse wy​noszą mniej niż pięćdziesiąt procent. Lindsay
zareagowała na chemioterapię, ale, jak pani wie, kuracja była dla niej trudna i
wyjątkowo męcząca. Nie należy do tych, którzy się łatwo poddają, i czasami to
wszystkozmienia.Będziemykontynuowaćbadaniaiterapię.

WtejchwiliMollysobieprzypomniała,jakdawnoniesprawdzała,corobiCabby.

Zerknęłanaściennyzegar.Prawiedwadzieściaminut,owielezadługo.Nonie,po​-
myślała,izakończyłarozmowęzlekarzem,obiecując,żeprzyjdziejutro.

Jak się obawiała, Cabby zniknął, zabierając album ze zdjęciami, ale za to

zostawiającpustątorbępokrakersachwkształciezłotychrybek,przekąskę,której
nie przynieśli do szpitala. Spojrzała na zegarek. Gdyby Maggie tu była... nie,
skończyła dyżur i pewnie już jest w domu. Maggie, do​świadczona pielęgniarka
dyplomowana, pracowała na od​dziale onkologii-hematologii w Doernbecherze.
Mieszkałypodjednymdachemibyłyserdecznymiprzyjaciółkami.

Pierwszyprzystanek:Maggieweszłanaoddziałiruszy​łakorytarzemwkierunku

pokoju 9, pokoju Lindsay. Jej córka spała, Cabbyego ani śladu. Po paru krótkich
roz​mowach ustaliła, że tutaj nie przyszedł, więc zawróciła do głównego holu. Tu
miaładwiemożliwości:zpowrotemdoklinikialbowdrugąstronę,dowind.Wiedząc,
jak pracuje jego umysł, ruszyła ku windom. Uwielbia wciskać guziki, choć nie lubi
niczegozapinaćnaostatniguzik,pomyś​lała,iniemogłapowstrzymaćlekkiego,acz
zmartwionegouśmiechu.

Zabawawchowanegonależaładojegoulubionych,wskutekczegoobojebyliza

pan brat z miejscowymi polic​jantami, których czasami musiała wzywać, żeby
pomogli go wytropić. Cabby nie raz wymknął się cichcem z domu i wrócił równie
niepostrzeżenie. Tygodnie, czasami miesiące później Molly znajdowała w jego
pokojujakieśobce,nienależącedonichrzeczy.Uwielbiałaparatyfotograficznei
robieniezdjęć,choćbyłnieśmiałyisamnielubiłbyćfo​tografowany.Podczasjednej
ztychswoicheskapadwszedłdodomusąsiada,któryakuratniezamknąłdrzwina
klucz,zabrałstamtądaparat,wróciłdodomuischowałzdobyczpodłóżkiem.Dwa
miesiącepóźniejMollydokonałaodkry​ciaigdyprzedstawiłamudowód,Cabbybez
wahania za​brał aparat i zwrócił go prawowitemu właścicielowi, który po prostu
myślał,żegdzieśgozawieruszył.Miałanadzieję,żeCabbyniewywęszydrogina
oddziałradiologii.

Tropiłago,wypytującnapotkaneosoby,iopuściłaszpi​taldziecięcy,przechodząc

łącznikiem do głównego budyn​ku, gdzie znalazła rodzinny album ze zdjęciami. W
końcutropdoprowadziłjądowindnaOIOM,ostatniegomiej​sca,gdzieprzyszłoby
jej na myśl prowadzić poszukiwania. Cabby nie znał czegoś takiego jak normy
zachowania czy granice społeczne. Celem jego życia było zaprzyjaźnienie się z

background image

każdą napotkaną osobą, przytomną czy nieprzytom​ną, a znając jego miłość do
światełekiguzików,OIOMbyłmiejscempotencjalnejkatastrofy.Wkońcuzpomo​cą
wielupielęgniarekiwolontariuszyMollyzawęziłaterenposzukiwańdoneurologii,a
konkretnie pokoju 17. Jakoś udało mu się pokonać wszystkie przeszkody
utrudniającewstępnatenoddział-pewniewykorzystałchwilęnieuwagiiprzyczepił
się do legalnie wchodzącego gościa. Molly zbli​żyła się po cichu. Nie chciała go
przestraszyćanizakłócićspokojupacjentaczyodwiedzającychwpokoju17.

Cabbyspędziłwpokojuprawiepięćminut,zanimMol​lygoznalazła.Wnętrzebyło

słabooświetloneiciche,alekujegoradościwszędziepopiskiwałyalbopomrukiwały
licznegadżety,wróżnymrytmieitempie.Podobałomusiętu.

Było fajniej niż na zewnątrz. Po paruminutowej eksploracji z zaskoczeniem

odkrył,żeniejestsam,żenałóżkuśpijakiśmężczyzna.

-Zbudźsię!-poleciłitrąciłgowramię,niewywołującpożądanejreakcji.
-Sza-szepnął,jakbypróczniegobyłtamjeszczektoś.
Mężczyznaspałtwardo.Cabbyzauważył,żezjegoust
wystająrurki,którenapewnomusząmuprzeszkadzać.Chciałwyciągnąćjednąz

nich,alebyłazaklinowanatakmocno,żezrezygnowałzpróby,poczymskierował
uwagę na rzędy podłączonych do niego maszyn. Z fascynacją ob​serwował
światełka, jedne zmieniały kolor, drugie tworzyły fale zieleni, a jeszcze inne tylko
mrugały.

-Kałujmedupe!-wymruczałswójulubionyepitet.
Byłotammnóstwoprzyciskówipokręteł,iCabbywie​dział,coznimizrobić.Już

miał przekręcić jedną z dużych gałek, gdy pod wpływem impulsu pochylił się i
pocałowałśpiącegowczoło.

-Co,do...?!-krzyknąłktośgromko.
Cabbyzamarł,poruszająctylkooczami,zrękązawieszo​nąwpowietrzukilacali

odgałki.Spojrzałnamężczyznę,wciążnieruchomego,pogrążonegoweśnie.Musi
tubyćktośjeszcze,alenawetgdyjegooczydostosowałysiędopółmroku,nikogo
niezdołałzobaczyć.Powolipodniósłpa​lecdoustiszepnąłjaknajgłośniej:

-Sza!
Wtejchwilidrzwisięotworzyły.
-Cabby!
Znalazła go. Zabawa się skończyła i Cabby w okamgnie​niu znalazł się w jej

ramionach. Uśmiechał się szeroko, podczas gdy Molly po cichu przepraszała
towarzyszącejejosoby,którepomogływposzukiwaniachiratunku.

Tonysięześlizgiwał.Byłomuciepłoiwygodnie,gdymknąłgłowąnaprzód,patrząc

w czarną jak smoła, ale przytulną ciemność, i nie miał nic do roboty poza rozko​-
szowaniemsięwrażeniemunoszeniaipłynięcia.Wkońcuniespodziewanieznalazł
sięwpokoju,którypomrukiwał,popiskiwałibłyskałświatełkami.

Spojrzałwdółiprzeżyłwstrząs,gdyzobaczyłsiebie.Niewyglądałzbytdobrze.

background image

-Co,do...?!-krzyknął,próbującsobieprzypomnieć,jaksiętudostał.
Zasnął w izbie w lepiance Babki, przed ogniem, z Jezu​sem. Co ona niedawno

powiedziała? A tak, powiedziała, że pora. A teraz był tutaj, patrząc na siebie w
pokoju szpital​nym, podłączonego do rurek, co nie mogło być przyjemne, i
wszelkiegorodzajunowoczesnejaparaturymedycznej.

Patrzyłwnikłymświetle,jakpulchnypalecpodnosisiędomiejsca,gdziepowinny

byćjegousta.

—Sza!—szepnąłktośgłośno.
Tonyzadecydował,żeprawdopodobniejesttodobrarada,zwłaszczażedrzwisię

otworzyłyiwprogustanęłakobieta,patrzącnaniegozezmęczeniem,aletakżez
ulgą. Usłyszał jej okrzyk, „baby” albo „kawy”, co nie miało żad​nego sensu, lecz
wtedy runęła na niego kaskada czegoś cudownego, potem nastąpiła sekwencja
poplątanych obra​zów, widziana w przelocie podłoga, jakieś meble i maszyny, a
później lot prosto ku tej obcej kobiecie i zamknięcie w jej ramionach. Odruchowo
wyciągnąłrękę,alenienapotkałoporu.Choćczułwłasneciało,nieznalazłniczego
mate​rialnego, czego mógłby się złapać. Nie potrzebował. Jakaś siła trzymała go
pewnienanogachbezwzględunato,cosiędziałowokółniego,jakbyznalazłsię
wewnątrzżyrosko​pu.Nawetniepoczułzderzeniaztąkobietą,zatopoczułsłodycz
jejperfum,przemieszanązlekkimzapachempotu,wynikuzaniepokojenia.Jedyną
rzeczą, która wydawała się stała, było okno z widokiem, przed którym był
zawieszonyOdczasudoczasu,nakróciuteńkiechwile,robiłosięzanimciemno.

Gdzie,ulicha,zastanawiałsię,terazjestem?

background image

8

Czym jest dusza człowieka?

CzęstoczytujęBiblię.

Staramsięczytaćwłaściwie.

Nailemogęzrozumieć,

Jestjasnopłonącymświatłem.

BlindWillie McTell

Tony desperacko próbował przetworzyć mieszaninę obra​zów, ale czuł się uwięziony w

emocjonalnejkaruzeliwkos​micznymlunaparku.

Kobietapochyliłasięipatrzyłaprostonaniego,paręcaliodjegotwarzy.

- Cabby, już nigdy nie baw się w chowanego, nie uprze​dzając mnie o tym. Zwłaszcza gdy

przychodzimywodwie​dzinydoLindsay,dobrze?

Byłasurowa,alemiła,iTonypokiwałgłowąwrazzCab-bym,kimkolwiekonbył,kimkolwiek

była ona. Niedługo później prześliznął się przez szpitalne korytarze, razem zje​chali na dół i

poszlinaparking,gdziezapięlipasywstarym chevycaprice.

Beznadziejnyrzęch,pomyślałTony.

Zarazpotemwyrzutysumienianapłynęłynafalidoko​nanejpochopnieoceny.Byłtonawykz

rodzajutych,któresięszybkoniezmieniają.

Gdy zjechali ze wzgórza, Tony wreszcie się zorientował, gdzie są, na krętej drodze

biegnącej przez lesisty teren po​między kompleksem OHSU i miastem. Było niemal tak, jakby

kobietawiozłagodojegoapartamentowca.Alena MacadamAvenue minęlijegomieszkaniei

pojechali w kie​runku mostu Sellwood, przeskoczyli rzekę Willamette, a potem skręcili z

McLoughlin Boulevard naboczneuliceprzyMilwaukieHighSchool.

W tym czasie Tony zdążył wykombinować, że jest w czy​jejś głowie, w głowie kogoś o

imieniuCabby,byćmożesynakobietyzakierownicą.

Niebyłpewien,ktomożegousłyszeć,jeślisięodezwie,dlategopowiedziałcicho:

-Cabby?

Głowasięobróciła.

-Co?-wymamrotałktośniewyraźnie.

- Nic nie mówiłam, skarbie! - napłynął głos z fotela kie​rowcy. - Prawie jesteśmy w domu.

DziśMaggierobikola​cję,ajamamtrochępiwakorzennegoińilladlaciebienadeser.Jakto

sięcipodoba?

-Początku!

-Apotemdołóżka,dobrze?Mamyzasobądługidzień,ajutromuszęwrócićdoLindsayw

szpitalu,wporządku?

-Początku.Cnabbyjedzie!

-Niejutro,skarbie.Jutroidzieszdoszkoły,awieczoremkumpelkaMaggiezabierzeciędo

kościoła.Chcesz?Chceszpójśćdokościołaispotkaćsięzprzyjaciółmi?

-Początku.

Teraz Tony wiedział, że jest w głowie chłopca, który nie należy do najbardziej

komunikatywnychwświecie.Zdałsobierównieżsprawę,żechoćpatrzyjegooczami,bardziej

to przypomina spoglądanie przez okno. Było to dziwne wrażenie, możliwość skupiania wzroku

nieko​niecznienatym,nacospoglądałCabby.Błyskiciemnoś​cibyłymruganiemiterazTonyjuż

prawieniezwracałnanieuwagi.

background image

Tony chciał zobaczyć twarz Cabby'ego w lusterku wstecz​nym, ale znajdowało się na skraju

polawidzenia,więcsięnieudało.

-Cabby,ilemaszlat?-zapytałTony.

- Szefnaszcze - odparł Cabby bez namysłu, po czym za​czął się rozglądać, szukając źródła

głosu.

-Tak, Cabby, szesnaście. Jesteś moim dużym chłopcem. Kto cię kocha, Cabby? - dobiegły

słodkiesłowazfotelakierowcy,słowa,którekrzepiłyiprzywracałypoczucienor​malności.

Tonyczuł,jakCabbysięodpręża.

-Mamusia!

- Zgadza się! I zawsze będzie, Cabby. Mamusia zawsze będzie cię kochać. Jesteś moim

słoneczkiem!

Pokiwałgłową,wciążsprawdzając,czyniktsięniechowanatylnymsiedzeniu.

Dotarlidoskromnegodomuzczteremasypialniamiwskromnejokolicyiskręcilinapodjazd.

Na ulicy stał now​szy sedan, wgnieciony z tyłu po stronie kierowcy. Weszli do małego

przedpokoju,gdzieCabbynajwyraźniejznałusta​lonyporządek,bościągnąłkurtkęipowiesiłją

na haczyku na ścianie, potem odpiął rzepy i zdjął buty. Ustawił je ideal​nie równo na swoim

miejscu, przestawiając kilka innych par, po czym poszedł za mamą do kuchni. Druga kobieta

pochylała się nad rondlem z czymś, co roztaczało cudowny aromat, parując na płycie

kuchennej.

- Kumpelka Maggie! - krzyknął Cabby i rzucił się na nią, czarną kobietę w fartuchu

osłaniającymszpitalnystrój,aleniemaskującymfaktu,żemanaczymusiąśćiczymod​dychać.

- Cnabby! - oznajmił i Tony’ego przemyło niczym nieskrępowane uczucie, jakim darzył ją ten

chłopiec.

Nietylkowidziałjegooczyma,aleteżczułemocjeko​ziołkującewjegowewnętrznymświecie,

czułjegoduszę,iwszystkownimnacałygłoskrzyczało,żeufatej Maggie.

-Ha,czytonieCabby,mójulubionyCarstenOliverPerkins? Cabby, Cabby, będzie z ciebie

piesnababy.Maszdlamniejedenzeswychwyjątkowychuścisków?

Wzięlisięwramiona.Cabbyześmiechemzadarłgłowę.

-Głodny!

- Założę się, po ciężkim dniu pracy. Może pójdziesz się umyć, a ja naleję ci miskę twojej

ulubionejzupyzniczego,zgrzybami,groszkiemikluskami?

-Początku!-Cabbypopędziłdołazienki,gdziesięgnąłpomydłoiodkręciłkurek.

Tony spojrzał w lustro i po raz pierwszy zobaczył mło​dzieńca, do którego umysłu wtargnął.

Jedno spojrzenie i stało się jasne, że Cabby ma zespół Downa. To wyjaśniło sprawę

porozumiewaniasię,atakżerelacjizotaczającymigoosobami.Cabbypochyliłsięiuśmiechnął

do Tony'ego, jakby mógł go zobaczyć, a piękny uśmiech, całą twarzą, rozświetlił go od

wewnątrzinazewnątrz.

Tony nie znał żadnej „upośledzonej” osoby. Nie był nawet pewien, czy tak ich się nazywa;

może w dzisiejszych czasach właściwe określenie brzmi „umysłowo niepełnosprawni” albo

jeszczeinaczej.Jegoopiniedotyczącesprawpozabizne-sowychnieopierałysięnadowodach

czy doświadczeniu, był jednak przekonany o ich prawdziwości. Ludzie w rodzaju Cabby'ego

bezproduktywnie drenują zasoby społeczeństwa, są cenni tylko dla swoich rodzin. Wierzył, że

społeczeństwotolerujeichzpowoduswoichliberalnychprzekonań,niedlatego,żemająjakąś

faktyczną wartość. Tony dobrze pa​miętał, jak bez krzty wyrzutów sumienia wygłaszał takie

poglądy na przyjęciach koktajlowych. To łatwe, stworzyć kategorię osób, opatrzyć etykietką

„opóźnieni”czy„niepeł​nosprawni”,irozciągnąćosądnagrupęjakocałość.Zasta​nawiałsię,czy

nie jest to sednem wszystkich uprzedzeń. Generalizowanie jest znacznie łatwiejsze niż

postrzeganiekażdegojakojednostkę,kochanąikochającą.

Kiedynadeszłaporakolacji,chwycilisięzaręcewokółmałegostolikaiMollyzwróciłasiędo

Cabbyego:

-Cabby,komujesteśmywdzięcznizatendzień?

Rozpoczęłosięrecytowaniedługiejlistyludzi,którzy,czy

otymwiedzieli,czynie,znaleźlimiejscewewdzięcznychsercachtejtrójki.Listaobejmowała

każde z nich, Jezusa, Lindsay, lekarzy i pielęgniarki ze szpitala, rolnika, który wy​hodował

warzywapływającewzupie,ludzi,którzywydoilikrowynamlekoimasło,azwłaszczanalody,

Teda,przy​jaciółzeszkoły,producentówpiwakorzennegoiczeredęinnych,uczestniczącychw

wyrażaniu miłości Boga. Tony mało nie parsknął głośnym śmiechem, gdy Cabby świsnął

kromkęchlebapodczastychwyrazówwdzięczności.

W czasie posiłku słuchał i doświadczał. Gdy Cabby jadł, Tony dosłownie czuł smak zupy i

świeżego chleba, i jak wszystko rezonuje w środku Cabby’ego, szczególnie nilla, (lody

background image

waniliowe) i korzenne piwo. Patrząc przez jego oczy, z rozmowy Maggie i jego mamy Molly

wywnioskował, że Lindsay jest młodszą siostrą chłopca, bardzo chorą, i że leży w

Doembecherze, jednym z dwóch szpitali dziecięcych w kompleksie OHSU. Molly już ustaliła w

pracy, że ju​tro znów weźmie wolne, a Maggie, która mieszkała z nią i z dziećmi, zajmie się

Cabbym,odbierzegozeszkołyiwie​czoremweźmiezesobądokościoła.

Kiedy Cabby sikał przed snem, Tony z zakłopotaniem odwrócił wzrok, ale odczuwał

towarzyszącą tej czynności ulgę, którą przez całe życie uważał za rzecz oczywistą. Takie

drobiazgi wynagradzają codzienną rutynę, przeważnie lek​ceważone i niezauważane, ale

całkiem ważne. Cabby włożył piżamę wzorowaną na kostiumie Spidermana, wyszczotko- wał

zębyiwskoczyłdołóżka.

- Gotowy - wrzasnął i chwilę później Molly weszła do sypialni, zapaliła nocną lamkę w

kształciebiedronkiizga​siłagórneświatło.

Usiadłanałóżkuoboksynaipochyliłasięnasekundę,chowająctwarzwdłoniach.Tonyczuł,

jak w Cabbym na​rastają emocje, gdy próbował coś powiedzieć. Nie udało się, więc tylko jej

dotknął,poklepałpoplecach.

-Początku,mamusiu!Początku?

Odetchnęłagłęboko.

-Tak,Cabby,wporządku.Mamciebie,iLindsay,iMag​gie,iJezusa.Tobyłpoprostudługi

dzieńimamusiajestzmęczona,towszystko.

A potem pochyliła się, położyła głowę na piersi syna i za​częła śpiewać coś, czego Tony nie

słyszałod...odkiedy?Odczasu,gdybyłmały.Terazwgłosietejkobietysłyszałśpiewswojej

matki i nagle ogarnął go głęboki smutek. Czuł łzy spływające po twarzy, gdy ta matka

śpiewała:

-Jezusmniekocha,jawiem,

Cabbyśpiewałpowoli,urywanie,monotonnymgłosem:

-Je-zumekofa.

Tony próbował śpiewać, ale nie pamiętał słów, jego emo​cje kotłowały się w kaskadzie

wspomnieńitęsknoty.

-Cabby,skarbie,dlaczegopłaczesz?-Mollyotarłałzyztwarzysyna.

-Smutny!-Cabbypostukałpalcamiwserce.-Smutny!

***

Tonyocknąłsięzełzamizebranymiwmałżowinachuszu.Usiadłiodetchnąłgłęboko.Babka,

która szturchała go w pierś, żeby go zbudzić, podała mu kubek czegoś, co wyglądało jak

kawa,alepachniałojakherbata.

- Masz, wysmarkaj nos! - poleciła, podając mu czystą szmatkę. - Powinniśmy ci nadać

porządnieindiańskieimię,Ten,KtóryDużoPłacze.

- Jak chcesz - to było wszystko, co mógł wymyślić w od​powiedzi. Wciąż odczuwał skutki

niespodziewanychemo​cji,którychresztkiniechciałysięrozproszyć.

Wreszciezebrałmyślinatyle,byspytać:

-Jaktowogólemożliwe?

Uśmiechnęłasięszeroko.

-Potężneczary,ogieńkwantowy-odparła.-Poprostupomyśl,ktozadajepytanie.Facetw

śpiączce w Portland, stan Oregon, pyta we własnej duszy kobietę z plemienia Lakota, jak to

sięstało,żewylądowałwoczachwyjątkowegochłopcawPortland,stanOregon.Wydajemi

się-powie​działazchichotem-żetoniewymagażadnegowyjaśnienia.

-Oczywiście.-Tonywyszczerzyłzęby,alezarazpo​temspoważniał.-Więctowszystkosię

dziejenaprawdę?Lindsaynaprawdęjestchora,iCabby,wiesz,ijegomatka,iMaggie?

-Wczasierzeczywistym-odparłaBabka.

-Atuiteraz,toniejestczasrzeczywisty?-zapytałTony.

-Innyczasrzeczywisty.-Chrząknęła.-Bardziejczaspomiędzy.Niepytaj,pij.

Siorbnąłnapróbę,ostrożnie,przygotowanynajakieśpas​kudztwo,alezałożenieokazałosię

fałszywe.Aromatnapo​juwsączyłsięwjegopierś,rozgrzewającgoiprzepełniającwrażeniem

absolutnegozadowolenia.

-Na to też nie mam zamiaru odpowiadać - powiedziała, przewidując jego pytanie. - Wierz

mi, nie chcesz wiedzieć. I nie mów mi, że mogłabym zarobić kupę forsy, gdybym sprzedała

przepis.

Spojrzałnaniąkoso,aleniedrążyłtematu.

background image

-Więcdlaczegotambyłemidlaczegowróciłem?-za​pytał.

- Jesteś tu z mnóstwa powodów - zaczęła. - Tata nigdy nie robi niczego tylko w jednym

celu, a większości z nich byś nie pojął, nawet gdybyś miał okazję je poznać. Wszyst​kie są

przędządotkania.

-Zdradziszmichoćjedenpowód?

- Jednym z powodów, mój drogi, było usłyszenie przez ciebie śpiewającej matki. Jeśli nic

innego,towystarczy​ło.-Wrzuciłapolanodoogniaipoprawiałakłody,dopókizsatysfakcjąnie

uznała,żewszystkiesąidealnieułożone.

Tony zatracił się w jej odpowiedzi i przez pewien czas bał się odzywać, przepełniony

emocjami.

-Zgadzamsię-rzekłwkońcu.-Tobyłwystarczającypowód,aczkolwiekbardzobolesny.

-Dousług,Anthony.

Milczeli przez pewien czas. Tony patrzył w ogień. Babka przysunęła stołek tak blisko do

niego,żesięznimzetknęła.

-Idlaczegoterazjestemtutaj,nietam?

-Cabbyśpi,iwolał,żebyniebyłocięwjegośnie-od​parła,jakbybyłotonajbardziejlogiczne

wyjaśnienie.

-Wolał?-SpojrzałnaBabkę,któraspoglądaławogień.-Cotoznaczy,wolał?Wiedział,że

tambyłem?

-Jegoduchwiedział.

Tony nie zareagował. Siedział, czekając. Jego brwi unios​ły się pytająco. Wiedział, że Babka

wie,ocochcezapytać.

-Próbawyjaśnieniaistotyludzkiej-zaczęła-istoty,którajestjednostką,jednością,ajednak

składasięzdu​cha,zduszyizciała,przypominapróbęwyjaśnieniaBoga:Duch,OjcieciSyn.

Tylkodoświadczenieiwięźmogądaćzrozumienie.

Czekał,nawetniewiedząc,jaksformułowaćnastępnepytanie.

-Cabby,jakty-kontynuowała-jestduchemprzenika​jącymduszęprzenikającąciało.Alenie

jesttoprosteprze​nikanie.Totanieciuczestnictwo.

-Dzięki. — Usadowił się wygodniej i wypił kolejny łyk, powoli, delektując się smakiem. - To

wielcepomocne,Babko.

-SarkazmpochodziodBoga!Taktylkomówię.

Tonysięuśmiechnął,podczasgdyonazachowałaka​mienneoblicze,bardziejdlaefektuniżz

jakiegośinnegopowodu.Zadziałało.

-Nodobrze,jeszczeraz.Powiedziałaś,żeCabbywolał?

- Anthony, ciało Cabbyego, jak twoje, jest uszkodzo​ne, a dusza zmiażdżona i pokrzywiona,

jednak jego duch żyje i ma się dobrze. Ale choć żyje i ma się dobrze, jest podporządkowany

zepsutym i zgniecionym częściom jego osoby, jego duszy i ciału. Czasami słowa nie

wystarczają,żebysięzrozumieć.Kiedymówię„jegociało”albo„jegodusza”,albo„jegoduch”,

brzmitotak,jakbykażdyztychelementówbyłjakąśrzeczączykawałkiem,którysięposia​da.

Musisz zrozumieć, gwoli ścisłości, że ty „jesteś” swoim ciałem, „jesteś” swoją duszą i „jesteś”

swoim duchem. Jesteś przenikniętą i przenikającą się wzajemnie całością, jednoś​cią

różnorodności,alezasadniczojednością.

- To nie ma dla mnie większego sensu. Wierzę ci, tylko nie wiem dokładanie, w co wierzę.

Chybabardziejodbie​ramniżpojmuję,comówisz...Poprostubardzomuwspół​czuję.

-Cabby'emu?Onpowiedziałtosamootobie.

Tonyuniósłgłowę,zaskoczony.

-Tak, nie musisz mu współczuć. Jego ułomność jest po prostu bardziej oczywista niż twoja.

Nosi ją na zewnątrz, widoczną dla wszystkich, podczas gdy ty trzymasz swoją pod kluczem i

chowasz najlepiej jak umiesz. Cabby posia​da wewnętrzną wrażliwość i zmysły znacznie

bardziej roz​winięte niż twoje. Widzi rzeczy, na które ty jesteś ślepy, wykrywa dobro i

niebezpieczeństwo w ludziach szybciej od ciebie, a jego percepcja jest znacznie bardziej

przenikliwa. Po prostu ogranicza go niezdolność do komunikowania się, ułomne ciało i dusza

odbijające ułomny świat. Tylko nie zaczynaj robić porównań, żebyś nie poczuł się źle — kon​-

tynuowała Babka. - Ty i Cabby odbywacie różne podróże, ponieważ każdy z was jest

wyłączniesobą.Życienigdyniemiałopolegaćnaporównywaniuczyrywalizacji.

Tonywestchnął.

-Czymzatemwłaściwiejestdusza?-zapytał.

- Ach, to głębokie pytanie. Na które nie ma ścisłej odpo​wiedzi. Jak powiedziałam, nie jest

własnością, jest życiem. To Cabby-który-pamięta, to Cabby-który-sobie-wyobraża, to Cabby-

który-tworzy,którymarzy,któryzachowujesięzbytemocjonalnie,którykocha,którymyśli.Ale

background image

Cabbyjakoduszamieszkawewnątrzwymiarówograniczonychprzeztego,kimCabbyjestjako

ułomneciało.

-Toniewydajesięsprawiedliwe.

-Sprawiedliwe?—wymamrotałaBabka.—Atodobre.Anthony,nicniejestsprawiedliwew

ułomnym świecie pełnym ułomnych ludzi. Sprawiedliwość stara się być spra​wiedliwa, lecz za

każdymrazemzawodzi.Nigdyniemaniczegosprawiedliwegowłasceczywwybaczeniu.Kara

nigdy nie przywraca sprawiedliwości. Przyznanie się do winy nie czyni rzeczy sprawiedliwymi.

Zycie nie polega na przyznawaniu sprawiedliwej nagrody za właściwe postępo​wanie. Umowy,

prawnicy, choroby, władza, nic z tego nie dba o sprawiedliwość. Może lepiej wyrugujcie

martwe sło​wa z waszych języków, może lepiej skupcie się na żywych słowach, takich jak

miłosierdzie, życzliwość, wybaczanie i łaska. Może wtedy przestaniecie przejmować się tak

bar​dzoswoimiprawamiitym,cowedługwasjestsprawiedli​we.-Przerwałatyradę.-Taktylko

mówię...

Milczeliprzezchwilę,znówpatrzącwprzygasającyogień.

-Więcdlaczegogonienaprawisz?-zapytałcichoTony.

Babkarówniecichoudzieliłaodpowiedzi.

- Anthony, Cabby nie jest zepsutą zabawką, rzeczą do naprawienia. Nie jest domem, który

można wyremonto​wać. Jest człowiekiem, żywą istotą, która będzie istniała wiecznie. Kiedy

MollyiTeddypostanowilispłodzić...

-Teddy?-przerwał.

- Tak, Teddy, Ted, Theodore, były chłopak Molly, ojciec Cabby'ego, i tak, porzucił Molly i

rodzonegosyna.

TonyspojrzałnaBabkę.Jegozaciśnięteustawyrażałydezaprobatęiwerdykt.

- Anthony, prawie nic nie wiesz o tym człowieku, wy​ciągnąłeś wnioski z paru zasłyszanych

słów. Uważasz go za szuję, ja zaś myślę o zbłąkanej owcy, zgubionej monecie, synu

marnotrawnymalbo...-skinęłagłowąwjegostro​nę-utraconymwnuku.

Pozwoliła mu prowadzić wewnętrzną debatę, borykać się z implikacjami jego postrzegania

wszystkiegoiwszystkich.Poczułsięchory.Znówmiałprzedsobąkolejnąmasywnąciemność,

którą od dawna cenił jak skarb, a która teraz rosła, gdy się miotał, podejmując próby

samousprawiedliwienia. Bez względu na to, jak bardzo mentalnie się gimnastykował albo jak

bardzo próbował ją zamaskować, jego skłonność do ferowania wyroków stawała się coraz

bardziej straszna i przerażająca, grożąc zniszczeniem w nim wszystkiego, co kiedykolwiek

mogłouchodzićzadobre.

Poczuł dotyk ręki na ramieniu i to wystarczyło, żeby go wyrwać z tego ciemnego miejsca.

Babkaprzytuliłatwarzdojegotwarzyipowolisięuspokoił.

- Nie pora na nienawiść do samego siebie, Anthony - rzekła łagodnie. - Ważne, żebyś

rozumiał, że potrzebowałeś umiejętności oceniania, by przetrwać okres dzieciństwa. To

pomagało zapewnić bezpieczeństwo tobie i twojemu bra​tu. Obaj żyjecie dzisiaj częściowo

dzięki temu, że miałeś tę umiejętność w swojej podręcznej skrzynce z narzędziami. Jednakże

takienarzędziawkońcupozbawiająsiłistająsiębardzowymagające.

-Widziałemto.Odrażające.Jakmamprzestać?-Nie​malbłagał.

-Przestaniesz,mójdrogi,kiedyzaufaszczemuświęcej.

Ciemna fala się cofnęła, ale Tony wiedział, że nie znik​nęła, przyczaiła się jak potwór

czyhający na kolejną okazję. Na razie okiełznała ją obecność tej kobiety. To już nie była tylko

graanibeztroskaprzygoda.Tobyławojnaiwydawałosię,żepolebitwyleżywjegowłasnym

sercuiumyśle;coś

staregoiurażonegościerałosięzczymś,codopierozaczy​nałosięwyłaniać.

Babkaprzyniosłamunastępnynapój,pachnącyziemiąikrzepki.Czuł,jakkoziołkujewjego

gardleirozpraszasiępociele,sięgającnawetczubkówpalcówrąkinóg.Ciarkiprzebiegłymu

pokrzyżuiBabkasięuśmiechnęła,usatys​fakcjonowana.

-Niepytaj,niepowiem,niesprzedam-mruknęła.

Zaśmiałsię.

-CzyniebyliśmywtrakcierozmowyoCabbym?-przy​pomniał.

-Później.Nadeszłapora,byśwrócił.

-Wrócił?Toznaczy,doCabby'ego?-zapytał,aonapo​kiwałagłową.

-Niemusisz,nowiesz,czegośzrobić?

- Ogień kwantowy? - Obdarzyła go szerokim, serdecz​nym uśmiechem. -To była tylko

dziecinnazabawa,mała...-zakręciłabiodrami-jarmarcznasztuczka!Nie,niczegoniemuszę.

Jeszcze jedno, Anthony: w niezręcznej sytuacji, gdy w porę się zorientujesz, po prostu zrób

obrót.

background image

-Obrót?-zapytał,zdziwiony.

-Tak,przecieżwiesz...-Babkapodskoczyłaizrobiłaćwierćobrotu.-Jaksztuczkaztańca

nalinie.

- Możesz to zrobić jeszcze raz, po prostu żebym dobrze zapamiętał? - Próbował ją

podpuścić.

-Nie-odparłazuśmiechem.-Razwystarczy.Iniespodziewajsię,żeznowutozobaczysz.

Obojesięroześmieli.

-Aterazjużidź!-Byłtonieledwierozkaz.

Iposzedł.

background image

9

Burza w zgromadzeniu

Kobietatojedynaistota,którejsięboję,bowiem,

żemnieniezrani.

AbrahamLincoln

Tonyprzybyłpodkoniecśniadania.ResztkinatalerzuCabby'egoświadczyły,że

zjadłburritozkurczakiem,fasoląiserem.Błogiezadowolenie,któregoogarnęło,
jasnoda​wałodozrozumienia,żetojegoulubionapotrawa.

-Cabby,maszdwadzieściaminutnazabawę,nimza​wiozęciędoszkoły.Maggie

cięodbierze,bojamuszęod​wiedzićLindsay,iwieczoremweźmieciędokościoła.
Po​dobacisiętenplan?

-Początku.
- I wiesz co? Kumpelka Maggie przyrządzi kurczaka na kolację i pozwoli ci

oskubaćmięsozkości.

Cabbybyłzachwyconyiuniósłrękę,żebymamaprzy​biłapiątkę.Zadowolonyze

świata, potruchtał do swojego pokoju i zamknął drzwi. Sięgnął pod łóżko, wyjął
futerałgitary.Wewnątrzznajdowałasięczerwonazabawkowagi​taraidroginaoko
aparatcyfrowy.Ucieszony,żewszystkojestnaswoimmiejscu,zatrzasnąłwiekoi
schował futerał pod łóżko. Rozejrzawszy się, zauważył ulubioną książeczkę z
obrazkami i zaczął ją wertować. Dotykając kolejne zwie​rzątka, mamrotał na tyle
zrozumiale, że Tony mógł poznać, iż zna każde z nich. Ale jedno albo zabiło mu
klina,alboniewiedział,jakwymówićjegonazwę,bosiedział,stukającpalcempod
obrazkiem.

Tonyniezdołałsiępowtrzymać.
—Ro-so-mak-palnąłbeznamysłuizamarł.
PodobniejakCabby.Zatrzasnąłksiążkęisiedziałprzez

prawiedziesięćsekundwabsolutnymbezruchu,tylkojegowzrokśmigałpopokoju

w poszukiwaniu źródła głosu. Wreszcie powoli otworzył książkę i zaczął stukać
palcempodobrazkiem.

-Rosomak-powiedziałTonyzrezygnacją,świadom,żesięzdradził.
—Kałujmedupe!—pisnąłCabby,kołyszącsiędoprzoduidotyłuiprzyciskając

rękędoust.

-Cabby?!—Głosmatkidobiegłzinnegopokoju.-Cojacimówiłam?Niemów

tegosłowa,dobrze?

background image

-Początku!-wrzasnąłizgiąłsięwpół,poduszkątłumiącśmiechizachwyt.
Usiadł,otworzyłksiążkęitymrazempostukałwzdjęciepowoliizrozmysłem.Za

każdymrazem,gdytorobił,Tonymówił„Rosomak!”,awówczasCabbywciskałsię
wpo​duszkęwatakuchichotania.

Wpewnymmomenciesturlałsięnapodłogę,szybkorzuciłokiempodłóżko,żeby

sprawdzić,czyniktsiętamnieukrywa.Zajrzałdoszafy,któraniezawierałaniczego
oprócz zwykłych rzeczy. Nawet z wahaniem zerknął za komodę. W końcu stanął
pośrodkupokojuipowiedziałgłośno:

—Szcze-raz.

-Chceszczegoś',Cabby?-zapytałajegomatka.
-Cabby,zrobiętojeszczeraz,alesza-poprosiłTony.
-Nee!-krzyknąłCabbydomamy,poczymszepnął:-Kałujmedupe!-Izwinąłsię

wkłębek.

Tony też się śmiał, porwany przez czystą radość chłopca z tej niezwykłej

przygody.

Nie szczędząc starań, żeby tłumić chichotanie, Cab​by podniósł koszulę w

poszukiwaniutajemniczegogłosu.Obejrzałpępekimiałzamiarściągnąćspodnie,
gdyTonyprzemówił:

-Cabby,przestań.Niesiedzęwtwoichspodniach.Jestemw...-Urwał,próbując

znaleźćsłowa.-Jestemwtwoimser​cu,iwidzętwoimioczami,imogęmówićdo
ciebiewtwo​ichuszach.

Cabbyzasłoniłoczy.
-Tak,terazniewidzę-powiedziałTony.
Cabbyzasłaniałiodsłaniałoczy,aTonyzakażdymra​zemokreślałaktualnystan

widzialności.Wydawałosię,żezabawamożetrwaćbezkońca,gdynagleCabbyją
przerwał i podszedł do komody z lustrem. Spojrzał z bliska w swoje oczy, jakby
mógł zobaczyć głos. Z determinacją zaciskając usta, odsunął się, przejrzał w
lustrze,przyłożyłręcedopier​siioznajmił:

-Cnabby.
-Cabby-zacząłTony-jamamnaimięTo-ny!To-ny!
-Ta-Ni-powiedziałniewyraźnie.Apotemnastąpiło
nieoczekiwane, kompletnie zaskakując Tony'ego. Z wybu​chem promiennego,

szerokiego uśmiechu, chłopiec położył ręce na sercu i powiedział miękko: - Ta-
Ni...pszaciel!

-Tak,Cabby-napłynąłgłos,czułyiżyczliwy.-TonyiCabbysąprzyjaciółmi.

-Taaa!—Chłopiecpoderwałrękędopiątki,agdyzrozu​miał,żeprzecieżnikogo

tamniema,trzepnąłwniewidzial​nąrękęniewidzialnegogłosu.

Potem przyszła kolej na następne nieoczekiwane: patrząc w lustro, z trudem

wymawiającsłowa,Cabbyzapytał:

-Ta-NikofaCnabby?

background image

Tonywpadłwpułapkęzłożonegoztrzechsłówpyta​nia.Cabbypodjąłwysiłekimiał

wolęspytać,onjednakniemiałtego,czegowymagałoudzielenieodpowiedzi.Czy
kocha tego chłopca? Przecież tak naprawdę go nie zna. Czy umie kochać
kogokolwiek? Czy kiedykolwiek wiedział, czym jest miłość? I jeśli nie, jak by ją
rozpoznał,gdybykie​dyśjąznalazł?

Chłopiecczekałzuniesionągłową.
-Tak,kochamcię,Cabby-skłamałTony.Natychmiastwyczułrozczarowanie.
Cabbyskądświedział.Spuściłwzrok,alesmutektrwałtylkoparęsekund.Znowu

uniósłgłowę.

-Pełnegodna-powiedział.
Pełnegodna...Pełnegodnia?-zastanowiłsięTony.Mó​wiłpełnegoczy...pewnego

dnia? I nagle go olśniło. Cabby mówił „pewnego dnia”... pewnego dnia Tony go
pokocha.Miałnadzieję,żetoprawda.MożeCabbywiedziałcoś,

oczymonniemiałpojęcia.

***

Przybyli do sali lekcyjnej, gdzie Cabby, i tym samym Tony, mieli spędzić większą

część dnia. Szkoła dla opóź​nionych w rozwoju, do której uczęszczało kilkunastu
na​stolatków,znajdowałasięnaterenieliceumpełnegonor​malnierozwijającychsię
rówieśników,alebyłaoddzielonaodgłównegobudynku.Panowałatambezustanna
aktyw​ność i Tony był zdumiony umiejętnościami, jakie Cabby opanował pomimo
swoich deficytów. Wprawdzie czytał na poziomie młodszego przedszkolaka, ale
umiał rozwią​zywać proste działania matematyczne. Celował zwłaszcza w
posługiwaniusiękalkulatorem;wczasieporannychzajęćdyskretnieprzywłaszczył
sobiedwiesztuki,którezamelino​wałwplecaku.Miałrówniedużąwprawęwpisaniu
słów, niemal jakby były rysunkami, które po mistrzowsku ko​piował z tablicy do
jednegozwielujużnimizapełnionychzeszytów.

Tony siedział cicho, nie chcąc przyciągnąć uwagi ani do siebie, ani do niego.

Młodzieniec wyraźnie rozumiał wspól​ną tajemnicę, ale przy każdej okazji w ciągu
dniaznajdowałlustro,pochylałsięiszeptał:

-Ta-Ni?
-Tak,Cabby,wciążtujestem.
Cabbysięuśmiechał,energiczniekiwałgłowąiwracalidozajęć.
Tony był zaskoczony życzliwością i cierpliwością na​uczycieli, personelu i kilku

uczniów,którzyprzychodzilizeswojejszkoły,żebytupomagać.Iluludzi,zastanawiał
się,codzienniepoświęcaczasitroskężyciuinnych?

NalunchCabbyzjadłodgrzaneresztkiśniadaniowegoburrito,paluszekserowyi

parę ciastek z figami. Wydawa​ło się, że wszystko jest jego ulubionym jedzeniem.
Zajęcia gimnastyczne były połączeniem tańca i komedii omyłek, ale wszystkim

background image

udałosięprzeżyć.Tonyniebyłprzyzwycza​jonydotegoświata,byłjegojeńcem,ale
czuł,żekażdedo​świadczeniejestafirmacjąrzeczywistości.Tożycie,zwyczaj​ne,a
jednaknadzwyczajneinieoczekiwane.Gdziebyłprzezwszystkietelata?Ukrywał
się, taka odpowiedź przyszła mu do głowy. Może nie była to cała prawda, ale na
pewnojejczęść.

Spędzanie czasu z tymi dziećmi okazało się niespodzie​wanie przyjemne i

jednocześnie trudne. Boleśnie obnażyło jego porażki rodzicielskie. Przez pewien
czas sumiennie pró​bował, nawet czytał książki o roli ojca w wychowaniu, nie
szczędził starań, ale po Gabrielu... zostawił te sprawy Loree i wrócił do
bezpieczniejszego świata powodzenia, produk​tywności i pieniędzy. Ukłucia żalu,
które w ciągu tego dnia dały o sobie znać, wciskał z powrotem do szaf i
zakamarkówswojejduszy,gdziełatwiejmógłjezignorować.

Maggieprzybyłaoczasie,wciążwstrojuszpitalnym.Kiedyweszła,profesjonalnai

towarzyska, rozjaśniła całą salę. Gdy zawiozła ich do domu, oczyściła kurczaka,
przy​rządziła dodatki i zapakowała wszystko razem do piekarni​ka. Cabby, trochę
wkurzony,żenieudałomusięprzemy​cićżadnegokalkulatoraprzezszkolnepunkty
kontrolne,zająłsiępuzzlami,kolorowankamiidługąbitwąoZeldę,grąwideo,którą
miałopanowaną.Coparęminutszeptał:„Ta-Ni?”,sprawdzającobecność,akiedy
Tonyodpowiadał,zawszebyłnagradzanyszerokimuśmiechem.

Gdy kurczak trochę ostygł, Cabby umył ręce, po czym szybko i sprawnie obrał

mięso z kości. Dłonie miał tłus​te i upaćkane, podobnie jak podbródek i usta, do
których tajemniczym sposobem znajdowały drogę kawałki z ulu​bionych części.
Kolacja była prosta, mięso z kurczaka plus tłuczone ziemniaki i gotowane
marchewki.

-Cabby,pomócciwybraćubraniedokościoła?-zapy​tałaMaggie.
-Jacipomogę-szepnąłTony,jakbygomogłausłyszeć.
- Nee - szepnął Cabby i z szerokim uśmiechem poma​szerował do swojego

pokoju.

Razem przeglądali szafę i szuflady, aż zgodzili się na jeden odpowiedni strój:

dżinsy,pasek,koszulazdługimiręka​wami,zzatrzaskamizamiastguzików,iczarne
tenisówki zapinane na rzepy. Wkładanie ubrania zajęło trochę czasu, przy czym
szczególnewyzwaniestanowiłoprzeciągnięciepaskaprzezszlufki,alewkońcusię
udało.Cabbypopędziłzpowrotemdokuchni,żebyzaprezentowaćsięMaggie.

-Spójrznasiebie!-zawołała.-Ależprzystojnymłodyczłowiek!Isamtowszystko

wybrałeś?

-Ta...—zacząłCabby.
-Sza!-szepnąłTony.
-Sza!-szepnąłCabby,przykładającpalecdoust.
- Co to znaczy, sza!? - Maggie się roześmiała. - Nie ma mowy, nie dam się

uciszyć. Muszę powiedzieć, jaki przy​stojny i dorosły jest mój Cabby. Chyba

background image

oznajmię to całemu s'wiatu. Możesz zmykać i pograć sobie jeszcze przez parę
minut.Wtymczasieuszykujęsiędokościoła.

Dokościoła,pomyślałTony.Jegonoganiepostaławkościeleodczasupobytuu

ostatniej pobożnej rodziny zastępczej. On i Jake musieli cicho, w ich pojęciu
godzina​mi, siedzieć na twardych drewnianych ławkach, które wy​dawały się
narzędziami tortur. Pomimo niewygody często zasypiali, ukołysani monotonnym
monologiem kaznodziei. Uśmiechnął się, wspominając, jak się zmówili i pewnego
wieczoruwkościele„poszlinacałość”znadzieją,żeza-punktująurodziny.Uwaga,
jaką przyciągnęło ich nawró​cenie, z początku przynosiła satysfakcję, ale szybko
stało się jasne, że „zaproszenie Jezusa do swojego serca” dramatycz​nie
zwiększyłooczekiwaniabezwzględnegoprzestrzeganiamnóstwazasad,ategosię
niespodziewali.WkrótceTonyzostał„religijnymrenegatem”,atakategoria,jaksię
prze​konał,byłaowielegorszaniżpierwotnebyciepoganinem.

Życie dziecka w rodzinie zastępczej było wystarczająco trudne. Życie

przybranegodziecka,którewypadłozłask,okazałosięnieporównywalniegorsze.

AleMaggieiCabbysprawialiwrażeniepodekscytowa​nych,więcTonybyłciekawy.

Możewciągulatjegonie​obecnościcośsięzmieniło.

Maggie, seksowana ślicznotka, zrobiła umiarkowany ma​kijaż, włożyła elegancką

sukienkę, która podkreślała jej naj​bardziej urocze cechy, i czerwone pantofelki na
wysokich obcasach, pasujące do torebki kopertówki. Przejrzała się w lustrze,
wygładzając parę zmarszczek, leciutko wciągając brzuch, potem z aprobatą
pokiwałagłową,wzięłapłaszczizłapałaCabbyegozarękę.

Niedługo później skręcili na parking Kościoła Ducha Świętego i Boga w

Chrystusie Maranatha, dużego kościo​ła miejskiego, do którego często chodziła z
Cabbym.Tegodniapozamsząodbywałosięwieczornespotkaniemłodzie​ży,więc
kościółpękałwszwach,pełengwaruikrzątaniny.Tonybyłpodwrażeniem,patrząc
namłodychistarych,czarnychibiałych,bogatychibiednych,porwanychprzezten
samentuzjazmiwspólnyświętycel.Zaskoczyłagoswo​bodaobcowania,podobnie
jakpowszechnewrażenieżycz​liwościiwspólnoty.Byłoinaczejniżpamiętał.

WdrodzedosalekdladzieciMaggieprzystawałanakrótkiepogawędkiztączy

inną osobą. Tony zwrócił uwagę, że ma naprawdę magnetyczną, czarującą
osobowość.Roz​mawiała,gdyCabbyszepnął:

-Ta-Ni?
—Jestem,Cabby.Ocochodzi?
-Widzisz?
Wskazywałprzezpokójnaparęrozkochanychwso​bienastolatków.Zapomnielio

bożymświecie,wpatrzeniwsiebie,trzymającsięzaręceiszepczącnieszkodliwe
bzdurki. Byli dla siebie całym światem. Tony uśmiechnął się w duchu. Minął długi
czas,odkądprzestałzauważaćnie​winnąmiłość.Zastanowiłsię,kiedyzapomniał,
żewogóleistnieje.

background image

Cabbyjednakżewydawałsięlekkowzburzony.Tonymiałwrażenie,żeciągniego

zaramię.

-Ocochodzi,Cabby?Dobrzesięczujesz?
-Pszaciółka-wymamrotał.
-Cabby...Podobacisiętadziewczyna?
-Taa...nee.-Pokręciłgłową.-Cnabbychce...
Cabbychciał,tak,Tonyrozumiał.Czułjegoprzejmu​jące,bolesnepragnienie,czuł

jednągorącąłzę,któraspły​nęłazkącikaokaimilczącostoczyłasiępopoliczku.
Tenmłodyczłowiekskądświedział,żetasłodyczleżypozajegozasięgiem,idzielił
sięznimswojątęsknotą.Cabbynigdyniedoświadczydaru,któryonpotraktowałz
bezdusznymlekceważeniem-miłościdziewczyny.Cabbyogromniece​niłto,czym
on nierozważnie wzgardził. Tony znów sobie uświadomił, jak płytkie były jego
założenia dotyczące doj​rzałości szesnastoletniego serca. Nie było to bolesne,
żenu​jące osądzanie samego siebie, ale nieprzyjemny akt obnaże​nia. Tony miał
wrażenie,żebudzisięwnimsumienie,iniebyłpewien,czychcejemieć.

Jestemtakimdupkiem,pomyślał.
-Naprawdęmiprzykro,Cabby-szepnąłtylko.
Cabbyskinąłgłową,wciążobserwującparę.
-Pełnegodna-odszepnął.
Maggie pociągnęła go za rękę. Tony milczał, wstrząśnię​ty. Dotarli do salki i gdy

zapisywała Cabbyego na zajęcia, Tony usłyszał, jak jacyś chłopcy się
podśmiewają,ajedenznichrzuciłdośćgłośno:„Totenniedorozwój!”.

Cabby też to usłyszał i odwrócił się w stronę chłopaków. Przez jego oczy Tony

zobaczył dwóch niezdarnych ucznia- ków, drwiących i pokazujących go sobie
palcami.Cabbyzrobił,cowjegomocy,żebyodpowiedniozareagować,alepokazał
im niewłaściwy palec - palec wskazujący, wypro​stowany, z ręką zgiętą w łokciu -
niezupełniepamiętając,czegonauczyligokoledzywszkole.

-Nietenpalec,Cabby,pokażimśrodkowy-podpo​wiedziałTony.
Cabby spojrzał na dłoń, próbując zadecydować, który palec jest środkowy, i

szybkosiępoddał.Uniósłobieręceipomachałwszystkimipalcamiwichstronę.

-Ha!-parsknąłTony.-Otochodzi,pokażimwszyst​kiepałce!Dobranasza!
Cabby uśmiechnął się szeroko, ucieszony z pochwały, ale zaraz się zawstydził.

Podniósłrękę,pomachałniąlekko.

-Psze-stań-powiedział,zakłopotany.
-Cabby,niezwracajnanichuwagi-poradziłaMag​gie.-Sąźlewychowani.Inie

majądośćrozumu,żebyzda​waćsobiesprawę,jakieznichnieuki.Takczyowak,
jesteśzapisany,wrócęzagodzinę,żebycięzabraćdodomu.Jesttuwielutwoich
przyjaciółipannaAlisa.PamiętaszpannęAlisę,prawda?

Cabbyprzytaknąłijużmiałwejśćdosalki,gdyzniewia​domegopowoduskręciłw

kątprzydrzwiach.

background image

-Pa-pa,Ta-Ni!
Tonybyłkompletniezaskoczony.Zanimmógłcokol​wiekpowiedzieć,Cabbywrócił

doMaggieichwyciłjąwramiona,zamykającwpotężnymuścisku.

-Bożedrogi!-zawołałaMaggie.-Cabby,dobrzesięczujesz?

Spojrzał na nią i pokiwał głową, uśmiechając się tym swoim szerokim,

serdecznymuśmiechem.

- To dobrze! - powiedziała. - A teraz, gdybyś czegoś po​trzebował, ktoś mnie

powiadomi,aleitakniedługowrócę.

-Początku!-zgodziłsię,apotemczekał.
Jak tysiąc razy wcześniej, Maggie pochyliła się i pocało​wała go w czoło. Tym

razem poczuła, jakby powiew wiatru przeniknął jej ciało. Jejku, pomyślała, Duchu
Święty,proszę

owięcej!UściskałaCabbyegoiposzłananabożeństwo.
Tonyznowusięwyślizgiwał.

***

Od razu wiedział, co się stało, ale dopiero teraz wykombi​nował, co było

katalizatorem skoku. To pocałunek pozwolił mu się wyśliznąć. Czuł dokładnie to
samo, co wcześniej, gdy mknął przez otulającą go ciepłą ciemność, a potem
spojrzałnaświatprzezoczyMaggie.Dziecięcezdumienie

0proste kolory-jasne czerwienie, zielenie i błękity - duszy Cabby’ego zostały

wymienione na starsze, bardziej wyra​finowane środowisko głębokich faktur i
wzorów,złożone,wzbogaconeoszerokośćprzestrzeniidojrzałość.

Maggie, nieświadoma wtargnięcia, w drodze na mszę postanowiła wstąpić do

toalety. Przywitała się z wieloma kobietami, przejrzała w lustrze, wygładziła
sukienkęijużmiaławyjść,gdyuznała,żelepiejzrobićsiusiu.Nigdyniewiadomo,
jakodługopotrwanabożeństwo,aniechciałaniczegostracić.

Tonyspanikował.Maggiejużzaczęłaunosićsuknię,żebyściągnąćto,cotrzeba,

gdywrzasnął:

-Przestań!-Niewiedział,coinnegozrobić.

Właśnie to zrobiła panna Maggie Saunders. Przestała: przestała oddychać,

przestała się ruszać, przestała unosić, przestała robić cokolwiek na prawie pięć
sekund.Potemcosiłwpłucachwrzasnęła:

-Mężczyzna!Tujestmężczyzna!
Jak strzał armatni z konfetti, kobiety wyskoczyły z toa​lety w indywidualnym i

zbiorowymnieporządku.Niesio​natąfaląMaggiejakośzdołałauporządkowaćstrój.
Ge​stykulując i sapiąc, próbowała wyjaśnić wszystko stojącym przed drzwiami
kobietomitrzemasystentkom,ściągnię​tymprzezzamieszanie.Uspokoiłyjątrochę,
wysłuchały jej historii i z zachowaniem ostrożności weszły do toalety. Dokładnie

background image

przeszukałykażdąkabinę,atakżeschoweknaszczotkiwgłębipomieszczenia.Nic
nieznalazły.Kazałaimsprawdzićjeszczeraz,porazkolejnypowtarzając,żeode​-
zwał się do niej mężczyzna, chociaż żadna z nich niczego nie słyszała — z
wyjątkiemGeorgiiJones,którazawszemiałanadzieję,żezagadniejąmężczyzna.

Popotwierdzeniu,żewdamskiejtoalecieniemażadne​gomężczyzny,asystentki

zgromadziłysięwokółMaggie.

- Może to był Pan, panno Maggie? - zapytała jedna z nich, starając się być

uczynna. — Zajrzałyśmy wszędzie i nie ma mowy, żeby mężczyzna wymknął się
stamtądnie​postrzeżenie.

-Przykromi,naprawdęniewiem,copowiedzieć,alesłyszałammężczyznę,który

kazałmiprzestać,jestemtegopewna.

Ponieważ nie zostało nic więcej do zrobienia, grupa za​częła się rozpraszać.

Żadnazkobietniemiałaochotywrócićdotoalety-zwyjątkiemMaggie.Głęboko
zawstydzona,postanowiłatamwejśćiosobiściewszystkoskontrolować.

GdybyTonymógłwalnąćgłowąościanę,tobytozrobił.Cojestztąkobietą?

Dokładne przeszukanie całej toalety potwierdziło, że nie ma tam żadnego

mężczyzny. W końcu się poddała i puściła wodę, żeby ochłodzić twarz i się
uspokoić. Patrząc w lustro dla pewności, że nikt się za nią nie czai, kilka razy
odetchnę​ła głęboko i zaczęła się wyzwalać z kleszczy adrenaliny. Gdy ciało się
rozluźniło, przypomniała sobie, co chciała zrobić przed tym zamieszaniem, i
otworzyłakabinę,gotowaściąg​nąćmajtki.

-Nalitośćboską,Maggie,przestań!
Kościół Ducha Świętego i Boga w Chrystusie Maranat- ha jest spokojny i

cywilizowany w porównaniu z poblis​kim Stowarzyszeniem Zbawiciela Pełnej
Ewangelii, którego członkowie mają reputację autentycznych holy rollers,wpa​-
dających w ekstazę religijną za sprawą Ducha. Dlatego nikt spośród wiernych,
którzywciszymedytowalioświętościWszechmogącego,niebyłprzygotowany,gdy
panna Mag​gie drugi raz wystrzeliła z toalety, jak obłąkana wymachując rękami i
torebką. Z pewnością wiele razy byli świadkami aktywności Ducha Świętego i
kilkorguteżzdarzyłosię„paśćwDuchu”.Alechoćodpowiednioprowadzenimogli
wywołać obecność, wykazywali się tylko umiarkowaną ak​tywnością i dużą kulturą,
pilnowali, by kobieta rzucona na ziemię przez moc Ducha zawsze była należycie
okryta,

zwłaszcza

gdy

w

nabożeństwie

uczestniczyła

grupa

pełna

wytrzeszczającychoczynastoletnichchłopców.

Aleniktnigdy,nawetgdyzakradalisiędoZbawicielaPełnejEwangelii,niewidział,

byDuchwtakisposóbza​władnąłosobą.Jakmałabombaatomowa,pannaMaggie
Saunders wpadła do świątyni podczas drugiego refrenu „O, szczęśliwy dniu” i
pognałaprzejściempomiędzyławka​mi,wrzeszcząccosiłwpłucach:

-Jestemopętana!Jestemopętana!
Niektórzypóźniejmówili,żemożetylkozbiegiemoko​licznościwpędziewzięłana

background image

celstarszegoClarence’aWal​kera,najbardziejupragnionegokawaleradowzięciaw
zgro​madzeniu,istnegoświętegoifilarkościoła.

Usłyszawszyharmider,starszyWalkerwstał,jakprzystałonadobregostarszego,

ale popełnił błąd, bo, chcąc lepiej zo​baczyć przyczynę, wyszedł na środek
przejścia. Tam zamarł, gdy jakaś kobieta runęła na niego niczym wykolejona lo​-
komotywa. Gdy Maggie rozwinęła maksymalną prędkość, pękł jej obcas, co
bezceremonialnie wyrzuciło ją w powie​trze i prosto w otwarte ramiona starszego.
Clarencemiałnadniąprzewagęwzrostu,leczonamiałaprzewagęmasyirazem
potoczyli się po podłodze, rozsiewając przyzwoi​tość i uświęcenie. Clarence’owi
powietrze uciekło z płuc, a ona siedziała na nim okrakiem, potrząsając jego
ramiona​miiwrzeszczącmuwtwarz:

-Jestemopętana!
Chórzyścibylikompletniezbiciztropu,choćparęosóbpróbowałokontynuować

trzeci refren „O, szczęśliwy dniu”. Wszystko stało się tak szybko, że co najmniej
połowa obec​nych tylko coś usłyszała, ale niczego nie zdążyła zobaczyć, i
większość z nich nie była pewna, czy krzyczeć „Amen!”, czy wymachiwać
chusteczkaminaznakuznaniadziełaDu​chaŚwiętego.Niektórzywtylnychrzędach
padlinakolana,wierząc,żezaczęłasięodnowareligijna.Asystenciiznaj​dującesię
wpobliżuosobyprzypadłydosplątanejparywnadzieiudzieleniapomocy,niektórzy
mówilijęzykamiiwyciągaliręce.Tobyłopandemonium.

Jakiś młody osiłek zakneblował ręką usta Maggie, aż przestała wrzeszczeć, i z

pomocądwóchinnychoderwałjąodledwodyszącegostarszegoClarence’a.Oboje
zostali błyskawicznie odeskortowani do bocznego pokoju mod​litwy, a obdarzony
szybkim refleksem kierownik nakłonił swój chór i zgromadzonych do
uspakajającegowykonania„Zdumiewającejłaski”.

Maggie wreszcie ochłonęła na tyle, by wypić trochę wody. Kilka kobiet

poklepywałojąporamionachipowtarzało:„ChwalimięPana”,„WysławiajJezusa”.
Czuła się potwor​nie zażenowana. Słyszała głos mężczyzny - dwa razy. Ale to nie
miało znaczenia. W tej chwili jedynym, o czym marzyła, była natychmiastowa
przeprowadzka do dalekich krewnych w Teksasie, by tam żyć i umrzeć w
zapomnieniu.

Tony był przerażony spowodowanym przez siebie zwro​tem wypadków i

jednocześnie doświadczał radości w naj​czystszej postaci. Słyszał płynące zza
zamkniętych drzwi wzruszające tony „Zdumiewającej łaski”, ale po raz pierw​szy w
życiu gotów był pokrzykiwać i rechotać w kościele. Drugi strzał adrenaliny, który
wybuchł w Maggie, przypra​wił go o zawrót głowy. Jeśli taki jest kościół, pomyślał,
będęmusiałczęściejtambywać.

StarszyClarencepowoliodzyskałoddechipanowanienadsobą,agdydoszedł

dosiebienatyle,żebymówićbezcharczenia,usiadłprzedMaggieiująłjejręce.
Nie mogła na niego spojrzeć. Znali się od jakiegoś czasu i według nie​go takie

background image

zachowanie kompletnie nie pasowało do kobiety, którą darzył niezaprzeczalnym
uczuciem,aczkolwiekplato-nicznymipełnymrezerwy.

-Maggie...-Urwał.Chciałpowiedzieć:„Maggie,dodiabła,cowciebiewstąpiło?”,

aleprzemówiłcicho,poojcowsku:-Maggie,możeszmiwyjaśnić,namwyjaśnić,co
sięstało?

Maggiechciałaumrzeć.Kiedyśliczyłanacoświęcejztymmężczyzną,alezabiła

wszelką nadzieję, rzuciła ją na dywan w głównej świątyni na oczach Boga i
wszystkich in​nych. Odetchnęła głęboko i beznadziejnie upokorzona, ze wzrokiem
przyklejonym do podłogi, powiedziała, że była w łazience, że odezwał się do niej
jakiś mężczyzna, że jedna z asystentek uznała, że może to Bóg... Podsunęła ten
ostatnikawałekwnadziei,żeClarencezaciśnienanimzęby,alegozignorował.I
tak to byłoby kłamstwo, pomyślała, co w tej chwili nie jest najlepszym pomysłem.
Dlategozgodniezprawdąopowiedziała,jakpobezowocnymprzeszukaniutoalety
znówusłyszałagłos.

-Clarence...toznaczy,starszyWalker,tomusiałbyćde​mon.-Wkońcuspojrzała

na niego, błagając wzrokiem, żeby jej uwierzył albo przynajmniej zaproponował
jakieświarygodnewyjaśnienie.-Coinnego...?

-Sza,uspokójsię,Maggie.-Wciążmówiłjejpoimie​niu;przynajmniejtobyłocoś.

-Copowiedziałcigłos?

Maggiesięgnęłapamięciąwstecz.Wszystkosięzlałoiniebyłapewna.
- Chyba powiedział „Chrystus jest na zewnątrz. Prze​stań, Maggie!”. Tyle

pamiętam,aletosięstałotakszybko.

Clarencepatrzyłnanią,chcącwymyślićcośpomocnegoczypocieszającego,ale

miałpustkęwgłowie.

Widząc,żezabrakłomusłów,spróbowałacośpodpo​wiedzieć.
-StarszyWalker,dlaczegoChrystusmiałbybyćnaze​wnątrz?Idlaczegotrzeba

mniepowstrzymywać?

Clarence pokręcił głową, żeby zyskać na czasie, mod​ląc się w duchu o trochę

mądrości,leczniedostałnawet

okruszka.Przyszłomunamyśl,żemożewartowypróbowaćinnątaktykę.
-Naprawdęwierzysz,żetobyłdemon?
- Nie wiem. Po prostu to mi wpadło do głowy. Czy de​mon nie zrobiłby właśnie

czegoś takiego, nie podrzucił ta​kiej myśli do głowy? Sądzisz, że mam demona,
Clarensie...toznaczy,starszyWalkerze?

-Niejestemdemonem!—wtrąciłznaciskiemTony.-Niejestempewien,czym

sądemony,aleniejestemjednymznich.

-OmójBoże-jęknęłaMaggie,jejoczyzrobiłysięwiel​kiejakspodki.-Mówido

mnie!

-Kto?-zapytałClarence.
- Demon - odparła. Gniew wezbrał i przyciemnił jej po​liczki. - Nie będziesz do

background image

mnie mówić, ty demonie z piekła rodem... Przepraszam, nie ty, bracie Clarensie,
mówiłamdodemona.-Wbiławzrokwpustemiejscezaplecamistarsze​go.Gdzie
indziejmiałabyspojrzeć?-WimięJezusa...

-Maggie—przerwałjejClarence—copowiedział?
Spojrzałananiego.
- Powiedział, że nie jest demonem. Czy nie spodziewał​byś się, że właśnie tak

powiedemon,żeniejestdemonem?

- Mam na imię Tony - podrzucił Tony uczynnie, bawiąc się o niebo lepiej niż

zapewnepowinien.

Maggiepoderwałarękędoustidodałaprzezzaciśniętepalce:
-Mówi,żemanaimięTony.
Clarencedokładałwszelkichstarań,żebynieparsknąćśmiechem.
-Maszdemona,którymówi,żeniejestdemonem,imanaimięTony?
Pokiwałagłową.

Przygryzłwewnętrznąstronępoliczka,alezarazpotemspytał:
-Maggie,czytwójdemonmanazwisko?
-Mójdemon?-Insynuacjazapiekła.—Onniejestmoimdemonem,ijeślimam

demona, to w twoim koś​ciele. - Natychmiast pożałowała tych słów i szybko spró​-
bowała ratować sytuację: — Oczywiście, nie ma nazwiska. Wszyscy wiedzą, że
demonyniemają...

-Jamam-odezwałsięTony.-Nazywamsię...
-Sza-mruknęłaMaggie.-Niebędzieszmimówić,żemasznazwisko,kłamliwy

demoniezpiekłarodem.

- Maggie-podjął Tony - wiem, że przyjaźnisz się z Mol- ly, wiem o Lindsay i o

Cabbym.

-OmójBoże.-MocniejścisnęłarękęClarence’a.-Toznajomyduch.Właśniemi

powiedział,żewiewszystko

oMollyioCabbym,i...

-Maggie,posłuchajmnie-rzekłClarence,delikatniewysuwającrękęzjejdłoni.—

Chyba muszę się za ciebie po​modlić, natychmiast... uch, wszyscy się pomodlimy.
Wiesz, że cię kochamy. Nie wiem, co w tej chwili przeżywasz, ale chcę, żebyś
wiedziała,żejesteśmytutajdlaciebie.Czego​kolwiekpotrzebujesz,alboMolly,albo
Lindsay,alboCab​bywystarczypoprosić.

IwtedyMaggiezrozumiała,żeClarenceipozostalini​gdynieuwierząwdemona,

który do niej mówi. Każdym następnym słowem mogła tylko pogorszyć swoją
sytuację.Czassięzamknąć,zanimwezwąprofesjonalistów.

Zgromadzili się wokół niej, a ona pozwoliła, by ją na​maścili jakimś słodko

pachnącymolejkiemzZiemiŚwiętej.Potemprzezdługiczasodmawialimodlitwę,w
swej ludz​kiej życzliwości próbując znaleźć właściwe słowa, by po​móc Bogu w tym
dziwnym wypadku. I pomogło. Maggie coś poczuła, ogarnęły ją spokój i pewność,

background image

żebędzielepiej,choćwtejchwiliwydawałosiętoniemożliwe.

- Ojej, spójrzcie, która godzina. Już późno, muszę ode​brać Cabbyego -

powiedziała.

Kilka osób ją uściskało, podczas gdy inni próbowali nie wyglądać tak, jakby

myśleli,żebojąsięzarażeniatym,cojądopadło.Maggiespojrzałaprzepraszająco
naClarence’a,azarazpotemzwdzięcznością,gdysięuśmiechnąłiodwza​jemnił
uścisk. Obejmowała go sekundę dłużej niż powinna, ale uznała, że to najpewniej
ostatnirazichciałamiećcowspominać.

- Dziękuję wszystkim za modlitwy i wsparcie. — Ale nie za zrozumienie,

pomyślała. Nawet sama siebie nie rozumia​ła. Pewnego dnia to będzie dobra
historyjka,wtejchwilijednakniechciaławidziećżywegoducha,zwyjątkiemCabby
egoiMolly.Mollywyjdziezsiebie.

background image

10

Niezdecydowany

Tragediajestdlażywychnarzędziemumożliwiają​cymzdobyciemądrości,nie

przewodnikiem,wedlektóregomajążyć.

RobertKennedy

Gdy Maggie i Cabby wrócili do domu, Molly czekała przy drzwiach. Pytająco

uniosła brwi, widząc Maggie człapiącą w dwóch płaskich czerwonych pantoflach.
Było za zimno, żeby iść boso do samochodu, i, nie chcąc kuśtykać na jed​nym
obcasie, Maggie rozmyślnie złamała drugi. Kawałek taśmy izolacyjnej z szafy
konserwatorazastąpiłpękniętypasek.Sukienkęmiałapodartąwkilkumiejscach,a
włosywciążrozczochrane.

-Jejku!Czymamżałować,żeniebyłamnanabożeń​stwie?
- Dziewczyno — zaczęła Maggie, ze śmiechem kręcąc głową, gdy podeszła w

pończochach do kosza na śmie​ci i bezceremonialnie wyrzuciła buty - nie masz
pojęcia!Trzebabyingerencjisiływyższej,żebymkiedykolwiektamwróciła.Zużyłam
sporotrotylu,żebywysadzićprowadzącetammojemosty.

-Cosięstało?-Mollypatrzyłananiązniedowierza​niem.
-Samaniejestempewna,alepotym,cozrobiłam,chciałabymwygrzebaćwielką

dziuręmniejwięcejwielkościTeksasuiwniąwskoczyć.

- Maggs, nie może być aż tak źle. Wyprostuje się, na​prawdę, zawsze jest jakiś

sposób.Alemów,cosięstało.Narazienicnierozumiem.

- Molly... — Maggie spojrzała na przyjaciółkę; jej tusz do rzęs, puder i cienie do

powiekwyraźnieniebyływodood​porne-powinnaświdziećichminy,gdybiegłamz
wrzas​kiemprzezkościółwśrodku„O,szczęśliwydniu”,wrzesz​cząc,żeopętałmnie
demon.Ludzieodskakiwali,modlilisięwDuchuibłagalinaJezusa,apotemzłamał
mi się cholerny obcas, przepraszam za wyrażenie, i o mało nie za​biłam brata
Clarence’a.-Usiadłaizaczęłapłakać,podczasgdyMollystałazotwartymiustami.
- Co ja zrobiłam? - jęknęła. - Śmiertelnie wystraszyłamClarence’a... urocze​go,
kochającego Jezusa Clarence’a. Oświadczam, że mam agorafobię. Nie mogę
wyjśćzdomu.Odteraztakabędę.Odterazsiedzęwczterechścianach.Powiedz

background image

ludziom,żezłapałamchorobęweneryczną,żebyniktnieprzychodziłzwizytą.

- Maggs... - Molly przytuliła ją mocno i podała jej papierowy ręcznik do wytarcia

najgorszychsmugztwa​rzy.-Możesięumyjesz,wskoczyszwpiżamę,ajacizrobię
drinkazsokiemcytrynowymizcukrem.Wydajesię,żetenwieczórnatozasługuje.
Potemmożeszmiowszystkimpowiedzieć.

-Tochybadobrypomysł-powiedziałaMaggiezwes​tchnieniem,podnoszącsię

powoli. - Od godziny chce mi się siusiu, więc to kolejny powód, by cieszyć się z
powrotu

dodomu.Wierzmi,niematojaksikaniedowłasnegonocnika.
Iznowutosamo,pomyślałTony.
Maggiejeszczerazuściskałaprzyjaciółkę.
- Molly, moja droga, nie wiem, co bym bez ciebie zrobi​ła, i bez Cabby'ego i

Lindsay. Założę się, nie miałaś pojęcia, że przyjdzie ci mieszkać z huraganem
Katrina. Narobiłam potwornego bałaganu. Myślisz, że ludzie z twojego białego
kościoła będą mieli coś przeciwko, jeśli trochę przyduża, ale bardzo
zrównoważona,dystyngowanaicichaczarnakobietawemkniesięchyłkiem,żeby
zaśpiewaćparępieśni?Obiecujęnawetklaskaćdorytmu.

-Kiedytylkozechcesz,Maggs-zapewniłaMollyześmiechem.-Przydałobysię

trochęożywićtomiejsce.

Maggie ruszyła do swojej sypialni, ale w korytarzu spot​kała Cabby'ego, już w

strojuSpidermana.Stałzuniesiony​mirękami.

-Stój!—polecił.
Posłuchała,przedewszystkimdlatego,żetakiezachowa​niebyłodlańnietypowe.
-Cojest,Cabby?Wszystkowporządku?-zapytała.
Poklepałjąpopiersiispojrzałnaniąwskupieniu.
-Ta-Ni!-Znowująklepnął.-Ta-Ni.
- Przepraszam, mały mężczyzno, czasami nie od razu ko​jarzę. Pod tym

względemjestemtrochęopóźniona.Możeszpokazać?

Posekundzienamysłu,szczerzączębywuśmiechu,chło​piecpochyliłsięizdjął

skarpetkę.Pomachałstopąwpo​wietrzu.

-Twojastopa?Cośzłegoztwojąstopą?
Pokręciłgłową,usiadłizakryłrękąwszystkiepalce,zosta​wiająctylkoodsłonięty

paluch.Podniósłgowjejstronę.

-Ta!-oznajmił.
-Paluch?-zapytała.
Energiczniepokiwałgłową,uśmiechnąłsięszerokoiwstał,wskazującnanogę.

Uniósłją,kręcącsięjakpies,któryniemożedośćszybkoznaleźćmuru.

Nie rozumiała. Zatrzymał się, ściągnął usta, potem zła​pał jej rękę i położył na

swoimkolanie.

- Kolano? - Tym razem zareagowała prawidłowo, a on pomachał paluchem. -

background image

Kolano-paluch, knee-toe, ni-tau, tau- ni? — I nagle załapała. Tony! — Tony? —
powtórzyłapowoli.

Cabbybyłwniebowzięty.
-Ta-Ni!-krzyknąłipokiwałgłową.Postukałjąwpierś.-Pszaciel.
-Tonyjesttwoimprzyjacielem?-zapytałazezdumie​niem.
Cabbyskinąłrazipostukałwswojąpierś.
-Pszaciel.-Torzekłszy,uściskałjąispełniwszymisję,pomknąłwpodskokach

dokuchni,zostawiającMaggieopartąościanę.

Rozwikłatajemnicępodczassiusiania.
Tony,którybyłświadkiemrozmowyzCabbym,niepo​siadałsięzezdumienia.Kim

jest ten chłopak i skąd mu wia​domo, co zrobił? Machnął na to ręką, gdyż stał w
obliczu pierwotnego problemu, który spowodował całe to zamie​szanie. Kto by
pomyślał, że najzwyczajniejsze sikanie będzie miało tak niespodziewane
konsekwencje?

WtedyTonysobieprzypomniał,jakBabkamówiła,żewtrudnejsytuacjipowinien

„zrobićobrót”.Spróbowałob​rócićsięmentalnie,alenicsięniestało.Małytaniec,
po​myślał. Musi sobie przypomnieć podskok z tańca na linie. Udało się. Tony
stwierdził,żemożesięodwrócićodoknaoczuMaggie.Terazpatrzyłwciemność.

Przywyknięcie do mroku zajęło kilka chwil, ale gdy się stało, z zaskoczeniem

zrozumiał,żemaprzedsobącoś,cowyglądanawielkipokójiżestoiplecamido
oknawycho​dzącegonastalezmieniającesięsceny.Ktośkiedyśmupo​wiedział,że
oczysąoknamiduszyimożetakajestprawda;możenaprawdęsą.Terazspoglądał
ztychoczuwduszęMaggie.Światłozłazienkirzucałonikłyblasknaprzeciw​ległą
ścianę,zapełnionączymś,cowyglądałonafotografie

iobrazy,alenatyledalekie,żeledwojewidział.

Może później przyjrzy im się z bliska. Teraz czuł, że Mag​gie skończyła, więc

obróciłsięwpodskoku.

Maggie postanowiła usunąć resztki makijażu i włączyła autopilota, by przerobić

kolejnepunkty kobiecejrutyny, automatycznieścierając isprawdzając, zmywająci
ogląda​jąc,ażwkońcuodczułaulgę,jakąniesiepozbyciesięolej​kówisztucznych
kolorów.

Następniezdjęłanaszyjnikzwisiorkiemwkształciełez​ki,ipierścionki,wszystkie

pięć,iułożyłabiżuterięwszuf​ladzietoaletki,przyktórejsiedziała,każdąrzeczna
swoim miejscu. Zauważyła, że brakuje kolczyka, jednego z kom​pletu niedrogich
brylantów, które dała jej matka, osobis​tego skarbu kobiety wiodącej życie bez
środkówdożycia.Pewniezgubiłagonadywaniewkościele.Ranozadzwoni

i poprosi, żeby mieli na niego oko. Może będzie musiała zaproponować

sprawdzenieodkurzaczy.Cóż,wtejchwilinicnieporadzi;kościółzostałzamknięty.
Wstałaiposzładokuchni,liczącnadrinka.

Molly już go przygotowała. Cukier na krawędzi szklanki trochę osłodził pierwszy

background image

łyczek,któryspłynąłpowoliigład​ko.Maggieskuliłasięwdużymwyściełanymfotelu,
zwró​conymwstronękuchni,aMollyprzysunęładrugiiusiadłazkubkiemwieczornej
herbaty, z wciąż moczącą się torebką. Cabby już zasypiał, leżąc wygodnie we
własnymłóżku.

-Opowiedzmiwięcowszystkim—poprosiłaMolly,uśmiechającsiępsotnie-nie

szczędzącszczegółów.

IMaggieopowiadała,ażwkońcuobiepokrzykiwały

ipiszczałyjakuczennice,ibokibolałyjeodśmiechu.Mollypiłatrzeciąherbatę,

podczas gdy Maggie hołubiła tego sa​mego drinka. Lubiła smak alkoholu, ale
ponieważ ta bestia uczyniła w jej rodzinie straszliwe spustoszenia, nie miała
zamiarupoświęcaćjejniczegowięcejniżprzelotnąuwagę.

-Mags,nierozumiem...-zaczęłaMolly-tegooTo-nym.Maszpojęcie,kimjest

Tony?

Maggiepokręciłagłową.
-Chodziciodemona?Miałamnadzieję,żetybędzieszmogłamipomóc.Cabby

mówi,żeTonyjestjegoprzyja​cielem.

-Jegoprzyjacielem?-Mollyzastanawiałasięprzezmi​nutę.-Nieprzychodzimi

na myśl żaden Tony, który przy​jaźniłby się z Cabbym. - Spojrzała na swoją
towarzyszkę, która zamarła w połowie siorbnięcia, z szeroko otwartymi oczami.
Wyzierałoznichzaskoczenieprzemieszanezestra​chem.

- Maggie, dobrze się czujesz? - zapytała, wyjmując szklankę z jej ręki. -

Wyglądasz,jakbyśzobaczyładucha!

-Molly-szepnęłaMaggie.-Właśniecośdomniepo​wiedział!
-Kto?-zapytałaszeptemMolly.-Idlaczegoszep​czemy?
-Facet,któregouważałamzademona,oto,kto-wysy​czałajejprzyjaciółkaprzez

zaciśniętezęby,ledwoporuszającustami.-Właśniemipowiedział,żemanaimię...
Tony!

- Tony? To znaczy ten Tony? - Zadarła głowę i wybu​chła śmiechem. - Maggs,

napędziłaśmi...przezsekundęmyślałam...

AleMaggienawetniedrgnęłaiMollyzrozumiała,żewcalenieżartowała.
-Przepraszam,Maggie,nicniesłyszałamipomyślałam,żemnienabierasz.
Maggiesiedziałajaksparaliżowana,patrzącwdal.
- No to co powiedział ten twój Tony? - zapytała Molly, pochylając się lekko w jej

stronę.

Maggieoprzytomniała.
-Popierwsze,niejestmoimTonym,apodrugie...Gada

igada,niemogędojśćdosłowa...Tony?-Przyłożyłarękędoucha.-Tony?Tony,

słyszysz mnie?... Możesz, dobrze, a potem się zamknij na chwilę. Dziękuję! Tak
lepiej... Tak, wyjaśnię to Molly. Aha. Tony? No to w porządku, dziękuję. Tak, za
sekundę porozmawiamy. Molly! - Jej oczy zrobiły się jeszcze większe. - Nie

background image

uwierzysz. Prawdę mówiąc, ja sama nie wierzę. Może tracę rozum... Nie, Tony,
jestem spokoj​na... tylko daj mi to rozpracować. Tak, aha. Tony? Zamknij się! Tak,
wiem, że masz mnóstwo do powiedzenia, ale od jak dawna to robisz? Daj mi
szansę.Właśniesięotymdo​wiedziałam,więc,proszę,dajmiparęminut.Byłoby
miłowiedzieć,cosięświęci!Czyzdajeszsobiesprawę,wcomniewpakowałeś?...
Nie,proszę,niezaczynajprzepraszać,właś​ciwieniechcętamwracać.Poprostu
na chwilę przymknij jadaczkę i daj mi pogadać z Molly, dobrze? W takim razie w
porządku,dziękuję!

ZwróciłasiędoMolly.
- Rozmawiam z idiotą - szepnęła. - Och, słyszałeś? Czy mogę powiedzieć

cokolwiek,żebyśniepodsłuchiwał,nie

węszył?Niemogę?Mójnajgorszykoszmar...zeroprywat​ności.

Skierowała uwagę z powrotem na Molly, która wpatry​wała się w nią z szeroko

otwartymi oczami, trzymając rękę przy ustach. Maggie pochyliła się w jej stronę i
wysyczałazezłością:

-Wiem,powiedziałamBogu,żebrakujemifaceta,aleniezupełnietomiałamna

myśli. Chodziło mi o mężczy​znę... — spojrzała w górę, jakby słała modlitwę -
bardziej w stylu starszego Clarence’a, dziękuję ci, Jezu. - Umilkła na sekundę,
przekrzywiła głowę i zażądała: - Powiedz mi, jesteś czarny czy biały? O co mi
chodzi? No wiesz... ko​lor skóry, jesteś białym mężczyzną czy czarnym? O mój
Boże! - krzyknęła do Molly. - Molly, mam w głowie białe​go faceta. Tony, zaczekaj
chwilę... Co to znaczy, że myślisz, że możesz mieć w sobie trochę czarnego?
Każdymawsobietrochęczarnego,wszyscypochodzimyzAfryki...amożetrochę
indiańskiego?JakIndianinTontoczyIndianinzIn​dii,amożejakstereotypIndianina
ztelemarketingu?Tyuważasz,żejesteśzdezorientowany?Co?Maszbabkę,któ​ra
jestIndianką?Wtakimrazietak,powiedziałabym,żemaszwsobieIndianina,ale...
co? Nie jest twoją biologiczną babką? To niezbyt pomocna informacja, Tony.
Wróćmy do tego, że masz się zamknąć, daj mi pogadać z Molly, dobra? Sza!
Sza!!!Dziękuję.

Opadła na oparcie fotela, odgarniając kosmyk włosów, popatrzyła na Molly i

zapytała:

-Jakminąłdzień?
Mollypodjęłagrę,wciążniepewna,cosiędzieje.
- Jak zwykłe, nic nadzwyczajnego. Poszłam do szpitala, żeby być z Lindsay

podczasbadań.TerazsązniąNanceiSarah.Zapomniałamcipowiedzieć,żegdy
byłamtamwczoraj,Cabbypostanowiłpobawićsięwchowanegoizna​lazłamgow
OHSUnaOIOM-ieneurologii.Miałzamiarodłączyćprawiemartwegofaceta...nic
szczególnego.Ato​bie?-Wypiłałykherbaty.

- Podobnie, nic wielkiego, tylko zrobiłam z siebie kon​certową idiotkę na oczach

całegoświata,bomyślałam,żejestemopętanaprzezdemona,aleniemasięczym

background image

przej​mować, to tylko biały facet postanowił wleźć mi do głowy, rozumiesz, nic
nowego.

Przezchwilęsiedziaływmilczeniu.
-Molly,takmiprzykro!-powiedziałaMaggie.-PrzezcałątęaferęzTonymnawet

nie spytałam, jak sobie radzi Lindsay. Zajmowałam się wyłącznie sobą. - Zanim
Molly zdążyła się odezwać, Maggie podjęła: - Tony, jesteś tam? Aha, tego się
obawiałam. W każdym razie, Tony, Molly ma ukochaną córeczkę. Lindsay jest
najsłodszym maleństwem na świecie, choć ma czternaście lat. Rok temu... —
urwała, patrząc na Molly, która skinęła głową - zaczęła chorować, jakieś sześć
miesięcytemuzdiagnozowanoostrąbiałaczkęszpikową,aostatnionaprawdębyło
zniąniezbytdobrze.Więcwczasie,gdytyijaodgrywaliśmywkościelescenkępod
tytułem „Zabić romans”, Molly była w szpitalu z Lind​say. Odebrałeś to wszystko?
Dobrze...tak,wszystkimnamjestprzykro,alejestjakjest.Jeśliumieszsięmodlić,
tomo​żeszzacząć.-ZwróciłasiędoMolly:-Mówiłaścoś,zanimtakniegrzecznie
przerwałam?Mamwrażenie,jakbymroz​mawiałaztobąijednocześniezkimśinnym
przeztelefon,niemogącwłączyćtrybukonferencyjnego.Przepraszam!

Mollymachnęłaręką.
-Niemasprawy,conieznaczy,żecokolwiekrozu​miem.-Urwała,żebyskierować

uwagę przyjaciółki na coś zrozumiałego. - Lindsay bardzo się stara. Spodziewają
się,żezaparędniwszystkieteliczbyspadnądominimum,apotembędziemysię
szykować do następnej rundy che- mii. Wciąż dopytuję o rokowania, ale jesteś
pielęgniarką, więc rozumiesz, nikt nie chce oferować zbyt wiele, robić fałszywych
nadziei i tak dalej. Żałuję, że nie mogę po pro​stu porozmawiać z Czarodziejem
ukrytymzazasłonącałegotegoodraczania.

- Rozumiem, skarbie, i wiem, że to niewielka pociecha, ale Lindsay przebywa w

najlepszym miejscu pod opieką kilku z najwybitniejszych i najmilszych ludzi w
świecie. Uporają się z tym, zobaczysz. Chciałabym zaangażować się
bezpośrednio, lecz wiesz, że nie mogę. Mieszkamy razem, to trochę drażliwa
kwestia; tajemnica zawodowa i tak dalej. Po prostu musimy wierzyć, że Bóg jest
tutaj,wśrodkutegobałaganu.

-Staramsię,Maggie,aleniektórednipoprostuwydająsięznacznietrudniejsza

niż inne, i w niektóre dni zaczynam myśleć, że Bóg robi ważniejsze rzeczy dla
ważniejszychlu​dzi,albożejazrobiłamcośzłegoimniekarze,albo...

Spłynęły łzy, zawsze czekające w pogotowiu, gdy Mol​ly zwiesiła głowę. Maggie

delikatnie zabrała jej kubek i postawiła go na stole. Zamknęła przyjaciółkę w
uścisku,któryniepozwoliłjejsięrozsypaćiumożliwiłwypłakaniesmutku.

- Już nawet nie wiem, jak się modlić - wydukała Molly pomiędzy szlochami. -

Chodzę do szpitala, a tam we wszyst​kich pokojach są ojcowie i matki, którzy
czekają, czekają po prostu na to, żeby znów się uśmiechnąć, czekają, by się ro​-
ześmiać, czekają, by żyć. Wszyscy żyjemy ze wstrzymanym oddechem, czekając

background image

nacud.Iczujęsiętakasamolubna,gdysięmodlę,żebyBóguzdrowiłmojedziecko,
żeby Lindsay jakoś przyciągnęła jego uwagę albo żeby mi powiedział, co mam
zrobić... Wiem, że wszyscy inni też się modlą o swoje dzieci, i nie rozumiem, i to
jestzbyttrudne.Dlaczegopad​łonaLindsay?Onamuchybynieskrzywdziła.Jest
dobra i piękna i krucha, a przecież są ludzie, którzy ranią innych, i są zdrowi,
podczasgdymojaLindsay...-Gniewirozpacz,któredotądpowstrzymywała,wylały
sięwrzecełez.

Maggie milczała. Obejmowała swoją przyjaciółkę, gła​dząc jej włosy i podając

chusteczki. Czasami cisza prze​mawia najgłośniej, a sama obecność przynosi
największąpociechę.

Tony,świadekcałejrozmowyizałamania,atakżeemo​cjonalnyjeniecwspółczucia

Maggiedlaprzyjaciółki,znalazłsposób,żebyodejść,jakbysięodwróciłiprzeszedł
wgłąbpokoju.Jasne,onteżwspółczułtejkobiecie.Jeśliktokol​wiekwiedział,przez
coprzechodziła,tonapewnoon.Alenieznałanijej,anijejcórkii,jakpowiedziała,
mnóstwoinnychrodzinjestwpodobnejsytuacji,zmagającsięztaki​misamymiczy
jeszcze gorszymi tragediami. Tak naprawdę to nie jego sprawa. Miał większy i
ważniejszy plan dla tej jedynej okazji uzdrowienia, i nie obejmował on Lindsay. Był
nawet trochę zły, że Bóg manipuluje nim w ten sposób, pakując w sam środek
sytuacji,któramogłabygokusićdowyrzeczeniasiętegocelu.

- Dziękuję, Maggs - powiedziała Molly, gdy napięcie spadło. Wróci z nową siłą,

wiedziała, ale zaczeka do następ​nego dnia. Wydmuchała nos i zmieniła temat. -
Powiedz mi coś więcej o swoim nowym przyjacielu. - Uśmiechnęła się, mrużąc
podpuchnięteizaczerwienioneoczy.

-Omoimnowymprzyjacielu,ha!-mruknęłaMaggie,sadowiącsięwswoimfotelu.

-Przypuszczam,żechodzici

o Tony’ego. Nie jest moim przyjacielem. - Nagle wybuchła śmiechem i plasnęła

rękąwkolano.-Alemuszęprzyznać,żetobędziepięknahistoria.-Poczymrzekła
jak gdyby do siebie: - Więc, Tony, kim jesteś, dlaczego tu jesteś, skąd Cabby cię
znaiskądwie,żejesteśwemnie?

Tony wyjaśniał, a Maggie przekazywała Molly odpowie- dzi, i w trakcie tej

chaotycznej rozmowy powoli wyłaniał się w miarę klarowny obraz. Było więcej niż
kilka niespo​dzianek. Tony powiedział im o upadku i o śpiączce, i po​krótce o
rozmowie z Jezusem i z Duchem Świętym, i jak go poprosili, żeby wyruszył w
podróż,któradoprowadziłagodoichświatów.

-ByłeśwgłowieCabby'ego,zanimznalazłeśsięwmo​jej,istądCabbywiedział?-

zapytałaMaggie.

-Tojedyne,comadlamniesens-odparłTony.
Wyjaśnił,żetoonjesttym„prawiemartwymfacetem”

wśpiączcenaOIOM-ienaneurologii,żeCabby,bawiącsięwchowanego,trafił

dojegopokoju,żewtedywśliznąłsięwsynaMolly.Przeszedłdoopisudnia,któryz

background image

nim-albownim,Cabbym—spędziłwszkole.

- Cabby jest wyjątkowym młodym człowiekiem. Wiesz, że ma czyjś aparat

fotograficznywfuteralezabawkowejgi​tarypodłóżkiem?

Mollysięroześmiała,gdyMaggiepowtórzyłajejtesło​wa,alebyłanainnymtropie.
-Jakwszedłeśwniego,azniegowMaggie?—zapytała.
-Naprawdęniewiem-odparł.-Wieleztegojestdlamnietajemnicą.
Tonyniebyłpewien,dlaczegoskłamałwsprawiepoca​łunku.Możetainformacja

zapewniajakąśprzewagę,możedlategoniechciałjejpowierzyćnawettymdwóm
kobie​tom. Może chodziło o coś głębszego. Niezależnie od powo​du, zlekceważył
problemjakwieleinnychwcześniej.

-Hm-mruknęłaMaggie.-Aledlaczegojesteśtutaj,wnaszychświatach?
-Naprawdęniewiem-odparłwzasadziezgodniezprawdą.-Przypuszczam,że

wtejkwestiimusimyufaćBogu.-Słowawjegoustachzabrzmiałysztucznieifałszy​-
wie,ażsięskrzywił,leczbyłyłatwymsposobemnazrobie​nieuniku.-Powiedzmi,
Maggie,jaksiępoznałyście?-za​pytał,zmieniająctemat.

Maggie wyjaśniła, że jest dyplomowaną pielęgniarką w szpitalu ogólnym i

dziecięcym,żewciągumiesiącamusiprzepracowaćokreślonąliczbęgodzin,żeby
nie stracić umowy, ale zwykle pracuje znacznie więcej. Portland oka​zało się
ostatnim przystankiem na trasie długiej migracji ku zachodowi po przejściu
huraganu, który zdziesiątkował jej rodzinę w Nowym Orleanie. Kilku dalekich
krewnychzapuściłonowekorzeniewTeksasie,onajednakpragnęłaczegośinnego
i zieleńszego, dlatego trzymała się wybrzeża Oceanu Spokojnego, aż w końcu
wylądowaławwielkimszpitalunawzgórzu.

-Stamtądmasztenakcent?-zapytałTony.
-Niemamakcentu.Mamhistorię—odparowałaMaggie.
- Wszyscy mamy swoje historie - wtrąciła pojednawczo Molly. - Każdy jest

opowieścią. To Cabby nas zaznajomił. Było to jakiś czas temu, zanim Lindsay
zachorowała.Zna​lazłamtendom,aleniebyłomniestaćnasamodzielnepo​krycie
kosztów...

-A ja byłam w mieście od jakiegoś czasu i szukałam miejsca, gdzie mogłabym

osiąść.

- I tak pewnego dnia - podjęła Molly - wyskoczyłam z Cabbym do Trader Joes

niedaleko mojego mieszkania, i Cabby rozjechał wózkiem piramidę kantalupów.
Maggieprzypadkiemtambyłaipomogłamizrobićporządek.Śmia​łasiędorozpuku
i sprawiła, że z bałaganu powstało coś dobrego. Była odpowiedzią na modlitwę, i
tymwłaśniejest.Pocałunkiemłaskiboskiej.

Maggiesięuśmiechnęła.
-PowiemtosamooMollyidzieciakach.Pomoichprzejściachrozumiemdomnie

tylejakomiejsce,któresięposiada,ilejakoludzi,doktórychsięnależy.Janależę
tutaj.

background image

Tony wiedział, że to prawda. Poczuł to, gdy mówiła, i nag​le opadła go wielka

samotność.Szybkozmieniłtemat.

WciągunastępnejgodzinyTonypróbowałwytłuma​czyć,jaktojestbyćwczyjejś

głowie i widzieć oczami danej osoby, jak może patrzeć na coś innego niż
„gospodarz”, byle tylko znajdowało się w polu widzenia. Maggie kazała mu
demonstrować,dopókisięnieprzekonała.Wodpowiedzinajejobawyzwiązanez
poczuciem przyzwoitości wyjaśnił, że może zrobić obrót w podskoku i odwrócić
wzrok, za​pewniając prywatność, ale zapomniał wspomnieć, co może wtedy
zobaczyć. Starannie unikał wzmianek o darze uzdra​wiania i nie powiedział o
jałowym pustkowiu własnego ser​ca i duszy. Dla Jacka, który wciąż był dla niego
tajemnicą,równieżzabrakłomiejscawrozmowie.

Kobiety dopytywały o Jezusa i nie mogły uwierzyć, że mówi poważnie, gdy im

powiedział,żeBabka,DuchŚwię​ty,jestrdzennąAmerykankąwpodeszłymwieku.

- Nie wierzę, że to się dzieje! - zawołała w pewnym mo​mencie Molly. - Maggie,

rozmawiam z człowiekiem, który mieszka w twoim umyśle. To niesamowite, ale
nikomu nie możemy o tym powiedzieć. Pomyślą, że nam odwaliło! Ja myślę, że
jesteśmyświrnięte!

Dawnominęłapółnoc,gdyMaggieiMollyomówiłyplanynakilkanastępnychdni,

sprawdzając,czywszystkozostałouwzględnione.

- Tylko nie zarywajcie całej nocy - powiedziała ze śmie- chem Molly,

odmeldowałasięiskierowaładoswojegopo​koju,jakzawszepodrodzewstępując
doCabbyego.

Maggieprzezdłuższąchwilęsiedziaławmilczeniu,po​grążonawzadumie.
-Tokrępujące-oznajmiławkońcu.
-Taksądzisz?-zapytałTony.
-Czyczytaszwmoichmyślach?Toznaczy,czywiesz,comyślę?
-Nie!Niemampojęcia,comyślisz.
-Uff!-Odetchnęłazulgą.-DziękiciBożezatwedrob​nełaski.Gdybyświedział,

oczymmyślę,jużbylibyśmyporozwodzie.

-Znamtozwłasnegodoświadczenia.
-Możeszmiotymopowiedziećnastępnymrazem.Je​stemzmęczonaichcęsię

położyć, tylko nie jestem pewna, jak to zrobić z tobą, wiesz, pałętającym się
dokoła.

-Jeślitocipomoże,niesądzę,bymprzezcałyczassie​działwtwojejgłowie.Nie

byłemwCabbymbezchwiliprzerwy.JakośpowiedziałBogu,żeniechcemniew
swoichsnach,iniebyłem.WróciłemdoJezusaidoBabki.

-DobryBoże,niechcętegoczłowiekawmoichsnach.Amen!...Jesteśjeszcze?
-Tak,przykromi.Niewiem,cocipowiedzieć.
- Wymyśl coś i daj mi znać. Bedę tutaj, siedząc w fotelu, czekając. - Maggie

ściągnęła wełniany koc z kanapy i otuli​ła nogi, szykując się być może na

background image

spędzenietucałejnocy.

-Maggie?-zagadnąłTonyzwahaniem.
-Tony?

-Mogęcięprosićoprzysługę?
-Może.Załęży.
-ChciałbymjutropojechaćdoOHSUiwiesz,złożyćsobiewizytę.
-To twoja prośba? Mam cię zabrać do szpitala, żebyś mógł zobaczyć siebie w

śpiączce?

-Tak,pewnietozabrzmigłupio,alepoprostumamcośdozrobienia.
Maggienamyślałasięprzezdłuższąchwilę.
-Prawdęmówiąc,niejestempewna,czyzdołamtozrobić,jeślinawetjutrowciąż

tubędziesz.NiepracujęnaOIOM-ienaneurologii,ajesttoterenzamknięty,rozu​-
miesz, wpuszczają tylko krewnych i ludzi z krótkiej listy, tylko po dwie osoby na
raz...cowtwoimwypadkuniejestproblemem.Cabbydostałsiętamniemalcudem
i jestem pewna, że nie byli zbytnio uszczęśliwieni. Masz jakiegoś bliskiego
krewnego,zktórymmogłabymsięskontaktowaćiwejśćnaprzyczepkę?

- Nie. Nie mam... nie, niezupełnie. - Zawahał się, a Maggie czekała, pytająco

unosząc brwi. - No, mam brata Jacoba, lecz nie wiem, gdzie się podziewa. Nie
rozmawiali​śmyodkilkulat.Jestnaprawdęwszystkim,comam,itaknaprawdęgo
niemam.

-Niemasznikogoinnego?
-Tylko byłą żonę na Wschodnim Wybrzeżu i córkę, która mieszka blisko niej i

nienawidziswojegoojca.

-Hm,zawszetakpozytywniewpływałeśnałudzi?
-Tak,całkiemczęsto-przyznałTony.-Miałemzwyczajbyćkrzyżem,któryinni

musielidźwigać.

- Modlę się, żeby Bóg zdjął ze mnie ten jeden szczególny krzyż. Ja o to się

modlę, żebyś wiedział, ale jeśli jutro nadal tu będziesz, spróbuję coś
wykombinować, żebyś mógł się odwiedzić. - Z niedowierzaniem pokręciła głową,
zdumio​nacałąsytuacją.

-Dzięki,Maggie.Nawiasemmówiąc,myślę,żemożeszpójśćdołóżka,bochyba

odchodzę...

Nie wiedział, jak, ale tym razem wyczuł, co nadchodzi, i w chwili, gdy się nad tym
zastanawiał,zniknął,znówśpią​cy,pomiędzyjednymidrugim.

background image

11

Ni tu, ni tam

To,coczłowiekuważazaprzerwy,wrzeczywistościjestjegożyciem.

C.S.Lewis

Tony zbudził się z drgnieniem, trochę zamroczony i nie​pewny, gdzie jest.

Wygramoliwszy się z łóżka, odciągnął zasłonkę i z zaskoczeniem zobaczył, że
wróciłdosypialniwpodupadłymdomu,wktórymjakobymieszkałJezus.Alepokój
wydałsięwiększyilepiejwyposażony.Łóżkobyłosolidne,ręcznejroboty,znacznie
lepsze niż sprężyny i sta​ry materac z pierwszego razu. Solidne deski zastąpiły
część sklejki na podłodze i co najmniej jedno okno było teraz szczelne i miało
podwójneszyby.

Usłyszał pukanie do drzwi, jak wcześniej, trzy stuknięcia, ale kiedy otworzył,

spodziewając się ujrzeć Jezusa, zobaczył Jacka. Trzymał tacę ze śniadaniem,
uśmiechniętyoduchadoucha.

-Cześć,JackuzIrlandii!-wykrzyknąłTony.-Zastana​wiałemcię,czycięjeszcze

zobaczęponaszympierwszymkrótkimspotkaniu.

- Ponowne spotkanie z tobą jest rozkoszą i darem, An- thony. - Uśmiech Jacka

nieprzygasł.

Tonyprzesunąłsięwbok,żebyzrobićprzejście.Jackostrożniepostawiłtacęna

stoleinalałczarny,aromatycznynapójdowielgachnegokubka.Odwróciłsię,podał
kubekTonyemu.

-Czarnakawa,oiledobrzepamiętam.Ajeślichodzi

omnie,niemadlamniewystarczającodużejfiliżankiher​baty.

Tonyskinąłgłowąnaznakpodziękowaniaipociągnąłpierwszyłyk,gładkiiśliski

jakjedwab.

-Izprzyjemnościąciępoinformuję-podjąłJack,gdyzdjąłpokrywęztalerza,na

którymleżałyjajkasmażonezdwóchstron,parującejarzynyibabeczkazmasłem-
iżjestnampisaneczęstosięwidywać,wswoimczasie,żesiętakwyrażę.

- Nie jestem pewien, czy powinienem spytać, jak to wte​dy będzie wyglądać —

background image

mruknąłTony,rozkoszującsiępierw​szymkęsem.

-Nieważne.-Jackwestchnąłiklapnąłnawyściełanekrzesło.—Wkażdymrazie

ta chwila sumuje wszystkie chwile, bez potrzeby przebywania gdziekolwiek indziej
niżteraz.

- Skoro tak mówisz - zgodził się Tony. Czuł się bardziej swobodnie ze swoim

brakiemzrozumienia,aniewszystkorozumiał,choćsłowapadaływjegoojczystym
języku.-Po​zwólmispytać,Jack,jeśliwolno...-Kręciłspiralęwidel​cem,zbliżającgo
do rozmówcy, jakby dla podkreślenia wagi pytania. - Czy to miejsce, to miejsce w
czasiepomiędzy,gdzieobajterazjesteśmy,tożyciepozagrobowe?

-Wielkienieba,nie!-odparłJack,kręcącgłową.-Tobardziejżyciewewnętrzne,

co nie znaczy, że jest niezależne od tego, co uważasz za pozagrobowe, które
zresztą,jakpo​winieneświedzieć,ściślejrzeczbiorąc,jestżyciem-po.

Widelecznieruchomiałwpowietrzu,gdyTonyzamarł,próbującnadążyć.
- Utknąłeś, można by rzec, pomiędzy życiem-przed i ży​ciem-po, a mostem

łączącymjednozdrugimjestżyciewe​wnętrzne,życietwojejduszy.

-Atygdzieżyjesz?
- Żyję tam, gdzie jestem, ale moja siedziba znajduje się w życiu-po. Drogi

chłopcze,jatylkociętutajodwiedzam,pomiędzyjednymidrugim.

Tonyżuł,aleprawienieczułsmakujedzenia.Miałzamętwgłowie.
-Więcjakiejesttożyciepozagrobowe,toznaczy,ży-cie-po?
-Dobrepytanie.
Jack wygodnie usadowił się na krześle, z roztargnieniem wyjął z kieszeni

marynarkizapalonąfajkę,zaciągnąłsiępo​woli,schowałjądojejgniazdkaidopiero
wtedyskierowałspojrzenienasiedzącegonaprzeciwkoczłowieka.Dymsnułsięz
jegoust,gdymówił.

- Pytasz mnie o coś, czego poznanie wypływa z doświad​czania. Czy istnieją

słowa,którenaprawdęmogąopisaćdo​znaniapierwszejmiłościalbonieoczekiwany
zachód słońca; albo zapach jaśminu, gardenii czy orientalnego bzu; albo ten
pierwszy raz, gdy matka bierze w ramiona nowo naro​dzone dziecko; albo chwile
niespodziewanej radości; albo fragment transcendentnej muzyki; albo chwilę, gdy
stajesznaszczyciezdobytejgóry;albopierwszysmakmioduzplas​tra...Odzarania
dziejów szukaliśmy słów, które wiązałyby to, co wiemy, z tym, za czym tęsknimy, i
zyskaliśmytylkobłyskiwidzianejakbywzwierciadle,niejasno.

Rozejrzałsiępopokoju.
-Podamciprzykład.
Jack podszedł do komody przy oknie, na której między innymi rzeczami stała

donica ogrodowa. Kwitł w niej osza​łamiająco kolorowy tulipan. Przyniósł go i
postawił na sto​le. Zaczął odgarniać ziemię, delikatnie, żeby nie skaleczyć rośliny,
ażodsłoniłbulwępodłodygąikwiatem.

-Toklasycznytulipanpapuzi-wyjaśnił-wyhodowanywtwoimogródkuzadomem.

background image

Zwróć uwagę - powiedział, gdy podał go Tony’emu do obejrzenia z bliska - na te
nad​zwyczajnepłatki.Sąpierzasteipokarbowane,ząbkowanebrzeżkiskręcająsię
wokółcałejgamykolorów,maszzło​tyimorelowy,iniebieskawo-fioletowy.Spójrz,są
nawet prążki zieleni biegnące po żółtych plamkach. Wspaniały! A teraz popatrz
tutaj, Tony, na cebulkę, która wydała ten cudowny kwiat. Wygląda jak kawałek
starego drewna albo grudka ziemi, coś, co każdy by wyrzucił, gdyby nie był
mądrzejszy. Naprawdę nie ma na co patrzeć, coś takiego nie przyciągnie uwagi,
zupełnie pospolite. Ten korzeń, Tony... - Jack był ożywiony, gdy ostrożnie
umieszczałro​ślinęwdoniczce,zpełnączułościtroskąobsypująciubija​jącziemię.-
Ten korzeń jest życiem-przed, wszystkim, co wiesz i czego doświadczasz,
wypełnionym przedsmakami czegoś innego, czegoś więcej. I w obrębie tego, co
wiesziczegodoświadczasz,czylicałejczęścikorzenia,znajdu​jeszsugestiekwiatu;
wmuzyce,sztuceihistorii,wrodzinieiśmiechu,wodkryciuiinnowacji,wpracyi
obecności.Alewidząctylkokorzeń,czymożeszbodajzacząćsobiewyobrażaćtaki
cudjakkwiat?Nadejdzietakachwila,Tony,gdywreszcieujrzyszkwiat,iwtejchwili
wszystko związa​ne z korzeniem nabierze głębokiego sensu. Tą chwilą jest życie-
po.

Tony siedział i wlepiał wzrok w ten cudownie prosty, ale skomplikowany kwiat,

oszołomiony,jakbyobcowałzczymśboleśnieświętym.Znowusięzastanowił:gdzie
by​łem przez wszystkie te lata? Nigdy tak naprawdę nie żył, jak tylko sięgał
pamięcią. Ale wraz z tą myślą napłynęły inne, drobne wspomnienia tajemnicy
przenikającej jego pośpiech i plany, wspomnienia okruchów światła, miłości,
zachwytu i radości, które szeptały do niego w momentach zadowolenia, ale gdy
cierpiał,wrzaskiemdopominałysię

o uwagę. Nigdy nie należał do tych, którzy siedzą, słuchają, patrzą, widzą,

oddychają, zastanawiają się... i za to zapłacił, był tego teraz pewien. W tej chwili
czułsiębezwartościowyjakzniszczonaziemiazaoknem.

-Tony,jesteśkorzeniem-powiedziałJack,przerywającjegospiralęmyśli-itylko

Bóg wie, jaki wydasz kwiat. Nie zagub się w potępianiu siebie za to, że jesteś
korzeniem.Bezkorzenianigdyniebędziekwiatu.Kwiatjestwyrazemtego,coteraz
wydajesiępowolneinieważne,bezwartoś​ciowe.

-Tomelodia!-zawołałTony,wkońcurozumiejąc,jeślinawettylkotrochę.
Jacksięuśmiechnąłipokiwałgłową.
-Właśnie.Tomelodia.
- Będę cię znał, Jack? W życiu-po, czy będziemy się znali? - Tony miał na to

nadziejęimusiałzapytać.

- Całkowicie! W sposoby kwiatów, których obecnie nie jesteś w stanie pojąć,

patrzącjakkorzeńnakorzeń.

Tonypomyślał,żerozumie,aleczekałnawięcej,iJackuprzejmienieposkąpiłmu

wiedzy.

background image

-Terazwidziszmnietakim,jakimwyczarowałamnietwojapamięć,Anthony,jestem

zlepkiemtwoichwspo​mnieńiwyobrażeń,jakwedługciebie,wedługtwojegoumysłu,
powinienemwyglądać.Jesteśkorzeniempatrzą​cymnakorzeń.

-Agdycięzobaczęwżyciu-po?
- Cóż, może uznasz to za czystą autokreację, ale taka bę​dzie prawda w

odniesieniu do każdego, kogo tam napot​kasz. Gdybyś z miejsca, w którym teraz
siedzisz, ujrzał mnie takim, jakim naprawdę jestem, prawdopodobnie padłbyś na
twarzzczciizuwielbienia.Korzeńujrzałbykwiat,itobycięzgubiło.

-Aniechmnie!-krzyknąłTony,zaskoczonyodpowie​dzią.-Maszrację,wychodzi

nato,żemaszosobienadzwy​czajdużemniemanie.

-Wżyciu-pojestemwszystkim,czymmiałembyć,bardziejludzkiniżkiedykolwiek

na ziemi i przepełniony wszystkim, co boskie. Słyszałeś tylko nutę symfonii, wi​-
działeś jeden kolor zachodu słońca, słyszałeś jedną kroplę wodospadu. Jesteś
zakorzeniony w swoim życiu i w pościgu za wszystkim, co dałoby ci poczucie
transcendencji,nawetprzezobracanieinnychkorzeniwwyobrażeniekwiatów.

Tonywstałizacząłkrążyćpopokoju.
- Jack, moje życie, które uważałem za pasmo sukcesów, w rzeczywistości jest

totalnąporażką,tyjednakmówisz,żepodtymwszystkimsiękryjeniewyobrażalne
piękno? I mówisz, że jestem ważny? Że choć jestem tym brzydkim, zwyczajnym z
wyglądu korzeniem, zostałem pomyślany do wydania niepowtarzalnego i
nadzwyczajnegokwiatu?Tomimówisz...mamrację?

Jackpokiwałgłową,wyjąłfajkęipyknął.
-Izakładam-mówiłTony-żetaprawdaodnosisiędokażdejistotyludzkiej,że

każdyczłowiekurodzony...

-Poczęty!-przerwałmuJack.

- Każdy człowiek „poczęty” na tej planecie, każdy jeden żyjący w życiu-przed,

każdyjedenjestkorzeniem,wktó​rymczekakwiat?Prawda?

Jack znów pokiwał głową. Tony stanął na wprost nie​go i położył mu ręce na

ramionach, ich twarze znalazły się w odległości paru cali. Przez zaciśnięte zęby
wycedziłna​stępniesłowa,kąśliweirozpaczliwe:

- Po co więc całe to szambo, Jack? Po co ból i choroba i wojna i strata i

nienawiśćibrakwybaczeniaiokrucień​stwoibrutalnośćiignorancjaigłupotai...-
Wylewałasięzniegolitaniazła,listastrasznawkontekścieichrozmo​wy.-Wiesz,
co robimy z korzeniami, Jack. Palimy je, wy​korzystujemy i znęcamy się nad nimi,
niszczymy, sprzeda- jemy, traktujemy jak odrażające kawałki detrytusu, za który
samisięuważamy!

ZtymoświadczeniemodsunąłsięodJacka,któryżyczli​wiewysłuchałtyrady,ani

nachwilęniezmieniającwyrazutwarzy.

Tony podszedł do okna i wyjrzał, nie widząc nic szcze​gólnego, po czym

przeczesał włosy palcami. Jack przerwał milczenie, które wisiało w powietrzu jak

background image

gęsta,oddzielającaichzasłona.

-Tylkokorzeńcierpi-rzekłłagodnie.
Tonyusłyszałodpowiedźizwiesiłgłowę,patrzącwpod​łogę.
- Nie wiem, Jack - wyznał. - Nie wiem, czy zdołam so​bie poradzić z tym

wszystkim.Stertajestwielkaistraszna.

- Nie ma obawy, drogi chłopcze - zapewnił Jack życz​liwie. - Nie uprzedzaj

wypadków.Poczekamy,zobaczy​my.Musiszpamiętać,Tony,anijednadobrarzecz,
czy wspomnienie, czy akt dobroci, ani jedna rzecz, która jest prawdziwa,
szlachetna,właściwaisprawiedliwa,niepójdzienamarne.

-Acozcałymzłem,okrucieństwem,krzywdą?
-Ach,toprawdziwycud.-Jackmusiałwstaćzkrzesła,bonagleTonypoczułjego

mocną, mięsistą dłoń na ramie​niu. - Bóg jakimś sposobem przemienia ból, straty,
zło, krzywdy w coś, czym nigdy nie mogłyby być, w monumenty łaski i miłości. To
głęboka tajemnica, jak rany i blizny mogą stać się cenne, jak przerażający,
dewastującykrzyżprzemie​niasięwpodstawowysymbolniesłabnącegouczucia.

-Czytojesttegowarte?-szepnąłTony.
- Niewłaściwe pytania, synu. Nie ma żadnego „to”. Py​tanie brzmi i zawsze

brzmiało:„Czytyjesteśtegowart”,aodpowiedźjestibyła:„Tak!”.

Oświadczeniewisiałowpowietrzuniczymostatnitonwiolonczeli,powolimilknący.

Tonyczuł,jakrękasięzacis​ka,przyjaźnieikrzepiąco,nawetzmiłością.

- Chcesz się przejść? - zaproponował Jack. — Zobaczyć posiadłość? Poznać

innychsąsiadów?Tylkożenajpierwwy​padałobysięubrać.

-Mamsąsiadów?-zapytałTony.
- Cóż, w zasadzie nie sąsiadów. Bardziej dzikich lokato​rów. Ale jestem tu, by

zabrać cię na spotkanie z nimi, jeśli chcesz. To zależy od ciebie. Zaczekam na
zewnątrz,atypodejmijdecyzję.

To rzekłszy, wyszedł. Tony został z mętlikiem myśli, emocji i kolejnych pytań, ale

przeważyła ciekawość i chęć poznania tych, którzy tu mieszkają, więc ubrał się
szybko, ochlapał twarz wodą, z uśmiechem pokręcił głową do swo​jego odbicia w
lustrzeiruszyłdodrzwi.

Poranek był rześki, z tym cierpkim posmakiem i drże​niem, które zapowiada

zmianę pogody. Kilka chmur zaczę​ło prowadzić dialog na horyzoncie, jeszcze nie
groźnych,alezłowróżbnych.

-Proszę,weźto.-GdyTonywyszedłzeswojegopokoju,Jackpodałmukurtkę,

znajomąwiatrówkęsoftshellfirmyColumbia.Tonyjąwłożył,zadowolony,żetonie
tweed.Jackbyłubranyjakzawsze,alemiałsękatąlaskęistarątwee-dowączapkę
wędkarską,któradopraszałasięouwagę.

-Ładnykapelusz!-skomentowałTony.
-A,tenstaroć?Notak,dziękuję.Ciąglegogubię,aoncięglewraca.Niejestem

pewien,cowtedyzrobić,więcgonoszę,dopókiznowuniezniknie.

background image

Stojąciwodzącwzrokiempookolicy,Tonyzzaskocze​niemstwierdził,żeniektóre

miejscawyglądająlepiej,jakbywuprzednichaoswpadłotchnienieporządku,choć
tylkojakoaluzja.Zdrugiejstrony,mroczniejszej,wdalekimmurzewyraźniewidniały
wyłomy tam, gdzie, o ile pamię​tał, wcześniej ich nie widział. Pewnie po prostu nie
zwróci​łemuwagi,pomyślał,gdyJackwskazałścieżkęiruszylikukępiedrzew,nad
którąsnułosiękilkaledwowidocznychsmużekdymu.

-Sąsiedzi?—zapytał.
Jackuśmiechnąłsięiwzruszyłramionami,jakbyniechciałotymmówić.
Gdyszli,Tonyzapytał:
-Jack,czytomiejsce,czytomiejscepomiędzy,którejestgdzieśwemnie...czy

trafiłemtupoto,bystanąćtwarząwtwarzzezłem,którewyrządziłem?

-Nie,mójdrogichłopcze,wręczprzeciwnie-zapewniłJack.—Pomiędzyiżycie-

po jest skoncentrowane i zbudo​wane na wszystkim, co dobre, nie na tym, co złe.
Co nie znaczy, że złe jest nieistotne albo po prostu znika; jak sam widzisz, wokół
ciebiejestwielezłego,aleuwagaskupiasięnaodbudowie,anienaburzeniu.

-Tak,ale...-zacząłTony,leczJackpodniósłrękę,żebygopowstrzymać.
-Tak,trzebazburzyćstare,bywznieśćnowe;bymiećzmartwychwstanie,trzeba

miećukrzyżowanie,aleBógni​czegoniemarnuje,nawetzła,którepowołujemydo
istnie​nia. W każdym zburzonym budynku zostaje wiele z tego, co kiedyś było
prawdziwe,słuszneidobre,ipozostałościtewplatająsięwnowe;prawdęmówiąc,
nowe nie mogłoby być tym, czym jest, bez starego. Na tym polega odnawianie
duszy.JesteśzOregonu,więcpowinieneśznaćsięnarecy​klingu,co?

Jackzachichotał,coskłoniłoTony'egodouśmiechu.
-Podobamisiętaczęśćobudowaniu.Niejestemwiel​kimfanemtegooburzeniu.
-Ach...-westchnąłJack.-Iwtymsęk,prawda?Burze​niejestnieuniknione,żeby

zbudowaćprawdziwe,słuszne,dobreiszlachetne.Musinastąpićocenairozbiórka.
To nie tylko ważne, to niezbędne. Jednakże dobroć Boga niczego nie zburzy bez
twojego uczestnictwa. W większości wy​padków Bóg ma niewiele do zrobienia.
Jesteśmy mistrzami w budowaniu fasad, po to tylko, żeby burzyć je własny​mi
rękami. Wszelkie wyobrażalne uzależnienia, pragnie​nie władzy, bezpieczeństwo
kłamstw,potrzebapogonizazłąsławą,zachłannośćreputacji,handlowanieludzkimi
duszami... wszystko to są domki z kart, które próbujemy uchronić przez
wstrzymywanieoddechu.Aledziękiłasceboskiejpewnegodniamusimyodetchnąć,
ikiedytorobi​my,tchnienieBogałączysięznaszymiwszystkosięroz​sypuje.

Zwolnilitempo,gdyścieżkasięzwęziłaistałabardziejnierówna,niewielkiegłazyi

korzenie drzew utrudniały wę​drówkę tym, co zapewne kiedyś było gładkim i
wygodnym szlakiem. Nieprzyjemny zapach, z początku ledwo zauwa​żalny, lecz
narastający z każdym krokiem, w końcu stał się obrzydliwym smrodem. Tony
zmarszczyłnos.

-Fuj,cotozazapach?Śmierdzijak...

background image

- Śmieci? Tak, to śmieci - odparł Jack. - Twoi sąsiedzi nie należą do

czyścioszków i nie marnują czasu na sprząta​nie po sobie. Siedzą na własnych
śmieciach.-MrugnąłdoTonyego,zadowolonyzobukalamburów.-Spójrz!

Okołostujardówprzednimipowoliszłydwiewielkiepostacie.Jackuniósłrękęi

Tonysięzatrzymał.

- Pora się rozstać, Anthony. Nie jestem pewien, czy znów cię zobaczę w

pomiędzy,alezpewnościąbędziemymieliwieleokazjiwżyciu-po.

-Odchodzisz?Acozsąsiadami?Myślałem,żeichprzed​stawisz.
- Mówiłem, że zabiorę cię na spotkanie. Prezentacja nie jest konieczna. - Jego

słowa były miłe i łagodne, ale z chyt​rym uśmieszkiem dodał: - Nie należę do ich
ulubieńcówigdybymzostał,razemspowodowalibyśmywiększyzamętniżtysam.

-Tojajakzwyklemamzamętwgłowie-poskarżyłsięTony.-Nicnierozumiem.
- Nie musisz, drogi chłopcze. Tylko pamiętaj, nigdy nie jesteś sam. Masz

wszystko,czegowtejchwilipotrzebujesz.

Jack zamknął Tonye'go w potężnym uścisku, a potem musnął wargami jego

policzek,czuleidelikatnie,jakojcieccałującynajdroższegosyna.Tonysięwyśliznął.

background image

12

Intryga się zagęszcza

Prawdziwyprzyjacielwbijecinóżodprzodu.

OscarWilde

- O Boże! - Tony patrzył przez oczy Maggie, patrzył przez kuchenne okno na

dwóchmężczyzn,którzywysiedlizli​muzynylincolnprzeddomem.

-Maggie?-odezwałsięTony.-Cojestgrane?
-Tony?-pisnęłaMaggie.-DziękiniechbędąBogu
Wszechmogącemu,żetujesteś.Gdziebyłeś?Zresztą,teraztonieważne,mamy

kryzyskatastrofalnychrozmiarów.Wi​dzisz,ktowysiadłzsamochodu,widzisz?

Tony czuł jej zdenerwowanie, zalewające go jak podno​sząca się chyłkiem fala,

aleskupiłuwagęnadwóchprzyby​szach,którzyrozmawiali,spoglądającwkierunku
jejdomu.Naglerozpoznałjednegoznich.

-StarszyClarencejestgliną?Niemówiłaśmi,żejestgli​niarzem.
-Clarencejestfunkcjonariuszempolicji.Dlaczegomia​łabymcimówić?Dlaczego

taksięskręcasz?Złamałeśprawo?

-Nie!-zaprzeczyłTony.-Poprostusiętegoniespo​dziewałem.

-Dajspokój!-krzyknęłaMaggie.-Tymniemówisz
0niespodziewanym?OBoże,idątutaj!Szybko,zróbcoś!
Tonyniemiałpojęcia,cosiędzieje.Wnormalnejsytua​cji,spłoszonyjejtonem,

rozejrzałby się w poszukiwaniu kryjówki, co w obecnych okolicznościach wydało
siętakabsurdalneiśmieszne,żezacząłchichotać.Maggiepogna​łakorytarzemi
wpanicezaczęłarobićmakijaż.Tony,niemogącsiępowstrzymaćodradosnego
wycia, radził jej, co ma pomalować. Wreszcie ochłonął, hamując rechotanie, gdy
narastała kolejna fala wesołości. Maggie spiorunowała wzrokiem lustro. Gdyby
spojrzeniemogłozabijać,miałabywgłowiemartwegobiałegofaceta.

Zabrzęczałdzwonek.
-Czemutakpanikujesz?-zapytałTony.

background image

Układającostatnikosmykwłosów,Maggieszepnęładolustra:
-TamjestClarence,mniejwięcejostatniaosoba,którąchciałabymdziśoglądać,

wyjąwszytegodrugiegofaceta.

-Tegostarszegobiałego?Ktoto?
- Facet z wielką Biblią to pastor Horace Skor, oto kto. Jeśli będę pamiętać,

później ci o nim opowiem - dodała, a Tony z ulgą zobaczył, że w końcu się
uśmiechnęła.

Dzwonekzadźwięczałdrugiraz.
-Lepiejotwórz.Pewniewidzielicięwoknieiprzeddo​memstoitwójsamochód.

Nawiasemmówiąc,jakwgniotłaś...

-Niemaczasu,Tony-warknęła.-Grrr,potrafiszbyćtakiwykurzający.
Wstała,jeszczerazwygładziłasukienkęiskierowałasiędodrzwi.
-Ha,czyżtoniepastorSkor?Cudownaniespodzianka!
IstarszyWalker,miłopanawiedziećtakszybkopo...uch,właśnieszykowałam

siędowyjścia.

-Musimyzpaniąporozmawiać-oznajmiłstarszymęż​czyzna.
-...Alejeślimająpanowieochotęnakawęczyherbatę,mamjeszczeparęminut.

Proszęwejść.

Odsunęła się, przepuszczając gości. Oczy Clarence’a wy​rażały przeprosiny,

choćwkącikachustigrałledwowidocz​nyuśmiech.Maggiebyłapoddenerwowana,
ale błysnęła swoim najlepszym uśmiechem i zaprowadziła ich do salo​nu, gdzie
starszy i pastor usiedli, ten drugi sztywny i wypro​stowany, policjant swobodny i
rozluźniony.

-StaryHarryjestodrobinępompatyczny!-zauważyłTony.
Maggiechrząknęłaostrzegawczo.
-Przepraszam!Gdziesiępodziałymojemaniery?Mogęzaproponowaćpanom

filiżankękawyczyherbaty?

-Jadziękuję-odparłpastorchłodno.
-Japoproszęszklankęwody,Maggie,jeślitoniesprawikłopotu.
Pastorspojrzałkosonastarszego,jakbydającdozrozu​mienia,żetoformalne

spotkanie,naktórymzwracaniesiępoimieniuniejestwłaściwe.

-Żadenkłopot.Przepraszamnasekundę.-Maggiepo​szładokuchni.—Tony,

musisztrzymaćjęzykzazębami...Rozpraszaszmnie.Atenczłowiekmanaimię
Horace.DlaciebiepastorSkor!

-Alejest...
-Sza!Anisłowa,rozumiesz?
-Takjest!Rozumiem,głośnoiwyraźnie.Tonykończynadawanie,bezodbioru.
-Dziękuję!
Przerywającszeptanąrozmowę,wróciładosalonuipo​dałaszklankęstarszemu,

którypodziękowałskinieniem

background image

głowy. Usiadła naprzeciwko gości, którzy budzili w niej silne skojarzenia z

inkwizytorami.

-PaniSaunders-zacząłpastor.
-WłaściwiepannoSaunders—poprawiłaMaggie.-Niejestemmężatką.-Mimo

woliuśmiechnęłasiędoClarence’aizarazpotemchciałasięzatokopnąć.

-Oczywiście.PannoSaunders,jakpaniwie,nazywamsięSkor,jestemjednymz

naczelnych pastorów kościoła, do którego uczęszczała pani przez... Ile? Sześć,
siedemmiesięcy?

-Dwaipółroku-odparłaMaggie.
-Rety,naprawdę?Jaktenczasleci-wybrnąłpastorgładko.-Notak,żałuję,że

niepoznaliśmysięwcześniejalbowlepszychokolicznościach,leczpowczorajszym
wie​czorze...uch,powypadkach...

- Aha, o to chodzi... — Maggie zaczęła klepać pastora po kolanie. Natychmiast

przesunął nogę, jakby się bał, że może go czymś zarazić. - Zaszło ogromne
nieporozumie​nie. Widzi pastor, żyłam w wielkim stresie, wie pan, co się dzieje z
Lindsay,iwczorajjakbywszystkozemniewylazłoiprzepraszam...-Wiedziała,że
się jąka i potyka o słowa, ale brnęła dalej, aż pastor Skor uniósł rękę. Urwała w
połowiezdania.

-Lindsayjestpanicórką?-zapytałniemalznutązatros​kania.
- Moją córką? Nie! - Zszokowana Maggie zerknęła na Clerence’a, który lekko

pokręciłgłową,niemaljakbyostrzegał,żebynawetotymniemyślała.Zwróciłasię
dopastora:-Panniewie,kimjestLindsay,prawda?

- Nie, przykro mi, ale mniejsza z tym. Ważne, by pani zrozumiała, że mam w

kościelepewneobowiązkiimiędzyinnyminadzorujężycieduchowe,życieduchowe
członkównaszegozboru.

-Hi-ha!-zarżałTony.
Maggie klepnęła się po udzie, a potem potarła, jakby ukąsił ją komar, próbując

uciszyćTony’egoiniewywołaćpytań.Uśmiechnęłasię,copastoruznałzazachętę
dokon-tynuowania.

- W świetle wczorajszych... uch, wypadków, spoczywa na mnie obowiązek

prowadzenia i edukowania naszych wier​nych w sferach, w których staliśmy się
całkowicie niedbali, i przyjmuję za to pełną winę i odpowiedzialność. Bóg wie, że
obciążył moje serce, i zeszłej nocy prawie nie zmrużyłem oka, spowiadając się i
żałując mojej grzesznej gnuśnej po​stawy wobec Słowa Bożego, wobec
podstawowych doktryn i władz kościelnych, a także członków wspólnoty. Panno
Saunders,naprawdęjestempanidłużnikiem.Wyświadczy​łapaninaszemuzborowii
mnieogromnąprzysługę,obna​żającnasząpożałowaniagodnąkondycjęduchową.
Dlategoprzyszedłemtudzisiaj,bypanipodziękować!

To rzekłszy, usiadł swobodniej, podobnie jak Maggie i Clarence, ci dwoje

oszołomieni,aonzadowolony.

background image

-Uch,miłomi,jaksądzę?-Nicinnegonieprzyszłojejnamyśl.
-Topodstęp!-Tonyniezdołałsiępowstrzymać.-Wy​czuwamszczurawkorycie!

Podejrzewam,żejedenztychmądralijestprzekupnymgliną!

Maggieznówklepnęłasięponodzeimiałazamiarwstać,gdypastorpochyliłsięw

jejstronę.

- Panno Sauders, mamy zdrową, tętniącą życiem wspól​notę religijną. Jesteśmy

otwarci na ruch i dzieło Ducha Świętego. Pozwalamy kobietom uczestniczyć w
modli​twach,anawetodczasudoczasugłosićimsłowoproroctwa,oczywiściepo
uprzednim wysłuchaniu i wyrażeniu zgody przez władze kościelne. Kobiety uczą
naszedzieci,aniemawiększejodpowiedzialnościnaświecieniżedukacjanaszych
młodych chłopców i dziewcząt. Oni są przyszłością naszego kościoła. Jesteśmy
oddaniprawdzie,żeprzedBogiemmy,mężczyźniikobiety,jesteśmyrówni...

-Ale?-szepnąłTony.-Słyszę,żenadchodzi„ale”...Czekaj...
Maggieplasnęłarękąudoipotarła.
-MężczyźniikobietysązdolnidowyrażaniadarówDu​chaŚwiętego,mężczyźnii

kobietysąpodstawążyciairoz​wojukościoła...

-Czekaj...-Plaśnięciebyłotrochęmocniejszeiza​brzmiałogłośniej,leczpastor

niezwróciłuwagi.

-...iprzyjmujemySłowo,któregłosi,żeniemajużmęż​czyznyanikobiety,ale...-

Jeszczebardziejsposępniał,prze​suwającsięlekkodoprzodu,poczymspojrzałjej
głębokowoczy.

-Ta-dam!-krzyknąłTonytriumfalnie.-Aniemówi​łem?Tennadętygłupekmówipo

prostujak...właściwiejakja.

-Ale Słowo mówi, jak Bóg widzi nas, nie o tym, jak funkcjonujemy w kościele, i

zawszemusimypamiętać,żeBógjestBogiemporządku.Ważnejest,żebykażda
oso​barobiła,codoniejnależy,idopókiwszyscytrzymająsięrólnakazanychprzez
Boga, funkcje kościoła są takie, jakie być powinny, i zachowane, a nawet
wysławiane jest zdrowie wspólnoty. A teraz, panno Saunders, chciałbym pani
pokazać ustęp w mojej Biblii. - Z tymi słowy wyjął podniszczoną, sędziwą Biblię
Króla Jakuba, i otworzył ją w miejscu, które zaznaczył, gdy się przygotowywał do
tegospotkania.

Clarencepochyliłsięwfotelu,skupiającuwagęnapa​storzeijegoBiblii.
- Oto, co mamy w Pierwszym Liście do Koryntian, roz​dział czternasty. Pozwoli

pani, panno Saunders, że prze​czytam, i jeśli pani chce, może czytać ze mną,
poczynając od wersu trzydziestego czwartego: „Kobiety mają na tych
zgromadzeniach milczeć; nie dozwala im się bowiem mó​wić, lecz mają być
poddane,jaktoPrawonakazuje.Ajeślipragnąsięczegonauczyć,niechzapytająw
domuswoichmężów!Niewypadabowiemprzemawiaćkobiecienazgro​madzeniu”.

Położywszy akcent na cztery słowa: milczeć, poddane, prawo i mąż, zamknął

księgęisiedział,kiwającgłowąwab​solutnieuświęconysposób.

background image

- Niniejszym, panno Saunders, skoro wyszło na jaw, że nie jest pani zamężna i

tymsamymnieposiadamęża,ajakmówiPismo,kobietamapytać„męża”,zatem
ja,będącprzewodnikiemduchowym,chciałbymzająćjegomiejscejakopanigłowa,
gdyby więc miała pani jakieś pytania, będę osobiście dostępny, służąc radą i
słowemzachęty.

Cisza, która zapadła w pokoju, wcale nie była błoga. Była krepująca. Nawet

Tony’emu odjęło mowę. Maggie nie mia​ła pojęcia, jak ma zareagować na tę
propozycję.

- To sarkazm! - Maggie i pastor popatrzyli na Clarence’a, który przemówił

pewnym,zdecydowanymtonem.

- Słucham? - Skor nie krył zaskoczenia, ale z profesjo​nalną wprawą szybko się

otrząsnął.-StarszyWalker,po​prosiłem,byśmitowarzyszył,ponieważznaszpannę
Saun​dersipomyślałem,żetwojaobecnośćmożebyćpomocna,alejakmówiliśmy
wcześniej,miałeśsięnieodzywać,tylkobyćświadkiemrozmowy.

-Tosarkazm-powtórzyłClarencewyraźnieipowoli.Jeślibyłwzburzony,skrywał

todobrzezakamiennątwarzą,skupionąipoważną.

-Oczymtymówisz,bracieWalker?Sądzisz,żejestemsarkastyczny?-Wgłosie

Skorazabrzmiałowyzwanie,któreClarenceumiejętnieodparł.

-Nie,pastorze,niepan.ApostołPaweł.Wierzę,żesar​kazmprzepełniałapostoła

Pawła,gdypisałsłowa,którepanodczytał.

-Clarence,czyżbyśchodziłdoszkołybiblijnejalbodoseminarium,oczymnicmi

nie wiadomo? - Ton teraz był wyraźnie protekcjonalny. - Czyżbyś nagle został
wyświęco​ny,żerozumieszwszystkietajemnice?Czyniewierzysz,żeDuchŚwięty
prowadzinasdoprawdy?

Terazbyłotocoświęcejniżwyzwanie,aleClarenceniechciałgopodjąć.
-Tak,pastorze,wierzę,żeDuchŚwiętyprowadzinasdoprawdy,aleczasaminie

możemy zobaczyć domu w gąsz​czu leśnym, i czasami uzdrowienie naszych oczu
wymagaczasu.

Skor gwałtownym ruchem otworzył Biblię, wrócił do zaznaczonego ustępu i

podsunąłmuksięgę.

- Proszę mi więc pokazać. I pamiętaj, chodziłem do szko​ły biblijnej i do

seminarium,icałkiemdobrzeznamgrekę.

ClarencewziąłBiblięzrąkstarszegomężczyznyiprzy​trzymałtak,żebyobajmogli

śledzićtekst.

- Tutaj - rzekł i pokazał. - Proszę spojrzeć na następny wers. Zaczyna się od

„Czyż”, co jest pierwszym z trzech pytań. Żadne z tych trzech pytań nie miałoby
żadnegosensu,gdybyPawełniebyłsarkastyczny,irzeczywistysensjegosłówjest
przeciwnytemu,cowłaśniepowiedziałpan

Maggie. Paweł cytuje list, który ci ludzie przysłali mu z py​taniami, i jest w

absolutnejniezgodzieztym,conapisali.

background image

-Tokompletnabzdura.Dajzobaczyć!-WyrwałBiblięzrąkstarszego.
Panowałacisza,gdypastorczytałustęprazidrugi.
Maggie,zoczamijakspodki,ledwośmiałaoddychać.
-AcozprawemcytowanymprzezPawła?-zapytałSkorznówwyzywająco.
-Proszęmijepokazać-zripostowałClarence.
-Cocipokazać?
-Prawo,któreprzytaczaPaweł.
Skora opadły nerwy w starciu z człowiekiem ani trochę niezrażonym i, jak to

częstobyławwypadkuosóbuwikła​nychwewłasnezałożenia,przeszedłdoataku
personalnego.

- Ty, młody człowieku, sprzeciwiasz się stuleciom historii Kościoła, umysłom

teleologicz,nymznaczniemądrzejszymiprzenikliwszymniżnasze,aonizgadzają
sięzemną.Terazmamydoczynieniazczymświęcejniżzsytuacją,gdziekobieta
wywołałazgorszenie,bezwstydnieprzyciągającdosiebieuwagę...

-Słucham?-syknęłaMaggie.
-Chybapowinienpanliczyćsięzesłowami,pasto​rze!-poradziłClarence,aleto

jużprzerosłoumiejętnościpastora.

-Jakowładzawkościeleiosoba,przedktórąodpowia​dasz,Clarence,musisz

siępodporządkowaćipogodzićztym,comówiPismo.

- Przykro mi, pastorze, ale nie odpowiadam przed pa​nem. Jestem

funkcjonariuszem portlandzkiej policji. Od​powiadam przed Bogiem. I odpowiadam
przedludźmiwtejwspólnocie.

- Ha! W takim razie straciłeś w niej swoje miejsce razem z tą... z tą... z tą

bezwstydnicą.

Skornatychmiastpożałował,żedałsięponieśćnerwom,gdyMaggieiClarence

podnieślisięzfoteli.Clarencepię​trzyłsięnadnimjakgóra.

-Lepiejprzeproś,pastorze!Tobyłoniedoprzyjęcia!
- Masz rację - zgodził się pastor. - Przepraszam, że prze​stałem nad sobą

panować. Przepraszam - powiedział do Maggie, po czym przeniósł uwagę na
Clarence’a. Czerwona fala gniewu wypływała spod kołnierzyka koszuli, wykroch-
malonego i dławiącego. — Ale ty, młody człowieku, wraz z tą kobietą nie jesteś
dłużejmilewidzianywmoimkoście​le.Spodziewamsięlisturezygnacyjnegoodrady
starszych,gdytylkogodostarczysz.

- Rób, cokolwiek musisz, panie Skor, ale odmawiam wysłania czegoś takiego i

proponuję także, żebyś opuścił ten dom. Natychmiast! - Jego ton był wyważony i
pewny,aleniebyłożadnychwątpliwościcodokryjącychsięzanimzamiarówisiły.

-Kochamtegofaceta!-wrzasnąłTony.
Maggieprzygryzałausta,alepozwoliła,byzatańczyłnanichleciutkiuśmiech.
PastorSkorbezsłowaszybkoopuściłdom,trzasnąłdrzwiamiswojegoautomobilu

iodjechałpowoli,odpro​wadzanyczujnymwzrokiempolicjanta.

background image

- Boże, chroń nas przed tymi, którzy jeszcze nie zosta​li złapani - mruknął

Clarencegłówniedosiebie.Połączyłsięprzezradiozposterunkiem,anastępnie
powiedziałdoMaggie:-Zgłosiłemsię,zaparęminutprzyśląpomnieradiowóz.Tak
mi przykro, Maggie. Nie sądzę, by Horace był złym człowiekiem, po prostu ma
klapkinaoczach.Nie

miałempojęcia,nacosięzanosi,iwstydmi,żebrałemwtymudział.
-Żartujesz?-huknąłTony.-Nieliczącwczorajszegowieczoru,jeszczenigdysię

taknieubawiłem.

-Uch...codowczorajszegowieczoru...-zaczęła,aleClarenceniepozwoliłjej

skończyć.

-Prawiezapomniałem!-zawołał,sięgającdokieszenipomałąfoliowątorebkę.-

Chciałem ci to oddać, to był prawdziwy powód przyjazdu z Horace’em. Chyba
należydociebie.Nieczęstoznajdujędamskiekolczykiwplątanewmojeubranie.

Maggiebyłabardziejucieszonaniżzakłopotana.
- Clarence, dziękuję! To jeden z pary, która jest wszyst​kim, co mi zostało po

mamie,iwieledlamnieznaczy.Comogępowiedzieć?

IzanimTonyzdążyłwrzasnąć:„Niecałujgo!”,objęłaswojegobohateraidałamu

soczystegobuziakawpoliczek.

-Cholera!-jęknąłTony,gdyzacząłsięwyślizgiwać.

***

Gdy wyłonił się z ciemności, stwierdził, że patrzy prosto na Maggie. Zdążył

poczućżyczliwośćitkliwość,azarazpotemporwałagokolejnafalaadrenaliny.

Clarencesięodsunąłisięgnąłpobroń.
-Maggie—szepnął-tujestmężczyzna?
-Oj!-wyrwałosięTony’emuiClarencespojrzałzasiebie.
Maggieodrazuwiedział,cosięstało.
-Clarence?
Odwróciłsię,superczujny,patrzącnadjejramieniemwgłąbdomu.
-Clarence,spójrznamnie!-poleciła.
-Co?!-szepnął,aleniewidzącnicpodejrzanego,wkoń​cuspojrzałjejwoczy.
-Musimypogadaćszybko,botwoikumplejużtujadą,amusiszwiedziećpewne

rzeczy,zanimsięzjawią.Chodź,isiadaj.

Clarence wybrał fotel stojący oparciem do ściany i usiadł powoli, wciąż czujny.

DopieropochwiliskierowałuwagęnaMaggie.

-Maggie,przysięgam,żesłyszałem,jakjakiśmężczyznapowiedział„Cholera”.
-Notak,niewątpię...-zaczęła,aonspojrzałnaniązkonsternacją.—Aletego

mężczyznyniemawmoimdomu,jestwtwojejgłowie.

- Co? Maggie, to nie ma sensu. Co to znaczy, jest w mo​jej głowie? - Zaczął

background image

wstawać,aleMaggiepołożyłarękęnajegoramieniu,patrzącmuprostowoczy.

-Tony!Powiedzcoś.Niezostawiajmniewtakiejsytua​cji-poleciła.
-Uch,cześć,Clarence.Może...ładnymundur?
ClarencewytrzeszczyłoczyiMaggiewidziała,jakcień
strachutańczywichkącikach,cozapewnenieczęstosięzdarzało.
-Clarence,zostańzemną-poprosiła.-Mogęciwszyst​kowyjaśnić.-Naprawdę

niemiałapojęcia,jaktozrobi,alewiedziała,żenajpierwmusigouspokoić.

-Maggie-szepnąłClarence-mówiszoswoimdemo​nie,otymoimieniuTony,z

zeszłegowieczora?Mówisz,żeterazjestwmojejgłowie?

-Niejestemdemonem!-wybuchnąłTony.
-Niejestdemonem-potwierdziłaMaggie.
- W takim razie, jak mogę słyszeć, co do mnie mówi?... Aha - mruknął, gdy

dotarładoniegoprawda.-Wtakimrazienaprawdęgosłyszałaś,jakwczorajdo
ciebie mówił? - Clarence nie był pewien, czy odetchnąć z ulgą, czy zacząć
panikować.

-Co?Niewierzyłeśmi?-Maggiebyłarozbawiona,aleteżtrochęzaniepokojona.

-Tony,dlaczegominiepowie​działeś,żejeślikogośpocałuję,tosięprzeniesiesz?

-Kogocałowałaś?-zapytałClarence.Byłwyraźnieprzejęty.
-Cabby'ego,pocałowałaCabby'ego-odparłTony.
-PocałowałamCabby'ego-potwierdziłaMaggie.
-Tonymówi,żewowymczasieniesądził,żetoważ​ne-zaraportowałClarence.

- Mówi, że się bał, że odszu​kasz jego byłą żonę i ją pocałujesz... i przeprasza. -
Clarencespojrzałzukosa.-Niewierzę,żetorobię!Maggie-zacząłbłagalnie-co
siędzieje?

-Nodobrze,posłuchaj.-Pochyliłasięwjegostronę.-Tonyjeststarszym...
-Mówi,żewcaleniejeststary-przerwałjejClarence.
-Niezwracajnaniegouwagi...Tony,zamknijsię.Wkaż​dymrazie,jesttutejszym

biznesmenem,którytaknapraw​dęniewierzywBoga,alemiałwypadekitrafiłdo
OHSU, gdzie leży w śpiączce, i spotkał Boga, który wysłał go na swego rodzaju
misję,którejjaksięzdajeniktnierozumie,iCabbybawiłsięwchowanegoiToby
wylądowałwCab-bym,apotemwczorajwieczorempocałowałamCabby'egoisię
zaraziłam i myślałam, że to demon, kiedy do mnie mówił, i dzisiaj pocałowałam
ciebieiterazjesttwój.

-Poważnie?
Pokiwałagłową.
Clerencesiedziałzszokowany.Topoprostubyłozbytdziwaczne,żebymogłobyć

prawdziwe. Brzytwa Ockha- ma, pomyślał, zasada, że prostsze wyjaśnienie jest
lepszeniżbardziejskomplikowane.Ipodczasgdytomogłobyćproste,czyjestw
ogólemożliwe?

- Nie jestem pewien, czy chcę się dzielić tobą z białym facetem. - To było

background image

wszystko,cozdołałwymyślić.

Maggiesplotłaręcenapiersiiprzygarbiłasięzpytającąminą.
-Serio?Mówiłamci,żetoniewiarygodnahistoria,atysięprzejmujesztylkomną

isobą?-Potemzaświtałojejwgłowie,cowłaśniepowiedział.

Obojeuśmiechnęlisięszerokoipokiwaligłowami.
-Jakbrzmijegopełnenazwisko?-zapytałClarence,pa​trzącnaMaggie.
-Jestemtuisammogęodpowiedzieć,wielkiedzięki!-obruszyłsięTony.
-Tony...AnthonySpencer-odparłaMaggie.
-Tony?-zapytałClarencegłośno,jakbyTonysiedziałwinnympokoju.-Czekaj,

jesteśAnthonySebastianSpencer?

-Tak,owszem-odparłTony-iniemusiszwrzeszczeć...Mównormalnie.Poza

tymskądznaszmojedrugieimię?Niktnieznamojegodrugiegoimienia.

- Jestem gliną, pamiętaj. Zajmowaliśmy się twoją spra​wą. Wyglądała trochę

podejrzanie, więc przeszukaliśmy twoje mieszkanie, to z krwią na klamce. Twoją,
jakprzy​puszczam?

-Tak! Chyba to... Byłem naprawdę chory i tam upad​łem... niewiele pamiętam.

Nawiasemmówiąc,jakweszli-ściedomojegomieszkania?

Clarencesięuśmiechnął.
- Przykro mi, wyważyliśmy drzwi. Nie mogliśmy zna​leźć nikogo, kto znałby kod,

więcweszliśmywstaroświeckisposób.

Wtejchwilipoddompodjechałczarno-białywózikie​rowcazatrąbił.
Clarencepodszedłdodrzwiiuniósłrękę,proszącopięćminut.
Policjant w samochodzie us'miechnął się szeroko i poki​wał głową, unosząc

obydwakciuki.

-Super!-mruknąłClarencepodnosem.Ijakontowyjaśni?
Odwracającsię,żebyniewyglądało,żemówidosiebie,zapytał:
-Tony,znaleźliśmyuciebiemnóstwosprzętudoinwigi​lacji,znajwyższejpółki...

wieszcośotym?

-Owszem-przyznałTony.-Tomoje.Wpadłemwlek​kąparanoję,alesłowo,nie

ma żadnych kamer w łazienkach ani w sypialniach. - Nagle poczuł się winny.
Prawdopo​dobniesamaobecnośćpolicjantabyławystarczającąprzy​czyną.

-Tak, zauważyliśmy. Próbowaliśmy wytropić, dokąd płynie sygnał, ale doszliśmy

donikąd.Jestdlanaskomplet​nieniedonamierzenia.Nagrywałeśgdzieś?

Tony jęknął, choć tylko w duchu, żeby nie zdradzić, co czuje. Wszystkie kody

zostałyautomatyczniezresetowane,atobyłproblem.

- W biurze w centrum - odparł. Było to kłamstwo, ale nie zamierzał zdradzać

swojegotajnegolokum.

ClarencechrząknąłizwróciłsiędoMaggie:
-Icozrobimy?
- Mam pomysł - wtrącił Tony, na pozór śpiesząc z po​mocą, ale skutecznie

background image

zmieniająckierunekrozmowy.

- Tony mówi, że ma pomysł, Maggie. Mówi... - Claren​ce wyszczerzył zęby i

przekazałwiadomość:

-Powiedział,żepowinienemznowuciępocałować.

-Poważnie?Takpowiedział?Skądmamwiedzieć,żetakpowiedział?Możetylko

mnienabierasz,żebyposmakowaćmiodu?

-Niemożeszwiedzieć-zgodziłsięClarence-aleosobi​ścieuważamtenplanza

całkowicie rozsądny, a nawet błys​kotliwy. Przynamniej powinniśmy spróbować.
Najlepsze,comożesięstać,toto,żegoodzyskasz.

-Najlepsze?-Maggieprzekrzywiłagłowęiuniosłabrwi.
-Toznaczy,pozapocałunkiem.-Clarencezachichotał.
Iznówsiępocałowali,tymrazemniebyłotocmoknięcie
w policzek, ale pocałunek z rodzaju tych na-serio-czekałem- długi czas. Na

szczęście,Tonypoczuł,żeznówsięprześliz​guje,zpowrotemwznajomemiejsce,i
pochwilipatrzyłprzezoczyMaggienajejukochanego.

-Dość!-krzyknął.-Cośjesttumocnoniewporządkuiprzyprawiamnieociarki!
-Wrócił, Clarence. - Maggie się uśmiechnęła. - Ale więcej mnie nie całuj. Nie

mampojęcia,czyznowubyza​działało,amożeszmiwierzyć,niechciałbyś,żebyci
poma​gałwrozwiązywaniuspraw.

- Dobrze - zgodził się Clarence, zamykając ją w czułym uścisku. - Muszę

powiedzieć,żejesteśnajbardziejintere​sującąinajdziwniejsząkobietą,jakąznam.
Czyon,wiesz,Tony,jesttuprzezcałyczas?

- Nie. Przychodzi i odchodzi. Jak się zdaje, nie mam nad tym kontroli. Wola

boska, niezbadane są sposoby i tak dalej. Zadzwonię, gdy będę mogła... gdy
odejdzie-szepnęła.

-Słyszałem-powiedziałTony.
Naglecośwpadłojejdogłowyizłapałapolicjantazaramię.
-Hej,Clarence,kiedyrobiliścietęswojąpolicyjnąrobo​tę,badaliścieprzeszłośći

kontaktySebastiana...

-JestemTony,proszę,darujsobieSebastiana-poprosił.
Kontynuowała:
-...namierzyliściejakichśkrewnych?
-Tak,wytropiliśmyjegobrata,JeffreyaczyJeralda...
-Jacoba?-zdumiałsięTony,aMaggiepowtórzyła:
-Jacoba?
-Tak,Jacoba.Mieszkatuwmieście.Dlaczegopytasz?
-Muszęznimpomówić.Możesztoumożliwić?
Clarencesięzawahałprzedudzieleniemodpowiedzi.
-Zobaczę,codasięzrobić.Conieznaczy,żebymcokol​wiekztegouważałza

normalne.-Pokręciłgłową.

background image

Maggie w ostatniej chwili powstrzymała się przed poca​łowaniem go na

pożegnanie.Tylkogouściskała,apotemobjęłaipatrzyła,jakidziedosamochodu,
nieoglądającsięzasiebie,glinawkażdymcalu.Niemogławiedzieć,żeClarence
na siłę powstrzymuje się od szerokiego uśmiechu, gdyż kłóciłoby się to z jego
profesjonalnąpostawą.

Tonymilczał,zalanyprzezwspomnieniaiemocje,któreniemalgozatopiły.

background image

13

Wewnętrzna wojna

Apostołmówinam,że„Bógjestmiłością”,itymsamymzpostrzeganiagojako

nieskończonościwy​nika,żejestnieskończonymźródłemmiłości.Zpo​strzegania
go jako wszechwystarczającego wynika, że jest pełnym, przeobfitym i
niewyczerpanym źródłem miłości. A będąc niezmienny i wieczny, jest niezmien​-
nymiwiecznymźródłemmiłości.

JonathanEdwards

-Słucham?

Głos w telefonie zaskoczył Maggie, trochę podobny do głosu Tony'ego, ale

czulszyipełenłagodności,któragrani​czyłaniemalzrezygnacją.'

-Halo?Jesttamkto?
-Tak,przepraszam,czytoJacobSpencer?
-Takproszępani.Ktomówi?
- Witam, panie Spencer, nazywam się Maggie, Maggie Saunders i... jestem

przyjaciółkąpańskiegobrata,Tonyego.

-Jesteśmyterazprzyjaciółmi?-wtrąciłTony.-Przyjaź​nieniesięztobąniejest

bezbolesne.

Uniosłarękę,żebygouciszyć.
-Niewiedziałem,żemójbratmiałprzyjaciół.Dobrzegopanizna?
-Blisko.-Tozłesłowo;zdałasobieztegosprawę,gdywymknęłosięniechcący.-

To znaczy, nie blisko, jak... wie pan... nie blisko... - Przewróciła oczami. - Nie
umawiali​śmysięnarandkianinic,poprostujesteśmyprzyjaciółmi.Człowiekzadaje
sięznimprzezjakiśczasionjakbywłazimudogłowy.

Usłyszałauprzejmychichot.
-Tak,toTony,któregopamiętam.Więc,paniSaunders,comogędlapanizrobić?
-Maggie,proszę...Oczywiście,jestpanświadom,żeTonyjestwśpiączce,leżyw

background image

OHSU...Byłpanzwizytą?

Kolejnaprzerwa.
- Nie, dowiedziałem się dopiero wczoraj, gdy policja się ze mną skontaktowała.

Wahałemsię.Niejestempewien,dlaczego,gdyżnawetniewiedział,żetujestem,
ale... nasze relacje są trochę skomplikowane i można powiedzieć, że się
pokłóciliśmy.Wkażdymrazie,pewniekiedyś...może.

-PanieSpencer,chcęprosićowielkąprzysługę...
-ProszęmówićmiJake.Potrzebujeszprzysługiodemnie?
- Jestem pielęgniarką i pracuję w szpitalu, ale na zupeł​nie innym oddziale.

Chciałabym raz na jakiś czas zajrzeć do Tony‘go i sprawdzić, czy ma należytą
opiekę,aleponieważnienależędorodziny,niemamprawawstępu.Zastanawia​łam
się,czy...

-Zgóryprzepraszamzatopytanie-zacząłJake-aleczuję,żemuszęwiedzieć,

czynapewnogoznasz.Wdzisiej​szychczasachzbytekostrożnościniezawadzi.
Możesz mi powiedzieć, jak ma na imię jego była żona? I podać imiona jego
rodziców?

Zadał swoje pytania, a Tony podał Maggie własćiwe od​powiedzi, które chyba

zadowoliłyJake’a.

-Maggie,mogęjeszczeocośspytać?
-Jasne,Jake,cotakiego?
-CzyTonykiedykolwiek...toznaczy,czyon...-Głoszacząłmusiętrochęłamać

i Maggie usłyszała proszącego, niemal błagającego młodszego brata. - Czy
kiedykolwiek,wiesz,czymówiłciomnie?Czyomniewspominał?

TonymilczałiMaggienachwilęzabrakłosłów.
-Jake,żałuję,żeniemogępowiedziećcinicinnego,aleTonyniewielemówio

rodzinie.Zachowujetodlasiebie.

- Tak, tak... rozumiem. - Jake sprawiał wrażenie przygnę​bionego. - Tylko się

zastanawiałem, to wszystko. - Chrząk​nął. — Maggie, gdy tylko się rozłączę,
zadzwoniędoszpitalaikażęimumieścićcięnaliście,idziękuję!Niewiem,iledla
niego znaczysz, ale jestem wdzięczny, że w jego życiu jest ktoś, kto się o niego
martwi...dlategodziękuję!

- Nie ma za co, Jake. - Do głowy wpadła jej pewna myśl. - Jake, gdzie

mieszkasz?Może...-Alejużsięrozłą​czył.

-Tony?-Maggieskierowałauwagędowewnątrz,wjejpytaniukryłosiężądanie.
-Niechcęotymmówić-usłyszałalakonicznąodpo​wiedź.
-Nocóż,trudno.Będętu,gdybędzieszgotów-dodała.
Tonynieodpowiedział,aonapoczułapustkę.
-Tony?-Nadalnic.Wiedziała,żeodszedł,dokądkol​wiekchodził.-DobryBoże-

pomodliłasięcicho.-Niemampojęcia,doczegozmierzasz,alemodlęsię,żebyś
ule​czyłpękniętesercatychchłopców.

background image

***

Tony stał sam i patrzył, jak dwie postacie powoli i ostroż​nie wchodzą po

pochyłości.Czas,któryspędziłzMaggie,Clarence’emiHorace’emSkoreemtutaj
jakbynieupłynął.Międzyczas?-dumał,usiłującsięprzestawić.Jackrzeczy​wiście
zniknął, a dwie wielkie zbliżające się postacie znajdo​wały się już w odległości stu
jardów.

Tony nie był teraz w nastroju do spotkań i rozmów, zwłaszcza z sąsiadami. Był

pochwycony przez bezpośred​ni chaos i wstrząsy swojego wewnętrznego świata.
Słucha​nie rozmowy Maggie i Jake’a go rozstroiło, przepełniając jeszcze większą
nienawiściądosamegosiebieiwyzwalającpotoknieprzyjemnychwspomnień,które
ukrywał w po​rządnie skonstruowanych wewnętrznych schowkach. Nie rozumiał
dlaczego,aleczuł,żejegosystemyochronnesięwalą.Niemógłjużdłużejupychać
swoichuczućwprywat​nychsejfachitrzymaćichtam,pogrzebanych.Stałiczekał,
niebędącskłonnymokazywaćgościnności.

Gdy się zbliżyli, Tony poczuł głęboką, nasilającą się izo​lację i samotność, jakby

nadciągająca nieuchronnie obec​ność wpychała go w kąt. Dziwna para, która z
dalekawy​dawałasięogromna,wmiaręzbliżaniasięjakbyzmalała.Zatrzymalisię,
przepychając łokciami o miejsce, i spojrze​li na niego z odległości niespełna
dziesięciu stóp. Smród rozkładu wpłynął w przestrzeń pomiędzy nimi. Żaden nie
miałwięcejniżczterystopywzrostu.

Wyglądali dziwnie, ale znajomo. Wyższy i szczuplejszy miał trzyczęściowy

jedwabny włoski garnitur, który stracił wiele połysku, strój bardziej pasujący na
spotkanie bizne​sowe przy lunchu. Drugi ledwo się mieścił w pstrokatym kostiumie
zszytym byle jak z kawałeczków materiału. Obaj wydawali się kompletnie nie na
miejscuwtymjałowymotoczeniu.Gdybynietowarzysząceimwrażenielękuina​-
pięcia,wyglądalibyniemalzabawnie.

-Kimwyjesteście?-zapytałTony,nieruszającsięzmiejsca.
Niższy, bardziej krępy, natychmiast zaczął odpowiadać głosem wysokim i

świszczącym:

-Nazywamsię...
Drugi trzepnął go w potylicę, pochylił się i warknął głę​bokim barytonem, jakby

Tony’egotamwcaleniebyło.

- Nie podajemy mu naszych nazwisk, idioto. Chcesz wpakować nas w jeszcze

większe kłopoty? — Następnie obda​rzył Tony ego uśmiechem, krzywiąc usta w
grymasie niemal przyprawiającym o gęsią skórkę, i machnął ręką jak różdż​ką. -
Najgoręcej przepraszam, panie, za mojego przyjaciela, który chyba nie wie, gdzie
jegomiejsce.MożeszzwaćnasBill...-wskazałkciukiemnaswojegotowarzysza-
Sam-dokończył,kłaniającsięleciutkonaznak,żemówiosobie.

-BilliSam?!-krzyknąłniższy,tęgawy.-Niclepszegoniemożeszwymyślić?Billi

Sam?

background image

Billsięskulił,gdySamuniósłrękę,żebytrzepnąćgoporazdrugi.
Zmieniwszy zdanie, Sam się pohamował i zwrócił ku Tony’emu, emanując aurą

ważnościiwładzy.

-Nodobrze...Sam-powiedziałTonyznaciskiemnaimię—cotutajrobicie?
-Cóż,panie-zacząłSam,przewracającoczami,jakbydlawskazania,żepytanie

niemal nie zasługuje na udzielenie odpowiedzi. - Jesteśmy... Jesteśmy dozorcami
muru,oto,kimjesteśmy!-Powiedziałtozpatosem,jakbywygłaszałoświadczenie
najwyższejwagi,poczymstrzepnąłniewi​dzialnypyłekzklapymarynarki.

-Tak-wtrąciłBill-tymmysą...tak,panie,dozorcamimurów.Wszystkichmurów,i

jesteśmy wysoko wykwali​fikowanymi dozorcami, każdy jeden z nas wciąż dogląda
murów i jesteśmy dobrzy w tym, co robimy, jesteśmy... - Jego głos się wyciszył,
jakbyszukałsposobunaskończeniezdania.

-Jesteśmyteżogrodnikami-wtrąciłSam.-Zajmujemysięodchwaszczaniem.
-Odchwaszczacie?Przecieżwszędzie,gdzietylkospoj​rzeć,sąchwasty.
-Nie,wcalenie...Panie,przepraszam,alejesteśmydo​brzywtym,corobimy...w

pilnowaniu murów i odchwasz- czaniu. - Sam się rozglądał, gdy mówił, i nagle
zauważyłcoś,cosprawiło,żepojaśniał.-Widzisz,tam,panie?-Wskazałpękatym
palcem, odszedł kilka kroków od ścieżki i wyrwał coś spod skalnego nawisu.
Zadowolony, podniósł piękną dziką różę, która zdawało się, że umiera w jego
palcach,nawetniedlatego,żezostaławyrwanazkorzeniami.

-Tokwiat!-wykrzyknąłTony.
Samuważnieprzyjrzałsięróży.
-Nie,wcalenie!Tochwast.Widzisz,makolor,więctochwast.Ijestporośnięty

tymiwstrętnymi,kłującymi...

-Kolcami-podsunąłBill.
- Tak, zgadza się, kolcami. Dlaczego kwiat miałby mieć kolce? To chwast!

Wyrywamyjeipalimy,Żebysięnieroz​pleniały.Oto,corobimy,imamywtymwielką
wprawę.

-Tomojaziemia-burknąłTonyzoburzeniem-ijawammówię,żebyścieprzestali

wyrywaćipalićkwiaty...toznaczy,chwasty,nawetchwastyzkolcami.Czytojasne?

Popatrzylijedennadrugiego,jakprzyłapaninapodkra​daniuciasteczekzesłoja.

- Jesteś pewien? - zapytał Sam. - A jeśli te chwasty za​czną zarastać ziemię,

rozłazićsięwszędzieztymiswoimipaskudnymikoloramiikolcami...

-Tak,jestempewien!Koniecwyrywaniachwastów.Jasne?
-Tak,panie-wymamrotałBill.-Aleniepowiemyin​nym,onie.
-Innym?-zapytałTony.-Iluwastujest?
-Setki!-odparłBillbeznamysłu.SpojrzałnaSama,możeszukającpozwolenia

czywsparcia,iniedostawszyniczego,kontynuował:-Nodobra,tysiące,sąnastu
tysią​ce. - Urwał, jakby się namyślał. - Szczerze mówiąc, są nas miliony, miliony
wyrywaczy chwastów i dozorców murów, ponieważ właśnie to robimy... pilnujemy

background image

murów,nieprze​branerzeszedozorcówiodchwaszczaczy.

-Wtakimraziechciałbymsięznimispotkać-oznajmiłTony.
-Niemożesz-odparłSamzprzylepionymdoustlizu-sowskimuśmiechem.
-Dlaczegonie?
- B-bo... — zaczął Bill, szukając zadowalającej odpowie​dzi. - Bo wszyscy

jesteśmyniewidzialni,oto,dlaczego.Nie​widzialni!Milionyniewidzialnychdozorców
muruiwyry​waczychwastów.

-Przecieżwaswidzę—zauważyłTony.
- No tak. Nie mieliśmy większego wyboru. Kiedy wysy​łają cię do roboty, lepiej

rób,cokażą,boinaczej...

Sam znów pacnął Billa w potylicę, a Tony'ego obdarzył kolejnym sztucznym

uśmiechem.

-Kimsącioni?-zapytałTony.
-Cóż-mruknąłSam-wkażdejprężnej,odnoszą​cejsukcesyorganizacjiistnieje

hierarchiasłużbowa,któraustalaporządek.Ci...-SpojrzałnaBilla,jakbybyłotoja​-
kieśćwiczenietreningowe.

-Dobroczyńcy-podsunąłBill.
-Właśnie.Cidobroczyńcypoprosilinasowypełnienieprzydzielonegonamprzez

organizację zadania, żeby spro​stać... - Znów spojrzał na swojego kamrata, który
kiwałgłową,jakbypotwierdzałzgodnośćzescenariuszem.

-...wymogomobowiązkówiodpowiedzialności-do​kończyłBill.
- Otóż to. - Sam skinął głową. - Aby sprostać wymo​gom obowiązków i

odpowiedzialności poprzez spotkanie się z tobą i wyjaśnienie, jakie jest ważne,
żebyśsiętrzymałodnaszdaleka,oczywiściedlawłasnegodobra.

- Mam trzymać się od was z daleka? - zdumiał się Tony. - Chcę spotkać się z

waszymidobroczyńcami.

-Toniemożliwe-oznajmiłBill,kręcącgłową.
-Adlaczego?
- Ponieważ... wybuchniesz, oto, dlaczego, rozpadniesz się na miliony milionów

kawałków.Maleńkichkawałecz​kówkości,ciałaiodrażającejmaterii,fruwającychw
milio​nach kierunków... niezbyt ładny widok, no, może umiarko​wanie ładny w
obrzydliwysposób.-Billbyłdośćożywiony,podczasgdySammądrzekiwałgłową,
niemalzeskruchąwoczach,zlekkodrżącądolnąwargą.

- Wybuchnę?! - krzyknął Tony. - Naprawdę się spodzie​wacie, że uwierzę w te

bzdury?Chybanadszedłczas,żeby​ściemiwyjawiliswojeprawdziwenazwiska.

Mniejszyspojrzałnategomniejmałego.
-Musimy,Pyszałku?Toznaczy,podawaćmunaszeprawdziwenazwiska?
Drugizpogardliwymspojrzeniemwypalił:

- Właśnie to zrobiłeś, idioto! Nigdy się nie na uczysz, no nie? - Zwrócił się do

Tony'egoizhardąwyższościąkon​tynuował:-Więcterazwiesz,jestemPyszałek.-

background image

Ukłoniłsięleciutko,zachowującaroganckąpozę.-Atengłupiec-podjął,ruchem
głowywskazującswojegotowarzysza-toSamochwał.KiedyśnazywałsięBlagier,
ale ostatnio został zdegradowany i... - pochylił się lekko w stronę Tony'ego, jakby
dopuszczałgodotajemnicy-izpewnościąpotrafiszzrozumieć,dlaczego.

-NazywaciesięSamochwałiPyszałek?-powtórzyłTonyzniedowierzaniem.-W

życiuniesłyszałemniczegogłupszego.Skądmacietakieśmiesznenazwiska?

-Odciebie,oczywiście-palnąłSamochwałiodrazuzarobiłwłepetynę.
- Zamknij się, głupku - warknął Pyszałek. - Nie możesz tak po prostu trzymać

zamkniętejjadaczki,prawda?Egozjecięnalunchitakibędziekoniec...

-Cisza!-poleciłTonyikujegozaskoczeniuobajumil​kli,jednocześnieobracając

się w jego stronę. Tony dostrzegł cień strachu, który trochę przyćmił ich
zarozumiałość. Uni​kali kontaktu wzrokowego i spoglądali na ziemię albo jeden na
drugiego. - Samochwał, co miałeś na myśli, mówiąc, że macie te nazwiska ode
mnie?

Samochwałnerwowoprzestępowałznoginanogę.Wkońcudłużejniemógłsię

hamować.

-Nierozpoznajesznas,prawda?
-Czemumiałbymwasrozpoznać?Jesteścieparąidiotów'.
- Ale nas nazwałeś, a raczej nosimy nazwiska pochodzą​ce od twojego

zachowania i twoich wyborów. Należymy do ciebie. Jesteśmy, rozumiesz, twoim
SamochwałemitwoimPyszałkiem.

-To prawda, Tony - dobiegł skądś głos Babki, która nagle pojawiła się obok

niego.-Sątutaj,ponieważdałeśimgłosimiejscewswojejduszy.Myślałeś,żeich
potrzebujesz,żebyodnieśćsukces.

Ci dwaj byli zupełnie nieświadomi jej obecności i chyba jej nie słyszeli, ale ich

nerwowewzburzenienarosło.

- Dzicy lokatorzy! - oznajmił Tony, przyznając Babce, że teraz zaczyna

pojmować.

- Dzicy lokatorzy? - pisnął Pyszałek. - Nie jesteśmy dzi​kimi lokatorami. My tu

mieszkamy.Mamyprawotubyć!

-Tomojaziemia,mojawłasność-przypomniałimTony-ajasobienie...
-Co?!-zawyłSamochwał,próbującwydaćsięwiększy

i groźniejszy. - Kto ci powiedział, że to twoja własność? Mam dość twojego

zuchwalstwa.Zwielkąchęciąpójdętamodrazui...

-Ico?-zapytałTony.
-No...wzasadzienic,tylkomyślałem...-Samochwałjakbysięskurczył,niższyi

drobniejszywobliczuwyzwania.

- Tak właśnie sądziłem. Jesteście nieświeżym oddechem, marnowaniem

przestrzeni, wyobrażeniem czegoś, co kiedyś uważałem za niezbędne do
odniesieniasukcesu.

background image

-Alezadziałało,nonie?Nieodniosłeśsukcesu?-zapytałPyszałek,nachwilę

unosząc wzrok. - To znaczy, że wygra​liśmy, ty i my. Jesteś nam winien! -
Zaskowyczał,więdnącszybkopodwpływempalącegospojrzeniaTony'ego.

-Jajestemwamwinny?-zapytałTony,rozproszo​nyprzezcoś,cowłaśniesobie

uświadomił. - Czym była wygrana, szczególnie gdy musiałem posługiwać się
Samo​chwałem i Pyszałkiem dla osiągnięcia sukcesu? Istniejecie, ponieważ
myślałem,żewaspotrzebuję,ijestemwiększym

głupcem niż wy obaj razem wzięci. Nie potrzebowałem was, potrzebowałem

uczciwości,rzetelnościi...

-Chwastów!-zasugerowałPyszałek.
-Czego?
- Chwastów. Uczciwość i rzetelność to chwasty, pełne kolorów i cierni

paskudztwa.

-Poznajinnych-zachęciłaBabka,którawciążstałaobokniego.
-Żądam,żebyściezabralimniedoinnych-rozkazałTony.-Ibezdalszychbzdur

oeksplodowaniu.

- Tylko jedna mała prośba. - Niższy się płaszczył, zostało w nim niewiele z

pyszałka. - Powiesz Ego, że kazałeś nam się do niego zaprowadzić, że nie
mieliśmywyboru?

-Ego?Tojestwaszdobroczyńca?-Czekał,pókiniepo​kiwaligłowami.-Zatem

Egojestwaszymszefem?

-Tak-przyznałSamochwał.-Jestsilniejszyodnas
imówinam,comamyrobić.Niebędziezbytzadowolony,żeprzyprowadzamycię

do niego. Odpowiada bezpośred​nio przed wielkim szefem... Oj! - Skrzywił się,
czekającnakolejnycioswpotylicę,alePyszałekwycofałsięnapozycjęostrożnej
rezygnacji.

-Aktojesttymwielkimszefem?-zapytałTony.
ChytryuśmiechprzemknąłprzeztwarzSamochwała.
- Przecież wiesz. Panie Anthony Spencer, pożałowania godny właścicielu tej

nędznej namiastki ziemi, jesteś tu wielkim szefem. Dobrze ci się przypatrzyłem.
Bezduszny

iprzebiegłytypek.
Tonyniemógłbypowiedzieć,czytakreaturaobrażagowprost,czynie,itowcale

nie miało znaczenia. Zakończył rozmowę i ruchem ręki odprawił ich tam, skąd
przyszli,idączanimizBabkąuboku.

Gdy schodzili, ścieżka stawała się coraz bardziej kamie​nista i zaniedbana,

przejścieutrudniałyzwalonedrzewa

igłazy,którewyglądałyjakciśniętegdziepopadniejakąśgigantycznąręką.Szlak

sięrozwidliłiTonyspojrzałwpra​wo,wdółścieżki,którejniewybrali,zauważającw
dali jakiś budynek. Był to potężny blok bez okien, niemal nie​dostrzegalny na tle

background image

skalnejściany,wktórejzdawałosię,żetkwi.

-Hej,cotozamiejsce?-Przystanął,wskazującwtam​tymkierunku.
- Panie Spencer, nie chcesz mieć nic wspólnego z tym miejscem - zapewnił

Pyszałek,niezwalniająckroku.-Le​piejtrzymajsięzdaleka.Jużjestwystarczająco
źle,żezabie​ramycięnaspotkaniezszefem.

-Tylkomipowiedz,cotojest-poleciłTony.
- Świątynia - rzucił Samochwał przez ramię. Potem się zaśmiał, a śmiech

zabrzmiałjakodgłosczochrania.-Powi​nieneświedzieć,ajakże.Tyjązbudowałeś.
Tytamoddajeszcześć.

- Wystarczy - warknął Pyszałek, przyśpieszając kroku na wybranej przez nich

ścieżce.

-Dziwne...Świątynia?-mruknąłTonyzzadumą.
Cokolwiektobyło,musiałozaczekać.Pochwilidopędził

krótkonogą parę. Zapach, który wcześniej wiercił go w no​sie, stał się smrodem

gnijących jaj i Tony oddychał przez usta, żeby się nie zakrztusić. Gdy szli wzdłuż
cuchnącego strumienia z prawie stojącą wodą, z każdym krokiem na​rastało jego
poczucieizolacjiipustki,byłwdzięcznyBabcezatowarzystwo.Szłaobokniegow
milczeniu,anitrochęnieporuszonaprzeztedziwnewypadki.

Za zakrętem Tony stanął jak wryty. Niespełna pięćdziesiąt jardów dalej stało

bezładne skupisko nieproporcjonalnych budynków w lepszym i gorszym stanie.
Kilkaset jardów za nimi wznosiły się strzeliste skalne mury wytyczające najdal​szą
granicęposiadłości,dotądwidzianeprzezniegotylkozdaleka.Gdysiętuznalazł,
nie poświęcił większej uwagi kamiennej konstrukcji, ale teraz, patrząc z bliska,
zrozumiał, jak została zbudowana. Składała się z kolosalnych głazów
dopasowanych z troską i precyzją, nieprzebyta, wznosząca się na setki stóp w
górę,gdzieznikaławgromadzącychsięniskichchmurach.

Z jednej budowli wyszedł wysoki, chudy jegomość. Wy​glądał dziwnie, jakby był

nieproporcjonalniezbudowany.CośbyłoznimniewporządkuiTonyprawiechciał
spoj-rzećnaniegozukosa,żebygolepiejzobaczyć.Chodziło

ogłowę,znaczniewiększą,niżbyćpowinnawstosunkudoresztyciała,atakże

oczy, trochę za małe, i usta, ciut za sze​rokie. Na twarzy miał grubą warstwę
makijażu,jakpapkawcielistymkolorze.

-PanieSpencer,miłozpanastrony,żeprzyszedłpandomojejskromnejsiedziby.

Jestemnawiekipańskimsługą.-Uśmiechnąłsięsłużalczo,głosmiałdekadenckii
gładki jak syrop czekoladowy. Gdy mówił, makijaż popękał i zwisał luźno, ale nie
całkiemsięoderwał.

W odsłoniętych miejscach Tony zobaczył coś, co wy​glądało na brzydkie ciemne

siniaki. Czuł fale napawającej obrzydzeniem arogancji, jakby stał przed kimś
skoncentro​wanymwyłącznienasobie.

-TymusiszbyćEgo-powiedział.

background image

-Znaszmojeimię?Notak,jestemEgo,dousług.—Ukłoniłsięgłęboko.-Pańska

wizytajestdlamniespo​rymzaskoczeniem.-Zledwoskrywanąpogardąspojrzałna
przewodników, którzy przyprowadzili Tony'ego. - Was dwóch nagrodzę później -
warknął.

Obajsięskulili,jeszczebardziejmalejąc.Wobecnościprzełożonegopozostałow

nich niewiele zarozumiałości. W pobliżu budynków zebrało się w gromadkach
kilkana​ściedziwacznychstworzeń,obserwującgo.

-Dlaczegoistniejesz?-zapytałTony.
- Aby panu pomagać w podejmowaniu decyzji - odparł Ego. Po jego popękanej

twarzyprześliznąłsięwyrazprze​biegłości.-Przypominampanu,jakijestpanważny,
jaki niezbędny dla sukcesu tych, których pan żywi i odziewa, jak wielki jest
zaciągniętyprzeznichupanadług.Poma​gampanuprowadzićrejestrsposobów,w
jakiepanaobra​zili,ibłędów,którezrobili,azaktórepanpłaci.Mojarobo​tapolega
naszeptaniudopańskiegoucha,żetopansięliczywświecie.PanieSpencer,jest
panbardzoważnymczłowie​kiem,iwszyscypanakochają,podziwiająiszanują.

-Tonieprawda-warknąłTony.-Iwcaleniezasługujęnaichszacunekczypodziw.
-Och,panieSpencer,słuchanietakichbzdurzpanaustsprawiamiból.Zasługuje

pannatowszystko,inawięcej.Proszętylkospojrzeć,cozrobiłpandlatychludzi;
najmniej,coonimogązrobić,touznaćpańskiestarania.Przynajmniejtylesąpanu
winni.Pannieprosiocałyświat,tylkooodro​binęuznania.Gdybyniepan,pańscy
pracownicystracilibypracę.Gdybyniepańskienieprzeciętneumiejętności,pań​scy
wspólnicy pracowaliby fizycznie. A jednak obmawiają pana za plecami i spiskują,
żebywyrwaćpanuwładzę.Onipananierozumieją.Niewidzą,żejestpandarem.
Sama myśl o tym sprawia mi ból! - Przyłożył rękę do wielkiego czoła, jakby był
śmiertelnierannyizrobiłżałosną,smutnąminę.

Tonynigdynieubrałtychmyśliwsłowa.Posiadałysamo-napędzającąsięlogikę,

podsycaną urazą i rozgoryczeniami, które, jak teraz zrozumiał, stały za jego
poczynaniami. Kon- frontacja z własnym kalekim ego unaoczniła całą ohydę i
wypaczeniajegożycia.

-Jużniechcętakibyć!
- Panie Spencer, właśnie to idealnie ilustruje, dlaczego jest pan takim wielkim

człowiekiem. Proszę posłuchać au​tentyczności swojego wyznania. Brawo! Bóg
musi być na​prawdę zadowolony z takiego wyznawcy jak pan, pokorne​go i
skruszonego, chętnego wyrzec się siebie i wybrać inną ścieżkę. Czuję się
zaszczycony,będącpańskimprzyjacielem,nazywającpanamoimbratem.

-Niejesteśmoimbratem!-rzuciłTonyoschle.
Brakowałomusłów.CzyEgomarację?CzyBógnie

chce, żeby się zmienił? Żeby żałował grzechów? Ale w sło​wach Ego brzmiała

brzydka,fałszywanuta,niemaljakbystareplanyTony’egozostałyzastąpioneprzez
nowsze,możebardziejlśniące,ładniejsze,ibardziejaroganckie,alezawszeplany,

background image

czasamioczywiste,czasamiukryte,zawszeopartenaefektywności.

- Wiem, czym jesteś - oznajmił Tony. - Jesteś brzydszą, choć może uczciwszą

wersjąmnie!

-PanieSpencer,jakzwyklemapanrację.Musipanumrzećdlasiebie,musipan

umieścićinnychzichtros​kamiiproblemamiwmiejscuwłasnychpotrzeb,prag​nieńi
zachcianek.Bezinteresownamiłość,otonajwyższainajpiękniejszaofiara,itaka,z
której Bóg będzie wielce zadowolony. Musi pan ukrzyżować swoje ja, umrzeć dla
siebieiposadzićBoganatronieswojegożycia.Musisiępanumniejszyć,żebyon...
-wskazałwgórękościstympal​cem-mógłwzrosnąć.

- Przypuszczam, to znaczy, brzmi to właściwie, jak są​dzę? - Wątpliwości

zaćmiewały mu umysł i Tony czuł niepokój w sercu. Spojrzał na Babkę, która
patrzyła prosto na niego, ale zachowywała stoickie milczenie. Jej oczy były pełne
uczuciaizapewniały,żegonieporzuci,leczjejpo​stawadawaładozrozumienia,że
tojegowalka.Zirytowałgojejbrakzaangażowania.Jakmożetaktylkostaćinicnie
robić?Niebyłprzygotowanysamemusobieztymradzić.

-Oczywiście,mapanrację,panieSpencer,jakzwykle.Nietrzebaszukaćinnych

przykładównadten,którydałJezus.Oddałsiebiewokupiezanaswszystkich.Stał
sięni​czym,żebypanmógłstaćsięwszystkim.Czypanniewidzi,żewłaśnietego
chce,żebystałsiępantakijakon,wolny?-Egowykrzyczałoostatniesłowo,które
odbiło się od wyso​kiego kamiennego muru. Zatańczył w kręgu, powoli uno​sząc i
opuszczając ręce, śpiewnym głosem wołając: - Wolny! Wolny, by kochać i żyć, i
pozwalać żyć innym, wolny, by szukać szczęścia, wolny od więzi rodzinnych i
społecznych,wolny,byrobić,cotylkopanzechce,ponieważjestpanwolny!

-Przestań!-ryknąłTony.
Egozamarł,stojącnajednejnodze,podparłszysiępodboki.
- Już to robiłem, robiłem co chciałem, i to wcale nie była wolność. - W Tonym

wzbierał gniew. — Cała ta moja „wolność” sprawiała krzywdę ludziom i wznosiła
mury wo​kół mego serca, aż przestałem cokolwiek odczuwać. Czy to rozumiesz
przezwolność?

- Cóż - mruknął Ego, opuszczając ręce i stawiając stopy pewnie na ziemi -

wolność zawsze ma swoją cenę. - Prze​ciągnął ostatnie słowo i pozwolił, by echo
odbiło się o zabu​dowania, zanim podjął: - Panie Spencer, proszę spojrzeć na
historię.Niektórzyludziezawszemusieliumrzeć,żebyinnimoglibyćwolni.Żaden
rząd ani państwo na tej planecie nie zaistniałyby bez koniecznego rozlewu krwi.
Kiedywoj​najestpotrzebnaiusprawiedliwiona,pokójjestgrzechem,ijeślitakajest
prawdadlarządu,musibyćrównieżprawdądlapanajakojednostki.

Tonyniewiedziałdokładniedlaczego,aleczuł,żelogi​kaEgojestchoraipokrętna.

Egospostrzegłjegowahanieiszybkokontynuował:

- Proszę spojrzeć na Jezusa, panie Spencer. Pańska wol​ność kosztowała go

wszystko! Oddał życie, żeby pana wy​zwolić. Ten człowiek poszedł do Boga i

background image

krzyknął... — Ego znów stał się przesadnie dramatyczny, zamknął oczy i wzniósł
twarzkuniebujakbywgłębokimbłaganiu.-Do​bryBoże,wylejcałyswójgniew,całą
złość,jakączujeszdotegonikczemnego,niegodziwegostworzenia,wylejzłośćza
niezliczone odrażające uczynki żałosnej ludzkości, wyładuj swą sprawiedliwą i
świętąfurię,łuktwegogniewujestprzy​gotowany,strzałaprzyłożonadocięciwy,a
sprawiedliwość kieruje strzałę w ich serca, lecz zamiast tego na mnie wy​lej swój
słuszny gniew. Pozwól mi dźwigać brzemię twego okrucieństwa, na które oni
zasłużyliswojąniegodziwością.Mniezamiastnichspalswoimwiecznymogniem,i
niechaj na mnie spadnie twój miecz boskiej sprawiedliwości, który wisi nad ich
głowami. - To rzekłszy, Ego spuścił głowę, jak​by zaraz potężne ostrze miało
rozpłataćgonadwoje.

Jegosłowaponiosłysięechem.Zapadłacisza.
-Powiedzmiwięc-zacząłTonysilniejszymgłosem,alełagodnie-zadziałało?
Egowróciłnaziemię.Niespodziewałsiętakiegopy​tania.
-Ococichodzi?
-Czyzadziałało?CzyJezuszpowodzeniemponiósłgniewboży?Czysięudało?

- Oczywiście, że tak, mówimy o Jezusie. - Nie sprawiał wrażenia całkowicie

pewnego.

Tonynacisnął.
- A więc Bóg wylał cały swój gniew i złość na Jezusa zamiast na ludzi, a jego

gniewifuriazostałynazawszeza​spokojone?Czytomimówisz?

- Właściwie... nie, niezupełnie. Ale to dobre pytanie, pa​nie Spencer, doskonałe

pytanie. Powinien być pan z siebie dumny za wymyślenie takiego genialnego
pytania.

GrałnazwłokęiTonyotymwiedział.

-I?

Egosięwiercił,przenoszącciężarzjednejnoginadrugą.
- Oto jak musi pan na to spojrzeć, panie Spencer, i pro​szę wierzyć, nie

wyjaśniłbym tego byle komu. To poufne, wie pan, należące do kategorii założeń,
którelepiejpozo​stawićniewypowiedziane,alemożestaćsięnasząmałąta​jemnicą.
Widzi pan, prawda wygląda tak, że z Bogiem jest dość trudno się dogadać. Jego
stworzenie... - uniósł dłoń, wskazując na Tony'ego — okazało się ogromnie
nieposłusz​ne.WrezultaciegniewBogajestterazstałymelementemjegoistoty,jak
wiecznyogień,jakzłokonieczne,jeślipanwoli,iwciążpłoniewiecznympłomieniem,
trawiąc każ​dego, kto nie akceptuje i nie przywłaszcza sobie uczynku Jezusa.
Nadąża pan? — Uniósł brew, która wyraziście kon​trastowała z jego ziemistą
twarzą, gdy patrzył na Tony'ego i czekał na przyznanie racji. - Bez względu na
wszystko, musi pan zawsze pamiętać, że jedyną stałą u Boga jest jego złość i
sprawiedliwygniew,któryjużcaływylałnaJezusa.Jeśliwięcchcepanuciecprzed
gniewembożym,musisiępanstaćtakijakJezus,poddaćswojeżycieiżyćjakon,

background image

święty i czysty. Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały ja jestem... tak stoi w
Biblii.

-Wtakimrazie-powiedziałTony,gdyspojrzałnasu​chą,spustoszonąziemiępod

swoiminogami—niemana​dzieidlakogośtakiegojakja;oto,comimówisz.Nie
mamtego,cotrzebamieć,byżyćtakjakJezus,świętyiczysty.

- Nie, nie, to nieprawda, panie Spencer. Zawsze jest na​dzieja, zwłaszcza dla

kogoś,ktostarasiętakbardzojakpan,ktojestwyjątkowyjakpan.Poprostuniema
pewności,towszystko.

- W takim razie mówisz, że związek z Bogiem jest tylko pobożnym życzeniem,

niczympewnym,tylkomożliwością?

- Proszę nie bagatelizować pobożnego życzenia. Prawie wszystko w pańskim

świeciezostałowytworzoneprzezpo​bożneżyczenie,panieSpencer.Niechpannie
ceni się zbyt nisko. W swoich pobożnych życzeniach, w swojej nadziei, staje się
panbardzopodobnydoBoga.

- Tak bowiem Bóg umiłował świat - rzucił Tony. Był to fragment wiersza, który

skądśpamiętał.

Egodramatyczniespuściłwzroknaziemię.
-Niewiarygodniesmutne,prawda?-powiedziałipo​kręciłgłową.
-Smutne?Toniejestsmutne-zaprzeczyłTony.-Tonajpiękniejszesłowa,jakie

kiedykolwieksłyszałem!Bógko​chaświat!Toznaczy,żeBógkochanasnaświecie.
Bóg mnie kocha! - Zrozumienie rozpaliło jego gniew, który błysnął jasno, a on go
pochwycił i plunął nim w Ego. - Wiesz co? Nie obchodzi mnie, czego chcecie.
Jesteściekłamcamiiwa​szekłamstwasądemoniczne...

- Sza! - wrzasnął Ego, ale szybko się opanował i uśmiech​nął szeroko. - Panie

Spencer,jużnieużywamytegosło​wa.Totylkomitologiastarejszkoły.Niejesteśmy
tymi...szpetnymi,obmierzłymiiżałosnymistworzeniami!Zosta​liśmytutajprzysłani,
bypomagać.JesteśmyduchowymiposłańcamiBoga,przewodnikamiświatłaiłaski,
wyznaczo​nymidoułatwianiacidrogiiprowadzeniucięwprawdzie.

-Bandakłamców,oto,kimjesteście!Jakimprawemtuprzebywacie,każdyjedenz

was? Chcę wiedzieć, na czy​je prawo się powołujesz, gdy twierdzisz, że macie
prawotubyć?

- Na twoje! - zadudnił budzący echa głos we wnętrzu innego budynku,

najokazalszegowtejosadzie.

Tony drgnął z zaskoczenia i cofnął się o krok, gdy drzwi powoli się otworzyły i

wyszedł z nich wielki mężczyzna. Wraz z nim napłynął gryzący smród odpadków.
Tony stał osłupiały twarz w twarz z... ze sobą, tyle że znacznie więk​szym.
Mężczyznapiętrzyłsięnadnim,mającbliskodziesięćstópwzrostu,alepozatym
było prawie tak, jakby spoglądał w lustro. Ale gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł
paręod​miennychszczegółów.Ręceiuszyolbrzymabyłyniecozbytduże,podczas
gdy oczy trochę za małe i nierówne. Usta były zbyt szerokie, a uśmiech krzywy.

background image

Emanowałautoryte​temipewnościąsiebie.

- Sosho - mruknęła Babka do wielkoluda, stając blisko Tony'ego. - Wakipajan! -

Jejtonsugerował,żedziwnesło​waniesąkomplementem.

Tonybyłwdzięcznyzajejobecność,rad,żerównoważytrochęjegostrachu.
-Atykimjesteś?-zapytał.
-No,no,panieSpencer.—Roześmiałsię,splatającręcenaszerokiejpiersi.-Z

pewnością mnie znasz. Jestem twoim nadrzędnym ja, wszystkim, na co miałeś
nadzieję i czego sobie życzyłeś. To ty mnie stworzyłeś, z pomocą kilku
dobroczyńców,którzyprzydaliciwiarywewłasnesiły.Żywiłeśmnieiodziewałeś,iz
czasem stałem się sil​niejszy i potężniejszy, niż mógłbyś przypuszczać, i wtedy ja
zacząłem tworzyć ciebie. Zrodziłem się w najgłębszych zakamarkach twoich
potrzeb,tybyłeśmoimtwórcą,ajatwoimdłużnikiem,leczdziękimejpracowitości
spłaciłem dług wiele razy. Już cię nie potrzebuję, by istnieć. Jestem silniejszy od
ciebie!

- W takim razie idź precz! Jeśli już mnie nie potrzebu​jesz, by istnieć, pakuj

manatkiispływaj...izabierzzesobąswoichkolesi.

TorozbawiłowielkiegoTonyego.
-Niemogętegozrobić,panieSpencer.Tomójteren;todziełomojegożycia.Ty

położyłeś fundamenty, ale to my na nich zbudowaliśmy. Dawno temu dałeś nam
prawotuprzebywać,sprzedałeśmiswojeprawoprzysługującecizty​tułuurodzenia
wzamianzabezpieczeństwoipewność.Totynasterazpotrzebujesz.

-Bezpieczeństwoipewność?-zdumiałsięTony.-Czytojakiśchoryżart?Nigdy

nieznałemanijednego,anidru​giego-

-Ach,panieSpencer,niewtymrzecz-powiedziałojegojamonotonnym,niemal

hipnotyzującym głosem. - Nigdy nie chodziło o to, czy naprawdę zaznałeś
prawdziwego bez​pieczeństwa bądź pewności; liczy się, czy w to wierzyłeś. Masz
cudownąmoctworzeniarzeczywistościzcierpieniaimarzeń,znadzieiirozpaczy,
moc wywoływania z siebie Boga, którym jesteś. My tylko cię prowadziliśmy,
szepcząc, co musiałeś słyszeć, żeby zrozumieć swój potencjał i stwo​rzyć
wyobrażenie pozwalające ci zarządzać twoim światem. Dzięki nam przetrwałeś w
tymokrutnymibezdusznymświecie.

-Ale...—zacząłTony.
- Anthony, gdyby nie ja - przewal mu większy Tony i zrobił krok w jego stronę -

byłbyś martwy. Ocaliłem twoje żałosne życie. Gdy chciałeś je zgasić, to ja
namówiłemciędokontynuowaniaegzystencji.Należyszdomnie!Bezemnienicnie
możeszzrobić.

Tony czuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg, jakby ba​lansował na krawędzi

niewidzialnegourwiska.OdwróciłsiękuBabce,alepozostałtylkozarysjejsylwetki;
znikała.Kur​tynaprzysłoniłamuwzrokiwszystko,coprzeżyłwciąguostatnichdni,
straciłojasnośćibarwę.Zziemisączyłasięciemnatrucizna,oplatającgojakluźne

background image

sznurki marionet​ki, ograniczając jego zdolność do wyraźnego widzenia i do
klarowanego myślenia. Wygłodniała rozpacz pochłonęła młode, wrażliwe części
jego serca i wessała je w studnię głę​bokiej samotności, która zawsze go
przerażała.Babkaznik​nęła.Byłsamiślepy.

Potem poczuł tchnienie na twarzy, całujące go z upaja​jącą słodyczą. Przyjemny

zapachprzepędziłohydnysmród.Usłyszałszept:

—Jesteśzupełniesam,Tony,jaksobiezasłużyłeś.Byłobylepiej,gdybyśsięnigdy

nienarodził.

Toprawda,pomyślał.Byłsaminatozasłużył.Zabiłmi​łośćwszystkich,którzymu

ją oferowali, i był niczym więcej niż chodzącym trupem. Świadomość tego faktu
runęłananiegojakostatkikruszącychsięściancytadeli.Palcelodo​wategostrachu
owinęłyjegopierśniczymobręcze,prze​nikającprzezciałodoserca,byjeściskać,
ażprzestałobić.Zamarł,kamieniejącodśrodkanazewnątrz,iniemógłniczrobić,
żebytopowstrzymać.

A potem skądś z dali napłynęły śmiech i śpiew małej dziewczynki, coraz

głośniejsze.Tonyniemógłsięruszyć,prawieniemógłoddychać.Nieznajdziegow
tejatramen​towejciemności.Nawetniewie,żeontujest.

-Boże-modliłsię-proszę,pomóżjejmnieznaleźć.
Zobaczyłdalekiemignięcieruchuiświatła,narastające
wraz ze śpiewem, aż stanęła na wprost niego, może rap​tem sześcioletnia. Jej

oliwkową buzię okalały krucze włosy, spływające spod wianka drobnych białych
kwiatków. Mia​ła biały trójlisr zatknięty za uchem, oszałamiające brązowe oczy i
byłacaławuśmiechach.

Więcniejestsam.Onagowidzi.Niemalżenamacalnaulgatrochęzmniejszyła

napięciawjegopiersiimógłode​tchnąćgłębiej.Niemogęmówić,pomyślał.

Towywołałopromiennyuśmiech.
-Wiem,panieTony-powiedziałaześmiechemdziew​czynka—aleczasamito

myślsięliczy.

Poczuł,żesamsięuśmiecha.
Gdziejestem?-pomyślał.
-My,panieTony,gdziemyjesteśmy?My,panieTony,niejesteśmysami.
Zawirowałajaknasceniewsukiencewniebieskieizielo​nekwiaty,anakoniecw

zwolnionym tempie złożyła głębo​ki ukłon. Emanowała niewinnością i ciepłem, i
Tonyczuł,jaklodowateciężarystająsięodrobinęlżejsze.Gdybymógłsięgłośno
roześmiać,zpewnościąbytouczynił.

Zatemmy...gdziemyjesteśmy?—znówpomyślał.
Zignorowałago.
- Kim pan jest, panie Tony? - zapytała i przekrzywiła głowę, z dziecinną

ciekawościączekającnaodpowiedź.

Beznadziejnąporażką,pomyślałipoczuł,jakrozpaczścis​kamupierś.

background image

-Czytymjesteś,panieTony?Beznadziejnąporażką?
Seriaobrazówprzemknęłamuprzezgłowę,awszystkie
popierałysamooskarżenie,potwierdzałyosądwłasnejosoby.

-Och,panieTony!-krzyknęłabezśladuoskarżenia.-Jestpanczymśznacznie

więcej!-Byłotospostrzeżenie,nieocenawartości.

Kimzatemjestem,pomyślał,jeśliczymświęcejniżbez​nadziejnąporażką?
Dziewczynka zaczęła skakać wokół niego, pojawiała się w jego polu widzenia i

znikała,odginającpalce,jakbyodli​czała.Śpiewnymgłosemoznajmiła:

-PanieTony,jestpanrównieżpotężnymwojownikiem,niejestpansam,jestpan

kimś,ktosięuczy,jestpanwszechświatemcudu,jestpanchłopczykiemBabki,jest
panadoptowanymsynemTatyBoga,jestpanzamałopo​tężny,żebytozmienić,jest
panpięknymbałaganem,jestpanmelodią...

Zkażdymsłowemrozluźniałysięlodoweokowy,któregoskuwały,ijegooddech

się pogłębiał. Napływały myśli, które chciały się sprzeciwiać i przeczyć każdemu
stwierdze​niu, ale gdy ochłonął, postanowił po prostu obserwować jej taniec i
słuchaćjejśpiewu.

Coonawie?Totylkomaładziewczynka.Mimoto,jejsłowaniosłymoc,byłtego

pewien, i wydawało się, że re- zonują w zamarzniętym ośrodku jego istoty. Jej
obecność była jak nadchodząca wiosna, jak odwilż, która rozgrzewa i zaprasza
nowe życie. Dziewczynka stanęła dokładnie na wprost niego, pochyliła się i
delikatniepocałowałagowpo​liczek.

-Jaksięnazywasz?-szepnął,wkońcuodzyskującgłos.
Rozpromieniłasię.
-Nadzieja!MamnaimięNadzieja.
Resztki powściągliwości pękły i łzy trysnęły na ziemię. Nadzieja uniosła

podbródek,żebymógłspojrzećgłębokowjejniewiarygodneoczy.

-Walcz,panieTony-szepnęła.-Niewalczyszsam.
-Zkimmamwalczyć?
- Z twoimi pustymi wyobrażeniami, które powstały, by ukryć twoją niechęć do

poznanianaturyBoga.Walczznimi.

-Jak?
-Rozzłośćsięipowiedzprawdę!
-Myślałem,żegniewjestzły.
-Zły?Jasięzłoszczęcałyczas,nawszystko,cojestzłe.
-Kimjesteś?-zapytałwreszcie.
-JestemTą,którabezustannieciękocha-odparła,roz​promieniona,iodsunęła

sięodniego.-PanieTony,kiedyznajdzieszsięwciemności,nierozpalajwłasnych
ogni, nie otaczaj się wznieconym poprzez siebie blaskiem. Ciemność nie może
zmienićcharakteruBoga.

-Myślałem,żeBabkamniezostawiła...wsamymśrodkubitwy.

background image

-Nigdynieodeszła.Twojawyobraźniausunęłajązwi​doku.Rozpalałeśwłasne

ognie.

-Nieumiemtegonierobić-wyznałTony.
- Ufaj, panie Tony. Ufaj. Bez względu na to, co mówi ci rozum, emocje czy

wyobraźnia,ufaj.

-Wtymteżniejestemdobry.
-Wiemy.Ufaj,żeniejesteśsam,iżeniejesteśbezna​dziejny.-Uśmiechnęłasię

iznówpocałowałagowpoli​czek.-PanieTony,poprostuzaufajsłowuswojejmatki.
Możesztozrobić?

-Zrobię,najlepiejjakpotrafię-obiecałTonybardziejsobieniżdziewczynce.
-Towymagatylkoodrobinychęci,panieTony.Jezusjestbardzodobrywufaniu.

Onwyrównaróżnicę.Jakwięk​szośćrzeczy,któretrwają,ufaniejestprocesem.

-Skądwiesztakwiele?-zapytałTony.
Pokazałazębywuśmiechu.
- Jestem starsza niż myślisz. - Trzeci raz zatańczyła wo​kół niego jak niesiona

wiatremitrzecirazsiępochyliła,żebygopocałowaćwpoliczek.-Pamiętaj,panie
Tony.Ta-lithakum.-Dotknęłaczołemjegoczoła,biorącgłębokioddech.-Terazidź
-szepnęła-ibądźzły.

Aonpoczuł,jakzłośćnadchodziniczymtrzęsieniezie​mi,drżenienarastałowryk,

gdy jego gniew wyrwał dziu​rę w ciemności i rozproszył ją niczym stado
przerażonych kruków. Tony runął na kolana i zaraz potem dźwignął się ze
stęknięciem.Babkastałatam,gdziejąwidziałostatnio,niewzruszona,zwyjątkiem
sugestiiuśmiechu,któryrozjaś​niałkącikijejust.

-Jesteśkłamcą!-ryknąłTony,wskazującpalcemgrotes​kowywizeruneksiebie.-

Już cię nie potrzebuję i odwołuję wszelkie prawa, jakie kiedykolwiek ci dałem,
wszelkiepra​wadowtrącaniasięwmojeżycie,iodwołujęjeteraz!

Po raz pierwszy zobaczył rysę w pancerzu pewności sie​bie tego drugiego,

większegoTony'ego,którysięzachwiałizrobiłkrokdotyłu.

-Niemożesz!-wybuchnął.-Jestemsilniejszyodciebie.
- Może i prawda, ale bądź sobie silniejszy gdzie indziej. To moja własność, mój

dom,mojeserce,iniechcęciętuwidzieć.

- Odmawiam! — Większy Tony stanowczo tupnął nogą. - Nie jesteś władny

zmusićmniedoodejścia.

-Ja...-Tonysięzawahał,poczymwalnąłprostozmo​stu:-Niestojętusam.
- Ty! - wrzasnął drugi, wznosząc pięść. - Zawsze by​łeś sam... sam jak palec.

Nikogotuniewidzę,aty?Ktochciałbybyćztobą?Jesteśsamizasługujesznato,
żebycięzostawić.Jajestemwszystkim,comasz!

- Łżesz! - ryknął Tony z wściekłością. - Wmawiałeś mi te kłamstwa przez całe

mojeżycie,cozaowocowałotylkorozpacząicierpieniem.Skończyłemztobą!

-Jesteśsam-syknąłtendrugi.-Ktochciałbysięzniżyć,żebybyćztobą?

background image

- Jezus! - Tony sam był zaskoczony, gdy to powiedział. - Jezus! - powtórzył i

dodał:-IDuchŚwięty,iOjciecJe​zusa.

- Ojciec Jezusa. - Ogromny stwór wypluł te słowa. - Nie​nawidzisz Ojca Jezusa.

Zabił twoich rodziców, zmiażdżył twoją matkę. - Przybliżył się o krok, pełen
satysfakcji. - Zamordował twojego jedynego syna, zabrał go w nicość,
wrzeszczącegoiwierzgającego.Byłgłuchynatwojemod​litwy.Jakmożeszufaćtej
złejistocie,którazabiłatwojegoniewinnegosynajakkiedyśswojego?

-Nieufam!-ryknąłTonyizarazpotemzrozumiał,żetakajestprawda.
Triumfprzemknąłprzeztwarzpotwora.
Tony spuścił wzrok, zerknąwszy szybko na Babkę, która stała jak posąg,

nieporuszona.

-Nieznamgonatyledobrze,żebymuufać,aleJezusufaswojemuOjcu,itomi

wystarcza.

FałszywyTony,wielkiistraszny,zacząłsiękurczyć.Za​padałsięwsobie,ubranie

zwisałoluźno,ażzostałzniegoledwiecieńniedawnegosiebie.Stałsiękarykaturą.

Tony'egoogarnąłspokój,jakwobecnościmałejdziew​czynki.
- Więc wszyscy ci dozorcy muru odpowiadają przed tobą? - zapytał żałosnego

pokurcza.

Przez chwilę się wydawało, że skurczony Tony podejmie dyskusję, ale zamiast

tegopotulniewzruszyłramionami.

-Dobrze!-oznajmiłTony.-Maszstądodejśćizabraćzesobąwszystkichswoich

fagasów.

Dziwaczne stworzenia, które się zgromadziły w czasie konfrontacji, zerkały

nerwowowjegokierunku.Większośćpatrzyłaznienawiściąiwzgardąnaswojego
niedawnego wodza, obecnie zredukowanego do pochlipującej namiast​ki. Gdy ich
szefstraciłwładzęiautorytet,tosamospotkałokażdeznich.NawetSamochwałi
Pyszałek stali się mar​nymi karykaturami dawnych siebie, i żaden nie był z tego
powoduszczęśliwy.

Całamenażeriaruszyłaścieżkąkunajbliższemuwyłomo​wiwkamiennejfasadzie,

zgraja mamroczących i stękających malkontentów, którzy brzydzili się swoim
towarzystwem. Idąc z Babką, Tony dostrzegł na ich plecach włókno ciem​nego
światła,którewiązałojednegozdrugim.Odczasudoczasuktóryśznichszarpał
ręką,cosprawiało,żeinnysiępotykał,kuzłośliwejucieszepozostałych.

Tonyzauważył,żekrętyszlakbiegnieprzezlabiryntgła​zówdociemnegolasuza

murami.

-Dokądidą?-szepnąłdoBabki.
-Nietwojasprawa,Tony.Sąpodeskortą.
-Podeskortą?-Tonyniekryłzdziwienia.-Przecieżnikogoniewidzę.
-To,żeniejesteśwstanieczegośzobaczyć,wcalenieznaczy,żetegoczegoś

niema.-Babkazachichotała.

background image

-Punktdlaciebie—powiedziałTony,szczerzączębywuśmiechu.
Zatrzymali się i stali razem przed wyłomem w niebo​siężnym murze, patrząc, jak

markotnakompaniaznikanaścieżcewśródpierwszychdrzew.

Babkapołożyłarękęnajegoramieniu.
- Dobrze dziś walczyłeś, synu. Ale choć ci tutaj zostali pokonani, musisz się

strzecprzedechamiichgłosów,którepozostaływmurachtwojegoumysłuiserca.
Będącięprze​śladować,jeśliimpozwolisz.

JejdotykprzydałmuwiarywewłasnesiłyiTonyzrozu​miałjejostrzeżenie.
- Dlaczego te mury wciąż stoją? Skoro dozorcy odeszli, czy mury też nie

powinnyzniknąć?Dlaczegopoprostuichnieobalisz?

Zawróciliwkierunkubezładnegoskupiskaopuszczo​nychbudynków.
- Ponieważ ty wzniosłeś te fasady, nie zburzymy ich bez twojego udziału —

odparła Babka. - Pośpiesznie obalane mury mogą przygnieść tych, których się
kocha. Wolność może się stać nowym usprawiedliwieniem lekceważenia i braku
współczuciadlazniewolonych.Różemająkolce.

-Nierozumiem.Dlaczegoróżemająkolce?
-Żebyśobchodziłsięznimiostrożnieidelikatnie.
Zrozumiał.
-Alepewnegodniaruną?Mury?
- Oczywiście, pewnego dnia. Lecz akt stworzenia trwał dłużej niż jeden dzień,

Anthony. Takie mury nie wyrosły w ciągu jednej nocy. Były budowane przez długi
czas, więc obalenie ich też wymaga czasu. Dobra wiadomość jest taka, że bez
pomocy wszystkich tych „przyjaciół”, których właśnie wykopałeś ze swojej
posiadłości,trudniejcibędzieutrzymaćtefasady.

-Mnie?-Tonybyłzaskoczony.—Dlaczegomiałbymchciećjezachować?
- Zbudowałeś te mury, by zapewniły ci bezpieczeństwo, a przynajmniej

wyobrażeniebezpieczeństwa.Sąsubstytutem

zaufania.Zaczynaszpojmować,żezaufaniejestmozolnąpodróżą.

-Więcpotrzebujętychmurów?
- Tak, dopóki będziesz wierzyć, że możesz ufać tylko i wyłącznie sobie, dopóty

będą ci potrzebne. Środki samo​obrony, których celem jest powstrzymanie zła na
zewnątrz, często zawierają je w sobie. To, co pierwotnie zapewniało ci
bezpieczeństwo,możewkońcucięzniszczyć.

-Aleniepotrzebujętychmurów?Niesąniczymdobrym.
Poczuł,jakktośodtyłuzamykagowramionach.
- Potrzebujesz granic - powiedział Jezus - ale nie murów. Mury dzielą, podczas

gdygranicesąwyrazemszacunku.

Tony odprężył się w tym czułym uścisku. Łzy niepodzie- wanie wezbrały mu w

oczachispłynęłynaziemię.

- Nawet w naszym materialnym świecie - mówił Je​zus - granice wytyczają

background image

najpiękniejsze miejsca, pomiędzy oceanem i brzegiem, pomiędzy górami i
równinami, gdzie kanion spotyka się z rzeką. Nauczymy cię, jak żyć z nami w
obrębiegranic,podczasgdytynauczyszsiępowierzaćnamswojebezpieczeństwo.
Pewnegodnianiebędzieszpo​trzebowaćmurów.

Tonywczuwał,żekrusząsiętebardziejwewnętrznemury.Nieznikają,aledrżą,

fizycznie uderzone przez wewnętrzną wiedzę, że jest w pełni akceptowany ze
wszystkimi swoimi wadami i porażkami, ze wszystkimi swoimi przyzwyczaje​niami i
dumą.Czytomiłość?Czytaktojest,gdyjestsiękochanym?

-Dobra,Ty,któryDużoPłaczesz-przemówiłaBabka-czekacięrobotaizbliża

sięchwilaponownegorozstania.

Jezuswyjąłkrwawoczerwonąchusteczkę,żebyTonymógłwytrzećnosioczy,a

potemzacząłgootrzepywać.

Przybyli z powrotem do skupiska budowli, tak niedaw​no będących siedzibą

oszustów.Ciekawichbudowy,Tonypodniósłrękęidotknąłnajbliższegobudynku.
Wydawałsięsolidnyikrzepki,aleledwotrącony,rozsypałsięwgruzyipył.

-Tylkofasady—powiedziałgłośnodosiebie.-Kłam​stwa.
Babkasięzatrzymałaispojrzałananiegozpromiennymuśmiechem.
-Miłosłyszećzmianęwtwoimgłosie-oznajmiła.
-Cotoznaczy?—zapytałTony.
- Gdy ludzka dusza zdrowieje, głos zmienia się w sposób zauważalny dla

każdego,ktomauszyiumiesłuchać.

Tonychrząknął.Nigdysięnadtymniezastanawiał,aletomiałosens.
- Mam coś dla ciebie, Tony - powiedział Jezus, wyrywa​jąc go z zadumy. -

Niebawembędziesztegopotrzebować.

Wyjął wielkie kółko z kluczami, z tuzinami kluczy w róż​nych kształtach, różnej

wielkości,oróżnejfakturze.

-Cotojest?-zapytałTony.
-Klucze-burknęłaBabka.
Tonywyszczerzyłzęby.
-Tak,wiem,żetosąklucze,aledoczego?
-Dootwieraniazamków.
Wiedział,żetojąbawi.
-Jakichzamków?
-Wdrzwiach.
-Wjakichdrzwiach?
-Różnorakich.Mnóstwokluczy,mnóstwodrzwi.
- Poddaję się. - Tony parsknął śmiechem i zwrócił się do Jezusa: - Co mam

zrobić?

-Poprostuwybierzklucz.Ten,którywybierzesz,wpew​nymmomenciestaniesię

ważny.

background image

Tonysięzawahał.
-Chcesz,żebymwybrałtylkojedenklucz?Ajeśliwy​bioręniewłaściwy?
-Ten,którywybierzesz,Tony,będziewłaściwy-zapew​niłJezus.
-Ale...-Tonyodwlekałdecyzję.-Dlaczegotyzamnieniewybierzesz?Jesteś

boskiitakdalej,więcbędzieszwie​działlepiejniżja.

Jezussięuśmiechnął.Zmarszczkiwkącikachoczuprzy​dałyimblasku.
-Chodziouczestnictwo,Tony,nieomanipulowaniekukiełką.
-Więcty...powierzaszmiwybór?
-Oczywiście!-Obojepokiwaligłowami.
Tony nieśpiesznie przeglądał klucze, zastanawiając się to nad jednym, to nad

drugim,ażwkońcuwybrałszczegól​nystaroświeckiklucz.Wyglądałnastary,jakby
z minionej epoki, jakby należał do starych dębowych drzwi w jakimś
średniowiecznymeuropejskimzamku.

- Dobry wybór - pochwaliła Babka. - Brawo! - Wyję​ła z kieszeni wstążkę

błękitnegoświatłainanizałananiąklucz.ZałożyłagoTonyemunaszyję,zatknęła
podkoszu​lę,spojrzałamugłębokowoczyirzekłakrótko:-Idź!

background image

14

Twarzą w twarz

To,coleżyzanamiiprzednami,jestdrobnostkąw

porównaniuztym,comamywsobie.

RalphWaldoEmerson

-Maggie?

- Miło, że do mnie dołączyłeś. Gdzie byłeś? Zresztą, nie​ważne, nie chcę

wiedzieć.

-Niechciałaśmiwierzyć,gdypróbowałemtowyjaś​nić.Wtejchwilinicwmoim

życiu nie ma za grosz sensu, a jednak, w tajemniczy sposób, ma sens. - Tony
urwał,byspojrzećprzezjejoczy.-Widzę,żejedziemydoszpitala.

Jechali Terwilliger, mijając punkty widokowe nad rze​ką Willamette. Skręcili w

prawo na Southwest Canyon, pojechali pod górę w kierunku czegoś, co Tony
nazywał w myślach placem zabaw dla mądrych ludzi, rozległego kompleksu, w
którym przebywało kilka najtęższych umy​słów z dziedziny medycyny i ci, którzy
pragnąimdorów​nać,studenci.

GdysięzbliżylidoCanyonGarage,Maggiewkońcuzapytała:

-Tony,dlaczegotorobimy?Dlaczegochciałeśtuprzyje​chać,dlaczegochcesz

zobaczyćsiebiewśpiączce?

- W zasadzie nie jestem pewien - wykręcił się Tony. - To jedna z rzeczy, które

muszęzrobić.

Maggiechrząknęła.
- Nie muszę widzieć mowy ciała, by wiedzieć, gdy ktoś nie mówi mi prawdy, a

przynajmniej nie całą prawdę, nie prawdę w rodzaju „tak ci dopomóż Bóg”. Bez
względunawszystko,mamnadzieję,żewarto.

TonynieodpowiedziałiMaggiedałaspokój.Wreszcieprzerwałmilczenie.
-Maggie,mogęcizadaćpytanienaturymedycznej?

background image

-Jasne.Postaramsięodpowiedzieć.
-Czymartwiludziekrwawią?
- Łatwe pytanie. Martwi ludzie nie krwawią. Trzeba mieć bijące serce, żeby

krwawić.Dlaczegopytasz?

-Zciekawości-odparł.-Jakiśczastemuktoścośdomniepowiedział.Teraz,

gdyjużodpowiedziałaś,wydajesiętooczywiste.

-Nicniejestoczywiste,gdysiętegoniewie-powie​działaMaggie,wjeżdżającna

parking.Wyjęłazeschowkaplakietkęidentyfikacyjnąiwrzuciłajądotorebki.

-Niezasłużyłaśnastałemiejscedoparkowania?-dociąłjejTonyżartobliwie.
-Nie,jestlistaoczekujących.Czasamizabieratolata,więcsięniespodziewam,

żeprędkojedostanę.

- A ja myślałem, że pielęgniarki są po to, żeby chronić nas przed lekarzami -

powiedziałześmiechem.

Maggie wysiadła i skierowała się do najbliższego budyn​ku, wielkiego białego

blokupołączonegozgłównymjasno-brązowymszpitalem.

Gdy minęli pomnik Wiecznego Płomienia i ruszyli do Doernbecher OHSU, Tony

zapytał:

-Dlaczegoidziemytędy?
-WstąpiędoLindsay,oto,dlaczego-mruknęłacichoMaggie.
Wolałniedyskutować.Byłodniejzależny.
Frontowego wejścia do Szpitala Dziecięcego Doernbe​cher strzegą dwa posągi,

pies żonglujący kamieniami i koza z przycupniętymi na głowie kotem i małpą,
zapewniającszczyptęhumorunawstępiedotego,conierzadkookazujesięponure.

-Wierzalbonie,Tony-szepnęłaMaggie-czasamibywatuciężko,aletojednoz

najcudowniejszych, najbar​dziej podnoszących na duchu miejsc, w jakich
pracowałam.Niemiałamlepszejpracy.

-Uwierzęcinasłowo-rzucił.Zdumiałsięnawidokholu,przestronnegoijasnego,

dobrze oświetlonego i czy​stego, z domkami do zabawy dla dzieci i nawet z
kawiarnią Starbucks, gdzie czekała kolejka spragnionych nałogow​ców. Gdy weszli
dopełnejwindy,Maggiewcisnęłaguzikdziesiątegopiętra.

- Dziesiąte południowe, onkologia dziecięca - powie​działa do Tony’ego, zanim

zdała siebie sprawę, jak to mu​siało wyglądać. Kilka osób spojrzało na nią z
uśmiechem, inni odwrócili wzrok. W drodze na górę towarzyszyła im krępująca
cisza i zdawało się, że współpasażerowie opusz​czają kabinę najszybciej jak tylko
mogą.

WysiedliprzyKonikuMorskim-każdepiętroiod​działnosząnazwypochodzące

od różnych zwierząt. Mi​nęli opiekę pośrednią nieonkologiczną, weszli do Dolarka
Piaskowego,naterenkliniki,apotemdoRozgwiazdy,na

oddziałhematologii-onkologii.TużprzedwejściemMaggieszepnęła:
-Tusąmojekoleżanki.Zachowujsię.

background image

-Takjest-odparłTony.-Maggie-dodałinnymto​nem-dziękuję.
-Niemazaco.-Maggiechrząknęłaiotworzyładrzwi.
-Maggie!
-Cześć,Misty!
Maggie podeszła do recepcji i uściskała wysoką brunetkę. Pilnowała się, żeby

nie cmoknąć jej w policzek, jak miała w zwyczaju. Sytuacja była wystarczająco
skompilowana.

-Maszdzisiajdyżur?
-Nie,wstąpiłamzajrzećdoLindsay.
Innepielęgniarki,zajęteodbieraniemtelefonówiróżny​miobowiązkami,machały

rękami,uśmiechałysięikiwałygłowaminapowitanie.

-MożeszzapytaćHeidi,byłauniejparęminuttemu.Jakierowałamruchem,nic

nowego.Patrz,akuratidzie.

Maggieodwróciłasięiuściskałaenergiczną,skorądouśmiechublondynkę.
-Cześć,Maggie,przyszłaśdoLindsay?
Maggiskinęłagłową.
-Dziśbawiłasięprzezparęgodzin-mówiłaHeidi-itrzymasięcałkiemdobrze.

Nie zdziw się, jeśli będzie spać, gdy do niej zajrzysz. Jest bojowa, ta mała, i
cudowna.Za​brałabymjądodomu,gdybymipozwolili.

-Jazrobiłabymtozrozkoszą-zgodziłasięMaggie.Tonypoczułskurczwsercu.

- Wpadnę i posiedzę z nią parę minut. Szczerze mówiąc, jestem w drodze na
neurologię.

-Czytocoś,ocopowinnamsięmartwić?-zapytałaHeidi,unoszącbrwi.
-Jesteśchora?-zapytałaMistyzzarogu.

-Nie,tylkomamtam...przyjaciela.Dzisiajrobięobchód.
- Rozumiem - powiedziała Heidi. - Ja też muszę wracać do pracy. - Znowu się

uściskały.-Maggie,modlimysięzaLindsay,żebyświedziała.

-Dzięki,skarbie-odparłaMaggie.-Tonajlepszydar,jakimożeciedać.
Tony się nie odzywał, zaabsorbowany emocjami i czułym potokiem rozmowy.

Maggie,obeznanaztymmiejscem,szybkoruszyłakorytarzemwkierunkupokoju9.

-Twojekoleżankisąurocze—powiedziałTony-isek​sowne!
-Ha!-Maggiezachichotałapodnosem.-Tutajsąnaj​lepsiludzie,aleniedajsię

zwieść tym dwóm. Ananasowa Księżniczka, czyli Misty, jest cerberem piętra i
gdybyśspró​bowałkichnąćbezjejzgody,urwałabycigłowęikazałacijązostawić
na biurku w recepcji, żebyś nie zaraził nikogo innego. I nie igraj też z Panną
Pokojową.Gdytutajmówią

oseksbombie,kładąnaciskna„bombę”.-Zaśmiałasięci​choidodała:-Ikiedy

wydobrzejesz, nie podrywaj moich koleżanek. Sprawdziłam cię w Google. Masz
reputacjęko​bieciarza,wcaleniepochlebną.

Maggie po cichu otworzyła drzwi, wsunęła się do poko​ju. Drobna dziewczynka

background image

spała na łóżku z częściowo pod​niesionym wezgłowiem, brak włosów tylko
podkreślał aurę jej dziecięcego piękna i niewinności. Jedną ręką obejmowa​ła
pluszowegodinozaura,stegozaura,wnoszącpodużychkolczastychwyrostkachna
grzbiecie.Byłanawpółokrytakocem,patykowatanoganastolatkizwisałazbrzegu
łóżka.Cichyidelikatny,alewytężonyoddechnadawałrytmpo​kojowi.

DlaTony’egobyłotoniemalzbytwiele.Niezbliżyłsiędoszpitaladziecięcegood...

odwielulat.Czuł,jaksięwycofujeiwalczy.Wrazzjegowłasnymiemocjaminapły​-
nęła mieszanina głębokiego, zawziętego uczucia Maggie do tej nastolatki, i
wszystko się połączyło w wewnętrznej bitwie. Powoli Maggie wygrała. Spojrzał
znowu, jakby jej współczucie złapało go za ramię i nie chciało puścić. Słu​chał.
Oddychał.Wszystkobyłotakstrasznieznajome.

-Niesprawiedliwe-szepnął,choćtylkoonamogłagosłyszeć.
-Prawda-szepnęłacicho,żebynieniepokoićśpiącegodziecka.
Wahał się spytać, świadom, że kolejne informacje i oso​bista więź spowodują

powstaniekonfliktuinteresów.Ajed​nakspytał.

-Mówiłaś,żezdiagnozowano...?
-Ostrąbiałaczkęszpikową.
-Towyleczalne,prawda?-zapytałznadzieją.
-Prawiewszystkojestwyleczalne.Wtymwypadkuproblempoleganaobecności

chromosomuPhiladelphia,cosprawia,żesytuacjajestbardzoniepewna.

-ChromosomPhiladelphia?Cototakiego?
-Przeniesieniefragmentujednegochromosomunadru​gi.Spróbujęciwyjaśnićto

w następujący sposób: Lindsay śpi tutaj w pokoju numer dziewięć, a chromosom
Phila​delphia jest związany z chromosomem dziewiątym. To tak, jakby z pokoju
dwadzieściadwawyniesionowiększośćmebli,wstawionododziewiątki,awpokoju
dwadzieścia dwa umieszczono tylko część chromosomu dziewiątego i nic by nie
trafiło tam, gdzie powinno. To ironia losu. Gdyby Lindsay miała zespół Downa jak
Cabby,jejszan​sebyłybywiększe.Niektórerzeczywtymżyciupoprostuniemają
sensu.Imdłużejsięimprzyglądasz,tymmniejsąsensowne.

-Jakiesąrokowania?-zapytałwkońcu,niepewny,czynaprawdęchcewiedzieć.

Wiedza sama w sobie jest brze​mieniem, ale może podzielenie ciężaru uczyni go
lżejszymdlawszystkich.

- Z przeszczepem szpiku, chemią i tak dalej, około pięć​dziesięciu procent, ale

chromosom Philadelphia poważnie zmniejsza prawdopodobieństwo wyzdrowienia.
NadomiarzłegoojciecLindsaybyłmieszańcem,coutrudniaznalezie​niedawcy,a
onjakbysięzapadłpodziemię.Mówiąotrans​plantacjikrwipępowinowej,leczztym
wiążąsięosobnewyzwania.Podsumowując,potrzebujemycudu.

Siedzieli w milczeniu. Maggie patrzyła na to dziecko jak na własne, modląc się

bezgłośnie,podczasgdyTonyzmagałsięzestojącymprzednimdylematem.Wtym
szpitalujestwieletakichLindsay,ikażdaznichjestośrodkiemczyje​gośżycia.Jak

background image

mógłby uzdrowić tylko jedną? Czy nie będzie lepiej, jeśli uzdrowi siebie? Ma
powiązaniaidostępdobo​gactwa,którenaprawdęmożecośzmienićwżyciuwielu
osób,nietylkojednej.Wystarczyspojrzećnawszystko,cosięzmieniłodlaniego,w
nim.CzyBabkawpadniewzłość,jeśliwybierzesiebie?Napewnozrozumie.

Było to jak przeciąganie liny. Niemal udało mu się umocnić słabnące

postanowienie, ale potem popatrzył na tę małą osóbkę, z życiem potencjalnych
doświadczeń ucię​tym przez krwawą waśń toczoną w jej ciele. Nie ulegało kwestii,
żezrobiłbytodlawłasnegosyna,ale...toniejestjegodziecko.

-Możemyjużiść?-szepnął.
-Tak.-WgłosieMaggiebrzmiałyzmęczenieirezyg​nacja.Wstałaipodeszłado

dziewczynki, delikatnie poło​żyła ręce na jej głowie. - Dobry Jezu, nie mam mocy,
żeby pomóc mojemu skarbowi, więc proszę cię o cud. Ulecz ją, proszę! Ale jeśli
nawet postanowisz ją ozdrowić poprzez wpuszczenie do swojego domu, ufam ci.
Ufam.—Pochyliłasię,żebyjąpocałować.

- Nie! - krzyknął Tony i Maggie znieruchomiała. Po chwili, lekko, jakby muskała

piórkiem,przytuliłapoliczekdołysej,pięknejgłowyLindsay.

***

Opuścili hematołogię-onkologię i skierowali się ku win- dom, żeby zjechać na

dziewiąte piętro, które łączy komplek​sy szpitalne OHSU, Doernbecher i Centrum
Medyczne Stowarzyszenia Weteranów. Z łącznika widzieli pajęczynę sieci
tramwajowej pomiędzy wzgórzem a rzeką, służącej głównie pracownikom,
pacjentomiodwiedzającym.

WkompleksieOHSUMaggiepodeszłaprostodowindiwcisnęłaguzik.
-Dziękuję,Tony-mruknęłaledwosłyszalnie,aledlaniegowyraźnie.-Poprostu

musiałamjądziśzobaczyć.

-Niemasprawy-odparł.-Jestwspaniała.
-Niemaszpojęcia,jakbardzo.-Maggiemiałarację,choćmiałpewnepojęcie.
Wysiedli na siódmym piętrze, minęli urazowy OIOM, przeszli przez poczekalnię,

ruszyli w głąb kolejnego kory​tarza i skręcili w lewo na OIOM na neurologii
naprzeciw​ko Opieki Pośredniej. Maggie zadzwoniła i powiadomiła recepcjonistkę
po drugiej stronie zamkniętych drzwi, że przyszła w odwiedziny do Anthonyego
Spencera.Drzwisięotworzyłyiposzłaprostodorecepcji.

-NazywamsięMaggieSaundersiprzyszłamzwizytądoAnthonyegoSpencera.

-Czyjapaniąznam?-Młodakobietasięuśmiechnę​ła.-Wyglądapaniznajomo.
- Pewnie widziała mnie pani pod szpitalem. Pracuję na onkologii w

Doernbecherze.

- Tak, całkiem możliwe - powiedziała i pokiwała głową, sprawdzając informacje

naekraniekomputera.-Zobacz​my,MaggieSaunders,tak,jestpaninaliście.Nie

background image

jestpanikrewną,prawda?

-Aco,takabyłapanipierwszamyśl?-Obiesięuśmiech​nęły.-Alepoznałamgo

całkiemdobrze.-Małoniepal​nęła:„odkądzapadłwśpiączkę”,alenaszczęściew
poręsiępohamowała.-Jegobratumieściłmnienaliście.

- Chodzi o Jacoba Spencera? - Gdy Maggie skinęła gło​wą, recepcjonistka

spytała:-Wiepani,żemogąwejśćtylkodwieosobynaraz,prawda?

- Oczywiście. Ale prawdopodobnie nie ma kolejki ocze​kujących. - Wypadło to

trochęsarkastycznie,leczbyłazde​nerwowana.

Recepcjonistkajeszczerazspojrzałanaekran.
-Prawdęmówiąc,jestpaniczwartąosobąnaliście-do​dałazuśmiechem.
-Czwartą?-zdumiałsięTony.-Kimsąpozostałe?
-Pozostalisązrodziny?-zapytałaMaggie.
-Tak,JacobSpencer,LoreeSpencer,AngelaSpencer,apotempani,leczwtej

chwilinikogouniegoniema.Leżywsiódemce,jeślichcepanidoniegozajrzeć.

-Dziękuję-powiedziałaMaggiezulgą.
-Cholera!-zakląłTony,mającmętlikwgłowie.
-Sza!-szepnęła.-Możemypogadaćotymzaminutę.
Weszlidodobrzeoświetlonegopokoju.Nałóżkuleżał
mężczyznapodłączonydoniezliczonychurządzeń.Szumrespiratorarytmicznie

sygnalizowałjegooddychanie.Mag​giestanęławtakimmiejscu,żebyTonymógłsię
dobrzewidzieć.

-Wyglądamokropnie!-krzyknął.
-Cóż,jesteśprawiemartwy-przypomniałamuzrzędli​wie,wodzącwzrokiempo

ekranachaparatury.-Iwyglądanato,żewmózgownicyniewielesiędzieje.

Tonyzignorowałuwagę,wciążniemogączebraćmyśli.
-Niemogęuwierzyć,żejesttumojaeksiAngela!
-TaLoreenaliścietotwojabyłażona?Jakdługobyliściemałżeństwem?Ikim

jestAngela?

- Tak, Loree to moja była żona. Mieszka na Wschod​nim Wybrzeżu, a nasza

córka Angela mieszka blisko niej, głównie dlatego, żeby być z dala ode mnie, jak
sądzę.Acodotego,jakdługobyliśmymałżeństwem...uch,zaktórymrazem?

- Co to znaczy, „za którym razem”? Byłeś z nią żonaty więcej niż jeden raz? -

Maggieniemogławtouwierzyćipodniosłarękędoust,żebypowstrzymaćsięod
głośnegośmiechu.-Jaktosięstało,żemiotymniepowiedzia​łeś?-wymamrotała
przezpalce.

- No... - zaczął Tony, ale się zawahał, niepewny, jak od​powiedzieć w sposób,

który nie wywołała nowej lawiny py​tań. - To prawda. Byłem dwa razy żonaty z tą
samąkobietąitrochęmiwstyd,jakjąpotraktowałemi...Właściwieniechcęotym
mówić.

-AAngela?Twojacórka?

background image

- Byłem koszmarnym ojcem. Fizyczna obecność męż​czyzny w domu nie stoi w

sprzecznościzbrakiemojca.Odszedłem,wtakimczyinnymsensie,zjejżycia.

-Czyonawie?
-Ktocowie?
-Twojaeks.Czywie,żemaszwyrzutysumienia.Wie?
-Wątpię.Nigdyjejniemówiłem.Nierozumiałem
wszystkiego, co zrobiłem, ani jakim byłem patentowanym osłem... Wiesz... nie

miałaś okazji zaznajomić się z pełnią mojego charakteru, który raczej nie jest
godnypodziwu...Nawiasemmówiąc,przepraszamzato,cozdążyłaśpo​znać...

- Tony, nigdy nie spotkałam nikogo, kto byłby z gruntu zły. Bardzo zły, ale nigdy

zupełnie.Każdybyłkiedyśdziec​kiem,itomidajewiaręwludzi.Poprostukończy
sięnatym,żedajązsiebietyle,ilemają,irobiąto,corobią,zjakiegośpowodu,
jeślinawetgosaminieznają.Czasamiznalezieniegowymagaczasu,alezawsze
jestjakiśpowód.

-Tak,wiemcośotym-oznajmił.Maggiebyłanatyleuprzejma,żeniedrążyła

tematu. Przez dłuższą chwilę pa​trzyli i słuchali, oboje zagubieni w prywatnych
myślach.

Maggieprzerwałamilczenie.
-Zatem...ichwizytajestdlaciebieniespodzianką?
- Wszystko jest niespodzianką - burknął. - Przypusz​czam, że ty też lubisz

niespodzianki?

-Hej,niebagatelizujniespodzianek.Przypominają,żeniejesteśBogiem.
-Tośmieszne!Przypomnijmi,żebymciopowiedział
opewnejrozmowie...mniejszaztym.
Maggieczekała.
-Tak,dopókiClarencenamniepowiedział,niemiałempojęcia,żeJakejestwtej

części kraju. Ostatnio, jak słysza​łem, był gdzieś w Kolorado. Loree i Angela
szczerze mnie nienawidzą, więc nie widzę sensu w ich przyjeździe, chyba że... -
Urwał,rozważającinnąopcję.-Chybażewszyscymyślą,żeumieram,iściągnęli
tutaj,żebywkręcićsiędotestamentu.

-Todośćbezduszneitrochęparanoiczne,niesądzisz?Amożeprzyjechali,bo

naprawdęsięociebiemartwią?

Cisza.Tegoniewziąłpoduwagę.
-Tony?Nieodchodź,niezostawiajmnietutajsamej!
Rozmowa skierowała go na mentalną ścieżkę, którą za​tarły wypadki ostatnich

dni,inagleosłupiał.

-Onie!-wrzasnąłniemalżezpaniką.
- Tony, sza! - Maggie się przestraszyła, że ktoś może go usłyszeć. - O co

chodzi?Cosięstało?

-Mójtestament!-Gdybymógł,zacząłbynerwowochodzićtamizpowrotem.-

background image

Maggie,zmieniłemtestament,zanimwpadłemwśpiączkę.Zupełniewypadłomito
z gło​wy, dopiero teraz sobie przypomniałem. Nie mogę w to uwierzyć! Co ja
zrobiłem?

Maggieusłyszałatrwogęwjegogłosie.
-Sza,Tony,uspokójsię.Zmieniłeśtestamenticoztego?Totwójtestament.
- Maggie, nie rozumiesz. Byłem kompletnym idiotą, wpadłem w paranoję i

myślałem,żewszyscychcąmnieza​łatwić,zadużopiłemi...

-Ico?
-Maggie,musiszzrozumieć,byłemniezupełnieprzyzdrowychzmysłach.
- A teraz jesteś? - Niemal się roześmiała głośno, ale przez wzgląd na niego

zdołałasięopanować.-Icozrobiłeśwsta​niezaćmieniaumysłu?

-Zapisałemwszystkokotom!
-Żeco?-Maggieniedowierzaławłasnymuszom.
- Kotom! - potwierdził Tony. - Sporządziłem nowy te​stament i przekazałem

majątekorganizacji charytatywnej,która opiekujesię kotami.Po prostuwpisałem
kotywGoo-gleitobyłopierwsze,comiwyskoczyło.

-Kotom?—powtórzyłaMaggie,kręcącgłową.-Dlacze​gokotom?
-Głupipowód.Zawszejelubiłem,sąmistrzamimani​pulacjiiutożsamiałemsięz

nimi. Ale głównym powodem była czysta złośliwość. Loree nienawidzi kotów.
Chciałemwtensposóbpokazaćwszystkimpaleczzagrobu.Niesą​dziłem,żebędę
otymwiedział,aleuznałem,żetopozwolimiumrzećwpoczuciusatysfakcji.

- Tony, lubię koty, lecz mimo wszystko to najgłupsza rzecz, o jakiej w życiu

słyszałam... i jedna z najpodlej szych, najokrutniejszych, jakie mogłabym sobie
wyobrazić.

- Tak, możesz mi wierzyć, teraz to wiem. Jestem innym człowiekiem, ale... -

Jęknął. - Nie mogę w to uwierzyć. Ależ nabałaganiłem. Spieprzyłem wszystko co
tylkomożliwe.

- Tony... - zaczęła Maggie, tłumiąc impuls, który ka​zał jej się wściec na tego

człowieka.-Pocotunaprawdęprzyszliśmy?Dlaczegochciałeśtuprzyjść?Chyba
niepoto,żebyśmógłzobaczyćswojąślicznąbuźkę,prawda?

Tony już nie był pewien, czy chce się uzdrowić. Nie był pewien, czy chce

decydować, która z chorych osób ma przeżyć. Kim jest, by podejmować decyzje
takiej wagi, na​wet w swoim interesie? Teraz, gdy rzeczywiście tu był, zdał sobie
sprawę, że dokładnie tego nie przemyślał. Jezus i Bab​ka jasno mu dali do
zrozumienia,żemożeuzdrowićwybra​nąosobę,aletendarbyłzłożonyizaczynał
przypominać przekleństwo. Stojąc przed wyborem, poczuł się zagubiony. Przyszły
mu na myśl wizerunki kaznodziejów telewizyjnych i filmowych showmanów.
Właściwiejaksięuzdrawia?Niepomyślał,byspytać.

-Tony!—GłosMaggieprzerwałjegorozmyślania.
-Przepraszam,Maggie.Próbowałemcośzrozumieć.Po​łożyszmirękęnaczole?

background image

- Na czole? A może od razu cię pocałuję i odeślę tam, skąd się wziąłeś? -

zagroziła.

-Pewnienatozasłużyłem,aleczyraczyszzrobićtylkoto,ocoproszę?
MaggiebezwahaniawyciągnęłarękęiprzyłożyłajądoczołaTony’ego.Czekali.
- Jezu! - krzyknął, nie wiedząc, co począć. Wydawało się, że wybór jest

oczywisty.Musiżyć.Musinaprawićpew​nerzeczy,przyczymnienajmniejważnąz
nichjestjegotestament.

-Tomodlitwaczywykrzyknik?-zapytałaMaggie.
-Prawdopodobniejednoidrugie-wyznałTony.Pod​jąłtrudnądecyzję;postanowił

ją wtajemniczyć. - Maggie, jestem w rozterce. Próbowałem zadecydować i nie
wiem,copocząć.

-Aha,posłuchajmy.
-Maggie,Bógmipowiedział,żemogęuzdrowićjednąosobę,iprzyszedłemtutaj,

żebyuzdrowićsiebie.Aleniejestempewien,czytowłaściwadecy...

-Co?!—Maggiejakoparzonaoderwałarękęodczoła

-Wiem,wiem-zaczął,szukającsłów,bysięwytłumaczyć.
Rozległosiępukaniedodrzwi.Kobietawszpitalnym
stroju otworzyła je cicho, zajrzała do środka. Miała taką minę, jakby się

spodziewałazobaczyćwięcejniżjednegogościa.Maggie,wciążwszoku,zamarła
zrękąnadgłowąTony’ego.Dlapielęgniarkiniebyłtouspokajającywidok.

-Czywszystko...-Urwała,unoszącbrew.-Wporządku?
Maggieopuściłarękętakspokojnieinaturalnie,jaktyl​komożliwe.
- Absolutnie! Wszystko jest w absolutnym porządku, nic nam nie jest. -

Uśmiechnęłasięiodstąpiłaokrokodłóżka,cotrochęuśmierzyłozaniepokojenie.
—My...—Urwałaichrząknęła.-Przyszłamwodwiedzinydodobregoznajomego,
pewniepanisłyszała...uch...jaksięzaniegomodlę?

-Terazjesteśmy„dobrymi”znajomymi?-Tonyniezdo-łałsiępowstrzymać.
Pielęgniarkarozejrzałasiępopokoju,sprawdzając,czywszystkojestnaswoim

miejscu,potemzuśmiechemtypubardzo-ci-współczujępokiwałagłową.

-Skończyłapani?Inniczekająichciałbymichpowiado​mić,kiedybędąmoglitu

wejść.

-Skończyłam!-krzyknęłaMaggie.
-Jeszczenie!-sprzeciwiłsięTony.
- Tak, skończyliśmy - oświadczyła stanowczo Maggie, po czym z uwagi na

pielęgniarkę poprawiła: - To znaczy, Bóg i ja skończyliśmy to, co kazał mi zrobić.
Modlitwy, ro​zumie pani, można odmawiać wszędzie, a skoro inni czeka​ją, może
więcpoprostustądwyjdę,żebymogliodwiedzićpacjenta.Wrócękiedyindziej.

Pielęgniarkaprzezchwilęprzytrzymywaładrzwi,jakbydecydowała,cozrobić.W

końcuuchyliłajeszerzej,żebywypuścićMaggie.

background image

WkorytarzuMaggieszepnęłaprzezzaciśniętezęby
-NiechBógmiwybaczy,skłamałamomodlitwie.
-Słucham?-PielęgniarkaUchoNietoperzaszłazaniąbezgłośnie,najwyraźniej

w celu ochrony wszystkich innych przed tą dziwną kobietą. Maggie przewróciła
oczamiiobej-rzałasięzuśmiechem.

- Modlitwa... tylko modlitwa - szepnęła. - Nawyk. Dziękuję pani za pomoc, już

wychodzę.

Pomaszerowaławstronęrecepcji,gdzierecepcjonistkarozmawiałazatrakcyjną

kobietąwdopasowanejgarsonceizmężczyznąwwiatrówceiwdżinsach.Maggie
musiałabyćtematemichrozmowy,gdyżwskazywaliwjejkierunku.

-Niedowiary!-krzyknąłTonyzwyraźnąobawąwgło​sie.-ToLoreeiJake.Od

latichniewidziałem.Cozro​bimy?

- Maggie? Ty jesteś Maggie? - Jake podszedł i zamknął ją w czułym uścisku. -

Taksięcieszę,żemamokazjęciępoznać-powiedziałzuśmiechem.

Uśmiechbyłautentycznyiczuły,iMaggiegoodwza​jemniła.
- Jake, mnie też jest miło. - Zwróciła się do atrakcyjnej kobiety, która do nich

podeszła.-ApanitonapewnoLo​ree.Muszępowiedzieć...gdybyTonywiedział,że
go pani odwiedzi, z pewnością byłaby to dla niego wielka... i cu​downa
niespodzianka.

-Proooszę-jęknąłTony.
Loree ujęła w ręce dłoń Maggie i potrząsnęła nią delikat​nie, jakby w wyrazie

wdzięczności.

Tonypoznał,żeMaggienatychmiastichpolubiła.
-Jużpomnie-burknął.
Maggiegozignorowała.
-Tak, zapewne ma pani rację! Co do niespodzianki... - Loree się roześmiała,

twarzmiałajasnąiożywioną.-Wcią​gukilkuostatnichlatrozmawialiśmywyłącznie
przezpraw​ników,dziękiczemurozmowybyłykulturalne.Zpewnościąopowiedział
paniomniemnóstwokoszmarnychhistorii.

- Prawdę mówiąc, wcale nie - odparła Maggie. - Nie​wiele mówi o rodzinie i

sprawach osobistych. - Zauważyła, że Jake wpatruje się w podłogę, i szybko
dodała: - Wiem, że ostatnio próbował się zmienić. Mówił mi, że był strasznym
człowiekiem,odpychającymwszystkichodsiebie,źletrak​towałludzi...

-Wystarczy-wtrąciłTony.-Sądzę,żemajądośćdobrepojęcie.
Maggiemówiła:
-Prawdęmówiąc,przyszłominamyśl,żemożebyłta​kimpalantemczęściowoz

powodu guza mózgu. Jestem pielęgniarką i trochę się na tym znam. Guz może
dziwniewpływaćnapoczuciewłasnego„ja”ipodejściedoinnych.

- Jeśli to prawda - zaczęła Loree z odrobiną smutku w kącikach oczu - to by

znaczyło, że miał guza od wielu lat. Nie, myślę, że tak naprawdę miało to więcej

background image

wspólnegozutratąGabriela.

-Gabriela?-zapytałaMaggie.
ZaskoczenieprzemknęłopotwarzyLoreeizarazpotemzstąpiłjecieńrezygnacji.
-TonyniepowiedziałpanioGabie?Właściwieniepo​winnambyćzaskoczona.To

zawszebyłzakazanytemat.

-Przepraszam-bąknęłaMaggieichwyciłaLoreezało​kieć.-Nie,nicmionimnie

wiadomo,ajeślitosprawaosobista,niemapotrzebyotymmówić.

- Nie, chyba powinna pani wiedzieć. To był najtrudniej​szy okres mojego życia,

naszegożycia.Zbiegiemczasustałsiędlamnieczymścennym,aledlaTony’ego,
jak sądzę, był otchłanią, z której nigdy nie zdołał się wydostać. - Strzep​nęła łzę,
która spłynęła po jej policzku. - Gabe był naszym pierworodnym, światłem życia
Tony’ego.Skarżyłsięnabólebrzuchaiwymiotował,więcpewnegodniapopiątych
uro​dzinach zabraliśmy go do lekarza, który zlecił obrazowanie. Znaleźli guzy w
wątrobie.Okazałosię,żetohepatoblasto​ma,rzadkizłośliwyrakwątroby.Guzyjuż
dałyprzerzuty,więcmożnabyłotylkoczekaćipatrzeć,jakgaśnie.Tobyłostraszne,
naprawdę,alejestpanipielęgniarką,samapaniwie,jaktojest.

-Wiem,skarbie—odparłaMaggieiwzięłająwramio​na.-Pracujęnaonkologii

dziecięcej,więcwiem.Łączęsięzpaniąwsmutku.

Loree po chwili się odsunęła i wyciągnęła z torebki pacz​kę chusteczek

higienicznych,żebyotrzećoczy.

-Wkażdymrazie-podjęła-chybaTonysięwinił,jak​kolwiekgłupiesiętoteraz

wydaje.Potemobwiniłmnie.Gabrielurodziłsięzniskąwagąurodzeniową,co,jak
uwa​żają, czasami się przyczynia, i jakoś uznał, że to moja wina, a potem obwinił
lekarzyioczywiścieBoga.JatakżeprzezjakiśczaswiniłamBoga.Aleodkryłam,
żegdywinisięBogazazło,niepozostajenikt,komumożnaufać,iniemogłamżyć
wtakisposób.

-Tak.-Maggiezezrozumieniempokiwałagłową.-Jateżtoodkryłam.Niemożna

ufaćkomuś,wczyjąmiłośćsięniewierzy.

-Notak.-Loreeodetchnęłagłęboko.—Naszrozwódbyłstraszny,dwarozwody,

ściślej mówiąc, ale mimo wszyst​ko wciąż pamiętam człowieka, w którym się
zakochałam. Dlatego przyleciałyśmy z Angelą pierwszym samolotem. Dla niej to
byłonaprawdętrudne,jakmożepanisobiewy​obrazić.

-DlaAngeli?
-Tak,jejostatniarozmowaztatąbyłapojedynkiemnawrzaski.Powiedziałamu,

żewolałaby,żebynieżył.Rozma​wialiprzeztelefonwczasiejegoostatniejpodróży
na wschód, niedługo przed tym wypadkiem. Jest w poczekalni, ale za​decydowała,
żejeszczeniechcegowidzieć.Możepóźniej.

- Tak mi przykro - powiedziała Maggie. - Jeśli mogę coś zrobić, wystarczy, że

daciemiznać.—ZwróciłasiędoJake’a,któryprzysłuchiwałsięwmilczeniu.Jego
szorstka powierzchowność będąca skutkiem nielekkiego życia skry​wała czułe

background image

serce.-Jake,maszmójnumer,prawda?

-Nie,alewezmęgozprzyjemnością.-Szybkowymieni​liinformacje.-Mieszkam

w ośrodku resocjalizacji, dopóki nie stanę na nogi. Jestem tam od kilku miesięcy,
ale mam stałą pracę i nadzieję, że niebawem znajdę sobie mieszkanie. Loree
wypożyczyładlamniekomórkę,żebyłatwiejsiębyłozemnąskontaktować.

- Dziękuję, Jake. Niewiele mi wiadomo o twoich rela​cjach z bratem, ale wiem

dość,byczuć,żenaprawdęmunatobiezależy.

Uśmiechnąłsięszeroko.
-Dziękizadobresłowo,Maggie,towieledlamnieznaczy.Tonybyłzwycięzcą,ja

przegranym,iodjakiegośczasudystanssiępowiększał.Powrótbyłdlamniedługą
drogąitylkożałuję,że...—Łzyutorowałysobiedrogęnapowierzchnię,zadrżałyna
krawędzi powiek, a potem się przelały. Szybko wytarł oczy. - Przepraszam -
powiedziałjużzszerokimuśmiechem.-Ostatnioczęstotorobię.Dlamnietoznak
uzdrawiania.

Maggieznowugouściskała,wdychającnutęnikotynyitaniejwodykolońskiej.To

bezznaczenia.Tenmężczyznamiałsilnąibogatąosobowość.

-Maggie?Muszęcięocośspytać.Możetywiesz,czyTonysporządziłtestament

życia? Rozmawialiśmy z lekarza​mi i pracownikami, powiedzieli, że nie mają go w
rejestrze.Zastanawiamysię,czymożemiałformularzwbiurze.

- Nie wiem - odparła Maggie, po czym szybko doda​ła: — Ale może zdołam się

dowiedzieć. Może ma gdzieś też pełnomocnictwo medyczne. Zobaczę, co uda mi
sięwyko​pać,idamwamznać,zgoda?

- Byłoby wspaniale. Mówią, że nie wygląda zbyt dobrze. -Wejdziecie i sami

zobaczycie.Możemysięmodlić

ocud,dopókiniezapadniedecyzja.
Obojejejpodziękowaliiruszyliwkierunkujegopokoju.
-Maszcośdopowiedzenia?-mruknęłaMaggiecicho.
- Nie, nie mam. - Głos był chrapliwy i załamany, i Mag​gie szybko złagodniała.

Wyszli do poczekalni. Maggie przy​stanęła, żeby przyjrzeć się ludziom zajętym
rozmowami

iprzeglądaniemczasopism.
- To ona - oznajmił Tony, wciąż bardzo przygaszo​ny. - Ta piękna brunetka w

kącie,piszeSMS-a.Chciałemtojakośnaprawić,alezwyklebyłempijanyinigdy
niedo​prowadziłemniczegodokońca.Terazsamniewiem,copowiedzieć...-głos
musięzałamał-anijej,anikomukol​wiekinnemu.

-Wtakimrazie,Tony,poprostusiedźcichoisłuchaj.Maggieruszyławstronę

jegocórki.Zapłakana,piękna

młodakobietaprzestaławodzićpalcamipoklawiaturzete​lefonu.Uniosłagłowę,

przekrzywiłająizapytała:

-Słucham?

background image

- Witam, nazywam się Maggie Saunders i pracuję w OHSU jako pielęgniarka.

PaniAngelaSpencer,prawda?

Młodakobietapokiwałagłową.
-PannoSpencer,nietylkotupracuję,aleznamrównieżosobiściepaniojca.
-Tak?-Angelawstałaiwrzuciłatelefondotorebki.-Skądpaniznamojegotatę?
Magieniebyłanatoprzygotowana.
-Poznaliśmy...Poznaliśmysięwkościele.
- Chwileczkę! - Angela z zaskoczeniem potrząsnęła gło​wą. - Z tatą? Poznała

panimojegotatęwkościele?Jestpanipewna,żemówimyotymsamymgościu?

-Tak,panitatąjestAnthonySpencer,prawda?
- Tak, ale... - Obrzuciła Maggie szybkim spojrzeniem. - Nie wygląda pani na

osobęwjegotypie.

Maggieparsknęłaśmiechem.
-Toznaczy,niejestemszczupła,filigranowaipotulna?
Angelaodwzajemniłauśmiech.
-Nie,przepraszam,jatylko...poprostupanimnieza​skoczyła.
MaggiezachichotałaiusiadłaobokAngeli.
-Dlapaniinformacji,paniojciecijaniejesteśmyparą,tylkoprzyjaciółmi,którzy

nietakdawnotemuwpadlinasiebiewkościele.

- Wciąż nie chce mi się wierzyć, że tata poszedł do koś​cioła. On raczej wziął

rozbratztakimimiejscami.

-Cóż,możetonaspołączyło.Jateżmiałampewnekłopoty.Conieznaczy,że

niematamprawdziwegożycia

i wartości, ale czasami giną za całym tym porządkiem, poli​tyką, gwarancją

stałegozatrudnieniaitakdalej.

-Rozumiem,ocopanichodzi-powiedziałAngela.
-PannoSpencer...-zaczęłaMaggie.
-Proszęmówićmipoimieniu-poprosiłazuśmiechem.
-AjajestemMaggie,miłociępoznać.-Uścisnęłyręce,jakbyzostałyformalnie

przedstawione.-Więc,Angelo,rozmawiałamztwojąmamą,któramipowiedziała,
żemaszztatąnapieńku.

Angela spuściła wzrok, starając się zapanować nad emo​cjami. Po chwili

spojrzałaMaggiewoczy.

- Powtórzyła ci, co mu powiedziałam, gdy ostatnim ra​zem rozmawialiśmy?

Właściwie to wrzeszczałam. Powie​działam mu, że wolałabym, żeby nie żył. Kilka
dnipóźniejusłyszałyśmy,żejestwśpiączceibyćmożeumrze,ajaniemogęmu
powiedzieć,żejestmiprzykroi...

Maggie położyła rękę na ramieniu dziewczyny i podała jej chusteczkę. Angela

przyjęłajązwdzięcznością.

-Posłuchajmnie,Angelo.Toniebyłatwojawina.Praw​dopodobnieniemuszętego

background image

mówić, ale chcę, żebyś tego wysłuchała. Wszystko ma swój czas, nie mamy nad
tymżadnejkontroli.Wciążmożeszmupowiedzieć.

Angelananiąspojrzała.
-Jakmamtorozumieć?
- Jestem pielęgniarką i wiele widziałam, łącznie z ludźmi w śpiączce, o których

wiem,żesłyszeli,cosięwokółnichdzieje.Możeszmupowiedzieć,cotylkochcesz,
iwierzę,żecięusłyszy.

-Naprawdętaksądzisz?-Nadziejarozbłysławjejoczach.
-Tak-powiedziałaMaggieznaciskiem.-Igdybyśchciałamiećwtedykogośprzy

sobie, dałam mój numer Jake’owi. Po prostu do mnie zadzwoń, a zjawię się o
każdejporzedniaczynocy.

- Dziękuję, Maggie. — Z oczu Angeli polały się łzy. - Na​wet cię nie znam, lecz

jestemcitakawdzięczna.Dobrze,żemitopowiedziałaś.Bałamsię...

Maggie wzięła ją w ramiona i Tony rozpłakał się w Mag​gie. Przyciskał twarz do

oknaświatła,przezktóremógłwidzieć,samemuniebędącwidzianym.Jegoręce
próbo​wały dosięgnąć córki płaczącej tak blisko, ale tak daleko. Szlochał nad
wszystkimi stratami, o których nie mógłby nawet zacząć mówić, nad wszystkimi
wyrządzonymi przez siebie szkodami. Żal był miażdżący, lecz się przed nim nie
bronił.

-Wybaczmi-wykrztusiłztrudemiodszedł.

background image

15

Naos

Naszekamiennesercastająsięsercamizciała,gdysiędowiadujemy,gdzie

płaczewygnaniec.

BenjaminManning

Tony znalazł się z powrotem w pobliżu osady pod dalekim murem, gdzie tak

niedawnozostałastoczonabitwa.Stałurozwidleniaszlaku:jednaodnogawiodław
lewodozabu​dowań,któremieściłyjegowewnętrznekłamstwa,adrugawprawo,do
kanciastegobudynkunazwanegoświątynią.

Czułsięwyczerpany,jakbywypadkiiwciążżyweemocjewyssałyzniegoresztki

energii.Słowa„wybaczmi”wciążociągałysięnajegoustachibrzmiałyprawdziwie
dla serca. Uczucie samotności dmuchało mu w twarz jak kapryśny wiatr.
Wprawdzie kłamcy stanowią złe towarzystwo, ale przynajmniej są towarzystwem.
Może prawdziwa przemia​na powiększa przestrzeń w sercu, tworząc rozległe
miejsce,któremożezapełnićtylkopoczucieautentycznejwspólno​ty.Wcałymżalui
bóluutratyjestsugestiaoczekiwania,nadziei,żebędzielepiej.

Alepozostałajeszczebudowlanakońcudrugiejścieżki.Widziałjąwdali,jakblok

granituwszytywmur.Gdybyniewyraźniewycięteiobrobionekrawędzie,mogłaby
zostaćomyłkowowziętazamasywnygłaz,któryspadłzwysoka.

Świątynia?Coonmawspólnegozeświątynią?Dlaczegotomiejscemiałobymieć

jakiekolwiek znaczenie? Wiedział, że coś go tam przyciąga, niemal słyszał syreni
śpiew.Alebyłocoświęcej.Wtkaninieoczekiwaniawiłasięnićniepo​koju,czegoś
niewłaściwego,strachu,którysprawił,żestopywrosłymuwziemięiniechciałich
uwolnić.

Czy może to być świątynia Boga? Ojca Boga? Prawdopo​dobnie nie, pomyślał.

Babkacośmówiła,żeBógprzebywanazewnątrztychmurów.Tabudowlastoiwich
obrębie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że Bóg chciałby mieszkać w takim miejscu,
bezokienibezdrzwi.

Wiedział, że gra na zwłokę, jakby ciągłe zadawanie pytań było sensownym

substytutem doświadczenia tego, co go czeka. Jak powiedziałaby Babka: „Pora”.
OnaiJezusnie​wątpliwieznimbyli,aleterazwiedział,żeniemożeichzobaczyćz
powoduwłasnychograniczeń.

background image

-Mamdowaskilkapytań-mruknąłiuśmiechnąłsię.Modlitwa,jaksięwydawało,

jestpoprosturozmową,gdyistniejąwięzi.

GdyTonyruszyłścieżkąwprawo,małajaszczurkaczmychnęłapomiędzyskały.

Wkrótce stało się jasne, że idzie starym wyschniętym korytem. Niegdyś musiała
pły​nąćtugłębokarzeka,któraprzepływałaprostoprzezświą​tynięiwpadaławmur
podrugiejstronie.Niektóremiejscawciążbyłybłotnisteodwody,skrytejgdzieśpod
jego sto​pami. Z każdym krokiem szło mu się coraz trudniej, gdyż miękki piasek
chwytałgozabuty.Gdyzabrakłomutchu,przerwałżmudnąwędrówkęstojardów
odcelu,stanąłisiępochylił,żebydojśćdosiebie.

Wysiłek fizyczny nie był najgorszy. Każdemu krokowi towarzyszył emocjonalny

zamęt. Wszystko w nim wrzas​kiem nakłaniało go do powrotu. Oczekiwanie, które
wy​tyczyłopoczątekwędrówki,rozwiałosięjakdymwwirzepyłu,którywzniósłsięz
korytarzeki.

Burza wyła, gdy w końcu po omacku dotarł do najbliż​szej ściany świątyni.

Rozpaczliwieszukałnapowierzchniczegoś,doczegomógłbyprzywrzećwobronie
przedata​kiemzapierającejmudech,narastającejfurii,aleścianabyłagładkajak
szkło. Odwrócił się i schował głowę w ramiona, żeby się osłonić. Na ile widział i
czuł,niebyłotużadnychdrzwi,żadnegowejścia.Znalazłsięwkropce.

Tony był pewien tylko jednego - powinien tu być. Je​den z tych złych duchów

powiedział, że tutaj oddaje cześć, że on zbudował to miejsce. Jeśli to prawda, w
takimraziemusiwiedzieć,jakwejśćdośrodka.Zbierającsiłydowalkiznawałnicą,
zgiętąrękąosłoniłtwarzprzedsmagającympiaskiemispróbowałsięskupić.Gdzie
w jego wewnętrz- nym świecie istniałoby takie miejsce? Miejsce kultu! Czemu
oddawał tu cześć? Musiało być to coś, co umieścił w cen​trum swojego życia.
Sukces? Nie, zbyt nieuchwytny. Wła​dza? Nie, ani satysfakcjonująca, ani
najważniejsza.

-Jezu,proszę,pomóżmi-szepnął.
Czywodpowiedzinajegomodlitwę,czynie,natychmiastpewnamyślwpadłamu

dogłowy.Byłajakspokójporankawstającegowdali,corazjaśniejsza,alewrazz
jasnościąnapły​wałapogłębiającasięrozpacz.Wjednejchwilizrozumiał,cotoza
miejsce. To miażdżący ciężar w jądrze jego jestestwa. To grobowiec, grób,
nagrobekupamiętniającyzmarłego.

Uniósł głowę i przycisnął policzek do ściany. Smutek pły​nął jak rzeka z jego

najgłębszego,najcenniejszegomiejsca.

Przyłożyłustadogładkiegozimnegokamienia,pocałowałgoiszepnął:

-Gabrielu!
Błyskawicauderzyłatużobokniego,roztrzaskałaścianęjakszkłoizbiłagoznóg,

ale wstrząs odsłonił wejście do korytarza. Tony wczołgał się głębiej w ciemność.
Wewnątrzburzaucichłaszybciejniżsięrozpętała.Podniósłsiębezwysiłkuiruszył
po omacku wzdłuż ściany, ostrożnie prze​suwając stopy ze strachu przed pustką i

background image

upadkiem. Niedłu​go później, pokonawszy kilka zakrętów, znalazł się przed bramą.
Miałazasuwępodobnądotejsprzedkilkudni,gdyprzybyłdobramswojejduszy.

Te drzwi też otworzyły się bezszelestnie i gdy przestąpił próg, musiał spuścić

wzrok,booczyporaziłblaskzalewa​jącyprzestrzeń.

Tonystałwewnątrzczegoś,cowyglądałonaniewielkąkatedręooszałamiającej

konstrukcji, zdobioną, a jednak pełną prostoty. Drobiny kurzu tańczyły i płonęły w
sno​pachprzefiltrowanegoświatła,jakbypochwyconewodde​chu.Alezapachkłócił
sięzewspaniałościątegomiejsca,aseptycznyisterylny.

Niebyłokrzesełaniławek,tylkopustaprzestrzeńidalekiołtarzskąpanywblasku

takjasnym,żeniemógłdostrzecszczegółów.Zrobiłkrokwtamtąstronęiszepnął:

-Niejestemsam.-Echoszeptuodbiłosięodmarmu​rowychścianipodłogi.-Nie

jestemsam-oznajmiłgłośno

iruszyłkujasności.

Naglecośwniejsięporuszyłoizamarł,sparaliżowanyprzezstrachoczekiwania.
-Gabrielu?-Niemógłuwierzyćwłasnymoczom,gdypojawiałosięprzednimto,

czego najbardziej się lękał i czego najbardziej pragnął. Ujrzał nie ołtarz, lecz
szpitalnełóżko,

otoczone przez światła i aparaturę. Przy łóżku stał jego pię​cioletni Gabriel.

Pobiegłkuniemu.

- Stój! - polecił chłopiec. Nuta apelu poniosła się przez świątynię. - Tatusiu,

musiszprzestać.

Tony zatrzymał się dziesięć stóp od syna, który wyglą​dał dokładnie tak, jak go

pamiętał. Jego pamięć zamroziła zdrowego, energicznego chłopca u progu
przygody życia, teraz stojącego niemal na wyciągnięcie ręki, podłączonego
rurkamidołóżkaicałejtejmaszynerii.

-Toty?Gabrielu,tonaprawdęty?-zapytałbłagalnie.
-Tak,tatusiu,ja,alewidziszmnietylkotak,jakmnie
pamiętasz.Musiszprzestać.
Tony był zdezorientowany. Musiał użyć całej siły woli, żeby nie podbiec i nie

chwycić tego dziecka w ramiona. Stoi ledwie parę stóp dalej, a Gabe każe mu
przestać?Toniemasensu.Panikazaczęławzbieraćjakspienionapowódź.

-Gabrielu,niemogęznówcięstracić.Niemogę!
-Tatusiu,niejestemstracony.Tyjesteś,nieja.
- Nie - jęknął Tony. - To nie może być prawda. Miałem cię. Miałem cię w

ramionach i trzymałem, a ty się wyślizną​łeś i nic nie mogłem zrobić, i tak mi
przykro.-Padłnako​lanaiukryłtwarzwdłoniach.-Może-zaczął,patrzącnasyna
- może zdołam cię uzdrowić. Może Bóg cofnie mnie w przeszłość i zdołam cię
uzdrowić...

-Tatusiu,nie.
- Ale czy nie rozumiesz, Gabrielu, gdyby Bóg przeniósł mnie w czasie z

background image

powrotem do ciebie, a ja bym cię uzdrowił, wtedy moje życie nie ległoby w
gruzach...

-Tatusiu.-TonGabrielabyłłagodny,alestanowczy.
-Inieskrzywdziłbymtwojejmamy,iniebyłtakiniedo​brydlatwojejsiostry,gdybyś

tylko...

-Tatusiu.-Głosnabrałsiły.

-Gdybyśtylkonie...umarł.Dlaczegomusiałeśumrzeć?Byłeśtakimałyisłaby,i

próbowałem zrobić wszystko, co mogłem. Gabrielu, powiedziałem Bogu, żeby
zabrałmniezamiastciebie,lecztegonieuczynił.Niebyłemdlaniegodośćdobry.
Takmiprzykro,synu.

-Tatusiu,przestań!-rozkazałGabriel.
Tony oderwał ręce od oczu. Zobaczył łzy spływające po buzi, na której widniała

wypisanawyraźniemiłośćdoniego.

- Tatusiu, proszę, musisz przestać - szepnął jego syn. - Musisz przestać się

obwiniać, obwiniać mamę, obwiniać Boga, obwiniać świat. Proszę, pozwól mi
odejść.Odlatwięziszmniewtychmurachinadszedłczas,żebyodejść.

-Gabrielu,niewiemjak!-Lamentpłynąłznajskryt​szychgłębi,byłnajszczerszym

krzykiemjegoserca.-jakmamtozrobić?Jakmampozwolićciodejść?Niechcę,
niechcę...

-Tatusiu,posłuchaj.-Gabrielosunąłsięnakolana,żebyspojrzećprostowtwarz

ojca.-Posłuchaj,jatutajnieistnieję.Totytutkwisz,itorozdzieramiserce.Czas,
żebyśodszedł,byłwolny,pozwoliłsobieodczuwać.Niemaniczłegowśmiechuiw
cieszeniusiężyciem.Naprawdę.

-Alejakmogę,Gabrielu,bezciebie?Niewiem,jakpo​zwolićciodejść.
-Tatusiu,nieumiemcitegowyjaśnić,alejużjesteśzemną,jesteśmyrazem.W

życiu-po nie jesteśmy rozdzieleni. Utknąłeś w zepsutej części świata, i nadszedł
czassięuwolnić.

- W takim razie, Gabrielu - zaczął Tony błagalnie - w ta​kim razie dlaczego tu

jesteś?Jakmogęcięwidzieć?

-PonieważpoprosiłemTatęBogaotendar.Pozwoliłmituprzyjść,żebympomógł

cisiępozbierać.Jestemtutaj,tatusiu,ponieważkochamcięcałymsercemichcę,
żebyśznówbyłcałością,iwolny.

-Gabrielu,przepraszam,sprawiłemciwięcejbólu...
- Przestań, tatusiu. Nie rozumiesz? Mnie nie jest przy​kro. Chciałem tu być.

Chodzinieomnie,leczociebie.

-Cowięcmamzrobić?-Tonyztrudemwypowiedziałtesłowa.
- Wyjdź stąd prosto przez mury, które zbudowałeś, i nie oglądaj się za siebie.

Wyzwólsię,tatusiu.Niemartwsię

omnie.Mamsięlepiej,niżmożeszsobiewyobrazić.Jateżjestemmelodią.
Tonyroześmiałsięprzezłzy.

background image

-Mogęcipowiedzieć-zaczął,zmagającsięzesłowami-żenaprawdędobrze

cięwidzieć?Mogętakpowiedzieć?

-Dobrze,żemitomówisz,tatusiu.
-Imogęcipowiedzieć,żeciękocham,żestraszniezatobątęsknięiżeczasami

jesteśwszystkim,oczympotrafięmyśleć?

-Tak,todobrze,aleterazporapowiedziećdowidzenia.Pożegnaniesięzemną

teżjestdobre.Poraodejść.

Tonywstał,wciążzapłakany.
-MówiszjakBabka.-Zaśmiałsięurywanie.
Gabrieluśmiechnąłsięszeroko.
- Uznam to za komplement. - Pokręcił głową. - Gdybyś tylko wiedział! W

porządku,tatusiu.Jestemgotowy.

Tony stał, przez długą chwilę patrząc na pięcioletniego syna. Wreszcie

odetchnąłgłębokoipowiedział:

-Dobrze,dowidzenia,mójsynu!Kochamcię.Dozo​baczenia,Gabrielu.
-Dowidzenia,tatusiu.Niebawemsięzobaczymy!
Tonysięodwrócił,zaczerpnąłtchuiruszyłwkierunku
ściany blisko miejsca, gdzie wszedł. Z każdym krokiem pod​łoga pękała jak

kryształuderzanykamieniem.Nieśmiałsięobejrzećzestrachu,żeosłabniejego
postanowienie.Ściana

przednimzamigotała,zrobiłasięprzejrzysta,apotemzu​pełniezniknęła.Usłyszał

dudnieniezaplecamii,niepa​trząc,wiedział,żeświątyniasięzapada,żejegodusza
ulegaprzemianie.Jegokrokistałysięzdecydowaneipewne.

Tony spojrzał przed siebie i zobaczył, że pędzi ku nie​mu ogromna ściana wody.

Piętrzyła się tuż przed nim i nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko czekać, żeby go
porwała.Stanąłiszerokorozłożyłramiona.Rzekapowróciła.

background image

16

Masz babo placek

Bógwchodziprywatnymidrzwiami,dokażdego

zosobna.

RalphWaldoEmerson

-Maggie?

- Hej! - pisnęła Maggie, upuszczając kubek z mąką na kuchenny blat. - Nie

zakradajsiętakdomnie!Wiesz,żezniknąłeśprawienadwadni,gdyzostawiałeś
mniewszpi​taluzeswojącórką?Terazspójrz,jakizrobiłeśbałagan,stra​szącmnie
prawienaśmierć.

-Maggie?
-Co?
- Naprawdę się cieszę, że cię widzę. Maggie, czy ostatnio ci mówiłem, ile ci

zawdzięczam?Jestemtakiwdzięczny...

-Tony,dobrzesięczujesz?Niewiem,gdziebyłeś,alemówiszjaktrochęchory,

rozumiesz,zupełniejakniety.

Roześmiałsięibyłomuztymdobrze.
-Możliwe,alenigdyniebyłemwlepszejformie.
-Takdlatwojejinformacji,lekarzesąinnegozdania.Niejestztobązbytdobrze.

Musimypogadać.Jawtymczasie

będę robić szarlotkę. Wiele się wydarzyło, odkąd poszedłeś na samowolkę, i

musimyopracowaćplan.

-Szarlotkę?Uwielbiamszarlotkędomowejroboty.Jakatookazja?
Tonywiedział,żeMaggiepowstrzymujesięoduśmiechu.Czuł,jaknarastawniej

wyjątkowamieszankaemocji.

-Aha,niemusiszmimówić.Pieczeszplacekdlapoli​cjanta,prawda?
Machnęłarękąiparsknęłaśmiechem.
- Tak, wpadnie po służbie na mały deser. Wiele rozma​wialiśmy przez telefon,

odkądodszedłeś.Uważa...-za​trzepotałarękamijakdebiutantka-żejestemtrochę
ta​jemnicza.Żebyświedział,jeśligopocałuję,totylkoprzezprzypadek,alegdybym
sięzapomniała...Taktylkomówię.Naprawdębędęsięstarałategoniezrobić,ale...
samrozu​miesz.

background image

- Super! - westchnął Tony, zastanawiając się, jak to by było, skakać niczym

piłeczkapingpongowapomiędzydwiemaduszami.

Mówiąc, Maggie zgarnęła mąkę do zlewu, a potem prze​chodziła z miejsca na

miejsce,gromadzącskładnikinaszar​lotkęwedługprzepisumatki.

- W ciągu tych dwudziestu minut w szpitalu dowiedzia​łam się o tobie więcej niż

przezcałytenczas,gdykręciłeśsięwmojejgłowie.Przezchwilębyłamnaciebie
napraw​dęwściekła,zaskrzywdzenierodziny.Twojażona,twojabyłażonatorówna
babka.Atwojacórkajestnadzwyczajna

i mimo wszystko nadal cię kocha, pod całą tą swoją furią. I, Tony, przykro mi z

powoduGabriela,naprawdęprzy​kro.-Umilkła.-IcojestztobąiJake’em?Tego
jeszczenierozumiem.

- Maggie, zwolnij — wtrącił Tony. - Odpowiem na two​je pytania, ale najpierw

musimyporozmawiaćopewnychrzeczach.

Maggieprzerwałapracęispojrzaławokno.
-Naprzykładouzdrawianiu?Tony,tomiporządniedo​piekło.Kazałeśmisiętam

zabrać,patrzyłeś,jakwylewasięzemniemiłośćdoLindsaypototylko,żebymnie
zmusićdopołożeniarąknatwojejżałosnej...

- Wybacz mi, Maggie, proszę - przerwał jej Tony. - Nie wiedziałem, co innego

zrobić,ipomyślałem,żejeśliwy​zdrowieję,będęmógłpomócwieluludziomimoże
nawet wynagrodzić wyrządzone przeze mnie krzywdy. Wiem, że to było krańcowo
egoistyczne...

- Tony, przestań! - Uniosła rękę. - To ja byłam samolub​na, myśląc tylko o

krzywdach,któremniespotkaływży​ciu,iotym,cochciałabymnaprawić.Niewiele
lat temu straciłam najdroższe mi osoby i po prostu nie chcę stracić kolejnej. Nie
mam prawa oczekiwać, że użyjesz swojego daru, by uzdrowić Lindsay. Byłam w
błędzie,więcczytymiwybaczysz?

-Jamiałbymciwybaczyć?-JejprośbazaskoczyłaTonyegoidziwniepodniosła

gonaduchu.

-Tak,musimytampójść,Tony,ipomodlićsięotwójpowrótdozdrowia,zanimtym

maszynomskończysiępa​liwo,itrzebazrobićtoprędzejniżpóźniej.Jakmówiłam,
zaczynaszsięwymykaćilekarzeniesądzą,byśwrócił.

-Wielemyślałemodarzeuzdrowienia,Maggie...
- Tak, nie wątpię. Ale nie możesz zostawić swojego ma​jątku kotom! - Przestała

wyrabiać ciasto widelcem i sięgnę​ła po drewnianą łyżkę. - Kotom! To jedna z
najgłupszych rzeczy, o jakich słyszałam. Może zebrom albo wielorybom, albo tym
milutkimfoczkom,alekotom?-Pokręciłagło​wą.-Boże,miejlitość,dawaćkotom
ciężkozarobionepie​niądze.

-Tak,togłupie-zgodziłsię.
- Tak, uzdrówmy cię, żebyś mógł odkręcić tę głupotę. - Machała łyżką w stronę

okna,gdymówiła.

background image

-Myślałem,Maggie...
-Tony,maszwszelkieprawosięuzdrowić.Bógdałcitendar,Bógcigopowierzył,

i jeśli uznałeś, że uzdrowienie same​go siebie jest najlepszym wyjściem, popieram
cię w stu pro​centach. I nie chodzi o to, że mam prawo mówić ludziom, jak mają
kierować swoim życiem. Na samo ich ocenianie zużyłam więcej energii niż to
warto...-Znówmachnęłałyżką,terazoblepionąmasłemimąką.-Staramsięnie
ro​bićtegoczęsto,aletrudnosięodzwyczaić,wiem,iczasami,przyznaję,ocenianie
innych pewnie trochę za bardzo mnie bawi. Czuję się lepsza i myślę, że są tacy,
którymprzydasięmałeosądzenie,iżenależędoztych,którzytorobiąnaj​lepiej.
Rozumiesz, Tony? Wszyscy jesteśmy w taki czy inny sposób pokręceni. Kończę
mojekazanie.Comyślisz?

-Skłaniaszmniedouśmiechu,oto,comyślę-odparłTony.
- W takim razie moje życie ma sens. - Maggie zachi​chotała. - A tak poważnie,

mojeżycienabierzesensu,jeślidostanęobrączkęślubnąodClarensa,bezobrazy.

- Nic się nie stało! - Tony parsknął śmiechem. - Mag​gie, mam pomysł, jak

naprawić tę kocią głupotę, ale bę​dziemy potrzebować trochę pomocy. Im mniej
ludzi,tymlepiej,imyślęoJake’u,ponieważchybaniemamywyboru,

ioClarence’ie,ponieważjestglinąidopilnuje,żebyśmyzrobilitojaktrzeba.

- Tony, trochę mnie przerażasz. Planujemy napad czy co? Coś takiego nigdy

dobrzeniewychodzi.Oglądamfilmy.

-Niezupełnienapad.
-Niezupełnie?Wcalenieczujęsięlepiej.Tosprzecznezprawem?
-Dobrepytanie.Niejestempewien,chybanapograni​czu.Aleskoroniejestem

martwy,toraczejniezłamiemyprawa.

-IchceszwtowmieszaćmojegoClarence’a?
-Niemainnegowyjścia.
-Skarbie,niechcęmieszaćClarence’a.Wolałabym,żebykotywygrały.
-Maggie,musimy.
-Wiesz,żemogęwyjśćzdomuipocałowaćjakiegośbezpańskiegopsa,amoże

nawetlepszybyłbykot,skorodlanichzrobiłeśtakągłupotę.

-Taknaprawdęnigdyniechodziłookoty,Maggie,tyl​koomnie.Proszę,zaufaj

mi.PotrzebujemypomocyCla-rence’a.

-OBoże.-Wzniosłaoczykusufitowi.
-Dzięki,Maggie.Muszęjeszczerozpracowaćparękwe​stii.Miejsce,doktórego

musimysiędostać,należydomnie,aleniktniewieojegoistnieniu.Urządziłemje
poto,żebytrzymaćtammojeprywatnerzeczy,izabezpiecze​nianiemogłybybyć
lepsze.Problemwtym,żegdypolicjapróbowaławytropićsygnałkamerzmojego
mieszkania,systemsięzresetowałiniemożnawejśćbezwprowadzenianowych
kodów.

-Adlaczegosięspodziewasz,żematodlamniesens?-zapytałaMaggie.

background image

-Przepraszam.Poprostugłośnomyślę.

-Tylkoniezapominaj,żetwojegłośnemyśleniejestmoimgłośnymmyśleniem,i

terazsobiemyślę,żejestemskołowana.

-Nodobrze,mamtajnelokumnadrzekąprzyMaca​damAvenue,alepotrzebuję

nowychkodów,któremożnadostaćtylkowtrzechmiejscach.

-Więcjestamtądweź-zaproponowałaMaggie.
-Totrochębardziejskomplikowane.Listznowymikodamiidziedobanku,gdzie

kodyzostająautomatyczniezdeponowanenakoncie.Dostępdokontaumożliwia
au​toryzacja,którajestwskrytcedepozytowej.Skrytkęmożnaotworzyćtylkowtedy,
gdymasięaktzgonu.

-Atopech!Twardyorzechdozgryzienia.
-Opcjanumerdwa-kontynuował-jestniewielelep​sza.Kiedykodsięresetuje,

systemautomatyczniewysyłalistekspresowydoLoree.Onaniemapojęcia,coto
jestanidlaczego,boniemaanisłowawyjaśnienia.Swegorodzajukopiazapasowa
kopiizapasowej.Nikomunieprzyjdzienamyśl,żemojabyłażonamacoś,cojest
dlamnieważne.

-Czekaj!-przerwałamuMaggie.-Jakwyglądatakikod?
- To seria sześciu jedno- albo dwucyfrowych liczb, od jednego do

dziewięćdziesięciudziewięciu,generowanychlosowo—wyjaśnił.

-Jaknumerywloterii?-zapytała,szybkomyjącręcewzlewie.
-Tak,chybatak.
-Jakto?-Zdjęłazhaczykawkorytarzuswojątorebkęizaczęłająprzetrząsać.

Triumfalnie wyjęła kopertę poczty ekspresowej. Była w niej kartka z sześcioma
liczbami,każdawinnymkolorze.

-Maggie,toto!-krzyknąłTony.-Skąd,ulicha...

- Od Loree! Wróciłam do szpitala, żeby pomóc jej i Jake’owi w możliwych

przygotowaniach,rozumiesz,wiecznyodpoczynekraczcidaćPanie,iwtedytomi
dała. Powiedziała, że przyszło tuż przed ich wyjazdem i w drodze do drzwi
schowałatodotorebki.Adresemzwrotnymjesttwojebiurowcentrum,powiedziała,
ipomyślała,żemożejacośztegozrozumiem.Powiedziałamjej,żeniemampo​-
jęcia, ale i tak kazała mi to zatrzymać. Chciałam cię o to spytać, ale kompletnie
wypadłomizgłowy,dopókisam

otymniewspomniałeś.

-Maggie,mógłbymcięucałować!-wrzasnąłTony.
- Byłoby to trochę dziwne. Ciekawe, co by się stało? - mruknęła. - Więc tego

potrzebujesz?

- Tak! To kod umożliwiający wejście. Pokaż mi stempel na kopercie. Tak, to to.

Jejku,zaoszczędzinammnóstwoczasu.

-Mówiłeś,żejesttrzecisposóbnazdobyciekodów?
- Już nie jest potrzebny. Kod jest przesyłany elektronicz​nie do specjalnej

background image

klawiaturynumerycznejwmoimbiurzewcentrum.Tylkojaznamkoddostępudotej
klawiatury

ipomyślałem,żemożezłożymytamwizytę,żepodjakimśpretekstemusiądęprzy

moim biurku. Zważywszy, że Jake jest moim bratem, może by się zgodzili, żeby
pobyłtamsam.

-Tak,aletobyoznaczało...
- Wiem, musiałabyś go pocałować, a sytuacja już jest wystarczająco

skomplikowana. Teraz nie musimy wcią​gać Jake’a. - Ogarnęła go ulga. - Co
prowadzimniedodrugiejkwestii.-Pochwilimilczeniaspytał:-Cosądzisz

oJake’u?

-O,chodzicioJacobaAdenaXavieraSpencera,twoje​gobrata?
Tonyznówdałsięzaskoczyć.
-Skądznaszjegopełnenazwisko?
- Clarence wyciągnął jego kartotekę. Jest notowany, wiesz, nic poważnego,

główniewłamaniawceluzdobyciaśrodkównazakupnarkotyków.Odsiedziałpiątkę
wTek​sasie...

-Odsiedziałpiątkę?Ktotakmówi?
-Skarbie,nieznaszmojejhistoriianirodzinnegodzie​dzictwa,więclepiejsiępilnuj.
-Przepraszam.Mówdalej,proszę-zachęciłjązszero​kimuśmiechem.
-WczorajspędziłamzJake’emparęgodzinwszpitalu.Wieleotobiemówił.Nie

wiem, czy wiesz, ale wielbi ziemię, po której stąpasz. Powiedział mi, że żyje tylko
dziękitobie.Chroniłeśgowczasiedorastania,gdywszystkozwariowało.Potemsię
odsunąłeś, a on wpadł w złe towarzystwo, zaczął ćpać i wstydził się z tobą
kontaktować.Uważacięniemalzaojca,asiebiezanieudacznika,porażkęićpuna.

Tony słuchał w milczeniu, gdy ujawniały się w nim emo​cje, na które nie był

przygotowany.

- Tony, Jake jest już czysty. Poradził sobie dzięki grupie Anonimowych

Narkomanów,rehabilitacjiiJezusowi.Jestczystyprawieodsześciulat.Wróciłdo
szkoły, pracując na niepełny etat, i skończył tutejszy Warner Pacific College.
Pracuje dla Portland Leadership Foundation i oszczędza pieniądze. Jake czekał,
żebyuskładaćnawłasnemieszkanie,ipróbowałzebraćsięnaodwagę,żebysięz
tobąskontak​tować,gdyzadzwoniłapolicja.Chciał,żebyśbyłzniegodumny,pewnie
bardziejniżczegokolwiekinnegonaświe-cie.Czuje,żestraciłokazję,żebycito
powiedzieć. Ale cię uzdrowimy i sam ci to powie. Naprawdę musi usłyszeć od
ciebie,żejestdlaciebieważny.

Tonyczekałwmilczeniu,starającsięodzyskaćpanowa​nienadsobą.
- Więc - zaczął - Maggie, muszę wiedzieć, czy mu ufasz. Ufasz Jake’owi?

Myślisz,żezmiany,którewnimzaszły,sąprawdziwe?

Czuła wagę jego pytań, sens ważności, który im nadawał, i zastanowiła się

głębokoprzedudzieleniemodpowiedzi.

background image

-Tak,Tony.Tak.Wszystkowemniemówi,żetwójbratjestmądryisolidny,ciężko

pracuje,ipowierzyłabymmuCabby’egoiLindsay,atochybamówisamozasiebie.

- Musiałem to wiedzieć, Maggie. Ufam ci, i skoro ty ufasz Jake’owi, mnie to w

zupełnościwystarczy.Dziękuję!

Słyszaławjegogłosie,żetoniecałahistoria,aleniena​ciskała.Tonyjejpowie,

gdybędziegotowy.

-Tony,zaufanie,którymobdarzającięinni,jestzaszczy​tem.
- Ty jesteś dla mnie wśród pierwszych - dodał Tony. - A to znaczy więcej niż

umiemcipowiedzieć.

-Zobdarzeniemzaufaniemwiążesięryzyko,Tony,iwkażdymzwiązkuzawsze

jest ryzyko, ale podsumowując? Świat nie ma sensu bez więzi. Niektóre są po
prostu bar​dziej popaprane niż inne, niektóre przelotne, inne trudne, a nieliczne
łatwe,alekażdawięźjestważna.

Wsunęłaplacekdopiekarnika,dwarazysprawdziłatem​peraturęiodwróciłasię,

żebyzrobićherbatę.

-Poprostuwiesz,Tony,każdymusispotkaćsięzkaż​dym,poznaćróżnepunkty

widzenia.Przyszłominamyśl,żemożechciałbyświedzieć.

-Dziękuję,Maggie.Dziękizasprawienie,żetaksięstało.
-Niemazaco,panieTony.
-Dlaczegomówiszdomnie...panTony?-zapytał,za​skoczony.

-Niewiem-odparła.-Poprostuwydałomisiętowłaściwe.Aco?
- W zasadzie nic. Spotkałem dziewczynkę, która mnie tak nazywała. Po prostu

przypomniałaśmioniej.

- Dzieci! - Maggie się roześmiała. - Potrafią zakraść się tam, gdzie nie

wpuszczamyinnych.

-Świętesłowa-zgodziłsięTony.
Chwilę po tym, jak apetyczna szarlotka została wyjęta z piekarnika, do domu

wpadła Molly z Cabbym, oboje w dobrych humorach. Cabby podbiegł do swojej
kumpel​kiMaggieizamknąłjąwniedźwiedzimuścisku,apotemzajrzałdojejserca
iszepnął:

-Ta-ni...pełnegodna!-Zachichotałipopędziłdoswo​jegopokoju.
-Tendzieciaktozupełnieinnahistoria-skomentowałTony.
-Jasne-zgodziłasięMaggie.-Aocomuchodziło?
-Orozmowęsprzedjakiegośczasu.Onwie,kiedytujestem,wiesz?
-Tenchłopakwiemnóstworzeczy.
Molly wyszła z łazienki z uśmiechem, który przypomi​nał najpiękniejsze kolory

zachodusłońca,iuściskałaprzy​jaciółkę.

-Dobrewiadomości?-zapytałMaggie.
-OLindsay?Niezupełnie.Zgrubszatosamo.-Ściszyłagłos.-JesttuTony?
Maggieskinęłagłową.

background image

- Cześć, Tony. Spędziłam dziś mnóstwo czasu z twoją rodziną, zwłaszcza z

Angelą.Szybkosięzaprzyjaźniłyśmy,awłaściwietoonaiCabbyprzypadlisobiedo
serca.Jestniesamowitądziewczyną,tatwojadziewczyna.

-Mówi„dziękuję”-powiedziałaMaggie,zanimTonyzdążyłcokolwiekpowiedzieć.
- I... - Molly uśmiechnęła się szeroko - miło mi, że po​znałam twojego brata,

Jake’a. Zabrał mnie dziś w odwie​dziny do ciebie i muszę powiedzieć, że z was
dwóchonwyglądalepiej.

-Mówi,żetodlatego,żejestchory-przekazałaMaggie.
-Niewątpliwie.-Mollyześmiechemotworzyłalodów​kę,żebyprzetrząsnąćjąw

poszukiwaniuczegośdozjedze​niadlasiebieisyna.

-Jestmnóstwociasta,Molly.
-Cudownie.Weźmiemysobienadeser.Zarazwrócę.ObiecałamCabbyemu,że

możezjeśćkolacjęnapodwórkuimuszętozorganizować.

W tej chwili zabrzęczał dzwonek, a zaraz potem rozleg​ły się trzy ostre

stuknięcia.NiktnieuznałichzaznaczącezwyjątkiemTony’ego,któregoskłoniły
douśmiechu.Pew​nieaniJack,aniJezus,pomyślał.

Był to Clarence, czekający z ciepłym uśmiechem i uścis​kiem dla Maggie.

Powódźzadowolenia,któreichzalało,wystarczyła,żebyTonynachwilęzamknął
oczy,apotemzrobiłgłębokiwdech.Takwielegominęłoalbotylestraciłzpowodu
swoichmurów.

-Niepocałujecię-szepnęłaMaggie.-Wiesz,ktotujest.
Clarencesięzaśmiał.
-Poprostudajmiznać,gdyodejdzie,anadrobimystra​conyczas.
-Mamcięnaszybkimwybieraniu-powiedziałaześmiechem.
- Jej, co tak pachnie?! - zawołał Clarence. - Świeżo upie​czona szarlotka.

Pachniejakumojejmamy.Maszlody?

-Jasne.MogąbyćTillannoknilla?
-Idealne!-Usiadłprzystole,aMaggiepodałaszarlotkęzlodami.-Jeślibędę

sięprzytobiekręcić,przyjdziemidwarazywięcejćwiczyć,alejeślismakujerównie
dobrze,jakpachnie,tobędziewarto.

Maggiepodałamutalerzykzbardziejniższczodrąporcjąiczekała,ażspróbuje.

Clarencesprostałwyzwaniuizarea​gowałdziecięcymzachwytem.

- Maggie, to coś wyjątkowego. Nie cierpię tego mówić, ale może nawet lepsze

niżumamy.

Błysnęłapromiennymuśmiechem.
- Oboje przyprawiacie mnie o mdłości - wtrącił Tony. - Ociekacie słodyczą...

rzygaćsięchce!

UśmiechMaggienieprzygasł.
-Tonymówicześć.
- Cześć, Tony. - Clarence wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wziął następny kęs i

background image

przeżuwałnieśpiesznie,rozkoszującsięsmakiem.

-Cześć,Clarence.-MollywróciłazpiknikuzCabbymiuściskałapolicjanta,po

czymwzięłatalerzzladyiusiadłazewszystkimi.-Cosiędzieje?

- Masz idealne wyczucie czasu - powiedziała Maggie, nakładając do czarki

ciastoilody.-Właśniemieliśmyza​cząć.

Clarence,patrzącnaMaggie,powiedziałpoważnymtonem:
-Tony,muszęcięprosićowielkąprzysługę.
-Mówi,żedobrze,boonteżchcecięprosićowielkąprzysługę.
-Może-zastanowiłsięTonynagłos-możepoprostugopocałuj,żebymmógł

muwytłumaczyć,czegochcę,bezinterpretowania.Byłobyłatwiej.

-Żartujesz?-żachnęłasięMaggie.-Iwykluczyćmniezkręguwtajemniczonych?

Nie ma mowy! Choć przemawia do mnie pomysł pocałowania Clarence’a,
zaczekam, wielkie dzięki. Jeśli zamierzacie spiskować, chcę brać w tym udział.
Śmiało,Clarence.

- Tony - zaczął Clarence - tak naprawdę nie mam prawa prosić cię o to, o co

zamierzam poprosić, i nawet nie wiem, czy to w ogóle możliwe, więc, zanim
cokolwiek ci powiem, musisz wiedzieć, że nie mam w związku z tym żadnych
oczekiwań. Czy się zgodzisz, czy nie, to nie będzie miało żadnego wpływu na
przysługę,jakiejchceszodemnie.Czytojasne?

-Mówi„jakkryształ”,alelepiejzaczekajiprzekonajsię,

ocochceciępoprosić.

-Naprawdęnietrzeba-odparł.-Jeślitywtowcho​dzisz,tojateż.-Milczałprzez

chwilę.-Tonielegalne?

-Ontakniesądzi.
-Ontakniesądzi?-wtrąciłaMolly.
- To... pocieszające. - Policjant westchnął. - No to posłu​chaj, o co proszę, i

powtarzam,możeszodmówićiwszystkobędziewporządku.

Wetrójkępatrzyli,jaktensilnymężczyznazmagasięzeswoimiemocjami,conie

znaczy,żebyłotodlaniegoczymśniezwykłymczyniezwyczajnym.Maggiezłapała
gozarękę,przezcoomalsięnierozkleił,alejakośsięopano​wał,chrząknąłipodjął
chrapliwymgłosem:

- Moja mama ma Alzheimera. Kilka lat temu umieści​liśmy ją w ośrodku, który

zapewnia całodobową opiekę, ponieważ my nie mogliśmy jej zapewnić. Choroba
postę​powałaszybciejniżsięspodziewaliśmy,niżktokolwieksięspodziewał,ibyłem
wdrugimkońcukrajunaszkoleniu,gdystraciłakontaktznamiwszystkimi.

-Szczerzeciwspółczuję,Clarence-powiedziałaMolly,ujmującjegodrugąrękę.
Uniósłgłowę,oczymulśniły.
- Nie miałem okazji odbyć z nią ostatniej rozmowy. Jednego dnia wiedziała, kim

jestem, a gdy zobaczyłem ją następnym razem, nic nie zostało, tylko pustka w
oczach, którą chciałbym zapełnić. Tony - mówił - nie mogę prze​stać myśleć, że

background image

gdyby Maggie ją pocałowała, mógłbyś wśliz​nąć się w nią, odszukać ją dla mnie i
przekazaćjejwiado​mość,idaćjejznać,żezaniątęsknimy,żejazaniątęsknię.
Wiem,tobrzmiobłędnieinawetniewiem,czybysięudałoaniczy...

-Ontozrobi-oznajmiłaMaggie.
- Zrobi? - Clarence spojrzał na nią, jego twarz się wygła​dzała, gdy spadało

napięcieemocjonalne.

-Oczywiście,żezrobi-zapewniłaMolly.-Prawda,Tony?-SpojrzałanaMaggie.
-Tak,ontozrobi-powtórzyłaMaggie.-Aleniejestpewien,czysięuda.Niejest

ekspertem.

- Tony, dziękuję, że choć wziąłeś to pod rozwagę. Jestem twoim wielkim

dłużnikiem.

-Mówi,żeniejesteśmuniczegowinieniżejegoprośbateżjestbezzobowiązań.

Możeszodmówić.

-Rozumiem.
-Więc-zaczęłaMaggie-spróbujęująćwsłowato,czegochceTony.Gdzieśnad

rzeką przy Macadam Ave​nue ma swoje tajne szpiegowskie biuro. Nie jest
szpiegiem ani nikim takim, ale ma biuro, o którym nikt nie wie, i są w nim jego
naprawdęważnerzeczy.Clarence,Tonychcewiedzieć,czyznaszkogoś,ktosię
zajmujeprzemysłowymniszczeniemdokumentów?—Uniosłabrwi,jakbymówiąc:
„Niepytaj,jajestemtylkoposłańcem”.

- Tak, mam dobrego kumpla, Kevina. Pracuje dla du​żej formy, która się tym

zajmuje.Chybamająkontraktdlamiasta.Aco?

-Trzebazniszczyćpewnemateriały...nierachunkianinicnielegalnego,papiery

osobiste-powiedziałaMaggiewimieniuTony'ego.Urwała,lekkoodwróciłagłowę,
jakbymówiładosiebie:-Tony,możezaczekasz,ażcisiępolepszy,isamsiętym
zajmiesz?

ZtroskąnatwarzyzwróciłasiędoClarence’a:
-Mówi,żeniejestabsolutniepewien,żemusiępo​lepszy,iniechceryzykować.

— Kontynuowała tłumacze​nie: - Dlatego musi się dostać do swojego biura. Ma
kodyiwszystko,czegopotrzeba,żebytamwejśćizabraćto,naczymmuzależy.
Wiesz,jaktozrobić?

Clarencepokiwałgłową.
-Mówi,żetonaprawdębardzołatwe.Szybkiewejścieiwyjście.Musiotworzyć

sejfwpodłodzeiprzejrzećjakieśdokumenty.Przygotujejedenplikdozniszczenia,
może za​bierze parę innych rzeczy i na tym koniec. Zajmie to jakieś pół godziny,
maksymalnie.Niktnasniezobaczy,niktsięniedowie,żetambyliśmy.

-Niezłamieprawa?-mruknąłClarence.
-Mówi,żenie,dopókiżyje.Tojegolokumimawszyst​kiekody,więctoniebędzie

włamanie czy wtargnięcie. Bę​dzie z nami i będziesz o tym wiedział, choć
oczywiścieniktbycinieuwierzył.

background image

Clarencenamyślałsięprzezchwilę.
-Pomożesznam?
Clarencepokiwałgłową.
-Tonychcewiedzieć,czymożemyzrobićtodziświeczo​rem.Czymożemyteraz

zobaczyćsięztwojąmamą?

Clarenceprzytaknął,spoglądającnakuchennyzegar.

-Mamymnóstwoczasu.Zadzwonięidopilnuję,żebybyłagotowa.Ktojedzie?
- Ja muszę zostać z Cabbym, więc odpadam - oznaj​miła Molly. - Ale chcę

wiedziećowszystkim,dokładnie

owszystkim,cosiędzieje,dobrze?
-Zawszeciwszystkomówię,skarbie.ZaopiekujsięCab​bym,gdynaszatrójka

będziesiębawićwJamesaBonda.

Clarencejużrozmawiałprzeztelefon.
MaggieczuleuściskałaMolly.
-Tonymówi,żemaszjegobłogosławieństwo-szepnęła.
-Wzwiązkuzczym?-zapytałaMolly.
-Jegobratem...jeślicośztegowyjdzie,maszjegobło​gosławieństwo.
Mollysięuśmiechnęła.
-Nigdyniewiadomo.-PochyliłasięwstronęMag​gie.-Dziękuję,Tony,kocham

cię!

Jej słowa kompletnie zaskoczyły Tony'ego, podobnie jak wzbudzone przez nie

emocje.

-Uhum-wymamrotał.-Jateżciękocham.
Maggiesięuśmiechnęła.
-Mówi,żeteżciękocha.

background image

17

Zamknięte pokoje

Ważnajestnietaosoba,zktórąodbyłeśostatniąrozmowę,aleta,którabyła

obecnaprzezcałytwójzwiązek.

RainerMariaRilke

- Pańska matka się ucieszy, że pana widzi - powiedziała wo- lontariuszka, z

uśmiechemprowadzącMaggieiClarence’adoprywatnegopokoju.

Kiedy indziej Clarence byłby zirytowany takim oświad​czeniem, ale nie dzisiaj.

Oczekiwanie ściskało mu żołądek i im bardziej realny wydawał się pomysł, tym
bardziej wzra​stało prawdopodobieństwo niepowodzenia. Nie był pe​wien, jak sobie
poradzi. Dobry Boże, modlił się bezgłośnie, niezbadane są twoje ścieżki. Oto
idealnaokazja.Dziękuję,żejesteśzemną,idziękujęzaMaggie,azwłaszcza,tego
wieczoru,zaTony'ego.

- Clarence, nigdy nie mówiłeś mi o swoim ojcu - powie​działa Maggie ściszonym

głosem.

- Dobry człowiek. Mój tata zmarł jakieś dziesięć lat temu. Był taki, jaki powinien

być ojciec, ale to mama była siłą w naszym świecie. Jego odejście nie było takie
trudnejakto...cokolwiektojest.Onodszedł,onazaśtkwipomię​dzy,amyniemamy
doniejdostępu.

Tony słuchał. Słowo „pomiędzy” skłoniło go do uśmie​chu i mało nie wskoczył w

nurt rozmowy, ale uznał, że to niezbyt dobry pomysł, i zdołał utrzymać język za
zębami.Chwilaniebyłaodpowiednia.

Miękkieświatłonapełniałopokój.Zobaczyłstarszączar​noskórąkobietę,ubraną

wczerwienieiczernie,przystojną,zwysokozarysowanymikośćmipoliczkowymii
skrzącymisięoczami,którezadawałykłamnieobecnościjejducha.

Gdywolontariuszkawyszła,Maggieczulepocałowa​łaClarence’awusta.Gdyma

siętylkojedenpocałunek,trzebamunadaćznaczenie.Tonywśliznąłsiętam,gdzie
wcześniej złożył krótką wizytę, w miejsce uporządkowane i przestronne, i z bliska
spojrzałwoczyMaggie.

background image

- W porządku, wystarczy! - krzyknął. Oboje się uśmiech​nęli, gdy ich wargi się

rozdzieliły.

Clarencepodszedłdomatki.
-Witaj,mamo,tojaClarence.Jestemtwoimsynem.
-Przykromi.-Popatrzyłananiegobezśladurozpozna​nia.—Kimjesteś?
-Clarence,twójsyn.-Pochyliłsięipocałowałjąwczo​ło.Uśmiechnęłasię,aTony

prześliznąłsiędrugirazwciągudwóchminut.

To miejsce różniło się od wszystkich innych, w których przebywał, światło było

przytłumione, widoczność ograni​czona. Patrzył teraz w twarz Clarence’a,
wyrażającąpełnenadzieioczekiwanie.

-PaniWalker?-Słowaodbiłysięodniewidzialnychścian,jakbybyłzamkniętyw

metalowymcylindrze.-PaniWalker?

Znowu nic, tylko odbicie jego własnego głosu. Tony wi​dział przez oczy pani

Walker,żeClarenceusiadłobokMag​gieiżeobojeczekają.Dokładnieprzećwiczył
wiadomość,którąmiałprzekazaćwimieniuClarence’a,alenikogoniebyłowdomu,
żebyjąodebrać.

Spanikował,gdywpadłomudogłowypytanie:Jaksięstądwydostanę?Otymnie

pomyślał. Nikt nie pomyślał. Może tu utknie, na jak długo? Do końca jej życia? A
może, gdy jego ciało przestanie walczyć w OHSU, jego dusza do niego dołączy?
Żadna z tych możliwości nie była szczegól​nie przyjemna. Ponadto walczył z
narastającąklaustrofo-bią.Możewróci,jeśliClarencejąpocałuje.Niebyłpewien,
aniepewnośćbudziłazaniepokojenie.

Aledobrzezrobił,przenoszącsiętutaj.Czuł,żedobrze.GdyClarencepoprosił,

wiedział,żetaktrzeba,ipodjąłsłusznądecyzję.Uspokoiłsię,gdyotympomyślał.
Kiedy ostatni raz zrobił coś dla kogoś innego bez zobowiązań, bez ukrytych
zamiarów? Nie pamiętał. Może znalazł się w pu​łapce, ale się z tym pogodził z
poczuciemsatysfakcji,możenawetzadowolenia.

Potemprzyszedłmunamyślpodskokztańcanalinie,pokazanymuprzezBabkę.

Spróbował. Teraz miał przed sobą ciemną ścianę. Gdy wzrok się przystosował,
zobaczył liczne drzwi wzdłuż ciemnej bariery. Nie widząc samego siebie, jak w
prawieciemnympokoju,ruszyłdopierwszych.Otworzyłysiębezstawianiaoporu.
Wybuchświatłazmusiłgodoodwróceniawzrokuiznówmusiałczekać,żebyoczy
przywykły. Kiedy to się stało, zobaczył, że stoi na skraju pola falującej pszenicy,
ciągnącego się jak wzrokiem sięg​nąć, kłosy tańczyły na wietrze w znanym tylko
sobie rytmie. Przed nim zaczynała się ścieżka, biegnąca w dal i znikająca w gaju
statecznych dębów. Była cudowna i zapraszająca, ale zamknął drzwi i znów się
pogrążyłwatramentowychciem​nościach.

Nagle usłyszał ciche nucenie. Przekrzywiał głowę z boku na bok, próbując

określić położenie źródła. Znajdowało się przed nim, gdzieś w głębi, i po omacku
ruszył w tamtą stronę. Spojrzawszy do tyłu w miękkie, mgliste światło, zo​baczył

background image

MaggieiClarence’a,trzymającychsięzaręce,cze​kających.

Głos płynął zza trzecich drzwi, wyposażonych w za​mknięcie, które znał z

własnegoserca.Uśmiechnąłsię,gdytujeznalazł.Drzwiotworzyłysiębeztrudui
wszedłdo ogromnegowspaniałego pokoju.Pod ścianamiwyłożo​nymi mahoniemi
wiśniowym drewnem stały regały pę​kające od książek. Wszędzie tam, gdzie tylko
było trochę wolnego miejsca, tłoczyły się wszelkiego rodzaju pamiątki, łącznie z
fotografiamiiobrazami.Nuceniebrzmiałowyraź​niej,prowadzącgowzdłużścianyi
zaróg.Zatrzymałsię.Jest,kobieta,którąwidział,alemłodsza,tryskającażyciemi
energią.

-Anthony?-zapytała,ajejuśmiechrozjaśniłpomiesz​czenie.
-PaniWalker?-Stał,oszołomiony.
-Amelio,proszę-powiedziałaześmiechem.-Chodź,młodyczłowieku,isiądźze

mną.Spodziewałamsięciebie.

Spełniłjejprośbę,terazzaskoczony,żewidziswojeręceinogi.Podałamuwielki

kubekparującejczarnejkawy,któ​ryprzyjąłzwdzięcznością.

-Skąd...?
- Nie jestem tu sama, Anthony. Mam liczne towarzy​stwo. Jest przelotne, a

jednocześnie stałe. Naprawdę trudno wyjaśnić, jak jedno splata się z drugim, a
zarazem stanowi jego przedłużenie. - Głos miała czysty i łagodny, niemal jak
melodia.-Ciałochceutrzymaćwięzinajdłużejjaktylkomoże.Zdajesię,żemoje,
podobniejakmójcharakter,jestdos'ćwytrwałe.Wytrwałe,podobamisiętosłowo.
Brzmilepiejniżuparte,niesądzisz?

Obojesięroześmieli.Ichrozmowabyłałatwaibezpo​średnia.
-Niejestempewien,jakotospytać,aleczymożeszstądwyjść,ztegopokoju?
-Wtejchwiliniemogę.Drzwi,przezktórewszedłeś,zatrzasnęłysięzatobą,aja

nie mogę otworzyć ich od środ​ka. Ale jest mi tu dobrze. Mam wszystko, czego
potrzebuję,gdyczekam.Wszystko,cowidzisz...-rozejrzałasię,szero​kimgestem
ogarniającpokój-tomojewspomnienia,którekatalogujęiprzechowujęnaczas,o
którymmowa.Nicnieprzepada,wiesz?

-Nic?
- Cóż, są pewne rzeczy, które nie wracają, ale nic tak naprawdę nie ginie. Czy

kiedyś widziałeś zachód słońca i wiedziałeś, że jest w nim głębia, której żaden
aparat fo​tograficzny nie zdoła uchwycić, a ty chciałeś ją zachować, wyryć w
pamięci?Rozumiesz,oczymmówię?

Tonypokiwałgłową.
- Tak, rozumiem. To niemal bolesne, najpierw krótko​trwała radość, a potem

poczuciejejbrakuistraty.

- Oto cud: nic nie tracisz. Wieczność będzie omawia​niem i świętowaniem

pamiętania,awspominaniebędzieżywymdoświadczeniem.Słowa-powiedziałaz
uśmie​chem-sąograniczeniem,gdypróbujesięmówićotakichrzeczach.

background image

Siedzieli razem przez parę minut. Tony odczuwał zadowo​lenie i pomyślał, że

mógłbytuzostać,dopókinienadejdzieczasnacośinnego,cokolwiektomożebyć.
Ameliadotknęłajegoręki.

- Dziękuję, Anthony, że przyszedłeś odwiedzić starszą panią. Wiesz, gdzie

jestem?

- W domu opieki, dość przyjemnym, wnosząc z tego, co zdążyłem zobaczyć.

Twoja rodzina nie szczędzi kosztów. Nie wiem, czy wiesz, ale przyszedłem z
Clarence’em,twoimsynem.

-Naprawdę?!-zawołała,wstając.-MójClarencejesttutaj?Sądzisz,żemogęsię

znimzobaczyć?

-Amelio,niejestempewien.Nawetniewiem,jaksamsięstądwydostanę,conie

znaczy,żeśpiesznomidoodejś​cia.Clarencechciał,żebymciprzekazał...

-Wtakimraziesprawdźmy,dobrze?
Złapałagozarękęipociągnęładodrzwi,którymiwszedł.Jakpowiedziała,odtej

stronyniedawałysięotworzyć.Nawysokościgłowywidniałatylkomaładziurkaod
klucza. Same drzwi były stare i dębowe, solidne i mocne, niemal jakby strzegły
drogi.Tonyzauważyłniewyraźnefigurywy​rytenapowierzchni.

-Cherubiny.-Ameliaodpowiedziałanapytanie,któ​retylkorozważał.-Cudowne

istoty.Ogromniepodnosząnaduchu.Uwielbiająstrzec...drzwi,przejść,portaliitym
podobnych.

Wtedy Tony ego olśniło. Oczywiście! Sięgnął pod koszulę, wyjął klucz, który

wybrałzkółka.Czytomożliwe?Zwaha​niem,zewstrzymanymoddechem,wsunął
klucz do dziurki i przekręcił. Błękitne światło zafalowało na nitce i drzwi się
otworzyły,wewnętrzneświatłowlałosiędopokojujejoczu.Kluczzniknął.Ameliai
Tonystalizotwartymiustami.

-Dziękuję,Jezu!-szepnęłaAmelia,mijającgoszybkoiwchodzącdopokoju.

PrzezoknozobaczyłaClarence’azjakąśkobietą,którejnierozpoznała.
-Mama?-Clarencespojrzałjejprostowoczy.-Mamo,cośpowiedziałaś?
-Amelio,twojeoczysąoknamitwojejduszy-szepnąłTony.-Możecięusłyszą,

gdysięodezwiesz.

Ameliapodeszładoprzejrzystejbariery.
-Clarence?-zapytałazprzejęciem.
-Mama?Toty?Słyszęcię.Wiesz,kimjestem?
-Oczywiście,żewiem.Jesteśmoimsłodkim,jużdoros​łymchłopcem.Spójrzna

siebie,jesteśprzystojnymmęż​czyzną.

NagleClarenceznalazłsięwjejramionach.Tonyniero​zumiał,jaktodziała,ale

działało. Było tak, jakby Clarence przebywał tutaj z nimi, a jednak nie. Kiedy ona
uśmiechałasięwewnątrz,uśmiechałasięnazewnątrz.Kiedytutajobej​mowałago
ramionami, on tam był w jej uścisku. Jakoś stała się w pełni obecna. Clarence
szlochał,dającupusttłumio​nymodmiesięcyuczuciom.

background image

TonyspojrzałnaMaggie.Łzyspływałypojejpolicz​kach.
-Mamo,takbardzozatobątęskniłem,iprzepraszam,żeciętuumieściliśmy,ale

żadneznasniemogłosiętobązaopiekować,ajaniemiałemokazjisiępożegnać
aninic...

- Sza, dziecko, sza, maleńki. - Usiadła, drobna szczup​ła kobieta trzymająca w

czułychobjęciachdorosłegosyna,gładzącagopogłowie.

Tonyzapłakał.Wjegopamięcizbudziłysięwszystkietęsknotyzamatką.Alebył

todobryból,dobratęsknota,prawdziwawięź,ipozwoliłimsięunosić.

-Mojedziecko-szepnęła-niemogędługozostać.TodarodBoga,tachwila,

niespodziewanyskarb,smaktego,czegoniemożeszsobiewyobrazić.Powiedzmi
szybko,jakwszyscysobieradzą.Dajminadrobićzaległości.

Posłuchał,mówiącmatceodzieciach,któresięurodziły,

ozmianachpracy,oplanachjejdzieciiwnuków,zwykłeprozaicznewiadomości,

napozórbłahe,alemającewiecznąwagę.Tylkooddechrozdzielałśmiechiłzy.A
potemCla-renceprzedstawiłMaggieipanienatychmiastsięzaprzy​jaźniły.

Tony był przytłoczony świętością dnia powszedniego, tymi drobinami światła,

które otaczają, przenikają proste rzeczy i zadania zwyczajności. Już nic nie było
zwyczajne.

MinęłagodzinaiAmeliawiedział,żezbliżasięczaspo​żegnania.
-Clarence?
-Tak,mamo?
-Mamdociebieprośbę.
-Cotylkosobieżyczysz,mamo.Comogędlaciebiezrobić?
-Kiedyprzyjdzieszwodwiedziny,przyniesieszgitarę

izagraszdlamnie?

Clarencesięwyprostował,zaskoczony.
-Mamo,odlatniegrałemnagitarze,alejeślitegochcesz,tozagram.
Ameliasięuśmiechnęła.
-Chcętego,bardzo.Straszniemitęsknozasłuchaniemtwojegogrania.Czasami

słyszęmuzykę,niesłyszącniczegoinnego,itojestdlamniepociechą.

- W takim razie, mamo, zagram dla ciebie z przyjemnoś​cią. Prawdopodobnie

mnieteżtowyjdzienadobre.

-Wiem,żetak.Ipamiętaj,bezwzględunato,dokądmniezawiodąwędrówkipo

moimwewnętrznymświecie,usłyszęcięwmuzyce.

PowiedziałaClarence’owi,żejużpora,aonpokiwałgło​wą.Ichostatniuściskbył

długiitkliwy.AmeliawyciągnęłarękędoTony'ego.Ścisnęłamocnojegodłoń,potem
odwró​ciłasięodoknaiszepnęła:

-Anthony,nigdyniezdołamcipodziękować.Tojedenznajwiększychdarów,jakie

kiedykolwiekodkogośdosta​łam.

-Miłomitosłyszeć,Amelio,aletaknaprawdętobyłpomysłBoga.Uczestnictwow

background image

realizacjibyłodlamnieza​szczytem.

Ameliaodwróciłasiędookna.
- Maggie, chodź tutaj, słodkie dziecko. - Ujmując ręce Maggie, powiedziała

najłagodniejszymgłosem:-Maggie,sprawiasz,żematczyneserceśpiewa.Niczego
nieproroku​ję,zauważ-dodałaześmiechem-alejesteśskarbemsamawsobie.

Maggiepochyliłagłowę.
-Dziękuję,paniWal...
-Wystarczymamo,kochanie,wystarczymamo.
-Dziękuję...mamo.-Maggieledwodopowiedziałasłowo,gdyAmeliasiępochyliła

ipocałowałająwczubekgłowy.Tonysięprześliznął.

***

Jazda samochodem do następnego miejsca przeznaczenia przebiegała głównie

wmilczeniu;każdeznichbyłopogrą​żonewswoichmyślach.Tonyskierowałichz
powrotem do Southwest Portland, nad rzekę i do podziemnego garażu, w którym
znajdowałsięnieużywanykantorekdozorcyzled​wowidocznymwejściem.Kazałim
zaparkować,apotempoinstruował,żebywyjęlizkomórekbaterieikartySIM.

-Mądre-burknąłClarence.
-Clarence,Tonyuważa,żepowinniśmywłożyćręka​wiczki.
-Jasne-zgodziłsięClarence,wyjmującdwieparyzkie​szenimarynarki.-Tony,

mamtylkodwiepary,więcnicze​goniedotykaj,dobra?

-Tonymówi,żebyśtrzymałsięswojejroboty.-Maggiezachichotała.-Mówi,żei

takwszędziesąjegoodciski.

Przeszlipiętnaściestóp,kierowaniprzezTonyego.
- Ale tu śmierdzi. - Maggie stwierdziła fakt oczywisty, gdy otworzyła drzwi

kantorka. Pomacała ścianę i pstryknęła przełącznikiem, żółta żarówka ledwo
rozproszyła mrok za​graconego wnętrza. - Więc to jest twoje tajne szpiegowskie
lokum?Spodziewałamsiępotobieczegoświęcej,Tony.

Zignorowałkomentarz.Dopieroterazzobaczył,żeMag​giemaprzysobietorebkę.
-Torebka?Poważnie?Zabrałaśzesobątorebkę?
-Kobietanigdzieniechodzibeztorebki.Agdybyśmyzostalituuwięzienialbocoś?

Mamtygodniowyzapaswszystkiego.

-Wporządku,przepraszam,żesięodezwałem.Idźdotamtegokąta.Widzisztę

zardzewiałąskrzynkęnaścianiejakieśtrzystopynadpodłogą?Tak,toto.Zdejmij
pokrywę, a zobaczysz klawiaturę. - Zaczekał chwilę. - Teraz wciśnij dziewięć,
osiem, pięć, trzy, pięć, pięć... dobrze. Teraz En- ter jednocześnie z klawiszem
Power,itrzymajprzezsześćsekund.

Maggie zrobiła, co kazał. Sześć sekund to długo, gdy trzeba czekać, i prawie

puściła, zanim rozległo się terkota​nie i klekotanie. Ściana w głębi się przesunęła,

background image

odsłaniającstalowedrzwipożarowe.

-Jejku!-wykrztusiłaMaggie.-Znacznielepiej.Dun,dun,da,da,dun,dun,da,da.

-Zanuciłapierwszetaktymotywuz„MissionImpossible”.

-Ateraz-podjąłTony,kręcącgłową-odczytajnumery,któredostałaśodLoree,i

niechClarencewprowadzijenaklawiaturzenumerycznej.

- Dobra: osiem, osiem, jeden, dwa, dwanaście, sześć... Clarence, Tony mówi,

żebyśwcisnąłEnteritrzymał,dopó​kinieusłyszyszpiśnięcia.Dobrze!Terazwciśnij
jednocześ​niejedenitrzyitrzymajdonastępnegosygnału.Idealnie!

Podrugimpiśnięciuznówcośzaklekotałowścianie.
-Udałosię!-Tonyodetchnąłzulgą.-Terazmożeciewejść.
Gdy stalowe drzwi się otworzyły, zapaliły się lampy, zale​wając blaskiem tajne

lokum: nowoczesny, pięknie urządzo​ny apartament z sypialnią, łazienką, małą
kuchniąiprze​stronnymmiejscemdopracy.Brakowałotylkookien,alezastępowały
jeobrazy.Jednaścianabyłazastawionaregała​mizksiążkamiidokumentami,aw
kąciestałowielkiedę​bowebiurkozkomputeremimonitorem.Drzwizamknę​łysię
automatycznie i usłyszeli, że ściana wraca na swoje miejsce. Tony wiedział, że
zegarwyłączyżarówkęwkan​torku.

-Rany!-Clarencezagwizdał.-Niesamowite.
-Tak-mruknąłTony.-Oto,comożestworzyćmałaparanoja.
-Lubiszczytać,co?-Maggieprzyjrzałasięksiążkom.-FanStephenaKinga?
- Tak, „Skazani na Shawshank” to pierwsze wydanie. Mam więcej pierwszych

wydańwmieszkaniuwcentrum,aletojestmojeulubione.

- I zobaczmy... masz Orsona Scotta Carda, tę książkę Emmy Donoghue, którą

chciałamprzeczytaći...JodiPico-ult?Czytaszjejpowieści?

-Wzasadzienie.Ktośzostawiłksiążkęwsamolocieijązabrałem.
-Jejku!Wyglądanato,żemaszteżmnóstwoklasyki.Tobardziejwmoimstylu,

Lewis,Williams,ParkeriMacDo-nald,powieścikryminalnedlarozrywki.

- Nie czytałem większości tych starych książek, w każ​dym razie nie ostatnio -

wyznałTony.—Tobardziejinwe​stycjeniżosobistezainteresowanialiterackie.Od
czasu do czasu kupuję je w antykwariacie Powells. Wiesz, że mają tam
niewiarygodnąsalębiałychkruków?

-Wystarczy-odezwałsięClarence.-Tomiejsceprzy​prawiamnieociarki,bez

obrazy,Tony.Zróbmyto,pocoprzyszliśmy,izabierajmysięstądjaknajszybciej.

Tonyprzyznałmuracjęiskierowałichwkątnaprzeciw​kobiurka.Wpodłogębył

wbudowanysejfztradycyjnympokrętłem.Maggiemusiałaustawić9,18,10,4i12,
kręcąc zgodnie i przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, żeby we​wnętrzny
mechanizm odblokował wieko. Wewnątrz leżały sterty papierów, dokumentów i
gotówkiwrazzpudełecz​kamiróżnejwielkości.

Maggiewyjęłazkieszenipłaszczaczarnyworeknaśmieci.
-Comamzabrać?-zapytała.-Gotówkę?

background image

Tonysięroześmiał.
- Nie, niestety. Pieniądze są policzone, a numery seryjne zarejestrowane gdzie

indziej.Drugorzędnezabezpieczenienawypadek,gdybyktośtuwęszył.

-Jejku!Jesteśparanoikiem,alejestempodwrażeniem.
- Dziękuję... chyba. Ale może zechcesz powiedzieć Cla- rence’owi, że nie chce

widzieć,corobimy.Rozumiesz,

zawsze będzie mógł się wyprzeć i tak dalej. I powiedz mu, żeby nie puszczał

wodywkuchnianiwłazience.Toteżsięznajdziewrejestrze.-Maggieprzekazała
wiadomośćiCla-renceudałsięnazwiedzaniemieszkania.

-Dobra,Maggie,zaczynamy.Widzisztenwielkistospapierówzprawejstrony?

Tak,ten.Wyjmujplikami,aleniezmieniajkolejności.Muszęznaleźćtenwłaściwy.

Posłuchała i spiętrzyła na podłodze wielki stos dokumen​tów. Przeczytała

nagłówektego,któryleżałnawierzchu.

-Twójtestament?Totakociagłupota?
-Tak,jakmówiłem,niebyłemwnajlepszejformie.Weźtenzwierzchuiwłóżdo

workanaśmieci.-Powoliode​tchnąłzulgą.Czułsięcorazlepiej,napięciespadało.

- Dobra, teraz zdejmij dziesięć zszytych dokumentów i połóż na podłodze na

prawoodsiebie.

-Towszystkotestamenty?-zapytałaMaggie,zdezorien​towana.
-Tak!Comamcipowiedzieć?Byłemzmiennymface​tem.Huśtawkanastrojów.
-Cieszęsię,żecięwtedynieznałam-fuknęłaMag​gie.-Niesądzę,żebyśmy

zostaliprzyjaciółmi.

-Smutne,aleprawdziwe.Byłabytodlamniewielkastrata,Maggie.
Nachwilęodjęłojejmowę.Potemzapytałacicho:
-Więcczegoszukam?
- W zasadzie nie musisz niczego szukać, Maggie. Prze​kładaj kartki, dopóki ci

niepowiem.

Powoli wertowali kolejne testamenty, każdy trafiał na stos do wyrzucenia po

prawejstronie.

-Stój!-krzyknąłTony.Coś,czegoszukał,przyciągnęłojegooko.-Tomożebyć

to, Maggie. Spójrz gdzie indziej, nie odwracaj głowy, ale nie czytaj, proszę, gdy
będęsprawdzać.

-Możebyć?-Toczyłaciężkibójzpokusą,żebyzobaczyćto,nacopatrzyłTony.

-Tony,mamciekawośćwgenach-jęknęła.-Nieróbmitego.

- Wyjmij zdjęcie, które leży w sejfie na lewo od papie​rów, i pooglądaj je sobie -

zasugerował.-Możetocięroz​proszy.

Sięgnęła po zdjęcie, stare, w ochronnej okładce. Odwró​ciła je i nie kryła

zaskoczenia.

-Hej,Tony,jużtowidziałam.
-Co?-Byłzszokowany.-Toniemożliwe.

background image

- Możliwe, Jake pokazał mi takie samo zdjęcie parę dni temu. Było w znacznie

gorszym stanie niż to, pogięte i po​gniecione, ale takie samo. To ty, on, wasza
mamaitata,zgadzasię?

-Tak.-Tonybyłoszołomiony.Jakemiałkopiętejfo​tografii?
-Jakepowiedział,żetojegojedynezdjęciezrodzicami.Trzymałjewbucie,żeby

nikt go nie ukradł. Powiedział, że był to jeden z jego ostatnich szczęśliwych dni z
rodziną...Przepraszam,Tony,niechciałam...

Tonyodzyskałgłosirzekłłagodnie:
- Nic nie szkodzi, Maggie. Wydaje się, że na tym świecie jest mnóstwo

niespodzianek. - Potem coś mu wpadło do głowy. - Maggie, czy Jake nie
wspomniał,zczegosięśmie​jemynatymzdjęciu?Próbowałemsobieprzypomnieć,
alenapróżno.

-Ha!-Roześmiałasię.-Jasne,żewspomniał.Śmie​liściesię,bo...-Urwała.-

Wieszco,Tony?Niechsamcipowie.Myślę,żetobędziewyjątkowe.

-Maggie!-krzyknąłbłagalnie.-Nieróbmitego.Pro​szę,powiedz.

- Skończyliście się obijać? - zapytał Clarence z drugiego pokoju. - Musimy się

stądzabierać.

-Doroboty,Tony!-szepnęłaMaggie.-Cojamamzrobić?
-DziękiBogu,znalazłem,czegoszukałem,uwierzytel​nionenotarialnieitakdalej.

Wydajesię,żezdarzałymisięprzebłyskirozsądku.Wkażdymrazie,zostawtona
wierz​chu i schowaj resztę tam, skąd wyciągnęłaś. Doskonale! Te​raz ten plik po
prawejwrzućdoworkanaśmieci.NiechClarenceprzekażekoledzecaływorekdo
zniszczenia.

Maggiezrobiła,cokazał,ijużmiaławcisnąćguziknadrzwiachsejfu,gdyTony

krzyknął:

- Czekaj! Chcę stąd zabrać parę innych rzeczy. Spójrz na lewo, na najwyższą

półkę...WidziszkopertęznapisemDTKSZ?Weźjąi...niechpomyślę.Tak,niżej
jestkolejnyplik,polewejstronie.Tak.Gdzieśtamleżylistzaadresowa​nydoAngeli.
Znalazłaś?Super.

-DoAngeli?-zaciekawiłasięMaggie.
- Miałem swoje chwile. Czasami pisałem jej to, czego nie mogłem powiedzieć,

wiesz,proszącowybaczenieitakietam.Nigdyichniewysłałem.Tenbyłostatnii
jeślisięnieuda,chcę,żebyśgojejdała.Obiecujesz?

Zawahałasięprzedudzieleniemodpowiedzi.
- Tak, Tony, obiecuję. - Dodała szybko: — Ale wszystko pójdzie dobrze i sam

będzieszmógłjejtopowiedzieć.

-Mamnadzieję.-Tonysięzająknął.
-Ijak?Skończyliśmy?—zapytałsurowoClarence.
Tonypodjąłszybkądecyzję.
-Nie!Jeszczejedno.Widzisztomałeniebieskiepudełecz​kowkącienaspodzie

background image

polewejstronie?Wyjmijje,dobrze?Nieotwieraj,proszę.Zawierabardzoosobisty
drobiazg.

Niktniebędziewiedział,żetubyłoizniknęło.Niechcęgotuzostawiać.
- Jasne, Tony. - Maggie schowała do torebki pokryte fil​cem pudełeczko wraz z

dwoma listami. - Skończyliśmy! - zawołała do Clarence’a i podała mu czarny
worek.

Skinął głową na znak, że wie, co z nim zrobić, i pomógł jej opuścić wieko.

Sprawdził,czysejfjestzamknięty.

-Światłaminiemusiciesięprzejmować-powiedziałTony.-Samezgasną,mają

detektoryruchu.

Wyszlitak,jakweszli,ostrożniewracającpowłasnychśladach,żebyniczegonie

poruszyć.

WsamochodzieMaggieprzerwałamilczenie.
-Icoteraz,Tony?
- Teraz - zaczął z absolutnym przekonaniem - teraz wrócimy do szpitala i

zabierzemysiędouzdrawiania.

background image

18

Rozstajne drogi

Spotkaliśmysięnarozstajach,GdziezbiegająsięróżnedrogiNiespytałem

nawetoimięNieprzyszłomitodogłowy

NiespostrzegłemtwegoupadkuWidziałemtylkoto,cochciałemIchoćci

mówiłem,żekochamAnitrochęcięniekochałem

NiechciałemciętampozostawićNiebyłotomoimzamiaremPoprostu

spojrzałemgdzieindziejNiemówiącci,cozamierzałem

Niejasamwybrałemtędrogę,

ChoćtakiebyłymepragnieniaMiastudawać,żecięniewidzęWierzyłem,

żeśjestbezznaczenia

Spójrz,mamtenłańcuszekzezłotaMąszyjęiserceoplata

WięźdlamnieprawdziwszaodciebieRozdzielanasdługielata

PragnęKogoś,ktojestprawdziwyGłosu,żebywskazałmidrogęNowychoczu,

żebyzobaczyćCiebiewemnie,bosamniemogę

NiechKtośmniepoprowadziPodrodzegłównejczybocznejDołączy

skrawkimejduszyDoprawdywciążniewidocznej.

background image

19

Dar

Przebaczenietozapach,jakifiołekzostawianapo​deszwie,któragozdeptała.

MarkTwain

Tony jeszcze nigdy nie był taki pełen życia, lecz mimo to wiedział, że robi się

zmęczony.Zasnąłalboomdlał,amożecośpomiędzy,igdysięocknął,niepamiętał
snu. Zostało tylko ociągające się wrażenie, że ktoś go obejmował. Co​kolwiek to
było, czuł się bezpieczny i uczucie z nim pozo​stało. Jeśli nawet istniało jakieś
wyjaśnienie, nie chciał go poznać. Był zmęczony. Umierał. Pogodził się z tym
faktemzwszechogarniającympoczuciemspokoju.Nadeszłaporadziałania.

-Maggie?
-Cześć.Zastanawiałamsię,kiedysiępokażesz.Tomiej​sceniejesttakiesamo,

gdyciebieniemawpobliżu.

-Dzięki,żetomówisz.
-Niemówiętego,wconiewierzę—powiedziałazczu​łością,poczymdodałaze

śmiechem:-Przeważnie.

-Więcjakijestplan?-zapytał.-Kiedymożemyjechaćdoszpitala?

- Miło, że pytasz. Rozmawiałam przez telefon, gdy od​szedłeś tam, dokąd

chodzisz,gdziekolwiektojest.Wszyscyzbierzemysiętampopołudniu.

-Wszyscy?-zaciekawiłsięTony.
-Tak,całabanda.NawetClarenceprzyjdzie.-Maggiedodałaszybko:-Niemartw

się,niepowiedziałamnikomu,cozamierzasz,tylkożemiłobędziezebraćsiętam
razem.

-Okimmówimy?—Tonywciążniecałkiemrozumiał.
- O całym towarzystwie, wiesz. - Zaczęła odliczać na palcach. - Clarence, ja,

Molly, Cabby, Jake, Loree, Ange- la... - zrobiła pauzę dla większego efektu - i ty.
Ośmioro. Dziewięcioro, jeśli dołączyć Lindsay, ale ona już tam jest. Wygląda,
jakbyśmy zakładali własny kościół. Tylko lepiej, żeby nikt nie wiedział, o co w nim
chodzi.

-Sądzisz,żetodobrypomysł?Zbieraćsięcałąbandą?
- Nigdy nie wiadomo, czy coś jest dobrym pomysłem. Po prostu wybierasz i

płynieszzprądem,żebyzobaczyć,cowyniknie.Masztylkojedendzieńłaski,więc

background image

dlaczegoniespędzićgoekstrawagancko?

-Niechcibędzie-ustąpił.Możedokonaćtakiegowy​boru,żeniestraciłaskitego

dnia.Itakwszystkoinnebyłotylkofantazją.

Maggie,jakzwyklezajętapichceniem,nagleznierucho​miała.
-Tony,nawetniewiesz,jakidziśdzień,prawda?
-Nie-przyznał.-Straciłempoczucieczasu.Nawetniewiem,jakdługojestemw

śpiączce.Cojestwyjątkowegowdzisiejszymdniu?

- Dzisiaj — oznajmiła - jest Niedziela Wielkanocna! Dwa dni temu był Wielki

Piątek,wiesz,dzień,kiedywylaliśmynaszgniewnaJezusawiszącegonakrzyżu.
Dzień, kiedy Jezus wszedł do naszego doświadczenia, wpadł tak głęboko w całe
nasze bagno, że tylko jego Ojciec mógł go znaleźć... oto, jaki dziś dzień. Dzień
Bogawrękachrozzłoszczonychgrzeszników.

-Poważnie?-Byłzaskoczony.Cóżzaironia.Obojetozauważyli.
Maggiekontynuowałakazanie:
- Tony, nie rozumiesz? To weekend zmartwychwsta​nia!... A dzisiaj jedziemy do

szpitalaicięwskrzesimy.MocąBogawskrzesimyciędonowegożycia.Nadchodzi
Wiel​kanoc! Nie mogę się doczekać, to takie super! - Pokazała swoje
zielonoświątkowe korzenie, wymachując drewnianą łyżką lepką od apetycznie
wyglądającegociastaiprzebiera​jącnogamiwkrótkimtańcu.-Nopowiedzcoś!Co
myś​lisz?

-Kiedytampojedziemy?-zapytał,próbującdorównaćjejentuzjazmowi.Wypadło

blado.

-Tony,jakmożeszbyćtakizimnywobliczuniewiary​godnegocudu!Coztobąnie

wporządku?

-Jestembiały...nawetbezciała,tylecimogępowie​dzieć.—Tonysięzaśmiał.—

Cieszę się, że jestem w twojej głowie, a nie u kogoś, kto na przykład kazałby mi
tańczyć.

Maggie się roześmiała, z głębi serca i razem z Tonym. Kiedy się uspokoiła,

dodała:

-Niedługopojedziemy.Czekamtylko,żebyciastowy​rosło.MollyiCabbyjużtam

są,pewniepozostaliteż,choćniemogęwiedziećnapewno.

- Brzmi nieźle - powiedział, ale Maggie już zajmowała się wyrabianiem ciasta,

nucącmelodię,którąTonypamię​tałskądśjakprzezmgłę.Wszystkobyłowruchu.

Maggie weszła do poczekalni przed OIOM-em na neu​rologii, gdzie została

serdeczniepowitanaprzezMolly,LoreeiAngelę.JakeiCabbyposzlidokawiarni
w holu po latte i gorącą czekoladę. Clarence przywitał ją stosownym, choć ciut
przydługimuściskiem,iniemalsięzarumieniła.Gdybytylkoinniwiedzielito,cooni.

NiedługopóźniejMaggieposzłasamaodwiedzićTo​ny’ego,wyjaśniając,żechce

sięzaniegopomodlićbezkrę​powaniainnychswoimentuzjazmem,jeślizabardzo
damusięponieść.Clarencemrugnąłdoniejznaczącoiszepnął:

background image

-Jateżbędęsięmodlić.
Zameldowała się w recepcji i gdy szła do pokoju Tony'ego, wyszedł stamtąd

lekarzwbieli.

-Maggie-powiedziałTony-wciążmaszprzysobietenlist,którywyjęłaśzsejfu?
-TendoAngeli?-mruknęłabezporuszaniaustami.
-Nie,tendrugi.Wciążgomasz?
-Tak.
- Daj go lekarzowi, który właśnie wyszedł z mojego po​koju. Szybko, zanim

odejdzie.

-Przepraszam-zawołałazalekarzem.Zatrzymałsięiod​wrócił.-Przepraszam,

żeprzeszkadzam,alemiałamprze​kazać...-przetrząsnęłatorebkęiwyjęłakopertę
znapisemDTKSZ,dlatych,którzysązainteresowani-topanu.

-Mnie?-Zezdziwionąminąwziąłkopertęiotworzył.
Przejrzałkarkiipokiwałgłową.
-Dobrze!Natoczekaliśmy.TooświadczeniewolipanaSpencera.
-Co?!-krzyknęła,wyrywającmudokumentzręki.
Faktyczniebyłtopodpisanyipoświadczonynotarial​nieformularzodstąpieniaod

zabiegów resuscytacyjnych. Tony zakreślił większość okienek, łącznie z
nawadnianiem,

żywieniempozajelitowymiwymuszonymoddychaniemdenem.Dokumentnietylko

zezwalał, ale wręcz nakazywał odłączenie go od respiratora, dzięki któremu
oddychał.

-Przykromi-powiedziałlekarz,gdypowoliwyjąłfor​mularzzpalcówMaggie-ale

topozwolinampostępowaćzgodniezżyczeniamipacjentai...

- Wiem, co to jest! - wybuchła Maggie i odeszła, zanim straciła panowanie nad

sobą.

WpadładopokojuTony'ego,gdzienaszczęścieniebyłonikogozpersonelu.
- Tony! Co ty sobie myślisz?! - ryknęła chrapliwym szeptem, nie chcąc, żeby ją

wyrzuconojakwcześniej.-Toobłęd.Myślisz,żemożeszimdaćtenformularz,bo
jest bez znaczenia, bo nie będziesz potrzebować respiratora, bo zamierzasz się
uzdrowić?Powiedzmi,żetakmyślisz.

Kiedynieodpowiedział,podeszładołóżkaipołożyłaręcenajegopiersi.
-Módlsię,Tony!-Izaczęłasiętrząść,gdyzrozumienie,cosiędzieje,opadłojak

kurtynapoostatnimakcie.-Cho​lera,Tony,proszę...módlsięouzdrowienie.

Tonypłakał.
- Nie mogę! Maggie, przez całe życie żyłem tylko dla jednej osoby, dla siebie, i

terazwkońcujestemgotówtozmienić.

- Ale, Tony - zaczęła błagalnie — to samobójstwo. Masz dar. Możesz się

uzdrowić. Możesz pomóc ludziom, którzy nie wiedzą tego, co ty wiesz. Bierzesz
swojeżyciewewłasneręce.

background image

- Nie, Maggie, wcale nie. Nie biorę mojego życia we własne ręce. Gdyby Bóg

widziałcelwzachowaniumnieprzyżyciu,wtedysambymnieuzdrowił.Poprostu
niemogętegozrobić.

- Ale, Tony - błagała, zalewana przez fale smutku. - Ale jeśli tego nie zrobisz,

umrzesz.Czynierozumiesz?Niechcę,żebyśumarł.

- Maggie, słodka Maggie, rozumiem. I nie masz pojęcia, ile dla mnie znaczą te

słowa. Ale rozumiem. Już byłem mar​twy. Byłem martwy przez większość życia i
nawetotymniewiedziałem.Chodziłemzmyślą,żeżyję,ikażdegowmoimświecie
bombardowałem moją śmiercią. Teraz prawda wyglą​da inaczej. Żyję. Po raz
pierwszy w życiu jestem żywy i wol​ny, i zdolny do dokonania naprawdę wolnego
wyboru,ijużzdecydowałem.Wybieramżycie...dlasiebie...idlaLindsay.

Maggie,szlochając,osunęłasięnapodłogę.Wtejchwilichciaławyjść,uciecstąd

inigdysięniemodlić,żebyBógpozwoliłjejuczestniczyćwjegozamiarach.Uginała
się pod miażdżącym ciężarem, i niemal nienawidziła tego, że jed​nocześnie
wewnątrzrozkwitaświatłoradości.Brzemiętrosk

oLindsaydołączyłodożalupoTonym,którypostanowiłodejść,irazempostawiły

jąnanogi.Oddychałaurywanie,próbującochłonąć.Wreszciezapytała:

-Tony,jesteśpewien?
Dopieropochwiliodzyskałgłos,uwięzionyprzezjego

ijejemocje.

-Jestem pewien bardziej niż czegokolwiek kiedykol​wiek. Wyjdzie mi to na dobre,

Maggie,wiem.

Podeszła do umywalki i umyła twarz, ledwo mając od​wagę spojrzeć w lustro i w

oczyTony'ego.Wreszciesięuśmiechnęłaipokiwałagłową.

-Dobrze,wtakimrazieniemamywieleczasu.Jesteśpewien?
-Tak,jestempewien.
- W porządku. Wiesz, że nigdy nie spróbujesz ani jed​nej z moich karmelowych

bułek,prawda?-Osuszyłaoczy

chusteczką.-Głupie,co?Alenaprawdęchciałam,żebyśspróbował.
-Spróbuję,Maggie,niedziśaniniejutro,tylkozajakiśczas,alespróbuję.
Maggie wróciła do poczekalni, gdzie wszyscy natych​miast wyczuli, że coś się

zmieniło.Wyjaśniła,żelekarzemająformularzoświadczeniawoli.Clarenceuniósł
brwi,lecznicniepowiedział.

- Niczego nie zrobią, dopóki nie porozmawiają z najbliż​szymi krewnymi —

powiedziałaiskinęławstronęJake’a.Łzyznowuwezbrały.-Chcęzobaczyćsięz
Lindsay.Niemogętegowyjaśnić,alemuszędoniejpójść.Zaczekacie,dopókinie
wrócę?Tozajmietylkoparęminut.

-Pójdęztobą.-Clarenceniepytałozgodę.
- Ja też - oznajmiła Molly i zwróciła się do Jake’a: - Po​pilnujesz Cabby’ego do

czasunaszegopowrotu?Tylkoniepozwólmusiębawićwchowanego.

background image

Pokiwałgłową,trochęzaskoczony,alegotówpomócwkażdysposób.
Mieliwyjść,gdyMaggienaglesięodwróciła.
-Cabby,chodźtunachwilkę,dobrze?
Był przygaszony, inny niż zwykle, jakby coś przeczuwał. Podszedł do kumpelki

Maggie,któragoobjęła.Patrzącmuwoczy,pocichu,żebyniktinnynieusłyszał,
szepnęła:

-Cabby,Tonymówi,żepewnegodniajestdzisiaj,ro​zumiesz?
Łzyzalśniływkącikachjegopięknychmigdałowychoczu.Pokiwałgłową.
-Pa,pa-szepnął,przyciągającgłowęMaggie,ażzetknę​łysięichczoła,żeby

mógłspojrzećgłębokowjejoczy.-Kofamcię!-OdwróciłsięipobiegłdoJake’a,
któryczekałzotwartymiramionami,iukryłtwarzwjegopiersi.

Bez słowa przeszli we trójkę z głównego budynku do szpitala dziecięcego.

Ananasowa Księżniczka zatrzymała Clarence’a, ale po krótkim wypytaniu o stan
zdrowiaonteżzostałwpuszczony.Lindsayczytała.

- Cześć! - Uśmiechnęła się, z chytrym uśmieszkiem po​patrując na Clerence’a i

naMaggie.

- Tak, to Clarence, glina, o którym ci mówiłam. Claren​ce, Lindsay... Lindsay,

Clarence.

-Baaardzomiłociępoznać,Clarence.-Zpromiennymuśmiechempotrząsnęła

jegoręką.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odwzajemnił się z lekkim ukłonem, co

Lindsayuznałazaabsolutnieczarujące.

-Lindsay,przyszliśmysięzaciebiepomodlić,jeślitocinieprzeszkadza.-Mollyz

zatroskaną miną dotknęła ra​mienia Maggie. Nie był to wyraz braku zaufania do
najlep​szejprzyjaciółki;poprostuniewiedziała,cosiędzieje.

Maggiejąuściskała,szepczącjejdouchaizalewającsięłzami.
-Molly,todarTony’egodlaciebie,dlanaswszystkich.Zaufajmi,dobrze?
Skinęłagłową,patrzączpytaniemwoczach.
-Lindsay?-zapytałaMaggie.
- Oczywiście. - Dziewczynka się uśmiechała, trochę za​kłopotana ich łzami. -

Przyjmęwszystkiemodlitwy,jakiemogędostać.Zawszeczujęsięlepiej,gdyktoś
sięzamniepomodli.

- Grzeczna dziewczyna - pochwaliła ją Maggie, sięgając do torebki. - Nałożę

trochęolejkunaczoło.Tbnieczary,tylkosymbolDuchaŚwiętego.Potempołożę
natobieręce

ibędziemysięmodlić,dobrze?

Lindsaypokiwałagłową,opadłanapoduszkiizamknęłaoczy.Maggienakreśliła

olejkiemkrzyżnajejczole.

-TosymbolJezusaidziśbardzowyjątkowy,gdyżmamyNiedzielęWielkanocną.

-GłosjejsięzałamałiLindsayotworzyłaoczy.-Nicminiejest,skarbie.

background image

Lindsay,uspokojona,położyłasięizamknęłaoczy.Maggiepołożyłarękęnajej

czole,gdzielśniłolejek,isiępochyliła.

-Talithakum-szepnęła.
Lindsay gwałtownie uniosła powieki, patrząc jakby przez Maggie. Jej oczy się

rozszerzyłyiłzyspłynęłyzkącików.Chwilępóźniejskupiłasięizapytałaszeptem:

-Maggie,ktotobył?
-Kto,skarbie?
-Tenczłowiek,kimbyłtenczłowiek?
-Jakiczłowiek?Jakwyglądał?-Maggiebyłaoszołomiona.
-Tenmężczyzna,Maggie.Miałnajpiękniejszebrązoweoczy,jakiekiedykolwiek

widziałam.Patrzyłnamnie.

-Niebieskieoczy—odezwałsięTony.—Nawypadek,gdybyśsięzastanawiała,

ja mam niebieskie oczy. Myślę, że widziała Jezusa. Kiedyś mi powiedział, że tak
naprawdęsamniemogęnikogouzdrowić,niebezniego.

-TobyłJezus,Lindsay-powiedziałaMaggie.-Widzia​łaśJezusa.
- Coś do mnie powiedział. - Spojrzała na matkę. - Mamo, Jezus coś do mnie

powiedział.

Mollyusiadłaiwzięłacórkęwramiona,zalewającsięłzami.
-Copowiedział?
- Powiedział coś, czego nie zrozumiałam, a potem uśmiechnął się i dodał:

„Najlepszedopieronadejdzie”.Cotoznaczy,mamo?Najlepszedopieronadejdzie.

-Niejestempewna,skarbie,alewtowierzę.
-Przykromi,Lindsay-wtrąciłaMaggie-alemuszęwrócićnaneurologię.Molly,

czassiępożegnać.

Clarence usiadł obok Lindsay i zaczął pytać o książkę, którą czytała, podczas

gdyMollyiMaggieprzeszływkątpokoju.Mollybezpowodzeniapróbowałaznaleźć
słowa,któreutknęłygdzieśpomiędzysercemiustami.

- Maggie, powiedz tylko, że jestem podekscytowany, że w tym uczestniczę -

poprosiłTony-wewszystkim.

Mollyskinęłagłową.
-Tony?-szepnęła.-JesteśJezusem?
-Ha!-ZaśmiałsięgłośnoiMaggiesięuśmiechnęła.-Powiedzjej,żenie,ale

jesteśmysobiebliscy.

Mollyzuśmiechempochyliłasięwstronęprzyjaciółki.
- Tony, myślę, że masz go w tobie więcej niż zdajesz sobie sprawę. Nigdy nie

zdołamciodpowiedniopodziękować.

-Tonymówidowidzenia,Molly.Mówi,żemożeszmupodziękować,mającokona

Jake’a.

-Tak,dobrze.-Mollyuśmiechnęłasięprzezłzy.-Ko​chamcię,Tony!
- Ja... ja też cię kocham. - Proste słowa, ale jakże nie​znośnie trudne do

background image

wypowiedzenia,choćzrozumiał,żena​prawdęwtowierzy.-Maggie,zabierzmnie
stąd,proszę,zanimzupełniesięrozkleję.

Parę minut później Maggie i Clarence wrócili do po​czekalni w OHSU. Czuwali

nadCabbym,gdypozostali,każdywtedy,gdybyłnatogotów,wchodzilidopokoju
Tonyego, żeby się z nim pożegnać. Miejsce pomiędzy ży​ciem i śmiercią jest
kruche, bardzo delikatne, i Maggie nie chciała stąpać bez współczucia po tej
świętejziemi.

PodczasgdyAngelaczekałanaswojąkolej,Maggieusiad​łaobokniejipodałajej

listodojca.Przezdwadzieściaminutmłodakobietasiedziałaipłakała,czytając.W
końcuonateżweszłanaOIOMdopokojunumer9,samotnieodbywająctępodróż,
zktórejpowróciłazczerwonymioczami,wy​czerpana.

-Dobrzesięczujesz?-zapytałaMaggie,biorącjąwra​miona.
-Jużmilepiej.Powiedziałammu,jakabyłamnaniegowściekła.Byłamtakazła,

Maggie,żemyślałam,żewszystkotamporozbijam,alemupowiedziałam.

- Jestem pewna, Angelo, że na to zasłużył. Nie umiał inaczej postępować,

międzyinnymidlategosprawiałbólsobieiinnym.

-Tak,napisałwliście,żetoniemojawina.
-Cieszęsię,żemupowiedziałaśoswojejzłości.Toleczy.
-Jateżsięcieszę.Icieszęsię,żemupowiedziałam,że
go kocham, że ja też za nim tęsknię. - Odsunęła się, żeby spojrzeć w oczy

Maggie.-Dziękuję,Maggie.

-Zaco,skarbie?
- W zasadzie nie jestem pewna - Angela uśmiechnęła się blado. - Po prostu

chciałamcipodziękować,towszystko.

-Niemazaco.Napewnotoprzekażę.
Angelasięuśmiechnęła,niepewna,ocojejchodzi.Potemusiadłaprzymatcei

przytuliłasiędoniej,wyzutazsił.

Wrócił Jake. Wyglądał jak przepuszczony przez wyży​maczkę, ale oczy miał

żyweiroziskrzone.

-Jesteśpewien,żeniechceszznimrozmawiać?-wy​mamrotałaMaggie.
-Niemogę!-odparłTonyzrezygnacją.
-Jaktosięstało?
- Bo jestem tchórzem, oto, jak. Pomimo wszystkich zmian wciąż za bardzo się

boję.

LeciutkoskinęłagłowąiusiadłaobokClarencea,któryobjąłją,żebyszepnąć:

-Dziękujęci,Tony,zawszystko.Dlatwojejinformacji,cokolwiekbyłowtejtorbie,

zostałopocięteprzezprzemy​słowąniszczarkę.

- Podziękuj mu ode mnie, Maggie. I daj mu znać, że we​dług mnie jest dobrym

człowiekiem.Powiem„cześć”jegomamie,jakkolwiektodziała.

-Dammuznać-odparła.

background image

NadszedłczasiMaggieporazostatniweszładopokojuTonyego.
-Awięcżadnychkotów.
- Żadnych kotów, dzięki Bogu - powiedział. -Testament, który zostawiliśmy w

sejfie,dzieliwszystkopomiędzyJake’a,LoreeiAngelę.Pewnejnocysięspiłemi
słuchałempiosenkiBobaDylana,wiesz,późniejnagrałajątakobieta...

-„MakeMeFeelYourLove”?

Adele?

- Tak, zgadza się. Cóż, wpadłem w chandrę i wszystko przepisałem. Nazajutrz

rano,skacowanyitakdalej,wciążzniesmaczonysobą,poszedłemdonotariusza.
Alepotemjakzawszezmieniłemzdanie,wiesz...

Maggie i Tony byli sami, gdy zapadła cisza, mącona przez spokojny oddech

niezmordowaniepracującychmaszyn.

Maggieprzerwałamilczenie.
- Nie wiem, jak to zrobić. Tony, dzięki tobie moje życie zmieniło się na lepsze.

Jesteśdlamnieważnyiniewiem,jakpozwolićciodejść,jaksiępożegnać.Wiem
tylko,żebędęmiaławsercudziurę,którątylkotymożeszzapełnić.

- Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego. Dziękuję. Maggie, muszę z tobą

pomówićjeszczeotrzechrzeczach.

-Wporządku,tylkoniezmuszajmniedopłaczu.Za​brakłomiłez.
-Maggie,pierwszatoprzyznaniesiędowiny-zacząłpochwilimilczenia.-Może

pewnegodniabędzieszchciała

powtórzyć coś Jake’owi. Sam nie mogłem mu tego powie- dzieć. Naprawdę

jestemtchórzem,poprostuniemogę,zabardzosięboję.

Czekała,gdyszukałsłów.
-Naszedrogirozeszłysięprzezemnie.Jakezawszemógłnamniepolegać,do

czasu umieszczenia nas w tej jednej ro​dzinie, tej jednej szczególnej rodzinie
zastępczej. Z tego, co mówili między sobą i do mnie, wywnioskowałem, że noszą
sięzzamiaremadopcji.Problemwtym,żemogliadopto​waćtylkojednodzieckoija
rozpaczliwiechciałembyćtymjednym,chciałemznówgdzieśnależeć.-Tonynigdy
niko​mu o tym nie mówił i walczył ze wstydem, który się skry​wał pod brzemieniem
tajemnicy.-Dlategonakłamałem

o Jake’u. Był młodszy, słodszy i łatwiejszy do prowadzenia niż ja, więc

nawymyślałemonimokropnychrzeczy,żebyniechcieligoadoptować.Sprzedałem
własnego brata i zro​biłem to w taki sposób, że nigdy się o tym nie dowiedział.
Pewnego dnia przyjechali po niego ludzie z opieki. Jake wrzeszczał, wierzgał i
czepiał się moich nóg, a ja czepiałem się jego, jakby mi naprawdę zależało, ale,
Maggie, w głębi duszy byłem zadowolony, że go zabierają. Był wszystkim, co
miałem. Zniszczyłem prawdziwą miłość, sprzedałem za fantazję o przynależności
dokogośinnego.

Tonynieodrazusiępozbierał.Maggieczekała,żałując,żeniemasposobu,by

wziąćwramionategomałegozagu​bionegochłopca.

background image

-Parętygodnipóźniejcipaństwopoprosilimnienaze​branie.Oznajmili,żepodjęli

ważną decyzję, że chcą ado​ptować... niemowlę. Tego samego dnia pracownik
opiekispołecznejzabrałmniedokolejnej„cudownej”rodziny,podnieconejzpowodu
mojegoprzybycia.Myślałem,żewiem,jaktojestbyćsamemu,aletastratabyładla
mnieczymśzupełnienowym.Maggie,powinienembyćzJake’em,zwłaszczażenie
miałnikogoinnego.Byłemjegostarszymbratem,ufałmiślepo,ajagozawiodłem.
Cogorsza,zdra​dziłemgo.

- Tony, nie masz pojęcia, jak mi przykro. Sam byłeś tylko małym chłopcem. To

smutne,żewogólemusiałeśstanąćprzedtakimwyborem.

-ApotemwmoimżyciuzjawiłsięGabeiporazpierw​szytrzymałemwramionach

kogoś, do kogo naprawdę na​leżałem, i poprzez tego małego chłopca chciałem
naprawić całe zło, ale nawet jego nie mogłem zatrzymać. Jego też straciłem.
Angela nie miała szans. Byłem tak przerażony, że ją stracę, że nigdy nawet nie
znalazłemdlaniejmiejscawmoichramionach,apotemLoree...-Mówiłsercemi
po​zwolił, by słowa zawisły w powietrzu niczym żałobna mgła, ale niespodziewanie
odciążonesercewestchnęłoizaśpiewa​łocichownastępstwietegowyzwania.

Milczeli, czekając, aż opadną emocje. Wreszcie Tony odetchnął głęboko i

wypuściłpowietrze.

-Wciążmasztomałeniebieskiepudełeczko?
-Jasne.-Wyjęłajeztorebki.
-Chcę,żebyśprzekazałajeJake’owi.Tojedyne,comamponaszejmatce,dała

mi to kilka dni przed śmiercią, niemal jakby wiedziała, że odchodzi. Dostała to od
swojej mamy, która dostała od swojej. Powiedziała, żebym pewnego dnia dał to
kobiecie,którąpokocham,alenigdyniebyłemdośćzdrowy,żebykogośpokochać.
Widzę,żeJakematowso​bie,Jakemożepokochać.Możepewnegodniapodaruje
toswojejukochanej.

Maggie ostrożnie uniosła wieczko. Wewnątrz leżał złoty łańcuszek z prostym

złotymkrzyżykiem.

- Piękne, Tony. Przekażę. Mam nadzieję, że pewnego dnia zobaczę to na szyi

Molly.Wiesz,taktylkomówię!

-Tak,teżmamnadzieję-przyznałTony.-Niemamnicprzeciwko.
-Aostatniarzecz?
- Najważniejsza z trzech, jak sądzę, i dla mnie najtrud​niejsza do powiedzenia.

Maggie,kochamcię!Mówiępo​ważnie,naprawdęciękocham.

-Wiem,Tony,wiem.Jateżciękocham.Cholera,dla​czegodzisiajniezrobiłam

makijażu?!

- W takim razie tego nie utrudniajmy. Pocałuj mnie na pożegnanie i wracaj do

naszejrodziny.

-Chceszwiedzieć,zczegoty,Jakeiwasirodziceśmialiś​ciesięnazdjęciu?
-Oczywiście!

background image

- Dziwię się, że nie pamiętasz. Twoja mama przez pomył​kę nasypała soli do

kawyikiedypociągnęłałyk,parsknęławsposóbwielceniegodnydamyprostona
kobietę ubraną jak z żurnala. Jake opowiedziałby to lepiej, ale chyba masz jakie
takiepojęcie.

- Pamiętam. - Tony się roześmiał. - Pamiętam, miałem ubaw po pachy! Jak

mogłemzapomnieć,zwłaszczaże...

-Dozobaczenia,przyjacielu-szepnęłaMaggie.Łzypłynęłypojejtwarzy,gdysię

pochyliłaipocałowaławczołoleżącegonałóżkumężczyznę.—Dozobaczenia.

Tomywyśliznąłsięporazostatni.

background image

20

Teraz

Wszystkim,cowidzimy,jestcieńrzucanyprzezto,

czegoniewidzimy.

MartinLutherKing,Jr.

Staliwtrójkęnazboczuwzgórzazwidokiemnadolinę.Byłatojegoposiadłość,

leczledwojąrozpoznawał.Rzekazniszczyłaświątynię,alezabrałateżwiększość
murów.To,cokiedyśbyłospaloneizdewastowane,teraztętniłożyciem.

-Lepiej!Znacznielepiej!-osądziłaBabka.
-Dobrze!-pochwaliłJezus.
WtejchwilidlaTony’egoważnebyłotylkoto,żepoprostutujest,związanyztą

dwójką. Jego duszę przepełnia​ła błoga radość, spełnione oczekiwania i szalona
nadziejaprzyobleczonawspokój.

- Słuchajcie, gdzie się podziały wasze mieszkania? - za​stanowił się na głos. -

Niewidzęanidomu,anitwojej...

-Chałupy-burknęłaBabka.-Nigdynaprawdęniebyłypotrzebne.Wszystkoto

jest teraz siedzibą, nie tylko kawałki i skrawki. Nigdy nie zadowolilibyśmy się
niczymgorszym.

-Pora.-Jezuszuśmiechemwyciągnąłręcewpowietrze.

- Pora? - zapytał Tony, zaciekawiony. - To znaczy, czas na spotkanie z twoim

tatą,zTatąBogiem?

-Nie,natoniepora.Zresztą,jużsięznimspotkałeś.
-Tak?Kiedy?
Jezusześmiechemzarzuciłmurękęnaramiona.Pochy​lającsię,szepnął:
-Talithakum!
- Co? - krzyknął Tony. - Żartujesz sobie ze mnie? Ta mała dziewczynka w

background image

niebiesko-zielonejsukience?

-Wizerunki-dodałaBabka-nigdyniebyływstaniezdefiniowaćBoga,alemamy

zamiar być znani, i każdy szept, każde tchnienie wizerunków jest okienkiem w
fase​tachnaszejnatury.Niezłe,co?

- Super. - Tony pokiwał głową. - Więc na co przyszła pora? Tata Bóg tam

będzie?

-Poranaświętowanie,nażycie-po,nagromadzeniesię
imówienie-odparłJezus.-Idlajasności,Tatanigdyniebyłtunieobecny.
-Więccoteraz?
-Teraz-zaczęłatriumfalnieBabka-teraznadchodzinajlepsze!

background image

Notka dla Czytelników i podziękowania

Jeśli jeszcze nie czytaliście Rozdroży, może będziecie chcieli odłożyć

przeczytanietejnotkinapóźniej-jesttukilkaspoilerów.

Nazwisko Anthony Spencer pochodzi od awatarów w grach naszego

najmłodszegosyna.Poszczególnepostaciesązlepkiemcechznanychmiludzi,na
kartkachksiążkikaż​dastajesięjedynąwswoimrodzaju.Taprawdanieodnosisię
do Cabbyego, syna Molly. Jego postać jest całkowicie zbudowana na Nathanie,
synu przyjaciół, młodzieńcu, któ​ry zmarł ledwie kilka lat temu, gdy zabawa w
chowanegowyciągnęłagozestadionu,gdzieoglądałPortlandTrailBla​zers,prosto
na autostradę, gdzie został potrącony przez dwa samochody. Nathan miał zespół
Downa.WcharakterzeCabbyegoniemaniczego,coniebyłobyprawdąuNantha-
na, nawet jego ulubione przekleństwo i skłonność do „zwi​jania” aparatów
fotograficznych, które ukrywał w swoim pokoju. W czasie pracy nad tą historią
przeprowadziłemlicznerozmowyzmamąNathana,któradostarczałamiszczegóły.
Pewnegopopołudniazadzwoniładomnie,wyjaś​niając,jakjednaznaszychrozmów
pobudziłajejciekawość

i poszła przeglądać rzeczy Nathana w schowku. Rzeczy​wiście, w futerale

zabawkowej gitary znalazła czyjś aparat fotograficzny. Włączyła go i ku jej
zaskoczeniuzobaczyłazdjęciamojejrodziny.DwalataprzedśmierciąNathanbyłw
naszymdomui„świsnął”aparatnaszejsiostrzenicy.Przezcałyczasmyśleliśmy,że
gdzieśgozawieruszyła.

Tak wielu ludziom należą się podziękowania. Rodzinie Nathana dziękuję za

zaszczycenie mnie pozwoleniem na umieszczenie postaci syna w powieści. Mam
nadzieję, że zdołałem oddać prosty cud i walkę współistniejące w sercu Nathana
oraz we wszystkich rodzinach, które muszą spro​stać codziennym wyzwaniom
otaczającymtakieczyinneułomnościiograniczenia.

Uzyskałem wiele pomocy i danych dotyczących strony medycznej. Dziękuję

ChrisowiGreenowizResponderLife;HeatherDoty,pielęgniarcezurazówki,iLife
Flight, któ​rej informacje pomogły mi opracować scenariusz upadku; Bobowi
Cozzie,Anthony’emuCollinsowiizwłaszczaTraciJacobsen,którazezwoliłamina
naruszenieichprzestrzeniwClackamasCounty911wOregonieizadaławszystkie
pytania, których potrzebowałem, żeby dokładnie napisać ten fragment historii;
pielęgniarkom i personelowi z Ore​gon Health and Service Univesity (szczególnie

background image

OIOM

na

neurologii)

i

Doernbecher

Children’s

Hospital(szczególnie

Hematologia/Onkologia), a także przyjacielowi i emery​towanemu neurochirurgowi
doktorowiLarry’emuFrank-sowi.

Praca nad tą częścią historii pozwoliła mi poznać niewia​rygodnych ludzi, którzy

naprawęwalczą„nafroncie”ludz​kiejkrzywdyikryzysu.Oileniemamyszczęścia
znaćtychludziosobiście,zwyklenaszedrogisięniekrzyżują,chybażeznajdujemy
się w sytuacji zagrożenia życia. Wszyscy oni, od ratowników ze straży pożarnej,
pogotowiaipolicjipopersonelmedyczny,technikówlekarzyipielęgniarki,sąludźmi
wielkiego serca, pracującymi za kulisami i poma​gającymi nam radzić sobie z
tragediami, które wdzierają się w nasze życie. W imieniu nas wszystkich, którzy
zapomnie​li,żejestes'cie,albojakżeczęstouznająWasząobecnośćpoprostuza
rzecznaturalną,dziękuję,dziękuję,dziękuję!

Dziękuję Wam, Chadzie i Robin, za pozwolenie pisania w Waszym pięknym

ustroniu w Otter Rock, rodzinie Mum- fordów, którzy dali mi podobne miejsce do
pracywpobliżuMountHood;gdybynieWy,tahistorianiebyłabygotowadodruku
wodpowiednimczasie.

DziękujęmojemuprzyjacielowiRichardowiTwissowi

i Lakotom - jeśli czytacie tę książkę, już wiecie, jak mi po​mogliście. Wszyscy

potrzebujemyBabkiiplemienia.

Mamywieluprzyjaciółirodzinę,iwymienienieichwszystkichwymagałobyosobnej

książki. Jestem wdzięczny za Wasz udział w naszym życiu i za Wasze
uczestnictwownaszymbecoming.DziękujęszczególnieklanowiYoungów

iklanowiWarrenówzasłowazachęty.DziękujęKim,mojejżonieitowarzyszce,

naszymsześciorgudzieciom,dwómsy-nowym,zięciowiisześciorguwnukom(na
razie).KochamWascałymsercem...sprawiacie,żemojeserceśpiewa.

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali Chatę, a potem wpuścili mnie w cenne i

czasami niesłychanie bolesne miej​sca w swoich opowieściach. Uczyniliście mi
niezmiernyza​szczyt.

Dziękuję Danowi Polkowi, Bobowi Barnettowi, Johno​wi Scanlonowi, Wesowi

Yoderowi,DavidowiParksowi,To​mowiHentoffowiiDeneenHowell,KimSpaulding,
nie​wiarygodnej rodzinie wydawnictwa Hachette, szczególnie Davidowi Youngowi,
Rolfowi Zettersenowi, redaktorowi Joeyowi Paulowi i wielu zagranicznym
wydawcom, któ​rzy pilnie pracowali w moim interesie i zachęcali mnie na każdym
kroku drogi. Szczególne podziękowania dla redak​tor Adrienne Ingrum za wkład
pracyisłowazachęty.Dziękiniejksiążkajestlepsza.

Szczególne podziękowania dla doktora Baxtera Krugera, mojego przyjaciela i

teologiazMissisipi,atakżedlafoto​grafaJohnaMacMurraya,którzyzapewnialimi
wsparcie

i nie szczędzili krytyki (w najlepszym znaczeniu tego sło​wa). The Shack

RevisitedBaxterajestnajlepsząksiążkąna​pisanąoChacie.

background image

Dziękuję również naszej rodzinie przyjaciół z okolic Portland, Closnerom,

Fosterom,

Westonom,Gravesom,

Huffsom,

Troyowi

Brummellowi,

MaryKay Larson, San- dom, ludziom z NE oraz pierwszym czytelnikom/kryty​-
kom,Larry’emuGillisowi,Dale’owiBrunewskiemuorazWesowiiLindzieYoderom.

Wciąż jestem zainspirowany Inklingami, zwłaszcza C.S. Lewisem (lepiej znanym

przyjaciołom jako „Jack”). George Mac Donald i Jacques Ellul zawsze stanowią
dobre towa​rzystwo. Uwielbiam Malcolma Smitha, Kena Blue, Austra​lijczyków i
Nowozelandczyków,którzynazawszeweszlidonaszegożycia.Ścieżkędźwiękową
do pisania stworzyli muzycy ze zróżnicowanej grupy: Marc Broussard,
JohnnyLang,ImagineDragons,ThadCrockell,DavidWilcox,DannyEllis,Mumford
&Sons,AllisonKrause,AmosLee,Johnnyswim,RobertCounts,WyntonMarsalis,
Ben Rec​tor, trójca starych genialnych muzyków: BuddyGreene, Phil Keaggy i
Charlie Peacock, a także James Taylor, Jack​son Brown, Leonard Cohen i
oczywis'cieBruceCockburn.

Wykorzystałem lokalne charakterystyczne i popularne miejsca całkowicie

rozmyślnie i nie bez powodu.Oregon to wspaniałe, cudowne miejsce do życia i
założeniarodziny,

ijestemWamwdzięczny.

Nakońcu,iwsamymcentrum,jestaltruistyczna;sku​pionanainnychmiłośćOjca,

SynaiDuchaŚwiętego,okazananamszczodrzewosobieJezusa.Twojałaskajest
bezustanna,niezależnaodosiągnięć-miłość,którejnieje​steśmywładnizmienić.

JeśliszukaszPrawdy

możewkońcuznajdzieszpociechę.

Jeśliszukaszpociechy,

nigdyniedostanieszpociechyniprawdy,

tylkonapoczątekpochlebstwaipobożneżyczenie,

awkońcurozpacz.

C.S.Lewis


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
13b William Carlos Williams The Young Housewife
Williams Paul L Watykan zdemaskowany
Williams Paul L Watykan zdemaskowany
Security studies czyli Studia nad pokojem Paul Williams tłumaczenie
Young William Chata
Paul Kemp Star Wars Rozdroża Czasu
Testing young learners
Cathy Williams Włoskie wakacje
Williams Accumulation, giełda(3)
ABY 0046 Rozdroża czasu
Ludzkość na rozdrożu
LegallyConvertingTheUziToFullAutomatic WilliamBishop
P L Williams Watykan zdemaskowany
Kościół na rozdrożu, religia, kościół
c 14 CONFIRMING THE YOUNG EARTH CREATION FLOOD MODEL

więcej podobnych podstron